6

Lewis Sinclair urodził się w 2059 roku. Mieszkał w Messopn, jednym z pierwszych kompleksów mieszkalnoprzemysłowowypoczynkowych, jakie zbudowano od podstaw na hiszpańskim wybrzeżu Morza Śródziemnego. Był to niesympatyczny, rozplanowany z matematyczną dokładnością labirynt z betonu, szkła i plastiku, który zajmował obszar pięciu kilometrów kwadratowych, a dziewięćdziesięciu tysiącom ludzi dawał schronienie przed wściekłymi atakami huraganów, jakie w tamtym okresie zaczynały coraz dotkliwiej nękać Ziemię. Stanowił rezultat eksperymentu finansowanego w głównej mierze przez Federalny Parlament Europejski, desperacko szukający sposobów walki z ubóstwem wśród najniższych warstw społeczeństwa (na kontynencie notowano wówczas osiemdziesiąt pięć milionów bezrobotnych). Messopia okazała się strzałem w dziesiątkę. Choć średnio rozbudowany przemysł budowy maszyn przynosił na razie minimalny zysk inwestorom, dawała już przedsmak ogromnych arkologii, jakie w przyszłych wiekach miały zapewnić ochronę i zatrudnienie mieszkańcom przeludnionej Ziemi.

Życie wyznaczyło Lewisowi ścieżkę najeżoną problemami. Urodził się w rodzinie o niskich dochodach, która znalazła się w tym miejskim molochu tylko dlatego, że przepisy prawne nakazywały tworzenie w Messopii społeczności socjalnie zróżnicowanej. Nie widział dla siebie roli w przedsięwzięciu rozwijającym popularny etos pracy, rodziny i domu. Chodził na wagary, sięgał po narkotyki, wkroczył na drogę bezprawia. Był podręcznikowym przestępcą, jednym z tysięcy mu podobnych, którzy włóczyli się po architektonicznie nijakich korytarzach i hipermarketach Messopii.

Może jego losy potoczyłyby się inaczej, gdyby w porę zajął się nim system edukacyjny, gdyby miał siłę oprzeć się wpływom środowiska, gdyby wreszcie technokratyczni projektanci Messopii nie byli dyletantami w dziedzinie nauk społecznych. Przyszłość stała przed nim otworem. Żył w epoce szybkiego rozwoju gospodarczego, a jednak nigdy o tym nie wiedział, nie mówiąc o korzystaniu z jego dobrodziejstw. Malejące zasoby naturalne planety uzupełniane były pierwszymi dostawami wydobywanych na asteroidach rud metali, biotechnologia zaczynała spełniać pokładane w niej nadzieje, demonstrowano pierwsze niedoskonałe przykłady więzi afinicznej, a w miarę jak zwiększały się transporty helu z atmosfery Jowisza, powstawało coraz więcej bezodpadowych elektrowni termonuklearnych. Osiągnięcia myśli ludzkiej nie docierały jednak na jego szczebel drabiny społecznej. Zmarł w roku 2076 w wieku zaledwie siedemnastu lat. Rok po zawiązaniu technobiotycznego habitatu na orbicie Jowisza i rok przed tym, jak na osiedlu asteroidalnym Nova Kong rozpoczęto prace nad napędami statków kosmicznych nowej generacji. Zginął śmiercią będącą logicznym zwieńczeniem jego życia: podczas bójki na noże rozszczepieniowe w cuchnącym szczynami podziemnym magazynie. Awanturnikom naćpanym syntetykami poszło o trzynastoletnią dziewczynę: każdy z nich chciał być jej wyłącznym alfonsem.

Lewis przegrał. Ostrze noża przecięło żebra i rozpłatało żołądek na dwie nierówne części.

Ilij Potem dokonał odkrycia będącego prędzej czy później udziałem każdego człowieka: śmierć nie jest końcem istnienia. W ciągu następnych stuleci, uwięziony w bezwymiarowej pustce jako praktycznie bezsilny byt astralny, zmuszony przyglądać się śmiertelnikom i zazdrościć im bogatych doznań fizycznych… po prostu pragnął, żeby coś się zmieniło.


* * *

Aż raptem znowu stąpał po ziemi, obleczony w ciało, łkając ze szczęścia przy tak powszechnym, a zarazem cudownym zjawisku jak krople deszczu na uniesionej twarzy. Nie zamierzał wracać do udręki pośmiertnego życia. Nigdy. A dysponował środkami, żeby to sobie zagwarantować. On i jego pobratymcy, gdy działali wspólnie, każdemu mogli dokopać.


* * *

Był teraz kimś więcej niż kiedyś: nie musiał polegać wyłącznie na sile, którą dawało ciało z krwi i kości. Pewna część jego duszy nadal przebywała w okropnej pustej czeluści; jeszcze nie rozbudził się zupełnie do życia. Czuł się unieruchomiony jak motyl w połowie przemiany z naziemnej gąsienicy w efemerycznego lotnika.

Często odnosił wrażenie, że posłuszne mu ciało jest zwyczajnym biologicznym mechanizmem sensorowym, wychyloną z jamy krecią głową, która przekazuje wrażenia zmysłowe złaknionej doznań duszy za pomocą jakiegoś bezcielesnego przewodu. W owej nieciągłości wymiarowej, gdzie dwa łączące się kontinua odkształcały rzeczywistość, dochodziło do dziwnych energistycznych wyładowań. Tę osobliwość dało się wykorzystać, poddawała się łatwo jego woli. Mógł zmieniać struktury materiałów, modelować energię, a nawet uchylać przejścia prowadzące do zewnętrznego wszechświata. Powoli uczył się panować nad swoją mocą, choć na skutek niekontrolowanych wyładowań i rezonansów otaczające go urządzenia cybernetyczne i elektroniczne bloki procesorowe zwyczajnie wariowały.

Gdy patrzył przez wąską półokrągłą szybę kosmolotu, jak „Yaku” (z kompletem fałszywych danych rejestracyjnych) znika na tle migotliwych gwiazd, mięśnie nowo nabytego ciała odprężały się pod siatką ochronną fotela. Urządzenia pokładowe kosmolotu były bez porównania prostsze niż na statku gwiezdnym, toteż nie wchodziła tu raczej w grę żadna katastrofalna awaria. Loty kosmiczne mogły budzić lęk, bo podczas nich za wszystko odpowiadała technika. Lewisa denerwowała ta zależność od maszyn, którym szkodził samą swoją obecnością. Miał nadzieję, że dopisze mu szczęście i nigdy więcej nie wyruszy w gwiazdy. Razem z pięcioma kompanami spodziewał się łatwo uporać z podbojem niczego nie przeczuwającej planety i zamienić ją w przystań dla przybywających dusz.

To one miały tu rządzić.

— Ciąg wsteczny za pięć minut — powiedział Walter Harman.

— Dobra. — Lewis próbował się skupić, wczuć w chór odległych głosów za pomocą owego szczególnego klastra komórek w mózgu jego ciała. — Właśnie schodzimy — powiadomił Pernika.

— Oczekuję na wasze przybycie — odrzekła osobowość wyspy.

Afiniczny głos rozbrzmiewał czysto i donośnie w jego myślach.

Urządzenia technobiotyczne działały niemal bezusterkowo mimo energistycznych burz szalejących wokół jego ciała. Dlatego wybrali akurat ten świat.

Tylne silniki manewrowe niewielkiego kosmolotu bluznęły krótkim ogniem, wciskając Lewisa w zgięcie fotela. Zza kratki wentylatora doleciało irytująco głośne wycie, gdy obroty silniczka wyrwały się spod kontroli. Zacisnął mocniej palce na podłokietnikach.

Walter Harman twierdził, że w latach osiemdziesiątych dwudziestego trzeciego wieku służył w Siłach Powietrznych Kulu jako pilot kosmolotu. A skoro tylko trzech z nich przebywało dotąd w przestrzeni, to jemu przypadło zadanie pilotowania maszyny.

Ciało Harmana należało przedtem do jednego z członków załogi „Yaku”, którego opętał kilka minut po wejściu Lewisa na pokład statku. Było wyposażone w neuronowy nanosystem, ten jednak — poddawany ciągłym wpływom szkodliwego energistycznego środowiska — okazał się, w odróżnieniu od sprzętu technobiotycznego, prawie bezużyteczny. Walter Harman uruchomił system ręcznego sterowania; z konsolety przed fotelem pilota wysunął się natychmiast wygodny drążek. Kolumna projektora wyświetlała tor lotu i informacje o stanie urządzeń, dokonując stosownych poprawek, w miarę jak przekazywał ciche instrukcje głównemu komputerowi.

Kosmolot sunął naprzód, za szybą przesuwała się ogromna połać planety. Znajdowali się nad linią terminatora, wlatując powoli nad zaciemnioną półkulę.

Zawsze najlepiej czuli się w nocy, która powiększała ich przewagę nad osłabionymi wtedy śmiertelnikami. Ciemność jakoś dziwnie pasowała do ich natury.

Kosmolot trząsł się lekko, gdy rozrzedzone powietrze tarło o osłony ciepłochronne podwozia. Walter Harman poderwał nieco dziób maszyny i o kilka stopni rozsunął skrzydła, rozpoczynając czasochłonny manewr hamowania atmosferycznego.

Nadal otaczała ich ciemność, kiedy zeszli poniżej prędkości dźwięku, lecz na odległym horyzoncie Lewis widział już pęczniejący bąbel światła.

— Naprowadzam was wiązką — powiadomiła ich osobowość wyspy na kanale mikrofalowym. — Proszę o lądowanie na płycie osiemnastej. — Na holoekranie pojawiła się purpurowożółta mapa z naniesionym wektorem lotu.

— Zrozumiałem — odpowiedział Walter Harman.

W umyśle Lewisa zmaterializował się trójwymiarowy model wyspy, bez porównania ostrzejszy niż pornograficzne holografie, które rozprowadzał w Messopii. Z łatwością wypatrzył płytę osiemnastą. Czuł narastający niepokój, lecz skrzętnie go wytłumił, aby nie przedostał się kanałem afinicznym do osobowości wyspy. Ten konsensualny ustrój edenistów funkcjonował nader sprawnie. Zachodziła obawa, że obrali sobie cel, którego żadną miarą nie będą w stanie osiągnąć.

Osobowość wyspy nie pytała o szczegóły, gdy wyjaśnił, że reprezentuje interesy rodzinnej firmy handlowej z Jospoola. Nie wszyscy edeniści wozili towar jastrzębiami: po prostu nie starczało technobiotycznych statków dla każdego chętnego.

Lewis przypatrywał się uważnie modelowi wyspy. Płyta osiemnasta znajdowała się blisko brzegu i pływających przystani. Sporo tam było urządzeń mechanicznych, co upraszczało sprawę.

Warstwa mchu porastającego Pernika czyniła z dwukilometrowego dysku czarną dziurę wśród lekko fosforyzującego oceanu. W wieżach mieszkalnych jarzyły się gdzieniegdzie blade żółte światełka, a przystanie tonęły w blasku reflektorów. Była czwarta nad ranem czasu miejscowego, większość mieszkańców wyspy spała.

Z nieznacznym tylko wstrząsem Walter Harman posadził kosmolot na wskazanej płycie.

— Witajcie na Perniku — odezwała się osobowość wyspy.

— Dziękujemy — odparł Lewis.

— Eysk wyjdzie wam na spotkanie. Jego rodzina zarządza jednym z naszych największych przedsiębiorstw połowowych.

Powinien spełnić wasze oczekiwania.

— Doskonale — rzekł Lewis. — Ponownie dziękuję za tak szybkie przyjęcie. Jeszcze kilka tygodni na tym statku adamistów, a nabawiłbym się klaustrofobii.

— Rozumiem.

Lewisowi wydało się, że w odpowiedzi zabrzmiała pewna nuta zdziwienia. Ale co tam, za późno: byli już na powierzchni. Krew w nim wrzała z niecierpliwości. Jego rola była najważniejsza w tym przedsięwzięciu.

Na skutek spadków mocy w siłownikach pokrywa luku otworzyła się z kilkoma szarpnięciami. Lewis stanął na aluminiowych schodkach.

Eysk zmierzał polipowym pasem w stronę płyty osiemnastej.

Rząd komórek elektroforescencyjnych otaczających płytę oblewał kosmolot ostrym światłem, więc wzrok Lewisa nie sięgał daleko w głąb wyspy. Jedna z wież mieszkalnych rysowała się wąskim, czarnym prostokątem na tle nocnego nieba, a z drugiej strony kosmolotu dochodził plusk fal uderzających o nabrzeże.

— Zajmij go jakoś — polecił pilotowi, który schodził za nim po schodkach.

— Spokojna głowa, przygotowałem sobie setkę błahych pytań.

Kiedy żyłem, Atlantyda nie była jeszcze odkryta.

Lewis poczuł pod stopami płytę lądowiska. Musiał teraz być czujny, ponieważ plan wchodził w decydującą fazę. Jeszcze na statku znacząco zmienił rysy twarzy; tamten dziennikarzyna na Lalonde dał mu wiele do myślenia. Obawiał się, że zbliżający się do niego edenista zaraz krzyknie i ostrzeże wyspę.

Eysk skinął głową na powitanie i przekazał swoje cechy tożsamości. Czekał uprzejmie, aż Lewis zastosuje się do wymagań etykiety.

Ale Lewis nie miał cech tożsamości. Nie był na to przygotowany. Jedyne źródło informacji o edenistach było przed nim szczelnie zamknięte.

W głębinach jego mózgu siedziała druga istota: dusza, która używała niegdyś tego samego ciała, spętana teraz w swej samotni obcymi myślami. Pobratymcy Lewisa trzymali w sobie więźniów, którzy jawili im się jako mikroskopijne ludziki zamknięte w szklanej kuli. Karzełki jęczały i błagały, żeby im zwrócić wolność, pozwolić wrócić; ich nikłe irytujące głosiki przypominały brzęk komarów na granicy świadomości. Wykonywali polecenia swych panów, którzy w zamian za informacje raczyli ich fragmentarycznymi widokami rzeczywistości, ucząc się życia w nowoczesnym, całkowicie dla nich obcym społeczeństwie, w jakim się nagle znaleźli.

Tymczasem pośrodku umysłu Lewisa zalegała nieprzejrzana ciemność. Taił ten fakt przed innymi: tak często chełpili się kontrolą nad swymi zakładnikami, że wolał znosić w milczeniu swe upokorzenie. Dusza, którą usidlił po wejściu do ciała, o nic go nie błagała i niczym nie groziła. Lewis wyczuwał jej obecność, wychwytywał część myśli — zimnych i twardych, strasznych w swej nieugiętości. Istota czekała. Budziła w nim strach. Przybył opętać ciało z tą samą pewnością siebie, z jaką przemierzał korytarze Messopii — on, Król Podziemi — sądząc, że z łatwością sobie poradzi.

Ostatnio jednak coraz częściej dręczyło go zwątpienie, burzyło jego początkowy spokój. Dusza opętanego człowieka była od niego dużo silniejsza; on sam nie umiałby milczeć w tak okrutnym odosobnieniu, w którym niemożliwe było odbieranie wrażeń zmysłowych, choć jeszcze pamiętało się ich urok. Kim mógł być człowiek zdolny do czegoś takiego?

— Dobrze się pan czuje? — zapytał Eysk uprzejmym tonem.

— Niestety, chyba dostałem jakiejś niestrawności. Trzęsło jak cholera, gdyśmy tu lecieli. Aż krew mnie zalewała.

Eysk uniósł brwi.

— Naprawdę?

— Jejku, chce mi się rzygać. Ale spokojnie, zaraz dojdę do siebie.

— Mam nadzieję.

— A to Walter Harman — rzekł na głos, mając świadomość, że popełnia gafę za gafą. — Podaje się za pilota. Chyba po powrocie poproszę dowódcę statku, żeby zerknął na jego licencję. — Zaśmiał się z własnego żartu.

Walter Harman uśmiechnął się szeroko i wyciągnął rękę.

— Miło pana poznać. Rany, wdechowa planeta! Jestem tu po raz pierwszy.

Eysk nie krył zaskoczenia.

— Cieszę się, że jest pan zadowolony. Życzę miłego pobytu.

— Dzięki. Słuchaj pan, rok temu kosztowałem żelogona. Znajdą się tu jakieś?

— Przejdę się trochę, zażyję świeżego powietrza. — Lewis przechowywał wspomnienia tysiąca kaców, więc z łatwością przywołał doznania nudności i zawrotów głowy, po czym wysłał je w paśmie afinicznym. — To mi pozwoli otrzeźwieć.

Eysk wzdrygnął się pod zalewem wywołujących mdłości wrażeń.

— Powinno.

— Miałbym ochotę ich jeszcze pokosztować. Może nawet wezmę cały ładunek — odezwał się znów Walter Harman. — Lewis opowie panu co nieco o naszych racjach żywnościowych na statku.

— Chyba jeszcze mamy trochę żelogonów. — Eysk nie spuszczał wzroku z pleców Lewisa.

— To świetnie, poprawił mi pan humor.

Lewis przestąpił nad półmetrowym pasem oświetlających płytę komórek elektroforescencyjnych i ruszył w stronę nabrzeża. Przed nim na wodzie kołysała się jedna z pływających przystani, a nieopodal stał dwudziestometrowy żuraw do dźwigania z wody mniejszych łodzi.

— Przepraszam za kłopot — zwrócił się do osobowości wyspy. — Jeszcze nigdy nie robiło mi się tak niedobrze w czasie lotu.

— Potrzebny ci pakiet nanoopatrunku?

— Chwilkę pospaceruję, a potem zobaczymy. Morski wiatr zawsze był najlepszym lekarstwem na ból głowy.

— Jak sobie życzysz.

Z tyłu dobiegały strzępy błahej, zdawkowej rozmowy Waltera Harmana. Lewis dotarł do metalowej barierki i zatrzymał się przy żurawiu. Była to smukła konstrukcja złożona ze słupa i bomu ładunkowego, zmontowana z lekkich i wytrzymałych prętów z węgla monolitycznego. Jednak wystarczająco ciężka dla jego celów. Zamknął oczy, koncentrując uwagę na strukturze materiału, wczuwając się w jego fakturę, ziarnistą powierzchnię, kryształy węgla zwarte twardymi warstwami wiążących je cząstek. Atomy błyszczały na żółto i czerwono, elektrony migotały na swych ściśniętych orbitach.

Zabójcze impulsy energistyczne rozchodziły się błyskawicznie po prętach, nadwyrężąjąc wiązania molekularne. Lewis poczuł wsparcie kompanów z kabiny kosmolotu — wszystkie ich wysiłki skupione były na jednym punkcie tuż pod przegubem bomu. Sieć krystaliczna węgla zaczęła pękać. Wokół przegubu zapaliły się ognie św. Elma.

Wzdłuż nabrzeża wyspy rozległo się przeraźliwe trzeszczenie.

Eysk obejrzał się zmieszany, lecz niewiele mógł zobaczyć z zalanego światłem lądowiska.

— Lewis, proszę się natychmiast odsunąć — poleciła osobowość wyspy. — Niezidentyfikowane wyładowanie statyczne na żurawiu. Poważne osłabienie materiału.

— Gdzie? — Lewis udawał głupiego, rozglądając się na wszystkie strony.

— Lewis, odejdź stamtąd!

Nakaz był tak stanowczy, że o mało nie rzucił się do ucieczki.

Walczył z tym odruchem, chowając się pod zasłoną najpierw zdumienia, a potem strachu. Pojawiło się wspomnienie opadającego noża, widoku krwi i kawałków kości sterczących z rany. Ale to mu się przecież nie przydarzyło, to była scena z jakiegoś horroru, który obejrzał na holoekranie. W czasach odległych, zamierzchłych.

— Lewis!!!

Węglowa konstrukcja pękła z trzaskiem pioruna. Bom drgnął i zaczął spadać w nierzeczywistym, choć znajomym spowolnieniu.

Lewis stał zdrętwiały z przerażenia. Z jego ust wyrwał się krzyk…


* * *

Błąd. Największy i ostatni, jaki popełniłeś, Lewis. Kiedy umrze ciało, moja dusza odzyska wolność. Wtedy będę mógł wrócić, żeby opętać żyjącego. A kiedy to się stanie, siły się wyrównają. Spotkamy się jak równy z równym, masz na to moje słowo.


* * *

…kiedy krawędź bomu spadła mu na plecy. Nie poczuł bólu, głównie za sprawą szoku. Pozostawał przytomny, gdy bom kończył swe dzieło, wgniatając go w polipowe podłoże. Ciało zostało zmasakrowane.

Gdy z brutalną siłą wyrżnął głową o ziemię, jego wzrok zastygł na gwiazdach. Szybko zaczęły gasnąć.

— Transfer. — Mentalny rozkaz Pernika niósł ze sobą brzemię smutku i współczucia.

Oczy Lewisa się zamknęły.

Pernik czekał. Lewis dostrzegł go na końcu długiego, ciemnego tunelu: wielki technobiotyczny twór lśnił delikatną szmaragdową aurą życia. Pod półprzeźroczystą powierzchnią przelatywały kolorowe zjawy, dziesiątki tysięcy osobowości, odrębnych i jednocześnie zespolonych. Wieloskładnikowa osobowość. Lewis czuł, jak dryfuje w jej stronę kanałem afinicznym, gdy jego energistyczny ośrodek opuścił pokiereszowane ciało, aby przeniknąć do obnażonego kolosa. A za nim po cichu, niczym rekin szykujący się do ataku na ranną ofiarę, powstała niewidoczna dusza, aby przejąć w spadku umierające ciało. Gdy Lewis dotarł do rozległej warstwy neuronowej wyspy, w ciasno zwinięty kłębek jego myśli wkradł się strach. Wniknął pod powierzchnię i rozprzestrzenił się po całej sieci, natychmiast otoczony bezlikiem dźwięków i obrazów. Składniki osobowości szeptały do siebie, niezależne podprogramy wysyłały impulsy ściśle użytkowej informacji.

Wszyscy od razu zauważyli jego trwogę i zdezorientowanie.

Eteryczne byty pośpieszyły z pociechą.

— Nie martw się, Lewis. Z nami jesteś bezpieczny…

Odpowiedziało im milczenie.

— Hej, coś ty za jeden?

Wieloskładnikowa osobowość odsunęła się od niego; myśli rzuciły się hurmą do ucieczki, pozostawiając go własnemu losowi. Był cudownie sam. Chcieli go odizolować: awaryjne podprogramy uszczelniały blokadę na aksonach wokół zespołu komórek neuronowych, w których się ulokował.

Ale on drwił z ich wysiłków. Jego myśli zdążyły rozejść się po większej liczbie komórek, niż zawierało jego porzucone ciało. Po tak wspaniałym opętaniu musiało nastąpić olbrzymie energistyczne wyładowanie. Szerząc się, myślał o ogniu, przepalał prymitywne zabezpieczenia wieloskładnikowej osobowości, przetaczał się po neuronowej warstwie niczym rzeka wrzącej lawy, która niszczy wszystko, co napotka na swej drodze. Wciąż nowe i nowe komórki dostawały się pod jego panowanie. Osobowość krzyczała, próbowała mu się przeciwstawić. Nie miała szans. Był od niej potężniejszy, potężniejszy niż światy. Wszechmocny. Wrzaski milkły, kiedy je pochłaniał — oddalały się, ginęły jakby w głębokim szybie, który sięgał do samego jądra planety. Ściskał i ugniatał spłoszone, zrozpaczone myśli. Zaraz potem przyszła kolej na polip: i on został zainfekowany falami energii, jaka promieniowała od międzywymiarowej deformacji. Ten sam los podzieliły narządy, a nawet termiczne kable potencjałowe, które opadały głęboko pod powierzchnię oceanu. Posiadł każdą żywą komórkę Pernika. We wnętrzu jego triumfującego umysłu osobowość spoczywała cicha i zduszona.

Chwilę próżnował, zatopiony w rozkosznej nirwanie, w jaką wprawiała absolutna władza. Potem zaczął robić straszne rzeczy.


* * *

Eysk ruszył biegiem w stronę nabrzeża, kiedy żuraw zaczął trzeszczeć i jęczeć. Pemik przesłał mu obraz przekrzywiającego się bomu. Wiedział, że się spóźni, że w niczym już nie pomoże dziwakowi z Jospoola. Bom ładunkowy nabierał prędkości, aż uderzył w najwyraźniej oszołomionego Lewisa. Eysk zamknął oczy, roztrzęsiony widokiem kałuży krwi.

— Uspokój się — rzekła osobowość wyspy. — Głowa przetrwała uderzenie. Mam jego myśli.

— Cale szczęście. Jak to się stało, że ten żuraw się złamał?

W życiu nie widziałem takich ogni na Atlantydzie.

— To… Ja…

— Pernik?

Wydawało się, że mentalne wycie, które przedostało się łączem afinicznym, rozsadzi czaszkę Eyskowi. Padł na kolana i złapał się za głowę, mając przed oczami oślepiające czerwone światło. Rozdrapywały go stalowe szpony, niszcząc delikatne membrany w jego mózgu; błyszczały srebrzyście, poplamione krwią i lepkim płynem mózgowordzeniowym.

— Eysku nieszczęsny — odezwał się w jego myślach chór odległych głosów, tak różny od afinicznych przekazów, tak bardzo subtelny. — Pomożemy ci, jeśli zechcesz. — Obietnica uśmierzenia bólu wydawała się taka kusząca.

Choć miał zawroty głowy i wszystko go bolało, rozpoznał w tej ponętnej propozycji konia trojańskiego. Zamrugał załzawionymi oczyma i zamknął umysł przed afinicznymi wrażeniami. Nagle znalazł się sam, pozbawiony nawet echa owego emocjonalnego towarzystwa, z którym nie rozstawał się przez całe życie. Zniknął groteskowy miraż szponów. Eysk odetchnął z ulgą. Pod drżącymi palcami zobaczył bladoróżowy polip. A więc wzrok przestał płatać mu figle.

— A to co…?

W jego polu widzenia pokazała się owłosiona, uzbrojona w pazury stopa. Popatrzył do góry z przestrachem. Małpolud z czarnym wilczym łbem zawył zwycięsko i pochylił się nad nim.


* * *

Laton otworzył oczy. Jego zgniecione, dogorywające ciało przeżywało męczarnie, co jednak ignorował jako rzecz mało istotną.

Wiedział, że niebawem brak tlenu osłabi zdolność racjonalnego myślenia. I tak już ból fizyczny utrudniał koncentrację. W komórkach neuronowych zagrzebanych pod polipowym podłożem, do którego przyciskał go złamany bom żurawia, uruchomił pośpiesznie sekwencję programów wprowadzających w błąd receptory wyspy.

Opracowane specjalnie na akcję w Jantricie, charakteryzowały się nieporównywalnie większą złożonością niż obejścia służące zwykle młodocianym edenistom do oszukiwania czuwających nad nimi rodziców. Przede wszystkim wyregulował obraz, jaki okoliczne komórki sensytywne przekazywały do warstwy neuronowej, a następnie zapisał wygląd swego ciała.

W tym momencie ustała praca serca. Widział rozpaczliwe wysiłki wieloskładnikowej osobowości, która broniła wyspy przed drapieżnymi zakusami Lewisa. Laton cały swój plan oparł na założeniu, że prosty chłopiec z ulicy użyje ślepej siły, aby dopiąć swego. Procesy myślowe Lewisa, dokonujące się w warstwie neuronowej pod Latonem, były osobliwie potężne, ale też nieumiejętne; chociaż wymazywały każdy napotkany program, nie dały rady usunąć dywersyjnych programów Latona, które funkcjonowały raczej na zasadzie organizmu symbiotycznego niż pasożyta: nie walczyły z osobowością, tylko się w nią wtapiały. Neuropatolog z długim doświadczeniem w dziedzinie technobiotyki co najwyżej zauważyłby ich obecność, cóż dopiero mówić o ich wymazaniu.

Wargi Latona ułożyły się w ostatnim wyrazie wzgardy. Oczyścił z pamięci zbiór komórek neuronowych i przeniósł do nich swoją osobowość. Jeszcze zanim jego świadomość i wspomnienia schowały się pod polipem, uaktywnił wirusa mutagennego mającego zarazić wszystkie komórki ciała.


* * *

Mosul śnił. Leżał w sypialni w wieży mieszkalnej, a obok na łóżku spała Clio. Obudził się i popatrzył czule na pogrążoną we śnie dziewczynę. Miała dwadzieścia parę lat, długie ciemne włosy i ładną, trochę płaską twarz. Kocyk zsunął się z jej ramion, odsłaniając zgrabną okrągłą pierś. Pochylił się, żeby pocałować sutek.

Poruszyła się i uśmiechnęła przez sen, gdy on delikatnie nakreślał językiem kółko. Z jej uśpionego umysłu sączyły się pociągające fragmenty erotycznych obrazów.

Mosul rozpromienił się… i obudził. Zmarszczył czoło, patrząc ze zdziwieniem na śpiącą dziewczynę. Sypialnia tonęła w niezwykłej różowej poświacie, która nadawała skórze Clio ciemnopurpurowy odcień. Potrząsnął głową, aby pozbyć się resztek senności.

Kochali się tej nocy wiele godzin, należał mu się chyba jakiś odpoczynek.

Odpowiedziała z werwą na jego pocałunki, odrzucając kocyk, aby mógł nasycić wzrok widokiem jej ciała. Aż nagle skóra Clio stwardniała i pod jego ręką pokryła się zmarszczkami. Gdy podniósł z lękiem oczy, zobaczył chichoczącą siwowłosą staruchę.

Różowe światło przeszło w jasny szkarłat, jakby pomieszczenie krwawiło. Widział, jak pulsują polipowe ściany. Gdzieś w dali rozlegał się huk bijącego serca.

Mosul obudził się. Pomieszczenie zalewała niezwykła różowa poświata. Pot z niego spływał, było nieznośnie gorąco.

— Pernik, ja mam koszmar. Chyba… Czy teraz to jawa?

— Tak, Mosul.

— Jaka ulga. Skąd to ciepło?

— Tak, masz koszmar. Mój koszmar.

— Pernik!

Mosul obudził się i zeskoczył z łóżka. Ściany jarzyły się czerwienią. Nie był to już twardy, bezpieczny polip, ale mokre mięso pocięte siateczką purpurowoczarnych żyłek. Trzęsło się jak galareta. Znów dało się słyszeć bicie serca, jeszcze głośniejsze niż przedtem. Sypialnię wypełniła ostra, smrodliwa woń.

— Pernik! Pomóż mi!

— Nie, Mosul.

— Co ty wyprawiasz?

Clio odwróciła się i zaśmiała szyderczo. W jej oczodołach tkwiły żółte, pozbawione źrenic gałki.

— Zaraz się za ciebie weźmiemy, Mosul. Za ciebie i wszystkich twoich koleżków. Nadętych, bezczelnych gnojków.

Dźgnęła go łokciem w krocze. Mosul krzyknął z piekącego bólu i zsunął się z gąbkowej poduchy, służącej za część łóżka. Wypluł z ust gorzkie, żółtawe wymiociny, zwijając się na śliskiej podłodze.

Mosul obudził się. Tym razem wszystko działo się naprawdę, nie miał co do tego wątpliwości. Każdy szczegół jawił mu się z zatrważającą wyrazistością. Leżał na podłodze oplatany prześcieradłem. W sypialni paliło się czerwone światło, ściany były z cuchnącego surowego mięsa.

Clio przeżywała własny, powtarzający się seryjnie koszmar: drapała bezustannie pościel, wbijając w sufit martwe spojrzenie.

Z jej gardła wyrwały się nieartykułowane wrzaski, jakby się krztusiła. Mosul próbował wstać, lecz pośliznął się na lepkiej, trzęsącej się podłodze. Przesłał polecenie do drzwi z błony mięśniowej. Poniewczasie zorientował się, że ich kształt zmienił się z pionowego owalu w szeroki otwór. Olbrzymia paszcza rozwarła się, ukazując na moment brudne zębiska o rozmiarach jego stopy. Raptem buchnęły z niej gęste, żółte wymiociny. Fala obrzydliwie śmierdzącego płynu trafiła go w tułów, rzucając nim o przeciwległą ścianę. Powstrzymał się od krzyku, inaczej miałby zalane usta. Młócił rękami, co jednak przypominało pływanie w kleju. Strumień się nie kończył, Mosul brodził już po kolana w paskudnym płynie. Dwa metry dalej pod ścianą szamotała się Clio; rwąca struga rzucała nią na boki. Nie mógł jej dosięgnąć. Temperatura wymiocin paraliżowała mięśnie, zawarty w nich kwas żołądkowy wżerał się w ciało. Sięgały już na wysokość piersi. Walczył, żeby się nie przewrócić. Clio tymczasem zniknęła pod powierzchnią, nie obudziwszy się nawet ze swego koszmarnego snu. A paszcza wciąż pluła.


* * *

Lewis Sinclair przypuszczał, że ciało Latona nadal leży nieruchomo pod przewróconym żurawiem. Nie miał nawet ochoty sprawdzać.

Wyspa Pernik była duża, o wiele większa niż to sobie wcześniej wyobrażał, a dla kogoś z jego przeszłością — trudna do ogarnięcia.

Maksymalnie natężał uwagę, bez chwili wytchnienia rozsyłając w paśmie afinicznym makabryczne wizje uśpionym mieszkańcom; pakował się w ich sny, łamał umysły przerażającą grozą, aby następne dusze mogły przybyć z pustki i rozpocząć rządy na podbitej planecie. Zupełnie przy tym ignorował drobne obowiązki technobiotycznego tworu: kontrolę autonomicznych funkcji narządów, dobór programów nadzorczych, regulację czynności elementów z błony mięśniowej. Cały wysiłek wkładał w unieszkodliwienie pozostałych edenistów. Temu zadaniu poświęcał się bez reszty.

Komórki wyspy jarzyły się bladą czerwienią na skutek energistycznych wyładowań; nawet włochaty płaszcz mchu pobudzony został do chłodnej luminescencji. Pernik lśnił niczym baśniowy rubin wśród posępnych ciemności bezksiężycowej nocy, rozcapierzając w wodzie świetliste macki, które wabiły zaciekawione ryby.

Z lotu ptaka widać było rozbłyski niebieskawego światła pojawiające się w nieregularnych odstępach czasu w oknach wież mieszkalnych, jakby po ich wnętrzu przetaczały się zabłąkane pioruny.

W sklepionych przejściach pod wieżami rozbrzmiewały upiorne wrzaski, które niosły się po okolicznych parkach. Docierając do brzegów wyspy, zlewały się w wielogłosowy utwór muzyczny; zmiany wysokości tonu próbowały niejako dostroic się do miarowego rytmu fal bijących o polip.

Rozproszone serwoszympansy naskakiwały na siebie zajadle.

Nadzorujące je programy zostały skasowane, gdy Lewis bezkompromisowo rozprawił się z osobowością wyspy i wszystkimi podległymi jej jednostkami, przez co szympansy zaczynały przejawiać — dotąd pohamowywane — zwykłe u małp zachowania stadne.

Dochodziło między nimi do gwałtownych utarczek, kiedy instynktownie uciekały w stronę gęstszych parkowych zagajników.

Pozostałe półświadome serwitory — osiemnaście gatunków niezbędnych do utrzymania statycznych narządów wyspy — bądź to zamarły w bezruchu, bądź wykonywały ostatnie zlecone im zadania, wciąż od nowa i od nowa…

Wśród zgrozy i zamętu zwłoki Latona rozpuszczały się powoli i niezauważenie do postaci protoplazmicznej zupy.

Biotechnologowie badający resztki Jantrita nazwali proces, który Laton uruchomił w warstwie neuronowej habitatu, wirusem mutagennym. W gruncie rzeczy było to jednak coś dużo bardziej złożonego. Afinicznie programowalne cząsteczki organiczne — takiego zwrotu użył jeden z naukowców.

Głęboko zaniepokojony możliwościami nowej technologii, Konsensus Jowiszowy nie wyjawił na jej temat wielu informacji. Tym niemniej wciąż trwały ściśle tajne badania objęte programem, który kładł nacisk na wypracowanie procedur powiadamiania istniejących habitatów o użytej przeciwko nim subnanonicznej broni oraz na uodpornienie na nią przyszłych habitatów (i ludzi). W ciągu czterdziestu lat postęp w badaniach nie był znaczny, ale i tak zadowalający.

Rzecz jasna, w tym samym czasie na Lalonde, o czym edeniści nie mieli pojęcia, Laton z równym zaangażowaniem pracował nad udoskonaleniem swojego pomysłu — także z pozytywnym skutkiem.

W stanie uśpienia ulepszony wirus mutagenny upodabniał się do bezwładnych organelli we wszelkiego rodzaju komórkach ciała: w wątrobie i krwinkach, w mięśniach i włosach. Kiedy ostatnie afiniczne polecenie Latona uaktywniło organelle, każda z nich wydzieliła grupę plazmidów (niedużych, sztucznie zsyntezowanych kolistych cząsteczek DNA) oraz znaczną ilość czynników transkrypcyjnych, białek zdolnych do włączania i wyłączania genów.

Połączenie się plazmidów ze spiralą DNA zapoczątkowało proces mitozy, zmuszając jądra komórkowe do podziału. Czynniki transkrypcyjne całkowicie wyłączyły ludzki DNA, jak również całe serie nowych plazmidów, z których tylko jeden typ wyznaczony był do określenia funkcji komórki potomnej. Nastąpiła lawinowa mutacja.

I tak już umierały setki tysięcy komórek Latona, a tymczasem wymuszona mitoza zabijała kolejne miliony. Pomimo tego ponad połowa z nich rozdzieliła się pomyślnie, tworząc wyspecjalizowane diploidalne gamety.

Wypływały purpurową papką z rękawów, nogawek i kołnierza jednoczęściowego kombinezonu, oddzielając się od nieruchawych zlepków obumarłych komórek, które zachowały swój pierwotny skład: niekształtnych fragmentów narządów, wiotkich żeber, dendrytycznych zwojów gumiastych żył. Rozlewając się po polipie, zaczęły wnikać w podłoże, wsiąkać w mikroskopijne szparki ziarnistej struktury, ściekać ku położonej cztery metry niżej warstwie neuronowej. Wędrówkę ułatwiały im przewody pokarmowe i kanały aksonalne Pernika.

Cztery godziny później, kiedy świt wstawał nad nieszczęsną wyspą, większość gamet dotarła już do warstwy neuronowej. Drugi etap działania wirusa mutagennego przebiegał odmiennie. Gamety przenikały przez błonę komórki nerwowej i wyzwalały pewien specyficzny plazmid (Laton miał ich czterysta do wyboru). Plazmidowi towarzyszył czynnik transkrypcyjny, który go uaktywniał.

Podczas mitozy powstawała komórka nerwowa o niemal identycznych właściwościach jak zastąpiona komórka macierzysta. Rozpoczętego cyklu reprodukcyjnego nic już nie mogło zatrzymać: w miejsce starych komórek w coraz szybszym tempie powstawały nowe. Reakcja łańcuchowa drobnych modyfikacji rozprzestrzeniała się od nabrzeża wyspy. Trwała przez dość długi czas.


* * *

W słowach admirała Kolhammera było sporo racji, kiedy mówił, że Time Universe prędzej od edenistów rozpowszechni w Konfederacji wieść o Latonie. Kilkadziesiąt układów planetarnych dowiedziało się o wszystkim z programów informacyjnych. Rządy z zażenowaniem przyznawały, że w tej sprawie Time Universe wie od nich więcej, dopóki nie przybyły jastrzębie z fleksami dyplomatycznymi od admirała Aleksandrovicha i przewodniczącego Zgromadzenia Ogólnego Konfederacji, aby wyjaśnić sytuację.

Jak należało się spodziewać, powszechna uwaga skupiła się na Latonie: groźba z przeszłości odradzała się niczym diabelski feniks z popiołów. Sypały się pytania o kroki podejmowane w celu wytropienia i unieszkodliwienia złoczyńcy. Ludzie dawali wyraz swemu oburzeniu.

Prezydenci, królowie i dyktatorzy pośpiesznie wygłaszali oświadczenia, w których zapewniali zdenerwowanych obywateli, że sięgną po wszelkie dostępne środki, aby dopaść Latona.

O wiele mniej emocji wywoływała sprawa rzekomej sekwestracji osobowości, jakiej ofiarą padła ludność Lalonde. Graeme Nicholson wyrażał się w tej kwestii dość oględnie, sprowadzając całą rzecz do poziomu plotki. Musiało upłynąć jeszcze dużo czasu, zanim redaktorzy naukowi w agencjach informacyjnych zaczęli zastanawiać się nad kosztem pełnego zasekwestrowania nie rozwiniętej planety kolonialnej i zadawać sobie pytanie, co właściwie zdarzyło się w hrabstwach nad Quallheimem. Z początku nie dostrzegali jednak niczego poza Latonem. Skoro był na Lalonde, zamieszki i powstania wybuchły z jego inicjatywy. Koniec, kropka.

Prawdopodobieństwo, że jakiś niewykrywalny wirus energetyczny jest w stanie bez ostrzeżenia zaatakować ludzi, budziło wielki lęk w kołach rządowych. Krótki raport wstępny doktora Gilmore’a na temat Jacąueline Couteur nie został podany do wiadomości publicznej.

Siły Powietrzne powoływały do służby oficerów rezerwy, okręty wojenne zostały przygotowane do lotu i postawione w stan najwyższej gotowości bojowej. Laton dał rządom wymówkę do zaostrzenia procedur kontrolnych przy sprawdzaniu obcych statków.

Pracownicy służb celnych i imigracyjnych mieli być odtąd szczególnie wyczuleni na nanourządzenia zakłócające działanie sprzętu elektronicznego.

Grupy narodowościowe systemów gwiezdnych współpracowały ze sobą na nie notowaną wcześniej skalę, aby ostrzeżenie dotarło do wszystkich i zostało potraktowane poważnie. W ciągu dnia od przybycia jastrzębia kurierskiego z fleksem nawet najmniejsze, najodleglejsze w układzie osiedle asteroidalne było powiadomione i wezwane do podjęcia środków bezpieczeństwa.

Nie minęło pięć dni, odkąd admirał Lalwani rozesłała jastrzębie, a już cała Konfederacja miała się na baczności… jednakże z kilkoma wyjątkami. Najbardziej charakterystycznymi były statki kosmiczne w podróży międzygwiezdnej.


* * *

„Oenone” pędził w kierunku Atlantydy z przyspieszeniem 3 g.

W komorze ładunkowej dolnego kadłuba pozostało tylko sześćdziesiąt skrzynek „Norfolskich Łez”. Po opuszczeniu Norfolku Syrinx poleciała na oddalonego o czterysta lat świetlnych Aucklanda. Cena trunku rosła wprost proporcjonalnie do odległości od Norfolku, a Auckland był jedną z bogatszych planet w swoim sektorze Konfederacji. Sześćdziesiąt procent ładunku sprzedała miejscowemu hurtownikowi, a pozostałe trzydzieści pewnej rodzinnej firmie handlowej w jednym z pobliskich habitatów. Była to pierwsza od piętnastu miesięcy dostawa „Norfolskich Łez” na tamtejszy rynek, zatem zdołała je opchnąć po iście rewelacyjnej cenie. Po spłaceniu kredytu zaciągniętego w Banku Jowiszowym i zgarnięciu godziwego zysku wracała, aby dotrzymać warunków umowy z rodziną Eyska.

Przyglądała się planecie za pośrednictwem pęcherzy sensorowych jastrzębia, gdy zniżali się na orbitę równikową. Chłodne błękity i ostre biele mieszały się ze sobą w chaotycznych deseniach.

W jej myśli co i rusz wkradały się wspomnienia potęgowane widokiem niezmierzonego oceanu. Wspomnienia uśmiechniętej twarzy Mosula.

— Ale obiecaj, że nie zabawimy tu długo — poprosił „Oenone” żałosnym tonem.

— A co? — ironizowała. — Nie lubisz rozmawiać z wyspami? Wreszcie masz jakąś odmianę od tych habitatów.

— Wiesz, o co mi chodzi.

— Na orbicie Norfolku czekałeś ponad tydzień.

— Tam mogłem rozmawiać z mnóstwem jastrzębi. Tu ich jest tylko piętnaście.

— Nie martw się, niebawem wracamy. Wyładuję tylko „Norfolskie Łzy” i zobaczę się z Mosulem.

— Lubię go.

— Dziękuję za wotum zaufania. A póki tu będziemy, popytaj wysp, czy ktoś nie ma ładunku, który chciałby wysłać poza system.

— No to zacznę od razu.

— Możesz mnie najpierw połączyć z Mosulem?

— Na Perniku mają północ. Osobowość mówi, że na razie Mosul jest niedostępny.

— No, no. Zastanawiam się, jak ona ma na imię.

— Wiesz co, Syrinx?

— Tak?

— Z Pernikiem jest coś nie tak.

— Chcesz powiedzieć, że mogę rozmawiać z Mosulem?

— Nie o to chodzi. Pernik jest dziś jakiś inny, zmieniony.

Nie czuję radości w jego myślach.

Syrinx otworzyła oczy i powiodła spojrzeniem po kanciastych ścianach kabiny. W rzędach oszklonych nisz stały pamiątki zebrane podczas wcześniejszych wojaży. Zatrzymała wzrok na piętnastocentymetrowej figurce kucającego Eskimosa z kości wielorybiej, którą otrzymała w prezencie od Mosula. Niepokój „Oenone” rozproszył ją do tego stopnia, że tym razem posążek nie zdołał ożywić w jej wspomnieniach upojnych wrażeń z przeszłości.

— Może zdarzył się wypadek na kutrze? — podsunęła.

— W takim razie smutek dzieliłyby inne wyspy, jak to bywa w zwyczaju.

— Masz rację.

— Pernik ukrywa coś pod tą maską poprawnego zachowania.

— A co z Eyskiem? Mamy do niego dostęp?

— Już sprawdzam.

Syrinx poczuła, jak jastrząb sięga w dal umysłem. Po chwili Eysk połączył się z nią myślami. Ciągle był to ów dobroduszny senior rodu, który potrafił w razie potrzeby przyjąć twardą postawę, co czyniło go tak wytrawnym biznesmenem.

— Syrinx! — krzyknął radośnie. — A już zaczynaliśmy się głowić, gdzie się podziałaś.

— Myślałeś, że nie dotrzymam umowy?

— Co? Ja? — Wystraszył się prześmiewczo. — Skądże znowu. Nakaz aresztowania sporządziliśmy tylko tak na wszelki wypadek.

Roześmiała się.

— Mam dla was te skrzynki z „Norfolskimi Łzami”.

— Ile konkretnie?

— Sześćdziesiąt.

— No tak, moja rodzinka rozprawi się z nimi przed upływem tygodnia. Będziesz od razu lądować?

— Tak, jeśli nie jest zbyt późno.

— Tym się nie przejmuj. Poderwę na nogi zgraję serwitorów, migiem uwiną się z rozładunkiem.

— Świetnie. Na wyspie wszystko w porządku?

Nastąpiło chwilowe wahanie, błysk wesołego niezrozumienia.

— Owszem. Dzięki za troskę.

— Jest tam Mosul?

— Wy, młodzi, myślicie tylko o seksie.

— Uczymy się na przykładach. A więc jest, czy go nie ma?

— Jest, ale Clio nie będzie zachwycona, jeśli mu teraz przerwiesz.

— Ładna przynajmniej?

— O, tak. — Utworzył obraz uśmiechniętej dziewczęcej twarzy, na pół ukrytej pod grzywą długich ciemnych włosów. — Oraz inteligentna. Zastanawiają się właśnie nad zawarciem formalnego związku.

— Fajnie, że mu się układa. Że im się układa.

— Dziękuję. Nie powtarzaj Mosulowi tego, co ci powiem, ale uważam ją za wspaniały nabytek w naszej rodzinie.

— Jak miło. Zobaczymy się za dwie godziny.

— Już się nie mogę doczekać. Tylko pamiętaj: wszystkiego, co umie, Mosul nauczył się ode mnie.

— Czyż mogłabym zapomnieć? — Przerwała połączenie.

— I jak? — zapytał „Oenone”.

— Sama nie wiem. Trudno się do czegoś przyczepić, ale coś mi się wydaje, że był jakiś nieswój.

— Mam zapytać inne wyspy?

— Nie, to by dopiero było! Sama się zorientuję po wylądowaniu. Mosul o wszystkim mi opowie. W sumie, jest mi coś winien.


* * *

Połączona z czujnikami kosmolotu, Syrinx zdziwiła się, że Pernik sprawia wrażenie tak osobliwie sędziwego. Panowały wprawdzie nocne ciemności, lecz wieżowce wydawały się zapuszczone, kruszejące. Przypominały wyglądem Empire State Building na Ziemi, obecnie przykryty kopułą i objęty opieką zabytek w centrum Nowojorskiej Arkologii. Zachował stabilną konstrukcję, lecz nie oparł się postarzającemu działaniu mijających stuleci.

Masz trzydzieści dwa lata i już widzisz wszystko w szarych kolorach, pomyślała markotnie. Mimo to szkoda, że Mosul żyje w stałym związku. Nadawałby się na ojca.

Cmoknęła językiem, ganiąc się za takie myśli. Z drugiej strony, jej matka powiła przed trzydziestką dwoje dzieci.

— Jest jeszcze Ruben — przypomniał „Oenone”.

— Nie mogłabym go o to prosić, to nie byłoby fair. Nie miałby serca odmówić.

— Chciałbym, żebyś miała dziecko. Czujesz się nie spełniona. Zadręczasz się. To mi się nie podoba.

— Wcale nie czuję się nie spełniona!

— Nie przygotowałaś nawet zygot dła moich dzieci. Powinnaś zacząć myśleć o tych sprawach.

— O rany, mówisz jak moja matka.

— Nie umiem cię okłamywać.

— Bzdura!

— Nie ciebie. A przecież sama myślałaś o Mosulu w tym kontekście.

— Owszem. — Przestała się spierać; kłótnia wydała jej się nagle niedorzeczna. — Co ja bym bez ciebie zrobiła?

„Oenone” dołączył do swych myśli czuły uścisk; Syrinx wyobrażała sobie, że oto do kosmolotu przesącza się pole jonowe, wypełniając kabinę złocistą mgiełką.

Siedli na jednej z płyt lądowiska towarowego. Komórki elektroforescencyjne naokoło metalowych krat emitowały silne różowe lśnienie. Tylko w nielicznych oknach wież mieszkalnych paliło się światło.

— Mają tu żałobę czy co? — zwróciła się Syrinx do Oxleya w trybie jednokanałowym, schodząc po aluminiowych stopniach.

Przylecieli z orbity sami, żeby nieduży kosmolot mógł zabrać więcej skrzynek, choć i tak musiał jeszcze obrócić trzy razy, by przetransportować cały ładunek.

— Na to wygląda. — Rozglądał się ze zmarszczonym czołem.

— I tylko kilka kutrów cumuje przy nabrzeżu.

Z cienia wyłonił się Eysk, a zaraz za nim Mosul, który przesłonił Syrinx cały świat, śląc jej falę żarliwego powitania z wtrąconymi w nie łobuzersko erotycznymi aluzjami.

Z radością otoczyła go ramionami i wycisnęła na jego ustach długi pocałunek.

— Chciałabym poznać tę szczęściarę — powiedziała.

— Poznasz.

Stali na płycie, umilając sobie czas pogawędką, kiedy pod czujnym okiem Oxleya serwoszympansy o jaszczurczej skórze układały na sterowanym procesorowo wózku pierwszą partię towaru. Po chwili automatyczny pojazd ruszył z osiemnastoma skrzynkami w kierunku jednego z niskich kopulastych magazynów, które stały wokół parku.

— Chcecie, żebym od razu zwiózł resztę? — zapytał Oxley.

— Tak będzie najlepiej — odparł Eysk. — Uzgodniłem już z innymi rodzinami warunki sprzedaży.

Pilot skinął głową, mrugnął do Syrinx, z której ramion Mosul nie zdejmował ręki, i wrócił do kosmolotu. Usadowiony w fotelu, połączył się afinicznie z zespołem procesorów sterujących.

Coś jednak przeszkadzało w wytworzeniu koherentnego pola magnetycznego. Powstało dopiero po uruchomieniu programów kompensacyjnych. Kiedy wreszcie oderwał się od płyty, generator termonuklearny działał alarmująco blisko granicy przeciążenia. Miał jeszcze ochotę zawrócić, lecz na wysokości stu metrów pole się raptownie ustabilizowało. Musiał zmniejszyć dopływ mocy. Programy diagnostyczne informowały, że wszystkie urządzenia pracują bez zarzutu.

Skląwszy po cichu całą wytwarzaną na Kulu maszynerię, rozkazał komputerowi pokładowemu wyznaczyć tor wyjścia na orbitę, mający doprowadzić kosmolot do spotkania z „Oenone”.

— Do zobaczenia za trzy godziny! — zawołała Syrinx, gdy „sztuczna kometa”, po zatoczeniu łuku nad wieżami mieszkalnymi, poszybowała w wygwieżdżone niebo.

— Trzy godziny! — Oxley pozwolił, aby w kanale afinicznym zabrzmiało jego parsknięcie.

— Jesteście zawodowcami, dacie sobie radę.

Kosmolot wspinał się teraz stromo. Świat oceanów miał przynajmniej to do siebie, że nikt tu się nie musiał obawiać, iż huk gromu dźwiękowego przejdzie nad terenami miejskimi. W odległości piętnastu kilometrów Oxley mknął już z prędkością dwóch machów.

Łączność z Pernikiem urwała się w paśmie afinicznym. Kontakt właściwie powinien słabnąć wraz ze wzrostem odległości aż do całkowitego zaniknięcia. Tym razem jednak stało się inaczej, jakby zatrzasnęły się stalowe wrota. Oxley miał przeszło sto pięćdziesiąt lat, zwiedził prawie dziewięćdziesiąt procent układów w Konfederacji, ale jeszcze nie spotkał się z habitatem edenistów reagującym tak dziwnie, sprzecznie z podstawowymi założeniami konsensualnej jedności.

Włączył tylne czujniki. Na horyzoncie wisiała jarząca się złowieszczo czerwona perła, od której odchodziły w czarnej wodzie drgające świetliste włókna.

— A cóż to…? — Słowa uwięzły mu w gardle.

— Pernik? — odezwał się. — Pernik, co tam się dzieje? Co to za światło?

Odpowiedziała mu całkowita cisza. W paśmie afinicznym nie pojawiła się ani jedna myśl osobowości.

— Syrinx?

Nic.

— „Oenone”, coś dzieje się na Perniku, możesz się połączyć z Syrinx?

— Ona tam jest, lecz nie mogę z nią rozmawiać — odpowiedział zmartwiony jastrząb. — Są jakieś zakłócenia.

— Wielkie nieba. — Oxley pochylił na bok kosmolot i zawrócił w stronę wyspy.

Pasmo afiniczne — początkowo pojedyncza nitka łącząca go z czekającym na orbicie jastrzębiem — teraz się rozszerzyło, oferując mu pociechę niezliczonych umysłów, zebranych niejako w jednorodny byt, dodających otuchy swym intelektualnym wsparciem. Nie był sam i już się nie bał. Prysły rozterki i osobiste obawy, a w ich miejscu narodziło się zdecydowanie i spokój ducha, jakże potrzebne lekarstwo dla jego skołatanej psychiki. Przez chwilę, gdy tak leciał nad monstrualnym oceanem w mechanicznej łupince, dokuczała mu bardzo samotność, lecz teraz byli przy nim jego pobratymcy; towarzyszyły mu zarówno entuzjastyczne okrzyki gorliwych szesnastolatków, jak i lodowate myśli wysp. Znów czuł się niczym dziecko w uścisku ramion osoby dorosłej, mądrzejszej i silniejszej. Wychwalał w duchu edenizm, całym sercem wdzięczny za przywilej należenia do wspólnoty.

— Oxley, tu wyspa Thalia. Mamy świadomość, że Pernik wycofa! się z pasma afinicznego. Organizujemy konsensus planetarny, aby rozważyć problem.

— Martwi mnie ta czerwona łuna — odpowiedział.

Kosmolot znów zszedł poniżej prędkości dźwięku. W odległości ośmiu kilometrów Pernik błyszczał rażącym cynobrem.

Wokół planety zawiązał się konsensus skupiający w sobie wszystkie samoświadome byty. Zgromadzeniem dyrygowały afinicznie wyspy. Dostępne informacje zostały przejrzane, opinie — sformułowane, przedyskutowane, a na koniec odrzucone lub pogłębione.

Po dwusekundowej debacie konsensus oświadczył:

— Sądzimy, że kryje się za tym Laton. Zeszłej nocy przybył statek tej samej klasy co „Yaku” i wysłał na wyspę kosmolot.

Od tamtego czasu wiadomości dla Pernika przechodzą o sześćdziesiąt procent wolniej.

— Laton?! — zapytał z przerażeniem „Oenone”, w czym wtórowała mu załoga.

— Tak. — Konsensus Atlantydzki streścił wiadomości, jakie dotarły przed dwoma dniami. — Ponieważ nie mamy stacji orbitalnych, inspekcje odwiedzających nas statków są z natury rzeczy dość pobieżne, wykonywane wyłącznie przez sensory cywilnych platform kontroli ruchu lotniczego. Statek oczywiście odleciał, ale nie kosmolot. Pernik i jego mieszkańcy zostali prawdopodobnie zasekwestrowani przez wirusa energetycznego.

— O, nie! — krzyknął Oxley, wstrząśnięty. — Tylko nie on!

Nie on!

Przed nim Pernik roztacza! złociste światło, dając złudzenie słońca wschodzącego nad oceanem. Kosmolot skręcił ostro w prawo i zaczął obniżać lot.


* * *

Syrinx patrzyła, jak maszyna znika na wschodzie. Na ciele pod kombinezonem poczuła gęsią skórkę: podczas jej ostatniej wizyty powietrze nocami było tu cieplejsze. Mosul, ubrany w szorty i luźną bluzę bez rękawów, wydawał się nie zauważać chłodu. Spojrzała na niego z odrobiną irytacji. Typowy macho.

Clio miała szczęście.

— Chodźmy już — powiedział Eysk. — Rodzinka aż się pali, żeby cię znowu zobaczyć. Opowiesz dzieciakom, jak wygląda Norfolk.

— Z przyjemnością.

Ręka Mosula zacisnęła się odrobinę mocniej na jej ramionach, gdy ruszyli w stronę najbliższej wieży. Prawie jakbym była jego własnością, pomyślała.

— Mosul, co tu się dzieje? — zapytała w trybie jednokanałowym. — Wyglądacie na spiętych. — Z niejaką trudnością nadała pytaniu odpowiedni ciężar emocjonalny.

— U nas wszystko w porządku. — Uśmiechnął się, kiedy przechodzili pod sklepionym przejściem u stóp wieży.

Utkwiła w nim osłupiałe spojrzenie. Odpowiedział w ogólnie dostępnym kanale afinicznym, co było zdumiewającym pogwałceniem etykiety.

Mosul dostrzegł minę Syrinx i przesłał jej nieme pytanie.

— To jest… — zaczęła. Wtem trwoga ogarnęła jej myśli.

„Oenone”! Nie mogła porozumieć się z „Oenone”! — Mosul! Zerwała się. Nie, poczekaj. Czuję ją, ale słabo. Mosul, coś próbuje zakłócić więź afiniczną.

— Doprawdy? — Jego uśmiech ułożył się w twardy wyraz, aż odskoczyła z przestrachem. — Nie ma się czym przejmować, droga Syrinx. Delikatna, śliczniutka Syrinx. Zupełnie sama, z dala od domu. Ale jakże cenna ze względu na dar, który nam przynosi. Witamy cię serdecznie w bractwie nieskończenie doskonalszym od edenistów.

Okręciła się na pięcie, gotowa rzucić się do ucieczki, lecz przed nią stało pięciu ludzi. Jednemu z nich na jej oczach — aż przy tym westchnęła — głowa urosła do dwukrotnie większych rozmiarów.

Rysy twarzy raziły szpetotą, policzki były głęboko wpadnięte i kościste, oczy szerokie i ptasie; ogromny nos kończył się ostro jak nóż, zwisając poniżej linii czarnych ust. Wysoko nad czaszką sterczały szpiczaste uszy.

— Coś ty za jeden? — syknęła.

— Nie zwracaj uwagi na starego Kincaida — rzekł Mosul. — To nasz oswojony troll.

Robiło się jaśniej: po polipie rozlewała się delikatna czerwień, która przypominała jej noc Duchessy na Norfolku. Trzęsły się pod nią kolana, co odkryła ze wstydem, ale przecież była taka samotna.

Nigdy jeszcze nie odmówiono jej dostępu do wspólnoty myśli, która stanowiła cudowną kwintesencję edenizmu.

— „Oenone”! — Rozpaczliwy okrzyk tłukł się w obrębie jej czaszki. — „Oenone”, kochanie! Pomóż!

Nie otrzymała żadnej spójnej odpowiedzi, którą mogłaby uchwycić, rozszyfrować. Gdzieś jednak po drugiej stronie krwawego nieba jastrząb zawył z bolesnej udręki.

— Chodź, Syrinx. — Mosul wyciągnął rękę. — Chodź z nami.

To nie był Mosul. Teraz już to wiedziała.

— Nigdy.

— Ileż w tobie brawury — odparł z udawanym żalem. — I nieroztropności.

Siłę fizyczną miała zapisaną w genach, tyle że ich było siedmiu.

Pozwoliła się na pół wepchnąć, na pół wnieść do środka.

Ściany stały się niezwykłe: już nie były z polipa, ale z kamienia — wielkich granitowych bloków, które wydawały się wyciosane w jakimś leśnym kamieniołomie. Starych, pasujących do owego wrażenia wiekowości, którego doświadczyła na widok wyspy podczas lotu kosmolotem. Ze szczelin ze skruszałą wapienną zaprawą sączyła się woda, nadając kamieniom połysk.

Schodzili spiralnymi schodami, które zwężały się, aż w końcu mogli iść już tylko pojedynczo. Na rękawach kombinezonu Syrinx powstały wkrótce plamy wilgoci i szarobrązowego grzyba. Wiedziała, że to nierealne, więc nie ma prawa się dziać. Na atlantydzkich wyspach nie schodziło się do podziemi. W dole było tylko morze. Poczuła wszakże ból w łydce, gdy pośliznęła się na wytartym stopniu.

Czerwona poświata nie sięgała do trzewi wyspy. Drogę oświetlały tu płonące pochodnie w czarnych, żelaznych oprawach. Gryzący dym wyciskał łzy z oczu.

Schody zakończyły się krótkim korytarzem. Przed Syrinx rozwarto ciężkie dębowe drzwi i została wepchnięta do środka. Znalazła się w średniowiecznej katowni.

Naczelne miejsce w celi zajmowało drewniane koło tortur; żelazne łańcuchy nawinięte były na obręcze, obok czekały otwarte kajdany. Żar buchał od ściany, gdzie stał piecyk z rozżarzonymi węglami. Zamocowane na nim wiotkie metalowe narzędzia nagrzały się do czerwoności.

Kat był tłuściochem w kusej skórzanej kamizelce, spod której wylewały się fałdy owłosionego ciała. Stał przy piecyku, obrzucając stekiem wyzwisk zgrabną, młodą kobietę pochyloną nad miechami.

— Oto Clio — rzekło zniewolone ciało Mosula. — Podobno chciałaś się z nią spotkać.

Kobieta odwróciła się i zarechotała.

— O co wam chodzi? — spytała Syrinx słabym głosem, bliskim załamania.

— Zamierzamy cię podjąć z najwyższymi honorami. — Kat mówił głębokim basem, lecz przy tym miękkim, niemalże czułym.

— Muszę z tobą postępować ostrożnie, ponieważ przybywasz z wielkim darem. Nie chciałbym go uszkodzić.

— Z jakim darem?

— Z żywym statkiem. Trudno nam obsługiwać tamte mechaniczne graty, które służą do żeglowania w otchłaniach nocy. Twój pojazd za to jest elegancki i zwinny. Będzie nasz, gdy ty będziesz z nami. Wtedy wyruszymy na krucjatę przeciw nowym planetom.

— Uciekaj, „Oenone”! Uciekaj, kochanie, od tej strasznej planety, i nigdy już tu nie wracaj!

— Ech, Syrinx. — Na przystojnej twarzy Mosula malował się ów wyraz sympatii, który pamiętała od czasu ich dawnej przygody.

— Zabraliśmy ci więź afiniczną. Odesłaliśmy Oxleya. Nie ma przy tobie przyjaciół. Zostałaś sama, tylko my jesteśmy. A możesz mi wierzyć, że wiemy, czym dla edenisty jest samotność.

— Ty durniu — burknęła. — Nie łączy nas więź afiniczną, tylko miłość.

— I my będziemy kochać „Oenone” — odezwał się chór głosów.

Próbowała ukryć zaskoczenie.

— „Oenone” nigdy was nie pokocha.

— Z czasem wszystko staje się możliwe — zaśpiewał demoniczny chór. — Bo czyż nie wróciliśmy?

— Nigdy! — warknęła.

Poczuła na ramionach uścisk grubych łap trolla Kincaida. Zamknęła oczy, gdy zaciągano ją do koła tortur. To nie dzieje się naprawdę, a więc nie mogę czuć bólu. To nie dzieje się naprawdę, a więc nie mogę czuć bólu. Wystarczy w to uwierzyć!

Szarpnięto ją za kołnierz kombinezonu, rozerwano materiał. Gorące, zatęchłe powietrze łaskotało w skórę.

To nie dzieje się naprawdę, a więc nie mogę czuć bólu. Nie, nie, nie…


* * *

Ruben siedział przy swej konsoli na mostku jastrzębia. Towarzyszyła mu reszta załogi. Tylko dwa fotele były puste. Oskarżycielsko puste…

Czemu z nią nie poleciałem? — wyrzucał sobie. Może gdybym umiał dać jej wszystko, czego oczekuje od życia, nie biegłaby w objęcia Mosula?

— Wszyscy podzielamy twój smutek, Ruben — rzekł konsensus atlantydzki. — Tym bardziej że wina leży głównie po naszej stronie. To my wpuściliśmy Latona na planetę. Twoją zbrodnią jest tylko to, że ją kochałeś.

— I zawiodłem.

— Nie. Każdy z nas ponosi odpowiedzialność za to, co robi.

Ona wie o tym równie dobrze jak ty. Cóż w tym złego, że ludzie szukają szczęścia tam, gdzie mogą je znaleźć?

— Jesteśmy jak statki, które mijają się w nocy?

— Tak, do tego to się zawsze sprowadza.

Konsensus był taki wielki i przepełniony mądrością, że nietrudno było mu całkowicie zaufać. Właśnie to zaufanie leżało u podstaw koncepcji edenizmu.

— Syrinx ma kłopoty tam, na dole — powiedział. — Jest wystraszona, samotna. Edeniści nie powinni być samotni.

— Ja z nią jestem — rzekł „Oenone”. — Ona mnie czuje, chociaż nie mogę z nią rozmawiać.

— Robimy, co możemy — zapewnił konsensus — mimo że nasz świat nie jest przygotowany do wojny.

Połączona z konsensusem cząstka Rubena ujrzała nagle Peraika skąpanego w słonecznym blasku; on sam siedział wciśnięty w metalową pchłę, która spadała z nieba, rzucając się na boki i kręcąc chaotycznie. Oxley.

— Syrinx! — wrzasnął „Oenone”. — Syrinx! Syrinx! Syrinx!

Syrinx! Syrinx!

Afiniczny krzyk jastrzębia rozbrzmiał niczym huraganowe wycie w umysłach załogi statku. Ruben był pewien, że ogłuchnie. Serina siedziała z rozdziawionymi ustami i rękami przyciśniętymi do uszu. Lzy ciekły jej po policzkach.

— „Oenone”, zapanuj nad sobą! — zażądał konsensus.

Żadne argumenty nie docierały już jednak do jastrzębia. Czuł mękę i bezradność swego kapitana: choć z brutalną, wyrafinowaną wprawą przypiekano jej ciało rozżarzonym do białości żelazem, w głębi serca nie myślała o niczym innym tylko o ich miłości. Na skutek bezsilnej wściekłości jego pole dystorsyjne burzyło się jak rozwścieczona bestia, która atakuje pręty kraty.

Przeciążenie wcisnęło Rubena w fotel, lecz już za moment kierunek siły ciężkości zmienił się bezlitośnie. Ręce wystające poza siatkę ochronną zostały porwane w stronę sufitu, czterokrotnie zwiększył się ich ciężar. „Oenone” zlatywał bezładnie, w komórkach modelowania energii dochodziło do nieskoordynowanych spadków i wzrostów mocy.

Tulą krzyczała do jastrzębia, żeby zawrócił. Po mostku przelatywały luźne przedmioty: kubki, plastikowe tacki, marynarka, sztućce, kilka podzespołów elektronicznych. Przeciążeniowe szaleństwo zapewniało im emocje jak na rozregulowanym rollercoasterze. To wisieli do góry nogami, to znów w bok, do tego zawsze za dużo ważyli. Wirująca płytka półprzewodnikowa drasnęła Erwina w policzek. Pociekła krew.

Z orbity docierały do Rubena ledwie słyszalne wołania innych jastrzębi, które próbowały uspokoić swego obłąkanego krewniaka.

Wszystkie zmieniły kurs, lecąc mu na spotkanie. Może połączone pola dystorsyjne zdołałyby położyć kres pląsom „Oenone”?

Wtem toroidem załogi targnęła najgwałtowniejsza z dotychczasowych konwulsji. Ruben usłyszał, jak ściany trzeszczą ostrzegawczo. Pękała jedna z konsol; na jej kompozytowej obudowie zaczęły pojawiać się wielkie zmarszczki, gdy składała się jak harmonia ku podłodze. Ze szczelin wraz z iskrami trysnął płyn chłodniczy.

Ruben musiał na sekundę stracić przytomność, bo gdy doszedł do siebie, kierunek siły ciężkości odchylony był o czterdzieści stopni od poziomu, ale się nie zmieniał.

— Już lecę! Już lecę! Już lecę! — darł się „Oenone”.

Przerażony Ruben połączył się z pęcherzami sensorowymi jastrzębia. Zbliżali się do powierzchni Atlantydy z przyspieszeniem 2,5 g. Walka ze skutkami potwornej mocy przewalającej się po komórkach modelowania energii naprężyła jak postronki mięśnie jego ramion i nóg.

Nad zamglonym białoniebieskim horyzontem wznosiły się rozpędzone iskierki, ślizgając się w rozrzedzonej termosferze niczym płaskie kamyki rzucone na spokojną powierzchnię oceanu. Były to pozostałe jastrzębie: ich nawoływania brzmiały teraz ze zwielokrotnioną siłą. „Oenone” nie zwracał jednak na nie uwagi, jak i na natarczywe żądania konsensusu atlantydzkiego. Pędził na pomoc ukochanej osobie.

Są za daleko, uświadomił sobie Ruben ze zgrozą. Nie zdążą.


* * *

Konsensus rozluźnił łączność z Oxleyem, pozostawiając mu całkowitą swobodę w pilotowaniu niesfornego kosmolotu, aby instynkt i wprawa pozwoliły mu wyrównać lot maszyny. Oxley wydawał ciąg poleceń technobiotycznym procesorom, otrzymując w zamian strumień informacji o stanie urządzeń pokładowych. Generatory koherentnego pola magnetycznego przerywały pracę, blokowały się magistrale danych, spadała moc generatora termonuklearnego, kurczyły się rezerwy mocy w kryształach matryc elektronowych. Nie wiedział, jakich systemów do walki radioelektronicznej używa Pernik, ale były najlepsze, z jakimi miał kiedykolwiek do czynienia.

I próbowały go zabić.

Skupił się na tych nielicznych kanałach sterujących, na których mógł jeszcze polegać. Wyhamował obroty pojazdu i wyprowadził go częściowo z pionowego lotu. Słabnące pole magnetyczne ściskało i kierunkowało lśniące strumienie jonów, aby wyrwać kosmolot z korkociągu. Czarna tafla oceanu i rozświetlona wyspa coraz wolniej ścigały się na obrazach z czujników.

Nie wpadał w panikę. Wmawiał sobie, że to kolejny test na symulatorze. Ćwiczenie opracowane przez Komisję Astronautyczną, aby znaleźć lukę w jego umiejętnościach i logicznym myśleniu.

Do jego świadomości dotarły strzępy kolejnego wielkiego poruszenia w konsensusie. Na wizualizację, jaka powstawała z sygnałów dostarczanych przez czujniki kosmolotu, nałożył się niewyraźny obraz spadającego „Oenone”.

Na wysokości kilometra maszyna przestała się obracać, choć jej dziób wciąż był niebezpiecznie pochylony. Aby go unieść, Oxley spożytkował ostatnie rezerwy mocy, wykorzystując elipsoidalną powierzchnię pojazdu w charakterze skrzydła oporowego, dzięki czemu zyskał odrobinę siły nośnej i mógł próbować ominąć wyspę łukiem ślizgowym. Jedyną nadzieją na ratunek upatrywał już tylko w odległości. Na smolistej tafli wody rozmyte paski gwiazd stawały się bliższe. I nic nie wskazywało na to, aby efekt zakłócający miał ustąpić.

Wtem zgasła cudownie rozświetlona sylwetka Pernika. Cisza wdarła się brutalnie do afinicznego konsensusu, pochłaniając cały mentalny gwar planety.

W pustce rozbrzmiała jedna szokująca cecha tożsamości.

— Proszę o uwagę — odezwał się Laton. — Nie mamy czasu do stracenia. „Oenone”, wracaj natychmiast na orbitę!

Szwankujące urządzenia kosmolotu wzięły się z powrotem do pracy. Oszołomiony Oxley został wciśnięty głęboko w fotel, kiedy maszyna poderwała się w górę.


* * *

Lewis Sinclair przyglądał się uważnie, jak oprawca manipuluje młoteczkiem i rozgrzanymi szczypcami przy okaleczonej nodze Syrinx. Nie krzyczała już tak głośno jak przedtem. Powoli rezygnowała z walki. Aczkolwiek nie wyglądało na to, żeby traciła ducha.

Twarda była z niej sztuka. Już w Messopii spotykał podobnych do niej twardzieli, przeważnie gliniarzy i funkcjonariuszy sił specjalnych, hardych i oddanych swemu powołaniu. Handlarz, dla którego kiedyś pracował, schwytał takiego jednego: robili mu różne rzeczy, lecz facet nie pisnął ani słówka.

Lewis wątpił, czy dzięki Syrinx opętani przejmą kontrolę nad jastrzębiem. Nic jednak nie mówił. A niech się pocą. Nie jego zmartwienie. Opętanie wyspy dawało mu poczucie bezpieczeństwa, którego nie mógłby oczekiwać od zwykłego ludzkiego ciała. Doprawdy, zdumiewający był zakres dostępnych dla niego wrażeń fizycznych i doświadczeń.

Wrośnięte w polip komórki sensytywne odznaczały się fenomenalną czułością; w porównaniu z nimi ludzie ze swoimi normalnymi oczami, uszami i nosami wydawali się pozbawieni zmysłów. Zapuszczał swoją świadomość w przypadkowe zakątki olbrzymiej struktury, napawając się nowymi doznaniami. Coraz bardziej podobało mu się dzielenie na podjednostki, nadzorowanie kilkunastu działań jednocześnie.

Syrinx znów jęczała, gdy dusze z zaświatów wyśpiewywały jej w głowie swe lodowate obietnice. W głębi lochu Lewis dostrzegł jakąś dziewczynę. Jej pojawienie się tak wstrząsnęło jego psychiką, że cała wyspa wyczuwalnie zadrżała, jakby uderzyła o nią fala przyboju. Przecież to była ona! Ta dziewczyna z Messopii, Therese.

To o nią walczył i przez nią zginął.

Therese była szczupła i wysoka, jak na trzynastolatkę. Miała długie kruczoczarne włosy, brązowe oczy, ładną i pociągającą buzię oraz piersi, którym kuracja indywidualnie dobranymi hormonami wzrostu nadała dojrzały wygląd; tę dziewczynę kochali wszyscy znajomi. Nosiła czarne skórzane szorty, które uwydatniały zgrabny tyłeczek; piersi niemalże wypadały z dekoltu czerwonej bluzeczki.

Stała w niedbałej pozie z ręką na biodrze i żuła gumę.

— A ta skąd się tu wzięła, do diabła? — zapytał Lewis.

— Kto? — zdziwił się opętany Eysk.

— No… ona. Therese. Przecież stoi za tobą.

Eysk odwrócił się, a po chwili spojrzał ze złością na sufit.

— Bardzo śmieszne. A teraz się odpieprz.

Therese wyszła leniwie z lochu ze znudzoną miną.

— Czyżbyście jej nie widzieli?

Nie doczekał się odpowiedzi. Wiedział, że dziewczyna jest realna, słyszał przecież jej kroki, czuł ciężar czarnych szpilek na polipie, receptory węchowe wyłapywały słodki zapach gumy do żucia w powietrzu, które wydychała. Opuściła celę i ruszyła korytarzem.

Z jakiegoś powodu śledzenie jej przychodziło mu z trudem. Niby szła zwyczajnie, a przecież wydawała się wciąż przed nim uciekać.

Prawie nie zauważył, kiedy polip ścian korytarza przeszedł w beton. Żarówki zawieszone pod sufitem w ochronnych drucianych kratkach świeciły ostrym, żółtym światłem. Dziewczyna umykała, stukając obcasami. Jemu krępowały ruchy lgnące do ciała poplamione dżinsy. Powietrze stawało się chłodniejsze; widział już nawet, jak z ust bucha mu biała para.

Therese prześliznęła się obok wielkich żelaznych drzwi pomalowanych szarą farbą. Lewis wszedł za nią do pustego podziemnego magazynu w Messopii sprzed pięciuset pięćdziesięciu lat. Aż się zakrztusił. Była to kwadratową hala o boku długości sześćdziesięciu metrów i wysokości dwudziestu; stalowe żebra pokryte czerwoną farbą antykorozyjną wzmacniały ściany z szorstkiego betonu.

Jarzeniówki, niczym księżyce, roztaczały u góry mętną, białą poświatę. I podobnie jak wtedy z nieszczelnych rur kanalizacyjnych kapały na ziemię śmierdzące ścieki.

Dziewczyna stała na środku hali, patrząc na niego z wyczekiwaniem.

Spojrzał na siebie, po raz pierwszy widząc własne ciało.

— O, nie — mruknął zdesperowany. — Mam jakieś przywidzenia.

Z drugiej strony magazynu dobiegły czyjeś głośne, twarde kroki. Lewis wolał nie czekać, kto wychynie z ciemności. Okręcił się na pięcie, lecz zamiast drzwi zobaczył tylko litą ścianę z betonu.

— A to co znowu, do jasnej cholery?!

— Cześć, Lewis.

Jego ciało odwróciło się posłusznie; mięśnie nóg reagowały jak nieczułe mięso szturchane rozgrzanym pogrzebaczem. Mocno zagryzł drgającą wargę.

Therese gdzieś zniknęła. Idąca ku niemu osoba miała ciało, które Lewis opętał na Lalonde.

— Ty nie żyjesz — wyszeptał Lewis przez ściśnięte strachem gardło.

Laton uśmiechnął się z wyższością.

— Ze wszystkich ludzi w tym wszechświecie, Lewis, tyjjowinieneś wiedzieć najlepiej, że nie ma czegoś takiego jak śmierć.

— Tutaj ja rządzę! — wrzasnął Lewis. — Jestem Pernikiem! — Próbował przywołać na pomoc niszczycielskie siły energistyczne, buchnąć białym ogniem w parszywego zombi, zedrzeć z niego skórę i mięso, żeby zostały same kości.

Laton zatrzymał się pięć metrów od niego.

— Byłeś Pernikiem. Obiecałem ci, że kiedyś spotkamy się jak równy z równym. Skłamałem. Nie masz najmniejszego wyobrażenia o procesach odpowiedzialnych za twój pobyt w tym wszechświecie. Jesteś jak przedpotopowy neandertalczyk, Lewis. Myślałeś, że kluczem do podboju jest prymitywna przemoc. Nie zastanowiłeś się nawet nad źródłem swej energistycznej mocy. Wiem coś o tym, analizowałem twe denerwująco ospałe myśli, odkąd opętałeś moje ciało.

— Coś ty mi zrobił?

— Co ci zrobiłem? No cóż, Lewis, jesteś teraz częścią mnie.

Opętanie opętanego. To całkiem możliwe w sprzyjających okolicznościach. W tym przypadku po prostu użyłem broni biologicznej przeciwko warstwie neuronowej Pernika. Włókna nerwowe przewodzą teraz moje myśli. Możesz zabić komórki, lecz nie podporządkujesz ich sobie. To sprawa kodowania, rozumiesz? Ja znam kody, a ty nie. I nie proś mnie, abym ci je podał, bo nie chodzi mi o zwyczajną liczbę. Funkcjonujesz teraz jako podrzędna jednostka.

Tylko dlatego jeszcze myślisz, że ci na to pozwalam. W ten sposób cię tu wezwałem.

— Myślę, bo jestem! Byłem sobą przez stulecia, sukinsynu!

— Po powrocie w zaświaty znowu będziesz sobą. Wolny i niezależny. Nie chciałbyś już odejść, Lewis? Dzięki temu wyrwiesz się spod mojej władzy. W tym wszechświecie potrzebujesz żywej matrycy biologicznej, żeby się uaktywnić. Jeśli chcesz, pozwolę ci odejść.

Lewis poczuł ciężar za pasem. Ze zdziwieniem zobaczył pochwę z nożem rozszczepieniowym.

— Nie! — Potrząsnął głową niezdecydowanie, przerażony taką perspektywą. — Nie, nie odejdę! Wiem, że tego pragniesz. Beze mnie Pernik znowu byłby wolny. Ale ja pokrzyżuję ci szyki!

— Przestałbyś sobie schlebiać, Lewis. Nigdy więcej nie pozwolę, żebyś mógł cieszyć się ze swego barbarzyńskiego aktu sodomii. Uważasz się za twardziela, cwaniaka. Nic bardziej mylnego.

Ty i reszta twoich kolesiów macie mglisty plan ulokowania się na trwałe w tym fizycznym wszechświecie. A wszystko dlatego, że jesteście żałosnymi degeneratami.

Lewis parsknął na swego wysokiego ciemiężyciela.

— Taki z ciebie pieprzony mądrala? Zobaczymy, jak zaśpiewasz po czterystu cholernych latach w pustce. Zero żarcia, oddychania, dotykania: po prostu nic, słyszysz? Jeszcze będziesz skomlał, żeby do nas przystać, zasrańcu!

— Tak sądzisz? — W uśmiechu Latona nie było już nawet cienia wesołości. — Zastanów się, Lewis, kim ty jesteś. Kim są wszyscy, którzy wracają. A potem spróbuj odpowiedzieć sobie na pytanie, gdzie podziała się reszta rasy ludzkiej. Te setki miliardów, które zmarły od dnia, kiedy nasi przodkowie po raz pierwszy skrzesali iskrę krzemieniem, kiedy patrzyli na cofające się lodowce i walczyli z mamutami.

— Są ze mną, wszystkie te miliardy. Czekają na swoją kolej.

A kiedy dostaną się do tego wszechświata, dobiorą ci się do dupy, popaprańcu.

— Ależ ich wcale nie ma w tej twojej pustce, Lewis. Tam jest o wiele mniej dusz, niż umarło ludzi. Nie możesz mnie okłamywać, stanowisz część mnie. Dlatego wiem, że ich tam nie ma. A ty pomyśl dobrze, kto jest i dlaczego.

— Chrzań się. — Lewis wysunął nóż z pochwy. Wprawnym ruchem nacisnął kciukiem przycisk. Srebrne ostrze zabuczało złowrogo.

— Lewis, zachowuj się z łaski swojej. Bądź co bądź, to jest moja percepcyjna rzeczywistość.

Lewis patrzył, jak twarde ostrze wykręca się w stronę jego palców. Odrzucił z krzykiem nóż, który zniknął przed zetknięciem z ziemią, nie robiąc więcej hałasu niż płatek śniegu padający na wodę.

— Czego chcesz ode mnie? — Uniósł pięści, wiedząc, że jego wysiłki są skazane na niepowodzenie. Miał ochotę tłuc w betonową ścianę.

Laton postąpił kilka kroków w jego stronę. Teraz dopiero Lewis zdał sobie sprawę, jak przytłaczające wrażenie potrafi wywrzeć ów rosły edenista.

— Chcę zadośćuczynić za wyrządzone zło, choćby tylko częściowo — odparł Laton. — Wątpię, czy w tym wszechświecie zyskam całkowite wybaczenie. Nie za moje zbrodnie. A że były to zbrodnie, wiem już z całą pewnością. Bo widzisz, to wy mi uświadomiliście, jak bardzo się myliłem. Wszystkich nas pociąga idea nieśmiertelności, ponieważ wyczuwamy, że po ziemskim życiu jest coś jeszcze. Mamy w tej kwestii raczej blade pojęcie, a to za sprawą słabego zespolenia naszego kontinuum z pustką, która następuje potem. Z tego wywodzi się nasze błędne zrozumienie życia, tyle zmarnowanych okazji, tyle religijnego bełkotu. Zupełnie niepotrzebnie szukałem przedłużenia fizycznego życia, skoro życie cielesne jest zaledwie początkiem istnienia. Byłem jak małpa, która wyciąga rękę po holograficznego banana.

— Ty jesteś szalony! — krzyknął Lewis impulsywnie. — Ty jesteś, cholera, szalony!

— Jestem po prostu człowiekiem, nie ma we mnie szaleństwa.

— Laton mówił teraz z odcieniem żalu. — Nawet w tym nietrwałym stanie mam uczucia. I słabości. Jedną z nich jest żądza zemsty. Kto jak kto, ale ty, Lewis, musisz mnie doskonale rozumieć.

Zemsta jest jednym z głównych czynników motywujących człowieka do działania. Gruczoły czy nie gruczoły, wzburzone związki chemiczne czy cokolwiek innego. W pustych zaświatach marzyłeś, żeby wywrzeć na żyjących zemstę za zbrodnię życia. Cóż, teraz ja dokonam zemsty za niedole i upokorzenia, które z taką przyjemnością sprowadziłeś na moich pobratymców. Mam tu na myśli edenistów. Tak, tak, ostatecznie znów do nich należę. I jestem z tego dumny, choć nie są bez skazy, a często są zarozumiali i zbyt honorowi. I przeważnie nastawieni pokojowo do świata, zwłaszcza mieszkańcy Pernika. A ty, Lewis, bawiłeś się, doprowadzając do obłąkania ich zmysły. Poza tym ze szczególnym upodobaniem znęcałeś się nad moimi dziećmi.

— Cóż to była za rozkosz! Mam nadzieję, że wiłeś się z bólu, patrząc na to widowisko! Mam nadzieję, że na samo wspomnienie krzyczysz w nocy. Obyś cierpiał męki, zasrańcu, obyś płakał z rozpaczy! Jeśli jestem częścią twoich wspomnień, to nigdy o tym nie zapomnisz, już ja się o to postaram!

— Ech, Lewis, niczego się nie nauczyłeś. — Laton wyciągnął nóż z pochwy, którą naprędce powołał do istnienia. Groźnie buczące ostrze miało pół metra długości. — Zamierzam uwolnić Syrinx i powiadomić konsensus atlantydzki o prawdziwej naturze zagrożenia. Tak się jednak składa, że pozostali opętani są dla mnie troszkę kłopotliwi. Chcę, żebyś ich unieszkodliwił, Lewis. Dlatego doszczętnie cię wchłonę.

— Ani mi się śni iść ci na rękę!

Laton podszedł krok bliżej.

— To nie jest kwestia wyboru. Nie dla ciebie.

Lewis próbował uciekać, chociaż wiedział, że to niemożliwe. Betonowe ściany zbliżały się do siebie, zmniejszając magazyn do wielkości kortu tenisowego, potem pokoju, potem kwadratowej klitki.

— Chcę uzyskać kontrolę nad energistycznymi wyładowaniami, Lewis, mocą płynącą z miejsca zderzenia dwóch kontinuów.

Aby to się stało, muszę posiąść ciebie prawdziwego. Muszę dopełnić opętania.

— Nie!

Lewis uniósł ręce, gdy ostrze spadło ze świstem. Raz jeszcze rozległo się obrzydliwe chrupnięcie rozcinanej kości. W ślad za straszliwym bólem poszła postępująca drętwota. Krew tryskała fontannami z urżniętego w łokciu kikuta.

— Żegnaj, Lewis. Pewnie upłynie trochę czasu, zanim się znowu spotkamy. Tak czy inaczej, życzę ci szczęścia, jeśli zechcesz mnie szukać.

Lewis w drgawkach osunął się do kąta. Poślizgnął się w kałuży krwi.

— Ty bydlaku — wycedził przez zęby. — Kończ, na co czekasz. Ciesz się, ile możesz, ty glisto zasrana!

— Przykro mi, Lewis, ale jak już powiedziałem, zostaniesz całkowicie wchłonięty. Zapewne nie ucieszy cię porównanie, że będzie to trochę przypominało rytuały wampirów. Do końca uczty musisz zachować świadomość, inaczej transfer nie dojdzie do skutku. — Laton uraczył go krzywym, ironicznie przepraszającym uśmiechem.

Lewis pojął prawdziwe znaczenie słów edenisty. Zaczął krzyczeć. Wciąż krzyczał, kiedy Laton podniósł jego odcięte przedramię i wgryzł się w nie zębami.


* * *

Z rażącą oko nagłością Pernika znów zalały różnobarwne blaski. We wszystkich oknach wież mieszkalnych paliły się niebieskie światła, wzdłuż krętych ścieżek parkowych jaśniały pomarańczowe latarenki, wokół nabrzeża jarzyły się okrągłe płyty lądowisk. Pływające przystanie przypominały fluorescencyjne korzenie rozłożone na szklistej, matowej powierzchni wody.

Oxley podziwiał z góry ten widok. Jakże okrutna i perfidna ironia losu, że najbardziej odrażające zło zagościło w siedlisku takiego piękna.

— Proszę natychmiast wylądować, Oxley — powiedział Laton. — Mam niewiele czasu. Oni mi się opierają.

— Wylądować? — Nieartykułowany charkot dobył się z gardła pilota, kiedy wściekłość walczyła w nim o lepsze z drżącą namiastką uśmiechu. — Tylko mi pokaż, gdzie jesteś, a przybędę do ciebie, Laton. Kiedy padniemy sobie w ramiona, będę miał ze dwadzieścia machów na budziku. Tylko się pokaż!

— Nie bądź głupcem. Jestem teraz Pernikiem.

— Gdzie Syrinx?

— Żyje. „Oenone” potwierdzi. Pilnie potrzebuje opieki lekarskiej, dlatego musisz ją szybko stąd zabrać.

— „Oenone”? — wystrzelił w górę zapytanie, rejestrując jednocześnie rozmowę, podczas której Laton przekazywał konsensusowi atlantydzkiemu wielkie ilości informacji.

Jastrząb ukazał mu się jako kłębek markotnych myśli. Statek powstrzymał się od dalszego szaleńczego opadania i teraz unosił się ciężko nad mezosferę: pole dystorsyjne pozwalało mu na razie osiągnąć przyspieszenie 0,1 g.

— „Oenone”, czy ona żyje?

— Tak.

Ładunek emocji zawarty w tej myśli sprawił, że łzy napłynęły mu do oczu.

— Oxley! — zawołał Ruben. — Proszę, jeśli jest jakaś nadzieja…

— Dobra. — Przyglądał się badawczo wyspie. Na całej jej powierzchni rozpalały się i gasły igiełki światła, gwiazdy o czasie życia mierzonym w ułamkach sekund. Było to czarujące widowisko, choć wolał nie myśleć, co się za nim kryło.

— Konsensusie, powinienem tam schodzić?

— Tak. Żaden inny kosmolot nie dotrze na czas do Pernika.

Zaufaj Latonowi.

No pięknie, w końcu wszechświat zupełnie zwariował.

— A niech to cholera. W porządku, podchodzę do lądowania.


* * *

W centralnym parku rozprzestrzeniał się pożar, kiedy Oxley naprowadzał maszynę na jedną z płyt lądowiska. W pewnej odległości dostrzegł przewrócony na bok kosmolot ze złożonymi skrzydłami, sterczącymi do góry wspornikami podwozia i kadłubem pękniętym w części środkowej. Polipowe podłoże u podstawy najbliższej wieży mieszkalnej zaścielały ciała, przy czym większość ludzi musiała chyba uciekać przed ogniem, na co wskazywały nierozpoznawalne rysy twarzy, osmalona skóra, tlące się jeszcze ubrania.

W głębi wyspy rozległ się huk eksplozji, a z jednego okna po drugiej stronie parku wytoczył się kłąb płomieni.

— Oni szybko sif uczą — stwierdził Laton beznamiętnie. — W grupie są w stanie bronić się przed energistycznym atakiem.

Oczywiście, na dłuższą metę nic im to nie pomoże.

Nerwy Oxleya były wciąż napięte. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że pcha się w jakąś gigantyczną pułapkę, że lada moment zatrzasną się nad nim stalowe szczęki. A jeśli rozmowa jest tylko przynętą?

— Gdzie Syrinx?

— Zaraz tam będzie. Otwórz właz maszyny.

Poczuł, jak konsensus równoważy jego wątpliwości zastrzykiem krzepiącej odwagi. Nim się spostrzegł, już dawał polecenie wyłączenia pola jonowego i otwarcia luku śluzowego.

Do kabiny wdzierały się teraz nikłe echa wrzasków i przeciągły zgrzyt metalu poddanego ogromnemu naciskowi. Oxley pokręcił nosem. Smród zgnilizny zmieszany ze słonym morskim zapachem drażnił podniebienie. Przeszedł na tył maszyny z palcem zaciśniętym na nosie.

Ktoś zbliżał się do kosmolotu. Był to trzymetrowy olbrzym o kremowej skórze, nagi i bezwłosy, praktycznie pozbawiony rysów twarzy. Niósł jakąś postać w wyciągniętych ramionach.

— Syrinx — mruknął Oxley. Czuł, jak „Oenone” przepycha się za jego oczami, próbując dostrzec coś więcej.

Trzy czwarte powierzchni jej ciała owijały zielone pakiety nanoopatrunku. Ale nawet ta gruba otulina nie mogła ukryć strasznych ran na kończynach i tułowiu.

— W tym środowisku nanoniczne pakiety opatrunkowe nie działają dobrze — rzekł Laton, gdy olbrzym wchodził po schodkach do kosmolotu. — Ich wydajność wzrośnie, kiedy wzniesiecie się w powietrze.

— Kto to zrobił?

— Nie wiem, jak się nazywają, ale zapewniam cię, że ciała, które opętali, zostały pozbawione funkcjonalności.

Oxley wycofał się do kabiny; na skutek szoku nie umiał zdobyć się na żaden komentarz. Laton musiał przesłać polecenie do procesorów sterowania lotem, ponieważ przedni fotel pasażera rozłożył się, przybierając kształt leżanki. Był specjalnie zaprojektowany do przewozu rannych. Z wnęk w ścianie kabiny wysunął się od razu podstawowy monitor medyczny i sprzęt wspomagający.

Olbrzym ułożył ostrożnie Syrinx, po czym wyprostował się, sięgając głową sufitu. Oxley miał ochotę rzucić się na pomoc rannej, lecz mógł tylko gapić się otępiałym wzrokiem na niezgrabnego kolosa. Pozbawione wyrazu oblicze zaczęło się marszczyć, jakby coś gotowało się pod skórą. Oxley ujrzał Latona.

— Lećcie do Układu Słonecznego — rzekło sztuczne stworzenie. — Zawsze mieli tam najwyższej klasy sprzęt medyczny. Trzeba jednak powiadomić konsensus jowiszowy o prawdziwej naturze zagrożenia, które te powracające dusze stwarzają dla Konfederacji, a w zasadzie dla całego sektora galaktyki. Takie jest wasze pierwszorzędne zadanie.

Oxley machinalnie skinął głową.

— A co będzie z tobą?

— Powstrzymam opętanych, póki nie oddalicie się od Pernika.

Wtedy wybiorę się w wielką podróż. — Ogromne usta ułożyły się na chwilę w wyraz udręki. — To wprawdzie wiele nie zmieni, ale przekaż naszym rodakom, że teraz naprawdę żałuję tego, co zrobiłem z Jantritem. Myliłem się, i to bardzo.

— Zgoda.

— Nie proszę o przebaczenie, bo taka rzecz nie leży w gestii edenistów. Ale powiedz im, że na koniec stałem się dobry. — Na jego twarzy pojawił się lekki, nieporadny uśmiech. — To powinno wywołać okropne zamieszanie.

Olbrzym odwrócił się i ciężkim krokiem wyszedł z kabiny. Gdy dotarł na podest schodków prowadzących z luku śluzowego, nastąpił rozkład. Mlecznobiała ciecz chlusnęła szeroką strugą na metalową kratkę lądowiska, ochlapując wsporniki podwozia pojazdu.


* * *

Kosmolot oddalił się na Odległość pięciuset kilometrów od Pernika i mknął przez jonosferę z prędkością piętnastu machów, kiedy nastąpił wybuch.

Laton zaczekał, aż maleńki kosmolocik wydostanie się daleko poza strefę zagrożenia, po czym wykorzystał swą wszechwładną kontrolę nad komórkami wyspy i uwolnił jednocześnie każdy zawarty w nich dżul energii chemicznej. Doszło do eksplozji, która mogłaby rywalizować ze skutkami ciężkiego bombardowania antymaterią. Fale tsunami, jakie rozeszły się od epicentrum wybuchu, miały dość energii, aby obiec planetę.

Загрузка...