CZĘŚĆ PIERWSZA. SZARY POKÓJ

ŚRODA 2.50 – 8.00

1

Laura skończyła się ubierać, podeszła do drzwi frontowych i zobaczyła, że samochód patrolowy Departamentu Policji Los Angeles właśnie hamuje przy krawężniku. Wyszła z domu, zatrzasnęła drzwi i pospiesznie ruszyła chodnikiem.

Ostre kolce zimnego deszczu przybijały noc do miasta.

Nie zabrała parasola. Nie pamiętała, do której szafy go wetknęła, i nie chciała tracić czasu na szukanie.

Grzmot przetoczył się po ciemnym niebie, ale Laura ledwie zauważyła ten złowieszczy odgłos. Jej serce waliło tak mocno, że zagłuszało wszelkie nocne hałasy.

Czarno – białe drzwi po stronie kierowcy otwarły się i wysiadł umundurowany policjant. Zobaczył ją, wsiadł z powrotem, sięgnął ponad fotelem i otworzył przednie drzwi po stronie pasażera.

Zajęła miejsce obok niego i zatrzasnęła drzwi. Zimną, drżącą dłonią odgarnęła wilgotny kosmyk włosów z twarzy i wsunęła za ucho.

Wóz patrolowy pachniał silnie sosnowym środkiem dezynfekującym i słabo wymiocinami.

– Pani McCaffrey? – zapytał młody policjant. – Tak.

– Nazywani się Carl Quade. Zawiozę panią do porucznika Haldane’a.

– I do mojego męża – przypomniała zaniepokojona.

– Nic o tym nie wiem.

– Powiedziano mi, że znaleźli Dylana, mojego męża.

– Na pewno porucznik Haldane wszystko pani wyjaśni. Zakrztusiła się, zakaszlała, potrząsnęła głową z obrzydzeniem.

– Przepraszam za ten smród – powiedział Quade. – Dzisiaj wieczorem zatrzymałem faceta za jazdę po pijanemu i zachowywał się jak świnia.

To nie od fetoru jej żołądek kurczył się i skręcał. Mdliło ją, ponieważ kilka minut temu otrzymała wiadomość przez telefon, że znaleźli jej męża, ale nie wspomnieli o Melanie. A jeśli Melanie nie było z Dylanem, to gdzie była? Zaginęła? Nie żyje? Nie. Nie do pomyślenia. Laura zakryła usta dłonią, zacisnęła zęby, wstrzymała oddech i czekała, aż mdłości ustąpią.

– Dokąd… dokąd jedziemy? – zapytała.

– Do domu w Studio City. Niedaleko.

– Czy tam znaleźli Dylana?

– Jeśli pani powiedzieli, że go znaleźli, to pewnie tam.

– Jak na niego trafili? Nawet nie wiedziałam, że go szukacie. Na policji powiedzieli mi, że nie zajmują się takimi sprawami… to nie należy do ich jurysdykcji. Myślałam, że już nigdy więcej go nie zobaczę… ani Melanie.

– Musi pani porozmawiać z porucznikiem Haldane’em.

– Widocznie Dylan obrabował bank czy coś w tym rodzaju. – Nie potrafiła ukryć rozgoryczenia. – Kradzież dziecka matce nie wystarczy, żeby zainteresować policję.

– Proszę zapiąć pas.

Nerwowo gmerała przy pasie, kiedy odjeżdżali od krawężnika. Quade zawrócił na środku opustoszałej, smaganej deszczem jezdni.

– Co z Melanie? – zapytała Laura.

– Jak to?

– Z moją córką. Nic jej nie jest?

– Przepraszam. O tym też nic nie wiem.

– Czy była z moim mężem?

– Wątpię.

– Nie widziałam jej od… prawie od sześciu lat.

– Spór o opiekę?

– Nie. On ją porwał.

– Naprawdę?

– No, prawnicy nazwali to odebraniem opieki, ale dla mnie to było po prostu porwanie.

Gniew i żal znowu nią zawładnęły, kiedy pomyślała o Dylanie. Próbowała pokonać te emocje, stłumić w sobie nienawiść, ponieważ nagle doznała niezwykłego wrażenia, że Bóg na nią patrzy, że ją osądza i jeśli dostrzeże w niej nienawiść lub negatywne myśli, wówczas postanowi, że nie zasługuje na odzyskanie córeczki. Szaleństwo. Nic nie mogła poradzić. Strach doprowadzał ją do szaleństwa.

I tak osłabła ze strachu, że przez chwilę nawet nie miała siły oddychać.

Dylan. Laura zastanawiała się, jak to będzie znowu stanąć z nim twarzą w twarz. Co mógłby jej powiedzieć, żeby wytłumaczyć swoją zdradę – i co ona mogłaby mu powiedzieć, żeby należycie wyrazić wściekłość i ból?

Drżała przez cały czas, ale teraz zaczęła gwałtownie dygotać.

– Dobrze się pani czuje? – zapytał Quade.

– Tak – skłamała.

Quade nie odezwał się. Z włączonym kogutem na dachu, ale bez syreny pędzili przez sieczoną deszczem wschodnią część miasta. Kiedy przejeżdżali przez głębokie kałuże, woda pryskała na obie strony, upiornie fosforyzująca, niczym spienione białe kurtyny rozstępujące się przed nimi.

– Ona ma teraz dziewięć lat – powiedziała Laura. – To znaczy moja córka. Nie mogę panu podać dokładnego rysopisu. Bo kiedy ją ostatnio widziałam, miała tylko trzy latka.

– Niestety nie widziałem żadnej dziewczynki.

– Jasne włosy. Zielone oczy. Gliniarz nie odpowiedział.

– Melanie musiała być z Dylanem – rzuciła desperacko Laura, rozdarta pomiędzy radością a przerażeniem. Tak bardzo się cieszyła, że znowu zobaczy Melanie, i tak bardzo się bała, że dziewczynka nie żyje. Laura często śniła, że znajduje okropnie zmasakrowane zwłoki córki. Teraz podejrzewała, że powracający koszmar okaże się proroczy.

– Ona musiała być z Dylanem. Przecież była z nim przez te wszystkie lata, sześć długich lat, więc dlaczego nie teraz?

– Dojedziemy za kilka minut – poinformował ją Quade. – Porucznik Haldane odpowie pani na wszystkie pytania.

– Nie budziliby mnie o wpół do trzeciej nad ranem, nie wyciągaliby z domu w środku burzy, gdyby nie znaleźli też Melanie. Na pewno ją znaleźli.

Quade skupił się na prowadzeniu samochodu, a jego milczenie było gorsze od wszelkich słów.

Wycieraczki szorujące po przedniej szybie nie mogły całkowicie oczyścić szkła. Lepka warstewka wilgoci zniekształcała świat za oknem, więc Laura miała uczucie, jakby jechała przez sen.

Dłonie jej się pociły. Wytarła je o dżinsy. Czuła krople potu ściekające spod pach, spływające po bokach. Mdlący supeł w żołądku zacisnął się mocniej.

– Czy ona jest ranna? – zapytała. – O to chodzi? Dlatego nie chce pan nic o niej powiedzieć?

Quade zerknął na nią.

– Naprawdę, pani McCaffrey, nie widziałem w tamtym domu żadnej dziewczynki. Niczego przed panią nie ukrywam.

Laura osunęła się w fotelu.

Zbierało jej się na płacz, ale powstrzymywała się z całej siły. Łzy to przyznanie, że straciła wszelką nadzieję na odnalezienie żywej Melanie, a gdyby straciła nadzieję (kolejna szaleńcza myśl), dosłownie byłaby odpowiedzialna za śmierć dziecka, ponieważ (jeszcze większy obłęd) może dalszą egzystencję Melanie, podobnie jak Blaszanego Dzwoneczka z „Piotrusia Pana”, podtrzymywała jedynie stała i żarliwa wiara. Laura zdawała sobie sprawę, że tkwi w szponach cichej histerii. Sam pomysł, że dalsze istnienie Melanie zależy od wiary i opanowania jej matki, był solipsystyczny i irracjonalny. Niemniej uchwyciła się tej myśli, przełknęła łzy, zmobilizowała całą wiarę, jaką zdołała z siebie wykrzesać.

Wycieraczki stukały monotonnie, deszcz bębnił głucho po dachu, opony syczały na mokrym asfalcie, a Studio City wydawało się równie odległe jak Hongkong.

Zjechali z Bulwaru Ventura w Studio City, osiedlu o chaotycznej architekturze: domy w stylu hiszpańskim, tudorowskim, kolonialnym, Cape Cod i postmodernistycznym stały stłoczone jeden przy drugim. Osiedle nazwano po starym studiu filmowym Republic, gdzie przed nastaniem telewizji nakręcono wiele niskobudżetowych westernów. Większość nowych mieszkańców Studio City stanowili scenarzyści, malarze, artyści, rzemieślnicy, muzycy i fachowcy wszelkich rodzajów, uchodźcy z wolno, lecz nieubłaganie podupadających dzielnic takich jak Hollywood, którzy obecnie toczyli walkę o styl życia z dawnymi właścicielami domów.

Oficer Quade zatrzymał się przed skromnym wiejskim domem w spokojnym zaułku, obsadzonym nagimi w zimie drzewami oraz indiańskim laurem o bujnym listowiu. Kilka pojazdów parkowało na ulicy, między innymi dwa musztardowo – zielone fordy sedany, dwa inne czarno – białe i szara furgonetka z godłem miasta na drzwiach. Lecz inna furgonetka przyciągnęła uwagę Laury, ponieważ na podwójnych tylnych drzwiach miała wypisane słowo KORONEK.

O Boże, nie. Proszę, nie.

Laura zamknęła oczy i próbowała sobie wmówić, że to jest tylko sen, z którego telefon wyrwał ją tak bezwzględnie.

Przecież wezwanie na policję mogło stanowić część koszmaru. W takim razie Quade również należał do koszmaru. I ten dom. Laura obudzi się i wszystko zniknie.

Ale kiedy otworzyła oczy, furgonetka koronera ciągle tam stała. Okna domu przesłaniały ciężkie kotary, lecz cały front skąpany był w ostrym świetle przenośnych lamp łukowych.

Srebrzysty deszcz siekł ukośnie przez jasny blask, drżące cienie targanych wiatrem zarośli pełzały po ścianach.

Umundurowany policjant w pelerynie pełnił wartę przy krawężniku. Drugi policjant stał pod daszkiem osłaniającym drzwi frontowe. Mieli za zadanie odstraszać ciekawskich sąsiadów i innych gapiów, chociaż późna pora i fatalna pogoda wykonały za nich całą robotę.

Quade wysiadł z samochodu, ale Laura nie mogła się ruszyć. Kierowca nachylił się do niej i powiedział:

– To tutaj.

Laura kiwnęła głową, ale wciąż siedziała bez ruchu. Nie chciała wejść do domu. Wiedziała, co tam znajdzie. Melanie. Martwą.

Quade odczekał chwilę, potem obszedł samochód i otworzył drzwi. Wyciągnął do niej rękę.

Wiatr napędzał grube krople zimnego deszczu do wnętrza samochodu.

Quade zmarszczył brwi.

– Pani McCaffrey? Pani płacze?

Nie mogła oderwać wzroku od furgonetki koronera. Kiedy samochód odjedzie z małym ciałem Melanie, zabierze ze sobą także nadzieję Laury i pozostawi jej przyszłość równie martwą jak córka.

Głosem drżącym tak silnie, jak targane wiatrem listki na krzewach laurowych, powiedziała:

– Pan mnie okłamał.

– Hę? Hej, wcale nie, naprawdę. Nie chciała na niego patrzeć.

Wciągnął powietrze przez zęby z dziwacznym końskim prychnięciem, niezbyt stosownym w danych okolicznościach, i powiedział:

– No tak, mamy tutaj sprawę zabójstwa. Znaleźliśmy kilka ciał.

Wezbrał w niej krzyk i chociaż go powstrzymała, stłumione napięcie boleśnie paliło ją w piersi.

Quade szybko ciągnął:

– Ale pani córeczki tam nie ma. Nie znaleźliśmy jej zwłok. Przysięgam, że nie było ciała.

Laura wreszcie odwzajemniła jego spojrzenie. Wydawał się szczery. Nie miało sensu okłamywanie jej teraz, skoro za chwilę i tak pozna prawdę.

Wysiadła z samochodu.

Quade wziął ją za ramię i poprowadził po chodniku do drzwi frontowych.

Deszcz bębnił ponuro niczym werble w procesji pogrzebowej.

2

Wartownik wszedł do środka, żeby wezwać porucznika Haldane’a. Laura i Quade czekali pod daszkiem, osłonięci z grubsza przed deszczem i wiatrem.

Noc pachniała ozonem i różami. Krzewy różane pięły się po kolumienkach wzdłuż fasady domu, a w Kalifornii większość gatunków kwitnie nawet zimą. Kwiaty opadły, wilgotne i ciężkie od deszczu.

Haldane zjawił się niezwłocznie. Był wysoki, barczysty, grubo ciosany, z krótkimi piaskowymi włosami i sympatyczną, kwadratową irlandzką twarzą. Niebieskie oczy wydawały się płaskie, niczym bliźniacze owale barwionego szkła. Laura zastanawiała się, czy zawsze tak wyglądały, czy tylko dzisiaj były płaskie i pozbawione życia z powodu tego, co zobaczyły w domu.

Haldane nosił tweedową sportową marynarkę, białą koszulę, krawat z rozluźnionym węzłem, szare spodnie i czarne mokasyny. Z wyjątkiem oczu wyglądał jak ktoś spokojny, odprężony i życzliwy, a w jego przelotnym uśmiechu kryło się prawdziwe ciepło.

– Doktor McCaffrey? Nazywam się Dan Haldane.

– Moja córka…

– Jeszcze nie znaleźliśmy Melanie.

– Ona nie…?

– Co?

– Nie zginęła?

– Nie, nie. Wielkie nieba, skąd. Nie pani córka. Nie ściągałbym pani tutaj, gdyby o to chodziło.

Nie poczuła ulgi, ponieważ nie całkiem mu uwierzyła. Był spięty, podminowany. Coś okropnego stało się w tym domu.

Tego była pewna. Ale jeśli nie znaleźli Melanie, dlaczego sprowadzili jej matkę o tej porze? Co się stało?

Haldane odesłał Carla Quade’a, który wrócił w deszczu do wozu patrolowego.

– Dylan? Mój mąż? – zapytała Laura. Haldane odwrócił spojrzenie.

– Tak, chyba na niego trafiliśmy.

– On… niczyje?

– No… tak. Widocznie to on. Mamy ciało z jego dokumentami, ale jeszcze nie potwierdziliśmy tożsamości. Musimy sprawdzić kartę dentystyczną albo porównać odciski palców, żeby uzyskać pewność.

Dziwne, ale wiadomość o śmierci Dylana prawie nie zrobiła na niej wrażenia. Nie odczuła straty, ponieważ nienawidziła go przez ostatnie sześć lat. Lecz nie odczuła również żadnej radości, żadnego triumfu czy satysfakcji; nie cieszyła się, że Dylan dostał za swoje. Dawniej był obiektem miłości, później nienawiści, teraz stał się obojętny. Laura nie poczuła absolutnie nic i może to właśnie było najsmutniejsze.

Wiatr zmienił kierunek. Lodowaty deszcz zacinał pod daszkiem. Haldane pociągnął Laurę w najdalszy kąt.

Zastanawiała się, dlaczego nie wpuścił jej do środka. Widocznie nie chciał, żeby coś zobaczyła. Coś zbyt okropnego dla jej oczu? Co tam się stało, na miłość boską?

– Jak on umarł? – zapytała.

– Zamordowany.

– Kto to zrobił?

– Nie wiemy.

– Zastrzelony?

– Nie. Został… pobity na śmierć.

– Mój Boże. – Zrobiło jej się niedobrze. Oparła się o ścianę, bo nagle nogi przestały jej słuchać.

– Doktor McCaffrey? – Troskliwie wziął ją pod ramię, gotów podtrzymać w razie potrzeby.

– Nic mi nie jest – zapewniła. – Ale spodziewałam się, że Dylan i Melanie będą razem. Dylan mi ją zabrał.

– Wiem.

– Sześć lat temu. Zamknął nasze konta bankowe, zwolnił się z pracy i uciekł. Ponieważ chciałam rozwodu. A on nie chciał dzielić się opieką nad Melanie.

– Kiedy wrzuciliśmy jego nazwisko do komputera, dostaliśmy panią, pełny raport – powiedział Haldane. – Nie miałem czasu zapoznać się ze szczegółami, ale przeczytałem najważniejsze punkty na przenośnym terminalu w samochodzie, więc mam pewne pojęcie o sprawie.

– Zrujnował sobie życie, porzucił karierę i wszystko, żeby tylko zatrzymać Melanie. Na pewno z nim była – oświadczyła zdenerwowana Laura.

– Była. Mieszkała z nim tutaj…

– Mieszkała tutaj? Tutaj? Tylko dziesięć czy piętnaście minut drogi ode mnie?

– Zgadza się.

– Przecież wynajęłam prywatnych detektywów, kilku, i żaden nie wpadł na trop…

– Czasami – powiedział Haldane – najciemniej jest pod latarnią.

– Myślałam, że może nawet wyjechali z kraju, do Meksyku czy gdzieś… a oni przez cały czas byli dosłownie o dwa kroki.

Wiatr przycichł i deszcz padał pionowo, jeszcze bardziej ulewny niż przedtem. Wkrótce trawnik zmieni się w jezioro.

– Jest tam trochę ubrań dla małej dziewczynki – powiedział Haldane – kilka książek odpowiednich dla dziecka w jej wieku. W kredensie znaleźliśmy pudełko płatków Hrabiego Czokuli, na pewno żaden dorosły ich nie jadł.

– Żaden dorosły? Więc tam mieszkało więcej osób, nie tylko Dylan i Melanie?

– Nie mamy pewności. Znaleźliśmy… inne ciała. Przypuszczamy, że jeden z nich tam mieszkał, ponieważ znaleźliśmy męskie ubrania w dwóch rozmiarach, albo pasujące na pani męża, albo na jednego z pozostałych mężczyzn.

– Ile ciał?

– Jeszcze dwa. Razem trzy.

– Pobici na śmierć? Przytaknął.

– I pan nie wie, gdzie jest Melanie?

– Jeszcze nie.

– Więc może… ten, kto zabił Dylana i pozostałych, zabrał j ą ze sobą.

– Istnieje taka możliwość – przyznał.

Nawet jeśli Melanie jeszcze żyła, była zakładniczką mordercy. Może nie tylko mordercy, ale gwałciciela.

Nie. Ona ma dopiero dziewięć lat. Czego chciałby od niej gwałciciel? Przecież była zaledwie dzieckiem.

Oczywiście w naszych czasach to nie robiło różnicy. Po świecie grasowały dziwaczne zwierzęta, potwory żerujące na dzieciach, gustujące zwłaszcza w małych dziewczynkach.

Wypełniło ją zimno znacznie bardziej dotkliwe od lodowatego deszczu.

– Musimy ją znaleźć – wykrztusiła ochrypłym głosem, którego sama nie poznała.

– Próbujemy – zapewnił Haldane.

Teraz zobaczyła w jego niebieskich oczach współczucie i sympatię, ale nie potrafiła przyjąć od niego pociechy.

– Chciałbym, żeby pani weszła ze mną do środka – powiedział – ale muszę panią uprzedzić, że to nie jest przyjemny widok.

– Jestem lekarzem, poruczniku.

– Tak, ale psychiatrą.

– I doktorem medycyny. Wszyscy psychiatrzy to doktorzy medycyny.

– Och, racja. Nie pomyślałem.

– Zakładam, że chce pan, żebym rozpoznała ciało Dylana.

– Nie. Nie zamierzam pani prosić o obejrzenie ciała. To nic nie da. Jego stan… wizualna identyfikacja jest właściwie niemożliwa. Chcę pani pokazać coś innego i mam nadzieję, że pani mi to wyjaśni.

– Co to jest?

– Coś dziwnego – odparł. – Coś cholernie dziwnego.

3

Wszystkie lampy i kinkiety w domu były zapalone. Laura mrużyła oczy od blasku, kiedy się rozglądała. Pokój dzienny został umeblowany schludnie, ale bez smaku. Śmiały geometryczny wzór na obiciu rozkładanej sofy gryzł się z kwiecistymi zasłonami. Dywan i ściany różniły się odcieniem zieleni. Tylko regały na książki, wypełnione setkami tomów, wyglądały jak skompletowane z prawdziwym zainteresowaniem i odpowiadające określonym gustom.

Reszta pokoju przypominała sceniczną dekorację, pospiesznie skleconą w niskobudżetowym teatrze.

Obok wygasłego kominka przewrócił się tani, czarny, blaszany pojemnik, przybory z kutego żelaza leżały rozsypane na białym ceglanym palenisku. Dwaj technicy laboratoryjni posypywali proszkiem odsłonięte płaszczyzny i zdejmowali taśmą znalezione odciski palców.

– Proszę niczego nie dotykać – ostrzegł Laurę Haldane.

– Jeśli nie potrzebujecie mnie do identyfikacji Dylana…

– Jak mówiłem, to nic nie da.

– Dlaczego?

– Nie ma czego identyfikować.

– Z pewnością ciało nie jest tak poważnie…

– Zmasakrowane – oświadczył. – Nic nie zostało z twarzy.

– Mój Boże.

Stali w przedpokoju przy łukowym wejściu do pokoju dziennego. Haldane wyraźnie nie miał ochoty zaprowadzić jej w głąb domu, podobnie jak wcześniej nie chciał jej wpuścić.

– Czy on miał jakieś znaki szczególne? – zapytał.

– Odbarwiony placek skóry…

– Od urodzenia? – Tak.

– Gdzie?

– Na środku klatki piersiowej. Haldane pokręcił głową.

– To raczej nie pomoże.

– Dlaczego?

Popatrzył na nią, potem spuścił wzrok na podłogę.

– Jestem lekarzem – przypomniała mu.

– Ma wgniecioną klatkę piersiową.

– Od pobicia?!

– Tak. Każde żebro złamane kilka razy. Mostek roztrzaskany jak porcelanowy talerzyk.

– Roztrzaskany?

– Tak. Świadomie użyłem tego słowa, pani doktor. Nie po prostu złamany. Nie pęknięty czy rozłupany. Roztrzaskany. Jakby był ze szkła.

– To niemożliwe.

– Widziałem na własne oczy. I żałuję.

– Ale mostek to solidna kość. Mostek i czaszka w ludzkim ciele to jakby części pancerza.

– Widocznie zabójca był wielkim, silnym sukinsynem. Laura potrząsnęła głową.

– Nie. Można roztrzaskać mostek w wypadku samochodowym, gdzie występują ogromne siły, zderzenie z szybkością pięćdziesięciu i sześćdziesięciu mil na godzinę, miażdżący impet i ciężar… Ale to niemożliwe przy pobiciu.

– Myśleliśmy, że ołowiana rura albo…

– Nawet wtedy – zaprzeczyła. – Roztrzaskany? Na pewno nie.

Melanie, moja mała Melanie, mój Boże, co się z tobą dzieje, dokąd cię zabrali, czy cię jeszcze zobaczę? Zadygotała.

– Panie poruczniku, jeśli nie potrzebujecie mnie do identyfikacji Dylana, to nie rozumiem, w czym mogę pomóc…

– Jak mówiłem, chciałbym coś pani pokazać.

– Coś dziwacznego.

– Właśnie.

Lecz nadal trzymał ją w przedpokoju i nawet stanął przed nią, żeby nie mogła zajrzeć w głąb domu. Wyraźnie targały nim sprzeczne uczucia: pragnął uzyskać od niej jakieś informacje, a jednocześnie nie chciał jej prowadzić przez krwawą jatkę.

– Nie rozumiem – powiedziała. – Dziwaczne? Co? Haldane pozostawił pytanie bez odpowiedzi.

– Pani i on pracowaliście w tym samym zawodzie – zauważył.

– Nie całkiem.

– On też był psychiatrą, prawda?

– Nie. Psychologiem behawioralnym. Ze szczególnym naciskiem na behawioralną modyfikację.

– A pani jest psychiatrą, doktorem medycyny.

– Specjalizuję się w leczeniu dzieci.

– Tak, rozumiem. Różne dziedziny.

– Bardzo różne. Zmarszczył brwi.

– Ale jeśli pani obejrzy jego laboratorium, może mi pani powie, czym on się tutaj zajmował.

– Laboratorium? On i tutaj pracował?

– On głównie tutaj pracował. Wątpię, czy on i pani córka prowadzili normalne życie w tym domu.

– Pracował? Co robił?

– Jakieś eksperymenty. Nie potrafimy określić.

– Chodźmy obejrzeć.

– Tam jest… paskudnie – oznajmił, wpatrując się w nią uważnie.

– Mówiłam panu, że jestem lekarzem.

– Tak, a ja jestem gliniarzem, a gliniarz widuje więcej krwi niż lekarz, a tam było tak paskudnie, że dostałem mdłości.

– Poruczniku, pan mnie tutaj sprowadził i teraz nie odejdę stąd, dopóki się nie dowiem, co mąż i córeczka robili w tym domu.

Kiwnął głową.

– Tędy.

Ruszyła za nim. Minęli pokój dzienny i kuchnię, przeszli przez krótki korytarz, gdzie smukły, przystojny Latynos w ciemnym garniturze nadzorował dwóch mężczyzn, których mundurowe kurtki miały wypisane słowo KORONER. Ładowali zwłoki do białego plastikowego worka. Jeden z pracowników biura koronera zaciągnął zamek błyskawiczny. Przez mleczny plastik Laura widziała tylko bryłowaty ludzki kształt, żadnych szczegółów oprócz kilku rozmazanych plam krwi.

Dylan?

– Nie pani mąż – powiedział Haldane, jakby czytał w jej myślach. – Ten nie miał żadnych dokumentów. Musimy polegać wyłącznie na odciskach palców.

Mnóstwo krwi zachlapało ściany i spłynęło na podłogę, tak wiele, że wydawała się nieprawdziwa, niczym w scenie z taniego filmu grozy.

Na środku korytarza rozłożono plastikowy chodnik, żeby technicy i oficerowie dochodzeniowi nie musieli wchodzić w krwawe kałuże i plamić sobie butów.

Haldane zerknął na Laurę, a ona próbowała nie okazywać strachu.

Czy Melanie była tutaj, kiedy popełniono te morderstwa? Jeśli tak i jeśli zabrał ją ten sam człowiek – czy ludzie – który tego dokonał, ona również została skazana na śmierć, ponieważ była świadkiem. Nawet jeśli nic nie widziała, morderca zabije ją, kiedy… kiedy z nią skończy. Nie ma wątpliwości. Zabije ją, ponieważ to mu sprawi przyjemność.

Wygląd tego miejsca świadczył, że sprawca jest psychopatą; żaden normalny człowiek nie masakrowałby swoich ofiar z tak dziką, krwawą radością.

Dwaj ludzie koronera poszli po nosze na kółkach, żeby wywieźć zwłoki.

Smukły Latynos w ciemnym garniturze odwrócił się do Laury. Głos miał zaskakująco niski.

– Opróżniliśmy tamto miejsce, poruczniku, skończyliśmy fotografować, zebraliśmy wszystkie odciski palców i całą resztę. Zabieramy tę ofiarę.

– Zauważyłeś coś specjalnego przy wstępnych oględzinach, Joey? – zapytał Haldane.

Laura przypuszczała, że Joey jest policyjnym patologiem, chociaż wydawał się zbyt mocno poruszony jak na kogoś, kto powinien przywyknąć do widoku gwałtownej śmierci.

– Wygląda na to, że każda kość w ciele została złamana przynajmniej raz. Setki siniaków, jeden na drugim, nie wiadomo jak wiele. Autopsja na pewno wykaże pęknięte organy, odbite nerki – powiedział Joey.

Popatrzył niepewnie na Laurę, jakby nie wiedział, czy powinien mówić dalej. Laura przybrała obojętną maskę zawodowego zainteresowania z nadzieją, że nie wygląda zbyt fałszywie.

– Pęknięta czaszka – kontynuował. – Połamane zęby. Jedno oko wyrwane z oczodołu.

Laura zobaczyła na podłodze pogrzebacz oparty o listwę.

– Czy to jest narzędzie zbrodni?

– Naszym zdaniem nie – powiedział Haldane. Joey dodał:

– Facet trzymał to w ręku. Musieliśmy mu wyłamać palce. Próbował się bronić.

Wszyscy troje popatrzyli na plastikowy worek i zamilkli. Uporczywe bębnienie deszczu o dach brzmiało znajomo i zarazem niesamowicie – niczym łoskot ogromnych drzwi otwieranych we śnie, za którymi odsłania się tajemniczy, nieziemski widok.

Dwaj mężczyźni wrócili, pchając nosze na kółkach. Jedno skrzywione kółko chybotało się jak w zepsutym wózku sklepowym: zimny, klekoczący dźwięk.

Troje drzwi prowadziło z krótkiego korytarza, jedne po każdej stronie i jedne na końcu. Wszystkie były uchylone. Haldane przeprowadził Laurę obok trupa do pokoju na końcu korytarza.

Pomimo ciepłego swetra i płaszcza z podpinką było jej zimno. Marzła. Dłonie miała tak białe, że wydawały się martwe. Wiedziała, że ogrzewanie jest włączone, ponieważ kiedy mijała szczeliny wentylacyjne, czuła nawiew ciepłego powietrza, więc widocznie chłód pochodził z jej wnętrza.

Ten pokój był dawniej gabinetem, teraz jednak stanowił obraz zniszczenia i chaosu. Stalowe szuflady na akta były wyrwane z szafek, porysowane i poobijane, z wykręconymi uchwytami, zawartość rozrzucona po podłodze. Ciężkie biurko z orzecha i chromu przewrócono na bok; dwie metalowe nogi były wygięte, drewno popękane i rozszczepione jak od ciosów siekiery. Maszynę do pisania rzucono o ścianę z taką siłą, że kilka klawiszy wyleciało i utkwiło w ściennej okładzinie. Wszędzie walały się papiery – kartki maszynopisu, wykresy, stronice pokryte rysunkami i notatkami sporządzonymi drobnym, precyzyjnym charakterem pisma – często podarte, zmięte lub ciasno zgniecione w kule. I wszędzie była krew: na podłodze, na meblach, na gruzach, na ścianach, nawet na suficie. Pokój wręcz cuchnął krwią.

– Jezu – szepnęła Laura.

– Chciałem pani pokazać drugi pokój – wyjaśnił Haldane, prowadząc ją do drzwi na końcu zdemolowanego gabinetu.

Zauważyła dwa nieprzezroczyste plastikowe worki na podłodze.

Haldane obejrzał się na nią.

– Drugi pokój – powtórzył.

Laura nie chciała się zatrzymywać, ale przystanęła. Nie chciała patrzeć na dwa zakryte ciała, ale spojrzała.

– Czy jeden z nich to… Dylan?

Haldane zdążył ją wyprzedzić. Teraz wrócił do niej.

– Ten miał dokumenty Dylana McCaffreya – powiedział, wskazując ciało. – Ale lepiej, żeby go pani nie oglądała.

– Tak – zgodziła się. Spojrzała na drugi worek. – Kto to był?

– Według prawa jazdy i innych dokumentów w portfelu, nazywał się Wilhelm Hoffritz.

Laura była zaskoczona.

Widocznie okazała zdziwienie, ponieważ Haldane zapytał:

– Pani go zna?

– Był na uniwersytecie. Jeden z… kolegów mojego męża.

– UCLA?

– Tak. Dylan i Hoffritz prowadzili wspólnie kilka programów badawczych. Mieli te same… obsesje.

– Czyżbym wyczuwał krytykę? Nie odpowiedziała.

– Nie lubiła pani Hoffritza? – naciskał Haldane.

– Gardziłam nim.

– Dlaczego?

– Był załganym, zarozumiałym, protekcjonalnym, aroganckim, nadętym gnojkiem.

– Co jeszcze?

– Czy to nie wystarczy?

– Taka kobieta jak pani nie szafuje słowem „pogarda”.

Napotkała jego wzrok i dostrzegła w nim ostrą, przenikliwą inteligencję, której wcześniej nie zauważyła. Zamknęła oczy. Bezpośrednie spojrzenie Haldane’a przyprawiało ją o zmieszanie, ale nie chciała patrzeć gdzie indziej, ponieważ wszędzie była krew.

– Hoffritz wierzył w centralne planowanie społeczne – powiedziała. – Interesowało go zastosowanie psychologii, narkotyków i rozmaitych form podświadomego warunkowania do zmieniania mas i kierowania nimi.

Haldane milczał.

– Kontrola umysłu? – zapytał po chwili.

– Właśnie. – Oczy miała ciągle zamknięte. – Elitysta. Nie. Zbyt łagodne określenie. Totalitarysta. Byłby tak samo dobrym nazistą lub komunistą. Wszystko jedno którym. Nie uznawał żadnej polityki oprócz polityki czystej siły. Chciał panować.

– W UCLA prowadzą takie badania? Otworzyła oczy i zobaczyła, że nie żartował.

– Oczywiście. To wielki uniwersytet, wolny uniwersytet. Nie ma żadnych jawnych restrykcji co do kierunku badań naukowca… jeśli zdobędzie fundusze.

– Ale konsekwencje tego rodzaju badań…

– Wyniki doświadczalne. Przełom w nauce. Postęp wiedzy. Tylko to obchodzi badacza, poruczniku. Nie konsekwencje – odparła z kwaśnym uśmiechem.

– Mówiła pani, że pani mąż i Hoffritz mieli te same obsesje. To znaczy, że on zajmował się badaniami nad zastosowaniem kontroli umysłu?

– Tak. Ale nie był faszystą jak Willy Hoffritz. Bardziej interesował się modyfikacją zachowań osobowości przestępczej jako metodą zmniejszenia poziomu przestępczości. Przynajmniej myślałam, że to go interesowało. O tym najwięcej mówił. Ale im bardziej Dylan zapalał się do jakiegoś projektu, im bardziej się pogrążał, tym mniej o nim mówił, jakby nie chciał marnować na mówienie energii, którą mógł lepiej wykorzystać do myślenia i w pracy.

– Otrzymywał rządowe granty?

– Dylan? Tak. Razem z Hoffritzem.

– Pentagon?

– Może. Ale nie był nastawiony głównie na obronę. Dlaczego? Co ma jedno do drugiego?

Nie odpowiedział.

– Mówiła pani, że mąż zrezygnował z posady na uniwersytecie, kiedy uciekł z waszą córką.

– Tak.

– Ale teraz okazuje się, że wciąż pracował z Hoffritzem.

– Hoffritz już dawno nie pracuje w UCLA, od… od czterech czy pięciu lat, może dłużej.

– Co się stało?

– Nie wiem – przyznała. – Słyszałam tylko plotki, że zajął się czym innym. I odniosłam wrażenie, że poprosili go, żeby odszedł.

– Dlaczego?

– Podobno… ze względu na pogwałcenie etyki zawodowej.

– Jakie?

– Nie wiem. Niech pan zapyta kogoś w UCLA.

– Pani nie jest związana z uniwersytetem?

– Nie. Nie prowadzę badań. Pracuję w Dziecięcym Szpitalu św. Marka i oprócz tego prowadzę małą prywatną praktykę. Może jeśli porozmawia pan z kimś w UCLA, dowie się pan, co takiego zrobił Hoffritz, że go więcej nie chcieli.

Już nie czuła mdłości, nie dostrzegała krwi. Właściwie przestała się przejmować. Zbyt wiele okropności musiała oglądać; jej umysł popadł w odrętwienie. Jeden trup i jedna kropla krwi bardziej by ją poruszyły niż ta cuchnąca rzeźnia. Zrozumiała, dlaczego gliniarze tak szybko obojętnieją na sceny krwawej przemocy; człowiek albo się uodparniał, albo wariował, a ta druga ewentualność nie była pociągająca.

. – Myślę, że pani mąż i Hoffritz znowu pracowali razem. Tutaj. W tym domu – odezwał się Haldane.

– Co robili?

– Nie jestem pewien. Dlatego chciałem, żeby pani przyjechała. Dlatego chciałem, żeby pani zobaczyła laboratorium w sąsiednim pokoju. Może pani mi powie, co tutaj robili.

– Więc chodźmy popatrzeć. Zawahał się.

– Jeszcze jedno. – Co?

– No, myślę, że pani córka stanowiła integralną część eksperymentu.

Laura wytrzeszczyła na niego oczy.

– Myślę – ciągnął – że oni ją… wykorzystywali.

– Jak? – szepnęła.

– To pani mi musi powiedzieć – odparł detektyw. – Nie jestem naukowcem. Wiem tylko tyle, ile przeczytam w gazetach. Ale zanim tam wejdziemy, powinna pani wiedzieć… wydaje mi się, że część tych eksperymentów była… bolesna.

Melanie, czego oni chcieli od ciebie, co oni ci zrobili, dokąd cię zabrali?

Wzięła głęboki oddech.

Wytarła spocone dłonie w płaszcz.

Weszła za Haldane’em do laboratorium.

4

Dan Haldane był zdumiony, jak dobrze Laura McCaffrey radzi sobie w tej sytuacji. Okay, była lekarzem, ale większość medyków nie przywykła do brodzenia we krwi po kostki; w obliczu brutalnego, wielokrotnego morderstwa lekarze tracili panowanie nad sobą równie łatwo jak zwykli, przeciętni ludzie. Nie tylko medyczne przeszkolenie Laury McCaffrey pomogło jej znieść ten koszmar; Laura posiadała również niezwykłą siłę wewnętrzną, hart i wytrzymałość, które Dan podziwiał – które uznał za intrygujące i pociągające. Jej córka zaginęła, może była ranna, może nawet nie żyła – lecz dopóki Laura nie zdobędzie odpowiedzi na najważniejsze pytania dotyczące Melanie, nie zamierza się załamywać, na Boga, nie pozwoli sobie na okazanie słabości. Spodobała mu się.

W dodatku wyglądała ślicznie, chociaż nie miała żadnego makijażu, a jej kasztanowe włosy były zmierzwione i wilgotne od deszczu. Miała trzydzieści sześć lat, ale wyglądała młodziej.

Jej zielone oczy były czyste, głębokie, przenikliwe i piękne. I pełne udręki.

Na pewno widok zaimprowizowanego laboratorium jeszcze bardziej ją przerazi. Dan nie chciał jej tam zabierać. Ale przecież głównie po to wyciągnął ją z domu w środku nocy. Chociaż nie widziała męża od sześciu lat, nikt nie znał tego człowieka lepiej niż ona. Ponieważ była także psychiatrą, mogła rozpoznać rodzaj eksperymentów i badań prowadzonych przez Dylana McCaffreya. A Dan miał przeczucie, że nie rozwiąże sprawy tego wielokrotnego zabójstwa – ani nie znajdzie Melanie – dopóki nie wykryje, czym się zajmował Dylan McCaffrey.

Laura weszła za nim do pomieszczenia.

W szarym pokoju obserwował jej twarz. Zarejestrował zdumienie, zaskoczenie i niepokój.

Garaż na dwa samochody został zamurowany i zmieniony w jedno duże, pozbawione okien, bezlitośnie monochromatyczne pomieszczenie. Szary sufit. Szare ściany. Szary dywan. Świetlówki na suficie jaśniały miękkim blaskiem spoza szarawych plastikowych paneli. Nawet uchwyty na szarych przesuwanych drzwiach szafy były pomalowane na szaro. Chociaż kratki na szczelinach wentylacyjnych pierwotnie były ze zwykłego szarego metalu, również zostały pomalowane, pewnie żeby nie błyszczały. Nie zostawiono ani jednej barwnej plamki, ani kawałka wypolerowanego metalu. Efekt był nie tyle zimny i instytucjonalny, ile wręcz pogrzebowy.

Głównym elementem wyposażenia pokoju był metalowy zbiornik, przypominający staroświeckie żelazne płuco, chociaż znacznie większy. Pomalowano go na ten sam ponury szary kolor co resztę wnętrza. Wychodziły z niego rury wpuszczone w podłogę, a kabel elektryczny prowadził prosto w górę, do skrzynki przyłączowej na suficie. Trzy przenośne drewniane stopnie zapewniały dostęp do klapy podwyższonego włazu zbiornika, który stał otworem.

Laura weszła na stopnie i zajrzała do środka.

Dan wiedział, co tam zastanie: bezkształtne czarne wnętrze, słabo oświetlone nikłym odblaskiem wpadającym przez klapę; plusk wody falującej od wibracji przenoszonych przez stopnie i ściany zbiornika; wilgotny, lekko słonawy odór.

– Wie pani, co to jest? – zapytał. Zeszła po trzech stopniach.

– Jasne. Komora deprywacji sensorycznej.

– Co on z tym robił?

– Pyta pan, jakie są naukowe zastosowania? Dan przytaknął.

– No więc wypełnia się zbiornik częściowo wodą… Właściwie używa się dziesięcioprocentowego wodnego roztworu siarczanu magnezu dla uzyskania maksymalnej wyporności. Podgrzewa się roztwór do dziewięćdziesięciu trzech stopni Fahrenheita, bo w tej temperaturze siła wyporu działająca na pływające ciało najbardziej przeciwstawia się grawitacji. Albo, w zależności od rodzaju eksperymentu, można go podgrzać do dziewięćdziesięciu ośmiu stopni, żeby zniwelować różnicę pomiędzy temperaturą ciała a wody. Wówczas obiekt…

– Którym jest człowiek… nie zwierzę?

Wydawała się zdziwiona pytaniem. Dan Haldane poczuł się żałośnie niedouczony, ale w głosie Laury nie zadźwięczała ani jedna nuta lekceważenia czy zniecierpliwienia, więc po chwili odzyskał równowagę.

– Tak – potwierdziła. – Człowiek. Nie zwierzę. W każdym razie kiedy woda jest gotowa, obiekt rozbiera się, wchodzi do komory, zamyka za sobą drzwi i unosi się w całkowitej ciemności i w całkowitej ciszy.

– Po co?

– Żeby zniknęły wszelkie bodźce zmysłowe. Brak światła. Brak dźwięku. Praktycznie brak smaku. Minimalna stymulacja olfaktoryczna. Brak poczucia ciężaru, miejsca i czasu.

– Ale dlaczego ktoś miałby to robić?

– No, początkowo, kiedy zbudowano pierwsze zbiorniki, ludzie wchodzili tam, ponieważ chcieli się dowiedzieć, co się stanie, kiedy kogoś odetniemy niemal od wszystkich bodźców zewnętrznych.

– Tak? I co się stało?

– Nie to, czego się spodziewali. Nie wystąpiła żadna klaustrofobia ani paranoja. Krótki moment strachu, tak, ale potem… nie całkiem przykra dezorientacja przestrzenna i czasowa. Poczucie uwięzienia znikało mniej więcej po minucie. Niektórzy badani odczuwali przemożne wrażenie, że znajdują się nie w małej komorze, lecz w olbrzymiej, otoczeni przez nieskończoną przestrzeń. Umysł, którego nie zaprzątają zewnętrzne bodźce, zwraca się w głąb siebie, żeby poznawać cały nowy świat bodźców wewnętrznych.

– Halucynacje?

Na chwilę zapomniała o niepokoju. Odezwało się w niej zawodowe zainteresowanie funkcjonowaniem ludzkiego umysłu i Dan pomyślał, że byłaby wspaniałą nauczycielką, gdyby wybrała karierę pedagoga. Wyraźnie czerpała przyjemność z objaśniania, pouczania.

– Tak, czasami halucynacje – przyznała. – Ale nie straszne czy groźne, nic podobnego do przeżyć po narkotykach. W wielu przypadkach intensywne i wyjątkowo żywe halucynacje seksualne. I dosłownie każdy obiekt zgłasza usprawnienie i wyostrzenie procesów myślowych. Niektórzy rozwiązują skomplikowane zadania z algebry i rachunku różniczkowego nawet bez pomocy papieru i ołówka, zadania, które normalnie przekraczają ich możliwości. Istnieje nawet kultowy system psychoterapii, gdzie stosuje się komory deprywacyjne, żeby nakłonić pacjenta do skupienia się na kierowanym samopoznaniu.

– Z pani tonu domyślam się, że pani tego raczej nie pochwala – zauważył.

– No, całkowicie nie potępiam – odpowiedziała. – Ale jeśli mamy osobnika zaburzonego psychologicznie, który już czuje się niepewny, nie całkiem panuje nad sobą… dezorientacja w komorze deprywacyjnej prawie na pewno odniesie negatywne skutki. Niektórzy pacjenci potrzebują wszelkiej możliwej styczności ze światem fizycznym, jak najwięcej bodźców zewnętrznych. – Wzruszyła ramionami. – Z drugiej strony może jestem zbyt ostrożna, zbyt staroświecka. Ostatecznie sprzedają te rzeczy do prywatnego użytku, przez ostatnie kilka lat sprzedali na pewno tysiące i kilka musiało trafić do ludzi niezrównoważonych psychicznie, a jednak nigdy nie słyszałam, żeby od tego komuś pomieszało się w głowie.

– Pewnie to kosztowne.

– Zbiornik? Bez wątpienia. Większość zestawów w prywatnych domach to… nowe zabawki bogaczy.

– Po co ludzie kupują coś takiego?

– Niezależnie od etapu halucynacji i ostatecznego usprawnienia procesów myślowych wszyscy badani zgłaszają, że sesja w zbiorniku wspaniale odpręża oraz dodaje energii. Po godzinie unoszenia się w wodzie fale mózgowe są takie jak u mnicha zeń podczas głębokiej medytacji. Nazywają to medytacją dla leniwych: nie trzeba niczego się uczyć, nie trzeba przestrzegać żadnych zasad religijnych, łatwy sposób na przeżycie tygodniowego wypoczynku w kilka godzin.

– Ale pani mąż nie używał tego do wypoczynku.

– Wątpię – przytaknęła.

– Więc o co mu konkretnie chodziło?

– Naprawdę nie mam pojęcia. – Niepokój ponownie pojawił się na jej twarzy i w oczach.

– Myślę – powiedział Dan – że to pomieszczenie nie służyło tylko za laboratorium. Myślę, że to był również pokój pani córki. Myślę, że ona była tutaj dosłownie więźniem. I myślę, że sypiała w tym zbiorniku co noc, może nawet spędzała tam całe dni.

– Dni? Nie. To… niemożliwe.

– Dlaczego nie?

– Potencjalne zniszczenie psychiki, ryzyko…

– Może pani mąż nie przejmował się ryzykiem.

– Ale Melanie była jego córką. On ją kochał. Tyle muszę mu przyznać. Naprawdę ją kochał.

– Znaleźliśmy dziennik, w którym pani mąż zapisywał chyba każdą minutę z życia córki przez ostatnie pięć i pół roku.

Zwęziła oczy.

– Chcę to zobaczyć.

– Za chwilę. Jeszcze go dokładnie nie przejrzałem, ale podejrzewam, że pani córka ani razu nie wyszła z domu przez te pięć i pół roku. Nawet do szkoły. Nawet do lekarza. Nawet do kina, do zoo czy gdziekolwiek. I chociaż pani mówi, że to niemożliwe, podejrzewam na podstawie tego, co czytałem, że czasami spędzała w zbiorniku trzy albo cztery dni bez przerwy.

– Ale jedzenie…

– Myślę, że nie karmiono jej w tym czasie.

– Woda…

– Może pilą trochę tej, w której pływała.

– Musiała się załatwiać…

– Z tego, co czytałem, czasami wypuszczano ją na dziesięć czy piętnaście minut, żeby skorzystała z toalety. Ale myślę, że najczęściej zakładał jej cewnik, żeby mogła oddawać mocz do zapieczętowanego słoja, nie opuszczając zbiornika i nie zanieczyszczając wody, w której pływała.

Kobieta wydawała się wstrząśnięta.

Dan zaprowadził ją do następnego elementu wyposażenia, żeby z tym skończyć jak najszybciej, ze względu na nią i dlatego, że źle się czuł w tym miejscu.

– Aparatura do biologicznego sprzężenia zwrotnego – poinformowała go. – W jej skład wchodzi EEG, elektroencefalograf do monitorowania fal mózgowych. Przypuszczalnie pomaga badanemu kontrolować własne fale mózgowe, a co za tym idzie – stan własnego umysłu.

– Słyszałem o biosprzężeniu zwrotnym. A tamto? – Wskazał ponad aparatem na krzesło, z którego zwisały skórzane pasy i przewody zakończone elektrodami.

Laura McCaffrey obejrzała je i Dan wyczuwał narastające w niej obrzydzenie – i zgrozę. Wreszcie powiedziała:

– Urządzenie do terapii awersyjnej.

– Dla mnie wygląda jak krzesło elektryczne.

– Owszem. Nie takie, które zabija. Prąd płynie z tych baterii, nie z gniazdka w ścianie. A to… – dotknęła dźwigni z boku krzesła – reguluje napięcie. Można stosować różne bodźce, od ukłucia do bolesnego wstrząsu.

– To jest standardowe wyposażenie do badań psychologicznych?

– Wielkie nieba, skąd!

– Widziała pani kiedyś coś takiego w laboratorium?

– Raz. Właściwie… dwa razy.

– Gdzie?

– U dość bezwzględnego psychologa zwierząt, którego dawniej znałam. Stosował trening awersyjno – wstrząsowy u małp.

– Torturował je?

– On na pewno tak nie uważał.

– Nie wszyscy zwierzęcy psychologowie tak postępują?

– Mówiłam, że ten był bezwzględny. Mam nadzieję, że pan nie należy do tych nowych luddystów, którzy myślą, że wszyscy naukowcy to głupcy lub potwory.

– Nie ja. Kiedy byłem dzieckiem, zawsze oglądałem programy edukacyjne w telewizji.

Laura zdobyła się na słaby uśmiech.

– Nie chciałam na pana warczeć.

– Nic nie szkodzi. Mówiła pani, że widziała takie urządzenie dwukrotnie. Gdzie po raz drugi?

Nikły cień jej uśmiechu nagle zgasł.

– Na fotografii.

– O?

– W książce o… eksperymentach naukowych w nazistowskich Niemczech.

– Rozumiem.

– Używali tego na ludziach. Zawahał się, ale musiał to powiedzieć.

– Tak jak pani mąż.

Spojrzenie Laury McCaffrey wyrażało nie tyle niedowierzanie, ile żarliwe pragnienie niewiary. Jej twarz przybrała barwę zimnego, wypalonego popiołu.

Dan powiedział:

– Myślę, że przywiązywał pani córkę do tego krzesła… – Nie.

– …i on, Hoffritz i Bóg wie kto jeszcze… – Nie.

– …torturowali ją – zakończył. – Nie.

– To jest w dzienniku, o którym pani wspomniałem.

– Ale…

– Myślę, że stosowali… tę „awersyjną” terapię, żeby nauczyć ją kontrolować wzorce własnych fal mózgowych.

Wizja Melanie przypiętej pasami do krzesła była tak przerażająca, że Laura McCaffrey doznała głębokiej metamorfozy. Nie wyglądała już po prostu jak wypalona, barwy popiołu; zrobiła się blada jak śmierć. Oczy jakby zapadły się w czaszkę i straciły prawie cały blask. Twarz obwisła jak rozmiękły wosk.

– Ale… – zaczęła -…ale to nie ma sensu. Terapia awersyjną to wcale nie jest dobry sposób uczenia technik biosprzężenia zwrotnego.

Dan gwałtownie zapragnął wziąć ją w ramiona, przytulić mocno, pogłaskać po głowie, pocieszyć. Pocałować. Kiedy tylko ją zobaczył, wydała mu się atrakcyjna, lecz aż do tej chwili nie odczuwał żadnych romantycznych porywów. Zresztą co w tym dziwnego? Zawsze rozczulał się nad bezradnymi kociętami, popsutymi lalkami, nad każdą słabą, zagubioną, bezbronną istotą. I zawsze potem żałował, że się wtrącał. Laura McCaffrey początkowo nie pociągała go, ponieważ była pewna siebie, opanowana, całkowicie zrównoważona. Dopiero kiedy zaczęła się rozsypywać, kiedy nie mogła dłużej ukrywać strachu i zagubienia, coś się w nim obudziło. Nick Hammond, inny detektyw z wydziału zabójstw i policyjny mądrala, zarzucał Danowi instynkty matki – kwoki i miał trochę racji.

Co jest ze mną? – zastanawiał się Dan. Dlaczego ciągle odgrywam błędnego rycerza, ciągle szukam damy w opałach? Prawie nie znam tej kobiety i już pragnę, żeby całkowicie na mnie polegała, żeby złożyła na moje barki swoje troski i nadzieje. O taak, psze pani, Wielki Dan Haldane pani pomoże, nikt inny; Wielki Dan złapie tych wstrętnych złoczyńców i odbuduje pani zrujnowany świat. Wielki Dan poradzi sobie śpiewająco, psze pani, chociaż w głębi serca jest ciągle niedojrzałym idiotą.

Nie. Nie tym razem. Miał swoją robotę, owszem, ale potraktuje to wyłącznie zawodowo. Osobiste uczucia nie mają nic do rzeczy. Zresztą ta kobieta nie związałaby się z gliniarzem. Była bardziej wykształcona od niego. Miała więcej klasy. Typ koniakowy, podczas gdy on wolał piwo. Poza tym, na litość boską, to nie była odpowiednia pora na romanse.

Laura McCaffrey była za bardzo rozstrojona: umierała z niepokoju o córkę; zabito jej męża i na pewno to nią wstrząsnęło, chociaż przestała go kochać dawno temu. Jaki mężczyzna mógł myśleć o romansowaniu z nią w takiej chwili? Dan wstydził się za siebie. A jednak… Westchnął.

– No, kiedy pani przejrzy dziennik męża, może znajdzie pani dowód, że on nigdy nie posadził córki na tym krześle. Ale wątpię.

Laura po prostu stała bez ruchu, oszołomiona.

Dan podszedł do szafy, rozsunął drzwi i odsłonił kilka par dżinsów, podkoszulków, swetrów i butów, które mogły pasować na dziewięcioletnią dziewczynkę. Wszystkie miały szary kolor.

– Dlaczego? – zapytał. – Co on chciał udowodnić? Jakie efekty chciał osiągnąć z tym dzieckiem?

Kobieta potrząsnęła głową, zbyt zdenerwowana, żeby odpowiedzieć.

– I jeszcze coś mnie zastanawia – ciągnął Dan. – To wszystko, całe sześć lat, kosztowało więcej pieniędzy, niż miał, kiedy wyczyścił wasze wspólne konta bankowe i odszedł. Dużo więcej. Ale on nigdzie nie pracował. Nigdy nie wychodził. Może Wilhelm Hoffritz dawał mu pieniądze. Ale jacyś inni też musieli się dokładać. Kto? Kto finansował te prace?

– Nie mam pojęcia.

– I dlaczego? – powtórzył.

– I dokąd zabrali Melanie? – zapytała. – I co jej robią teraz?

5

Kuchnia nie była właściwie brudna, ale wyglądała nieporządnie. Stosy nieumytych naczyń wypełniały zlew. Okruchy zaśmiecały stół, który stał przy jedynym oknie.

Laura usiadła przy stole i strzepnęła trochę okruchów. Pilno jej było zajrzeć do dziennika eksperymentów Dylana z Melanie. Haldane jeszcze go jej nie pokazał. Trzymał go w ręku – notatnik dużego formatu, oprawny w imitację brązowej skóry – i spacerował po kuchni w trakcie rozmowy.

Deszcz bębnił w okno i spływał po szybach. Od czasu do czasu błyskawica rozjaśniała noc i przelotnie wyświetlała na ścianach nieregularny, falujący deseń wodnych zacieków, a wtedy pokój wydawał się bezkształtny i półprzeźroczysty jak miraż.

– Chciałbym wiedzieć dużo więcej o pani mężu – powiedział Haldane.

– Na przykład co?

– Na przykład, dlaczego pani zdecydowała się na rozwód.

– Co to ma do rzeczy?

– Może ma.

– Jak to?

– Po pierwsze, jeśli w grę wchodziła inna kobieta, mogłaby nam powiedzieć więcej o tym, co tutaj robił. Mogłaby nawet powiedzieć, kto go zabił.

– Nie było innej kobiety.

– Więc dlaczego pani postanowiła się rozwieść?

– Po prostu… już go nie kochałam.

– Ale dawniej go pani kochała.

– Tak. Ale nie był już tym mężczyzną, za którego wyszłam.

– W jaki sposób się zmienił? Laura westchnęła.

– Nie zmienił się. Nigdy nie był tym mężczyzną, za którego wyszłam. Tylko tak mi się zdawało. Później stopniowo dotarło do mnie, jak bardzo od samego początku go nie rozumiałam.

Haldane przestał chodzić, oparł się o blat i skrzyżował ramiona, wciąż trzymając dziennik.

– Pod jakim względem pani go nie rozumiała?

– No… po pierwsze, musi pan wiedzieć o mnie jedno. W szkole i na studiach nigdy nie byłam specjalnie popularną dziewczyną. Nigdy nie chodziłam na randki.

– Trudno mi w to uwierzyć.

Zarumieniła się, chociaż próbowała to opanować.

– To prawda. Byłam straszliwie nieśmiała. Unikałam chłopców. Unikałam wszystkich. Nigdy też nie miałam bliskiej przyjaciółki.

– Nikt pani nie powiedział o odpowiedniej płukance do ust i szamponie przeciwłupieżowym?

Uśmiechnęła się, ponieważ usiłował ją rozśmieszyć, ale nigdy nie potrafiła swobodnie mówić o sobie.

– Nie chciałam, żeby ludzie mnie poznali, bo wyobrażałam sobie, że mnie nie polubią, a nie mogłabym znieść odrzucenia.

– Dlaczego mieliby pani nie lubić?

– Och… bo nie byłam dostatecznie ładna, bystra czy dowcipna jak na ich wymagania.

– No, trudno mi powiedzieć, czy pani jest dowcipna, ale w tym domu nawet David Letterman nie mógłby sypać żartami. Ale na pewno nie brakuje pani inteligencji. W końcu zrobiła pani doktorat. I nie rozumiem, jak pani może patrzeć w lustro i nie widzieć, że jest pani piękna.

Podniosła wzrok znad zasypanego okruchami stołu. Spojrzenie porucznika było bezpośrednie, ujmujące, ciepłe, wcale nie zuchwałe czy prowokujące. Zachowywał się jak policjant dokonujący obserwacji, stwierdzający fakt. Lecz pod powierzchnią profesjonalizmu wyczuła głęboko skrywane zainteresowanie. Poczuła się nieswojo.

Skrępowana, wpatrując się w niewyraźne srebrzyste smugi deszczu na ciemnej szybie, powiedziała:

– Miałam wtedy okropny kompleks niższości.

– Dlaczego?

– Rodzice.

– Jak zawsze.

– Nie. Nie zawsze. Ale w moim przypadku… głównie matka.

– Jacy byli pani rodzice?

– Nie mają nic wspólnego z tą sprawą – odparła. – Zresztą oboje już odeszli.

– Zmarli? – Tak.

– Przykro mi.

– Niepotrzebnie. Mnie nie jest przykro.

– Rozumiem.

Wyraziła się dość ostro. Ze zdziwieniem uświadomiła sobie, że nie chciała zrobić na nim złego wrażenia. Z drugiej strony wolała nie opowiadać mu o swoich rodzicach i dzieciństwie pozbawionym miłości.

– Co do Dylana… – zaczęła, ale zgubiła wątek.

– Mówiła pani, dlaczego od początku źle go pani oceniła – podsunął Haldane.

– Widzi pan, tak dobrze umiałam odpychać ludzi, tak gruntownie ich zniechęcałam i zamykałam się w mojej przytulnej skorupie, że nikt nigdy nie zbliżył się do mnie. Zwłaszcza chłopcy… czy mężczyźni. Wiedziałam, jak ich szybko spławić. Aż do Dylana. On nie zrezygnował. Ciągle zapraszał mnie na randki. Nieważne, jak często odmawiałam, on zawsze wracał. Nie odstraszała go moja nieśmiałość. Chłód, obojętność, szorstka odmowa – nic go nie powstrzymało. Uganiał się za mną. Przedtem nikt nigdy za mną nie latał. Nie jak Dylan. Był uparty. Opętany. Ale nie jakoś niebezpiecznie, nie ten rodzaj opętania. To było takie staroświeckie, kiedy próbował mi zaimponować, zrobić na mnie wrażenie. Przez cały czas zdawałam sobie sprawę, że to staroświeckie, ale i tak skutkowało. Przysyłał kwiaty, więcej kwiatów, słodycze, znowu kwiaty, nawet wielkiego pluszowego misia.

– Pluszowy miś dla młodej kobiety pracującej nad doktoratem? – zdziwił się Haldane.

– Mówiłam panu, że był staroświecki. Pisał wiersze i podpisywał się: „Tajemniczy wielbiciel”. Banalne, wiem, ale to działało na dwudziestosześcioletnią kobietę, która właściwie nigdy się nie całowała i spodziewała się zostać starą panną. On był pierwszym mężczyzną, przy którym poczułam się… doceniona.

– Przełamał pani opory.

– Cholera, zawrócił mi w głowie.

W trakcie opowiadania tamte wyjątkowe chwile i uczucia powróciły, boleśnie silne i wyraźne. Wraz ze wspomnieniami napłynął smutek, żal za zmarnowaną szansą, niemal przytłaczające poczucie utraconej niewinności.

– Później, kiedy się pobraliśmy, dowiedziałam się, że Dylan nie rezerwował swoich namiętnych uczuć wyłącznie dla mnie. Och, nie chodziło o inne kobiety. Nie było innych kobiet. Ale on gonił za każdym pomysłem tak zażarcie, jak dawniej gonił za mną. Jego badania modyfikacji behawioralnej, fascynacja okultyzmem, miłość do szybkich samochodów… wkładał w te zainteresowania tyle pasji i energii, ile dawniej wkładał w zaloty.

Pamiętała, jak martwiła się o Dylana i o to jaki wpływ może wywrzeć na Melanie jego wymagająca osobowość. Zażądała rozwodu częściowo z powodu obawy, że Dylan zarazi Melanie swoim obsesyjno – kompulsywnym zachowaniem.

– Na przykład zbudował skomplikowany japoński ogród za domem i poświęcał na to każdą wolną chwilę przez wiele miesięcy. Z fanatyczną determinacją dążył do doskonałości. Każda roślina i kwiat, każdy kamień na każdej ścieżce musiał wyglądać idealnie. Każde drzewko bonsai musiało mieć tak wspaniałe proporcje i harmonijny, niepowtarzalny kształt, jak w książkach o klasycznej orientalnej sztuce ogrodowej. Oczekiwał ode mnie, że będę równie gorliwie jak on uczestniczyła w tym projekcie… w każdym projekcie. Aleja nie mogłam. Nie chciałam. Poza tym on był takim fanatycznym perfekcjonistą, że cokolwiek razem robiliśmy, prędzej czy później zmieniało się w zwykłą ciężką pracę, a nie zabawę. Nigdy nie spotkałam takiego obsesyjno – kompulsywnego typa. Był jak opętany i chociaż co chwila wpadał w dziki entuzjazm, właściwie nic mu nie sprawiało przyjemności, nic go nie cieszyło, bo zwyczajnie nie miał czasu na radość.

– Zdaje się, że małżeństwo z nim było dość wyczerpujące – zauważył Haldane.

– Boże, jeszcze jak! Po kilku latach jego wieczny, uniwersalny zapał przestał być zaraźliwy, ponieważ żadna normalna osoba nie może ciągle miotać się w gorączce. Dylan nie był już intrygujący i ożywczy. Był… męczący. Denerwujący. Nigdy ani chwili spokoju czy odprężenia. Wtedy właśnie robiłam doktorat z psychiatrii, przechodziłam psychoanalizę, co jest wymagane od wszystkich podejmujących praktykę psychiatryczną, i wreszcie zrozumiałam, że Dylan cierpi na zaburzenia psychiczne; nie nadmiar entuzjazmu, nie przesadne wymagania, tylko ostry przypadek nerwicy obsesyjno – kompulsywnej. Próbowałam go przekonać, żeby poddał się analizie, ale do tego wcale się nie zapalił. W końcu powiedziałam mu, że chcę rozwodu. Nawet nie zostawił mi czasu na wypełnienie dokumentów. Następnego dnia wyczyścił nasze wspólne konta bankowe i zniknął razem z Melanie. Powinnam była to przewidzieć.

– Dlaczego?

– Miał obsesję na punkcie Melanie, jak na punkcie wszystkiego. W jego oczach była najpiękniejszym, najmądrzejszym, najcudowniejszym dzieckiem pod słońcem. Zawsze pilnował, żeby była idealnie ubrana, idealnie zadbana, idealnie się zachowywała. Miała dopiero trzy latka, ale już uczył ją czytać, próbował ją uczyć francuskiego. Dopiero trzy latka. Mówił, że nauka najłatwiej przychodzi najmłodszym. Co jest prawdą. Ale on nie robił tego dla Melanie. O nie. Wcale nie dla niej. Chodziło mu tylko o siebie, o posiadanie idealnego dziecka, ponieważ nie mógł znieść myśli, że jego córeczka nie będzie najładniejszym, najmądrzejszym, najwspanialszym dzieckiem na całym świecie.

Zapadło milczenie.

Deszcz stukał w okno, bębnił po dachu, bulgotał w rynnach i rynsztokach.

Wreszcie Haldane powiedział cicho:

– Człowiek taki jak on mógł…

– Mógł eksperymentować na własnej córce, mógł poddać ją torturom, jeśli uważał, że w ten sposób ją ulepszy. Albo jeśli miał obsesję na punkcie eksperymentów, które wymagały dziecka jako podmiotu.

– Jezu – mruknął Haldane tonem, który wyrażał częściowo niesmak, częściowo potępienie i częściowo litość.

Ku własnemu zdziwieniu Laura zaczęła płakać. Detektyw podszedł do stołu. Przysunął krzesło i usiadł obok niej.

Osuszyła oczy chusteczką. Położył rękę na jej ramieniu.

– Wszystko będzie dobrze. Kiwnęła głową, wydmuchała nos.

– Znajdziemy ją – obiecał.

– Boję się, że nie znajdziemy.

– Znajdziemy.

– Boję się, że ona nie żyje.

– Żyje.

– Boję się.

– Nie trzeba.

– Nic nie poradzę.

– Wiem.

Przez pół godziny, kiedy porucznik Haldane zajmował się innymi sprawami gdzieś w domu, Laura przeglądała ręcznie pisany dziennik Dylana, który zawierał dokładny opis każdego dnia Melanie. Zanim detektyw wrócił do kuchni, Laura skamieniała ze zgrozy.

– To prawda – powiedziała. – Spędzili tutaj co najmniej pięć i pół roku, tak długo, jak prowadził ten dziennik, i przez ten czas Melanie chyba ani razu nie wyszła z domu.

– I co noc spała w komorze deprywacji sensorycznej, jak podejrzewałem?

– Tak. Na początku osiem godzin na dobę. Potem osiem i pól. Potem dziewięć. Pod koniec pierwszego roku spędzała w komorze dziesięć godzin w nocy i dwie w dzień.

Zamknęła notatnik. Widok schludnego pisma Dylana nagle wprawił ją w furię.

– Co jeszcze? – zapytał Haldane.

– Co rano najpierw spędzała godzinę na medytacji.

– Medytacja? Taka mała dziewczynka? Pewnie nawet nie znała znaczenia tego słowa.

– W zasadzie medytacja to po prostu kierowanie umysłu do wewnątrz, odrzucanie materialnego świata, poszukiwanie spokoju poprzez wewnętrzną samotność. Wątpię, czy on uczył Melanie medytacji zeń albo innych doktryn o silnym filozoficznym czy religijnym podłożu. Pewnie po prostu uczył ją siedzieć spokojnie, zwracać się do wewnątrz i nie myśleć o niczym.

– Autohipnoza.

– To inna nazwa.

– Dlaczego chciał, żeby to robiła?

– Nie wiem.

Wstała z krzesła, niespokojna i wzburzona. Chciała się ruszać, chodzić, wyładować gorączkową energię, która ją rozpierała. Ale w kuchni było za mało miejsca. Dotarła do końca po pięciu krokach. Ruszyła w stronę drzwi holu, ale zatrzymała się, kiedy sobie uświadomiła, że nie będzie mogła przejść przez resztę domu, obok trupów, depcząc po krwi, wchodząc w drogę policji i ludziom koronera. Nachyliła się nad blatem, przyłożyła płasko dłonie do krawędzi i nacisnęła z całej siły, jakby chciała przelać cząstkę swojej nerwowej energii w ceramiczną powierzchnię.

– Każdego dnia – podjęła – po medytacji Melanie przez kilka godzin uczyła się technik biosprzężenia zwrotnego.

– Siedząc na tym elektrycznym krześle?

– Tak myślę. Ale…

– Ale? – naciskał.

– Ale myślę, że używali krzesła nie tylko do tego. Myślę, że używali go również do uodporniania jej na ból.

– Słucham?

– Myślę, że Dylan stosował wstrząsy elektryczne, żeby nauczyć Melanie, jak zagłuszać ból, jak go znosić, ignorować sposobem wschodnich mistyków, sposobem joginów.

– Po co?

– Może po to, żeby później umiejętność blokowania bólu pomogła jej wytrzymać dłuższe sesje w komorze deprywacji sensorycznej.

– Więc pod tym względem miałem rację?

– Tak. On stopniowo przedłużał jej pobyt w zbiorniku, aż pod koniec trzeciego roku czasami zostawała tam przez trzy dni. W czwartym roku cztery, pięć dni bez przerwy. Ostatnio… jeszcze w zeszłym tygodniu trzymał ją tam przez siedem dni.

– Z cewnikiem?

– Tak. I na kroplówce. Odżywiał ją dożylnie glukozą, żeby nie straciła zbyt wiele na wadze i nie uległa odwodnieniu.

– Boże wielki.

Laura nie odpowiedziała. Czuła, że znowu zbiera jej się na płacz. Mdliło ją, oczy ją piekły, twarz wydawała się brudna. Podeszła do zlewu i odkręciła zimną wodę, która chlusnęła na stosy brudnych naczyń. Nabrała wody w złożone dłonie i ochlapała twarz. Wytarła się papierowymi ręcznikami, które wyciągnęła ze ściennego podajnika.

Nie poczuła się lepiej.

– On chciał ją uodpornić na ból, żeby łatwiej znosiła długie sesje w zbiorniku – powiedział z namysłem Holdane.

– Może. Nie mam pewności.

– Ale co może boleć w zbiorniku? Myślałem, że tam się nic nie czuje. Tak mi pani mówiła.

– Nic nie boli w trakcie sesji normalnej długości. Ale jeżeli kogoś trzymają w zbiorniku przez kilka dni, skóra zaczyna się marszczyć, pękać. Tworzą się rany.

– Aha.

– No i jeszcze ten cholerny cewnik. Pewnie nigdy nie był pan tak poważnie chory, że pan nie trzymał moczu i trzeba było podłączyć cewnik.

– Nie. Nigdy.

– Widzi pan, po kilku dniach cewka moczowa zwykle ulega podrażnieniu. Boli.

– Domyślam się.

Laura marzyła o alkoholu. Zazwyczaj piła niewiele. Od czasu do czasu kieliszek wina, rzadko martini. Ale teraz chciała się upić.

– Więc o co mu chodziło? – zapytał Haldane. – Co chciał osiągnąć? Dlaczego narażał ją na to wszystko?

Wzruszyła ramionami.

– Pani musi coś wiedzieć.

– Wcale nie. Dziennik nie opisuje eksperymentów i nie wspomina ani słowem o jego zamiarach. To tylko rejestr wszystkich sesji Melanie i całego używanego sprzętu, dokładne sprawozdanie z każdego jej dnia, godzina po godzinie.

– Widziała pani w jego gabinecie papiery rozrzucone na podłodze. Na pewno są bardziej szczegółowe niż dziennik. Dowiemy się z nich więcej.

– Może.

– Rzuciłem okiem na kilka, ale niewiele z nich zrozumiałem. Mnóstwo technicznych określeń, psychologiczny żargon. Dla mnie chińszczyzna. Jeżeli każę je skserować, zapakować kopie w pudła i dostarczyć pani za kilka dni, może zechce je pani przejrzeć, spróbuje uporządkować i coś z nich wyciągnąć?

Zawahała się.

– No… sama nie wiem. Już od tego dziennika prawie się pochorowałam.

– Nie chce pani wiedzieć, co on jej zrobił? Jeśli ją znajdziemy, powinna pani to wiedzieć. Inaczej pani sobie nie poradzi z żadnym psychologicznym urazem Melanie.

Mówił prawdę. Żeby zastosować skuteczną terapię, Laura będzie musiała wejść w koszmar córki i sama go doświadczyć.

– Poza tym – dodał Haldane – w tych papierach mogą być wskazówki, rzeczy, które pomogą nam ustalić, z kim on pracował i kto mógł go zabić. Jeśli do tego dojdziemy, może wykryjemy również, z kim jest teraz Melanie. Jeżeli przejrzy pani papiery męża, może wyłuska pani akurat ten strzępek informacji, dzięki któremu znajdziemy pani córkę.

– No dobrze – powiedziała ze znużeniem. – Jak to zapakujecie, przyślijcie pudła do mojego domu.

– Wiem, że to nie będzie łatwe.

– Na pewno.

– Chcę się dowiedzieć, kto finansował torturowanie małej dziewczynki w imię nauki – oświadczył tonem niezwykle twardym i zawziętym jak na bezstronnego przedstawiciela prawa. – Bardzo chcę wiedzieć.

Zamierzał powiedzieć coś jeszcze, ale przerwał mu policjant w mundurze, który wszedł z holu.

– Poruczniku?

– O co chodzi, Phil?

– Szukacie w tym wszystkim małej dziewczynki, zgadza się?

– Tak.

– No więc jedną znaleźli – powiedział Phil.

Laura poczuła, że jej serce zaciska się mocno jak pięść: węzeł bólu w piersi. Palące pytanie uformowało się w jej umyśle, ale nie mogła go wymówić na głos, bo coś zacisnęło jej krtań.

– W jakim wieku? – zapytał Haldane. Nie to pytanie Laura chciała zadać.

– Oceniają na jakieś osiem, dziewięć lat – odpowiedział Phil.

– Dostałeś rysopis? – zapytał Haldane. To również nie było właściwe pytanie.

– Kasztanowe włosy. Zielone oczy – oznajmił policjant. Obaj mężczyźni odwrócili się do Laury. Wiedziała, że patrzą na jej własne kasztanowe włosy i zielone oczy.

Próbowała wyartykułować pytanie. Bez skutku.

– Żyje? – zapytał Haldane.

To było pytanie, którego Laura nie potrafiła wymówić.

– Tak – potwierdził policjant. – Patrol znalazł ją siedem przecznic stąd.

Gardło Laury odzyskało sprawność, język odkleił się od podniebienia.

– Żyje? – powtórzyła, bojąc się uwierzyć. Policjant w mundurze kiwnął głową.

– Już mówiłem. Żyje.

– Kiedy? – zapytał Haldane.

– Jakieś półtorej godziny temu.

– Nikt mnie nie zawiadomił, do cholery – warknął Haldane poczerwieniały z gniewu.

– Zauważyli ją podczas rutynowego patrolu – wyjaśnił Phil. – Nie wiedzieli, że ma związek z tą sprawą. Zorientowali się dopiero przed paroma minutami.

– Gdzie ona jest? – zapytała Laura.

– W Valley Medical.

– W szpitalu? – Jej zaciśnięte serce zaczęło walić o klatkę piersiową jak pięść. – Co jej się stało? Czy jest ranna? Jak poważnie?

– Nie jest ranna – odpowiedział policjant. – Z tego, co wiem, znaleźli ją wędrującą po ulicy, hmm, nago, w zamroczeniu.

– Nago – powtórzyła Laura słabym głosem. Lęk przed pedofilami powrócił i uderzył w nią jak cios młotem. Oparła się o ladę i chwyciła jej krawędź obiema rękami, żeby nie upaść. Usiłowała trzymać się prosto i oddychać głęboko, ale mogła jedynie wciągać płytkie hausty powietrza.

– Naga? – spytała.

– I całkiem oszołomiona, nie mogła mówić – dodał Phil. – Myśleli, że jest w szoku albo może pod wpływem narkotyków, więc zawieźli ją na sygnale do Valley Medical.

Haldane wziął Laurę za ramię.

– Chodźmy. Jedziemy.

– Ale…

– Co się stało? Oblizała wargi.

– A jeśli to nie Melanie? Nie chcę nabrać nadziei, a potem…

– To ona – zapewnił. – Dziewięcioletnia dziewczynka zniknęła stąd i dziewięcioletnią dziewczynkę znaleźli siedem przecznic dalej. Mało prawdopodobny zbieg okoliczności.

– Ale jeśli…

– Doktor McCaffrey, o co pani chodzi?

– Jeśli to nie jest koniec koszmaru? – Hę?

– Jeśli to dopiero początek?

– Pani mnie pyta, czy myślę, że… po sześciu latach tej tortury…

– Czy pan myśli, że ona jeszcze kiedyś będzie normalną małą dziewczynką – dokończyła głucho Laura.

– Proszę nie oczekiwać najgorszego. Zawsze istnieje jakaś nadzieją. Nie można niczego przesądzać, dopóki jej pani nie zobaczy, porozmawia…

Laura z uporem potrząsnęła głową.

– Nie. Nie może być normalna. Nie po tym, co jej zrobił ojciec. Nie po latach wymuszonej izolacji. Na pewno jest bardzo chorym dzieckiem, z głębokimi zaburzeniami. Nie ma nawet jednej szansy na milion, że będzie normalna.

– Nie – przyznał łagodnie, chyba wyczuwając, że zdawkowe pocieszenia tylko ją rozgniewają. – Nie, ona nie będzie zdrową, idealnie zrównoważoną dziewczynką. Będzie chora, zagubiona, przerażona, może zamknięta we własnym świecie, może niedostępna, może na zawsze. Ale nie wolno pani zapominać o jednym.

Laura podniosła na niego wzrok.

– O czym?

– Ona pani potrzebuje. Laura kiwnęła głową. Wyszli z zalanego krwią domu.

Deszcz siekł ciemności, piorun rozdarł niebo niczym smagnięcie bata.

Haldane wsadził Laurę do nieoznakowanego sedana. Przyczepił przenośnego koguta do skraju samochodowego dachu. Pojechali do Valley Medical na sygnale, z migającym światłem, sycząc oponami po mokrej jezdni tak głośno, jakby z całego świata uchodziło powietrze.

6

W izbie przyjęć dyżurował doktor Richard Pantangello. Był młody, miał gęste brązowe włosy i starannie przyciętą rudobrązową brodę. Czekał na Laurę i Haldane^ za biurkiem w rejestracji, po czym zaprowadził ich do pokoju dziewczynki.

Korytarze były puste, tylko kilka pielęgniarek przemykało się jak duchy. Ó czwartej dziesięć nad ranem w szpitalu panowała nienaturalna cisza.

Po drodze doktor Pantangello mówił cichym głosem, niemal szeptem:

– Nie miała żadnych złamań, żadnych skaleczeń ani otarć. Jedna kontuzja, siniec na prawym ramieniu, dokładnie nad żyłą. Wygląda jak ślad po kroplówce, igła numer cztery, niezbyt zręcznie wprowadzona.

– Ona była zamroczona? – zapytał Haldane.

– Właściwie nie zamroczona – odparł Pantangello. – Żadnych wyraźnych objawów oszołomienia. To raczej przypominało trans. Ani śladu urazów głowy, chociaż nie mogła albo nie chciała mówić, odkąd ją tutaj przywieźli.

Zniżając głos podobnie jak lekarz, lecz niezdolna ukryć zdenerwowania, Laura zapytała:

– A… gwałt?

– Nie znalazłem żadnych dowodów, że została wykorzystana.

Skręcili za róg i zatrzymali się przed pokojem 256. Drzwi były zamknięte.

– Ona jest tam – oznajmił doktor Pantangello, wpychając ręce w kieszenie białego fartucha.

Laura wciąż rozważała sposób, w jaki lekarz sformułował odpowiedź na pytanie o gwałt.

– Nie znalazł pan żadnych dowodów wykorzystania, ale nie powiedział pan, że nie została zgwałcona.

– Brak śladów nasienia w kanale rodnym – odparł Pantangello. – Brak sińców i krwawienia na sromie i ściankach pochwy.

– Co musiałoby wystąpić, gdyby dziewczynka w tym wieku była napastowana seksualnie – wtrącił Haldane.

– Tak. I błona dziewicza nietknięta – dodał Pantangello.

– Więc nie została zgwałcona – podsumował Haldane. Laura spochmurniała, kiedy dostrzegła smutek i współczucie w łagodnych brązowych oczach lekarza.

Głosem równie cichym jak smutnym Pantangello powiedział:

– Nie odbyła normalnego stosunku, nie. To możemy wykluczyć. Ale… no cóż, nie mogę stwierdzić na pewno… – odchrząknął.

Laura widziała, że ta rozmowa była dla młodego lekarza niemal równie ciężka jak dla niej. Chciała z tym skończyć, ale musiała usłyszeć wszystko, musiała wiedzieć, a on miał obowiązek ją poinformować.

Przestał chrząkać i podjął przerwany wątek:

– Nie mogę stwierdzić na pewno, że nie doszło do stosunku oralnego.

Bolesny, nieartykułowany jęk wydarł się z ust Laury. Haldane wziął ją za ramię, a ona leciutko oparła się na nim.

– Spokojnie – powiedział. – Tylko spokojnie. Nawet nie wiemy, czy to jest Melanie.

– To ona – odparła ponuro. – Wiem, że to ona.

Chciała zobaczyć córkę, tęskniła za jej widokiem. Ale bała się otworzyć drzwi i wejść do pokoju. Za progiem czekała przyszłość, ale to mogła być przyszłość wypełniona jedynie emocjonalnym cierpieniem, rozpaczą.

Pielęgniarka przeszła obok bez jednego spojrzenia, świadomie odwracając wzrok, odcinając się od tragedii.

– Przykro mi – powiedział Pantangello. Wyjął ręce z kieszeni fartucha. Wyraźnie chciał pocieszyć Laurę, ale bał się jej dotknąć. Zamiast tego podniósł jedną rękę do stetoskopu zawieszonego na szyi i bawił się nim w roztargnieniu. – Proszę pani, jeśli to pomoże… moim zdaniem ona nie była napastowana seksualnie. Nie mogę tego udowodnić. Po prostu czuję. Poza tym bardzo rzadko się zdarza, żeby napastowane dziecko nie miało sińców, zadrapań czy innych widocznych urazów. Ona nie ma żadnych śladów, co świadczy, że nikt jej nie tknął. Naprawdę, gotów jestem się założyć. – Uśmiechnął się do niej, chociaż wyglądał tak, jakby się skrzywił. – Gotów jestem się założyć o rok mojego życia.

– Ale jeśli ona nie była napastowana, dlaczego błąkała się nago po ulicach? – spytała Laura, walcząc ze łzami.

Zanim jeszcze skończyła mówić, domyśliła się odpowiedzi. Dan Haldane również odgadł odpowiedź.

– Widocznie była w komorze deprywacji sensorycznej, kiedy zabójca… lub zabójcy… weszli do domu. W zbiorniku nie miała ubrania.

– Deprywacja sensoryczna? – zapytał Pantangello, unosząc brwi.

Laura zwróciła się do Haldane’a:

– Może dlatego nie została zabita razem z pozostałymi. Może zabójca nie wiedział, że ona tam była, w zbiorniku.

– Może – zgodził się Haldane.

Laura ciągnęła, szybko nabierając nadziei:

– Widocznie wyszła ze zbiornika po odejściu zabójcy. Jeżeli zobaczyła ciała… tyle krwi… na pewno doznała wstrząsu. To tłumaczy jej zamroczenie.

Pantangello spojrzał z ciekawością na porucznika Hal.

– To jakaś dziwna sprawa.

– Bardzo dziwna – przyznał detektyw.

Laura nagle przestała się bać tego, co zobaczy w pokoju Melanie. Pchnęła drzwi.

Doktor Pantangello przytrzymał ją za ramię.

– Jeszcze jedno – powiedział.

Laura czekała niespokojnie, kiedy młody lekarz szukał najmniej bolesnych słów, żeby przekazać resztę złych wiadomości. Wiedziała, że będą złe. Czytała to w jego twarzy, ponieważ z braku doświadczenia nie potrafił zachować obojętnej zawodowej uprzejmości.

– Jej stan… – zaczął -…wcześniej użyłem określenia „trans”. Ale nie całkiem poprawnie. To niemal katatonia. Bardzo przypomina stan, który czasami widujemy u autystycznych dzieci, kiedy wchodzą w najbardziej pasywną fazę.

Laura miała tak sucho w ustach, jakby przez ostatnie pół godziny jadła piasek. Czuła też metaliczny posmak strachu.

– Niech pan to powie, doktorze. Niech pan niczego nie ukrywa. Sama jestem lekarzem. Psychiatrą. Cokolwiek pan mi powie, wytrzymam.

Pantangello mówił teraz pospiesznie, wyrzucał z siebie słowa, żeby jak najszybciej przekazać złe wiadomości i skończyć z tym.

– Autyzm, w ogóle zaburzenia psychiczne to raczej pani specjalność, nie moja. Toteż chyba nie powinienem wypowiadać się na ten temat. Ale chcę panią przygotować na to, co tam pani zastanie. Jej milczenie, zamknięcie w sobie, oderwanie od rzeczywistości… wątpię, czy ten stan ustąpi szybko i łatwo. Uważani, że miała jakieś cholernie traumatyczne przeżycia i zwróciła się do wewnątrz, żeby uciec od wspomnień. Sprowadzenie jej z powrotem będzie wymagało olbrzymiej cierpliwości.

– Może nigdy nie wrócić? – zapytała Laura. Pantangello pokręcił głową, przeczesał palcami rudobrązową brodę, pociągnął za stetoskop.

– Nie, nie, tego nie powiedziałem.

– Ale tak pan myślał.

Jego milczenie stanowiło odpowiedź twierdzącą.

W końcu Laura pchnęła drzwi i weszła do pokoju. Lekarz i detektyw ruszyli za nią.

Deszcz bębnił w jedyne okno. Ten dźwięk brzmiał jak skrzydła nocnych ptaków, gorączkowo tłukące o szyby. Daleko w ciemności, ponad niewidocznym oceanem, błyskawica zapulsowała dwukrotnie, trzykrotnie i zgasła.

Łóżko pod oknem było puste, a drugie na środku pokoju było zaciemnione. Lampka paliła się nad pierwszym łóżkiem. Pod prześcieradłem leżało dziecko w zwyczajnej szpitalnej koszuli, z głową opartą na pojedynczej poduszce. Górna część łóżka była uniesiona pod lekkim kątem, toteż Laura od razu zobaczyła twarz dziewczynki, kiedy weszła do pokoju.

To była Melanie. Laura nie miała żadnych wątpliwości. Dziewczynka odziedziczyła po matce włosy, nos, delikatną linię szczęki. Po ojcu – czoło i kości policzkowe. Oczy miała w tym samym odcieniu zieleni co Laura, lecz osadzone głęboko jak u Dylana. W ciągu minionych sześciu lat wyrosła na dziecko inne od tego ze wspomnień Laury, lecz jej tożsamość potwierdził nie tylko wygląd, również coś nieokreślonego, jakaś znajoma aura, emocjonalna czy wręcz psychiczna więź pomiędzy matką a córką, którą Laura wyczuła natychmiast, kiedy weszła do pokoju. Wiedziała, że to jest jej córeczka, chociaż nie potrafiła wyjaśnić skąd.

Melanie przypominała dziecko z ogłoszenia międzynarodowej organizacji do zwalczania głodu albo z plakatu ostrzegającego przed rzadką i groźną chorobą. Twarz miała mizerną, skórę bladą, o niezdrowej ziarnistej fakturze. Wargi, bardziej szare niż różowe, były popękane i złuszczone. Zapadnięte oczy otaczały ciemne, rozmazane smugi, jakby Melanie wycierała łzy rękami ubrudzonymi atramentem.

Same oczy najdobitniej świadczyły o ciężkim stanie dziewczynki. Wpatrywała się w przestrzeń przed sobą, mrugała, ale nie widziała niczego – niczego na tym świecie. Ani strach, ani ból nie gościły w tych oczach. Tylko pustka.

– Kochanie? – odezwała się Laura. Dziewczynka nie drgnęła, nie podniosła wzroku.

– Melanie? Brak odpowiedzi.

Laura z wahaniem podeszła do łóżka.

Dziewczynka jakby jej nie dostrzegała.

Laura opuściła poręcz, pochyliła się nad córką, ponownie wymówiła jej imię, lecz nie zaobserwowała żadnej reakcji. Drżącą dłonią dotknęła twarzy Melanie, która chyba miała lekką gorączkę, i ten kontakt przełamał całą rezerwę. Tama emocji pękła i Laura chwyciła dziewczynkę w ramiona, uniosła ją z łóżka, przytuliła mocno, z całej siły.

– Melanie, dziecko moje, Melanie, już dobrze, wszystko będzie dobrze, naprawdę, teraz jesteś bezpieczna, przy mnie jesteś bezpieczna, bezpieczna przy mamie, dzięki Bogu, bezpieczna, dzięki Bogu.

Łzy trysnęły z jej oczu i wybuchnęła gwałtownym, nieopanowanym płaczem, jakby sama znowu była dzieckiem.

Gdybyż tylko Melanie zapłakała razem z nią. Lecz dziewczynka nie uroniła ani jednej łzy. Nie odwzajemniła uścisku Laury. Zwisała bezwładnie w ramionach matki; uległe ciało, pusta skorupa, nieświadoma miłości, którą otrzymywała, niezdolna przyjąć matczynej pomocy i opieki, odległa, zagubiona we własnej rzeczywistości.

Dziesięć minut później na korytarzu Laura wytarła oczy kilkoma chusteczkami i wydmuchała nos.

Dan Haldane spacerował tam i z powrotem. Jego buty skrzypiały na wypolerowanych płytkach podłogi. Z wyrazu twarzy detektywa Laura odgadła, że usiłował chociaż w części rozładować gniew z powodu tego, co zrobiono Melanie.

Może niektórzy gliniarze przejmowali się bardziej, niż myślała. W każdym razie ten na pewno.

– Chcę tutaj zatrzymać Melanie przynajmniej do jutra po południu. Na obserwację – powiedział doktor Pantangello.

– Oczywiście – przytaknęła Laura.

– Kiedy ją wypiszemy ze szpitala, będzie potrzebowała opieki psychiatrycznej.

Laura kiwnęła głową.

– Zastanawiałem się… pani chyba nie zamierza jej leczyć osobiście, prawda?

Laura wepchnęła przemoczone chusteczki do kieszeni płaszcza.

– Pan uważa, że lepiej oddać ją pod opiekę kogoś postronnego, innego terapeuty.

– Tak.

– No więc, doktorze, rozumiem pański punkt widzenia i w większości wypadków zgodziłabym się z panem. Ale nie tym razem.

– Najczęściej to zły pomysł, kiedy terapeuta próbuje leczyć własne dzieci. Pani, jako jej matka, prawie na pewno będzie wymagała więcej od własnej córki niż od zwykłego pacjenta. I wybaczy pani, ale jest całkiem możliwe, że sami rodzice stanowią część problemu.

– Tak. Ma pan rację. Najczęściej. Ale nie tym razem. Ja tego nie zrobiłam swojej córeczce. Nie brałam w tym udziału. Praktycznie jestem dla niej równie obca jak każdy inny terapeuta, ale mogę jej poświęcić więcej czasu, więcej troski, więcej uwagi niż inni. Dla innego lekarza będzie tylko kolejną pacjentką. Ale dla mnie będzie jedyną pacjentką. Wezmę zwolnienie ze Świętego Marka. Przekażę kolegom prywatną praktykę na kilka tygodni lub nawet miesięcy. Nie będę od niej oczekiwać szybkich postępów, ponieważ mam do dyspozycji cały czas świata. Melanie otrzyma całą mnie, wszystko, co mam do zaofiarowania jako lekarz, jako psychiatra, i całą miłość matki.

Pantangello chyba zamierzał wygłosić kolejne ostrzeżenie albo udzielić następnej rady, ale zmienił zdanie.

– No więc… powodzenia.

– Dziękuję.

Po odejściu lekarza, kiedy Laura i Haldane zostali sami w cichym, antyseptycznie pachnącym korytarzu, detektyw powiedział:

– To wielkie zadanie.

– Poradzę sobie.

– Tego jestem pewien.

– Ona z tego wyjdzie.

– Mam nadzieję.

W dyżurce pielęgniarek na końcu korytarza dwukrotnie zabrzęczał stłumiony dzwonek telefonu.

– Posłałem po mundurowego funkcjonariusza – oznajmił Haldane. – Na wypadek gdyby Melanie była świadkiem morderstwa, gdyby ktoś jej szukał, pomyślałem sobie, że lepiej jej pilnować. W każdym razie do jutra po południu.

– Dziękuję, poruczniku.

– Pani tutaj nie zostanie?

– Tak, oczywiście. A gdzież indziej?

– Nie na długo, mam nadzieję.

– Na parę godzin.

– Pani potrzebuje wypoczynku, doktor McCaffrey.

– Melanie potrzebuje mnie bardziej. Zresztą i tak nie mogłabym zasnąć.

– Ale jeśli ona jutro wraca do domu, nie musi pani przygotować dla niej miejsca?

Laura zamrugała.

– Och. Nie pomyślałam o tym. Muszę przygotować sypialnię. Ona już nie zmieści się w kołysce.

– Lepiej niech pani wraca do domu – poradził łagodnie Haldane.

– Za chwilę – zgodziła się Laura. – Ale nie żeby spać. Nie mogę spać. Zostawię ją tutaj samą, dopóki nie przygotuję domu na jej powrót.

– Przykro mi o tym wspominać, ale potrzebuję próbek krwi pani i Melanie.

Zdumiało ją to żądanie.

– Po co? Haldane zawahał się.

– No, dzięki próbkom krwi pani, pani męża i dziewczynki możemy z całą pewnością ustalić, czy ona jest pani córką.

– Nie ma potrzeby.

– To najłatwiejszy sposób…

– Powiedziałam, nie ma potrzeby – przerwała mu z irytacją – - To jest Melanie. To jest moja córeczka. Wiem o tym.

– Rozumiem, co pani czuje – powiedział ze współczuciem. – Na pewno to jest pani córka. Ale ponieważ pani jej nie widziała od sześciu lat, przez które znacznie się zmieniła, i ponieważ ona nie może mówić we własnym imieniu, potrzebujemy jakiegoś dowodu, nie tylko pani instynktu, albo sąd dla nieletnich oddają pod opiekę stanu. Tego pani nie chce, prawda?

– Mój Boże, nie.

– Doktor Pantangello mówi, że już mają próbkę krwi dziewczynki. Pobranie od pani kilku mililitrów zajmie tylko chwilę.

– No dobrze. Ale… gdzie?

– Gabinet zabiegowy jest obok dyżurki pielęgniarek. Laura spojrzała nerwowo na zamknięte drzwi pokoju

Melanie.

– Nie możemy zaczekać, aż przyjdzie wartownik?

– Oczywiście.

Haldane oparł się o ścianę. Laura stała bez ruchu, wpatrując się w drzwi.

Gładka jak szkło cisza stała się nieznośna.

– Miałam rację, prawda? – powiedziała Laura, żeby ją przełamać.

– Pod jakim względem?

– Wcześniej powiedziałam, że może koszmar wcale się nie skończy, kiedy znajdziemy Melanie, może to będzie dopiero początek.

– Tak. Miała pani rację. Ale przynajmniej to jakiś początek. Wiedziała, co miał na myśli: Mogli znaleźć ciało Melanie obok pozostałych trupów – zmasakrowane, martwe. To było lepsze. Przerażające, przygnębiające, dezorientujące, ale stanowczo lepsze.

7

Dan Haldane siedział za biurkiem, z którego korzystał podczas tymczasowego przydziału do wydziału East Valley. Stary drewniany blat, odrapany i porysowany, ozdobiony fryzem z wypalonych śladów po papierosach, pokrywały liczne nakładające się ciemne kółka po mokrych kubkach z kawą. Nie przeszkadzały mu te warunki. Lubił swoją pracę i mógł ją wykonywać nawet w namiocie, gdyby musiał.

Na godzinę przed świtem w wydziale East Valley panowała cisza niezbyt typowa dla posterunku policji. Większość potencjalnych ofiar jeszcze nie wstała i nawet przestępcy musieli czasem spać. Szkieletowy personel dyżurował na posterunku, dopóki nie zjawił się personel dzienny. W tych ostatnich minutach cmentarnej zmiany panowała upiorna atmosfera, jak zawsze nocą w biurze. Jedynym dźwiękiem był samotny terkot maszyny do pisania w pokoju po drugiej stronie korytarza, naprzeciwko barierki, oraz stukanie szczotki woźnego, kiedy obijała się o nogi pustych biurek. Gdzieś zadzwonił telefon; nawet o tej porze ktoś miał kłopoty.

Dan otworzył zamek błyskawiczny swojej sfatygowanej teczki i wysypał zawartość na biurko. Polaroidowe zdjęcia trzech ciał znalezionych w domu w Studio City. Wybrane na ślepo próbki papierów, które zaścielały podłogę w gabinecie Dylana McCaffreya. Zeznania sąsiadów. Wstępne ręcznie pisane raporty ludzi koronera i wydziału badań naukowych. I spisy.

Dan wierzył w spisy. Miał spisy zawartości szuflad, kredensów i szaf w domu, gdzie popełniono morderstwa, spis tytułów książek na półkach w pokoju dziennym, listę numerów telefonicznych z bloczka obok telefonu w gabinecie McCaffreya. Miał również nazwiska – każde nazwisko z każdego skrawka papieru znajdującego się w tym domu. Aż do zamknięcia sprawy zamierzał nosić te spisy przy sobie, wyjmować je i odczytywać ponownie w wolnych chwilach – przy lunchu, w ubikacji, w łóżku przed zgaszeniem światła – i szturchać swoją podświadomość w nadziei, że dozna przełomowego olśnienia albo wykryje znaczące powiązania.

Stanley Holbein, stary przyjaciel i były partner z wydziału rabunków i zabójstw, kiedyś narobił wstydu Danowi na wydziałowym przyjęciu gwiazdkowym, opowiadając długą, prześmieszną (i apokryficzną) historię, jak to obejrzał niektóre najbardziej prywatne spisy Dana, między innymi rejestry wszystkich zjedzonych posiłków i wszystkich wypróżnień, począwszy od dziewiątego roku życia. Dan, który stał i słuchał ubawiony, chociaż z czerwoną twarzą i rękami wepchniętymi głęboko w kieszenie marynarki, w końcu chciał na niby udusić Stanleya. Lecz kiedy wyszarpnął ręce z kieszeni, żeby chwycić przyjaciela za gardło, niechcący wyciągnął również pół tuzina spisów, które sfrunęły na podłogę, wywołując huraganowy śmiech wszystkich obecnych i zmuszając go do pospiesznego odwrotu.

Teraz szybko przejrzał najnowsze spisy z niejasną nadzieją, że coś wyskoczy z tych notatek jak diabełek z pudełka. Nic nie wyskoczyło. Zaczął od początku, czytając powoli.

Tytuły książek nic mu nie mówiły. Kolekcja stanowiła dziwaczną mieszaninę psychologii, medycyny, nauk ścisłych oraz okultyzmu. Dlaczego lekarz, naukowiec, interesował się jasnowidzeniem, siłami psychicznymi i innymi paranormalnymi zjawiskami?

Spojrzał na listę nazwisk. Nie rozpoznał ani jednego.

Czując coraz większą kwaśność w żołądku, wrócił do fotografii zwłok. Przez czternaście lat służby w policji, a przedtem cztery lata w wojsku, widział sporo nieboszczyków. Lecz te trupy nie przypominały nic znanego. Widywał ludzi, którzy nadepnęli na minę przeciwpiechotną, a jednak ich ciała były w lepszym stanie.

Zabójców – na pewno było ich kilku – cechowała niezwykła siła lub zwierzęca furia, albo jedno i drugie. Ofiary bito długo po śmierci, tłuczono je na miazgę. Jaki człowiek mógł zabijać z tak niepohamowaną złością i okrucieństwem? Jaka maniakalna nienawiść mogła do tego doprowadzić?

Zanim Dan naprawdę skupił się na tych pytaniach, przerwał mu odgłos zbliżających się kroków.

Ross Mondale przystanął przy biurku Dana. Kapitan wydziału był krępym mężczyzną średniego wzrostu, z potężnym torsem. Jak zwykle wszystko w nim było brązowe: brązowe włosy, gęste brązowe brwi, czujnie przymrużone piwne oczy, czekoladowy garnitur, beżowa koszula, ciemnobrązowy krawat, brązowe buty. Nosił ciężki sygnet z jaskrawym rubinem, jedyną plamkę koloru w całej jego osobie.

Woźny wyszedł. Zostali sami w wielkim pomieszczeniu.

– Ciągle tu jesteś? – zagadnął Mondale.

– Nie. To tylko taka kartonowa atrapa. Naprawdę jestem w sraczu i wstrzykuję sobie heroinę.

Mondale nie uśmiechnął się.

– Myślałem, że już wróciłeś do centrali.

– Przydzielili mnie do East Valley. Tutejszy smog ma wyjątkowo apetyczny zapach.

Mondale spiorunował go wzrokiem.

– Cholera z tymi cięciami funduszów. Dawniej, jak ktoś poszedł na urlop albo na chorobowe, miałem mnóstwo innych na zastępstwo. Teraz musimy ściągać ludzi z innych wydziałów lub pożyczać własnych, kiedy mamy wolne siły, czyli właściwie nigdy. Zawracanie głowy.

Dan wiedział, że Mondale nie narzekałby tak bardzo na wypożyczanie personelu, gdyby wypożyczono mu kogoś innego. Nie lubił Dana. Z wzajemnością.

Razem byli w akademii policyjnej, a później wyznaczono im wspólny wóz patrolowy. Haldane wystąpił o zmianę partnera, bez rezultatu. Wreszcie spotkanie z szaleńcem, kula w piersiach i pobyt w szpitalu załatwiły Danowi to, czego nie osiągnął drogą urzędową: kiedy wrócił do pracy, dostał nowego, godnego zaufania partnera. Dan był urodzonym gliną operacyjnym; lubił pracować na ulicy, gdzie coś się działo. Mondale natomiast wolał siedzieć w biurze; był stworzony do prowadzenia public relations, podobnie jak Icchak Perlmann był stworzony do gry na skrzypcach. Mistrz obłudy, pochlebstwa i wazeliniarstwa, posiadał niesamowitą zdolność wyczuwania nadchodzących zmian w hierarchii wydziałowej władzy, podlizywał się tym przełożonym, którzy mogli najbardziej mu pomóc, porzucał byłych sprzymierzeńców, kiedy tracili wpływy. Wiedział, jak zamydlić oczy politykom i reporterom. Dzięki tym talentom awansował szybciej niż Dan. Plotka głosiła, że burmistrz umieścił Rossa Mondale’a wysoko na liście kandydatów na stanowisko szefa policji.

Lecz chociaż taki miły dla wszystkich innych, Mondale nie znajdował żadnych pochwalnych czy pochlebnych słów dla Dana.

– Masz plamę z jedzenia na koszuli, Haldane.

Dan spuścił wzrok i zobaczył rdzawą plamkę wielkości dziesięciocentówki.

– Chili dog – wyjaśnił.

– Wiesz, Haldane, że każdy z nas reprezentuje cały departament. Naszą powinnością… naszym obowiązkiem jest dbanie o przyzwoity wygląd.

– Słusznie. Nigdy więcej nie zjem chili doga, dopóki nie umrę i nie pójdę do nieba. Odtąd tylko kawior i croissanty, ślubuję uroczyście. Plamy w najlepszym gatunku.

– Zawsze tak się wymądrzasz przy przełożonych?

– Skąd. Tylko przy tobie.

– Mało mnie to obchodzi.

– Tak podejrzewałem – przyznał Dan.

– Wiesz, nie będę wiecznie znosił twojego chamstwa tylko dlatego, że razem byliśmy w akademii.

Mondale tolerował obraźliwe zachowanie Dana bynajmniej nie z powodu nostalgii, o czym obaj doskonale wiedzieli. Tak naprawdę Dan wiedział o Mondale’u coś, co zniszczyłoby karierę kapitana, gdyby wyszło na jaw, co zaszło, kiedy obaj byli drugorocznymi patrolowcami; ważna mlormacja, która wprawiłaby w szał radości każdego szantażystę. Oczywiście nigdy nie użyłby tej informacji przeciwko Mondale’owi. Chociaż nie znosił go z całego serca, nie potrafił zmusić się do szantażu.

Natomiast gdyby role się odwróciły, Mondale nie miałby żadnych skrupułów, jeśli chodzi o szantaż czy zemstę. Uporczywe milczenie Dana niepokoiło kapitana, zbijało go z tropu, prowokowało do zawoalowanych pogróżek przy każdym spotkaniu.

– Sprecyzujmy – zaproponował Dan. – Dokładnie jak długo będziesz znosił moje chamstwo?

– Niedługo, dzięki Bogu. Nie będę musiał. Wracasz do centrali po tej zmianie – oznajmił Mondale. Uśmiechnął się.

Dan przeniósł cały ciężar ciała na nienaoliwione sprężynujące oparcie krzesła biurowego, które zaprotestowało skrzypieniem, i założył ręce za głowę.

– Żałuję, że muszę cię rozczarować. Zostanę tutaj przez jakiś czas. Wczoraj w nocy wykryłem morderstwo. Teraz to moja sprawa. Myślę, że trochę nad tym popracuję.

Uśmiech kapitana roztopił się niczym lody na gorącej patelni.

– Chodzi ci o potrójne sto osiemdziesiąt siedem w Studio City?

– Aha, teraz rozumiem, dlaczego zjawiłeś się w biurze tak wcześnie. Usłyszałeś o tym. Dwaj dość znani psycholodzy załatwieni w tajemniczych okolicznościach, więc liczysz na duże zainteresowanie mediów. Jak ty to wyłapujesz tak szybko, Ross? Sypiasz z policyjnym odbiornikiem pod poduszką?

Ignorując pytanie, Mondale przysiadł na krawędzi biurka i zapytał:

– Jakieś tropy?

– Nic. Ale mam zdjęcia ofiar.

Zauważył z satysfakcją, że cała krew odpłynęła z twarzy Mondale’a, kiedy zobaczył zmasakrowane ciała na fotografiach. Kapitan nawet nie przejrzał wszystkich.

– Wygląda na włamanie, które wymknęło się spod kontroli – powiedział.

– Wcale tak nie wygląda. Wszystkie trzy ofiary miały przy sobie pieniądze. W domu było sporo gotówki. Nic nie ukradziono.

– No – rzucił Mondale obronnym tonem – nie wiedziałem o tym.

– Ale powinieneś wiedzieć, że włamywacze zabijają tylko wtedy, kiedy nie mają wyjścia, czysto i szybko. Nie w ten sposób.

– Zawsze są wyjątki – oznajmił pompatycznie Mondale. – Nawet babcie czasami rabują banki.

Dan parsknął śmiechem.

– To prawda – upierał się Mondale.

– Jesteś wspaniały, Ross.

– Ale to prawda.

– Nie moja babcia.

– Nie mówiłem, że twoja babcia.

– Więc mówisz, że twoja babcia rabuje banki, Ross?

– Czyjaś cholerna babcia rabuje, możesz się założyć.

– Znasz bukmachera, który przyjmuje zakłady, czy jakaś babcia obrabuje bank? Jeżeli szansę są uczciwe, postawię u niego sto dolców.

Mondale wstał. Sięgnął jedną ręką do krawata, poprawił węzeł.

– Nie chcę, żebyś tu dłużej pracował, ty skurwysynu.

– Przypomnij sobie tę starą piosenkę Rolling Stonesów, Ross. Nie będziesz miał tej satysfakcji.

– Mogę wykopać twój tyłek z powrotem do centrali.

– Nie możesz, jeśli nie wykopiesz reszty mnie, a reszta mnie zamierza tutaj zostać przez jakiś czas.

Twarz Mondale’a pociemniała. Zaciśnięte wargi zbladły. Wyglądał jak ktoś doprowadzony do ostateczności.

Zanim kapitan zdążył wykonać jakiś nierozważny gest, Dan podjął:

– Słuchaj, nie możesz mnie odsunąć od sprawy, która była moja od początku, jeśli nie chcesz się wpakować. Znasz przepisy. Ale nie chcę się z tobą wykłócać. Tylko traciłbym nerwy. Więc zawrzyjmy rozejm, hę? Będę ci schodził z drogi, będę grzecznym chłopcem, a ty przestaniesz się czepiać.

Mondale nie odpowiedział. Oddychał ciężko i widocznie wolał się nie odzywać.

– Nie przepadamy za sobą nawzajem, ale to nie powód, żebyśmy nie mogli razem pracować – ciągnął Dan najbardziej pojednawczym tonem, na jaki mógł się zdobyć wobec Mondale’a.

– Dlaczego nie chcesz wypuścić z rąk tej sprawy?

– Wygląda interesująco. Zabójstwa na ogół są nudne. Mąż zabija kochanka żony. Jakiś psychol zabija kilka kobiet, bo przypominają mu matkę. Jeden handlarz prochów wykańcza drugiego handlarza prochów. Widziałem to setki razy. Już mi się przejadło. To jest inne, tak myślę. Dlatego nie chcę tego wypuścić. Wszyscy potrzebujemy odmiany w życiu, Ross. Właśnie dlatego nie powinieneś zawsze nosić brązowych garniturów.

Mondale zignorował przytyk.

– Myślisz, że tym razem mamy coś ważnego?

– Trzy morderstwa… dla ciebie to nie jest ważne?

– Chodziło mi o coś naprawdę dużego – rzucił niecierpliwie Mondale. – Jak rodzina Mansona albo Dusiciel z Hillside, coś w tym rodzaju.

– Możliwe. Zależy, jak się rozwinie. Ale podejrzewam, że to będzie taka historia, która zwiększa nakłady gazet i podnosi oglądalność telewizji.

Mondale zamyślił się nad tym, jego spojrzenie straciło ostrość.

– Nalegam na jedno – oświadczył Dan. Pochylił się, oparł ręce na biurku i przybrał poważny wyraz twarzy. – Jeśli mam kierować tą sprawą, nie chcę tracić czasu na wywiady i rozmowy z reporterami. Musisz trzymać tych drani ode mnie z dala. Niech sobie filmują plamy krwi do woli, żeby zdobyć materiał do poobiednich audycji, ale trzymaj ich z daleka. Nie radzę sobie z nimi.

Spojrzenie Mondale’a ponownie się wyostrzyło.

– Umm… tak, jasne, żaden problem. Prasa bywa cholernie upierdliwa. – Dla Mondale’a kamery i publiczność stanowiły nektar bogów, był uszczęśliwiony samą perspektywą, że znajdzie się w centrum uwagi mediów. – Zostaw ich mnie.

– Świetnie – mruknął Dan.

– I składasz raporty tylko mnie, nikomu innemu.

– Jasne.

– Codziennie, co do minuty.

– Jak sobie życzysz.

Mondale popatrzył na niego z niedowierzaniem, ale nie podejmował dyskusji. Każdy lubi sobie pomarzyć. Nawet Ross Mondale.

– Skoro tak ci brakuje ludzi i w ogóle – rzucił Haldane – pewnie masz dużo pracy?

Kapitan ruszył w stronę własnego gabinetu. Po kilku krokach zatrzymał się, obejrzał i powiedział:

– Na razie mamy dwóch zamordowanych dość prominentnych psychologów, a prominenci zazwyczaj znają innych prominentów. Więc pewnie będziesz się obracał w innych kręgach niż wtedy, kiedy ktoś załatwi handlarza prochów. Poza tym, jeżeli z tego wyjdzie gorąca sprawa i przyciągnie uwagę prasy, ty i ja pewnie spotkamy się z szefem policji, z członkami komisji, może nawet z burmistrzem.

– Więc?

– Więc nie nadepnij nikomu na odcisk.

– Och, nie martw się, Ross, mogę nawet tańczyć z tymi facetami.

Mondale potrząsnął głową.

– Chryste.

Dan patrzył, jak kapitan odchodzi. Potem wrócił do swoich spisów.

8

„ Niebo pojaśniało od czerni do mrocznej szarości. Świt jeszcze nie wypełznął z nory, ale podkradał się coraz bliżej i za dziesięć czy piętnaście minut miał wdrapać się na górzysty horyzont.

Publiczny parking szpitala Valley Medical był prawie pusty, szachownica cieni i chaotycznie rozmieszczonych plam jadowicie żółtego światła lamp sodowych.

Siedząc za kierownicą swojego volvo, Ned Rink niechętnie oglądał koniec nocy. Był nocnym stworzeniem, raczej sową niż skowronkiem. Nie potrafił jasno myśleć ani sprawnie funkcjonować aż do popołudnia, a nabierał tempa dopiero po północy. Preferencje te niewątpliwie miał zakodowane w genach, jako dziedzictwo po matce. Osobisty zegar biologiczny Neda nie był zsynchronizowany z zegarami większości ludzi.

Lecz nocny tryb życia stanowił również kwestię wyboru: Ned czuł się bardziej swojsko w ciemności. Był brzydki i wiedział o tym. W blasku dnia wolał schodzić ludziom z oczu, wierzył jednak, że noc łagodzi i częściowo ukrywa jego brzydotę. Zbyt wąskie i cofnięte czoło sugerowało niewielką inteligencję, chociaż w rzeczywistości bynajmniej nie był głupi. Małe oczy osadzone zbyt blisko siebie, krogulczy nos i grubo ciosane rysy dopełniały obrazu twarzy. Miał pięć stóp siedem cali, przy szerokich ramionach, długich rękach i baryłkowatej klatce piersiowej, nieproporcjonalnej do wzrostu.

W dzieciństwie musiał znosić okrutne drwiny rówieśników, którzy przezywali go małpą. Szyderstwa i prześladowania tak go wykończyły psychicznie, że dorobił się wrzodu, zanim skończył trzynaście lat. Obecnie Ned Rink nikomu nie pozwalał się gnębić. Obecnie, jeśli ktoś dał mu się we znaki, Ned po prostu zabijał dręczyciela, rozwalał mu łeb bez wahania i bez żadnych skrupułów. Wspaniały sposób na rozładowanie stresu: Ned już dawno wyleczył się z wrzodów.

Podniósł czarną aktówkę z drugiego fotela. Zawierała biały laboratoryjny kitel, biały szpitalny ręcznik, stetoskop oraz półautomatyczny walther 45 wyposażony w tłumik, załadowany kulami o wydrążonych czubkach i teflonowych powłokach, które gwarantowały przebicie nawet kuloodpornej kamizelki. Nie musiał otwierać aktówki, żeby sprawdzić zawartość; sam ją spakował przed niecałą godziną.

Zamierzał wejść do szpitala, pójść prosto do publicznej toalety w westybulu, zrzucić płaszcz nieprzemakalny, nałożyć biały fartuch, owinąć pistolet ręcznikiem i pomaszerować prosto do pokoju 256, gdzie umieszczono dziewczynkę. Uprzedzono go, że może się natknąć na policyjnego ochroniarza. W porządku. Poradzi sobie. Poda się za lekarza, wymyśli jakiś pretekst, żeby zwabić gliniarza do pokoju dziewczynki, gdzie pielęgniarki go nie zobaczą, potem zastrzeli tego palanta i dziewczynkę. Później coup de grace: kula w ucho dla każdego, żeby się upewnić, że nie żyją. Po wykonaniu zadania Rink natychmiast wyjdzie, wróci do publicznej toalety, zabierze płaszcz nieprzemakalny i aktówkę, po czym wyniesie się ze szpitala.

Plan był łatwy i nieskomplikowany. Nie zawierał praktycznie żadnych ryzykownych elementów.

Zanim Rink otworzył drzwi i wysiadł z volvo, rozejrzał się dokładnie po parkingu, żeby sprawdzić, czy nikt go nie obserwuje. Chociaż burza minęła i deszcz przestał padać pół godziny wcześniej, pasma lekkiej mgiełki wirowały leniwie w podmuchach łagodnej bryzy i przemieszczały się, tworząc zmienne wzory, przesłaniając niektóre przedmioty, zniekształcając inne. Każde zagłębienie w makadamowej nawierzchni wypełniała deszczówka, liczne kałuże marszczyły się od wiatru i odbijały żółte światło lamp sodowych.

Oprócz dryfującej mgły wszystko trwało w absolutnym bezruchu.

Rink uznał, że nikt go nie śledzi.

Na wschodzie czarnoszare niebo przybrało blady, opalizujący, różowawo – błękitny odcień. Pierwszy leciutki przebłysk promiennej twarzy świtu. Za godzinę dzienna krzątanina zastąpi spokojną nocną rutynę szpitala. Czas ruszać.

Niecierpliwie czekał na rozpoczęcie pracy. Zapowiadała się interesująco. Jeszcze nigdy nie zabił dziecka.

9

Dziewczynka obudziła się w samotności. Usiadła na łóżku, próbując krzyczeć. Usta miała otwarte szeroko, mięśnie szyi napięte, naczynia krwionośne w gardle i na skroniach pulsowały od wysiłku, który jednak okazał się daremny.

Siedziała tak przez pół minuty, zaciskając w małych piąstkach przepocone prześcieradło. Wytrzeszczała oczy. Nie patrzyła ani nie reagowała na nic w pokoju. Groza czaiła się poza tymi ścianami.

Na chwilę jej spojrzenie nabrało wyrazu. Przestała ignorować szpitalny pokój. Po raz pierwszy zobaczyła, że jest sama. Przypomniała sobie, kim jest. Rozpaczliwie zapragnęła towarzystwa, czyjegoś wsparcia, bliskości, pociechy.

– Halo? – szepnęła. – K – kto? Kto? Mamo?

Gdyby ktoś przy niej był, może przyciągnąłby jej uwagę tak skutecznie, że przestałaby myśleć o rzeczach, które ją przerażały. Sama jednak nie potrafiła wyrwać się ze szponów koszmaru. Jej oczy znowu się zaszkliły, wzrok powędrował do innego wymiaru.

Wreszcie z rozpaczliwym, bezsłownym jękiem dziewczynka przerzuciła nogi przez poręcz i wstała z łóżka. Chwiejnie zrobiła kilka kroków. Upadła na kolana. Dysząc ciężko, rzężąc w panice, wpełzła w najciemniejszy kąt pokoju, obok nieposłanego łóżka, do rogu, gdzie przyjazny cień ofiarował schronienie. Przywarła plecami do ściany i podciągnęła kolana. Szpitalna koszula podwinęła się jej na biodrach. Dziewczynka objęła ramionami chude nogi i zwinęła się w ciasną kulkę.

Pozostała w tej pozycji ledwie przez minutę, potem zaczęła skomleć i kwilić jak przestraszone zwierzątko. Uniosła ręce i zakryła twarz, żeby odepchnąć ohydną wizję.

– Nie, proszę, proszę, proszę.

Dysząc szybko i płytko, z narastającą paniką, opuściła dłonie i zacisnęła je w pięści. Uderzyła się w pierś, mocno, mocniej.

– Nie, nie, nie – powtarzała.

Biła dostatecznie mocno, żeby zrobić sobie krzywdę, ale nie czuła ciosów.

– Drzwi – szepnęła. – Drzwi… drzwi…

Nie przerażały jej drzwi pokoju szpitalnego ani drugie, prowadzące do łazienki. Nie patrzyła na żadne z nich. Ledwie zauważała otoczenie, ponieważ skupiła się na rzeczach, których nie mógł zobaczyć nikt inny z żadnego miejsca w pokoju.

Uniosła dłonie i wyciągnęła przed siebie, jakby napierała na niewidzialne drzwi, rozpaczliwie przytrzymywała je zamknięte.

– Nie.

Wątłe mięśnie jej drobnych ramion nabrzmiały, a potem łokcie ugięły się, jakby niewidoczne drzwi rzeczywiście napierały na nią i uchylały się wbrew jej protestom. Jakby coś wielkiego pchało nieustępliwie z drugiej strony. Coś nieludzko, niewyobrażalnie silnego.

Nagle ze zdławionym okrzykiem wyczołgała się z mrocznego kąta. Wpełzła pod wolne łóżko. Bezpieczna. Albo nie. Nigdzie nie było bezpiecznie. Skuliła się w pozycji embrionalnej i znieruchomiała, mamrotała i beznadziejnie usiłowała schować się przed stworem zza drzwi.

– Drzwi – powiedziała. – Drzwi… drzwi do grudnia.

Z rękami skrzyżowanymi na piersi, wbijając mocno paznokcie we własne kościste ramiona, zaczęła cicho płakać.

– Ratunku, ratunku – powtarzała, ale szept nie docierał do holu, gdzie mogły go usłyszeć pielęgniarki.

Gdyby ktoś odpowiedział na jej wołanie, Melanie mogła uczepić się go ze strachu, niezdolna zrzucić skorupy autyzmu, która osłaniała ją przed nieznośnie okrutnym światem. Niemniej nawet taki kontakt z innym człowiekiem, kiedy go potrzebowała, stanowiłby pierwszy mały krok w stronę uzdrowienia. Lecz w najlepszej wierze zostawiono ją samą, żeby odpoczęła, więc jej błaganie o pomoc i pociechę nie doczekało się odpowiedzi.

Zadygotała.

– Pomóżcie mi. One się otwierają. One się… otwarły. Ostatnie słowo rozpłynęło się w niskim jęku czystej rozpaczy. Udręka Melanie dosięgła szczytu.

Stopniowo jej oddech uspokoił się, uregulował, powrócił do normy. Łkania ucichły.

Leżała spokojnie, w idealnym bezruchu, jakby głęboko uśpiona. Lecz w ciemności pod łóżkiem oczy miała wciąż szeroko otwarte, pełne grozy i bólu.

10

Laura wróciła do domu tuż przed świtem i zaparzyła dzbanek mocnej kawy. Zaniosła kubek do gościnnej sypialni i popijała gorący napój, kiedy ścierała kurze, słała łóżko i przygotowywała pokój dla Melanie.

Czteroletnia cętkowana kocica Pieprzówka ustawicznie właziła jej pod nogi, ocierała się i żądała, żeby ją głaskano i drapano za uszami. Kotka jakby wyczuwała, że wkrótce utraci swoją pozycję domowej faworyty.

Przez cztery lata Pieprzówka stanowiła dla Laury namiastkę dziecka. W pewnym sensie dom również stanowił namiastkę dziecka, pomagał wyładować macierzyńską energię, której Laura nie mogła skierować na własną córkę.

Sześć lat wcześniej, po ucieczce Dylana, który wyczyścił ich konta bankowe i nie zostawił żadnej gotówki, Laura musiała zacisnąć pasa, ciułać i kombinować, żeby utrzymać dom. Nie była to rezydencja, lecz przestronna parterowa willa w hiszpańskim stylu w Sherman Oaks, z czterema sypialniami, po „dobrej” stronie Bulwaru Ventura, na krętej uliczce, gdzie niektóre domy miały baseny, a jeszcze więcej – sauny, gdzie dzieci zwykle posyłano do prywatnych szkół, a domowe psy to nie były kundle, tylko rasowe owczarki niemieckie, spaniele, golden retrievery, airedaleteriery, dalmatyńczyki i pudle zarejestrowane w Amerykańskim Klubie Kynologicznym. Dom stał na dużej parceli, częściowo zasłonięty przez drzewa, krzewy lindery, bujne czerwone i purpurowe hibiskusy, czerwone azalie oraz płot obrośnięty bugenwillą, za gęstym żywopłotem niecierpków we wszelkich możliwych odcieniach wzdłuż serpentynowej, wykładanej kafelkami ścieżki, która prowadziła do drzwi frontowych.

Laura była dumna ze swojego domu. Trzy lata wcześniej, kiedy wreszcie przestała opłacać prywatnych detektywów, zęby szukali Dylana i Melanie, zużyła zaoszczędzone pieniądze na drobne remonty: ciemno bejcowane dębowe listwy Podłogowe, listwy sufitowe i framugi drzwi; nową, intensywnie ciemnoniebieską glazurę w głównej łazience, z białymi umywalkami – muszelkami w stylu Sherle Wagner i złotą armaturą. Zrównała z ziemią orientalny ogród Dylana na tylnym trawniku, ponieważ przypominał jej o mężu, i zastąpiła go dwudziestoma gatunkami róż.

W pewnym sensie dom zajął miejsce córki, którą jej ukradziono; opiekowała się nim, chuchała i dmuchała na niego, prowadziła ku dojrzałości. Troska o dobry stan domu przypominała matczyną troskę o zdrowie dziecka.

Teraz nie musiała już dłużej sublimować instynktu macierzyńskiego. Jej córka wreszcie wracała do domu.

Pieprzówka miauknęła.

Laura zgarnęła kota z podłogi i trzymając go, z dyndającymi łapami, tuż przy twarzy, powiedziała:

– Zostanie jeszcze mnóstwo miłości dla jednej biednej kici. Nie martw się, myszołapko.

Zadzwonił telefon.

Laura postawiła kota, przeszła przez hol do głównej sypialni i zdjęła słuchawkę z widełek.

– Halo?

Brak odpowiedzi. Dzwoniący wahał się przez chwilę, po czym odłożył słuchawkę.

Laura niepewnie popatrzyła na telefon. Może pomyłka. Ale o tej martwej godzinie przed świtem, w tę niezwykłą noc dzwoniący telefon i cisza w słuchawce nabierały złowrogiego znaczenia.

Ponownie sprawdziła zamki na drzwiach. Marny środek ostrożności, ale nie potrafiła nic więcej wymyślić.

Wciąż niespokojna, próbowała wyrzucić z myśli głuchy telefon i w końcu poszła do pustego pomieszczenia, niegdyś pokoju dziecinnego.

Dwa lata wcześniej pozbyła się dziecięcych mebelków Melanie, kiedy wreszcie przyznała przed sobą, że jej zaginiona córka do tej pory na pewno ze wszystkiego wyrosła. Nie urządziła pokoju od nowa, rzekomo dlatego, że po powrocie Melanie będzie dostatecznie duża, żeby samodzielnie wybrać nowe meble. Tak naprawdę Laura zostawiła pusty pokój, ponieważ – chociaż nie potrafiła przyznać się do własnych lęków – w głębi duszy czuła, że Melanie nigdy nie wróci, że córeczka zniknęła na zawsze.

Zachowała jednak kilka zabawek. Teraz wyciągnęła z szafy pudło z nimi i przetrząsnęła zawartość. Trzylatka i dziewięciolatka niewiele mają ze sobą wspólnego, ale Laura znalazła dwa przedmioty, które powinny wciąż przemawiać do Melanie: dużą lalkę z gałganków, trochę usmoloną, oraz mniejszego pluszowego misia z oklapłymi uszami.

Zaniosła lalkę i misia do gościnnej sypialni i posadziła je na poduszce, oparte o wezgłowie. Melanie zobaczy zabawki, gdy tylko wejdzie do pokoju.

Pieprzówka wskoczyła na łóżko, podeszła do lalki i misia z zaciekawieniem, lecz zachowując ostrożność. Obwąchała lalkę, szturchnęła nosem misia, po czym zwinęła się w kłębek obok nich; widocznie zdecydowała, że są przyjazne.

Pierwsze smugi dziennego światła wpadały przez oszklone drzwi. Subtelne fluktuacje odcieni blasku – od szarości do złota i z powrotem do szarości – powiedziały Laurze nawet bez patrzenia na niebo, że deszcz ustał i chmury się rozchodzą.

Chociaż Laura w nocy przespała tylko trzy godziny i chociaż odbierała córkę ze szpitala dopiero za sześć czy osiem godzin, nie chciała wracać do łóżka. Czuła się ożywiona, pełna energii. Z tarasu przed frontowymi drzwiami przyniosła opakowaną w plastik poranną gazetę. W kuchni wycisnęła dwie duże pomarańcze i napełniła szklankę świeżym sokiem, postawiła garnuszek wody na kuchence, żeby się zagotowała, wyjęła z kredensu pudełko płatków zbożowych z rodzynkami i włożyła dwie kromki chleba do tostera. Nawet zaczęła nucić – melodię „Daniel” Eltona Johna – kiedy siadała przy stole.

Jej córka wracała do domu.

Artykuły z pierwszej strony gazety – zamieszki na Bliskim Wschodzie, walki w środkowej Afryce, intrygi polityków, napady, rabunki i bezsensowne zabójstwa – nie wprawiły jej w zwykłe przygnębienie. Nie podano informacji o morderstwie Dylana, Hoffritza i nieznanego mężczyzny. Ta historia wydarzyła się zbyt późno, żeby trafić do porannego wydania. Gdyby Laura przeczytała opis tej zbrodni w „Timesie”, pewnie straciłaby radosny nastrój. Ale nie znalazła żadnej wzmianki na ten temat, a po południu Melanie miała wyjść ze szpitala, i biorąc wszystko pod uwagę, zdarzały się gorsze poranki.

Jej córka wracała do domu.

Laura dokończyła śniadanie, odsunęła gazetę i siedziała, Patrząc przez okno na mokry ogród różany. Wilgotne kwiaty wydawały się zbyt jaskrawe w ukośnych promieniach słoń – ca, nienaturalnie barwne, jak w zbyt wyrazistym śnie.

Laura straciła rachubę czasu, mogła tak siedzieć przez dwie minuty albo nawet dziesięć, kiedy wyrwał ją z zamyślenia nagły huk i łoskot gdzieś w domu. Wyprostowała się sztywno, czujna, przestraszona, oczyma duszy widząc ściany zbryzgane krwią i zimne, martwe ciała w nieprzezroczystych plastikowych workach.

Złowieszcza wizja rozwiała się, kiedy Pieprzówka wpadła z jadalni do kuchni, szczękając pazurkami po płytkach podłogi. Skoczyła do kąta i stanęła tam ze zjeżoną sierścią na grzbiecie, położywszy uszy, wpatrując się w drzwi, przez które weszła. Potem kotka nagle się opamiętała i z udawaną, niemal komiczną nonszalancją zwinęła się w puszysty kłębek, ziewnęła i spojrzała na Laurę sennymi oczami, jakby mówiła: „Kto, ja? Straciłam swoją kocią godność? Ani na chwilę! Nigdy! Przestraszona? Śmieszne!”.

– Coś ty zrobiła, kiciu? Przewróciłaś coś i się zlękłaś? Kotka znowu ziewnęła.

– Lepiej, żebyś nic nie stłukła – ostrzegła Laura – bo sprawię sobie nauszniki z kociego futerka.

Obeszła dom sprawdzając, co zbroiła Pieprzówka, i odkryła to w gościnnej sypialni. Pluszony miś i szmaciana lalka leżały na podłodze. Na szczęście kot nie poszarpał ich pazurami. Budzik spadł z nocnej szafki. Laura podniosła go i zobaczyła, że nadal tykał; nawet szklana tarcza nie pękła. Odstawiła budzik na miejsce, posadziła lalkę i misia z powrotem na łóżku.

Dziwne. Pieprzówka wyrosła z etapu niezdarnego kocięctwa trzy lata wcześniej. Teraz była nieco zaokrąglona, zrównoważona i całkowicie zadowolona z siebie. To miotanie się, niepodobne do niej, stanowiło kolejną wskazówkę, że kotka zdawała sobie sprawę, iż nie zajmuje już drugiego po Laurze miejsca w domu McCaffreyów.

W kuchni kot nadal leżał w kącie.

Laura nałożyła pokarm do kociej miski.

– Masz szczęście, że nic się nie stłukło. Możesz się cieszyć, że cię nie przerobią na nauszniki.

Pieprzówka uniosła się na przednich łapach i nastawiła uszy.

Stukając o miskę pustą puszką po „9 żywotach”, Laura powiedziała:

– Czas na śniadanko, groźna pożeraczko myszy. Pieprzówka nie drgnęła.

– Zjesz, kiedy zgłodniejesz – stwierdziła Laura i zaniosła pustą puszkę do zlewu, żeby ją opłukać przed wyrzuceniem do śmieci.

Pieprzówka nagle wystrzeliła z kąta, przemknęła przez kuchnię i przez jadalnię, znikła.

– Zwariowana kocica – mruknęła Laura i zmarszczyła brwi, patrząc na nietknięte „9 żywotów”. Zwykle Pieprzówka pchała się do żółtej miski i próbowała jeść, zanim jeszcze Laura wyskrobała do końca pokarm z puszki.

Dziwne.

Загрузка...