Przed rokiem pewien pracujący dla Irakijczyków angielski inżynier w dziwnych okolicznościach wypadł z okna hotelowego pokoju na piętnastym piętrze. „Wypadek” sygnowany był przez Mossad… Georges Bear patrzył oniemiały na Tarika Hamadiego.

— Jest pan pewien, że dziewczyna pracuje dla nich?

Nie zadawała mi żadnych pytań.

— Zabrał ją pan do siebie?

— Nie.

Hamadi odetchnął w głębi ducha, nie robiąc sobie jednak żadnych złudzeń. Pamela nie przyjechała do Brukseli sama. Każe sobie dostarczyć listę gości hotelu „Amigo” i będzie miał spokojne sumienie. Oby Fatima przyjechała szybko! Jeżeli zdoła pozbyć się ekipy CIA, zyska dość czasu… — Proszę nie spotykać się z Pamelą pod żadnym pretekstem — nakazał. — Trzeba jak najszybciej pana przerzucić.

— Natychmiast? — Bear aż podskoczył.

— Woli pan skończyć z kulą w głowie? W dniu, w którym dowiedzą się, co pan dla nas robi, będzie pan martwy.

— Ależ to nie dotyczy ich bezpośrednio! — zaoponował. — Uważają nas za najgorszych wrogów — wzruszył ramionami Irakijczyk.

Georges Bear nie odpowiedział, zatopiony w rozmyślaniach. Nie miał zamiaru mówić Hamadiemu, że zakochał się do szaleństwa w Pameli i że nie ma najmniejszej ochoty jechać do Iraku.

— Jak zamierza pan mnie przerzucić? — zapytał.

— Przez Rotterdam. Jak najprędzej.

— Dobrze — skinął Georges. — Ureguluję swoje sprawy.

Kładł już rękę na klamce, gdy Hamadi zatrzymał go. — Dam panu ochronę. Od dziś dwaj moi ludzie nie spuszczą pana z oka.

Miotany sprzecznymi uczuciami Bear wysiadł bez słowa z mercedesa i zajął miejsce za kierownicą audi. Rozmowa z Hamadim przeraziła go, gotów był jednak zobaczyć się z Pamelą bez względu na ryzyko. Sprawa była prosta — myślał wyłącznie o niej i o tym, czego doznał poprzedniego dnia. Nagle stare marzenie inżyniera, marzenie, które niemal się ziściło, stało się w jego oczach niczym w porównaniu ze zdobyciem fantastycznej call-girl.

Mocno poirytowany Hamadi siedział w biurze paląc cygaro. Doskonale wyczuł opór Beara, gdy powiedział o przerzuceniu go do Iraku. Ten dureń zakochał się w Pameli! Tym szybciej trzeba będzie się jej pozbyć. Teleks pracował wypluwając metry papieru, zrywanego co jakiś czas przez szefa Stacji CIA w Brukseli, Mortona Baxtera. Również Jack Ferguson przyjechał z Wiednia tego ranka. Pozbawionymi wyrazu oczyma Baxter spojrzał na niespokojnego Malka.

— Natrafił pan na autentyczną beczkę prochu!

Pomyśleć, że działo się to pod moim nosem!

Niejeden as wywiadu przewróciłby się w grobie, widząc taki brak kompetencji.

— Kim jest Georges Bear? — zapytał Malko.

— Najpierw o audi. Zarejestrowane jest na spółkę Cosmos Trading Corporation z siedzibą przy ulicy de Stalle 57 w Brukseli. Odkryliśmy, że w rzeczywistości od 1986 roku spółka mieści się w Delaware. FBI przekazała nam dziś rano listę głównych akcjonariuszy. Najważniejszy z nich nazywa się Georges Bear. Przyjaciel Pameli. Mieszka faktycznie pod adresem ustalonym przez Chrisa Jonesa.

Malko sięgnął po teleks i przeczytał:

„Georges Bear, urodzony 5 marca 1932 r. w Ontario. Oficer artylerii w armi kanadyjskiej. Od 1960 r. pracuje nad projektem działa-olbrzyma, zdolnego wysłać satelitę na wysokość 180 kilometrów. Dzięki swoim osiągnięciom otrzymuje obywatelstwo amerykańskie. Projektuje działo długości 50 m, zdolne wystrzelić ładunek chemiczny lub nuklearny na odległość 400 kilometrów z prędkością początkową równą trzykrotnej prędkości dźwięku. Mimo wcześniejszego sukcesu rząd amerykański decyduje się inwestować w rozwój rakiet i obcina fundusze na projekt. Aby przetrwać, Georges Bear konstruuje supernowoczesne działo 155 mm o bardzo dużym zasięgu i sprzedaje je na całym świecie. To daje początek jego problemom. Nawiązuje układ z obłożoną embargiem Afryką Południową, której dostarcza działa i amunicję. Zaczyna się nim interesować FBI. Zostaje zatrzymany i skazany na karę więzienia. Odbywa ją w Pensylwanii. Wychodzi po czterech miesiącach i opuszcza Stany, zrzekając się amerykańskiego obywatelstwa. W 1984 w Austrii sprzedaje Iranowi dwieście dział 155 mm i 150 tysięcy specjalnych pocisków za łączną kwotę 600 milionów dolarów. Umowa zostaje gwałtownie zerwana na skutek wykrycia 56 dział w jugosłowiańskim porcie Kardeljevo. Od tej pory ślad po nim zaginął.”

Malko odłożył dokument, który rzucił nowe światło na wydarzenia ostatnich tygodni. Nowym klientem Beara, po Afryce Południowej i Iranie, był Irak. — Wygląda na to, że zmienił obóz. Irakijczycy są pamiętliwi — zauważył.

— Są pragmatykami — zaoponował Morton Baxter. — Ale musi wyświadczać im szczególnie cenne przysługi, skoro wybaczyli mu współpracę z odwiecznym wrogiem.

— Czyżby wrócił do projektu superdziała? — zapytał Malko. — Wiązałoby się to ze sprawą krytronu? — Bomby atomowe trzeba jakoś transportować — zauważył Amerykanin.

— Irak posiada samoloty i rakiety.

— Nie są wystarczająco dobre — wtrącił Morton Baxter. — Izraelska osłona radarowa jest jedną z najlepszych w świecie. Oddaliśmy do ich dyspozycji awacsa. Mają myśliwce przechwytujące, gotowe w każdej chwili do startu z pustymi Negev. Zdolne są powstrzymać każdy samolot myśliwsko-bombowy.

— Można wysłać pociski nuklearne ze sto pięćdziesiątki piątki — dodał Malko.

Amerykanin pokręcił głową.

— W żadnym wypadku. Irakijczycy nie są w stanie do tego stopnia zminiaturyzować broni nuklearnej. Ponadto ich sto piędziesiątki piątki mają zasięg tylko osiemdziesięciu kilometrów.

— A jeżeli Bear pomaga im w budowie rakiet?

— Już je mają. Sowieci dostarczyli im SCUD-y o udoskonalonej precyzji i zasięgu. Ponad trzysta kilometrów.

— To zupełnie wystarczy, by uderzyć w Izrael. — Tak, ale te rakiety mogą być przechwytywane przez izraelski system antyrakietowy „Patriot”. Są względnie powolne i niezbyt nowoczesne.

— A więc chodzi o superdziało — podsumował Malko — które pozwoli im zaatakować Izrael pociskami z głowicami jądrowymi. To wyjaśnia, dlaczego Irakijczycy starali się za wszelką cenę ukryć powiązanie z Bearem.

Szef spojrzał na niego badawczym wzrokiem.

— To prawdopodobne, musimy się jednak upewnić. I za wszelką cenę dowiedzieć się, na jakim etapie znajdują się ich prace. Cosmos Trading Corporation ma siedzibę w Brukseli. Tam musi się kryć tajemnica współpracy Beara z Irakiem. Trzeba ją odkryć. Możemy liczyć wyłącznie na własne siły.

— Innymi słowy na moje siły — rzucił złośliwie Malko. — I naszych przyjaciół, Chrisa i Miltona — poprawił Baxter. — Sprawa jest absolutnie priorytetowa. — A gdyby tak uprowadzić Beara? — podsunął Chris Jones. — Można by go uwięzić i poważnie nad nim popracować…

Pomysł został przyjęty bez entuzjazmu. Szef brukselskiej Stacji aż podskoczył.

— Wszystko ma swoje granice. Nie jesteśmy dzikusami, a Belgowie są bardzo ostrożni. Radzę zainteresować się raczej siedzibą Cosmos Trading. Chris nie ma sobie równych, jeśli chodzi o otwieranie zamków. — Prócz zamków będą tam niewątpliwie ludzie. A ci nie pozwolą nam działać — uprzytomnił mu Malko. — Jeżeli to nie Belgowie, możecie się nie krępować — zaśmiał się Marton Baxter.

— Trudno pytać o paszport, nim się strzeli — mruknął Milton.

— Istnieją pewne różnice fizyczne między Flamandem a Irakijczykiem — zadrwił Malko. — To pewnie miał na myśli pan Baxter.

— Właśnie — przytaknął szef Stacji, zadowolony, że znalazł choć tyle zrozumienia u współpracowników. — Nie wywołujcie jednak otwartej wojny.

— Jeżeli ją wygramy, nie będzie to istotne… — mruknął Chris.

— Będę pracował nad Bearem nadal za pośrednictwem Pameli — powiedział po chwili namysłu Malko. — To może przynieść ciekawe rezultaty. Pytanie: czy zamierzacie ujawnić Irakijczykom rolę i tożsamość Beara?

— Decyzja nie zależy ode mnie — odpowiedział ostrożnie szef Stacji — ale od Langley. A może nawet od Białego Domu. Na razie zachowujemy tajemnicę. — I rozpracowujemy Beara.

Malko jechał powoli ulicą Stalle w dzielnicy Uccle. Eleganckie rezydencje ustępowały — wielkomiejskiej zabudowie. Dalej droga biegła wśród wieżowców i biurowców. Chris Jones wskazał ręką budynek ze szkła i stali. Szyby pierwszego i drugiego piętra były kuloodporne.

To tu.

Malko zaparkował nieco dalej i powiedział:

— Pańska kolej, Milton.

Goryl prezentował się doskonale w uniformie pracownika gazowni. Wziął torbę, w której wśród narzędzi spoczywało magnum 357 i ruszył ku numerowi 61. Bez trudności wszedł do marmurowego hallu i zerknął na listę lokatorów. Cosmos Trading Corporation zajmował pierwsze i drugie piętro. Milton wsiadł do windy i znalazł się w małym korytarzyku. Nad pancernymi drzwiami, zabezpieczonymi dodatkowo alarmem na podczerwień, umieszczona była kamera. Zamek był cyfrowy, a w ścianie obok drzwi umieszczono mikrotelefon. Wcisnął dzwonek i po dłuższej chwili odezwał się grobowy głos.

— Kto tam?

— Gazownia.

— Proszę iść do dozorcy.

I przerwano rozmowę. Z pewnością obserwowany był przez judasza. Zadzwonił raz jeszcze. Odezwał się ten sam głos, zupełnie spokojny.

— Proszę zwrócić się do dozorcy. Wpuszczamy tylko osoby umówione.

Aby nie wzbudzić podejrzeń, Milton ustąpił i zjechał na dół, do piwnicy. Sprawdził boczne drzwi. Te również były zamknięte i zabezpieczone. Wrócił do Malka w kiepskim nastroju.

— To istna twierdza! — oświadczył. — Nie ma nawet mowy, by rozejrzeć się w środku. Biura na trzecim piętrze wyglądają normalnie.

— Wróćmy do hotelu — zaproponował Malko. — Sprawa wymaga poważnych przygotowań.

W „Amigo” zastali wpatrzoną w telewizor Pamelę Balzer. Siedziała w swoim pokoju pod strażą Krisantema. Wyglądało na to, że wreszcie zrozumiała. W dodatku usiłowała naprawdę skontaktować się z zaginionym po balu narzeczonym. Ponieważ Mandy też nie dawała znaku życia, wnioski narzucały się same.

— Bear się nie odzywał? — zapytał Malko.

— Nie — mruknęła. — Mam do niego zadzwonić?

— Poczekajmy do jutra — powiedział.

Najwyraźniej Irakijczycy zareagowali. Nie liczył już specjalnie na pomoc kanadyjskiego inżyniera. Musieli uciec się do brutalnych metod.

— Dziś w nocy przystępujemy do działania — oznajmił gorylom Malko.

Malko rozpłaszczył się przed drzwiami windy, by przepuścić śliczną blondynkę z dużą torbą z krokodylej skóry. Czarne pończochy, dekolt, zapach perfum „Shalimar”. Wspaniała istota. Gdy zatrzymał na niej spojrzenie swych piwnozłotych oczu odwzajemniła je, nieco wyzywająca i impertynencka.

— Na które piętro pani jedzie? — zapytał.

— Na szóste.

Jej głos był śpiewny, czarujący i dystyngowany. I zaczepny. Wcisnął guzik szóstego piętra. W kilka sekund potem nieznajoma uśmiechnęła się rozbrajająco i sięgając do torebki powiedziała przepraszającym tonem:

— Wybaczy pan, nie mogę powstrzymać się od zapalenia papierosa.

Gdyby nie te banalne słowa, Malko niczego by nie podejrzewał. Ale przecież urocza nieznajoma miała prawo palić. Dlaczego prosi o pozwolenie? Ostrożność nakazała mu śledzić ruch jej prawej ręki.

Z torebki wysunął się nie papieros, ale czarna tulejka przypominająca grube pióro. Nie zdążyła wycelować go w Malka. Błyskawicznie uderzył grzbietem dłoni i przygniótł jej rękę do ściany. Wypuściła pióro-pistolet krzycząc z bólu. W ułamku sekundy z pięknej kobiety przeobraziła się w żądną krwi, zionącą nienawiścią furię.

Malko trzymał jej obie ręce, wymierzyła mu więc kopniaka. Był niecelny, ale na ścianie pozostała długa rysa. Z obcasa jej buta wystawała igła — z pewnością zatruta. Malko unikał ciosów oddając się istnemu tańcowi świętego Wita. Na darmo próbował ją ogłuszyć. Nieznajoma była specjalistką w walkach wręcz i sprytnie unikała wszelkich pułapek. Zmagali się w milczeniu, gdy winda dotarła na szóste piętro. Drzwi otwarły się. Malko miał wrażenie, że opuszcza klatkę pełną jadowitych węży. Z wysiłkiem odepchnął nieznajomą i wypadł na korytarz, prosto na oniemiałą z wrażenia pokojówkę. Wstał i chwycił pistolet, drzwi windy już się jednak zasunęły. Rzucił się jak szalony ku schodom i zbiegł na parter. Do windy wciskała się właśnie grupa Japończyków. Od portiera dowiedział się, że młoda elegancka kobieta wsiadła do taksówki. Klientka hotelu. Za tysiąc franków belgijskich dowiedział się, że mieszka w pokoju numer 321. Poszedł po Chrisa Jonesa.

W pokoju numer 321 nie znalazł niczego ciekawego prócz metalowej teczki, którą Chris Jones obwąchał jak pies myśliwski.

— Lepiej wysłać ją do T.D. — powiedział. — Na pewno jest zaminowana. To za ładnie wygląda, by było uczciwe.

Malko siedział właśnie w barze usiłując uspokoić skołatane nerwy, gdy zadzwonił szef Stacji w Brukseli. — Prawdopodobnie będzie pan miał wizytę — oświadczył. — Izrael otrzymał zgodę na udział w śledztwie, oczywiście po awanturze. Uwaga na guzy… — Co im powiedzieć?

— Możliwie najmniej. Znają nazwisko i adres Georgesa Beara. Nie wiedzą o istnieniu Pameli Balzer. Ciężko będzie balansować między Irakijczykami z jednej, a Żydami z drugiej strony.

— A wywiad belgijski? — zapytał Malko.

— Robią uniki. Utrzymują, że Cosmos Trading Corporation nie prowadzi nielegalnej działalności. W tym kraju, jeśli nie opluwa się króla, niemal wszystko jest legalne… — Przystępujemy do akcji dziś wieczorem — oświadczył Malko. — Proszę być na wszelki wypadek pod telefonem.

Poza miotaczami ognia mamy wszystko, co może być nam potrzebne — oświadczył Milton Brabeck wtaczając się z ogromną walizą.

Nocą ulica Stalle była zupełnie opustoszała. Czterej mężczyźni zatrzymali mercedesa na pobliskim parkingu i ruszyli piechotą ku numerowi 61. Budynek wydawał się pusty. Wjechali na trzecie piętro zajmowane przez agencję ubezpieczeniową. Chris Jones rozprawił się z zamkami w ciągu paru sekund. Gruba wykładzina tłumiła odgłosy ich kroków. Poszli w głąb, gdzie znajdowały się toalety. Chris i Milton podwinęli rękawy i wyciągnęli narzędzia wspomagani przez Elka Krisantema. Piły, wiertarki, nożyce do metalu i przecinaki poszły w ruch. Najpierw przecięli podłogę, potem to, co było pod spodem. Chris sięgnął po potężną wiertarkę z wiertłem metrowej długości. Otoczona osłonką maszyna działała niemal bezszelestnie. Wreszcie wiertło wpadło w pustkę i Chris wyciągnął je, odkrywając dużą dziurę. Następnie sięgnął po czerwony pojemnik z gazem i umieścił w otworze jego elastyczną końcówkę. Rozległ się cichy syk i biuro na drugim piętrze wypełniło się gazem usypiającym. Usypiał na około pół godziny i tylko maska przeciwgazowa mogła uchronić przed jego działaniem. Odczekali w milczeniu i dokończyli dzieła. Po kilku minutach otwór w suficie był na tyle duży, by zmieścić Chrisa Jonesa. W masce, z pistoletem i wiertarką zeskoczył do biura na drugim piętrze. Dołączyli do niego identycznie wyposażeni Milton i Malko. Pospiesznie przebiegli pierwsze pokoje. Biuro było ogromne. W salonie przy wejściu natknęli się na bezwładne ciała dwóch Irakijczyków. Obok nich leżała broń.

W głównym biurze Malko znalazł to, czego szukali:

ogromny sejf. Chris Jones ukląkł przy nim i natychmiast przystąpił do pracy. Sięgnął po stetoskop i począł osłuchiwać mechanizm. Panowała ogłuszająca cisza. Uniósł głowę.

— To potrwa — oświadczył. — Chyba że go wysadzimy. Ale za nic nie ręczę.

— Mamy tylko pół godziny — przypomniał Malko. Podczas gdy Chris zajął się zegarmistrzowską pracą, Malko przemierzał biuro w poszukiwaniu interesujących dokumentów. Natrafił na schemat organizacyjny rozmaitych spółek powiązanych z Cosmos Trading Corporation na całym świecie. Od Grecji po Anglię przez Holandię, Francję, Włochy, Chile…

Wrócił do pokoju, w którym pracował Chris Jones.

Ten, ocierając pot z czoła, powiedział:

— Jeszcze kwadrans!

Strażnik w ambasadzie Malijskiej poderwał się, widząc na tablicy kontrolnej migające czerwone światło. Bez chwili wahania sięgnął po słuchawkę telefonu łączącego go bezpośrednio z Tarikiem Hamadim.

— Co się stało? — zapytał „dyplomata”.

Irakijczyk miał sztywne wargi, bolała go głowa. Po nieudanej próbie zamachu na Malka musiał natychmiast zorganizować przerzut Fatimy. Wieczór spędził porozumiewając się z Bagdadem. Dwaj jego ludzie pil nowali Georgesa Beara w jego domu.

— Problemy na ulicy Stalle — oświadczył strażnik. — alarm wolumeryczny sygnalizuje wtargnięcie.

Tarik poderwał się z łóżka, czując taki ciężar w piersiach, jakby dostał ataku dusznicy bolesnej. Na ulicy Stalle kryły się najważniejsze sekrety. Jeżeli wpadną w ręce przeciwnika, klęska będzie totalna. Zerknął na zegarek, było wpół do pierwszej.

— Proszę obudzić Azisa i resztę — rozkazał. — Już jadę. Dwunastu podlegających mu ludzi spało w suterenach ambasady z bronią pod ręką. Nie miało sensu uprzedzać Beara. Mógł najwyżej wpaść w panikę. Hamadi wstał i ubrał się pospiesznie. Najlżejszy powiew wiatru w biurach CTC uruchamiał alarm na odległość. Naturalnie mógł wezwać policję, ale zdał sobie sprawę, że warto skorzystać z okazji, by wyeliminować agentów CIA… Elko Krisantem spostrzegł biegnącą przez trawnik sylwetkę, która zniknęła następnie w budynku. To mu wystarczyło. Przed chwilą bardzo wolno przejechał ulicą samochód. Elko wsunął się w otwór, zeskoczył do biura CTC i pobiegł w stronę sejfu. Chris i Milton przerzucali papiery. — Ktoś idzie! — krzyknął.

Goryle wepchnęli zdobycz do plastikowych toreb. Planowali wyjść drzwiami, teraz jednak stało się to niemożliwe. — Chris, drzwi! — rzucił Malko.

Chris błyskawicznie zamontował na drzwiach ładunek wybuchowy. Wystarczyło je otworzyć, by wywołać detonację. Wynosili właśnie torby, gdy budynkiem wstrząsnął wybuch. Przeciwnicy nadbiegali. Malko i Milton byli już w agencji ubezpieczeniowej. Chris, osłaniany przez Elka Krisantema, wspinał się po sznurowej drabince spuszczonej z trzeciego piętra. Usłyszeli szybkie kroki, okrzyki i w pokoju pojawił się wąsacz z berettą w dłoni. Elko ukryty był za drzwiami, dostrzegł więc tylko Chrisa. Elko sięgnął za pas i natrafił na pustkę. Dopiero teraz uświadomił sobie, że zostawił astrę piętro wyżej. Jego wzrok padł na wiertarkę. Chwycił ją i błyskawicznie uruchomił. Wiertło obracało się z prędkością pięciuset obrotów na minutę. Elko zakręcił młynka i celnym pchnięciem wbił końcówkę wiertła w brzuch Irakijczyka. Rozległ się przerażający krzyk. Wiertło przebiło wąsacza na wylot i zaczęło wkręcać się w ścianę, przy której stał.

Eko wypuścił narzędzie i wspiął się po drabinie. Podbiegłymi krwią oczyma Tarik Hamadi wpatrywał się w otwarty sejf. Sprawa przedstawiała się gorzej niż mógł sobie wyobrazić. Dwaj jego ludzie zginęli w wybuchu, trzeci właśnie dogorywał. Reszta czekała z opuszczonymi rękami. Nie rozumiał jeszcze, jak jego przeciwnicy zdołali wtargnąć do strzeżonych jak Fort-Knox biur i dlaczego dwaj ochroniarze nie zdążyli uruchomić alarmu. Pchnął drzwi do toalety i zrozumiał. Z pozostałymi mi] ludźmi rzucił się w pościg, próbując schwytać złodziei.

Syrena wozu strażackiego rozbrzmiewała coraz bliżej Chris Jones odwrócił się i zobaczył, jak z budynku wybiegła ścigająca ich grupka uzbrojonych mężczyzn. Rozległa się seria wystrzałów, kule świstały wokół niego. Czekający w pobliżu Milton pchnął go w cień drzewa. Na szczęście zajeżdżający już przed budynek wóz strażacki zmusił Irakijczyków do odwrotu. Gdy Belgowie wysiedli, wokół nie było żywego ducha. Tylko splądrowane biuro i strzępy człowieka przybitego do muru wiertarką…

Oszołomiony kapitan pokręcił głową:

— Pierwszy raz widzę obrabowane mieszkanie z ładunkiem wybuchowym założonym od wewnątrz. Niesamowita historia.

George Bear spoglądał z przygnębieniem na obrabowany sejf w swoim biurze. Tarik Hamadi starał się ukryć wściekłość, szarpiąc długie wąsy. Z trudem powstrzymywał dziką chęć uduszenia kanadyjskiego inżyniera. Jego nieostrożność pociągnęła za sobą cały łańcuch nieszczęść. Przedsięwzięcie strzeżone do tej pory jak źrenica oka, miesiące tajnych pertraktacji! Nawet brytyjski wywiad, który częściowo zwęszył prawdę, przestał interesować się sprawą, by zemścić się na Iranie i nie stracić poważnego partnera handlowego. Pewna brytyjska firma pomogła Irakijczykom w budowie pierwszej wytwórni trującego gazu, którego działanie wypróbowano na Kurdach. — Co było w sejfie? — zapytał z nadzieją w głosie. — Wszystko — przyznał Bear. — Utrzymywał pan, że to najpewniejsze miejsce.

Hamadi zbladł. Teraz wszystko było kwestią godzin. Bogu dzięki, katastrofa nastąpiła dość późno, ale przeciwnicy mieli jeszcze szansę pokrzyżować im szyki. — Nie ma mowy, by pozostał pan w Brukseli — powiedział do Beara. — Trzeba natychmiast pana przerzucić. — Mam tu jeszcze pracę — zaoponował inżynier. — Muszę zweryfikować masę rzeczy w dostawach i wybrać programy informatyczne, które wezmę ze sobą.

Irakijczyk machnął ręką.

— Kiedy przeanalizują zawartość sejfu, rozpęta się piekło. Nie może pan tu zostać. Ostatnie elementy dostarczone zostaną najpóźniej pojutrze. Nie przypuszczam, by zdołali je przechwycić. Proszę się przygotować. Georges Bear po raz pierwszy stawił czoła Irakijczykowi.

— Jeżeli mam wyjechać, chcę zabrać ze sobą Pamelę Balzer — oświadczył.

Tarik Hamadi miał wrażenie, że ziemia usuwa mu się spod nóg. A więc wszystko, co mówił, było rzucaniem grochu o ścianę! Jego spojrzenie sposępniało, opanował się jednak i powiedział prawie spokojnym głosem:

— Oszalał pan! Powiedziałem panu, że dziewczyna przeszła na stronę Amerykanów. Stała się naszym najgorszym wrogiem.

— Sądzę, że pan się myli. Zresztą jeżeli pojedzie z nami, nie będzie mogła już zdradzić. W Iraku straci z nimi kontakt. Tego może pan dopilnować.

To był ważki argument. Hamadi pomyślał, że do wszystkiego, co zwaliło mu się na głowę, nie warto dorzucać nowych problemów. Bear zwariował na punkcie tej dziewczyny. W Iraku będą mogli w każdej chwili dyskretnie się jej pozbyć.

— Dobrze — powiedział ugodowo. — Pod jednym warunkiem. Proszę jej o tym wcześniej nie mówić. Po prostu zabrać ją do Rotterdamu. Kiedy znajdzie się na statku, przestanie być groźna.

— Świetnie — zgodził się Bear — zajmę się tym.

Przedtem muszę sprawdzić załadunek.

— To nadzwyczaj poważny projekt!

Specjalista w dziedzinie zbrojeń, Richard Walleger z kwatery głównej OTAN, został pilnie wezwany do ambasady amerykańskiej w Brukseli. Zapoznawszy się z górą dokumentów wyniesionych z CTC, podniósł głowę. Stół konferencyjny zasłany był papierami. Wszystkich agentów Stacji posiadających odpowiednie kwalifikacje zmobilizowano do rozszyfrowywania, segregowania i analizowania. W sąsiednim pokoju przy telefonach siedzieli inni agenci, wspomagani przez pracowników Military Intelligence. Punkt po punkcie weryfikowali uzyskiwane z dokumentów dane.

Morton Baxter zajęty był taśmową produkcją depesz do Langley. Do biura wszedł jeden z jego zastępców i matowym głosem oznajmił:

— Rozmawiałem z Forges Walter Somers w Birmingham. Dostarczono już czterdzieści osiem z pięćdziesięciu dwóch zamówionych elementów. Są to elementy stalowych rur o średnicy czterystu osiemdziesięciu milimetrów i długości pięciu metrów. Kontrakt podpisany dwa lata temu opiewa na 1,6 miliona funtów sterlingów. Sądzili, że chodzi o elementy rurociągu.

Richard Walleger wzruszył ramionami.

— Kłamcy albo durnie! Części rurociągu odlane ze stali takiej jakości? Można ją wyginać o sześćdziesiąt stopni i jest bardzo wytrzymała na ciśnienie. Przecież to nie ma nic wspólnego z normalnym rurociągiem! Przygnębiony Morton Baxter zabrał się do pisania kolejnej depeszy. Pracowali od świtu. Zaczęli natychmiast po powrocie z „włamania”. Malko spał tylko dwie godziny i marzył, by czym prędzej znaleźć się w „Amigo”, wziąć prysznic i sprawdzić, co dzieje się z Pamelą Balzer, pozostawioną pod ochroną goryli i Elka.

— Analiza zdobytych przez pana dokumentów ujawniła, że Bear skonstruował na zamówienie Irakijczyków superdziało, przy którym działa z Nawarony są tylko przyjemnym żartem. Zdolne jest wystrzelić rakietę na odległość przekraczającą czterysta kilometrów, z prędkością początkową czyniącą z niej pocisk balistyczny niemożliwy do wykrycia przez izraelski system antyrakietowy. — Na jakim etapie są prace nad jego konstrukcją? — W stadium końcowym. Operacja trwa od ponad dwóch lat, tuż pod nosem wszystkich poważnych służb wywiadowczych. To Georges Bear ją zmontował. Części do tych „puzzli” zamawiał potem, pod różnymi pozorami, w całej Europie.

— I nikt niczego nie podejrzewał? — zdziwił się Malko. — W projekt zainwestowano setki milionów dolarów, a wszystko na rzecz europejskich firm, często znajdujących się w krytycznym położeniu. Po cóż było zadawać zbędne pytania?

— A Izraelczycy?

— Ci także niczego nie dostrzegli. Nie kontrolują ściśle środowiska przemysłowego, a nie wchodził tu w grę przemyt materiałów zbrojeniowych. Wszystkie części tych dział miały w zasadzie cywilne przeznaczenie.

— Powiedział pan „tych dział”?

— Tak. Z dokumentów wynika, że planowana jest budowa trzech. Lufy ukryte są już w pobliżu granicy jordańskiej i wycelowane w Izrael. Najpierw testuje się je w Karboli, gdzie znajduje się ogromny kompleks przemysłowy budowy rakiet. Projekt 395. Tam właśnie testowane są łatwopalne materiały mające wyrzucić pocisk. Nie dostarczone jeszcze elementy to tylko części zamienne. — A krytron? — przypomniał Malko o najistotniejszym elemencie tej przerażającej historii.

— Najprawdopodobniej jest jedną z brakujących części. Dokumenty jednak o niej nie wspominają. To jedynie nasza hipoteza. Niestety więcej niż prawdopodobna. Połączenie inwencji Beara i głowic nuklearnych umożliwi Irakowi zniszczenie Izraela jednorazowym wystrzałem z tych piekielnych dział. To mały kraj. Od Tel-Awiwu do Jerozolimy jest tylko czterdzieści kilometrów. Przykład wojny chemicznej przeciwko Kurdom dowodził, że Saddam Hussein nie cofa się przed niczym. — Żydzi do tego nie dopuszczą — zauważył Malko. — Nawet jeżeli zostaną uderzeni pociskami nuklearnymi, odpowiedzą i zetrą Irak z powierzchni Ziemi. — Bliski Wschód to irracjonalny świat. Irak jest krajem brutalnej dyktatury, władanym przez jednego człowieka — Husseina, który chce stać się przywódcą tej części świata. Nawet gdyby miało go to kosztować kilka tysięcy poległych.

Malko milczał, wiedząc, że Amerykanin ma rację. Z czystej nienawiści Irak prowadził przecież idiotyczną wojnę z Iranem, wojnę, która pochłonęła milion ofiar. Dlaczegóż by nie przeciw Izraelowi… Nie pojmował, w jaki sposób tak groźny projekt mógł zostać prawie zrealizowany bez wiedzy zachodnich wywiadów.

— Część dokumentów — ciągnął odgadując jego myśli rozmówca — dowodzi powiązań z poważną belgijską wytwórnią materiałów wybuchowych. Nie robili sobie złudzeń, ale przyjęli zamówienie ze względu na trudną sytuację finansową. Wielu innych kierowało się pewnie podobnymi pobudkami.

Zabrzmiało to zniechęcająco.

— Co nam w takim razie pozostaje? — zapytał Malko. — Skoro jest już za późno…

— Obawiam się, że niewiele — przyznał Baxter. — Krytrony wędrują po świecie, a reszta materiałów jest najprawdopodobniej w Iraku. Pozostaje wywarcie presji dyplomatycznej, na to jednak Irakijczycy gwiżdżą. — Dlaczego w takim razie tak usilnie przeszkadzali nam dotrzeć do Beara?

— Chcieli możliwie najdłużej utrzymać sekret. Uderzyć na Izrael z zaskoczenia. Sytuacja stała się zapalna. Nie sposób zataić przed Izraelczykami naszych ostatnich odkryć. A Izrael, z Shamirem u steru władzy, gotów jest zaatakować prewencyjnie, tak jak to zrobił parę lat temu, bombardując reaktor jądrowy w Tammouz — dodał Malko.

— Właśnie. Ale tym razem to nie wystarczy. Jedynym środkiem zapobiegawczym byłoby starcie Iraku z mapy. Przeleciał anioł, uginając się pod ciężarem uczepionych do skrzydeł bomb atomowych… Oczywiście takie powiązanie zmartwiłoby niewielu. A z pewnością ani Irańczyków, ani Syryjczyków. Jakież jednak ryzyko eskalacji! Jeśli Izrael nie unicestwi dział Beara, Bliski Wschód stanie przed widmem katastrofy nuklearnej. Amerykanin wstał, wyraźnie wykończony.

— Potrzebuję paru godzin na precyzyjną ocenę sytuacji. Spotkamy się wieczorem. Zweryfikujemy dane. To pochłania masę czasu. Czterdzieści osób w wielu krajach nie zajmuje się niczym innym. Wszystko wpływa do centralnego komputera w Langley.


* * *

Pamela krążyła jak lew po klatce, strzeżona przez Elka, na którego policzku widniała długa szrama. Na widok Malka call-giri zerwała się i niemal rzuciła na niego. — Ten łajdak nie daje mi wyjść!

Elko spojrzał na nią ponuro. Kolejna kandydatka pod garottę. Gdyby nie respekt wobec Malka, stłukłby ją porządnie i wybił z głowy spacery.

— A dokąd się pani wybiera? — zapytał Malko.

— Dzwonił Bear. Chce się ze mną zobaczyć, ma kłopoty. Sądzi, że Irakijczycy chcą go uprowadzić. Zdołał się im wymknąć.

— Gdzie jest?

— To nie pańska sprawa.

Malko wzruszył ramionami i usiadł na łóżku.

— W takim razie nie ruszy się pani stąd…

Pamela podbiegła do niego zionąc wściekłością. — Nie dość jeszcze zawracaliście mi dupę?! Facet ma kota na moim punkcie. Chce mnie wyciągnąć z tego gówna. To moja ostatnia szansa, bo ta dziwka, pana przyjaciółka Mandy, poderwała mi narzeczonego. Jej słowa brzmiały szczerze, trudno jednak było wykluczyć, że jest manipulowana.

— Dobrze — ustąpił Malko. — Może się pani z nim spotkać, ale idę z panią. Chcę z nim pomówić. — Tak jak z tymi dwoma w zamku — zaśmiała się szyderczo. — Jego też pan załatwi!

— Nie jestem mordercą — zaprotestował Malko. — Mam dla niego propozycję, na którą może przystanie.

— A jakąż to?

— Sposób na wyciągnięcie z tego was obojga. Więc?

— Czeka na mnie w „Hiltonie”. W pokoju.

A więc nie chodziło tylko o rozmowę…

— Zawiozę panią. Ale proszę nie próbować żadnych sztuczek. To kosztowałoby drogo i panią, i jego. Pomówię z nim i zostawię was samych.

Wziąwszy pod uwagę rozwój wydarzeń, nie wiedział, co może wyciągnąć z Beara. Warto było jednak spróbować. Przeszedł do pokoju, w którym czekali goryle. Chris zajęty był czyszczeniem berrety, Milton — przeglądaniem „Penthouse’a”.

— Schowajcie zabawki. Idziemy na spacer.

— Uregulujemy rachunki? — uśmiechnął się Chris. — Nie, pobawimy się w nianię. Z tą damą, którą tak panowie lubią…

Zaczerwienili się jak dzieci, aż Malko pomyślał, że Pamela przerobiła ich na swoje kopyto…


* * *

Hali „Hiltona” był pusty i cichy. Milton został na dole przy windzie, a Malko z Chrisem odprowadzili Pamelę. Dziewczyna zatrzymała się przy drzwiach z numerem 645 i zastukała trzy razy.

— Pamela? — zapytał po chwili niepewny głos.

— Tak.

— Jesteś sama?

— Tak.

Zgrzyt klucza i drzwi otwarły się. Chris wpadł w nie jak huragan przewracając inżyniera. Ten poderwał się, sięgnął do teczki i w jego ręce pojawił się herstall. Padł wystrzał. Kula otarła się o Malka. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła i krzyk Pameli, która rzuciła się do ucieczki. Chris Jones podstawił jej nogę i jak długa runęła na dywan. Goryl potężnym ciosem wytrącił broń z ręki Beara. Herstall wylądował w kącie pokoju, poza zasięgiem rąk właściciela. Z nastroszonymi resztkami włosów i wybałuszonymi oczyma Kanadyjczyk rzucił się ku drzwiom. Zatrzymał go Malko.

— Wezwij policję! — krzyknął Bear do Pameli. — Zamordują nas!

Chris uniemożliwił ten zamiar wyrywając kabel telefonu. Malko szepnął Bearowi do ucha:

— Panie Bear, nie zamierzam pana zabić, chcemy trochę pogawędzić. Nie jesteśmy z Mossadu…

Malko uchwycił jego pełne zdumienia spojrzenie. Przytrzymał go jeszcze przez sekundę i uwolnił. Rozgniewana Pamela podciągnęła pończochy. Malko zwrócił się do niej:

— Proszę wyjaśnić, kim jesteśmy. I co dla pani zrobiliśmy. W zamku Amboise i w Wiedniu.

— Przeszkodzili tamtym mnie ukatrupić… — powiedziała niechętnie.

— Tamtym? Jakim tamtym? — zainteresował się Georges. — Pańskim irackim przyjaciołom — odpowiedział Malko. — Dwukrotnie usiłowali zgładzić Pamelę.

Oczy inżyniera rozbłysły gniewem.

— Zorientowali się, że przez nią możecie dotrzeć do mnie? — zapytał.

— Tak.

Po raz pierwszy od początku całej afery Malkowi udało się dopasować do siebie wszystkie elementy „układanki”. Musiał to jednak jeszcze sprawdzić. Ktoś zapukał do drzwi. Dobiegł ich niespokojny kobiecy głos.

— Czy wszystko jest w porządku? Słyszeliśmy jakieś hałasy. Malko otworzył drzwi i powitał pokojówkę rozbrajającym uśmiechem.

— Jak najbardziej. Czy coś się stało?

— Och, nic takiego! Wydawało mi się, że słyszę wybuch.

— To nie u nas — zapewnił.

Georges Bear uspokoił się. Najwyraźniej zszokowany nowościami, pożerał Pamelę wzrokiem. Z jej zachowania wynikało, że zadowolona jest z zastępczego narzeczonego. — Panie Bear, pracuję dla CIA. Nie musi mi pan wierzyć, ale pani Balzer zna szereg faktów łatwych do sprawdzenia. To my włamaliśmy się do pańskiego biura. W ten sposób odkryliśmy plany superdziała. Nie ma w tym nic zaskakującego, bo pracował pan już dla Irańczyków. — Gdyby panowie z Waszyngtonu nie byli tak ograniczeni, pracowałbym nadal dla Amerykanów.

— Nie będziemy się spierać — ugodowo powiedział Malko. — Chcę się jedynie upewnić, że jest pan świadom, iż pomaga rozpętać groźny konflikt na Bliskim Wschodzie, konflikt nuklearny.

— O czym pan mówi? — Bear spojrzał na niego osłupiały. — Irakijczycy zlecili mi skonstruowanie dział dalekiego zasięgu, pozwalających uderzyć na Teheran bronią chemiczną, gdyby ten przystąpił ponownie do zmasowanego ataku z broni pancernej na Bagdad. Według posiadanych przez nich danych Iran nadal wzmacnia potencjał, szykując atak z zaskoczenia — powiedział z przekonaniem.

— Świetnie — skwitował Malko. — Czy wie pan, że Irakijczycy sprowadzili ostatnie części niezbędne do konstrukcji pocisków nuklearnych? Myślę o krytronach, ukradzionych w Stanach, i o wirówkach dostarczonych przez Chiny. — Nie — pokręcił głową Bear. — Nie znam się na broni nuklearnej. Ale moi iraccy przyjaciele utrzymują, że długo jeszcze nie będą jej mieli.

Malko spojrzał przenikliwie na inżyniera.

— Panie Bear, pańscy iraccy przyjaciele okłamali pana. Niewątpliwie panem manipulują. Nie przygotowują obrony przed Iranem, lecz atak na Izrael. Ściśle mówiąc, dążą do zniszczenia części ich państwa. Chcą do tego użyć pańskich dział i pocisków nuklearnych. Zapadło milczenie. Malko widział, jak myśli tłoczą się pod wyłysiałą czaszką Beara. Inżynier robił się coraz bledszy. Jego spojrzenie zamgliło się. Zaciskał dłonie, by ukryć ich drżenie. — Jest pan pewien tego, co mówi? — zapytał słabym głosem.

— Całkowicie.

Jego twarz wykrzywiła się, z oczu popłynęły łzy.

Od dłuższej chwili panowała ciężka cisza. W ciągu paru minut Bear postarzał się o dwadzieścia lat. Pamela nerwowo zdejmowała i zakładała nogę na nogę. Przyszła tu, by podczas erotycznego seansu, który potrafiła po mistrzowsku zaplanować, definitywnie usidlić narzeczonego, a znalazła się w centrum political-fiction, wśród ludzi mówiących o niezrozumiałych dla niej sprawach. Z trudem zdołała uwierzyć, że ten niezdarny człowieczyna, który w łóżku przypominał królika, mógłby wstrząsnąć światem. Kwestie żydowskie nie były jej znane. W czasopismach i telewizji interesowały ją wyłącznie reportaże o księżniczkach i miliarderach.

— Proszę podać mi szczegóły — odezwał się wreszcie Bear. — Nie mogę panu uwierzyć.

Malko przedstawił znane mu fakty. Inżynier słuchał uważnie, zadając czasem pytania i nerwowo paląc papierosa. Chrisowi i Pameli czas zaczynał się dłużyć. Malko czuł, że przekonał rozmówcę. Ostateczny cios zadał wspominając o izraelskim systemie obrony antyrakietowej i jego brakach. Rysy twarzy Beara rozluźniły się — wkroczył na znany sobie teren.

— Jest pan przekonany, że Irak będzie wkrótce miał broń nuklearną? — zapytał.

— ” Najlepsi specjaliści twierdzą, że brak im jedynie krytronów. Dane posiadane przez CIA pozwalają zlokalizować trzy centra przemysłu jądrowego: Azbel, Mossoul i Tuwaratha. W czasie krótszym niż trzy miesiące są w stanie złożyć wiele głowic jądrowych, które mogą być wystrzelone z pana dział. A propos, czy nie ciążyła panu świadomość brania udziału w masakrze tysięcy Irańczyków, spowodowanej uderzeniem broni chemicznej? — To nie ja zbudowałem wytwórnie broni chemicznej w Iraku, lecz Anglicy. Ja konstruuję działa. Nie interesuje mnie, co jest z nich wystrzeliwane.

Werner von Braun, nim wysłał na księżyc rakietę na konto Amerykanów i NASA, skonstruował dla nazistów VI i V2, by mogli posłać je na Londyn… Nie warto było wszczynać tej dyskusji. Malko zaatakował z innej strony. — Zgadza się pan również na unicestwienie Izraela? — Nie, przysięgam panu, że nie chcę być za to odpowiedzialny.

— Mimo to — pastwił się nad nim Malko — tak właśnie się stanie. Pana obiekcje nie zaważą na decyzjach Saddama Husseina, a Irak ma już wszystko przygotowane. Sądzę, że iraccy specjaliści mogą złożyć działa bez pana?

— Zapewne tak — przyznał. — Ale to nie takie proste.

Malko sądził, że się przesłyszał.

— A więc nie mogą się bez pana obejść?

— Mogą. Ale nie dostarczono jeszcze wszystkich elementów dział. To, co już mają, nie wystarczy, by ich użyć.


* * *

Wydawało się, że Bear z ogromnym wysiłkiem zdobywa się na spokojną relację. Pod pytającym spojrzeniem Malka ciągnął:

— Prawdą jest, że większość prac jest wykonana. Najcięższe części zostały ściągnięte z Wielkiej Brytani i Włoch. Te, które składają się na lufy i lawetę. Brakuje jednak najważniejszej: mechanizmu hydraulicznego cofania i nasady. Są mniejsze, ale bez nich żadne działo nie wystrzeli.

Malko nie wierzył własnym uszom. Oto powód, dla którego Bear przebywał nadal w Europie.

— Gdzie są te części? — zapytał.

— Bierze mnie pan za idiotę? Nie mam pewności, czy mówi pan prawdę. Od dwóch lat pracuję z Irakijczykami i jak dotąd byli dobrymi partnerami. Muszę sprawdzić pańskie informacje.

— To będzie trudne — zauważył Malko. — Irakijczycy pilnie strzegą tajemnicy. Nawet przed panem. — Skąd więc pan o tym wie? — padła riposta.

— Przez skojarzenie danych — wyjaśnił. — Sprawa krytronów jest jeszcze tajna. Ale incydent na Roissy jest powszechnie znany — zabito trzech policjantów. Wiemy teraz, że pański przyjaciel, Tarik Hamadi, spotkał się w Berchtesgaden z człowiekiem, który zdobył krytrony — z niejakim Faridem Badrem. To Libańczyk.

— Nie miałem okazji go spotkać.

— On także już nie żyje. Zamordowali go ludzie Hamadiego. Zależało mu, by zatrzeć wszystkie ślady wiodące do Iraku. Doskonale mu się udało. Gdyby nie Pamela, za kilka miesięcy pańskie działa byłyby wymierzone w Izrael. Zaistniałaby groźba nuklearnej apokalipsy. Załóżmy, że upewni się pan o prawdziwości moich słów. Cóż pan może zrobić? Nie zawahają się pana zabić. Nie jest pan już im niezbędny, nieprawdaż?

Po chwili inżynier odpowiedział zmienionym głosem:

— Muszę się upewnić, że mówi pan prawdę. Wtedy powiem panu, jak przechwycić najważniejsze części, nim dotrą do Iraku, aby moje działa nie mogły zostać użyte. Malko odczuł głęboką satysfakcję. Długie zmagania zakończyły się powodzeniem. Teraz jednak wszystko znalazło się w rękach Beara. Uprowadzenie i tortury sprzeczne były z etyką Malka, a w dodatku spowodowałyby natychmiastową reakcję Irakijczyków i przyspieszenie biegu wydarzeń. Zmuszony był mu zaufać, nawet jeżeli wiązało się to z ogromnym ryzykiem. — Co pan proponuje? — zapytał.

Bear uleciał już w obłoki zapatrzony w Pamelę, szybko jednak powrócił na ziemię.

— Zostawić mnie tutaj. Nie potrzebuję wiele czasu, by sprawdzić, czy pan kłamie. Będę pana oczekiwał jutro u siebie o tej samej porze i umożliwię panu unicestwienie mojego dzieła. Irakijczycy nigdy mi tego nie wybaczą. Chcę, byście dali ochronę mnie i pani Balzer. — Zostanie pan wsadzony wraz z nią do amerykańskiego samolotu wojskowego, gdy tylko załatwimy sprawę — oświadczył Malko. — Zapewnimy panu wszystko, by mógł pan zacząć życie na nowo, naturalnie dotyczy to także kwestii materialnej.

— Mam dość pieniędzy. — Inżynier machnął ręką.

— Do jutra — powiedział Malko podając mu dłoń. — Godzinę przed spotkaniem proszę zadzwonić pod ten numer i poprosić o zrobienie przeglądu samochodu. Pański telefon na pewno jest na podsłuchu.

Bear otworzył mu drzwi, chcąc jak najprędzej zostać sam na sam z Pamelą.

— Cholernie pan ryzykuje — westchnął Chris Jones, gdy wyszli na korytarz.

— To czasami nieuniknione. Wierzę, że jest szczery.

A poza tym nie mam wyboru.

Pozostało mu powiadomić CIA o niespodziewanym zwrocie. I prosić Boga, by Bear dotrzymał słowa.


* * *

Morton Baxter słuchał relacji Malka z otwartymi ustami, nie tając narastającego niedowierzania. Pełnym sceptycyzmu głosem powiedział w końcu:

— To niemożliwe! Ten Bear pracuje dla Iraku od lat. Nie mógł dać się tak wywieść w pole. Wie, że nienawidzą Żydów.

— To naukowiec — przekonywał go Malko. — Nie obchodzi go praktyczne wykorzystanie jego odkryć. Wierzę, że mówił prawdę.

Weszła sekretarka, przynosząc gruby plik dokumentów. Analizowano w dalszym ciągu zakres strat. Amerykanin przejrzał papiery i skinął głową.

— „Kuzyni” na pewno maczali w tym palce. Utrzymują, że nic nie wiedzą, podczas gdy większość ogromnych części wyprodukowana została w Wielkiej Brytanii. Oni też potrzebują pieniędzy na swoje drobne sekretne sprawy. — Zdołał pan sprawdzić, czy Bear mówił prawdę o nie dostarczonych materiałach?

Amerykanin jeszcze raz zerknął w papiery.

— Sądzę, że tak. To, co już dotarło do Iraku, stanowi osiemdziesiąt procent całości. Reszta jest gdzieś w świecie, wyprodukowana w różnych fabrykach i wyekspediowana ciężarówkami. Mamy niepełną listę, ale jest bezużyteczna. Są tam Rumuni, Bułgarzy, Anglicy, Grecy. Wszystko to z pewnością zostało dawno załadowane na statki, — A mechanizm cofania?

— Proszę. Zamówiony w Eagle Trust za pięćdziesiąt tysięcy funtów sterlingów. Dostarczony i załadowany na rumuńską ciężarówkę dwa tygodnie temu.

— A więc nie mamy żadnych szans powstrzymania realizacji planu „Osirak”? — nalegał Malko.

— Więc Bear, jeżeli zmieni obóz, jest jedyną osobą, która może nam pomóc — skonkludował Malko.

— Zgadza się — przyznał Baxter z niezadowoleniem.

— Ale ja na to nie liczę.

— Poczekajmy do jutra — powiedział Malko. — Teraz pójdę do „Amigo”.

Pilno mu było odebrać Pamelę, całą i zdrową. Znów stała się jego atutem. W hallu „Hiltona” zostawił goryli, rozkazując im nie spuszczać jej z oka. Irakijczycy na pewno nie zrezygnowali z zamiaru pozbycia się Pameli.


* * *

Tarik Hamadi uśmiechem pokrył wściekłość.

— Gdzie się pan podziewał? Zmylił pan moich ludzi.

Bear wytrzymał jego spojrzenie nie spuszczając oczu. — Chciałem zobaczyć się z Pamelą Balzer. Zgadza się jechać ze mną do Iraku. Kiedy wyruszamy?

— Powiedziałem, żeby pan nie spotykał się z tą dziewczyną. Wyjedziemy jutro, kiedy tylko zakończymy załadunek. Zapewnimy panu ochronę do chwili wejścia na pokład. Trzeba uważać na Amerykanów, z pewnością będą usiłowali pana zatrzymać. A tym bardziej na Żydów. Bear udał, że nie słyszy.

— Dlaczego usiłowaliście zamordować Pamelę Balzer? — zapytał spokojnie.

Hamadi nie spodziewał się tego pytania. Pokrył zmieszanie uśmiechem.

— Kto to panu powiedział?

— Ona. Ze szczegółami, które dowodzą, że to prawda. Wysadziliście nawet jej wiedeńskie mieszkanie. Irakijczyk spojrzał na niego pobłażliwie.

— Georges — powiedział — wyświadcza pan naszej ojczyźnie nieocenione przysługi i my, Irakijczycy, będziemy panu zawsze wdzięczni. Dotąd nikt nie wiedział o naszych powiązaniach. Popełniłem nieostrożność przedstawiając panu Pamelę. Nie wiedziałem, że pracuje dla Amerykanów i izraelskich służb specjalnych. Informatorka. W jej zawodzie często się to zdarza. Kiedy zdałem sobie z tego sprawę, zrobiłem wszystko, by pana ochronić. Należało przeciąć łączącą nas nić. Działałem dla pańskiego dobra.

Bear milczał. Znał twarde reguły tajnych operacji.

Irakijczyk powiedział mu przynajmniej część prawdy. Prawdą było też, że Irak ma wielu wrogów. Upewniwszy się co do jednego, podjął śledztwo.

— Nie mówił mi pan, że macie użyć moich dział do wystrzeliwania pocisków jądrowych na terytoria izraelskie — rzucił twardym głosem.

Tarik Hamadi miał wrażenie, że niebo runęło mu na głowę. W duchu przeklinał CIA i Pamelę. Chętnie wydrapałby jej oczy własnymi rękami. Świdrujące spojrzenie Beara wprawiło go w zakłopotanie. Zdecydował się przeciąć wrzód.

— Nie powinienem z panem o tym rozmawiać. To tajemnica państwowa. Syjoniści jak zwykle wypaczali prawdę. A jest ona prosta. Jesteśmy ich największymi wrogami. Wiemy, że w dogodnym momencie będą chcieli zniszczyć swych arabskich wrogów. Ani Syria, ani Jordania, ani nawet Libia nie dysponują bronią, by odpowiedzieć na ich atak. Dzięki panu i innym naszym przyjaciołom — niech Allach ma was w swej opiece — kończymy prace nad systemem obrony jądrowej, który pozwoli utrzymać pokój w regionie. Wniósł pan swój wkład w to dzieło.

Georges Bear nic nie powiedział, zatopiony w rozmyślaniach. A więc agent CIA nie kłamał.

— Dlaczego pan mi o tym nie powiedział?

Hamadi bezradnie rozłożył ręce.

— Tylko sam prezydent mógł panu powiedzieć.

Poniósłbym poważne konsekwencje, gdybym zdradził panu ten plan. Sprawa jest jeszcze bardziej tajna niż pańska. Sądzę jednak, że prezydent zamierzał pana o tym poinformować po pańskim powrocie do Bagdadu. Zapadła cisza. Bear przeczesał włosy dłonią. Sprawiał wrażenie przekonanego i Hamadi doznał ulgi…Chcąc zmienić temat zapytał:

— Pragnie pan więc zabrać ze sobą Pamelę Balzer?

— Zdecydowanie.

Hamadi nie oponował. Człowiek, z którym rozmawiał, pozostawał pod osobistą ochroną prezydenta. — Doskonale. Zadbam, by nie zabrakło jej niczego.

Podróż może długo trwać.

Wstał, dając do zrozumienia, że spotkanie jest zakończone. Ściemniało się.

— Przyjechał pan samochodem?

— Oczywiście.

— Nasz wóz będzie pana eskortował do garażu. Tak będzie lepiej. Do chwili wyjazdu proszę nie opuszczać mieszkania. Amerykanie albo Żydzi mogą próbować pana uprowadzić.

Kiedy inżynier wsiadł do windy, Hamadi czym prędzej wrócił do biura, by wysłać zaszyfrowany teleks do Bagdadu. Należało zmodyfikować plany. Nie można dłużej czekać z atakiem na Izrael. Syjoniści przypuszczą kontratak. Będą usiłowali zniszczyć działa. Na szczęście było to praktycznie niemożliwe, ponieważ ukryto je pod ziemią w ściśle tajnych miejscach.

Istniało ryzyko, że Izrael ich zniszczy. Takiej odpowiedzialności moralnej wobec międzynarodowej społeczności Shamir jednak nie podejmie. Irak potrzebował jeszcze trzech miesięcy na ostateczne przygotowania. Za sporą kwotę Mauretania zgodziła się udostępnić swoje tereny pustynne do przeprowadzenia prób nuklearnych. Krytrony znajdowały się poza zasięgiem Amerykanów. Ale co zrobić z Georgesem Bearem? Hamadi nie potrafił ocenić, w jakim stopniu Bear mógł ulec wpływom wrogich służb. Za kilka godzin nie będzie mógł już jednak w niczym zaszkodzić. Tarik Hamadi zapalił grube cygaro, by stłumić straszną i przytłaczającą myśl: a jeśli inżynier zmienił front z pobudek moralnych? Jeśli zamierzał zdradzić? Znał informację, która mogła unicestwić cały plan „Osirak”. Irakijczyk zapatrzył się przed siebie, w drzewa pobliskiego parku. Instynkt podpowiadał mu, że należy pozbyć się Georgesa Beara, by uniknąć ryzyka. To jednak było niemożliwe. Prezydent Saddam Hussein nigdy się nie zgodzi. A przecież inżynier nie był im już potrzebny. Wezwał centralę i poprosił o połączenie z prezydentem.


* * *

Georges Bear obserwował w lusterku wstecznym mercedesa irackich „opiekunów”. Zderzak w zderzak. Nie zdoła ich zgubić. Rozmowa z Hamidem przekonała go. Dławił go wstyd. Wszystko się zgadzało. Bogu dzięki, że spotkał Pamelę. Dzięki niej odnajdzie szczęście i nie przyczyni się do katastrofy nuklearnej. Zamiast do domu pojechał na plac Grand-Sablon. Musiał bezwzględnie powiedzieć agentowi CIA, że mu ufa i uprzedzić Pamelę o wyjeździe. Wszedł do kwiaciarni i zamówił ogromny bukiet. Wsunął do koperty kartkę z wiadomością: „Jutro jedziemy do Rotterdamu. Uprzedź swego przyjaciela” i dołączył ją do kwiatów.

Gad Friedman zabił już piętnastu ludzi:

palestyńskich terrorystów, którzy dopuścili się zbrodni przeciwko Państwu Izraelskiemu. Po pierwszej serii egzekucji wrócił do kraju, by szkolić rekrutów tej szczególnej, podlegającej wyłącznie premierowi komórki Mossadu. Stanowili starannie dobraną piętnastoosobową grupę, w której wszyscy się znali; byli zrównoważeni, religijni i pewni swej słuszności. Wcielali przecież w życie tylko biblijną zasadę — oko za oko, ząb za ząb. Przyjechał do Brukseli przed dwoma dniami przez Rio de Janeiro. Stamtąd wyruszył w dalszą drogę wyposażony w argentyński paszport. Władał biegle — poza hebrajskim — kilkoma językami: arabskim, hiszpańskim, rumuńskim, niemieckim i oczywiście angielskim. Szeroki w barach, o czarnych kręconych włosach przetykanych siwizną i poczciwej gębie, nieco otyły, budził sympatię każdego, z kim się zetknął.

Jego kompan, Zev Avner, był nijaki: po prostu urzędnik bez osobowości. Z tym wrażeniem kłóciły się jedynie przenikliwe niebieskie oczy. Był gibki jak akrobata, a w czasie wolnym od misji prowadził salę gimnastyczną w Tel Awiwie.

— Chyba się zbliżamy — powiedział.

Obaj wielokrotnie — zarówno w dzień, jak i w nocy — zaznajomili się wcześniej z trasą. Po przyjeździe do Brukseli uzyskali niezbędne informacje od ekipy rozpoznawczej. Ambasada Izraela znajdowała się zresztą nie opodal. Pokazano im makietę, potem zdjęcia „obiektu”: pod różnymi kątami, w rozmaitych ubraniach. I fotografie samochodu z wyraźnie widoczną tablicą rejestracyjną. Następnie wyjaśniono, dlaczego Państwo Izraelskie zdecydowało się zlikwidować tego człowieka. Zev i Gad nie byli robotami. Chcieli wiedzieć, co robią i dlaczego. Mieli prawo odmówić.

Zev, który prowadził, minął szeroko otwartą bramę rezydencji i powoli podjechał na zewnętrzny parking dla gości. Zaparkował taunusa między dwoma innymi wozami i wyłączył silnik. Samochód zarejestrowany był w Antwerpii, a należał do absolutnie pewnego korespondenta, nieobecnego w Belgii. Przyjrzeli się fasadom trzech przylegających do siebie domów. W interesującym ich mieszkaniu na ósmym piętrze światła były zgaszone. — Dobrze się tu musi mieszkać — stwierdził Gad patrząc na wielkie drzewa w parku. Nie znosił zatrutego Tel Awiwu.

Wolnym krokiem ruszyli ku numerowi 24. Zev otworzył drzwi kluczem. Pierwsza ekipa wzięła wczoraj jego odcisk.

Dwaj agenci izraelscy minęli mały hali, tą samą metodą otworzyli drugie drzwi, wsiedli do windy i zjechali do garażu. Upewniwszy się, że jest pusty, ruszyli ku drzwiom z numerem 26, czyli do mieszkania „obiektu”. Budynek był pusty. Dobiegała ósma wieczorem. „Obiekt” prowadził regularny tryb życia. Codziennie po powrocie z biura albo zostawał w domu, albo przebierał się i wychodził. Nawet jeśli miał ochronę, zostanie w garażu. Musiał czuć się bezpiecznie w tym zamkniętym jak sejf budynku. Zev zerknął na zegarek. Miał rezerwację na ostatni lot do Londynu. Jego przyjaciel jechał do Paryża. Rachunki hotelowe mieli już uregulowane. Dokumenty, pieniądze i prawa jazdy złożyli w przechowalni na lotnisku, w dwóch osobnych skrzynkach, na wypadek gdyby musieli się rozdzielić.

Jak zwykle podczas tego typu akcji nie mieli kontaktu z brukselską jednostką Mossadu, w celach logistycznych posługując się siatką bezpośrednio powiązaną z Tel Awiwem. Nawet szef Mossadu na Belgię nie wiedział o ich obecności, ani, ma się rozumieć, o ich zadaniu. Mieli do czynienia ze sprawą, w której wmieszany był niejeden wywiad, niebezpieczeństwo było więc duże. Zev obserwował okolicę domu. Nagle przed wejściem zatrzymał się na moment biały fiat. Za kierownicą siedziała kobieta. Samochód odjechał w stronę parkingu. — Idzie! — szepnął Zev.

Fiat śledził audi „obiektu”. Gdyby ten nie był sam, kobieta zatrzymałaby się i podeszła zadzwonić do drzwi. Natychmiast zwinęliby akcję.

— Do roboty! — powiedział Zev.

Do tej pory ani razu nikt nie użył windy. O tej porze mieszkający na wprost „obiektu” lekarz już nie przyjmował. Żydzi wsiedli do kabiny, Gad wcisnął guzik ósmego piętra. Po chwili znaleźli się na miejscu. Ledwie wysiedli, winda zjechała na dół. Rozejrzeli się wokół. Korytarz miał kształt litery L. W krótszej części znajdowały się drzwi lekarza. Ukryli się tam, niewidoczni z windy. Cichy szmer. Winda wjeżdżała.

Zev poczuł przyspieszony rytm serca. Te chwile nigdy nie były przyjemne. W korytarzu paliło się łagodne światło, zupełnie wystarczające, by rozpoznać nadchodzącego. Drzwi windy otwarły się. Wysiadł „obiekt”. Wejście do jego mieszkania znajdowało się nieco na prawo od windy. Nie mógł ich zauważyć. Dobiegł ich zgrzyt klucza. Zev postąpił krok do przodu i zobaczył dość szczupłego, łysawego mężczyznę z pudełkiem czekoladek w ręce. Ich spojrzenia spotkały się. Zev uśmiechnął się do niego.

— Pan Georges Bear?

Zadał pytanie łagodnym, spokojnym głosem, tak jak wypowiedziałby je policjant.

— Tak, to ja. Panowie z policji? — zapytał Bear spoglądając na nich niechętnie.

Pytanie Zeva było czysto formalne. Obejrzał dość zdjęć, by nie mieć cienia wątpliwości. Jeszcze przez ułamek sekundy sądził, że ma do czynienia z policją. Potem przestrzegł go szósty zmysł. Odwrócił się, by włożyć klucz w zamek.

Był to ruch, którego nie zdążył już dokończyć. Zev i Gad zadziałali jednocześnie. Ich ręce w tej samej chwili sięgnęły pod marynarki, wyciągając z kabur automatyczne 22. Odbezpieczyli broń, kule znalazły się w lufach.

— Nie!

Dwa wystrzały zlały się w jeden wybuch. Georges Be-;ii zatoczył się, ściskając pudełko z czekoladkami i patrząc szeroko rozwartymi z przerażenia oczyma. W wyciągniętej do przodu prawej ręce trzymał jeszcze klucze. Jak każdy brutalnie skonfrontowany ze śmiercią człowiek, wyglądał tak bezbronnie, że Zeva ogarnął cień wątpliwości. A jeżeli centrala się pomyliła? Jeżeli ten człowiek był niewinny?

Strzelili po dwa razy, celując w korpus. Stali obaj w pozycji szermierza, choć odrzut beretty był bardzo słaby. I jeszcze dwa razy, ustawiając lufę zgodnie z położeniem przewracającego się ciała. Czekoladki upadły na ziemię. Zev postąpił krok naprzód i przytknąwszy pistolet do głowy mężczyzny, wystrzelił jeszcze dwie kule. W ciele ofiary znalazło się już dziesięć kul, w tym dwie — w głowie. Bear już się nie ruszał. Gad machinalnie zaczął zbierać łuski. Na korytarzu panowała cisza. Stłumione odgłosy strzałów nie dobiegły do uszu lokatorów odizolowanych solidnymi drzwiami. Zev pchnął Gada ku windzie i powiedział spokojnie:

— Zostaw to.

Łuski i tak nie mogły donikąd zaprowadzić. Każda sekunda spędzona w tym miejscu stanowiła natomiast ogromne niebezpieczeństwo.

Wsiedli do windy. Gad, dla którego ta misja była pierwszą „prawdziwą”, był zupełnie roztrzęsiony. Na dole wysiedli bez pośpiechu i wrócili do samochodu. Wokół panowała cisza. Gad i Zev nie mieli ochoty rozmawiać. Zev Arner usiadł za kierownicą i wyprowadził ostrożnie samochód. Jadąc aleją Lonise zatrzymali się przy numerze 18, tuż przy placu Stephanie. Wysiedli zamykając samochód. Obok stało renault 16. Zev sięgnął za zderzak, wyjął kluczyki i ruszył w stronę lotniska. — Pan van Temieren pragnie z panem pilnie mówić — zaanonsowała Mortonowi Baxterowi sekretarka. — Proszę łączyć — powiedział szef Stacji.

Zasłaniając słuchawkę, powiedział do Malka:

— To nasz korespondent w żandarmerii królewskiej. Informuje mnie o wszystkim, co się dzieje, możliwie najszybciej. Ma dostęp do wszystkich dalekopisów policji śledczej. Amerykanin zwołał zebranie z udziałem przedstawiciela Mossadu w związku z „nawróceniem” Georgesa Beara. Oczywiście obecni byli również Malko i Chris Jones. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, Georges Bear doprowadzi ich prosto do tych, których szukali od tygodni. Morton Baxter powiedział przyjaznym głosem „halo”, ale już po chwili wyraz jego twarzy gwałtownie się zmienił. — To niemożliwe! — wykrzyknął.

— Co się stało? — zapytał Malko.

— Zamordowano Georgesa Beara!

Informacja ta ścięła Malkowi krew w żyłach. Nie mogło stać się nic gorszego.

— Irakijczycy?

Amerykanin pokręcił głową, wysłuchawszy dalszych szczegółów.

— Nie sądzę. Sąsiad znalazł na korytarzu ciało nafaszerowane ołowiem. Wezwał policję, która zastała w garażu dwóch uzbrojonych Irakijczyków. Początkowo myślano, że to oni, ale ich broń nie była używana, oni sami zaś siedzieli w samochodzie jeszcze pół godziny po dokonaniu morderstwa. Obserwowali wóz Beara. Wydaje się, że są poza podejrzeniami. I nikt nic nie widział;ini nie słyszał.

— To musieli zrobić gudłaje — powiedział posępnym głosem Chris Jones.

Wszystkie spojrzenia zwróciły się na pobladłego przedstawiciela Mossadu.

— Nie widzę podstaw, by oskarżać mój kraj — odezwał się niepewnie — ale natychmiast to sprawdzę. Muszę wrócić do ambasady.

Wstał, żeby odejść. Szef Stacji CIA podniósł się, również bliski apopleksji, i groźnie podniósł palec. — Jeżeli to wasi durnowaci Rambo z Tel Awiwu — warknął — to proszę im powiedzieć, że potwornie się wygłupili, bo facet przeszedł na naszą stronę. Nie wiem, jak teraz odnajdziemy ten transport! Ale nie nam przecież spadnie na łeb bomba atomowa! Szykują ją dla was! Izraelski dyplomata wymknął się bez słowa. W świetle tego, o czym go poinformowano, śmierć Beara była prawdziwym kataklizmem.


* * *

Pamela była zdruzgotana. Patrzyła przed siebie zaczerwienionymi oczyma. Jakby naprawdę kochała Beara… Malko powiadomił ją o śmierci narzeczonego po powrocie z ambasady. Gorylom i Elkowi też nie było do śmiechu. Tyle trupów i tyle wysiłku na nic!

— Z pewnością zrobili to Żydzi! — powiedział Malko. — Zwrócili się do nas o informacje na temat Beara. Sposób, w jaki go zgładzono, nie pozostawia cienia wątpliwości.

— Co się ze mną stanie? — jęczała Pamela. — Mnie też zamordują. Musicie mnie chronić. Naprawdę chciał ze mną wyjechać. Właśnie przyniesiono mi kwiaty. Była bliska histerii. Chris uśmiechnął się do niej uspokajająco.

— Dopóki jest pani z nami, włos z głowy pani nie spadnie.

— A potem, durniu? — poczerwieniała poirytowana.

— Może się ze mną ożenisz?

Tej możliwości Chris najwyraźniej nie wziął pod uwagę. Malko podszedł do stołu, na którym stały kwiaty i bezwiednie zerknął na załączony do nich liścik. W oczy rzuciło mu się jedno słowo: ROTTERDAM.

— Idę do ambasady. Mam pewien pomysł.

Pamela poderwała się i uczepiła jego ramienia.

— Idę z panem. Nie zostanę z tymi pawianami.

Malko odsunął ją zdecydowanie.

— Żydzi o pani nie wiedzą. A tu jest pani zupełnie bezpieczna. Przy Chrisie i Miltonie nic pani nie grozi. Goryle niemal mruczeli, zadowoleni z pochwały.

Malko wymknął się czym prędzej i trzy minuty później parkował przy bulwarze du Regent.

Baxter był w grobowym nastroju. Powitał Malka gniewnym okrzykiem:

— Ci zasrani Żydzi z ambasady zarzekają się, że nie mają o niczym pojęcia! Jeszcze trochę, a zaczną mi wmawiać, że Bear popełnił samobójstwo… Ot, po prostu wpakował sobie parę kul w plecy…

— Nieistotne — przerwał Malko. On już nie żyje.

— A my tkwimy w gównie — podsumował posępnie Baxter.

— Może nie.

Amerykanin spojrzał na gościa jakby ten obwieścił mu główną wygraną na loterii.

— Proszę mówić jaśniej!

— Otóż — zaczął Malko — Georges Bear miał jechać jutro do Rotterdamu, aby — teoretycznie — udać się dalej do Iraku. Nie planował więc podróży samolotem — w takim wypadku odleciałby z Brukseli. Sądzę, że można wykluczyć pociąg i samochód. Pozostaje podróż statkiem. Baxter rozsiadł się wygodnie i uśmiechnął sardonicznie. — A wie pan, ile jest portów w Rotterdamie? Setki, a może i tysiące. Roją się od statków jak cmentarze od szczurów.

— Domyślam się — przyznał Malko. — I nie przypuszczam, żeby interesujący nas statek pływał pod iracką banderą. Jest natomiast prawdopodobne, że wszystkie irackie transporty wędrują tym samym statkiem. Musimy skontaktować się ze wszystkimi portami, w których dokonywano załadunku na rachunek Cosmos Trading Corporation i sprawdzić, czy nie powtarza się jakiś jeden statek. Kiedy szef Stacji pojął wreszcie ten plan, poderwał się z fotela.

— To prawie niewykonalne — wykrzyknął — ale genialne!

I walnął Malka w plecy, przyprawiając o utratę tchu. — Jeżeli nam się uda, załatwię panu honorowe obywatelstwo Langley. Będzie pan mógł kandydować w wyborach, zostać burmistrzem i mieć całą masę dupozawracania! Hamadi miał wrażenie, że jego żołądek wypełniony jest ołowiem. Sam fakt, że Żydzi zgładzili Beara, który pozostawał pod opieką jego najlepszych ludzi, stanowił już poważną porażkę. Przede wszystkim jednak oznaczało to, że przeszli do ofensywy. Pamela Balzer straciła w zasadzie znaczenie, o ile oczywiście Bear nie podał jej przed śmiercią informacji dotyczących wyjazdu. Jego wściekłość potęgował fakt, że call-girl była niedostępna, zamknięta w pokoju hotelu „Amigo” pod opieką amerykańskich goryli.

Trzeba było ratować, co się da, ściśle mówiąc — to, co było teraz najważniejsze. Tarik Hamadi podyktował sekretarce kilka teleksów. Należało przyspieszyć realizację ostatniej, europejskiej fazy operacji „Osirak”. Wpół do trzeciej nad ranem na trzecim piętrze ambasady amerykańskiej rozświetlone były wszystkie okna. Bladzi, nie ogoleni, zmęczeni agenci CIA prowadzili w różnych językach rozmowy telefoniczne, zbierając informacje wczytywane natychmiast w komputer. Urzędnicy portów nie wykazywali zbyt wiele dobrej woli, gdy proszono ich o przetrząsanie rejestrów… A wszystko było kwestią godzin. Według informacji przesłanej przez Beara wyjazd nastąpić miał nazajutrz. Agenci CIA pospieszyli, gdzie tylko było można, szeleszcząc banknotami, by zachęcić do współpracy.

Malko przełknął gumowatą kanapkę oraz przesączone tłuszczem frytki i ziewnął. Zastanawiał się, czy na pewno wpadł na dobry pomysł. Siedzący obok niego Baxter ogrzewał w dłoniach trzeci kieliszek „Geston de Lagrange”, wciągając dla rozjaśnienia myśli aromat koniaku. Jego także zaczynało ogarniać zniechęcenie. Do gabinetu wszedł zastępca Baxtera, w krawacie na bakier, ale promieniejący dziecinną radością. — Chyba coś mam — zaanonsował.

— Co takiego?

— Komputer wskazał pojawienie się tego samego statku z towarami dla Iraku w kilku portach: Atenach, Londynie, Antwerpii, Neapolu, Maladze. „Gur Mariner”, transportowiec zarejestrowany na Bahamach. Narodowość załogi nie ustalona.

— Proszę natychmiast dzwonić do portu w Rotterdamie — rozkazał Baxter.

Dopił koniak i zapalił cygaro. I Malko, i on nie mieli odwagi popatrzeć na siebie. A jeżeli był to fałszywy alarm? Minuty wlokły się w nieskończoność. Kapitanat portu w Rotterdamie podzielony był na sektory, a o tej porze pracowali jedynie dyżurni mający inne problemy na głowie. Teleksy z Langley napływały jeden za drugim, przynosząc nowe informacje. Irak złożył oficjalny protest w związku z podaniem przez jeden z brytyjskich dzienników informacji, jakoby zamówiony był jedynie rurociąg. Zabójstwo Georgesa Beara dokonała, zgodnie z wiadomościami rozpowszechnianymi przez brukselski „Soir”, nieznana organizacja palestyńska. Policja belgijska zachowała całkowite milczenie. W biurze pojawił się ponownie agent CIA. Promieniejąc radością wymachiwał jakąś kartką.

— Jest! — krzyknął. — „Gur Mariner” jest w Rotterdamie, przy nabrzeżu numer 3. Zgodnie z planem odbija o szóstej rano.

Zostały im zaledwie trzy godziny. Malko i Morton Baxter wymienili triumfujące spojrzenia.

— Wyruszamy natychmiast — rzucił Amerykanin.

Cztery samochody mknęły z prędkością ponad stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę po autostradzie Bruksela — Amsterdam — Rotterdam. Prowadził wóz Belgijskiej Żandarmerii Królewskiej, wiozący dwóch belgijskich celników z dokumentacją „Gur Marinera”. Celnicy holenderscy czekali już w kapitanacie w Rotterdamie. Tylko wykrycie wykroczenia celnego mogło powstrzymać „Gur Marinera” przed wypłynięciem w rejs. Na przykład — przewozu niedozwolonych materiałów do kraju objętego embargiem.

Marton Baxter prowadził drugi samochód. Obok niego siedział Malko, z tyłu, między dwoma gorylami, Pamela. Nie chciała zostać w „Amigo”, nawet pod opieką Elka Krisantema. W dwóch pozostałych samochodach znajdowali się agenci CIA oraz przedstawiciel Ministerstwa Spraw Zagranicznych Izraela. Izrael nadal negował swój udział w zabójstwie Beara.

Reflektory rozświetlały prostą, monotonną autostradę i ani Malko, ani nikt z pozostałych nie odzywali się słowem, zatopieni w rozmyślaniach. Wreszcie pojawiła się tablica z napisem „Rotterdam”. Jechali jeszcze około dwudziestu minut, nim dotarli do kapitanatu. Przed budynkiem parkowały liczne służbowe samochody. Marton Baxter wszedł pierwszy, za nim Malko.

Wewnątrz czekał już na nich tuzin mężczyzn, w tym dwóch celników holenderskich w kepi. Pospiesznie dokonano prezentacji.

— „Gur Mariner” wyszedł w morze! — zakomunikował im kapitan portu.

Malko kipiał ze złości.

— Przecież miał odpłynąć o szóstej rano!

— Kapitan poinformował panów o obecności „Gur Marinera”, nie sprawdziwszy tego. Kiedy posłano tam marynarza, było już za późno. „Gur Mariner” odpłynął nie uiszczając nawet opłat portowych i pozostawiając mostek na nabrzeżu.

Baxter usiadł. Ugięły się pod nim nogi.

— I od tej pory nie mieliście z nim żadnego kontaktu?

— zapytał.

— Żadnego. Zresztą nie było powodu. Nie prosił o holowanie.

— Gdzie może teraz być?

— Policzymy; płynie jakieś trzynaście, czternaście węzłów… W tej chwili dopływa prawdopodobnie do kanału La Manche. Pogoda jest doskonała. Znajduje się na wodach międzynarodowych.

Naburmuszona Pamela Balzer stała oparta o framugę, lustrowana przez zebranych w biurze mężczyzn, którzy w duchu zastanawiali się, co ta nieziemska istota robi w porcie o piątej rano. Nie przypominała dziewczyn, które kręciły się w okolicy…

— Niczego nie da się zrobić? — zapytał po cichu Malko Baxter.

— Niewiele — pokręcił głową Amerykanin. — To byłoby piractwo, jest na pełnym morzu. Możemy tylko uprzedzić wszystkie porty, do których może zawinąć. I nie dopuścić, by wypłynął. Nie możemy przecież go storpedować. Zwłaszcza, że płynie pod banderą Wysp Bahama.

— A jeżeli moje rozumowanie było błędne i „Gur Mariner” nie ma nic wspólnego z naszą sprawą? Słysząc to pytanie, jeden z Holendrów zaczął po flamandzku wyjaśniać coś przedstawicielowi żandarmerii, który natychmiast przetłumaczył:

— Zasięgnęli przed chwilą języka w pobliskich barach. „Gur Mariner” cumował piętnaście dni. Nie wyglądał najlepiej. Część załogi nigdy nie schodziła na ziemię. Byli ciemnoskórzy. Pakistańczycy albo Arabowie.

Zresztą ci, którzy bywali w mieście, mówili po arabsku.

Mieli dużo pieniędzy. Nie żałowali sobie dziewczynek.

Szef kapitanatu dorzucił:

— Zauważyłem, że jak na taką łajbę „Gur Mariner” ma niezłe anteny radiowe. Był wyposażony jak niektóre trałowce radzieckie, które zajmują się szpiegostwem. W dodatku nikt nie miał prawa wchodzić na pokład, nawet dostawcy. Dwóch ludzi zostawało zawsze na straży na trapie. Chyba byli uzbrojeni.

— Czy wie pan, co załadowali?

— Niezupełnie, trzeba by zapytać o to dźwigowych. Ale z pewnością ładunek był ciężki. Jedna z ciężarówek miała rejestrację kraju wschodnioeuropejskiego. NRD czy Rumunii, nie pamiętam. To mnie uderzyło, ponieważ kierowca był Anglikiem. Przyszedł tu zadzwonić.

— Odpłynął z nimi?

— Nie, nie przypuszczam.

Nic więcej nie mogli już zrobić. Rozeszli się rozczarowani. Gdy zostali sami, Morton Baxter powiedział z uśmiechem do Izraelczyka:

— Wydaje mi się, że możecie kopać schrony. I to z powodu własnej głupoty. Śmierć Georgesa Beara wprawiła ich w panikę, przyspieszyli wyjazd i teraz…

Izraelczyk nie powiedział ani słowa. Wsiedli do samochodu. Malko pomyślał, że pozostało mu jedynie wrócić do zamku Liezen. Gdy wyczerpani po bezsennej nocy podjechali pod hotel „Amigo”, słońce wstawało. Pamela bez słowa poszła za Malkiem do jego pokoju, rozebrała się i położyła.

— Co pani robi? — zapytał.

— Nie odejdę od pana — powiedziała. — Pan mnie w to wszystko wciągnął, pan musi mnie wyciągnąć! — Jak?

— Gwiżdżę na to! — wzruszyła ramionami. — Albo od-da mi pan narzeczonego, albo mnie pan zatrzyma. Sporo potrafię i jestem fajna. Zdaje się, że jest pan w niezłych tarapatach. Mogę panu wyświadczyć spore przysługi. Malko widział już oczyma wyobraźni, jak przyjeżdża do Liezen z Pamelą Balzer. Zakończyłoby się to strzelaniną z broni dużego kalibru. Aleksandra była zazdrosna jak lwica. Jej zazdrość dorównywała jej niewierności. Łatwiej byłoby wydostać księcia von Wittenberga ze szponów Mandy Brown…

Sen nie przychodził. Nie mógł oderwać myśli od spokojnie przemierzającej La Manche łajbie ze śmiercionośnym towarem w lukach. Tak łatwo można ją było zatopić! Ale cywilizowany świat był bezbronny wobec terroryzmu państwowego. Jeżeli statek dotrze do celu, śmiertelny pocałunek muśnie Bliski Wschód, a Izrael po prostu zniknie z mapy.

Tarik Hamadi z zadowoleniem odczytał zaszyfrowany teleks, który właśnie przysłano z „Gur Marinera”. Transportowiec wypłynął bez problemów i kierował się prosto do Akaby w Jordanii, docelowego portu. Był pewniejszy niż znajdujący się w zasięgu irańskich dział Chott El Arab. Pokój czy wojna, uczucia się nie zmieniają. A Jordańczycy tak bardzo potrzebowali pieniędzy, że nie zadawali żadnych pytań.

Z Akaby ładunek drogą lądową dotrze do punktów przeznaczenia.

Jak dotąd nie było się czego obawiać. „Gur Mariner” należał do spółki działającej na Wyspach Bahama i pozostającej pod kontrolą irackich służb specjalnych. Załoga statku składała się w znacznej części z agentów jednostek uderzeniowych, świetnie zresztą uzbrojonych. Poza torpedowcem i okrętem podwodnym pokonać mogli na morzu każdego napastnika. Mieli nawet rakiety morze-morze, ukryte w konstrukcji mostka.

W sumie był usatysfakcjonowany. Jego praca polegała na zgromadzeniu i koordynacji wszystkich elementów planu „Osirak”. Wykonał zadanie.

Musiał jeszcze załatwić sprawę Pameli Balzer, to jednak mogło poczekać.

Tarik Hamadi wyciągnął butelkę „Johnnie Walkera” i napełnił szklankę, dodając odrobinę lodu. Zastanawiał się, kto pomoże mu rozładować nadmiar energii. Pamela nie wchodziła w grę.

Minęły dwa dni. Morton Baxter prosił Malka o pozostanie w Brukseli, dopóki Langley nie odwoła jego misji. Poza tym potrzebował go do zredagowania raportów. Przez ten czas Pamela ostrzyła pazury w „Amigo”.

Malko zadzwonił do jej narzeczonego, von Wittenberga. Tak jak przewidywał, Mandy Brown dość szybko się nim znudziła i wróciła do Londynu. Znów więc Pamela wydała się księciu uosobieniem doskonałości. Był jednak zażenowany tym, co zaszło.

— Jak mnie przyjmie? — zapytał.

— Z otwartymi ramionami, o ile przyjedzie pan z diamentem — odpowiedział Malko, który znał kobiety. — A jeszcze goręcej, jeśli będzie on oprawiony w pierścionek zaręczynowy.

Od tego czasu młody arystokrata nie dawał znaku życia.


* * *

„Gur Mariner” płynął przez Atlantyk, obserwowany przez jednostki lotnicze marynarki wojennej Wielkiej Brytani i Stanów Zjednoczonych. Zmierzał prosto na południe, szykując się do okrążenia Hiszpanii i wpłynięcia na Morze Śródziemne. Potem droga wiodła przez Kanał Sueski i zatokę Akaba.

Ciąg dalszy zależał od dyplomatów. Amerykanie słali Irakijczykom notę za notą, ci jednak udawali głuchych. Reakcja pochłoniętego konfliktami wewnętrznymi Związku Radzieckiego pozwalała odgadnąć, że nie miałby nic przeciwko wzajemnemu wyniszczaniu się krajów Bliskiego Wschodu, uznając to nawet za nie najgorsze wyjście.

— Pan Robert Schwartzenberg — zaanonsowała sekretarka Mortona Baxtera.

— Proszę wprowadzić.

Powstrzymał ruchem ręki Malka, który zbierał się do wyjścia. Schwartzenberg był przedstawicielem Mossadu w Belgii. Korpulentny, miły, o ciemnych krzaczastych brwiach, swobodny. Serdecznie uścisnął dłonie obu mężczyzn.

Amerykanin zapytał perfidnie:

— Wiadomo coś nowego na temat śmierci Georgesa Beara?

— Nic — z powagą odpowiedział przedstawiciel Mossadu. — Ale mam panu przekazać pewną informację. — Dobrą?

— Nawet bardzo! Przede wszystkim zobowiązano mnie do przekazania gratulacji mojego rządu. Pańska agencja spisała się wspaniale. Powołana przez premiera komisja zbada przyczyny, dla których nasze służby, zwykle bardzo skuteczne, nie wpadły na trop planu „Osirak” stanowiącego tak poważne zagrożenie dla Izraela. Amerykanin nieufnie oczekiwał końca tyrady. Kiedy Żydzi zaczynali być uprzejmi, oznaczało to, że zamierzają o coś prosić.

— Dziękuję panu — powiedział. — Przekażę pańskie słowa centrali, w której Izrael ma wielu przyjaciół. — Chciałbym dodać, że nie ma powodu żałować, iż „Gur Mariner” zdołał się wymknąć. W największym sekrecie pragnę przekazać panu wiadomość, że przedsięwzięliśmy już odpowiednie kroki, by nie dotarł do portu przeznaczenia.

— Zamierzacie go zatopić?

— Nie wolno mi nic powiedzieć, zapewniam jednak, że ładunek tego transportowca nigdy nie trafi w ręce Irakijczyków.

— Uzyskaliście dokładne dane o rodzaju towarów załadowanych w Rotterdamie? — zapytał Malko.

— Częściowo. Chodzi rzeczywiście o najważniejsze części superdziała, wyprodukowane w całej Europie. Nie mogły uchodzić za elementy rurociągu i Irakijczycy zdecydowali się przetransportować je ze szczególną ostrożnością. Z drugiej strony pewne informacje nasunęły nam na myśl, że czterdzieści krytronów z Roissy znajduje się również na tym statku, pod nadzorem służb specjalnych Iraku.

— Mam nadzieję, że zwrócicie je nam — wtrącił Amerykanin jeżeli uda wam się zatrzymać „Gur Marinera”. Izraelczyk uśmiechnął się sztucznie.

— Z pewnością. Nie będą nam potrzebne.

Naturalnie — przecież potrafili je wytwarzać. Malko nie mógł wprost wyjść z podziwu. A więc wszystko, co zrobił, poszło na marne. Izraelczyk wkrótce wyszedł i szef Stacji CIA powiedział do Malka:

— Wiem, że bez pańskiej przenikliwości i wyczucia nigdy nie doszlibyśmy do tego. Raz jeszcze wspaniale pan sobie poradził. Co pan teraz zamierza?

— Wrócić do Austrii — oświadczył z uśmiechem Malko. — jest czerwiec, sezon przyjęć. Co wieczór bal. I tak już wiele straciłem.

Powinien też zająć się Aleksandrą. Wróciła już z owej tajemniczej podróży i Malkowi pilno było zawrzeć z nią pokój.


* * *

Z fotela w hallu „Amigo” poderwał się na widok Malka i skoczył ku niemu młody mężczyzna. Malko ledwie zdążył powstrzymać Chrisa Jonesa, który już sięgnął po broń. — Spokojnie, to mój znajomy!

Mężczyzną tym był Kurt von Wittenberg. Za nim stała promieniująca szczęściem Pamela w nowej lśniącobiałej garsonce na fioletowej podszewce. Spódniczka rozchylała się na boku niczym płatki kwiatu, odsłaniając całe udo. Przez żakiet przeświecała makowa koronkowa halka, doskonale wypełniona… Na jednym z zakończonych długimi czerwonymi paznokciami palców połyskiwał ogromny, żółty diament. Stanowił równowartość średniej płacy w Związku Radzieckim za dziesięć wieków pracy. Książę usłuchał jego rady. Wittenberg ujął Malka pod ramię i odprowadził na bok. — Dziękuję. Wszystko się ułożyło. Pamela mi wybaczyła. Wydamy wielkie przyjęcie. Będzie pan naszym honorowym gościem.

— Cieszę się z góry — uśmiechnął się Malko.

— Wspaniale! Teraz już pana pożegnam. Wracamy do Austrii.

— Sekundę, darling — głos Pameli ściąłby z nóg aja-tołłaha. — Muszę coś zabrać z pokoju Malka.

— Pójdę z panią — zaproponował Malko.

— Czekam w barze — odpowiedział Kurt. — Chodźmy — dodał radośnie pod adresem Chrisa i zamówił dla nich obu „Gastona de Lagrange”.

Pamela pierwsza weszła do windy. Była obficie skropiona perfumami.

— Z przyjemnością stwierdzam że pani kłopoty dobiegły kresu — zaczął Malko.

— Tak sądzę. Mam nadzieję, że w Wiedniu będziemy się często widywać…

Wszedłszy do pokoju oparła się o komodę i rzuciła torebkę na łóżko. Spoglądała na Malka. Biodra i odsłoniętą nogę wysunęła do przodu, jakby chciała zwrócić uwagę na ich doskonałość.

— Co chciała pani wziąć? — zapytał.

— Pana — powiedziała i przywarła do niego.

Rozpięła żakiet obnażając bujne piersi. Jej usta przylgnęły do ust Malka we wprawnym i głębokim pocałunku. Jej biodra falowały w naturalnym ruchu. Gdy przerwała pocałunek, jej oddech stał się krótki.

Wpatrywała mu się w oczy palącymi czarnymi źrenicami.

— Weź mnie — powiedziała wprost. — Szybko!

Wdzięcznym ruchem zsunęła zawadzający kawałek białej koronki, pozostając jedynie w długich aż po pachwinę pończochach. Ponieważ Malko nie dość szybko odpowiadał na jej ofertę, rozpięła guziki jego koszuli i przystąpiła do delikatnych, ale demonicznych pieszczot. Prześlizgiwała się po torsie, schodząc w dół brzucha; niczym dobra kucharka, która jednocześnie dogląda wielu rondli.

Ujęła jego członek, lekko musnęła, potem przyklękła i wsunęła go do ust, dając przyjemność tyleż ulotną, co wyrafinowaną.

Gdy wstała, Malko przejął inicjatywę i ugiąwszy lekko kolana wszedł w nią jednym pchnięciem. Dłońmi obejmował jej pośladki. Dziewczyna nie przestawała go całować i łasić się do niego, aż doszedł do szczytu. Stali przez chwilę złączeni w uścisku, potem Pamela cofnęła się, podniosła majtki i pobiegła do łazienki. Gdy wróciła, można by przysiąc, że odeszła właśnie od konfesjonału. Gładka, okolona długimi czarnymi włosami buzia absolutnie nie zdradzała, do jakich bezeceństw była zdolna.

— Wracajmy — powiedziała.

W windzie spojrzał jej głęboko w oczy.

— Dlaczego? — zapytał.

Pamela uśmiechnęła się niewinnie.

— Miałam ochotę. Może jeszcze kiedyś to zrobię, w Wiedniu albo gdzie indziej. Było mi z tobą dobrze. Nie jesteś taki jak inni.

Odeszła pod ramię z Kurtem von Wittenbergiem. Świetna towarzyszka życia… Malka prawie ogarnęły wyrzuty sumienia.

Z tajnej bazy na pustyni Negev wystartowały dwa phantomy. Tankowały już dwukrotnie. Leciały na wysokości sześciuset stóp nad Morzem Śródziemnym skrzydło w skrzydło, poszukując interesującego je obiektu. Zgodnie z danymi nie powinien znajdować się zbyt daleko. Na lśniącej tafli morza nie widać było jednak żadnego statku. Dowódca patrolu zweryfikował obliczenia, wezwał bazę i zaczął zataczać szersze kręgi w poszukiwaniu zaginionego obiektu. Niestety, pozostało mu jeszcze tylko czterdzieści minut zasięgu. Na szczęście w siedem minut później dostrzegł statek i zniżył lot, by upewnić się o jego tożsamości. Zainstalowane pod skrzydłami kamery robiły setki zdjęć. Nawigator starannie zanotował nowy kurs transportowca i podał go K. 137, samolotowi, który dostarczał paliwo i podawał namiary następnego tankowania. Potem obie maszyny odleciały na wschód i wzniosły się, by ograniczyć zużycie paliwa.


* * *

Ostatni bal w tym sezonie odbył się u Malka. Goście bawili się świetnie w ogromnej sali na pierwszym piętrze, którą wspaniale wywoskowany parkiet czynił godną nazwy sali balowej.

Malko spoglądał na Aleksandrę, jak zwykle cudowną. Ubrana była w brązową suknię z zamszową spódnicą i koronkową, niemal przezroczystą górą. Rozpalała wzrok wszystkich mężczyzn. Powitanie w gruncie rzeczy jeszcze nie nastąpiło. Od powrotu Malka wymykała się systematycznie, żądając testu na AIDS, nim pozwoli mu się do siebie zbliżyć.

Stojącego nie opodal Elka dobiegł dzwonek telefonu. Poszedł odebrać i po krótkiej rozmowie wrócił do Malka.

— Do pana. Waszyngton. To bardzo pilne.

Malko z trudem wyrwał się z objęć pewnej młodej uczennicy przyklasztornej szkoły i podszedł do aparatu. Rozpoznał głos szefa wydziału operacyjnego CIA. — Malko, przepraszam, że panu przeszkadzam — zaczął — mamy jednak poważny problem. Izraelczycy powiadomili nas, że „Gur Mariner” zmienił kurs. Kieruje się prawdopodobnie do Turcji. Stambuł lub Izmir. Sądzę, że musi pan się tym zająć.

Cuchnące wyziewy gnijących wód Złotego Rogu wdzierały się do wnętrza taksówki mimo hermetycznie zamkniętych szyb. Elko Krisantem wciągał je szeroko rozwartymi nozdrzami niczym woń różanego ogrodu. Zatoka, która oddziela stary Stambuł od Beyoglu, dzielnicy hoteli i interesów, była odrażającym trzęsawiskiem, w którym pleśniało kilka starych łajb. Potężne transportowce stały zakotwiczone po drugiej stronie Bosforu, bardziej na południe, na wprost wybrzeża azjatyckiego.

Pojazdy wlokły się po moście Galata wśród dźwięku klaksonów. Za taksówką Malka znajdował się biały taunus z głośnikami i tablicą „Trafik Polisi” na dachu. Mimo głośnego wycia syreny wóz nie posuwał się ani o metr. Przy balustradzie mostu stało kilku wędkarzy, cierpliwie wpatrujących się w brudną, gęstą jak zupa wodę. Nad nimi krążyły kormorany i krzykliwe mewy. Malko i jego przyjaciele stracili półtorej godziny na pokonanie dwudziestu pięciu kilometrów dzielących lotnisko od miasta. Przez Stambuł, miasto meczetów i bazarów, trudno było się przebić. Taksówkarz wyminął stojący na środku uszkodzony furgon, rzucając kierowcy:

— Bok soyu!

Tamten, obrażony, chwycił lewarek i pogonił z krzykiem za taksówką:

— Pezevenk!

Pohamował go dopiero widok barczystego pasażera — Chrisa Jonesa. Zresztą ruch u wylotu mostu był płynniejszy, część samochodów rozjeżdżała się w kręte uliczki Karakoy. Amerykanie w głuchym milczeniu przyglądali się temu miastu pełnemu miazmatów. Gdyby mieli maski przeciwgazowe, niezwłocznie by je włożyli. Milton Brabeck zaczął się drapać w kroku, spoglądając posępnie w kierunku szofera.

— Jestem pewien, że pełno tu robactwa!

Chris Jones zadrwił!

— Nie przejmuj się! Po powrocie wykąpiemy się w chlorku!

— Po tym mieście należałoby poruszać się w kombinezonie kosmonauty! — burczał Milton. — Jesteś pewien, że należą do OTAN?

— Jak najbardziej — wtrącił się Malko, spoglądając na pnące się w niebo minarety pięciuset meczetów rozrzuconych po wzgórzach dawnego Konstantynopola. Nad wszystkimi dominowało sześć wieżyczek Błękitnego Meczetu.

Nic się tu nie zmieniło od wieku. Czuł się dziwnie, powracając do Turcji po latach, jakie minęły od jednej z pierwszych misji. Miasto rosło jak na drożdżach i ohydne, nowoczesne wieżowce wypierały powoli yali — stare drewniane domy z balkonami, dodające miastu tyle uroku. Wystarczyło wyjść poza obręb lśniącego nowością lotniska, by znaleźć się w gorącym, brudnym, hałaśliwym i rojnym jak mrowisko, lecz urokliwym mieście Orientu. Taksówka minęła „Pera Pałace”, najstarszy w mieście hotel zbudowany przez Anglików w 1892 roku i zatrzymała się przed ogromnym, sześciennym gmachem o przeładowanej fasadzie. Wokół budynku wznosił się wysoki mur. Na płaskim dachu wśród lasu anten powiewała na maszcie amerykańska flaga. Wejścia strzegli uzbrojeni po zęby tureccy żołnierze. Konsulat amerykański w Stambule był mózgiem CIA w Turcji. W Ankarze nic się nigdy nie działo. Cały przemyt, wszystkie zamachy miały miejsce zawsze w Stambule, który jest punktem tranzytowym między Rumunią, Bułgarią i krajami Środkowego Wschodu. Malko wysiadł wraz z dwoma gorylami. Elko odjechał taksówką przez plątaninę małych uliczek na plac Taksim do hotelu „Marmara”.

— Wreszcie klimatyzacja! — odetchnął Chris wszedłszy do konsulatu.

Czekał już na nich dystyngowany, wysoki mężczyzna, nieco zniewieściały, ale czarujący. Malcolm J. Callaghan od trzech lat kierował placówką Firmy w Stambule i czuł się tu doskonale. W biurze panował przyjemny chłód. Na ścianach wisiały ryciny przedstawiające dawną Turcję, kilka portretów sułtanów i kobiet z haremów. Panujący tu przepych zepsuł nastrój Chrisowi Jonesowi. Zapytał dość gwałtownie:

— Po co tu przyjechaliśmy? Rozpatrzył się pan w tym gównie?

Nie wysilając się na odpowiedź, Malcolm J. Callaghan zaproponował im kawę. Potem skoncentrował się na obronie starych drewnianych domów, które dodawały tyle uroku Bosforowi, a teraz znikały jeden po drugim, wypierane przez beton. Pijąc kawę nachylił się do Malka i tonem światowca oświadczył:

— Obawiam się, że „Gur Mariner” przysporzy nam problemów.

— Dlaczego? Czy Turcy nie chcą współpracować? — Ależ tak! — podjął Malcolm Callaghan. Trudno wyobrazić sobie lepsze stosunki niż nasze z MIT. Mają nawet prawo korzystać z części naszych banków danych. Generał brygady Teuman Koman, który nimi kieruje, odbył staż w West Point i doskonale mówi po angielsku.

MIT stanowił coś pośredniego między gestapo i CIA, sprawując równocześnie kontrolę nad ludnością cywilną, bezpieczeństwem zewnętrznym i nad wszystkim, co mogło zagrozić tureckiemu reżimowi wojskowemu. Od lat Stany Zjednoczone uznawały Turcję za szczególnie uprzywilejowanego sprzymierzeńca; kierowały tu strumienie dolarów i rozmaitego uzbrojenia, przymykając oko na zbyt dużą liczbę zgonów w więzieniach. Na sześciusetkilometrowym odcinku Turcja graniczyła przecież ze Związkiem Radzieckim. Uczucia oziębły nieco, gdy CIA wykryła, iż część nowoczesnej broni wykorzystana została do przygotowania ewentualnej ofensywy na Grecję — również członka OTAN.

— Cóż więc się dzieje? — zapytał Malko.

— „Gur Mariner” zniknął — oświadczył Amerykanin.

— Co pan chce przez to powiedzieć? — zapytał Malko. Zgodnie z informacjami Mossadu zamiarem Irakijczyków było rozładowanie „Gur Marinera” w którymś z tureckich portów, następnie przewiezienie ładunku drogą lądową do Iraku.

Callaghan wstał i podszedł do dużej ściennej mapy. Na środku Morza Egejskiego, na wprost greckiej wyspy Naksos wbita była czerwona szpilka. Dwie inne tkwiły na wprost wysp Chios i Limnos, przy wejściu do cieśniny Dardanele. Na środku morza Marmara — swego rodzaju jeziora połączonego z Morzem Egejskim przez Daranele i z Morzem Czarnym przez Bosfor — znajdowała się jeszcze jedna szpilka. To miejsce wskazał Amerykanin.

— To ostatnia pozycja „Gur Marinera”, jaką ustaliły izraelskie samoloty zwiadowcze — wyjaśnił. — Było to trzy dni temu. Statek kierował się w stronę Stambułu, ale nie dotarł tu.

— Gdzie więc może być?

— Pozostają jedynie dwa duże porty — Tekirdag i Izmit. | Tam również nie zawinął, — A Bosfor?

— Nie przekroczył go. Sprawdziliśmy i uprzedziliśmy Rosjan. Cała ta iracka awantura wcale im się nie podoba. „Gur Mariner” nie zawrócił. Cieśnina Dardanele jest pilnowana przez agentów Mossadu, którzy nie dali-by przepłynąć żaglówce.

— Może zatonął? — zapytał Malko.

— Jeżeli zatonął, a nic na to nie wskazuje, musiał zrobić to niezwykle dyskretnie, nie wysławszy nawet sygnału SOS.

— Przecież nie zmienił się w okręt podwodny — zaoponował Malko — ani w latający talerz. Może schronił się w przytulnej przystani, czekając, by sprawa nieco ucichła, i — Dowiemy się wkrótce czegoś dokładniejszego — obiecał Malcolm Callaghan. — Lotnictwo tureckie odbywa loty rozpoznawcze wzdłuż wybrzeży. Mamy zaraz, spotkanie z przedstawicielem MIT.

Wszystko to było bardzo tajemnicze. Malko z żalem opuścił klimatyzowane biuro i wsiadł do szarego forda, zjechał na Dolmabahce Caddesi wzdłuż Bosforu i utknął w wielokilometrowym korku. Na trasach niezliczonych gayyeri siedzieli grający w tavlci, spoglądający na wszystko obojętnym wzrokiem mężczyźni. Nadarzała się okazja, by kontemplować uroki Bosforu i wdychać zapachy Orientu. Chris i Milton starali się wdychać ich możliwie najmniej…

Minąwszy pałac Dolmabahce, nad Bosforem, samochód przejechał wzdłuż wysokiego kamiennego muru, przypominającego mur klasztorny i zatrzymał się przed solidną bramą. Malcolm Callaghan wysiadł z forda i powiedział coś do mikrofonu. Brama otwarła się, potem automatycznie zamknęła tuż za samochodem. Ford zatrzymał się na dziedzińcu otoczonym starymi, żółtawymi budynkami, których dachy najeżone były antenami, a z okien wystawały wyloty starych urządzeń klimatyzacyjnych.

— Oficjalnie jest to stacja meteorologiczna — objaśnił Callaghan — ale w rzeczywistości mieści się tu Komenda Główna MIT. Zobaczycie, że to uroczy ludzie.

W okazałym gabinecie, na którego wystrój składały się przede wszystkim dywany, antyki i obrazy, przyjął ich podobny do młodego Mefistofelesa mężczyzna z bródką i wąsami.

— Okman Askin — przedstawił go Callaghan.

Turek gorąco uścisnął dłonie gości. Wyjaśniając coś Callaghan podał mu kasetę video. Malko zrozumiał, że chodzi o materiały filmowe dotyczące ostatnich wypadków airbusa A320. Callaghan uśmiechnął się.

— Nasz przyjaciel ma przyjaciół w telewizji. Zostanie to wyświetlone w porze największej oglądalności. Boeingowi nie przypadło do gustu zainteresowanie Turków airbusem i CIA postanowiła nieco mu dopomóc… Haniebna kaseta zniknęła w skórzanej teczce Okmana Askina, który zwrócił się do gości:

— Może kawy? Sade czy sekerli?

Turcy wlewali w siebie dziennie litr mocnej, gorącej kawy, która naturalnie działała na nich pobudzająco. Trudno jest jednak walczyć z tradycją.

— Niestety nie mam dobrych wiadomości — oświadczył Turek. — Rozpoznanie lotnicze nie natrafiło na ślad transportowca. Nie pojawił się w żadnym z tureckich portów. Podsłuch w ambasadzie Iraku w Ankarze i w konsulacie w Stambule również nic nie dał. Zastanawiam się, czy „Gur Mariner” pod osłoną nocy nie wziął kursu na Dardanele. To jedyne wyjaśnienie.

Malko spojrzał wymownie na Callaghana.

— Czy jest pan przekonany, że nie przepłynął Bosforu? — zapytał. — Z Morza Czarnego można przedostać się do Iraku drogą lądową.

— Mamy co do tego całkowitą pewność — odpowiedział Askin. — Kontrola w obu kierunkach jest bardzo ścisła. Porozumieliśmy się również z urzędami celnymi w Haydarpasa i Edirne. Ani śladu statku. Co stało się z tajemniczym transportowcem? Wciąż nie mieli logicznego wyjaśnienia sprawy. Sugestia, że statek zawrócił, wydała się Malkowi rozsądna. „Gur Mariner” mógł zawinąć do Egiptu i czekać na sprzyjający moment. Ewentualnie na Cypr… Turek wyglądał na zmartwionego.

— Postanowiłem zaprosić pana na kolację dla uczczenia pańskiego przybycia — odezwał się do Malka. — W którym hotelu się pan zatrzymał?

— W hotelu „Marmara”.

— Wpadnę po pana o dziewiątej. Będę miał okazję przedstawić panu jedną z moich najlepszych współpracownic — wy nazywacie to „stringer”, nieprawdaż? Pomoże panu. Jestem bardzo zajęty i nie zdołam kontaktować się z panem tak często, jak bym sobie życzył. Teraz, jeżeli panowie chcą, by wiadomość podano w dzienniku, muszę się zająć tym. — Wskazał kasetę. Mężczyźni ponownie znaleźli się na dziedzińcu, nie wyjaśniwszy niczego. Gdy wsiedli do samochodu, Malko zapytał Callaghana:

— Na ile można mu zaufać?

— Prawie całkowicie — odrzekł Amerykanin. — Jest lojalny i potrzebuje nas. Bez naszych pieniędzy ich ekipa rządowa upadłaby. W dodatku Turcy nienawidzą Irakijczyków, choć niekiedy działają wspólnie przeciwko Kurdom. Łączy ich jeden cel — wyniszczenie Kurdów. Przenieśli konsulat iracki poza miasto, by łatwiej go obserwować. Stosunki dyplomatyczne pomiędzy obydwoma krajami praktycznie nie istnieją.

— A Izraelici? — zapytał Malko.

— Turcja to jedyne państwo muzułmańskie, które utrzymuje z nimi stosunki. Na poziomie „drugich sekretarzy”. Turcy zresztą nienawidzą Arabów i zwracają się ku Europie. Ford zatrzymał się przed hotelem „Marmara”, dwudziestopiętrowym wieżowcem z tarasem na parterze. — Nie będę towarzyszył panu dziś wieczorem — oznajmił Malcolm Callaghan. — Jestem zajęty. Po powrocie do biura wyślę raport. Poproszę o instrukcje dla pana. Życzę miłego wieczoru.

Koło śmietników przed hotelem buszował tuzin kotów. Stambuł pozostawał wciąż ich miastem.


* * *

— Śmierdzi zasadzką.

Opinia Elka Krisantema była jednoznaczna. A znał ten kraj. Był przecież u siebie. Malko patrzył, jak ogromny tankowiec płynie przez Bosfor zbliżając się do wiszącego mostu, wznoszącego się sześćdziesiąt metrów nad wodą i łączącego Azję z Europą. Parę kilometrów dalej oba brzegi spinał drugi most. Zbudowane w 1973 roku, praktycznie załamały funkcjonowanie promów kolejowych.

— Dlaczego pan tak uważa? — zapytał.

Turek potarł pokrytą zarostem brodę. W typowo wschodnim geście wzniósł dłonie.

— Jeżeli ten statek nie zawrócił, to musi gdzieś tu być. Nie powinniśmy uważać Irakijczyków za durniów. Przewidywali, że będziemy ich ścigać. Rząd turecki współpracuje z nami, ale co dzieje się na niższym szczeblu? Przy niskim kursie tureckiego funta nietrudno jest przekupić ludzi. Policjanci, marynarze i celnicy też biorą msvet.

— Co jeszcze? — wypytywał Malko.

— Muszę odszukać przyjaciół — zdecydował Elko. — Proszę dać mi kilka godzin. Dawno mnie tu nie było.

— OK — skinął głową Malko. Proszę informować mnie na bieżąco.

Wrócił do pokoju. Ledwie wszedł, zadzwonił telefon.

Kobiecy głos zapytał:

— Pan Linge?

— Tak.

— Nazywam się Nesrin Zilli — podjęła. — Pan Askin prosił, bym służyła panu w razie potrzeby za przewodniczkę. — Skąd pani dzwoni?

— Z dołu.

— Już schodzę. Jak panią rozpoznam?

W odpowiedzi usłyszał czarujący śmiech.

— Jestem ubrana na czerwono.

Wsiadł do windy i już po chwili znalazł się w salonie na wprost recepcji. Zauważył ją od razu. Oszałamiająco piękna kobieta! Wysoka, młoda, miała czarne jak węgle oczy, pełne usta, starannie umalowane paznokcie. Ubrana była w podkreślający kształtność krągłych bioder i bujnych piersi kostiumik. Jej spojrzenie spoczęło na Malku i wyciągnęła do niego długą, szczupłą dłoń. — Dobry wieczór. Nesrin Zilli. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.

Z taką urodą trudno było komukolwiek przeszkadzać! Usiedli przy barze. Kobieta zamówiła cointreau. — Czym się pani zajmuje? — zapytał Malko.

— Och, jestem czymś w rodzaju Urzędu Stosunków Publicznych pana Askina, który ma taki nawał zajęć. Pracuję także jako dziennikarka w „Cumhuriyet”. Nie spuszczała go z oka i doszedł do wniosku, że poszłaby z nim do łóżka, gdyby tylko chciał. Przyszła tu, by wywrzeć na niego wpływ. Turcy nie byli szczerzy, jak utrzymywał Callaghan. W przeciwnym razie bóstwo w czerwieni nie siedziałoby obok niego. Albo kryli coś przed wspólnikami, albo mieli nadzieję wycisnąć z niego jakieś informacje i przejąć prowadzenie śledztwa we własnym kraju.

— W Stambule panuje spokój — zagaił Malko. — Nie ma już terrorystów.

Nesrin Zilli uśmiechnęła się ironicznie.

— Przed trzema tygodniami trzej zamaskowani ludzie zabili redaktora naczelnego „Cumhuriyet”.

— Dlaczego?

— W gruncie rzeczy nie wiadomo. Zrobili to Syryjczycy albo Irakijczycy, prawdopodobnie z powodu rozdziału wód Eufratu.

Nagle przy windzie zatrzymał się Elko Krisantem i Malko wstał, by do niego podejść. Lepiej, żeby dziewczyna nie wiedziała, że jest Turkiem.

— Przepraszam na chwilę — rzucił.

— Jeżeli niczego pan nie potrzebuje, pójdę się przebrać. Zdaje się, że zjemy wspólnie kolację. Jeśli życzy pan sobie zwiedzić jutro muzeum Topkapi, jestem do pańskiej dyspozycji.

— Dziękuję — powiedział. — Z przyjemnością.

Krisantem uśmiechnął się do niego promiennie. — Zabrałem się do roboty — oznajmił. — Idzie pan ze mną?

— Dokąd?

— To niespodzianka.

Przed Kongresem parkował sznur starych wehikułów, nasuwających myśl o muzeum samochodowym. W samochodach siedzieli ludzie, kierowcy zaś pertraktowali ze stojącymi w kolejce. Były to „dolmusze”, cieszące się dużym wzięciem u mieszkańców Stambułu. Te zbiorowe taksówki obsługują wszystkie kierunki, trzeba jednak mieć dużo czasu, aby nimi jeździć. Ruszały dopiero wtedy, gdy zebrał się komplet pasażerów, z grubsza licząc — piętnastu. Elko nie bez wzruszenia stanął przy starym czarnym buicku z 1958 roku, pokrytym kilkoma warstwami lakieru. Szyby boczne były popękane, przednia połatana, koce ukrywały opłakany stan siedzeń. Nad tablicą rozdzielczą wisiał niebieski ceramiczny krążek — typowy turecki talizman przedstawiający oko.

Wąsaty taksówkarz wysiadł z wozu i objął Elka. Ucałowali się, poklepując się po plecach na oczach zrezygnowanych pasażerów siedzących wewnątrz. Potem podekscytowany Elko zwrócił się do Malka.

— Dobrze się trzyma, staruszek. Ledwie go znalazłem. Mówił o wozie, którym woził turystów, gdy przed laty poznał Malka.

Wdał się w długą rozmowę z kierowcą, pasażerowie zaś zaczęli się kłócić między sobą. Jakiś starzec chciał koniecznie zmienić miejsce, by nie siedzieć obok kobiety — wracał właśnie z Mekki. Pozostali drwili z niego. Po dziesięciu minutach taksówkarz wsiadł do wozu, a Elko wrócił do Malka.

— I…? Dowiedział się pan czegoś? — zapytał Malko. — Tak — odpowiedział Elko. — Wiem, gdzie znajdę mego starego przyjaciela, Hakana Sungura. Jest dla mnie jak brat. Wie o wszystkim, co dzieje się w Stambule. Jeżeli ktoś szykuje zasadzkę, on będzie wiedział, jaką.

— Gdzie go znajdziemy?

— Prosiłem, aby umówiono mnie z nim na dzisiejszy wieczór. Jest teraz właścicielem nocnego lokalu. — Czy ja też mam iść?

— Naturalnie — odrzekł Elko. — Często o panu pisałem w listach. Będzie zachwycony, mogąc pana poznać. — Co robił przedtem?

— To, co ja — cicho odrzekł Elko.

Innymi słowy, był najemnym mordercą.

— Zjem kolację i możemy iść! — zdecydował Malko.

— Spotkamy się w hallu około jedenastej.

— Nie podoba mi się ta dziewczyna w czerwieni — rzucił ni z tego, ni z owego Elko.

— Dlaczego?

— Nie zachowuje się jak prawdziwa Turczynka. Chce pana uwieść.

Okman Askin uśmiechając się wzniósł kieliszek. — Za pańską misję. Mam nadzieję, że odnajdzie pan ten statek. A przynajmniej, że zachowa pan miłe wspomnienie o Stambule.

Nesrin Zilli spojrzała na Malka. Miała na sobie czarną suknię, pończochy i perły. W tym stroju podobna do reklamy „Shalimara”, budziła jeszcze większe pożądanie. Przez cały wieczór czyniła mu niewiarygodne awanse. — Czy statki rozładowuje się w Stambule? — zapytał Malko.

— Na azjatyckim brzegu. Mamy tylko jedną komorę celną, w Haydarpasa. Transportowce stoją na redzie albo przy nabrzeżu. Tam wyładowuje się towar i zabiera do składu celnego, a potem ciężarówką bądź pociągiem przewozi w głąb kraju.

— Sprawdził pan osobiście, że „Gur Mariner” nie zawinął do portu?

Przedstawiciel MIT skwitował tę naiwność lekkim uśmiechem.

— Ależ nie! Moi pracownicy dzwonili do szefa urzędu celnego — powiedział. Uśmieszek jeszcze bardziej upodobnił go do Mefista. — Ludzie się nas obawiają. Nie opowiada się bzdur MIT. Gdyby „Gur Mariner” stał w porcie, powiedziano by mi o tym.

— Współpracujemy blisko z Amerykanami — uzupełniła Nesrin Zilli. — Malcolm Callaghan wie o tym. Mieszanie się w tego rodzaju incydent byłoby bardzo niekorzystne dla Turcji.

Oboje sprawiali wrażenie całkowicie szczerych. Ale przecież „Gur Mariner” musiał gdzieś być…

— Czy mógłbym jechać do Haydarpasa? — zapytał. — Naturalnie — bez chwili wahania zgodził się Turek. — Nesrin pojedzie z panem, ponieważ potrzebna jest przepustka. Ale zobaczy pan tylko setki kontenerów i statki przy nabrzeżach.

— Będę mógł przy okazji porozmawiać z urzędnikami — dorzucił Malko.

Gdy nieco później opuszczali Urcan, padał deszcz. Po drodze Askin wskazał ogromny, odrapany pałac. — Tu mieszkał jeden z ostatnich sułtanów. Dziwny człowiek. W napadzie neurastenii kazał utopić w Bosforze wszystkie kobiety z haremu. Było ich trzysta. — W jaki sposób?

— Powsadzał je do worków jak kocięta.

— Ma pan ochotę obejrzeć sobie parę lokali? — zapytała Nesrin Zilli, gdy samochód zatrzymał się. — Nie, wolę się położyć. Może jutro wieczorem. Czy możemy spotkać się jutro o dziewiątej rano?

— Naturalnie — zapewniała kobieta.

Elko już czekał. Poszli na parking i wsiedli do wynajętego fiata. Okrążyli plac, zjechali bulwarem Tarlabasi i skręcili w bardzo wąską uliczkę. Trzysta metrów dalej musieli zostawić samochód i dojść piechotą po wertepach do uliczki Istiklal. We wszystkich zaułkach błyszczały czerwone neony, wskazując nocne lokale.

— To tu — poinformował Elko Krisantem.

Nad drzwiami migotał czerwono napis „Denizii”. Portier w stroju z galonami skłonił się do ziemi. Elko odepchnął go. „Gazino”, jak nazwano te lokale, znajdowało się w suterenie, z której dobiegała orientalna muzyka. Malko stanął w progu długiej, niskiej sali, przedzielonej na pół estradą. Przed pięcioma sennymi grajkami leniwie poruszała się w tańcu brzucha młoda dziewczyna. Salę zapełniali głównie samotni mężczyźni. Przed każdym stała szklanka rakii i woda. Nie pili, zapatrzeni w tancerkę. Parę prostytutek o wyglądzie wieśniaczek siedziało na ławkach, gawędząc w oczekiwaniu na godzinę szczytu.

Elko szepnął coś kelnerowi, który do nich podbiegł i natychmiast ulokowano ich w pierwszym rzędzie, rozpychając zahipnotyzowanych widzów.

— Oto mój kolega! — oznajmił dumnie Elko.

Potężny, prawie łysy mężczyzna sunął w ich kierunku. Miał bary zawodnika sumo, imponujący brzuch, ogromny orli nos i opadające wąsy. Na widok Elka krzyknął z radości i przycisnął go do brzucha, chcąc przytulić do serca. Uściski i śmiechy nie ustawały przez parę minut. Malko, obdarzony podobnymi względami, o mało nie został uduszony. Wreszcie usiedli i polały się strumienie rakii. Hakan Sungur mówił po angielsku, po chwili jednak pochłonęła go nie kończąca się dyskusja z Elkiem, naturalnie po turecku.

— Niemal wszyscy nasi przyjaciele już nie żyją! — przetłumaczył później Elko. — Zabici przez policję albo podczas wykonywania zlecenia. Inni opuścili kraj. Odkąd rządzi reżim wojskowy, nie ma pracy.

— A on?

— Pracuje legalnie, poza drobnym przemytem z Bułgarii i Rumunii. Ale zachował kontakty.

Hakan Sungur nachylił się do Malka wesoło wskazując klientów i powiedział kiepską angielszczyzną:

— To sami koyry, z Anatolii. U nich nie ogląda się kobiet. Chodzą wszystkie w czarczafach. Siedzą tu godzinami i gapią się. Nie śmieją nawet zbliżyć się do prostytutek. Są zadowoleni.

Tancerka na scenie przestała się wyginać i stała rozmawiając z muzykami. Hakan przywołał ją, wyciągnął z kieszeni plik banknotów i wepchnął je do miseczek wysadzonego kamykami staniczka i za szeroki złoty pas, podtrzymujący długą, czerwoną suknię.

Dziewczyna miała duży biust i szeroką, śmiejącą się twarz. Była dość pociągająca.

— Fatos to dzielna dziewczyna, ale trochę za leniwa! — oświadczył szef i rzuciwszy chytre spojrzenie Elkowi dodał: — Zdaje się, że chciałeś mnie o coś prosić? — Tak — uśmiechnął się Krisantem.

Hakan w zamyśleniu szarpał wąsy. Wreszcie rzucił:

— Tylko jeden człowiek może wiedzieć, czy coś się dzieje. Ali Bamyacioglu…

— Kim jest? — wtrącił się Malko.

— Zna wszystkich celników w Haydarpasa. I dokerów. Przedtem zajmował się przemytem broni. Często kręci z Armeńczykami z Bazaru. Handlują antykami. Wieśniak.

— Będzie mówił? — zapytał Malko.

Turek wybuchnął gromkim śmiechem.

— Jeżeli powołacie się na mnie, będzie. Ale może nic nie wiedzieć.

Dalszych wyjaśnień udzielił Elkowi po turecku. Muzyka była ogłuszająca. Na scenie tańczyła inna, bardzo młoda dziewczyna. Fatos usiadła tuż obok Malka, wpatrując się w niego wzrokiem rozkochanego cielęcia. Przebrała się w obcisły sweterek i spódniczkę mini. W półmroku oparła dłoń na udzie Malka w niedwuznacznym geście. Haken nachylił się do niego z obleśnym uśmiechem.

— Miesiąc temu przyjechała z Anatolii. Jest zarezerwowana dla mnie. Daję ją panu na dzisiejszą noc. Malko odmówił grzecznie, Fatos jednak ani drgnęła. Odurzeni muzyką i rakiją wreszcie wstali. Pożegnali się wylewnie. Malko z ulgą odetchnął świeżym powietrzem. Odwrócił się słysząc czyjeś kroki.

Szła za nim Fatos. Malko udał, że jej nie widzi, ale biegła z tyłu jak psiak.

— Proszę jej powiedzieć, że jej nie chcę! — zwrócił się do Elka.

Turek wyglądał na zakłopotanego.

— Hakan jest drażliwy. Zrobił panu wspaniały prezent. Jeżeli pan odmówi, obrazi się. I może nam zaszkodzić.

Tylko tego brakowało! Anatolijka czekała uśmiechając się głupkowato. Cóż, trzeba było ją zabrać. Usiadł w samochodzie obok Malka. Nie sposób było się jej pozbyć. Malko poprosił Krisantema:

— Proszę coś z nią zrobić!

Wyciągnął plik banknotów z kieszeni i dał dziewczynie tysiąc funtów. Elko rozmawiał z nią chwilę i oznajmił Malkowi:

— Zabiorę ją na kolację. Potem zobaczymy.

— Świetnie — powiedział Malko.

Niech Elko skorzysta z okazji, jeśli chce. Wrócił do pokoju i wziął prysznic, by spłukać opary pięćdziesięcioprocentowej rakii. Jeżeli nie natrafi na ślad „Gur Marinera”, nie ma sensu tkwić w Stambule. Czy koledzy Elka okażą się skuteczniejsi od groźnych tureckich Służb Specjalnych?

Malko odwrócił się, podziwiając pałac Topkapi i Hagia Sophię, za którą wznosiło się sześć minaretów Błękitnego Meczetu.

— Piękne, prawda? — zauważyła Nesrin Zilli.

— Wspaniałe — przyznał Malko. — Jak pani.

Malko skupił uwagę na brzegu, do którego zbliżał się prom. Dziesiątki transportowców kotwiczyły w zatoce na wprost Haydarpasa. Niektóre tak daleko, że ich nadbudówki ledwie było widać w lekkiej mgle. Inne rozładowywane były na nabrzeżach.

Prom przybił do brzegu. Wysiedli na wprost obskurnego centrum handlowego pokrytego dachami z falowanej blachy. Idąc za wskazówkami swej przewodniczki, Malko skręcił w prawo i ruszył wzdłuż doków, aż do szerokiej bramy z napisem: TODD HAYDARPASA LIMAN ISLETMESI.

— To tu — oznajmiła Nesrin Zilli.

Ciężarówki wjeżdżały i wyjeżdżały bez przerwy. Kobieta zwróciła się do umundurowanego celnika, który poprowadził ich do małego przeszklonego biura. Panował tam piekielny upał. Za biurkiem siedział niechlujny, cuchnący czosnkiem wąsacz z czerwoną gębą, wyraźnie niezadowolony. Był to szef biura odpraw celnych, Turan Ukaner. Nesrin Zilli pokazała pełnomocnictwo i wyjaśniła sprawę „Gur Marinera”.

— Pytano mnie już o to przez telefon — odpowiedział celnik. — Nie ma tu takiego statku. A każdy musi złożyć u mnie deklarację.

— Już dużo statków zawinęło w ciągu ostatnich czterech dni? — zapytał Malko.

— Mnóstwo — westchnął Turan Ukner. — Proszę tylko spojrzeć! Nie ma temu końca.

— Czy ma pan ich listę? — nie ustępował Malko.

Na twarzy celnika dojrzał wyraz niemej wściekłości.

— Nie sądzę! — padła odpowiedź.

— Proszę poszukać! — nalegał książę.

W rozmowę wtrąciła się po turecku Nesrin Zilli i czoło celnika zrosił pot. Szperał przez chwilę w stercie papierów, wyciągając w końcu zatłuszczoną, pomazaną ‘ kartkę, którą podsunął Malkowi.

— Oto ruch dzienny. Proszę sprawdzić.

— Potrzebny mi wykaz tygodniowy — nalegał Malko. Po paru minutach poszukiwań celnik wyciągnął czarny rejestr, w którym dzień po dniu odręcznie odnotowywano ruch odbywający się w porcie.

— Czy ma pan tu fotokopiarkę? — zapytał Malko.

— Nie.

Odpowiedź była zdecydowana i jednoznaczna.

— W takim razie zabieramy rejestr — oświadczyła Nesrin Zilli.

Malko myślał, że celnik pobije dziewczynę, ale lęk przed MIT wziął w górę. Turan Ukaner wezwał podwładnego i podał mu rejestr. Pozostali w biurze we troje. Ciszę mąciło jedynie brzęczenie much. Turek czuł się nieswojo, pocił się i unikał spojrzenia Malka, który zapytał nagle bardziej przychylnym tonem:

— Ile pan zarabia?

Dopiero po trzykrotnym powtórzeniu pytania Turek wydusił, że wraz z premiami otrzymuje około miliona funtów tureckich miesięcznie. Mieszka w małym mieszkaniu w Haremie, niedaleko stąd. Z żoną i trojgiem dzieci. Zachęcany przez Malka stał się rozmowniejszy i przyznał, że ze zmęczenia zrobił się trochę nerwowy. Zbyt mało sypia. Na wprost był meczet i o świcie budził go głos muezzina, a nad głową dyskutowano do drugiej nad ranem. Urzędnik wrócił z fotokopiami rejestru i Malko gorąco podziękował Ukanerowi.

— Ten człowiek kłamie — powiedział Malko, gdy wsiedli już do samochodu.

— W jakiej sprawie?

— Nie wiem. Był bardzo nieswój. Jest pani przekonana, że wszystkie statki znajdują się w rejestrze? — Całkowicie.

— Ten dokument pomoże nam więc wykryć prawdę.


* * *

Upłynęło pół godziny, nim udało się nawiązać potrójne połączenie między biurami CIA w Stambule i Londynie oraz londyńską siedzibą Lioydsa. Połączenie było regularnie przerywane i po pięciu minutach przekleństw ponownie nawiązywane. Dwaj urzędnicy CIA odczytywali zdobytą przez Malka listę i porównywali z rejestrami Lioydsa obejmującymi wszystko, co pływało. Malko dotarł do osiemnastej pozycji spisu z Haydar-pasa.

— „Sunset King”, dziesięć tysięcy ton, rudowiec, bandera panamska. Armator — Shipping Worid Corp., Panama.

W Londynie dzwoniono do Lioydsa, aby otrzymać dane armatora, potem do armatora, by dowiedzieć się, gdzie znajduje się statek. Odpowiedź dotarła po dziesięciu minutach.

— W porządku. Rozładował towar przywieziony z Polski.

Już od trzech godzin oddawali się tej pracy Penelopy.

Szef Stacji pociągnął Malka za rękaw.

— Chodźmy na obiad, jest po drugiej.

Wraz z Chrisem Jonesem i Miltonem Brabeckiem poszli na piechotę małymi uliczkami Galaty. Dotarli na ulicę Istiklak, a z niej do pełnego małych restauracyjek pasażu Gicek, hałaśliwego, ożywionego i sympatycznego. Obaj goryle byli zdruzgotani. Jedzenie trzeba było w nich wmuszać. Obierali obrane już ogórki i obwąchiwali nieufnie spalone na węgiel kebaby.

— Uparciuch z pana — odezwał się Malcolm Callaghan. — Przypuszczam, że Żydzi dali się wywieść w pole. „Gur Mariner” jest prawdopodobnie w Aleksandrii. Tam dokona się przeładunku towaru na inny statek, a potem ani widu, ani słychu.

— Możliwe — przyznał Malko. — Ale ten turecki celnik nie jest czysty.

— Żaden Turek nie jest czysty! Przy głodowych pensjach i takiej inflacji zmuszeni są kraść, żeby żyć. Turcja to dwa kraje w jednym — Dania dla wybranych i Pakistan dla reszty.

— Muszę zadzwonić do hotelu — zmienił temat Malko. Elko Krisantem kontynuował poszukiwania. W pobliżu restauracji, na wprost starego liceum francuskiego, znajdował się szereg kabin telefonicznych. Skulony na stołku starzec sprzedawał żetony po sto funtów. Malko zadzwonił do „Marmary” i usłyszał od Elka:

— Spotykamy się o czwartej.

Wrócili do konsulatu amerykańskiego, gdzie powitał ich Malcolm Callaghan, oznajmiając od progu:

— Mamy coś. Zgodnie z tureckim rejestrem trzy dni temu do Stambułu zawinął jedenastotysięcznotonowy transportowiec „Seawolf”, pływający pod banderą liberyjską. Skontaktowaliśmy się z armatorem, podając się za potencjalnych klientów. Poinformowano nas, że „Seawolf znajduje się w Bangladeszu, gdzie ma być złomowany! — Himmel Henr Gott! — mruknął oszalały ze szczęścia Malko.

— Bingo! — wtórował mu Malcolm.

— Czy możliwe, żeby celnicy tureccy dali się nabrać?

— zastanawiał się Malko.

— Niewykluczone — odrzekł młody agent CIA. — Jeżeli papiery były dobrze podrobione, nie ma możliwości weryfikacji.

— Wracamy do Haydarpasa — zdecydował Malko.

— Z Elkiem Krisantemem.


* * *

Na widok potężnej postury dwóch goryli celnik pełniący wartę okazał nadspodziewaną uprzejmość. Turan Ukaner zareagował na ich widok jak ktoś, komu oznajmiają właśnie, że jest chory na AIDS.

— Dzień dobry — powiedział Malko. — Wróciłem, by poprosić pana o dodatkowe informacje.

Celnik wydukał coś. Nagle zapomniał angielskiego. Po chwili natrafił na spojrzenie Chrisa i wydusił z siebie please, prawie zrozumiale.

— Otóż — zaczął Malko — chcę wiedzieć wszystko o statku „Seawolf, który przypłynął przed trzema dniami. Co przywiózł i gdzie się teraz znajduje.

Celnik sprawiał wrażenie, jakby miał paść trupem. Albo skoczyć Malkowi do gardła.

— To długo potrwa! — burknął. — Odesłałem papiery. Elko zdecydował, że to dobry moment, by szepnąć mu czule do ucha:

— Pośpiesz się, orospu gocugu…

Turek aż podskoczył słysząc tę obelgę. Mruknął coś po turecku, powtarzając parę razy aynasiz.

— Nie — wyjaśnił Elko — nie jesteśmy glinami. Prowadzimy tylko śledztwo dla towarzystwa ubezpieczeniowego. Teraz, jeżeli chcesz znaleźć się w MIT i wisieć za kciuki tak długo, że będziesz bez schylania się drapać po kolanach, kłam dalej.

Chris Jones otarł czoło i, pewnie przez nieuwagę, nadepnął buciorem na palce celnika lekko się obracając. Na wrzask Turka zareagował żarliwymi przeprosinami.

Po chwili gorączkowych poszukiwań Turan Ukaner wydobył ze sterty papierów poplamioną kartkę i podsunął ją pod nos Malkowi.

— Proszę. „Seawolf”. Zawinął trzy dni temu, odpłynął wczoraj wieczorem. Do Aleksandrii. Stał na redzie. — Co przywiózł?

— Nic. Zawinął do portu ze względu na jakieś problemy techniczne. Po naprawie i uiszczeniu opłat wypłynął. Nie składał deklaracji, ponieważ nie było rozładunku.

Zawiedziony i zaintrygowany Malko nie nalegał.

Opuścili komorę celną.

— Łże! — wybuchnął Elko.

— Naturalnie, że łże — zgodził się Malko. — Irakijczycy wpadli na wspaniały pomysł — zmiana nazwy statku i cichy przeładunek. Albo towar pozostał na statku, który spokojnie odpłynął do Aleksandrii, gdzie zapewne jest teraz.

— Jak to sprawdzić? — zapytał Chris, którego przerastały wschodnie podstępy.

— Zajmując się Turanem Ukanerem — mruknął Malko.


* * *

Upłynęło niespełna dwadzieścia minut, gdy brzuchata postać Ukanera pojawiła się w bramie. Przeszedł przez parking, zmierzając w stronę barów na wprost przystani promu. Wszedł do „Asian Kardesler”, minął taras i skierował się ku kabinie telefonicznej.

Siedzący w samochodzie Malko uśmiechnął się zimno. — Oto odpowiedź na pytanie Elka. Teraz wiemy, że istnieje zmowa. Może jest już za późno, musimy jednak złożyć wizytę przyjacielowi Sungura. I modlić się, żeby okazał się przydatny.

Wysiedli z samochodu w dzielnicy Babiani, stambulskiej Fleet Street.

— Lepiej, żeby Chris i Milton zostali w wozie — uprzedził Elko. — Mogliby spłoszyć naszego przyjaciela.

Goryle nie nalegali. Elko poprowadził Malka przez plątaninę hałaśliwych, ruchliwych, brudnych uliczek. Kable elektryczne zwisały smętnie z odrapanych, poczerniałych fasad domów. Stare budynki z drewnianymi balkonami ledwie się trzymały. Przytłoczeni ogromnymi belami tkanin tragarze wspinali się z trudem po stromych uliczkach, zataczając się po wyboistych chodnikach. Była to także dzielnica setek sklepików z odzieżą. Nie było tu ruchu samochodowego. Niektóre uliczki zamieniono w parkingi. Elko poruszał się bezbłędnie. Tuż przed bazarem skręcił w pnący się w górę zaułek.

— To tu — oznajmił.

Byli w zaułku Ali Baby!

Tuzin lśniących mercedesów parkował przy chodniku pod okiem wąsatych zbirów. Elko wszedł w podwórko i zapukał do drzwi. Znaleźli się w maleńkim sklepiku pełnym dzieł sztuki, sreber, części samochodowych. Zarośnięty grubas spojrzał na nich spode łba.

— No private sale! — burknął.

Elko szepnął coś po turecku. Imię Hakana Sungura czyniło cuda… Natychmiast pojawiła się kawa, stołki. Drzwi biura zamknęły się za trzema mężczyznami. — Potrzebujecie mercedesa? Mam ich dużo, prawie nowe. Papiery już się robią. Jeden z wozów został skradziony przy wyjeździe z fabryki w Stuttgarcie, ale ten kosztuje sto milionów funtów.

— Nie potrzebuję mercedesa — wyjaśnił Malko. — Szukam ładunku pewnego transportowca.

Elko wyjaśnił sprawę. Faruk Yacisi odpowiedział:

— Mam powiązania z celnikami z Edirne. Nie znam nikogo w Haydarpasa, ale mój kumpel robi z nimi interesy. Nazywa się Lalim Kalafat. Musicie do niego iść i powołać się na mnie. Znajdziecie go na Wielkim Bazarze, w Saudal Bedestini.

— Sądzi pan, że można potajemnie rozładować transportowiec? — zapytał Malko.

Faruk Yacisi uśmiechnął się przebiegle.

— Za pieniądze można wszystko. Nie byłby to pierwszy raz. Przedtem chodziło o broń albo alkohol dla państw arabskich. Teraz przemyt broni stał się zbyt groźny. Nabazgrał coś na kartce i podał ją Elkowi.

— Idźcie. Na początek dajcie mu pięćset dolarów. To ułatwi mu myślenie. Interesy kiepsko teraz idą. W ciasnym, źle klimatyzowanym biurze na czwartym piętrze konsulatu irackiego w Stambule panowała napięta atmosfera. Trzej członkowie służb irackich, w tym szef stambulskiej placówki, Saddam Madani, wysłuchali raportów agentów, którzy sygnalizowali poważne zagrożenie.

Mogli mówić swobodnie. O ile wszystkie linie telefoniczne były na podsłuchu MIT, ściany betonowego budynku — nowej siedziby konsulatu — zbadane zostały przez specjalistów. Nie znaleziono w nich mikrofonów. Saddam Madani kreślił coś w notesie rozważając sytuację. Podniósł wzrok i zapytał spokojnie:

— Czy zagrożenie jest natychmiastowe?

Przez dłuższą chwilę panowało milczenie.

— Trudno w tej chwili powiedzieć. Ale Amerykanie natrafili na ślad, a wspomaga ich MIT. Nie wiemy, czy dali się przekonać, ale agent, który przybył do Stambułu, napytał nam już wiele kłopotów. W dodatku ma przy sobie rodowitego Turka.

— Jesteś pewien celnika?

— Zdrada nie leży w jego interesie, ale… — Irakijczyk rozłożył ręce.

Innymi słowy, należało się liczyć z najgorszym. Saddam Madani zajął się rysowaniem, potem uniósł głowę i spojrzał na ubogą dzielnicę, wznoszącą się na wzgórzu po drugiej stronie autostrady. Turcy znieważyli ich, zmuszając do przeprowadzki w tę nędzną okolicę. Niestety, był bezradny. Saddam Madani ponownie przerwał ciszę, zwracając się tym razem do innego współpracownika.

— A co u ciebie?

— Sprawy rozwijają się zgodnie z planem, ale trzeba poczekać jeszcze trzy dni. Wszystko musi dotrzeć na miejsce.

Madani zapalił papierosa i zamyślił się. Trzy dni szybko miną. W tej sprawie MIT prawie się nie liczył, a Mossad wypadł z gry. Pozostała tylko ekipa CIA, depcząca im po piętach. Jeżeli uda się zlikwidować tych ludzi, Waszyngton nie zdąży zastąpić ich nowymi.

Jego spojrzenie spoczęło na Hassimie Filizu, odpowiedzialnym za kontakty ze współpracownikami zewnętrznymi.

— Hassim! Włączysz swoich przyjaciół. Przygotuj jak najszybszą akcję.

Hassim wstał i opuścił biuro. Godzinę później szedł uliczkami otaczającymi Wielki Bazar.

Wstąpił do małego sklepiku i przeszedł na zaplecze. Właścicielem był Kurd związany z Irakiem, czyli — zdrajca na żołdzie wywiadu irackiego.

— Wiesz, gdzie znaleźć ludzi, którzy kiedyś dla mnie pracowali? — zapytał Hassim.

— Po co?

— Mam kontrakt.

— Boję się teraz.

— Robota jest dobrze płatna. Dwa miliony funtów. Przy minimalnej płacy trzysta funtów i trzydziestoprocentowym bezrobociu oferta była godna uwagi. Kurd zapytał jednak nieufnie:

— To polityk? Generał?

— Yabanci.

Kurd odetchnął. Obcokrajowiec był mniej groźny.

— Zobaczę — obiecał.

— Ale szybko — uprzedził Filiz. — Jeszcze dziś. Potem sprawa będzie nieaktualna.

— To szaleństwo — zaoponował Kurd. — Potrzebuję trochę czasu.

— Wszystko jest gotowe — uciął Filiz. — Przygotujemy informacje. Wrócę za godzinę. Idę po pieniądze.Elko pchnął drzwi sklepiku, na którego witrynie widniał napis: LALIM KALAFAT. GUMUS. Przy kasie drzemał młody mężczyzna. Zobaczywszy klientów natychmiast posłał chłopca do atelier nad sklepem po szefa. Sprzedawca rozkładał towar. Klienci byli nieliczni. Na rojnym bazarze podwórko to stanowiło istną oazę spokoju. Lalim Kalafat pojawił się równocześnie z trzema kawami.

Był to pękaty człowieczek z siwym wąsem, większym niż on sam, nosem a la Cyrano i spojrzeniem cwaniaka. Wesoły błysk rozjaśnił jego oczy na dźwięk nazwiska Faruka Yacisi. Wyglądało na to, że handlarz kradzionymi samochodami podsyła mu zawsze dobrych klientów. Elko wyjaśnił, czego potrzebują. Malko, nie zostawiając Ormianinowi chwili na zastanowienie, rzucił na ladę pięćset dolarów.

Lalim Kalafat, jak przystało na Ormianina, położył na nich natychmiast rękę. A na jego twarzy, przed sekundą jeszcze dość odstręczającej, pojawił się wyraz życzliwości. — Znam Ukanera. To spec od srebra, zresztą jak wszyscy celnicy. Ale bez niego nie odbywa się w Haydarpasa nic ważnego. Idzie wkrótce na emeryturę, uwija się więc podwójnie. Wszyscy przymykają na to oczy, bo bardzo marnie zarabia, a wszystko jest potwornie drogie. — Sądzi pan, że mógł kryć potajemny rozładunek transportowca? — zapytał Malko.

Lalim Kalafat uśmiechnął się rozbawiony.

— Oczywiście. Wystarczy, że nie umieścił go w rejestrze i odpalił coś dokerom. Ale za to musieli mu dużo zapłacić. Niełatwo będzie zmusić go do mówienia. — Co może pan zrobić?

Palce Ormianina gładziły banknoty czule jak ciało ukochanej kobiety.

— Ponieważ jest pan przyjacielem Faruka Yacisi, spróbuję pójść tam i dowiedzieć się, co się stało. O siódmej, po zamknięciu sklepu.

— Czy może pan zajrzeć potem do hotelu „Marmara”?

Ormianin ze smutkiem pokręcił głową.

— To niemożliwe. Muszę tu wrócić. Mam robotników, którzy do późna pracują w atelier na górze. Kończą pilne zamówienie. Może pan wpaść po jedenastej.

— Do zobaczenia więc — powiedział Malko.

Wokół hotelu panował tłok i musieli zjechać na podziemny parking. Znaleźli miejsce na drugim poziomie. Malko wrzucał właśnie wsteczny bieg, gdy z zaparkowanego parę metrów dalej wozu wyskoczyło trzech ludzi w kominiarkach, ciemnych ubraniach i adidasach. Wszyscy trzej uzbrojeni byli w pistolety maszynowe. Szli, biorąc samochód pod obstrzał.

Chris Jones zareagował tak szybko, że Malko ledwie zdołał dostrzec, jak pchnięciem ramienia otwiera drzwiczki i z imponującą zwinnością pada na cementową posadzkę.

Mordercy zawahali się na moment. Pozostali pasażerowie zorientowali się szybko, że nie mają dość czasu, by wyjść z samochodu i umknąć przed gradem kul. Skryli się więc przed wzrokiem napastników. Jedynie Malko, którego drzwi zablokowane były stertą cementu, nie miał możliwości manewru.

Pierwsza seria roztrzaskała przednią szybę fiata. Jeden z morderców, uzbrojony w ingrama, zrobił krok do przodu i wycelował w drzwi samochodu. Nie zdążył’ nacisnąć na spust. Chris Jones w półobrocie sięgnął po berettę 92 z celownikiem laserowym. Błysnęła czerwona kreska, która zatrzymała się na torsie człowieka z ingramem. W ułamku sekundy potem jego serce rozerwał dziewięciomilimetrowy pocisk. Zachwiał się, bijąc rękami powietrze. Ingram z metalicznym dźwiękiem upadł na ziemię.

Czerwona kreska przesunęła się na prawo, dosięgając twarzy drugiego mordercy. Chris wystrzelił dwa razy i dwie kule przebiły kominiarkę. Mężczyzna obrócił się wokół własnej osi i runął w tył na jedną z pryzm cementu. Trzeci wycofał się przestraszony, strzelając w stronę Chrisa. Jones, który właśnie się podnosił, upadł krzywiąc się z bólu, raniony dwiema kulami. Wyciągnąwszy ramię zdołał jeszcze strzelić. Pocisk trafił przeciwnika w szyję i ostatecznie utkwił w mózgu.

Wielka plama krwi pojawiła się na koszuli Chrisa na wysokości brzucha. Bardzo blady, przesunął się do tyłu, udowadniając zdobyte w ciągu dwudziestoletniego treningu umiejętności.

Silnik samochodu zabójców zawarczał. Kierowca próbował uciec. Z fiata wyskoczył Elko Krisantem z astra w dłoni i rzucił się przed manewrujący wóz. Kierowca ledwie zdążył wrzucić pierwszy bieg, gdy kula rozerwała jego mózg. Dla pewności Elko wystrzelił jeszcze dwukrotnie. Chlusnęła krew. Samochód z hukiem roztrzaskał się o ścianę. Malko i Milton wypadli z samochodu. Milton podbiegł do leżącego na plecach i przerażająco bladego Chrisa.

— Cholera! — zawołał. — Cholera! Dostał kulę w brzuch.

Malko podszedł i pod lewym ramieniem goryla dostrzegł drugą plamę krwi.

— Tu też jest ranny — powiedział.

Usłyszeli szybkie kroki, nawoływania i pojawili się uzbrojeni policjanci. Widok zwłok ludzi w kominiarkach i wyjaśnienia Elka nieco ich uspokoiły. Jeden z policjantów ruszył biegiem, by przywołać karetkę. Malko wyjął wizytówkę Okmana Askina z telefonem do MIT, która rozwiała resztę wątpliwości.

Klęcząc przy Chrisie Milton ze wszystkich sił przyciskał chusteczkę do rany na brzuchu, na próżno starając się zatamować krwotok. Chris nie dawał znaku życia. — Do pioruna! Wykrwawi się — warknął. — Gdzie oni się podziewają?!

Ambulans przybył po dwunastu minutach. Kiedy położono Chrisa na noszach, na cemencie pozostała ogromna plama krwi. Milton był prawie tak blady jak on. — Wykończy się — powtarzał bezwiednie — wykończy się.

— Niech pan z nim jedzie — poradził Malko. — Elko, do którego szpitala go zabierają?

— Do Pasteura — odpowiedział zapytawszy sanitariuszy. — Blisko stąd, tuż za hotelem „Divan”. Trzeba go natychmiast operować.

Ambulans ruszył z ogłuszającym wyciem syreny zdzierając opony. Zaczęły się wyjaśnienia, w których Elko pełnił rolę tłumacza. Ściągnięto kominiarki z twarzy zabitych. Wszyscy byli bardzo młodzi. Przeszukano ich, ale nie mieli żadnych dokumentów. Policjanci zebrali porzuconą broń. Niedługo potem z najeżonego antenami czarnego auta wysiadła jak zwykle pociągająca Nesrin Zilli, tym razem w sukni z szarego płótna. Po krótkiej dyskusji z dowódcą patrolu zwrócono broń Elkowi. MIT był naprawdę wszechwładny. Przybyła ekipa policyjnych fotografów, a Malko z Krisantemem i Nesrin mogli wreszcie opuścić parking. Turek poszedł wynająć samochód, Malko z dziewczyną usiedli przy stoliku w hotelowej herbaciarni, tuż przy recepcji. Współpracownica Okmana Askina wydawała się mocno podenerwowana.

— Co się stało?

— Widziała pani. Zostaliśmy zaatakowani przez świetnie uzbrojone komando.

— Wie pan, dlaczego?

— Jeszcze nie — ostrożnie odpowiedział Malko. — Przeprowadziliśmy śledztwo, które dowiodło, że „Gur Mariner” dokonał rozładunku w Turcji. Brak nam jednak jeszcze wielu danych.

Kobieta machinalnie kręciła kieliszkiem.

— Może pan powiedzieć mi coś więcej na ten temat? — Na razie nie. Muszę jeszcze sprawdzić pewne szczegóły. Przedtem jednak chciałbym dowiedzieć się o Chrisa.

— Chodźmy do pańskiego pokoju. Stamtąd łatwiej zadzwonić.

Malko słuchał w napięciu długiej, prowadzonej po turecku rozmowy. Uzyskawszy z trudem połączenie z kompetentną osobą w szpitalu Pasteura, Nesrin chciała dowiedzieć się jak najwięcej.

Wreszcie odłożyła słuchawkę i powiedziała:

— Przed chwilą go operowano. Miał szczęście, że szpital był blisko. Stracił trzy litry krwi. Jeszcze kwadrans i nie byłoby ratunku.

— Ale już wszystko w porządku? — zapytał z obawą Malko.

— Na tyle, na ile to możliwe z kulą w brzuchu i pod łopatką. Jego przyjaciel nie chce go spuścić z oka. Pytał, czy w Turcji są antybiotyki…

To musiało sprawić Turkom przyjemność…

— Prosił, aby przekazać panu, że będzie tu około wpół do jedenastej — dodała.

Czuł się dziwnie. Nesrin Zilli zachowywała się wobec niego niejednoznacznie; bardzo kobieco, ale widać było, że chce wydusić z niego wszystko, co wiedział. Ich spojrzenia spotkały się. Uśmiechnęła się. Bardzo zmysłowo, ustami i oczyma. Jednocześnie rozplotła nogi, ukazując część uda. Malko natychmiast poczuł, jak ogień ogarnia jego trzewia. Zawsze, gdy otarł się o śmierć, doznawał tego uczucia — nieposkromionej żądzy miłości. Czuł, że Turczynka spodziewa się, iż rzuci się na nią. Ograniczył się jednak do propozycji:

— Zechce pani zjeść dziś ze mną kolację?

I tak nie miał nic do roboty przed spotkaniem z Lalimem Kalafatem o jedenastej.

W oczach nie znających ich ludzi Malko i Nesrin uchodzić mogli za parę zakochanych. Nie wracali do incydentu na parkingu. Pod koniec tańca rozstali się z żalem. Malka wzywano do telefonu. Dzwonił Milton. Chris odzyskał przytomność.

— Proszę zostać w szpitalu — powiedział Malko. — Poradzimy sobie bez pana.

Dochodziła dziesiąta. Odłoży Nesrin na inny wieczór.

Regulując rachunek powiedział:

— Pójdę chyba odpocząć.

Turczynka wstała natychmiast.

— Ja też! Czy mogę zadzwonić z pana pokoju? — zapytała.

— Naturalnie!

Znalazłszy się w pokoju Malka, nie spojrzała nawet na telefon. Podeszła do okna i odwróciła się. Wpatrując się Malkowi w oczy rozpięła suknię, odsłaniając biustonosz i majteczki z czarnej koronki. Zsunęła je i podeszła; do Malka. Przylgnąwszy do niego, powiedziała ochrypłym głosem:

— Rżnij jak dziwkę!

Nie musiała powtarzać dwa razy. Malko z rozkoszą wykorzystał ten erotyczny przerywnik. Wziął ją brutalnie, nie troszcząc się o jej przyjemność. Sama tego chciała… Mimo tego poczuł, że pręży się i sięga szczytów równocześnie z nim.

Wstała uśmiechnięta, wciągnęła majtki, zapięła sukienkę. W ciemnych oczach lśniło rozbawienie. — Zastanawiasz się, dlaczego chciałam się z tobą kochać? — zapytała lekkim tonem.

— Trochę — przyznał.

Wygładziła zgniecioną na plecach sukienkę i powiedziała:

— Po pierwsze, podobasz mi się. Po drugie, lubię czuć zapach śmierci, to mnie podnieca. A po trzecie, ten łajdak Okman jest teraz na swoim jachcie z dwudziestoletnią cizią. Kazał mi zająć się tą sprawą, żeby mieć rozwiązane ręce. Sądził, że nie ośmielę się iść z tobą do łóżka. Cóż, ośmieliłam się. I zrobię to znowu. Ucałowała Malka i wybiegła. Gdy wyszedł spod prysznica, była za piętnaście jedenasta i Elko stukał do drzwi. Czas był najwyższy, aby iść na Bazar.


* * *

Nocą w alejkach Wielkiego Bazaru panował zdumiewający spokój, całkowite przeciwieństwo dziennego ożywienia. Handel kończył się około siódmej.

Spod drzwi atelier Kalafata sączyło się światło. Malko zapukał raz i drugi, wreszcie pchnął drzwi.

— Himmel Hen’ Gott!

Jego spojrzenie padło na Lalima Kalafata. Drobny Ormianin zdawał się pochylać nad warsztatem. Twarz miał wciśniętą do kuwety, ręce oparte po jej obu stronach. Nogami ledwie sięgał podłogi…

Malka dławiła wściekłość. Telefon wykonany rano przez Turana Ukanera miał tragiczne następstwa. Ciało Ormianina było jeszcze ciepłe. Morderstwa dokonano przed paroma minutami. Skrzypnięcie drzwi wyrwało Malka z zamyślenia. Obaj z Elkiem odwrócili się jednocześnie. W drzwiach stał kaprawy, nakryty pledem człowiek.

Elko zadał mu kilka pytań. Po krótkiej rozmowie zwrócił się do Malka:

— Widział, jak Kalafat wraca. Ktoś za nim szedł. Niski grubas w niebieskim mundurze.

To mógł być tylko Turan Ukaner. Musiał zobaczyć Kalafata w Haydarpasa. Malko przypomniał sobie rozmowę z celnikiem. Znał dość szczegółów, by ustalić jego adres. Mieszkał w Haremie, na wprost meczetu, w budynku partii Milliyetci Calisma.

— Spróbujemy go schwytać — powiedział do Elka — zanim wróci do siebie.

Ruszyli biegiem do samochodu przez wypełnione kocim miauczeniem uliczki.


* * *

W drodze Malko usiłował zrekonstruować wydarzenia. Kalafat zapewne krążył po dokach, by zebrać informacje, i natrafił na człowieka opłacanego przez Ukanera. Powiadomiony o sprawie celnik poszedł za nim i zabił go. Oznaczało to, że hipoteza Malka była słuszna — „Gur Mariner” dokonał potajemnie rozładunku. Z nieznanych przyczyn towar musiał znajdować się nadal w dokach, w przeciwnym bowiem razie Ukaner nie posunąłby się do morderstwa.

Dojechali wreszcie do Haremu, na północ od Haydarpasa. Elko zapytał spóźnionego przechodnia o drogę i znaleźli się w uliczce zabudowanej zarówno starymi domami, jak ohydnymi, skleconymi byle jak nowoczesnymi wieżowcami.

Po chwili dostrzegli meczet ze skromnym białym minaretem. Dokładnie na wprost wznosił się pięciopiętrowy budynek. Na balkonie rozpięta była czerwona flaga z napisem „Milliyetci Calisma Partisi”.

— To tu — powiedział Elko.

— Czekamy — zdecydował Malko. — Pan w korytarzu, ja w samochodzie. Kiedy go zobaczę, błysnę reflektorami.

Malko czekał niespełna pięć minut, gdy przed domem Ukanera zatrzymała się żółta taksówka. Zobaczył, jak celnik wysiada z niej i szybkim krokiem wchodzi w bramę. Ledwie zdążył mignąć światłami i wyskoczyć z wozu.

Na korytarzu, wśród odgłosów zbliżonych do bulgotania w rurach, szamotała się bezkształtna masa. Dość szybko zapadła cisza i Malko zapalił światło. Ukaner leżał z wytrzeszczonymi oczyma, wcisnąwszy palce pomiędzy garottę Elka i własne gardło. Odrobina powietrza, jaką mógł uchwycić, ledwie starczała, by przeżył. Pochylony nad nim Elko spojrzał pytająco na Malka.

— Proszę go tylko nie zabić. Musi powiedzieć nam, co wie.

Zbliżył się do Ukanera, którego spojrzenie zamgliło się i zapytał:

— Dlaczego zabił pan Kalafata?

Celnik wyraźnie nie dojrzał jeszcze do rozmowy. Wydał wściekły pomruk i zdołał nawet lekko kopnąć Malka. Elko natychmiast zacisnął mocniej garottę, przywołując celnika do porządku. Nie można było prowadzić przesłuchania na miejscu. Oddanie go w ręce policji niczego by nie dało. Pozostawał MIT, ale ten z kolei nie utrzymywał kontroli nad całością sprawy.

— Może zabierzemy go na Bazar do sklepiku, tam, mielibyśmy spokój, a on nie mógłby się wyłgać. To był dobry pomysł. Malko chciał jeszcze coś sprawdzić. Ujął rękę celnika i przyjrzał się jej dokładnie. Nawet przy słabym świetle dostrzegł brunatne plamy mastyksu, który znajdował się w pracowni Ormianina. Ukaner niewątpliwie był jego zabójcą.

— Zdoła pan wcisnąć go do samochodu? — zapytał Elka.

Nawet nie odpowiedział. Nachylił się nad celnikiem i szepnął mu coś do ucha. Ukaner podniósł się natychmiast. Elko wyższy był od niego co najmniej o dziesięć centymetrów. Popychał go przed sobą, trzymając końce garotty ciągle zaciśnięte. Pozostawił więźniowi tylko tyle powietrza, by nie zemdlał. Na szczęście ulica była pusta. Pchnął celnika na podłogę samochodu i usiadł mu na plecach. Ta podróż musiała się Ukanerowi dłużyć…


* * *

Koty biły się nadal, gdy zaparkowali przed bramą Beyazit. To była najryzykowniejsza część planu. Przemykając się pod ścianami Wielkiego Bazaru i zamkniętych sklepików dotarli do dróżki wiodącej do butiku ze srebrem, nie natrafiwszy na nikogo. Celnik drżał, wdrapując się po schodach.

Zastali wszystko tak, jak przed chwilą. Malko pchnął drzwi i zapalił światło. Dławił go zapach wosku. Elko usadowił więźnia na taborecie i gwałtownie zacisnął garottę. Celnik wydał parę nieciekawych odgłosów i bezładnie opadł na ścianę.

— Idioto! — uniósł się Malko. — Zabił go pan!

— Nie, nie! — zaprzeczył Turek.

Naszykowanym sznurem skrępował więźnia jak baleron i zdjął mu garottę z szyi. Ukaner chwycił haust powietrza, obrzucił pełnym nienawiści spojrzeniem obu mężczyzn i warknął między zębami:

— Ananinami!

Niezły początek dyskusji…

— Oruspu cocugu — odparował Krisantem.

Malko wtrącił się, by przerwać tę wymianę uprzejmości. Wskazując palcem ciało Ormianina powiedział do celnika:

— Zamordował go pan. Bo odkrył prawdę o ładunku statku, który został potajemnie rozładowany. Mówię o „Gur Marinerze”. Wiem, że pan skłamał. Gdzie jest ten statek!

Grubas spojrzał na niego spode łba. Milczał. Nie miał złudzeń co do swego losu. Musiał mieć nie byle jaki powód, by zamordować Ormianina własnymi rękami. Elko przeszukał go. Wyciągnął jakieś nieistotne papiery i pięć banknotów studolarowych, które Malko dał Kalafatowi… Tym razem celnik zaczął przejawiać pewną nerwowość, zwłaszcza gdy Krisantem zaczął grzebać w stercie karteczek. Wyciągnął jedną z nich. Pod szeregiem cyfr widniało na niej wzięte w cudzysłów słowo „Seawolf”. Był to zapewne numer rozładowanego potajemnie kontenera. Podsunął go pod nos celnikowi.

— Bok soyu! Powiesz wreszcie, gdzie jest?

Bez pomocy Ukanera odkrycie prawdy zajęłoby wiele godzin. Kontenery wyjeżdżały jeden za drugim z komory celnej. Więzień uniósł głowę i splunął na rękę Elka. Musiał dostać naprawdę dużo pieniędzy.

Chwilowo znaleźli się w impasie.

Do celnika podszedł z kolei Malko.

— Ukaner — zaczął — jeżeli nam pomożesz, zapomnimy, co się stało. Zapomnimy nawet o tym morderstwie. I dam ci pięć milionów funtów.


* * *

Mierziło go, że musi posuwać się do tego rodzaju metod, ale stawka była zbyt wysoka, by pozwolić sobie na moralne rozterki. Trzeba było przeszkodzić ekspansjonistycznym zachciankom Saddama Husseina, który mógłby zagrozić setkom tysięcy ludzkich istnień. Dzięki mariażowi broni atomowej i superdział Beara po Kuwejcie zniknąłby z mapy Izrael.

Padła odpowiedź, którą Elko skwitował kopniakiem wymierzonym w czułe partie ciała więźnia… Ukaner milczał jak głaz. Wiedział, że o świcie, nim pojawią się rzemieślnicy, będą musieli stąd odejść. I tak mieli już na głowie jednego trupa. Mogli go udusić, ale wtedy już na nic się im nie przyda. Utknęli w martwym punkcie. Nagle spojrzenie Elka padło na narzędzia i groźnie zabłysło.

— Się Hoheit — powiedział z szacunkiem — proszę zostawić mnie z nim sam na sam przez parę minut. Mamy wspólny język. Stanie pan na straży, na dole. Ze względu na kradzieże krążą tu nocą patrole policyjne. Jak na potwierdzenie jego słów z galerii dobiegł hałas. Malko poszedł sprawdzić. Człowiek z pledem przechadzał się na pół śpiąc. Zerknął zaciekawiony na Malka i wrócił do swego zakątka.

— No, proszę iść! — szepnął Krisantem. — To nie potrwa długo.

Elko, obawiając się reakcji swego pana, zamknął na klucz drzwi atelier. Celnik wodził za nim pełnym niepokoju wzrokiem. Zrozumiał, że natrafił na twardszego od siebie przeciwnika.

Prawie uprzejmie zapytał:

— Co robisz?

Elko spojrzał na niego z okrutnym uśmiechem.

— Wykończę cię, pezevenk…

— Kim jesteś? Możemy się przecież dogadać — zaryzykował Ukaner. — Gra idzie o duże pieniądze. Rozwiąż mnie. Załatwimy tego zagraniczniaka i zwiewamy…

Potok jego słów przerwała umoczona w wosku szmata, którą Elko wepchnął mu do ust. Charczał, potrząsał głową jak oszalały osioł, a Elko pchał mu do ust wszystkie szmaty, które wpadły mu w ręce. Kiedy skończył, umocował knebel taśmą ze szmerglowanego płótna, służącą do polerowania metalu. Przy okazji zerwał ofierze kawał naskórka, ot tak, żeby sprawdzić, czy może jeszcze krzyczeć. Dobiegł go tylko mysi pisk. Przysunął butlę z butanem zasilającym palnik do modelowania metali. Odkręcił gaz i przytknął zapalniczkę do wylotu palnika. Rozległo się głuche „fuu” i pojawił się migocący błękitny płomień. Elko jak dobry rzemieślnik wyregulował go do długości kilku centymetrów. Potem odstawił palnik i zbliżył się do więźnia. Gdy rozpinał jego koszulę, mężczyzna zaczął się rzucać, jakby oblazły go mrówki.

Był to tylko niewinny początek. Gdy płomień o temperaturze tysiąca pięciuset stopni zakreślił na jego piersi czerwone zawijasy, Ukaner runął wraz z taboretem wydając przerywany charkot. Elko podniósł go spokojnie i dotknął drugiej piersi. Widział mgłę przesłaniającą jego oczy, zdawał sobie sprawę, jaki zadaje ból, ale leżące obok drobne ciało Ormianina nie pozwalało zapomnieć, że Ukaner także się nie patyczkował.

Przerwał, by grzecznie zapytać:

— Będziesz gadał?

Mimo straszliwych oparzeń celnik nie odpowiedział. Mruczał niezrozumiałe słowa. Elko podsunął mu kartkę i ołówek. Znowu nic.

— Dobrze. Idziemy dalej.

Zaczął rozpinać pas jego spodni. Ukaner naprężył się z depresji, ale bezlitosny Elko zsunął mu spodnie i slipy obnażając genitalia. Czuł pewną odrazę, ale miał przed sobą anatolijskiego chłopa, twardego jak granitowa skała, zdolnego przetrzymać każdą torturę. Tylko jedno mogło go załamać… Pochylił się nad nim i szepnął:

— Nigdy już nie będziesz się pieprzył ani z żoną, ani żadną inną babą. No, to za zdrowie przyszłych pokoleń. Sięgnął po palnik i ostrożnie przesunął go do czułej strefy.

Rozszedł się ohydny smród palących się włosów. Ukaner najchętniej schowałby się pod ziemię, zaczynała płonąć na nim skóra. Jego ciało wstrząsały drgawki, jakby siedział na krześle elektrycznym, oczy wychodziły mu z orbit, ślinił się mimo knebla. Elko zobaczył wywrócone białka oczu. Ukaner zemdlał.

Elko zgasił płomień i otarł ofierze czoło. Oby tylko nie zabił! Po chwili celnik otworzył jednak oczy i napotkał okrutne spojrzenie Elka, który oznajmił mu:

— Tym razem nadzieję ci jaja na rożen. Będziesz mógł zabrać je do domu i powiesić nad łóżkiem. Sięgnął po palnik. Ukaner popatrzył na niego i pękł. Miał pecha trafiając na Turka. Żaden obcokrajowiec nie zrobiłby czegoś takiego! Z mimiki jego twarzy Elko zrozumiał, że nastąpił zwrot w dyskusji. Zapytał, czy chce mówić i podsunął mu kartkę. Drżącą ręką Ukaner napisał „tak”.


* * *

— Kto się z tobą kontaktował?

— Ktoś, z kim zwykle pracuję.

— Kto?

— Przewoźnik. Rozwozi często towar ciężarówkami.

— Ile ci zaproponował?

— Pięć milionów funtów.

— Za co?

— Za umożliwienie zabrania kontenera ze statku, przechowanie go i wystawienie dokumentów, żeby mógł opuścić bez problemu komorę celną.

Elko oblizał się łakomie. Turan Ukaner był zdruzgotany. Przywołał Malka, przywrócił celnikowi w miarę przyzwoity wygląd, obiecując mu obciąć to i owo, gdyby puścił parę z gęby na temat zabiegów, jakim został poddany. Ukaner wydawał się nieco blady i jakby skulony. Elko uprzejmie przyłożył mu wosk na rany, by ukoić ból. Ściąganie tego wosku to już inna para kaloszy… — Wie pan, co znajdowało się w kontenerach?

— Nie.

I najwyraźniej miał to gdzieś.

— Widział pan Irakijczyków?

Ukaner wytrzeszczył oczy.

— Irakijczyków? Nie? Dlaczego?

— Nieważne.

Turan Ukaner wiele by dał, żeby znaleźć się gdzie indziej. Bezwzględność przesłuchującego budziła w nim lęk o przyszłość… Malko kontynuował:

— Gdzie jest kontener?

— W dokach.

Było to zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Pozostawało powiadomić MIT.

— W porządku. Jedziemy.

— Teraz?

— Tak.

Malko zauważył, że więzień porusza się z trudem, ale wolał w to nie wnikać. Stojący na warcie celnik z zaskoczeniem spojrzał na szefa, przejechali jednak bez przeszkód. Jak okiem sięgnąć ciągnęły się tysiące kontenerów. Turan Ukaner poprowadził ich do nabrzeża numer 5. — To tu! — oznajmił.

Zeszli wszyscy trzej. Nagle celnik krzyknął.

— Alyaragi. Już go nie ma!

Elko skoczył ku niemu, obiema dłońmi gniotąc jego krocze. Ukaner wrzasnął przeraźliwie.

— Jeżeli z nas zadrwiłeś, skończysz na dnie!

— Nie, nie, przysięgam! Był tutaj. Musieli podjechać ciężarówką dziś wieczorem, kiedy mnie nie było… Dałem im wszystkie dokumenty.

Malko obliczał w myśli, ile czasu potrzeba na dotarcie ciężarówką do Iraku. Ale nie wiedząc nic więcej, trudno było ją przechwycić. W dodatku Irakijczycy mieli na pewno mnóstwo wspólników na terenie Turcji. Elko odbezpieczył astrę i powiedział:

— Łże, trzeba go zabić.

— Nie — zaprotestował Ukaner — nie kłamię, dowiem się, co się stało. Jutro rano. Przyniosą mi resztę pieniędzy. Zapytam ich.

— Jutro rano ciężarówka będzie już daleko — skwitował Malko.

Już była daleko… Ale bez dodatkowych informacji nic nie zdziałają.

— O której zaczyna pan służbę? — zapytał.

— O dziewiątej.

— Świetnie. Przyjdziemy. Pokaże nam pan człowieka, który przyniesie pieniądze. Jeżeli nie, dokończymy rozmowy w MIT.


* * *

Obudzony w środku nocy, Callaghan z trudem ogarniał wydarzenia ostatnich godzin.

— Dzwonię do Okmana Askina. Zapytam, jak może nam pomóc. MIT ma dwa helikoptery. Mogliby przechwycić ciężarówkę.

Malko ledwie zdążył wziąć prysznic, gdy rozdzwonił się telefon. Malcolm Callaghan nie miał najlepszych nowin.

— Rozmawiałem z Askinem. Sprawa nie jest taka prosta. Musieliby znać numery ciężarówki. Dziennie wyruszają ich setki, a MIT nie dysponuje wystarczającą liczbą ludzi, by wszystkich przetrząsnąć. Nie zdoła pan zdobyć dodatkowych informacji?

— Ile czasu potrzeba na dojazd do granicy z Irakiem?

— Około dwunastu godzin szybkiej jazdy.

Pozostały im zaledwie trzy, może cztery godziny. O ile Ukaner mówił prawdę… Wszystko zależało teraz od skorumpowanego celnika.


* * *

Zaczerwienionymi po nie przespanej nocy oczyma Milton Brabeck wpatrywał się w przeszklone drzwi biura Ukanera jak kot czyhający na kanarka. Malko niecierpliwie wciskał hamulec, licząc minuty. Przed oczyma miał ciężarówkę, którą każdy obrót kół przybliżał do granicy Iraku. Ich samochód zaparkowany był w pełnym słońcu, nie opodal wejścia do doków. Elko na wszelki wypadek zainstalował się w biurze celnika, by uchronić go przed pokusą. Była dziesiąta i słońce prażyło ostro.

Nagle na schodach wiodących do biura stanął Elko, za nim wyszedł Ukaner. Krisantem podszedł do samochodu.

— Dzwonili! — oświadczył. — Idziemy do „Kardeslera” spotkać się z tym facetem.

Milton i Malko ruszyli za nim trop w trop i widzieli, jak siadają przy oddzielnym stolikach. Po paru minutach z żółtego volkswagena wysiadł mężczyzna. Podszedł do celnika. Siedzieli razem około dziesięciu minut, potem nieznajomy dyskretnie podał Ukanerowi pod stołem wypchaną kopertę, którą ten wsunął do kieszeni. Następnie wstał i wrócił do samochodu, gdzie czekał kierowca. W trzydzieści sekund później celnika otoczyli czule nowi przyjaciele.

— I co, alfonsie? — zapytał uprzejmie Krisantem.

— To był on! — żałośnie pisnął Ukaner.

— Domyślamy się. Co ci powiedział?

— Był zadowolony. Ale mają kłopot.

— Jaki?

— Ciężarówka nie opuściła Stambułu.

Malko chętnie by go ucałował.

— Dlaczego?

— Przez opony. Muszą zmienić jedną z przodu. Dostaną ją najwcześniej dziś wieczorem, może jutro. — Dlaczego ci o tym powiedział? — zapytał podejrzliwie Elko.

— Chciał się upewnić, że nie ma pisemnego przejścia kontenera przez cło.

— Czemu?

— Oficjalnie samochód przewozi kontener przesłany z konsulatu irackiego w Stambule, a więc objęty immunitetem dyplomatycznym.

— Gdzie jest samochód z kontenerem? — zapytał Malko.

Turan Ukaner otarł czoło.

— Nie powiedział mi dokładnie. Na odkrytym parkingu, przy odgałęzieniu drogi E5. W pobliżu konsulatu Iraku. Elko złośliwie nadepnął mu na nogę.

— Kpisz sobie z nas, alfonsie…

— Nie, nie — zarzekał się celnik. — Nie wiem nic więcej. Tylko tyle, że to ogromna ciężarówka z przebitą przednią oponą.

Elko i Malko spojrzeli na siebie porozumiewawczo.

Przerażenie Ukanera było widoczne gołym okiem. Powiedział wszystko, o czym wiedział. Teraz przyszła pora na turecką policję.

— Proszę dać mu spokój — powiedział Malko, — Wie pan, jak się z nimi skontaktować?

— Nie, to oni do mnie dzwonią.

— Jeżeli zadzwonią, proszę spróbować dowiedzieć się czegoś więcej. To mój telefon.

Ukaner wsunął do kieszeni kartkę z numerem.

— Mogę odejść?

— Tak.

Wstał i odszedł przez parking.

Nie upłynęły nawet trzy minuty, gdy przed kawiarnię zajechał żółty volkswagen.

— Holy shit! — wykrzyknął Milton Brabeck.

Wszyscy trzej zrozumieli w jednej chwili. Rzucili się w pogoń za Turanem Ukanerem. Z daleka zobaczyli, jak żółty samochód zbliża się do niego od tyłu. Zza szyby wysunęła się uzbrojona w potężny pistolet ręka. Detonacje roztopiły się w portowym hałasie. Ukaner zachwiał się i padł na twarz, trafiony wielokrotnie w plecy. Samochód zatrzymał się na chwilę i morderca, nawet nie wychodząc, wpakował kulę w głowę celnika. Milton wyciągnął broń, było jednak zbyt dużo ludzi, by strzelać z takiej odległości. Turan Ukaner skonał w chwili, gdy do niego dobiegli. Irakijczycy wzmocnili obronę.


* * *

Okman Askin wyglądał na bardzo zmartwionego.

Patrzył na Bosfor, jakby w nim szukał inspiracji, wreszcie zdobył się na spojrzenie w oczy Malcolmowi Callaghanowi.

— Prosi pan o bardzo trudną rzecz. Chodzi o decyzję polityczną.

Mimo całej kurtuazji Amerykanin okazał pewne niezadowolenie.

— Mam wrażenie, że nie docenia pan wagi sprawy. Gdyby świat dowiedział się, że części broni umożliwiającej Irakowi śmiertelny atak nuklearny na Izrael swobodnie przejechały przez Turcję, reakcje byłyby zdecydowanie negatywne…

— Oczywiście — przyznał Turcję — w rzeczywistości sytuacja jest jednak znacznie bardziej skomplikowana. Kontener, o którym pan mówi, oficjalnie nie istnieje. W dodatku wraz ze śmiercią tego celnika utraciliśmy jedynego solidnego świadka. Nie istnieje żaden ślad rozładunku, a ponieważ dokonuje się ich setek każdego dnia, nie sposób czegokolwiek dowieść. Ten statek — mówię o „Gur Marinerze” — nie zawinął oficjalnie do Stambułu, a „Seawolf już odpłynął. Według oficjalnego rejestru niczego nie wyładował.

— Wie pan jednak, że nasze informacje są prawdziwe — wtrącił Malko.

— Naturalnie! Ale to, o co panowie proszą władze tureckie, to zatrzymanie kontenera objętego immunitetem dyplomatycznym. Załóżmy, że ten celnik skłamał i że natrafimy na oficjalny transport. Proszę sobie wyobrazić reakcję Irakijczyków. Tymczasem nasz premier udaje się w przyszłym tygodniu do Iraku. Nie mogę wziąć na siebie ryzyka zatrzymania i otwarcia tego kontenera. — Po to przecież istnieją służby specjalne! — usłużnie zauważył Callaghan, nieco rozdrażniony tym nagłym legalizmem. — W przeszłości MIT bez ceregieli pozwalał sobie na znacznie poważniejsze naruszanie prawa.

— To prawda — przyznał Askin. — Biorąc pod uwagę doskonałe stosunki między naszymi krajami, osobiście udam się do szefa gabinetu premiera. Tylko on może dać mi zielone światło.

— To pilne — podkreślił Amerykanin.

— Zrobię, co w mojej mocy — obiecał Turek. — Zadzwonię do konsulatu, gdy tylko czegoś się dowiem.


* * *

Wylot małej, handlowej i zarazem sielankowo wiejskiej uliczki Edip Hadirar był miejscem, od którego rozpoczęli poszukiwania.

Postanowili odnaleźć tajemniczą ciężarówkę nie czekając na odpowiedź MIT.

— Trzeba zawrócić w stronę E5 — powiedział Malko. Turan Ukaner zdążył powiedzieć przed śmiercią, że parking jest widoczny z autostrady. Przejechali nią trzykrotnie w obie strony, nie dostrzegając między Talaptsa i Sisli niczego, co przypominałoby parking. Niemal przez przypadek wjechali na drogę do Sisli. Gdy jechali szosą równoległą do E5, Malko zauważył w dole teren, na którym stało sześć ciężarówek. Aby tam dotrzeć, potrzebowali jeszcze dziesięciu minut. Malko zatrzymał się w sporej odległości, na początku uliczki wiodącej za „parking”. Zobaczył dwie cysterny Scania z rejestracją wschodnioniemiecką, ciężarówkę rumuńską i volvo z naczepą, na której znajdował się rdzawy kontener długości dwunastu metrów. Obok stał szary mercedes z otwartymi drzwiczkami. Wewnątrz znajdowało się czterech mężczyzn. — Pójdę się rozejrzeć — powiedział Elko.

Wrócił po dziesięciu minutach z gazetą i torbą owoców. Przeszedł przez parking, zbliżając się do volva. Wspiął się na schodek ciężarówki i zastukał w szybę od strony kierowcy. Malko i Milton oniemieli.

— Holy shit! — rzucił Amerykanin. — He is crazy! Elko Krisantem potrafił, jeżeli chciał, sprawić wrażenie kompletnego wariata. Taką twarz zagubionego durnia ujrzał kierowca volva, pochłaniający właśnie lahmacun. Nie był w najlepszym humorze, warknął więc, odkręcając szybę:

— Czego chcesz?

— Niczego, szedłem sobie, oglądałem twój samochód.

— Nigdy nie widziałeś czegoś takiego?!

— Widziałem, ale chciałem ci tylko powiedzieć, że masz przebitą oponę. Z przodu. Niebezpiecznie tak jeździć.

— Wiem — podniesionym głosem uciął kierowca. — Zjeżdżaj!

Elko zeskoczył na ziemię i odszedł wymachując gazetą. Wyglądał jak wzorowy obywatel, który spełnił dobry uczynek.

— To ta ciężarówka. Obok kierowcy siedzi facet z obrzynem.

A do tego czterech goryli w mercedesie…

Malko zatrzymał wzrok na kontenerze, w którym najprawdopodobniej znajdowały się główne elementy planu „Osirak”. Irakijczycy rozegrali to doskonale. Wykorzystali nienaruszalność poczty dyplomatycznej. Zaświadczały o niej pieczęcie, którymi zaplombowano kontener.

— Co robimy? — zapytał Milton Brabeck.

— Elko zostanie w samochodzie, na wypadek gdyby tamci odjeżdżali. Biorąc pod uwagę oponę, jest to mało prawdopodobne. Ukaner utrzymywał, że nie zmienią koła przed wieczorem, ale nie możemy ryzykować. My wracamy do MIT.


* * *

Okman Askin gładząc bródkę oczekiwał ich w swym biurze. Musieli odbyć nieunikniony kawowy seans i wysłuchać paru uprzejmości, nim wreszcie przeszli do sedna sprawy. Turek był bardzo, ale to bardzo nieswój. Odważył się wreszcie powiedzieć z niewyraźnym uśmiechem:

— Właśnie wracam od premiera. Wziąwszy pod uwagę rangę sprawy, zgodził się mnie przyjąć. Niestety, jego analiza nie w pełni zgadza się z waszą.

— To znaczy? — zapytał Malko.

— Uważa, że nie zgromadzono kompletu danych pozwalających na oficjalną interwencję.

Innymi słowy, Turcy nie chcieli nic zrobić.

— Jest pan świadom konsekwencji takiej postawy? — zapytał sucho Callaghan. — Będę zmuszony niezwłocznie poinformować mój rząd, że odmawiacie współpracy w sytuacji, którą uważamy za poważne zagrożenie pokoju na Bliskim Wschodzie. Należy obawiać się, że sprawa dotrze do uszu opinii publicznej. Zwłaszcza że muszę poinformować również służby izraelskie, sprawa dotyczy bowiem przede wszystkim ich.

Okman Askin wykonał uspokajający gest.

— Nie powiedziałem, że nie chcemy nic zrobić… Jak pan słusznie zauważył, zadaniem służb specjalnych jest załatwienie takich spraw.

— To znaczy? Bierze pan pod uwagę tajną akcję MIT? — Niezupełnie — uśmiechnął się Turek. — Ale wy możecie ją przeprowadzić, zapewniam, że nie będziemy w niczym przeszkadzali…

Tego było za wiele!

Malcolm Callagha i już otwierał usta, gdy szef MIT uprzejmie dodał:

— Pójdzie wam tym łatwiej, że już zlokalizowaliście samochód.

A więc MIT ich śledził… Callaghan milczał przez chwilę, po czym chłodno oświadczył:

— Jest oczywiste, że bierze pan na siebie odpowiedzialność za to, co może się stać.

Turek udał, że nie słyszy i spoglądając na zegarek oznajmił:

— Muszę udać się na ważne zebranie. Sądzę, że powiedzieliśmy sobie wszystko, co najważniejsze. Proszę informować mnie o przebiegu wydarzeń.

Chłodno podali sobie dłonie. Callaghan wybuchnął dopiero w samochodzie:

— Ci łajdacy nie chcą zakłócić wizyty premiera w Iraku! Po tym, ile wpakowaliśmy tu pieniędzy! Pomówię o całej sprawie z ambasadorem. Musi zdecydowanie interweniować. — Nie kiwną palcem — przerwał Malko. — Musimy radzić sobie sami.

— Jak? — zapytał przedstawiciel CIA.

— Jeszcze nie wiem, ale coś wymyślimy. Nawet jeśli będzie trzeba wysadzić kontener w powietrze.

Sugestia Malka wyraźnie przypadła do gustu Miltonowi, pałającemu nieustającą żądzą zemsty za Chrisa, który powoli dochodził do siebie w szpitalu Pasteura.

— Możemy podłożyć ładunek z opóźnionym zapłonem pod podwozie — zaproponował. — Elko mógłby zaraz to zrobić.

— Trzeba wymyślić coś lepszego. Nie chcę mieć na sumieniu masakry — powstrzymywał go Malko.

Ich rozmowę przerwał telefon. Dzwonił Elko.

— Przywieźli nowe koło — oznajmił — ale nie mają dość silnego lewarka, by podnieść samochód. Moim zdaniem potrwa to jeszcze parę godzin. Przyjechał drugi samochód z obstawą.

— Świetnie — powiedział Malko. — Proszę pozostać na miejscu.

Siedział w pokoju hotelowym, gorączkowo szukając jakiegoś rozwiązania. CIA nie mogła udzielić im pomocy — nie było już czasu na przysłanie posiłków. Na miejscu miał tylko analityków.

— Milton, pójdzie pan zmienić Elka — poprosił. — Musi zorganizować nam lepszą broń. Możemy liczyć tylko na własne siły.

Milton wyszedł. Wynajął samochód i pomagając sobie mapą ruszył w drogę.

Malko ledwie usłyszał pukanie do drzwi. Otworzył i stanął twarz w twarz z Nesrin Zilli. Okulary słoneczne zasłaniały jej niemal całą twarz. Miała na sobie żółty kostium. Na ramieniu trzymała dużą torbę.

Bez słowa ucałowała Malka i zdjęła okulary. Spojrzenie jej czarnych oczu rozgrzało go.

— Zaskoczony?

— Trochę. Skąd wiedziałaś, że tu jestem?

— Nie byłam tego pewna.

Jak poprzednio, usiadła na łóżku. Tym razem jednak w jej zachowaniu nie było cienia prowokacji.

— Wiem o wszystkim, co się dzieje — wyjaśniła.

— Skąd?

— Okman jest moim kochankiem — przypomniała.

— Dużo mi mówi. Wiem o waszych problemach. Przyszłam wam pomóc.

— Jak?

Malko był oszołomiony. Nesrin uśmiechnęła się mściwie. — Dysponuję pewnymi informacjami, o których nawet on nie ma pojęcia.

— Przez MIT?

— Nie, przez naszą siatkę…

— Jaką siatkę?

— Nie domyślasz się? — uśmiechnęła się wyraźniej.

Pewna myśl zrodziła się w jego głowie.

— Mossad?

— Bystry jesteś! — pogratulowała. — Nie przypadkiem zbliżyłam się do ciebie. Tak, pracuję dla nich. To znaczy — dla mojej ojczyzny. Jestem Żydówką pochodzenia tureckiego.

To tłumaczyło swobodę jej zachowania… Nesrin ciągnęła:

— Dawno temu przysłano mnie tu z zadaniem przeniknięcia do wywiadu tureckiego. Udało mi się. Poślubiłam Okmana, potem rozwiodłam się z nim. Pozostał jednak moim kochankiem. Wspaniałym zresztą. W przeciwieństwie do większości Turków nie jest zadufanym w sobie samcem. Jest tylko niewierny.

Ale o tym pomówimy kiedy indziej. Oto, co wiem:

ciężarówka odjedzie jutro o świcie w kierunku granicy irackiej. Nie będzie zatrzymywała się po drodze. Towarzyszyć jej będą dwa samochody z ochroną z ambasady irackiej. Ludzie ze służb specjalnych. — Szofer też do nich należy?

— Nie. To Turek. Musimy przeszkodzić im w dotarciu do granicy.

Malko popatrzył na nią ze zdziwieniem.

— Skoro Mossad wie o wszystkim, dlaczego sam nic nie zrobi? Takie operacje są dla was chlebem powszednim.

— Nie mamy możliwości. Wbrew temu, co głoszą nasi wrogowie, nie jesteśmy nadludźmi. My także zostaliśmy zaskoczeni. Naprawdę zgubiliśmy „Gur Marinera”. Sądziliśmy, że po zawinięciu do jakiegoś małego portu wyruszył do Aleksandrii. Nie mamy wystarczająco dużo samolotów, by patrolować całe Morze Śródziemne. To ty naprowadziłeś nas na ich ślad odnajdując ten kontener. Mamy za mało czasu, by sprowadzić komando, a ty jesteś na miejscu i dysponujesz pewnymi środkami, nawet jeśli nie są one zbyt potężne.

— A jeżeli się nie uda? — zapytał.

— Na taki wypadek sztab generalny Tsahal ma pewien plan. Desperacki plan: wysłanie samolotów myśliwsko-bombowych, by zniszczył kontener, nim przekroczy granicę tureckoiracką. Pomijając nawet nieprzewidziane i poważne następstwa polityczne, nic nie gwarantuje jednak sukcesu akcji. Nie mamy czasu zorganizować jej, jak należy.

Zapadło milczenie. Malko lepiej teraz rozumiał pociąg Nesrin Zilli do siebie. Kobieta zapytała pełnym napięcia głosem:

— Masz jakiś plan?

— Tak, w zarysie. Ale doszły nowe elementy. Spróbuję go dopracować.


* * *

Sklepikarz turecki, szczęśliwy jak kobieta, która spogląda na swój pierwszy diament, wyciągnął jeszcze jedno skorpio, M5, trzy granaty oraz dziesięć magazynków do broni automatycznej.

— Tak będzie dobrze? — zapytał.

— Świetnie — uśmiechnął się Malko.

To Elko zaprowadził go do starego kumpla, któremu pozostały nie sprzedane zapasy. Resztki pięknej epoki wojny domowej.

Sklepikarz otarł załzawione oczy i powiedział:

— Jak dla pana, pięć tysięcy dolarów. Połowa ceny.

Nie ma już handlu.

Zapakowali wszystko do płóciennej torby i opuścili sklepik jubilera. Była już prawie siódma wieczorem. Dzień zleciał szybko. Milton poinformował, że volvo ma już nową oponę, nie rusza jednak z miejsca, co zgadzało się z wiadomościami posiadanymi przez Nesrin. Wyznała Malkowi, że ma informatora w konsulacie Iraku.

Jak zwykle u schyłku dnia natężenie ruchu było duże i dojazd do hotelu zajął im prawie godzinę. Tam czekał już Milton. Rozłożył na łóżku sześć kostek semtexu — ładunku wybuchowego dostarczonego wraz z zapalnikami przez innego przyjaciela Krisantema.

— Udało mi się zbudować zapalnik czasowy ze swatcha — wyjaśnił goryl. — Mam nadzieję, że zadziała. Plan Malka był prosty: zakraść się pod ciężarówkę o świcie, tuż przed odjazdem, gdy strażnicy nie będą zbyt uważnie strzegli okolicy, przeprowadzić ją na wyludniony teren i wysadzić. W razie oporu — zlikwidować Irakijczyków.

— Mogę zajrzeć do Chrisa? — zapytał Milton.

Wyszedł. Elko udał się do swego pokoju, by odpocząć, zostawiając Malka z Nesrin Zilli. Zdenerwowana kobieta paliła papierosa za papierosem. Zgasiła właśnie kolejnego i z uśmiechem popatrzyła na Malka. Przysunęła się, objęła go za szyję i zaproponowała przymilnie:

— One for the road?

Tak jak poprzednio ograniczyła się do ściągnięcia garsonki. Podnieciwszy Malka położyła się na plecach i szepnęła:

— Weź mnie.

Tak energiczna w życiu, w łóżku miała drobne dziwactwo: chciała być przedmiotem. Dobrze się składało. Malko brał ją powoli, ona zaś obejmowała go udami. Potem obrócił ją na brzuch. Czując jak delikatnie, ale zdecydowanie szturmuje otwór między jej pośladkami, zrozumiała, że faktycznie brał ją, jak chciał. Kiedy było po wszystkim, uśmiechnęła się niewyraźnie i powiedziała:

— Chyba przywiązałabym się do ciebie, gdybyśmy spotykali się za często.

Malko pomyślał, że niemal wszystkie kobiety, z którymi stykał się podczas misji, żyły w ten sam sposób — z dnia na dzień, zgodnie ze starą zasadą: carpe diem. Nesrin lubiła miłość i wojnę, i obu oddawała się z równym zapałem. Była to ostatnia chwila odprężenia przed starciem. Biorąc prysznic, raz jeszcze przemyślał wszystkie elementy planu.


* * *

Malko zatrzymał samochód u wylotu ulicy prowadzącej na parking, na którym stało volvo. Cały jego plan opierał się na jednej hipotezie. Jeżeli się nie sprawdzi, będzie musiał użyć siły, to znaczy — zaatakować ciężarówkę w środku miasta mimo obecności irackich goryli. Fatos, tancerka, którą Hakan Sungur dał Malkowi w prezencie, rozmawiała półgłosem z Elkiem. Ten obciągnął jej wydekoltowaną sukienkę, by odsłonić większą część rozsadzających materiał piersi. Potem wymienił spojrzenia z Malkiem.

— Na razie! — powiedział.

Wysiedli we dwoje i natychmiast się rozdzielili. Malko powiódł wzrokiem za Fatos myśląc, że stanowiła wspaniałą przynętę. Oddalała się, Elko szedł w bezpiecznej odległości za nią. Malkowi pozostało tylko czekanie. Negat Ouran, kierowca volva, obudził się w chwili, gdy Fotos pojawiła się dokładnie na wprost niego. W pierwszej chwili nie wierzył własnym oczom. Taka dziewczyna w tej okolicy…? Była zbyt daleko, by mógł widzieć twarz, ale jej figura natychmiast go podnieciła.

Dla zabawy, w żartobliwym hołdzie dla jej urody, mignął światłami. Skinęła mu lekko dłonią i odwróciła się, by przejść przez ulicę. Kiedy ujrzał jej figurę z profilu, poczuł ogarniający go żar. Zaczął drapać się przez dżinsy w krocze, czując, jak jego członek błyskawicznie się powiększa. Myśl o wpakowaniu go w to cudowne ciało przyprawiła go o gwałtowne bicie serca. Kątem oka sprawdził, co robią goryle. Ośmiu Irakijczyków siedzących w dwóch samochodach zmagało się ze snem. Od czasu do czasu któryś wysiadał rozprostować nogi. Nie zmieniono ich w nocy i czas zaczął się im dłużyć. Dziewczyna zaraz zniknie w uliczce. Negat trzykrotnie błysnął światłami. Znów skinęła mu ręką. Wysunął ramię przez okno i dał znak, by podeszła. Niby zawahała się, zaraz jednak ruszyła w jego kierunku kręcąc biodrami… Na widok jej dekoltu zawrzały mu zmysły. Bez pośpiechu podeszła do volva, zatrzymała się i postawiła nogę na stopniu. Przy tym ruchu suknia zsunęła się, obnażając prawie całe udo i Negat dostrzegł skrawek białych majteczek. Chętnie zerwałby je zębami…

— Cześć! — powiedział zdławionym głosem. — Co tu robisz?

— Wracam do domu — odrzekła.

— Skąd?

— Z pracy. Pracuję w knajpie, w pobliżu Istiklal Caddesi.

Serce zabiło mu jeszcze silniej. Orientalne tancerki sypiały z klientami, by dorobić do nędznych pensji. Z oczyma wlepionymi w jej nabrzmiałe piersi zapytał drwiąco:

— Dużo banknotów ci tam dziś wsunęli?

Jego gruby palec wcisnął się w pulchne ciało. Zamiast protestować, Fatos zaszczebiotała kręcąc się zalotnie:

— Nigdy nie wsuwają dosyć…

— A chcesz, żeby wsunąć ci coś innego?

— A co?

— Atyarugi, jak mój… Zaraz rozerwie mi dżinsy, jeżeli będziesz tak patrzyła.

Fatos zeszła ze stopni, robiąc obrażoną minę.

— Dobrze, idę sobie!

Chwycił ją i uniósł.

— Nie chcesz posiedzieć tu ze mną chwilę?

— Zależy.

— Od czego?

— Masz pięćdziesiąt tysięcy?

Celowo podała wyjątkowo uczciwą cenę. Dostępną dla kierowcy.

— Hę, bierzesz mnie za obcokrajowca! — zaoponował.

— Jeśli nie chcesz, to trudno. Zwykle biorę sto tysięcy.

— Chcę, chcę, chodź!

Gdy bez reszty zajął się dziewczyną, drzwi kabiny otwarły się i na stopień wspiął się Elko. Garotta zacisnęła się na szyi mężczyzny, nim zdążył cokolwiek poczuć. Fatos, Elko i on stanowili zbitą masę, miotającą się na siedzeniu. Elko coraz mocniej zaciskał garottę, sam tracąc niemal dech. Nagle kierowca pchnął go na kierownicę i klakson, którego dźwięk rozerwał ciszę poranka.


* * *

Elko w jednej chwili zrozumiał zagrożenie. Dobiegło go trzaskanie drzwiczek i nawoływania. Kierowca już nie oddychał, goryle byli jednak zaalarmowani.

Szepnął do Fatos:

— Wyskocz i zamknij drzwi!

Pchnął ją. Na szczęście zareagowała natychmiast. Zeskoczyła na ziemię w chwili, gdy jeden z Irakijczyków wypadł z wozu ze skorpio w ręku. Fatos trzasnęła drzwiami i odeszła zataczając się. Irakijczyk roześmiał się rubasznie i zawołał do szofera:

— Łajdaku, obudziłeś nas!

Negat Ouran leżał na podłodze. Nie mógł już odpowiedzieć. Elko zastanowił się, co robić. Jeżeli teraz odjedzie, goryle zareagują. Tkwił więc w kabinie, oczekując dalszego biegu wypadków.

Malko podskoczył na dźwięk klaksonu. Wszystko szło na opak. Wypadł z mercedesa, zabierając ze sobą swój super płaski pistolet i skorpio.

— Proszę tu zaczekać! — rzucił Miltonowi. — Zobaczę, co się dzieje.

Przebiegł ulicę i zwolnił zbliżając się do ciężarówki. Wokół panował spokój. Rozejrzał się i ruszył dalej. Irakijczycy nie mogli dostrzec go z samochodów. Podszedł do ciężarówki i postawił nogę na stopniu. Elko dał mu znak, by wszedł. Wśliznął się na miejsce kierowcy. Kluczyki tkwiły w stacyjce.

— Jedziemy! — zdecydował.

W tej samej chwili za szybą od strony Elka pojawiła się twarz jednego z Irakijczyków. Jej wesołkowaty wyraz ustąpił najpierw zaskoczeniu, potem panice. Nie miał czasu na rozważanie sytuacji, bo wystrzelona z astry kula roztrzaskała mu czaszkę w momencie, gdy Malko uruchomił silnik.

— Zajmę się nimi! — krzyknął Elko.

Zanim Malko zdążył cokolwiek powiedzieć, wyskoczył strzelając do Irakijczyków. Celował jednak zbyt wysoko i seria trafiła w mur. Oni tymczasem ripostowali już, zmuszając go do ucieczki za samochód.

Zbyt późno zrozumiał swój błąd.

Malko wrzucił jedynkę i samochód ruszył z warkotem. W lusterku wstecznym widział dwa samochody z Irakijczykami, które ruszyły za nim w pościg. Jechał zygzakiem, nie dopuszczając, by go wyprzedziły.

Chwilę później minął jak huragan samochód z Miltonem, który bezradnie patrzył na pościg, mogąc jedynie ruszyć za nimi.

Malko wyjechał na E5 z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Siedząc za kierownicą potwora czuł się panem świata.’ Kiedy mercedesy próbowały go wyprzedzić poruszał lekko kierownicą. Na razie udawało mu się, nie mógł jednak prowadzić tej gonitwy w nieskończoność. Będzie musiał się zatrzymać.

Zobaczył tablicę z napisem SUŁTAN AHMET KOPRUSU. Przy wjeździe na most kontrolowano ciężarówki. Będzie musiał stanąć, a wtedy Irakijczycy zwalą mu się na plecy. Przy stosunku osiem do dwóch nie miał szans. Potem Irakijczycy udowodnią, że samochód jest ich i odjadą.

Most był coraz bliżej. Jeden z mercedesów wyprzedził go i próbował zmusić do zatrzymania się. Zrezygnował, kiedy dostał w bagażnik. W volvie Malkowi niewiele groziło.

W lusterku zobaczył Miltona, usiłującego wyprzedzić drugi samochód Irakijczyków. Jak zakończy się ta obłąkana gonitwa?

Do mostu i punktu opłat pozostało około dwóch tysięcy sześciuset metrów. Plan Malka nie mógł być zrealizowany w pierwotnej wersji. Nie zdąży wysadzić ciężarówki mając za plecami Irakijczyków. Wpadł nagle na szalony pomysł. Była to ostatnia szansa. Zwolnił. Prowadząc jedną ręką, przyciągnął ciało szofera. Irakijczycy najwyraźniej nie zorientowali się w jego zamiarach. Od mostu dzieliło go już tylko osiemset metrów. Pięćset metrów dalej zakończył pracę: położył głowę trupa na pedał gazu, nogą podtrzymywał ją w górze.

Wiszący most był tużtuż. Malko usłyszał wycie syreny policyjnej. Wyprzedził go biały taunus. Z dwóch głośników na jego dachu padały niezrozumiałe okrzyki. Irakijczycy wszczęli alarm. Zwolnił jeszcze. Teraz otaczało go kilka samochodów — Irakijczycy, Milton, policja. Skręcił kierownicę i zjechał na lewą stronę jezdni. Taunus musiał gwałtownie odskoczyć, by uniknąć zmiażdżenia. Przez parę sekund Malko jechał pod prąd, wywołując panikę wśród nadjeżdżających samochodów, rozpaczliwie dających mu znaki reflektorami. Potem zjechał na prawo i ustawił wóz prostopadle do mostu. Volvo jechało bardzo wolno.

Malko otworzył drzwi i zdjął nogę z głowy trupa. Opadła na pedał gazu. Minął ułamek sekundy, nim dwieście sześćdziesiąt koni rozszalało się pod ciężarem, który zastąpił nogę. Malko stał już na stopniu. Kiedy samochód jechał jeszcze dwadzieścia kilometrów na godzinę, zeskoczył Miltonowi niemal pod koła. Kątem oka dostrzegł, że volvo nabiera prędkości i jedzie w poprzek mostu prosto w stronę południowej balustrady. Irakijczycy wyskoczyli z wozów i pognali za kontenerem, jakby mieli nadzieję go zatrzymać. Milton stanął i pomógł rannemu, obszarpanemu Malkowi dźwignąć się. Irakijczycy dobiegli do bariery akurat na czas, by ujrzeć, jak czterdziestotonowy potwór roztrzaskuje barierę, wypada na część mostu zarezerwowaną dla pieszych, a potem zwala się z wysokości sześćdziesięciu metrów do Bosforu.

Nie dosięgnął go. Zanim dotknąć miał tafli wody, spod mostu wypłynął kierujący się w stronę Morza Czarnego potężny tankowiec. Volvo wraz z kontenerem wylądowało z ogłuszającym hukiem dokładnie na dziobie. Kabina oddzieliła się od naczepy, kontener przełamał się na pół. Jego ładunek stoczył się i zniknął w wodach Bosforu.


* * *

Malko czytał w „Observerze” artykuł pod tytułem „Betrayal in Iraq”, gdy Elko Krisantem zastukał do drzwi. Zatopiony w lekturze nie od razu odpowiedział. Artykuł dotyczył pewnej poważnej afery szpiegowskiej, która wykryta została w Bagdadzie. Tak przynajmniej utrzymywały władze Iraku. Śledztwo doprowadziło do aresztowania jednego z wyższych dowódców tajnych służb irackich, Tarika Hamadiego. Oskarżony o zdradę ojczyzny na rzecz Izraela, został skazany na śmierć i powieszony.

Dokończywszy lektury Malko odłożył pismo i spojrzał na Elka.

— Proszę szybko włączyć telewizor — poradził Turek.

Malko poszedł za jego radą. Komentator czytał poważnym głosem depeszę. Wczoraj wieczorem czołgi irackie, od wielu dni koncentrowane w pobliżu granicy, napadły na Kuwejt! Wobec siły najeźdźcy: sto do jednego, Kuwejtczycy stawiali opór zaledwie przez kilka godzin. Saddam Hussein ogłosił natychmiast z Bagdadu, że Kuwejt przestał istnieć, stając się integralną częścią Iraku. Historia lubi się powtarzać: pewnego dnia 1939 roku Niemcy ogłosili po zajęciu Warszawy, że nigdy już nie będzie Polski. Adolf Hitler mógł spoczywać w spokoju — miał wreszcie godnego siebie następcę. Malko nie słuchał dalszej części komentarza. Zastanawiał się, jak potoczyłyby się dzieje, gdyby nie zdołał przeszkodzić w realizacji planu „Osirak”. Po Kuwejcie przyszłaby kolej na Izrael.

Загрузка...