Dwadzieścia dwa tysiące kilometrów przed „Oenone” międzygwiezdna noc pochłonęła błękitne strużki jonów z silników manewrowych statku adamistów „Dymasio”. Za pośrednictwem sensorów optycznych jastrzębia Syrinx patrzyła, jak jaskrawa kropka światła rozpływa się w nicość. Na obrzeżu jej umysłu zamrugały wektory kierunkowe, efekt machinalnych obliczeń dokonanych na podstawie instynktu przestrzennego „Oenone”. „Dymasio” ustawił się w kierunku odległego o osiem lat świetlnych układu planetarnego Honeck; parametry ustawienia zostały odczytane z bezbłędną precyzją.
— Myślę, że nam nie zwieją — zwróciła się do Thetisa. „Graeae”, jastrząb jej brata, dryfował tysiąc kilometrów obok „Oenone”. Oba jastrzębie zmniejszyły do minimum pola dystorsyjne.
Działały w trybie pełnej niewykrywalności, przy znikomym poborze mocy. Nawet w toroidzie znikła grawitacja. Załoga nie jadła gorących posiłków, nie było spalania odpadków, potrzeby fizjologiczne załatwiano do woreczków sanitarnych. Nikt nie marzył o ciepłej wodzie. Korpus „Oenone” razem z toroidem załogi oplótł sieciowy płaszcz kabli odprowadzających ciepło, pokryty gęstą, pochłaniającą światło pianką izolacyjną. Całe wydzielane przez statek ciepło gromadziło się w płaszczu, następnie wypromieniowywał je pojedynczy panel termozrzutu, zawsze skierowany przeciwnie do tropionej ofiary. P ›zostawiono otwory dla pęcherzy sensorowych „Oenone”, lecz to było wszystko. Statek ciągle narzekał na swędzenie, co wydawało się śmieszne. Syrinx na razie zachowywała spokój.
— Też tak myślę — odpowiedział Thetis.
Syrinx poczuła dreszcz niepokoju, pomieszany z pełnym wyczekiwania napięciem. Przez siedemnaście dni podążali za „Dymasiem”, trzymając się od dwudziestu do trzydziestu tysięcy kilometrów z tyłu, kiedy lawirował całkowicie przypadkowym kursem między nie zamieszkanymi układami planetarnymi, chcąc namierzyć bądź zgubić ewentualny pościg. A pościg tego rodzaju zawsze był trudny i uciążliwy, wpływał nużąco nawet na psychikę edenistów, a cóż dopiero mówić o rekrutowanym wśród adamistów dwudziestoosobowym oddziale komandosów, który mieli na pokładzie. A jednak mimo nie sprzyjających warunków kapitan Larry Kouritz podczas trwania misji utrzymywał dyscyplinę wśród swoich żołnierzy, czym zdobył sobie szacunek Syrinx, jakim darzyła niewielu adamistów.
Wyobrażała sobie, jak po dokonaniu ostatniej korekty współrzędnych „Dymasio” chowa swoje czujniki i składa panele termozrzutu, przygotowując się do skoku z naładowanymi węzłami modelowania energii.
— Gotów? — zapytała „Oenone”.
— Jak zawsze — odparł cierpko jastrząb.
O tak, odetchnie z ulgą, kiedy skończy się ta operacja.
To Thetis namówił ją do podpisania siedmioletniego kontraktu na służbę w Siłach Powietrznych Konfederacji — Thetis z tym swoim silnym poczuciem obowiązku i odpowiedzialności, porwany fanatycznym zapałem. Syrinx zawsze myślała o zaciągnięciu się do Floty: Athene opowiadała często niesfornym dzieciom o swojej służbie, roztaczała przed ich oczami urokliwą wizję rycerzy kosmosu związanych duchem braterstwa. Synnx po prostu nie przypuszczała, że nastąpi to tak szybko, zaledwie trzy lata po pierwszych lotach „Oenone”.
Ze względu na swą siłę i zwinność, jastrzębie stanowiły zasadniczy składnik Sił Powietrznych, najmowane przez admirałów Floty jako idealne okręty pościgowe. „Oenone” i „Graeae”, gdy najpierw zostały wyposażone w ofensywne i obronne systemy bojowe oraz w bogaty zestaw czujników elektronicznych, a potem przeszły trzymiesięczne przeszkolenie, dostały przydział do 4 Floty, prowadzącej operacje z baz w Oshanko, stolicy Imperium Japońskiego.
Aczkolwiek Siły Powietrzne Konfederacji tworzyły z założenia organizację ponadnarodową, to jednak załogi jastrzębi zawsze składały się z edenistów. Także załoga Syrinx wyglądała jak dawniej: Cacus, inżynier odpowiedzialny za moduły mieszkalne; Edwin, nadzorujący mechaniczne i elektryczne układy toroidu; Oxley, operator wielofunkcyjnego pojazdu serwisowego i pilot aeroplanu z polem jonowym; Tulą, specjalistka od wszystkiego oraz oficer medyczny. No i oczywiście Ruben, ekspert od generatorów termojądrowych, który został kochankiem Syrinx w miesiąc po zaokrętowaniu się na „Oenone”. Mając sto dwadzieścia pięć lat, był od niej starszy dokładnie o stulecie.
Czuła się znowu jak beztroska dziewczyna u boku Auliego, choć jawnie temu przeczyły jej kapitańskie obowiązki. Spali razem, kiedy tylko pozwalał im na to harmonogram zajęć, a będąc na przepustce, buszowali po planecie, habitacie czy osiedlu asteroidalnym — gdziekolwiek zdarzyło im się zawinąć. Chociaż Ruben był już w podeszłym wieku, zachował — podobnie jak większość edenistów — doskonałą sprawność fizyczną, dzięki czemu w ich stosunkach miłosnych nigdy nie wiało nudą. Oprócz tego łączyła ich wspólna radość z poznawania różnorodnych kultur kwitnących w Konfederacji, jakże cudownie odmiennych. Za sprawą Rubena i jego niewyczerpanej — zdawałoby się — cierpliwości, Syrinx nauczyła się tolerować adamistów i ich dziwactwa.
Dlatego też przyjęła zlecenie Sił Powietrznych.
Dochodził jeszcze ów swojski, perfidny dreszczyk zadowolenia, o jaki przyprawiał ją fakt, że wszyscy uważali jej związek za nieco skandaliczny. Duże różnice wie! u między partnerami zdarzały się często wśród edenistów, zważywszy na długość ich życia, ale sto lat… to wykraczało poza granicę przyzwoitości. Tylko Athene nie wyrażała zastrzeżeń, zbyt dobrze znała własną córkę. Bądź co bądź, ich związek nie był aż tak poważny: Ruben jej odpowiadał, ponieważ miał nieskomplikowaną i skłonną do zabawy naturę.
Do załogi dokooptował jeszcze Chi, przydzielonego im przez wojsko speca od broni — oficera, który swą karierę związał z Siłami Powietrznymi Konfederacji, mimo że od oficerów sztabowych dowództwo wymagało wyrzeczenia się dotychczasowego obywatelstwa (warunek mało praktyczny w przypadku edenistów).
„Oenone” i „Graeae” przez cztery lata patrolowały nie zamieszkane układy słoneczne oraz zapewniały eskortę statkom handlowym w nadziei, że dojdzie do spotkania z piratami. Jastrzębie brały też udział w wielkich manewrach taktycznych, gdzie poligonami były całe układy planetarne, uczestniczyły w nalocie na stację przemysłową podejrzewaną o produkcję os bojowych z napędem na antymaterię tudzież składały niezliczone wizyty grzecznościowe w całym sektorze podległym 4 Flocie. Przez ostatnie osiemnaście miesięcy z polecenia admiralicji wykonywały niezależne zadania pościgowe pod dowództwem CNISu, Służb Wywiadowczych Sił Powietrznych. To już była ich trzecia samodzielna misja. Pierwszy statek okazał się pusty, gdy go przechwycili. Drugi, czarny jastrząb, zdołał się wymknąć, wydłużając skok, co wprawiło Syrinx w nastrój przygnębienia. Jednakże „Dymasio” zdecydowanie miał coś na sumieniu; Służby Wywiadowcze od dłuższego już czasu podejrzewały go o przewożenie antymaterii i teraz to się potwierdzało. Statek sposobił się właśnie do wejścia w granice zamieszkanego układu planetarnego, gdzie na asteroidzie miał umówione spotkanie z pewnym ugrupowaniem separatystycznym. Tym razem dokonają aresztowania! Nareszcie! Perspektywa sukcesu wydawała się zagęszczać atmosferę w kabinie „Oenone”.
Nawet Eileen Carouch, oficerowi łącznikowemu Służb Wywiadowczych w randze porucznika, udzielała się niecierpliwość edenistów. Siedziała obok Syrinx z zapiętymi pasami — kobieta w średnim wieku z nieprzeniknioną, trudną do zapamiętania twarzą, co pomagało jej zapewne w pracy agenturalnej. Za tą maską ukrywała się jednak osoba spontaniczna i zaradna — bądź co bądź, wpadła na trop nielegalnego transportu „Dymasia”.
W tym momencie zaciskała mocno powieki, korzystając z datawizyjnych informacji, które „Oenone” przekazywał poprzez technobiotyczne procesory sprzężone z ich mechanicznymi odpowiednikami, tak aby wszyscy adamiści mogli wiedzieć, co się dzieje.
— „Dymasio” wykona zaraz skok — oznajmiła Syrinx.
— I całe szczęście. Moje nerwy już dłużej by tego nie wytrzymały.
Uśmiech pojawił się na ustach Syrinx. Czuła się zawsze trochę niezręcznie podczas indywidualnych kontaktów z adamistami; oni i te ich emocje zatrzaśnięte wewnątrz nieprzeniknionej czaszki — nigdy nie było wiadomo, co im naprawdę chodzi po głowie, a to deprymowało edenistów przyzwyczajonych do emfatycznych wyznań. Okazało się jednak, że Eileen wyraża swoje opinie bez owijania w bawełnę. Synnx lubiła jej towarzystwo.
„Dymasio” zniknął. Syrinx poczuła ostre zwichrowanie przestrzeni, kiedy węzły modelujące statku zakrzywiły wokół kadłuba materię rzeczywistości; dla „Oenone” dystorsja była niczym błysk.
Taki, którego parametry mógł określić w stu procentach. Jastrząb instynktownie poznał współrzędne wynurzenia.
— W drogę! — zakomenderowała Syrinx.
Przez komórki modelujące statku przepłynęła energia. Otworzyło się wejście tunelu czasoprzestrzennego i wlecieli w jego szeroką gardziel. Syrinx miała jeszcze świadomość, że „Graeae” generuje własny tunel, gdy szczelina się zwarła, zamykając ich w bezczasowej pustce. Wyobraźnia w parze z rzeczywistymi informacjami z ośrodków czuciowych jastrzębia wprawiła ją w;tan tępego oszołomienia na tych kilka uderzeń serca, kiedy podróżowali przez tunel. W nieokreślonej odległości otworzył się terminal — odmienna postać pustki — który na pozór wyginał się w ich stronę. Do środka zaczął się wlewać blask słońca, tworząc filigranową pajęczynę niebiesko — białych linii wokół kadłuba. „Oenone” wypadł w przestrzeń kosmiczną. Gwiazdy znowu błyszczały jak diamenty.
Horyzont zdarzeń zniknął wokół korpusu „Dymasia”, statek wynurzył się w odległości pięciu lat świetlnych od słońca układu Honeck. Zespoły sensorów i panele termozrzutu wypełzały z kadłuba z nieśmiałością zimującego zwierzęcia, które wiosennego dnia opuszcza norę. Jak w przypadku wszystkich statków adamistów, tak i temu trochę czasu zabrała weryfikacja pozycji i przebadanie najbliższej okolicy w poszukiwaniu przelatujących komet czy skalnych okruchów. Ta charakterystyczna zwloką nie pozwoliła mu dostrzec potężnych zawirowań przestrzeni w miejscach, gdzie otwierały się terminale jastrzębi.
Nie zdając sobie sprawy z obecności niewidocznych prześladowców, kapitan „Dymasia” uruchomił termojądrowy silnik napędowy i skierował się na nowe współrzędne skoku.
— Znowu się przemieszcza — powiedziała Syrmx. — Zechce wejść w głąb układu. Mamy go teraz przechwycić? — Przerażała ją myśl, że statek wwoził antymaterię do zamieszkanego układu.
— Dokąd się kieruje? — zapytała Eileen Carouch.
Synnx zasięgnęła informacji w leksykonie przechowywanym w komórkach pamięci „Oenone”.
— Chyba na Kirchola, jednego z gazowych olbrzymów.
— Jakieś osiedla na orbicie? — Eileen słabo sobie radziła z uzyskiwaniem wiadomości od „Oenone”, wolałaby pewnie korzystać ze sprzętowych układów pamięci.
— Żadnego z listy.
— W takim razie dojdzie do spotkania w przestrzeni. Nie przechwytujcie, ale idźcie jego tropem.
— Mamy znowu go wpuścić do zamieszkanego układu?
— Jasne. Niech pani posłucha. Gdyby chodziło nam tylko o antymaterię, weszlibyśmy na pokład w dowolnej chwili w ciągu tych trzech miesięcy. Bo od dawna już wiemy, co mają w ładowni.
„Dymasio” odwiedził siedem zamieszkanych układów słonecznych, odkąd zaczęliśmy go monitorować, a mimo to żadnemu z nich nie zagroził. Mój agent mnie zapewnił, że kapitan znalazł kupca wśród tutejszych buntowników i ja chcę go dorwać. W ten sposób za jednym zamachem zgarniemy dostawców i odbiorców. Może nawet poznamy lokalizację stacji produkującej antymaterię. Gratulacjom nie będzie końca, więc niech pan zachowa cierpliwość.
— W porządku. Słyszałeś wszystko? — zapytała Thetisa.
— Co do joty. Ona ma rację.
— Wiem, ale… — Przesłała mu emocjonalną wiązankę zapału i obawy.
— Tylko spokojnie, siostrzyczko. — Mentalny śmiech. Thetis zawsze wiedział, jak ją podejść. Wprawdzie „Graeae” narodził się przed „Oenone”, lecz rozmiarami odstawał od swego krewniaka; z kadłubem o średnicy stu pięćdziesięciu metrów „Oenone” był największym z dzieci „Iasiusa”. Dopiero hormony wzrostu wieku młodzieńczego pozwoliły Thetisowi dorównać Syrinx w siłowych zapasach. Zawsze jednak dzieliła ich najmniejsza różnica, zawsze z sobą rywalizowali.
— Nie spotkałem jeszcze nikogo, kto by się mniej nadawał na kapitana — zakpił Ruben. — Brak opanowania i dziewczęca beztroska to twoje stabe strony, młoda damo. Kiedy będzie po wszystkim, zmieniam statek. Pal licho warunki kontraktu.
Zaśmiała się głośno, lecz szybko spoważniała i ze względu na Eileen udała kaszel. Mimo że przywykła do bezwzględnej szczerości, jaką narzucała więź afiniczna, Ruben zdumiewał ją zawsze dogłębną znajomością jej stanów emocjonalnych.
— Jakoś nie narzekasz na inne atrybuty mojej młodości — odcięła się, pokazując przy tym wymowny gest.
— Zaczekaj tylko, moja damo, aż będziemy po służbie.
— Trzymam cię za słowo.
Mila perspektywa skróciła jej czas żmudnego oczekiwania.
Z powodu konieczności dokładniejszego wyboru trajektorii lotu w przypadku skoku w pobliże planety „Dymasio” przez dobre pięćdziesiąt minut ustawiał kurs. Kiedy wreszcie nowy wektor orbitalny przeciął się z Kircholem, statek przekonfigurował się do skoku.
— Proszę o sprawdzenie stanu uzbrojenia — zarządziła Synnx, kiedy światło silników „Dymasia” zaczęło przygasać.
— Myśliwce bezpilotowe i systemy obrony zbliżeniowej w pełnej gotowości — zameldował Chi.
— Uwaga, zarządzam alarm pierwszego stopnia. Nie wiemy, jakimi siłami rozporządza nieprzyjaciel w sąsiedztwie Kirchola, musimy więc zachować maksymalne środki ostrożności.
Admirał chce, żebyśmy nałożyli areszt na ten statek, nie chce jego zniszczenia, lecz gdy wróg zaatakuje przeważającymi siłami, odpalimy osy bojowe i szybko się wycofamy. Miejmy nadzieję, że to gniazdo bandytów.
Przechwyciła czyjeś niewyraźne, mentalne sarkanie.
— Proszę, tylko nie następny skok dla zmylenia.
Ze znużonego tonu wywnioskowała, że musiał to być Oxley, mężczyzna jeszcze starszy od Rubena, liczący już sobie sto pięćdziesiąt lat. Sinon polecał go jej uwadze, kiedy kompletowała swoją pierwszą załogę. Gdy wstąpiła do Floty, pozostał z nią głównie z poczucia lojalności. Czy powinien?
„Dymasio” wykonał skok.
Brunatna kula Kirchola wisiała trzysta siedemdziesiąt tysięcy kilometrów pod kadłubem „Oenone” w towarzystwie księżyców słabo migoczących w mętnym świetle odległego słońca. Gazowy olbrzym nie miał nic z majestatyczności Saturna, był ponury i nieciekawy. Nawet pasmom burzowym brakowało wigoru.
„Dymasio” wraz z dwoma jastrzębiami wynurzył się nad południowym biegunem — w tej jakże ogromnej skali jeden szary punkcik i dwie czarne kropki ściągane z niezauważalną powolnością przez pole grawitacyjne planety.
Syrinx otworzyła przed Chi swój umysł, scalając percepcyjne zdolności „Oenone” z wiedzą specjalisty od uzbrojenia na temat potencjału os bojowych. Jej impulsy nerwowe przebyły długi dystans, sprawiając, że oddalony od niej człowiek drgnął w odpowiedzi.
„Dymasio” zaczął wysyłać prosty kod radiowy w kierunku gazowego olbrzyma. Tak się przy tym ustawił, aby zbędny sygnał nie popłynął w stronę zaludnionego wnętrza układu — aby nikt nie wykrył jego źródła nawet po kilku godzinach, kiedy fale radiowe pokonają dzielącą je przestrzeń.
Nadeszła odpowiedź, lecz sygnały z orbity Kirchola emitowało coś, czego nie obejmowały na razie swym zasięgiem detektory mas „Oenone”. Punkt źródłowy zaczął się poruszać, wychylając się łukiem ze swojej orbity z przyspieszeniem 5 g. „Oenone” nie zauważył żadnego śladu w podczerwieni, me byio też spalin silnika odrzutowego. Urwał się sygnał radiowy.
— Czarny jastrząb. — Tętniąca zawiścią mysi połączyła edenistów na obu jastrzębiach.
— Jest mój — upomniała Syrinx brata w trybie jednokanałowym. Dobrze pamiętała tego ostatniego czarnego jastrzębia, który im się wymknął. Zawrzała złością.
— Odpuściłabyś sobie — zaprotestował.
— Mój — powtórzyła chłodno. — Na ciebie spadnie chwała tego, kto przechwyci antymaterię. Czego ci więcej potrzeba?
— Ale następnego czarnego jastrzębia, na którego się natkniemy, już ci nie odstąpię.
— Oczywiście — zapewniła.
Thetis wycofał się i wnet przestało ją dochodzić jego narzekanie. Wiedział, że próżno polemizować z siostrą, kiedy jest w takim nastroju.
— Lecimy za nim? — zapytał „Oenone”.
— A co myślałeś? — uspokoiła swój statek.
— I dobrze. Denerwuje mnie, że ten ostatni nam uciekł.
Też mogłem skoczyć tak daleko.
— Nie, nie mogłeś. Nie dziewiętnaście lat świetlnych. Podczas takiej próby uszkodziłbyś tylko komórki modelujące. Piętnaście lat świetlnych to nasza górna granica.
Choć „Oenone” nie odpowiedział, wyczuwała jego oburzenie.
Sama miała wtedy wielką ochotę spróbować dłuższego niż zwykle skoku, lecz powstrzymał ją strach przed uszkodzeniem jastrzębia.
Strach i perspektywa utknięcia wraz z załogą gdzieś na mieliźme wszechświata.
— Nigdy bym nie skrzywdził ciebie ani załogi — stwierdził czule „Oenone”.
— Wiem. Ale to było wkurzające, prawda?
— Jeszcze jak!
Czarny jastrząb przeciął płaszczyznę ekliptyki długim, pełnym wdzięku łukiem. Nawet kiedy zwolnił, żeby spotkać się z „Dymasiem”, dwa przyczajone jastrzębie nie mogły ocenić jego kształtu ani rozmiarów. Ich przyrządy optyczne posiadały zbyt małą zdolność rozdzielczą, aby zobaczyć coś z odległości trzydziestu tysięcy kilometrów, a pierwsza próba użycia pola dystorsyjnego natychmiast by je zdradziła.
Gdy zbliżyły się do siebie na pięć tysięcy kilometrów, oba statki ustanowiły połączenie radiowe, wymieniając strumienie zaszyfrowanych informacji. Namierzanie ich teraz było sprawą absurdalnie łatwą, zespół pasywnych czujników elektronicznych „Oenone” określił metodą triangulacji ich położenie z dokładnością do pół metra.
Syrinx poczekała, aż statki zbliżą się na odległość dwóch tysięcy kilometrów, i wtedy wydała rozkaz przechwycenia.
— Zachowaj swoją pozycję! — zagrzmiał „Oenone” w paśmie afinicznym. Dał się wyczuć mentalny przestrach czarnego jastrzębia. — Zredukuj przyspieszenie, nie próbuj inicjować skoku. Przygotuj się do spotkania. Wejdziemy na pokład.
W toroidzie załogi zaczęła rosnąć grawitacja, osiągając prędko uciążliwe dla ludzi wartości. „Oenone” i „Graeae” wypuściły się z przyspieszeniem 8 g w stronę upatrzonych ofiar. „Oenone” potrafił wytworzyć przeciwnie skierowaną siłę ciężkości o wartości 3 g, lecz różnica 5 g i tak dawała się mocno we znaki Syrinx.
Jej wzmocnione błony wewnętrzne ledwo sobie radziły z tak dużym przeciążeniem, lecz zachodziła obawa, że czarny jastrząb spróbuje ratować się ucieczką. Członkowie załóg czarnych jastrzębi prawie zawsze używali nanonicznych suplementów, dzięki czemu wytrzymywali o wiele większe przyspieszenia. Jeżeli dojdzie do gwałtownej pogoni, załoga „Oenone” na pewno ucierpi, a zwłaszcza Ruben i Oxley.
Niepotrzebnie się bała. Okrzyk „Oenone” sprawił, że czarny jastrząb zwinął swoje pole dystorsyjne. Wściekłość odbiła się w myślach obcego statku, prawdopodobnie odzwierciedlała samopoczucie kapitana. Syrinx dostrzegła także imię, a raczej błysk czyjejś tożsamości: „Yermuden”.
„Graeae” nadawał wiadomość radiową dla „Dymasia”, rozkazując mu zrezygnować z prób ucieczki. W przypadku statku adamistów należało poprzeć żądanie argumentem siły. Jastrząb rozszerzył pole dystorsyjne, zakłócając stan energetyczny przestrzeni wokół kadłuba „Dymasia”. Gdyby teraz szmugler spróbował skoku, deformacje pola spowodowałyby niestabilność węzłów modelujących, co z kolei doprowadziłoby do implozji miejsc rozstrojonej energii i spektakularnej zagłady statku.
„Oenone” i „Graeae” odsuwały się od siebie w miarę zbliżania do celów. „Vermuden” jawił się teraz wyraźnie w myślach Syrinx: miał spłaszczony, cebulowaty kształt średnicy stu pięciu metrów, centralna iglica zwężała się do cienkiego jak włos zakończenia sześćdziesiąt metrów nad obrzeżem korpusu. Nie było żadnego toroidu załogi, zamiast niego w równych odległościach wokół górnego kadłuba rozmieszczono trzy srebrzyste mechaniczne kopuły. Jedna zawierała kabinę mogącą pomieścić pięciu lub sześciu ludzi, druga była hangarem dla małego kosmolotu, trzecia natomiast ładownią.
Pod kadłubem kotłowały się strumienie energii; widmowe, opalizujące zawirowania świadczyły o gniewnym wzburzeniu statku.
— Kapitanie Kouritz, pan i pana oddział do śluzy, proszę — powiedziała Syrinx, kiedy zaczęli zwalniać przed spotkaniem. — Weźcie też pod uwagę, że kabina czarnego jastrzębia ma w przybliżeniu czterysta metrów sześciennych.
„Vermuden” wisiał w przestrzeni w odległości trzystu kilometrów — blady półksiężyc o lekko rdzawym odcieniu. Chi kierował na czarnego jastrzębia lasery systemów obrony zbliżeniowej; zintegrowany zespół technobiotycznych i elektronicznych czujników nastawiał ogniskową.
— Pójdę z nimi — oznajmiła Eileen Carouch, naciskając klamerkę przy pasie bezpieczeństwa.
— Proszę przypilnować, żeby przyprowadzili tu natychmiast kapitana czarnego jastrzębia — rzekła Syrinx. — Poślę z panią jednego z moich ludzi, który będzie pilotował „Vermudena” do sztabu Floty. — Pozbawiony swojego kapitana, „Vermuden” musiał okazać posłuszeństwo edeniście.
Podlatując do „Vermudena”, „Oenone” odwrócił się w przestrzeni, tak iż opadał teraz pionowo na górny kadłub czarnego jastrzębia. Z toroidu załogi wysunął się rękaw śluzy powietrznej.
W pełni uzbrojony oddział piechoty czekał już w komorze z gotową do użycia bronią. Grawitacja w toroidzie nareszcie powróciła do ziemskiej normy.
Syrinx rozkazała kapitanowi „Vermudena” wysunąć śluzę powietrzną.
Raptem eksplodował „Dymasio”.
Dowódca, mając absolutną pewność, że czeka go pranie mózgu w trakcie sesji dochodzeniowej i w konsekwencji pluton egzekucyjny, uznał, że opłaci mu się poświęcić statek i załogę dla zniszczenia „Graeae”. Zaczekał, aż jastrząb znajdzie się w odległości zaledwie jednego kilometra i zacznie wykonywać pierwsze manewry cumowania. Wówczas wyłączył zasilanie komór utrzymania antymaterii.
Pięćset gramów antymaterii zerwało się z uwięzi, ażeby pochłonąć równą co do masy ilość materii.
Z oddalonego o dwa tysiące kilometrów miejsca, gdzie przebywał „Oenone”, czoło elementarnej energii rozłupało wszechświat na dwie części. Po jednej stronie gwiazdy świeciły z filozoficznym spokojem, po drugiej nieskończona dal znikła, zastąpiona płaską taflą szalejących fotonów.
Syrinx czuła, jak palący blask zalewa „Oenone”, wysmażając na skwarki receptory sensorów optycznych statku. Kanał afiniczny pełnił rolę przewodnika dla purpurowo — białego światła, które mogło tą drogą wdzierać się wprost do jej umysłu; nawałnica fotonów zdawała się przyprawiać o obłęd. W głębinach blasku pojawiały się również szczeliny ciemności, trzepoczące jak ptaki porwane przez wichurę. Wołały do niej rozpaczliwie; były to czasem okrzyki lub słowa, czasem wizerunki osób i miejsc, także ulotne zapachy, strzępy śmiechu, muzyki, gorąca, chłodu, wrażenia dotyku czy wilgoci. Zawartość umysłów przemieszczająca się do komórek neuronowych „Oenone”. Wykoślawiona i niekompletna, ułomna.
— Thetis! — wykrzyknęła Syrinx.
Nie mogła go odnaleźć w tak wielkim chaosie, tym bardziej że światło przeszywało ją nieznośnym bólem. Zawyła z rozpaczliwej wściekłości.
Pole dystorsyjne „Vermudena” rozdęło się, wzmocniło, wywarło nacisk na ciągłą strukturę rzeczywistości. Uchylił się wlot tunelu.
Chi strzelił strumieniem promieniowania gamma, lecz trafił w pustkę. Wlot już się zamykał.
Nim upłynęły dwie sekundy od eksplozji „Dymasia”, fala podmuchowa cząsteczek osaczyła kadłub „Oenone”. Płaszcz piankowy, już wcześniej poddany niszczycielskiemu działaniu promieniowania elektromagnetycznego, ulegał teraz dodatkowym uszkodzeniom. Jastrząb sięgnął zmysłami poza otaczający go zamęt, dostrzegł otwierający się wylot tunelu prowadzącego przez puste wymiary. Ocenił jego wielkość i długość, określoną przez pobór energii uciekającego statku. „Oenone” znał dokładne współrzędne terminalu… położonego w odległości dwudziestu jeden lat świetlnych, na granicy możliwości czarnego jastrzębia.
— Za nim! — wykrzyknął „Oenone” żywiołowo, wypełniając energią własne komórki modelowania.
— Nie! — sprzeciwiła się Syrinx. Ze strachu zapomniała o smutku.
— Jest inny sposób. Zaufaj mi.
Syrinx poddała się bezradnie losowi, gdy domykał się za nimi wlot; jakiś zdradziecki, spragniony zemsty pierwiastek jej podświadomości musiał widocznie dać pozwolenie jastrzębiowi. Szybko się jednak otrząsnęła ze strachu, okazało się bowiem, że tunel ma długość zaledwie trzynastu lat świetlnych. Kiedy jednak terminal zaczął się otwierać, poczuła, iż komórki modelowania energii znów się uaktywniają. Momentalnie zdała sobie sprawę, co to oznacza, śmiejąc się jadowicie na myśl o odwecie.
— A nie mówiłem? — mruknął „Oenone” z dumą.
Po rozpaczliwym skoku na odległość dwudziestu jeden lat świetlnych zdolność „Vermudena” do ponownego naładowania węzłów modelujących zmalała właściwie do zera. Statek czuł, jak kapitan leży przyciśnięty do fotela amortyzacyjnego z usztywnionymi mięśniami, wygiętym grzbietem, podzielając jego wysiłek. Quasimateria tunelu czasoprzestrzennego opływała kadłub; nie wywierała nań fizycznego nacisku, tym niemniej była wyczuwalna. Ostatecznie ukazał się zarys terminalu. Blask gwiazd sączył się do wewnątrz, malując dziwne kształty.
„Vermuden” z niemałą ulgą wyskoczył w czystą próżnię normalnej przestrzeni.
— Dobra robota — pochwalił kapitan. „Vermuden” poczuł odprężenie mięśni ramion i klatki piersiowej oraz wdech powietrza.
Wtem potężne światło lasera opromieniło kadłub, zalewając komórki receptorowe różowym blaskiem. Soczewkowaty kształt o średnicy stu pięćdziesięciu metrów wisiał w odległości osiemdziesięciu metrów od czubka centralnej iglicy „Vermudena” po stronie demonicznego czerwonego lśnienia Betelgeuse.
— A to co za diabelstwo?! Jakim cudem?… — warknął kapitan.
— To tylko wiązka naprowadzająca — oświadczył „Oenone”. — Jeśli wyczuję najmniejszą zmianę strumienia energii w twoich komórkach modelujących, przełączę laser na promieniowanie gamma i przetnę cię na dwie części. A teraz wysuń śluzę powietrzną. Mam tu na pokładzie paru ludzi, którzy chcą koniecznie poznać cię z bliska.
— Nie wiedziałam, że jastrzębie zdolne są do czegoś podobnego — powiedziała Eileen Carouch kilka godzin później.
Henry Siclari, kapitan „Vermudena”, siedział wraz z pozostałymi dwoma członkami załogi czarnego jastrzębia w areszcie „Oenone”. W tym czasie zwycięska załoga zapoznawała się pod przewodnictwem Cacusa z systemami „Vermudena”. Cacus przewidywał, że już na drugi dzień zabiorą statek do bazy na Oshanko.
— Skoki sekwencyjne? — odparła Syrinx. — Proszę bardzo, potrzeba tylko jastrzębia ze znakomitym wyczuciem przestrzeni.
Takiego jak ty.
— Kocham cię — odparł „Oenone”, nie speszony naprzemiennymi pochwałami i przyganami, jakimi edeniści bombardowali go od chwili wykonania karkołomnego manewru.
— Masz odpowiedź na wszystko, co? — rzekła, lecz bez radości w głosie.
Thetis. Jego szeroka, uśmiechnięta twarz, pokryta chłopięcymi piegami. Zmierzwione, rudawoblond włosy, drobne ciało.
I wszystkie te godziny spędzone na włóczęgach wokół Romulusa.
Wspólne wyprawy, frustracje i osiągnięcia. Stanowił, jak i „Oenone”, część jej osobowości. Był jej bratnią duszą, tak wiele ich łączyło. A teraz odszedł. Wyrwany od niej, wyrwany z niej na zawsze.
— I ja go opłakuję — szepnął „Oenone” w myślach Syrinx, także przejęty żalem.
— Dziękuję. Ale przepadło również potomstwo „Graeae”. Jak można było zrobić coś tak strasznego i odrażającego? Nienawidzę adamistów.
— Nie godzi się tak mówić. Zobacz, Eileen i żołnierze podzielają nasze zmartwienie. Nie chodzi o adamistów, tylko o jednostki. Zawsze się liczą jednostki. Nawet edeniści popełniają błędy, nie uważasz?
— Tak, masz rację — odparła, bo była to prawda. Wciąż jednak czuła pustkę w pewnym zakamarku umysłu, gdzie kiedyś gościła radość.
Gdy tylko „Oenone” wynurzył się w pobliżu Saturna, Athene zrozumiała, że zdarzyła się jakaś potworna rzecz. Siedziała akurat przed altanką ogrodową, karmiąc dwumiesięczną Clymene z technobiotycznej przystawki sutkowej, kiedy tknęło ją złowieszcze przeczucie. Przytuliła praprawnuczkę, drżąc ze strachu przed tym, czego niebawem się dowie. Niemowlak zaprotestował płaczem, gdy oderwano go od sutka i przyciśnięto tak mocno. Przekazała prędko Clymene w ręce prawnuka, który spróbował uspokoić dziewczynkę mentalnymi słowami pociechy. Raptem osobliwie przygnębione myśli Syrinx dotarły do umysłu Athene i wtedy poznała okrutną prawdę.
— Zostało coś po nim? — zapytała cicho.
— Trochę — odpowiedziała Synnx. — Bardzo mało. Wybacz, mamo.
— Jedna myśl by mi wystarczyła.
Zaledwie „Oenone” zbliżył się do Romulusa, niezwłocznie oddał przechowywane fragmenty wspomnień osobowości habitatu.
Bezcenną, nienamacalną resztką życia, całe dziedzictwo po Thetisie i jego załodze.
Dawni przyjaciele, kochankowie i mężowie Athene wyłonili się teraz z wieloskładnikowej osobowości Romulusa, aby dodać jej otuchy, pomóc znieść ów bolesny cios.
— Zrobimy, co tylko w naszej mocy — zapewniali.
I rzeczywiście: czując, jak poszarpane szczątki syna zszywane są powoli w bardziej spójną całość, doświadczała pewnego rodzaju ulgi.
Chociaż zaznajomiona z obliczem śmierci, Athene nie potrafiła jednak pogodzić się z tak nagłą stratą. Dotąd w jej podświadomości tliła się wiara, że jastrzębie i ich kapitanowie są poniekąd nieśmiertelni, a przynajmniej niepodatni na tak nieszczęśliwe wypadki. To absurdalne, naiwne niemal przekonanie brało się może stąd, że ponad wszystko ceniła swoje dzieci, będące ostatnim ogniwem łączącym ją z „Iasiusem”. Ich potomstwem.
Pół godziny później, ubrana w prostą, smoliście czarną tunikę, Athene stała w holu recepcyjnym kosmodromu — wyniosła, samotna postać z siecią zmarszczek na twarzy, które jak nigdy przed tem pokazywały każdy rok spośród jej stu trzydziestu pięciu lat życia. Przeniosła wzrok nad półkę, kiedy „Oenone” wychynął z ciemności wraz ze smutną eskortą dwóch jastrzębi z dywizjonu obrony Saturna. „Oenone” opadł na wolny cokół z bardzo ludzkim westchnieniem ulgi. Węże pokarmowe poruszyły się niczym ślepe, niezgrabne macki, szukając żeńskich otworów w podbrzuszu jastrzębia; różnorodne zwieracze otwarły się i zacisnęły, tworząc mocne złącza. „Oenone” pochłaniał zsyntetyzowany przez Romulusa płyn odżywczy, napełniał wewnętrzne pęcherze i gasił pragnienie, które obniżało wydajność każdej komórki statku. W Oshanko nie zabawili długo, przekazali tylko władzom portowym załogę Siclariego, a potem pomogli grupie specjalistów od więzi afinicznej przejąć dowodzenie nad „Vermudenem”. Syrinx nalegała na szybki powrót do Saturna.
Athene z coraz głębszą troską spoglądała na wielkiego jastrzębia.
Bo też „Oenone” przedstawiał sobą żałosny widok: pianka kadłuba popalona i odpadająca płatami, na toroidzie stopione panele termozrzutu, układy elektronicznych czujników zamienione w strumyki zakrzepłego żużlu, obumarłe komórki spalonych pęcherzy sensorowych, które w feralnej chwili były skierowane na „Dymasia”.
— Nic mi nie dolega — zapewnił ją „Oenone”. — Uszkodzeniom uległy głównie mechaniczne systemy. Biotechnicy wyposażą mnie w nowe pęcherze sensorowe. Nigdy już nie będę narzekał, że powleczono mnie pianką — dodał ze zgryzotą.
Gdy Syrinx wynurzyła się ze śluzy powietrznej, w oczy rzucały się jej głęboko zapadnięte policzki, włosy oplatające w nieładzie głowę i sztywny chód, jakby szła na stracenie. Athene nie mogła już dłużej opanować łez, otoczyła ramionami swą rozżaloną córkę i ukołysała jej przygnębiony umysł empatycznym współczuciem — matczynym balsamem.
— To nie twoja wina.
— Gdybym nie…
— Przestań — nakazała jej ostro Athene. — Thetis i „Graeae” nie chcieliby przecież, żebyś oddawała się niepotrzebnym wyrzutom sumienia. Jesteś na to za silna, o wiele za silna.
— Tak, mamo.
— Zrobił to, co chciał. Zrobił to, co do niego należało. Jak myślisz, ile milionów ludzi poniosłoby śmierć, gdyby tę antymaterię zrzucono na powierzchnię zamieszkanej planety?
— Mnóstwo — odparła Syrinx w otępieniu.
— A on ich uratował. Mój syn. Dzięki niemu będą żyć, będą mieć dzieci, będą się śmiać.
— Ale to boli!
— Dlatego, że jesteśmy istotami ludzkimi, i to w o wiele większym stopniu aniżeli adamiści. Nasza empatia oznacza, że nie możemy nigdy ukryć tego, co czujemy, z czego powinniśmy się cieszyć. Zawsze jednak musisz szukać w sobie równowagi, Syrinx. Równowaga to pokuta za to, że jesteśmy ludźmi, niebezpieczeństwo związane z naszą umiejętnością współodczuwania. Stąpamy po wąskim moście nad skalistą przepaścią. Po jednej stronie mamy upadek w otchłań zezwierzęcenia, po drugiej głębię boskości. Tu i tam coś nas ciągnie, coś nas kusi.
Gdyby jednak te siły nie oblegały twojej psychiki, rozpalając w niej wewnętrzne konflikty, nigdy nie mogłabyś kochać. One nas budzą — rozumiesz? — te przeciwstawne strony, one wyzwalają w nas pasję. A zatem niech będzie ci nauką ta nieszczęsna przygoda; naucz się czerpać dumę z dokonania Thetisa, a zwyciężysz smutek. Wiem, że to trudne, zwłaszcza dla kapitanów. Bo to my naprawdę otwieramy swe dusze na potrzeby innych, to my najintensywniej czujemy i najbardziej cierpimy. Wiedząc to wszystko, mając świadomość, co cię czeka w przyszłości, powołałam cię jednak do istnienia, ponieważ można w życiu doświadczyć też tak wielu radości.
Okrągły dom wciśnięty w objęcia urokliwej dolinki wcale się nie zmienił, wciąż był tym samym hałaśliwym przybytkiem podekscytowanych dzieci, nieco zmęczonych dorosłych i zapracowanych technobiotycznych serwitorów. Syrinx odniosła wrażenie, jakby nigdy go nie opuściła. Mając osiemnaścioro dzieci, czterdzieścioro dwoje wnuków, jedenaścioro prawnuków i dwie latorośle czwartego pokolenia, Athene prowadziła rodzinę, która nie dawała jej nigdy chwili wytchnienia. Dziewięćdziesiąt procent dorosłych w taki czy inny sposób zajmowało się lotami kosmicznymi, a więc często wyruszało w długie podróże. Ale kiedy wracali, zawsze w pierwszej kolejności odwiedzali dom i Athene, zatrzymując się na dłużej bądź oglądając tylko pobieżnie kąty — w zależności od upodobania.
— Pensjonat, burdelik i plac zabaw dla dzieci w jednym — powtarzał czasami stary ekskapitan Ruben.
Młodsze pociechy z radością witały się z Syrinx, krążyły wokół niej z dzikimi okrzykami, żądając całusów i opowieści o planetach, które odwiedziła. Starsi w tym czasie oferowali stonowane wyrazy współczucia. Gdy była z nimi razem, czując i wiedząc, że podzielają jej smutek, wstępowała w nią maleńka otucha.
Po kolacji Syrinx udała się do swojego dawnego pokoju, prosząc, aby przez kilka godzin nikt jej nie przeszkadzał. Ruben i Athene nie mieli nic przeciwko temu, rozsiedli się w patio na białych metalowych krzesłach, gdzie prowadzili rozmowę w trybie jednokanałowym. Zasępione twarze świadczyły o ich trudnym do jkrycia zmartwieniu.
Syrinx położyła się na łóżku, patrząc poprzez przezroczysty dach na falujące leniwie zbocza dolin, oblewane mdłym blaskiem mroczniejącej już tuby świetlnej. W ciągu tych siedmiu lat, jakie upłynęły, odkąd „Oenone” osiągnął dojrzałość, drzewa podrosły i krzaki nabrały pełniejszych kształtów, przez co zmieniły się układy zielonych wzorów, jakie pamiętała z dzieciństwa.
Czuła obecność jastrzębia na półce, gdzie oczyszczano z pianki jego kadłub, a ruchome ramiona suwnic umożliwiały technikom pełny dostęp do potrzaskanego toroidu załogi. Gdy przyswajanie pokarmu dobiegło końca, ton przekazów myślowych „Oenone” powrócił do normy. Statek cieszył się z tego, że jest w centrum zainteresowania, dyskutując żywiołowo z ekipami remontowymi nad drobnymi szczegółami naprawy. Biotechnicy z przenośnymi wziernikami nachylali się nad zniszczonymi pęcherzami sensorowymi, pobierając próbki.
— Tato?
— Jestem tu, spryciarko. Mówiłem ci, że zawsze będę przy tobie.
— Dziękuję. Nigdy w to nie wątpiłam. Co z nim?
— Czuje się szczęśliwy.
Od razu zrobiło jej się lżej na sercu.
— Jest gotowy?
— Tak, choć z ostatnich lat wiele rzeczy bezpowrotnie zaginęło. Zintegrowaliśmy, co tylko się dało. Rdzeń osobowości jest nienaruszony, lecz brak w nim treści. Pozostało w chłopcu to, co dziecięce, może ta część, którą najbardziej w nim kochałaś.
— Mogę z nim porozmawiać?
— Owszem.
Stalą boso w gęstej, chłodnej trawie na brzegu szerokiego strumienia, osiowa tuba świetlna lśniła wysoko jak nić z uwięzionym w niej blaskiem słońca. Otaczały ją wysokie drzewa, przygięte ciężarem pnączy zwisających strąkami z gałęzi. Deszcz kwiecia sypał się na ziemię, płatki spływały nurtem czystej wody. W nieruchomym powietrzu trzepotały się leniwie motyle, rywalizując z pszczołami o miejsca na kwiatach. Ptaki szczebiotały wesoło. Znajdowała się na położonej opodal trawnika polanie, którą tak lubiła odwiedzać w dzieciństwie. Spojrzawszy w dół, zauważyła na sobie lekką, bawełnianą sukienkę w drobną biało — niebieską kratkę. Wokół kościstych bioder falowały długie, rozpuszczone włosy. Miała trzynaście lat, a dlaczego — zrozumiała, słysząc krzyki i śmiechy dzieci. Była jeszcze dość młoda, by uważać się za część dziecięcej ferajny, a zarazem wystarczająco duża, żeby ją szanowano, żeby mogła się zachowywać wyniośle, nie będąc przy tym wyśmiewaną.
Sześciu dziesięciolatków wypadło na polanę, jedni w szortach i koszulkach z krótkim rękawkiem, drudzy jedynie w kąpielówkach.
Rozradowane twarze, zdrowe ciała lśniące w ciepłym świetle.
„Syrinx!” — Był pośrodku grupki. Rudawe włosy w nieładzie, na ustach szeroki uśmiech.
„Cześć, Thetis” — odpowiedziała.
„Płyniesz z nami?” — zapytał z nadzieją.
Na brzegu, na wpół zanurzona w wodzie, leżała tratwa ze starych krzemowych arkuszy, aluminiowych dwuteowników pokrytych pianką i pustych plastikowych butelek. Ten znajomy widok sprawił, że łzy napłynęły jej do oczu.
„Nie mogę, Thetis. Przyszłam tylko, żeby sprawdzić, czy z tobą wszystko w porządku”.
„Jasne, że w porządku! — Spróbował zrobić gwiazdę na trawie, lecz wywróci) się i wybuchnął śmiechem. — Płyniemy do samego zbiornika ze słoną wodą, ale będzie ubaw! Nikomu nic nie mówimy, a osobowość niczego nie zobaczy. Kto wie, co nas tam spotka, może piraci i potwory? A jak znajdziemy skarb? Wydobędę go i zostanę najsławniejszym kapitanem w całym habitacie.
— Zerwał się na nogi z roziskrzonym spojrzeniem. — Płyń z nami, Syrinx. Proszę”.
„Innym razem, obiecuję”.
Dzieci przekrzykiwały się nawzajem, spychając tratwę w rwący nurt strumienia. Przez kilka sekund mocno nią kołysało, lecz uspokoiła się stopniowo. Chłopcy zaczęli ładować się na tratwę.
Thetis spoglądał to na Syrinx, to znowu na wodę, najwidoczniej w głębokiej rozterce.
„Obiecujesz? Naprawdę obiecujesz?”
„Naprawdę”. — Podeszła, ujęła w obie dłonie głowę Thetisa i ucałowała go delikatnie w czoło.
„Syrinx!” — pisnął z oburzeniem, rumieniąc się, gdy pozostali chłopcy ryknęli szyderczym śmiechem.
„To dla ciebie. — Zdjęła z szyi wiotki, srebrny łańcuszek z pięknie rzeźbionym nefrytem wielkości winogrona. — Noś go, a będzie tak, jakbym była przy tobie. Następnym razem, kiedy przyjdę, o wszystkim mi opowiesz”.
„Dobra! — Ruszył biegiem ku tratwie, rozbryzgując stopami wodę i niezręcznie próbując zapiąć łańcuszek. — Nie zapomnij wrócić. Obiecałaś”.
— Jak daleko dopłynie? — zapytała Sinona, kiedy przyjaciele wciągnęli na tratwę przemoczonego Thetisa.
— Jak daleko zechce.
— Ile to potrwa?
— Ile sobie zażyczy.
— Ależ, tato!
— Nie chciałem, żeby to zabrzmiało nonszalancko, przepraszam. Może dziesięć, może piętnaście lat. Widzisz, nawet dzieciństwo z czasem zaczyna nużyć. Zabawy, podczas których rywalizuje się z dorosłymi i przyjaciółmi, to fajna rzecz, lecz sporą część świadomości dziesięciolatka stanowi marzenie o dorośnięciu. Jego przedsięwzięcia są ledwie cieniem dokonań dorosłych ludzi. Jest takie stare powiedzenie, że każdy chłopiec to ojciec mężczyzny. Kiedy więc będzie miał dość przygód i uzmysłowi sobie, że takim mężczyzną nigdy już nie będzie, że jest skazany na wieczne dzieciństwo, jego tożsamość przeleje się z wieloskładnikowej warstwy Romulusa do ujednoliconej osobowości. Ten los czeka nas wszystkich, spryciarko, nawet ciebie.
— Chcesz powiedzieć, że straci nadzieję?
— Nie. Śmierć to strata nadziei, cała reszta jest zwyczajną rozpaczą.
Chłopcy machali wiosłami, przystosowując się do ruchów tratwy. Thetis siedział na przedzie i wykrzykiwał rozkazy, całkowicie w swoim żywiole. Obejrzał się, uśmiechnął i pomachał ręką. Syrinx uniosła dłoń w odpowiedzi.
— Adamiści tracą nadzieję — powiedziała. — Kapitan „Dymasia” stracił wszelką nadzieję. Dlatego postąpił tak, a nie inaczej.
— Adamiści są niekompletni. My mamy tę świadomość, że będziemy egzystować nawet po śmierci ciała. Jakaś cząstka naszego jestestwa przetrwa w pewnym sensie setki tysiącleci. Jeśli chodzi o mnie, nawet sobie nie wyobrażam, że mógłbym kiedyś opuścić swój segment wieloskładnikowej osobowości, mając pod opieką ciebie oraz resztę dzieci i wnuków. Może po upływie dziesięciu lub piętnastu pokoleń, gdy przeminie ostatnie uczucie przywiązania, poszukam pełni zjednoczenia z osobowością habitatu i podzielę się sobą z wszystkimi edenistami. Ale to odległa przyszłość.
— Adamiści mają swoje religie. Myślałam, że ich bogowie dają im nadzieję.
— Owszem, lecz tylko tym pobożnym. Weź jednak pod uwagę, w jak niewygodnej sytuacji znajduje się przeciętny adamista. Mityczne królestwo, którego nigdy nie pozna, oto, czym jedynie może być to jego niebo. Na dłuższą metę niezwykle trudno wytrzymać w takiej wierze nieszczęsnym, grzesznym śmiertelnikom. Tymczasem nasze drugie życie jest namacalne, rzeczywiste. My nie grzęźniemy w dogmatach, ale trzymamy się faktów.
— Gorzej, gdy jest się na miejscu Thetisa.
— Nawet on przetrwa.
— Jego część, i to w ograniczonej egzystencji. Płynie rzeką, która nie ma końca.
— Kochany, niezapomniany, szanowany, wieczny.
Tratwa zniknęła za zakolem, kępa wierzb przesłoniła dalszy jej widok. W powietrzu niosły się piskliwe glosy. Syrinx opuściła rękę.
„Jeszcze cię odwiedzę, mój ty duży braciszku — mruknęła w stronę bulgoczącego strumienia. — Wiele, wiele razy, zawsze gdy wrócę z podróży. Sprawię, że będziesz czekał z niecierpliwością na moje opowieści. Dam ci nadzieję. Obiecuję”.
Leżąc w swoim pokoju, patrzyła na mroczny, niewyraźny krajobraz. Osiowa tuba świetlna roztaczała teraz księżycową poświatę, choć nachodziły już na nią pierwsze tego wieczoru chmury deszczowe.
Syrinx zatrzasnęła swój umysł przed resztą edenistów, zamknęła go przed szybującymi w górze jastrzębiami, zamknęła przed osobowością habitatu. Został tylko ukochany „Oenone” — on ją zrozumie, byli wszakże jednością.
Z gmatwaniny zwątpienia i niedoli wyłoniła się raptem ostrożna nadzieja, że adarmści mają jednak rację, że istnieje ktoś taki jak Bóg oraz życie po śmierci i dusze. Bo jeśli tak, Thetis nie zginął na zawsze.
Jakże słaba to jednak była nadzieja.
Dosięgną! ją „Oenone” swymi myślami, uspokoił i pocieszył.
Jeżeli jest gdzieś Bóg i jeżeli gdzieś dusza mojego brata jest nienaruszona, niechaj się nim zaopiekuje. Bo taka tam będzie samotna.