Gdyby życzenia były końmi, żebracy jeździliby wierzchem.
O, JEST. LEŻY SOBIE NA CHODNIKU MADISON AVENUE w enklawie Wschodniego Manhattanu. Wygląda prawie jak odłamana gałązka, którą przeoczył uszkodzony robot komunalny. Ale nie jest to bynajmniej nienaturalnie prosta gałązka ani zgubiony scyzoryk laserowy, ani fragment wiodącej donikąd czarnej kreski wyrysowany na nanokrytym betonie chodnika. To strzykawka Przemiany.
Doktor Jackson Aranow schylił się i ją podniósł.
Pusta — i nie sposób określić, jak dawno ktoś z niej skorzystał. Ten czarny stop nie rdzewieje, nie rysuje się ani nie rozkłada. Jackson już nie pamięta, kiedy ostatni raz widział strzykawkę leżącą na chodniku. Pewnie trzy albo i cztery lata temu. Poobracał ją w palcach jak batutę, spojrzał przez nią jak przez teleskop, potem wycelował nią w najbliższy budynek.
— Pifpaf!
— Witamy — odpowiedział mu budynek. Wyciągnięta ręka Jacksona weszła w zasięg jego czujników. Sam Jackson, wsunąwszy strzykawkę w kieszeń, wszedł teraz w pełen urządzeń zabezpieczających portyk.
— Doktor Jackson Aranow do pani Ellie Lester.
— Minutka, pszepana. Już dobrze, wszystko gra, pszepana. Służę z radością.
— Dziękuję — odparł nieco sztywno Jackson. Nie lubił, kiedy budynki mówiły w udawanym slangu.
Przedpokój był groteskowo ekskluzywny. Programowana podłoga z żółtej kostki brukowej, która co trzydzieści sekund zmieniała ułożenie, tworząc coraz to inne ścieżki, nieodmiennie prowadzące wprost do którejś z pustych ścian. Neonowozielona Wenus z zegarkiem cyfrowym na brzuchu stała na pięknym stoliku w stylu sheraton, tuż obok windy. Winda odezwała się teraz wysokim, śpiewnym głosem:
— Sługa uniżony, sahib. Jestem szczęśliwy, że zechciał pan odwiedzić memsahib Lester. Zechce pan spojrzeć łaskawie w tę stronę, aby pański pokorny sługa mógł zdjąć odbitkę siatkówkową… Dziękuję, sahib. Życzę wszystkiego, co w życiu najlepsze.
Jackson doszedł do wniosku, że nie polubi Ellie Lester.
Przed samymi drzwiami do jej mieszkania przed Jacksonem zmaterializował się holograficzny czarnuch w wypłowiałej perkalowej koszuli i boso.
— Sho cieszyć się, że pan przyjść, panie. Tak jest. Panna Ellie czekać na pana w środku, panie. — Holograficzny człowiek szastnął nogą, uśmiechnął się i położył półprzejrzystą rękę na otwierających się drzwiach.
Pokój stanowił dalszy ciąg holu: starannie dobrana mieszanka drogich staroci i odrażającego kiczu. Na przepięknej osiemnastowiecznej serwantce szczurzyca z papiermache pożerała własne młode. Telewizor-antyk, wypolerowany na najwyższy połysk, a na nim pokryta grubą warstwą kurzu figurka z włókna diamentowego. Krzesła-fałszywki, rozłożone pod najdziwniejszymi kątami i pełne cudacznych sterczyn, na których w żaden sposób nie dałoby się usiedzieć. „W dobie nanotechniki, nawet tak prymitywnej — pisał w swej najnowszej edycji magazyn „Design” — materialna obecność przedmiotów staje się tak wulgarna, że właściwie nieistotna, a liczy się tylko dowcipne ich ze sobą zestawianie”. W atrium pływały dwie przemyślnie martwe rybki, tuż obok holograficznej miniaturki tonącego statku Pequod.
W bocznych drzwiach pojawiła się Ellie Lester. Miała podwyższony genetycznie wzrost, co dało Jacksonowi pewną wskazówkę odnośnie do jej przypuszczalnego wieku. Żeńskie potomstwo podciągane co najmniej do metra osiemdziesięciu wzrostu modne było przez chwilę pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy obecność materialna jeszcze nie była tak nieistotna. Teraz, kiedy magazyn „Design” zadecydował, że jest inaczej, Ellie kompensowała sobie nadmiar wzrostu dowcipem. Nad odkrytymi piersiami zawiesiła naszyjnik, w którym mieszały się na przemian świecące laserowe paciorki z nanopowlekanymi zwierzęcymi odchodami; drapowana w fałdy spódnica była biało-czerwono-niebieska. Jackson przypomniał sobie, że dziś są wybory.
— Doktorze, gdzież się pan podziewał? Wezwałam pana dobre dziesięć minut temu!
— Cztery minuty musiałem czekać na robotaksówkę — odparł łagodnie Jackson. — A pani mi nie powiedziała, że dziadek już nie żyje.
— Pradziadek — wycedziła. — Tędy.
Szła pięć kroków przed nim, dzięki czemu Jackson mógł dobrze obejrzeć jej długachne nogi, idealny tyłek i asymetrycznie przycięte rude włosy. Mignęło mu przez myśl, by wycelować w nią strzykawkę i szepnąć „Pif paf!”. Ale pozostawił strzykawkę w kieszeni. Pokazy parodii nie były w rzeczy samej tak intrygujące i dowcipne, jak mniemał „Design”.
„Tchórz!” — szydziła w jego głowie Cazie.
Mijali jeden po drugim groteskowe pokoje. Mieszkanie było jeszcze większe niż apartament Jacksona na Piątej Alei. Ściany poobwieszano oprawioną w piękne ramy, starannie zaprogramowaną burleską: roześmiana jak hiena Mona Liza, „Niedzielne popołudnie na Grande Jatte” w gorączkowym ruchu ciągle niknących kropek.
Pokój zmarłego był zupełnie inny: wymalowany na biało i pozbawiony ozdób z wyjątkiem małej wystawy starych, przedcyfrowych fotografii zgrupowanych razem na jednej ze ścian. Robopielęgniarka stała przy łóżku cicho i bezczynnie. Rozluźnione śmiercią usta i policzki starca zapadły się. Nie był genomodyfikowany, ale kiedyś musiał być przystojny. Skórę znaczyły głębokie zmarszczki, niemniej zachowała zdrowy wygląd jak u wszystkich, którzy przyjęli zastrzyk Przemiany — nie było na niej plam, narośli, szorstkich łatek, niczego, co mogłoby przyczynić się do powstania zwyrodniałych komórek lub toksyn w organizmie. Ani jedne, ani drugie już nie istniały.
Podobnie choroby. Czyściciel komórek — pierwsza połowa strzykawkowej magii — już tego dopilnował. Nanomaszyneria, wykonana z samoreprodukującego się, genetycznie modyfikowanego białka, zajmuje niespełna jeden procent każdej komórki. Podobnie jak białe ciałka krwi, maleńkie biokomputery mają możliwość wyjścia z krwiobiegu i swobodnego przemieszczania się we wszystkich tkankach ciała. W przeciwieństwie jednak do białych ciałek krwi, czyściciel komórek posiada zdolność porównywania oryginalnego kodu DNA organizmu z jego odbiegającymi od normy wersjami, a następnie niszczenia ich na równi z substancjami obcymi jak wirusy czy toksyny. Niszczy komórki rakowe i zdegenerowane komórki kostne. Co więcej, czyściciel komórek został z góry zaprogramowany tak, by oszczędzić te substancje, które powinny znajdować się w każdym organizmie, takie jak potrzebne mu minerały czy symbiotyczne bakterie. Od czasu Przemiany lekarze nie potrzebują już antybiotyków czy leków przeciwwirusowych. Nie muszą borykać się z komplikacjami pozapalnymi u swoich pacjentów. Nie muszą stawiać diagnoz. Jackson nie był żadnym specjalistą, skończył medycynę na Harvardzie w tym samym roku, w którym Miranda Sharifi zaopatrzyła świat w swoje strzykawki. Miał robotę czysto mechaniczną.
Jego „praktyka” obejmowała przypadki szoku nerwowego, wykonywanie zastrzyku Przemiany u nowo narodzonych i wypisywanie aktów zgonu. Jako lekarz był tak samo przestarzały jak ta neonowo-zielona Wenus. Parodystyczny pokaz.
Ale nie w tej chwili.
Jackson wypakował sprzęt z lekarskiej walizki i otworzył oficjalne połączenie medyczne. Ellie Lester usadowiła się na jedynym w tym pokoju krześle.
— Nazwisko zmarłego?
— Harold Winthrop Wayland.
Jackson otoczył czaszkę zmarłego czujnikami badającymi mózg. Brak aktywności elektrycznej, brak aktywnego krwiobiegu w mózgu.
— Numer identyfikacyjny obywatela i data urodzenia?
— AKM-92-4681-374. Trzeci sierpnia dwa tysiące dwudziestego szóstego. Miał dziewięćdziesiąt cztery lata. — Odniósł wrażenie, że prawie splunęła tą liczbą.
Jackson umieścił na szyi zmarłego aparat do analizy skóry. Aparat natychmiast się rozwinął i rozciągnął się na twarzy nieboszczyka gęstą siecią delikatnych syntetycznych neuronów, których końce wniknęły zaraz pod kołnierzyk jedwabnej piżamy, by po chwili ukazać się na stopach. Taki pełznący, sondujący kokon. Ellie Lester odwróciła wzrok. Monitor nie wykazał żadnego draśnięcia ani naruszenia skóry — nawet najlżejszego śladu po nakłuciu. Wszystkie kanaliki żywieniowe były w pełni funkcjonalne.
— Kiedy znalazła pani ciało pana Waylanda?
— Tuż przed tym, jak pana wezwałam. Weszłam tu, żeby sprawdzić, jak się miewa.
— I znalazła go pani dokładnie tak, jak go tu widzimy?
— Tak. Nie dotykałam ani jego, ani niczego w tym pokoju.
Siateczka dermoanalizera zwinęła się z powrotem. Jackson wsunął w lewe nozdrze Waylanda rurkę płucną. Kiedy tylko dotknęła błony śluzowej, przejęła inicjatywę i przez oskrzela zniknęła w głębi płuc.
— Ostatni wdech nastąpił o szóstej czterdzieści dwie czasu wschodniego — oznajmił Jackson. — Nie ma śladów utonięcia. Pobrano próbki tkanki. A teraz, pani Lester, proszę opowiedzieć mi, do rejestratora, wszystko, co pani pamięta na temat zachowania się zmarłego w ciągu ostatnich kilku dni.
— Nie działo się nic nadzwyczajnego — odparła beznamiętnym tonem. — Zwykle opuszczał ten pokój tylko wtedy, kiedy był prowadzony do pomieszczenia żywieniowego. Może pan uzyskać dostęp do rejestrów robopielęgniarki albo zabrać ze sobą całego robota. Starałam się zaglądać do niego co kilka dni. Kiedy weszłam tu dziś wieczorem, już nie żył, a robot stał obok w trybie uśpienia.
— Nie wysłał przedtem sygnałów alarmowych do domowego systemu? To niezwykłe.
— Wysłał. Może pan sam sprawdzić w rejestrach systemu. Ale nie było mnie w domu, a system komunikacyjny nie działał. I nadal nie działa — niczego nie dotykałam, żeby mógł pan sprawdzić.
— Jak w takim razie mnie pani wezwała?
— Z przenośnego aparatu. Wezwałam także kogoś do naprawy. Może pan sprawdzić…
— Nie chcę żadnych pani rejestrów — przerwał jej Jackson. Dosłyszał ton pogardy w swoim głosie i zaraz postarał się go wyeliminować. Oficjalne połączenie jeszcze nie zostało przerwane. — Ale może będzie chciała je obejrzeć policja. Ja tylko potwierdzam zgon, pani Lester, nie prowadzę śledztwa.
— Ale… czy to znaczy, że zamierza pan powiadomić władze? Nie rozumiem. Mój pradziadek niewątpliwie umarł ze starości. Miał dziewięćdziesiąt cztery lata!
— W naszych czasach wielu ludzi ma dziewięćdziesiąt cztery lata. — Jackson unikał jej wzroku. Miała oczy w pięknie genomodyfikowanym odcieniu brązu, ale były płaskie i lśniące jak u ptaka. — Pani Lester, dlaczego powiedziała pani, że pan Wayland wychodził z pokoju tylko wtedy, kiedy robot prowadził go do pomieszczenia żywieniowego?
Lśniące oczy otworzyły się szeroko, potem szybko rzuciła triumfujące spojrzenie na aparat.
— Jak to, doktorze Aranow, nie sprawdził pan po drodze kartoteki pacjenta?! Przecież mówiłam panu, że upoważniam pana do wglądu.
— Podróż zajęła mi niewiele czasu. Mieszkam ledwie trzy przecznice stąd.
— Ale miał pan całe cztery minuty wolnego czasu, kiedy czekał pan na robotaksówkę. — Ze swojego krzesła obrzuciła go teraz pełnym triumfu spojrzeniem spod uniesionych wysoko brwi. Dałby głowę, że nie zmodyfikowano jej ilorazu inteligencji.
— Nie zajrzałem do kartoteki pana Waylanda — odpowiedział ze spokojem. — Dlaczego pielęgniarka musiała zabierać go do pomieszczenia żywieniowego?
— Bo miał Alzheimera, doktorze Aranow. I to już od piętnastu lat, na długo przed Przemianą. Bo ten wasz przechwalony czyściciel komórek nie może naprawić zniszczonych komórek mózgu — nieprawdaż, doktorze? — może tylko usuwać zdegenerowane. A przez to co roku miał ich coraz mniej. Dlatego nie mógł odnaleźć pomieszczenia żywieniowego, a co dopiero samodzielnie się rozebrać i nakarmić. Bo jego umysł już dawno zaniknął, a on sam stał się tylko zaślinioną, bezmyślną, pustą skorupą. Jego uszkodzony mózg w końcu się poddał i po prostu zabił to ciało, mimo że było tak bezsensownie zaszczepione!
Dyszała ciężko. Jackson wiedział, że go podpuszcza, że rzuca mu wyzwanie, by powiedział głośno: „To pani go zabiła”. Zaraz potem prawdopodobnie podałaby go do sądu.
Nie dał się sprowokować. Po małżeństwie — i rozwodzie — z Cazie Sanders, nie mogła mu zaimponować głupawa Ellie Lester. Rzucił tylko oficjalnym tonem:
— Przyczynę zgonu będzie musiał, rzecz jasna, ustalić lekarz sądowy miasta Nowy Jork, po dokonaniu autopsji. Sprawozdanie wstępne zostało zakończone. Proszę rozłączyć.
Włożył aparat z powrotem do torby. Ellie Lester wstała; była od niego o centymetr wyższa. Domyślał się, że autopsja wykaże obecność jednej z tych chińskich lub południowoamerykańskich substancji, które sprawiają, że mózg po prostu zapomina, co ma robić, przestaje wysyłać sygnały do serca, żeby biło, i do płuc, żeby oddychały. A może i nic nie wykaże, jeżeli substancja szybko się rozkłada, uniemożliwiając detekcję. Jak ona mu to podała?
— Nasze ścieżki pewnie się jeszcze skrzyżują, doktorze — rzuciła.
Nie był na tyle głupi, by jej odpowiedzieć. Z przenośnego aparatu zadzwonił po gliny, po czym rzucił ostatnie spojrzenie na Harolda Winthropa Waylanda. Na jednej ze ścian włączył się ekran. Domowy system musiał być tak zaprogramowany.
— …Końcowe wyniki elekcji! Prezydent Stephen Stanley Garrison bardzo niewielką przewagą głosów został ponownie wybrany na stanowisko. Jednak w dzisiejszych wyborach najbardziej zaskakuje liczba Amerykanów, którzy poszli do urn. Z dziewięćdziesięciu milionów uprawnionych do głosowania z prawa tego skorzystało tylko osiem procent. Ukazuje nam to gwałtowny spadek…
Ellie Lester wybuchnęła ostrym, chrapliwym śmiechem.
— Zaskakujące! Mój Boże, co za tłuk. Dlaczego komuś miałoby się jeszcze chcieć głosować?
— Może w akcie dowcipnej parodii — odparował Jackson ze świadomością, że przez tę ostatnią odzywkę pozwolił jej wygrać. I nie był żadnym pocieszeniem fakt, iż była za głupia, by się zorientować.
Nie odprowadziła go do wyjścia. Może „Design” zdecydował, że dobre wychowanie także jest już bez znaczenia. Kiedy wychodził z sypialni zmarłego, po raz pierwszy miał okazję lepiej się przyjrzeć oprawionym fotografiom na ścianie. Wszystkie z wyjątkiem ostatniej wykonano techniką przedcyfrową, kolory były więc wyblakłe i nierówne. Edward Jenner. Ignaz Semmelweiss. Jonas Salk. Stephen Clark Andrews. A także Miranda Sharifi.
— Tak, on też był lekarzem — rzuciła złośliwie Ellie Lester. — Jeszcze wtedy, kiedy byliście naprawdę potrzebni. A to są jego bohaterzy: czterech Amatorów i Bezsenna. Można by się domyślić, co? — Parsknęła śmiechem.
Jackson sam znalazł drzwi wyjściowe. Hologram czarnego zastąpiony został przez holo nagiego rzymskiego niewolnika, bardzo muskularnego, przystojnego, lecz wyraźnie nie genomodyfikowanego. Jakiś Amator. Kiedy Jackson go mijał, niewolnik ukląkł, spuścił oczy i otworzył usta. Półprzejrzyste kajdany z holograficznego złota przykuwały go do klamki Ellie Lester.
— Ona jest zupełnie po drugiej stronie, wiem o tym — mówił potem do swojej siostry, Theresy. — A więc nie powinno mnie to martwić. I właściwie wcale mnie to nie martwi.
— Martwi cię — odparła Theresa swym łagodnym głosem. — I powinno.
Siedzieli w atrium swojego mieszkania, przy przedobiednim drinku. Obiad składać się będzie z przestarzałej doustnej żywności. Ścianę atrium, która wychodziła na park, stanowiło przejrzyste pole Y Cztery piętra pod nimi, pod niewidzialną kopułą w Central Parku, szalała rebelia jesiennych kolorów. Enklawy na Manhattanie przegłosowały ostatnio przywrócenie modyfikowanych pór roku, choć tylko bardzo niewielką przewagą głosów. Ponad kopułą listopadowe niebo miało kolor popiołu.
Theresa miała na sobie luźną, kwiecistą szatę, która opadała wdzięcznymi fałdami aż do kostek. Jacksonowi zdawało się mgliście, że takie rzeczy wyszły już z mody. Jej twarz bez makijażu, blady owal pod czupryną srebrzystych włosów. Miała osiemnaście lat.
Theresa była krucha. Nie chodziło o słabość jej smukłego genomodyfikowanego ciała, ale o umysł. Jackson był skrycie przekonany, że coś poszło nie tak w fazie inżynierii embrionalnej, tak jak to się czasem zdarza. Genomodyfikacja to skomplikowany proces, a kiedy zygota przejdzie w blastomery, dalsze działania stają się niemożliwe. Przynajmniej tu, na Ziemi.
W dzieciństwie Theresa nie znosiła szkoły — wieszała się, łkając bezgłośnie i beznadziejnie, na swej oszołomionej ze zdumienia matce. Nie lubiła bawić się z innymi dziećmi. Całymi dniami przesiadywała w swoim pokoju — rysowała lub słuchała muzyki. Czasem mawiała, że chciałaby się cała owinąć muzyką i w nią wtopić, tak żeby nie było już więcej żadnej Theresy. Testy medyczne wykazywały nadaktywność w sferze hormonalnych reakcji na stres: wysoki poziom kortyzolu, powiększone gruczoły z adrenaliną, zwiększona częstotliwość uderzeń serca, ruchliwość rzęsek jelitowych i poziom obumierania komórek nerwowych, występujące zwykle w stanie depresji przedsamobójczej. Miała bardzo niski próg odporności na pobudzenie limbiczno-podwzgórzowe — wszystko, co nowe, zdawało jej się ogromnym zagrożeniem.
W dobie produkowanych na zamówienie amin biogennych nikt więcej nie musi być przez całe życie kruchy. Przez cały okres dzieciństwa Theresa nieustannie brała i odstawiała najróżniejsze neurofarmaceutyki, które miały przywrócić równowagę procesów chemicznych w jej mózgu. Zaszczepienie jej czyścicielem komórek stworzyłoby niemały problem, ponieważ niszczył on wszystko, co według niego nie należało do danego organizmu — co nie pasowało ani do kodu DNA, ani do aprobowanego zestawu cząsteczek przechowywanego w tych maciupeńkich, niewyobrażalnych, zbudowanych z białka komputerach, umiejscowionych wewnątrz komórek ludzkiego ciała i pomiędzy nimi. Ale wtedy, kiedy Przemiana przyniosła ludziom czyściciela komórek, to już nie miało większego znaczenia. Trzynastoletnia Theresa oznajmiła — nie, to za mocne słowo jak na Theresę, ona nigdy niczego nie oznajmiała — że na dobre skończyła już z neurofarmaceutykami.
W tym czasie oboje rodzice zginęli w katastrofie lotniczej i Jackson został opiekunem młodszej siostry. Kłócił się z nią, przekonywał, błagał. Wszystko na próżno. Theresa nie chciała przyjąć żadnej pomocy. Właściwie nawet się nie kłóciła — w trakcie intelektualnych dyskusji zawsze czuła się zagubiona. Po prostu nie godziła się na to, by jej medyczne problemy rozwiązano przy użyciu środków medycznych.
Aczkolwiek przynajmniej nie podejmowała — a była to sekretna obawa Jacksona — żadnych prób samobójczych. Stawała się coraz bardziej wyobcowana i coraz bardziej wszystkiego unikała — jak któraś z tych bladych, delikatnych kobiet z innego stulecia. Theresa haftowała. Studiowała muzykę. Spisywała żywot Bezsennej męczennicy Leishy Camden — ze wszystkich nieistotnych zajęć wybrała sobie akurat to — kobiety, którą zupełnie przyćmiło kolejne pokolenie o wiele bardziej bezwzględnych przedstawicielek jej płci.
Kiedy nadeszła Przemiana, Theresa była jedyną znaną Jacksonowi osobą, która odmówiła przyjęcia zastrzyku. Nie mogła pobierać pokarmu z gleby. Mogła za to ulegać infekcjom wirusowym albo bakteryjnym i często im ulegała. Mogła się zatruć toksynami. Mogła dostać raka.
Czasem, kiedy nachodził go szczególnie ponury nastrój, myślał, że to właśnie te bliżej nieokreślone neurologiczne słabości siostry, tak bardzo odrębne od jej inteligentnej słodyczy, sprawiły, że wybrał studia medyczne. A ostatnio przyszło mu do głowy, że słabości Theresy mogły również spowodować, że poślubił kogoś takiego jak Cazie Sanders.
Patrzył, jak siostra dolewa sobie soku owocowego — nigdy nie piła słoneczka, alkoholu ani żadnych syntetycznych endorfin w rodzaju endorkiss — i pomyślał, że to niedobrze, kiedy życie człowieka kształtowane jest przez młodszą siostrę, tak subtelnie, uparcie i niepotrzebnie stukniętą. Przyzwoliwszy na coś takiego, okazał się słaby. Przy Theresie czuł się jednak silny — pewnie na zasadzie kontrastu — a już samo to dowodzi jego słabości.
— Ludzie tacy jak Ellie Lester — odezwała się — nie są całością.
— Co masz na myśli? — Tak naprawdę wcale nie miał ochoty wiedzieć — łatwo mógł się przecież wplątać w kolejną z tych jej ostrożnych, męczących dyskusji na temat duchowości — lecz słoneczko w jego drinku przyjemnie go rozluźniało. Kości porozkładały się swobodnie przy rozluźnionych mięśniach, a w tle mruczał nieobowiązujaco chór parkowych drzew. Nie chciało mu się gadać. A już na pewno nie o danych na temat Ellie Lester, które sprawdził sobie zaraz po powrocie do domu i z których wynikało jasno, że odziedziczy po pradziadku ogromną fortunę. Niech już raczej Tessie sobie popaple. On posiedzi sobie w tym wieczornym półmroku i nie będzie słuchał.
Ale Theresa powiedziała tylko:
— Nie wiem, co mam na myśli. Wiem tylko, że nie są całością. Żaden z nich. Żaden z nas.
— Mhmm.
— Coś mamy źle w środku. Wierzę w to, Jackson, naprawdę.
Ale wcale nie brzmiało to tak, jakby w to wierzyła. Mówiła tak samo niepewnie jak zawsze, tym samym miękkim, wahającym się głosem, ubrana w tę swoją luźną, kwiecistą suknię. Jacksonowi przyszło do głowy, że żyjąc w enklawie, w której przyjęcia zwykle kończą się wspólnym posiłkiem nago, już od lat nie widział ciała swojej siostry.
Ale wtedy Theresa dodała coś znacznie gwałtowniej.
— Przeczytałam dzisiaj coś złego. Naprawdę złego. Posłałam Thomasa do zbiorów bibliotecznych. Po coś, co Leisha Camden napisała w 2045 roku.
Jackson przygotował się na najgorsze. Theresa często wysyłała swój osobisty system o imieniu Thomas, żeby szperał w historycznych bankach danych i często mylnie interpretowała to, co tam znalazła. Albo się oburzała. Albo płakała.
— Tomas przyniósł mi jedno takie zdanie sławnego lekarza, który znał Leishę. Hansa Dietricha Loweringa. Powiedział: „Nie ma czegoś takiego jak umysł. Jest tylko zbiór elektrycznych i fizjologicznych operacji, które łącznie nazywamy mózgiem”. Naprawdę tak powiedział!
Jacksona ogarnęła litość. Była taka przygnębiona, tak bezużytecznie oburzona tą starą, niezbyt zaskakującą i mało interesującą wieścią. Lecz litości tej towarzyszył cień niepokoju. Kiedy tylko Theresa użyła słowa „zły”, w jego myślach natychmiast pojawił się obraz Ellie Lester, wyższej od niego, z zębami odsłoniętymi w bezsilnej furii, której nie mogła ujawnić w trakcie oficjalnej lekarskiej rejestracji aktu zgonu. Wyglądała jak wcielenie zła — piękna i zła olbrzymka, a pod wpływem słoneczka Jackson mógł się teraz przyznać do tego, czemu przedtem gorąco by zaprzeczył: miał na nią ochotę. Nawet mimo to, że tak naprawdę nie była wcale złowieszcza, tylko zwyczajnie chciwa. I tak naprawdę wcale nie piękna, a dość pospolita. I nie bardziej olbrzymia niż tamta tonąca holograficzna miniaturka Pequoda obok zdechłych rybek w sadzawce w atrium.
Poruszył się niespokojnie w fotelu i pociągnął kolejny łyk drinka.
— To zło — zaprzeczać istnieniu umysłu — mówiła Theresa — że nie wspomnę o duszy.
— Tessie…
Pochyliła się do przodu — blada, bezcielesna plama na tle zmierzchu — a jej głos zadrżał, jakby stała na granicy łez.
— To jest zło, Jackson. Nie jesteśmy tylko czujnikami, procesorami i obwodami jak jakieś roboty. Jesteśmy ludźmi — wszyscy!
— Uspokój się, kochanie. To tylko jedno zdanie, które ktoś napisał dawno temu. Zakurzone dane w starym pliku.
— W takim razie ludzie już w to nie wierzą? A lekarze?
Oczywiście, że wierzą. Ale tylko Theresa potrafi tak się przejąć banałem sprzed siedemdziesięciu pięciu lat, opartym na innych banałach sprzed lat dwustu.
— Tessie, skarbie…
— Jackson, my mamy dusze!
— O Chryste, tylko nie kolejna gadka na temat dusz! — odezwał się czyjś głos.
Weszła uśmiechnięta, szydercza, wypełniła pokój swą potężną — metr pięćdziesiąt dziewięć — i skrajnie żywotną obecnością. Cazie Sanders. Jego była żona. Która jakoś nie chciała wynieść się z jego życia, a rozwód, kiedy go już uzyskała, traktowała jak jeszcze jedną rzecz niewartą uwagi. Pod pretekstem przyjaźni z Theresą Cazie wchodziła i wychodziła z mieszkania Aranowów o zupełnie dowolnych porach, zajmowała ich sobą i porzucała, kiedy tylko jej się spodobało, bo zawsze wszystko tylko jej musiało się podobać.
Przyszło z nią dwóch mężczyzn, których Jackson nie znał — czy jeden z nich to jej obecny kochanek? A może obaj? Jeden rzut oka na starszego z nich i Jackson już wiedział, że tamten wziął coś znacznie silniejszego niż słoneczko czy endorkiss. Miał wydłużone, smukłe, pozbawione muskułów, androgyniczne ciało gwiazdy wideo, a na sobie szorstką, brązową, bawełnianą tunikę przypominającą poszwę na poduszkę, już gdzieniegdzie upstrzoną małymi dziurkami wygryzionymi przez kanaliki żywieniowe na jego skórze. Młodszy, którego przystojna twarz wywołała u Jacksona nieprzyjemne wspomnienie holograficznego niewolnika w domu Ellie Lester, miał na sobie nieprzejrzysty hologarnitur, który wyglądał, jakby składały się nań tysiące rozwścieczonych, pełzających w kółko pszczół. Usta wykrzywiał mu nieustanny grymas szyderstwa. Czy Cazie rzeczywiście mogłaby sypiać z którąś z tych gangren? Jackson nie miał pojęcia.
Trudno byłoby wyjaśnić, dlaczego ożenił się z Cazie, ale nie aż tak bardzo. Była piękna, miała krótkie, ciemne loczki, złociste jak miód ciało i wydłużone, złociste oczy, pokryte plamkami zieleni. Ale przecież wszystkie genomodyfikowane kobiety były piękne. Z całą pewnością Cazie nie była tak śliczna, lojalna i dobra jak Tessie — która przy swojej szwagierce natychmiast blakła. Prawie niknęła, migotała słabo jak holo z zakłóceniami.
Cazie płonęła jakąś nie genomodyfikowaną siłą witalną, mroczną inteligencją, była pierwotna i pełna erotyzmu jak ulewny deszcz. Za każdym razem, kiedy go dotykała — gorączkowo, ociężale albo czule, u Cazie nigdy niczego nie można było przewidzieć — Jackson czuł, jak w środku roztapia mu się coś twardego i zimnego jak stalowy pręt, coś, czego istnienia przedtem nawet nie podejrzewał. Czuł, jak łączy się z bezimiennymi, potężnymi, pradawnymi pragnieniami. Czasem, kiedy kochał się z Cazie i czuł na skórze ostry ślad jej paznokci, a jego penis poruszał się w niej ślepo jak żywy, gorący pocisk, odkrywał nagle ze zdumieniem, że łka, krzyczy lub nuci coś rytmicznie — jak ktoś zupełnie do niego niepodobny — a wspomnienie to wprawiało go potem w zakłopotanie. Cazie nic nigdy nie wprawiało w zakłopotanie. Zupełnie nic. Po dwóch latach małżeństwa rozwiodła się z nim pod pretekstem, że jest „zbyt pasywny”.
Bał się, przez wszystkie te tygodnie zamętu wokół jej wyprowadzki, że w życiu już mu się nie przydarzy nic tak wspaniałego jak tamte dwa lata. I nie zdarzyło się.
Kiedy teraz na nią patrzył — miała na sobie krótką złoto-zieloną szatę, która obnażała jedno ramię — poczuł znajome sztywnienie w karku, w piersiach, w kroczu — cały skomplikowany zestaw pożądania, wściekłości, chęci współzawodniczenia i wreszcie upokorzenia, że jakoś nie może znaleźć w sobie dość sił, by wypłynąć wreszcie z mrocznych prądów wewnętrznego morza Cazie. Odstawił szklankę. Musi mieć jasny umysł.
— Jak się czujesz, Tess? — zapytała łagodnie Cazie. Usiadła, nie proszona, obok niej, a Theresa jednocześnie odsunęła się trochę i wyciągnęła ku niej rękę, jakby chciała się ogrzać wewnętrznym ciepłem Cazie. Ich przyjaźń była dla Jacksona czymś zupełnie niewytłumaczalnym — tak się przecież różniły. Ale kiedy ktoś już raz wchodził w życie Theresy, ona przywierała do niego na zawsze. Theresa miała także dar wywoływania tej czułej, opiekuńczej strony Cazie — jakby była bezradnym kociątkiem. Jackson odwrócił wzrok od swojej byłej żony, ale zaraz doszedł do wniosku, że nie może pozwolić sobie na taką słabość i znów na nią spojrzał.
— W porządku — szepnęła Theresa. Zerknęła w kierunku drzwi. Obcy na ogół bardzo podsycali jej zwykły stan chorobliwego niepokoju.
— Tess, to są moi przyjaciele, Landau Carson i Irv Kanzler. A to Jackson i Theresa Aranow. Jedziemy właśnie na egzorcyzmy.
— Na co? — zdziwił się Jackson. Natychmiast tego pożałował. Irv wyjął z kieszeni swej konsumowanej tuniki inhalator i głęboko odetchnął tym, co właśnie zakłócało mu procesy biochemiczne w mózgu. To właśnie był największy problem z silnie toksycznymi narkotykami rekreacyjnymi: czyściciel komórek pracowicie wyłapywał je niemal natychmiast, jak tylko dostawały się do organizmu, więc ci, którzy je zażywali, musieli co chwila brać kolejną dawkę.
— Eg-zor-cyzzz-my — wycedził Landau, naśladując obcy akcent. To on miał na sobie pszczoły. — Nie słyszałeś o nich? Chyba musiałeś o nich słyszeć?
— Jackson nigdy o niczym nie słyszy — wtrąciła Cazie. — Nigdy nie wychodzi z enklawy, żeby nie pobrudzić się między Amatorami.
— Czasem ją jednak opuszczam — odpowiedział zrównoważonym tonem.
— Miło mi to słyszeć — odrzekła natychmiast Cazie, częstując się kieliszkiem słoneczka. Paznokieć na serdecznym palcu pokrywało holo motyla, rozpaczliwie trzepoczącego skrzydłami.
— Eg-zor-cyzzzm — wyjaśniał mu Landau z mocno przesadną cierpliwością — to po prostu supernowa. Czysty wstrząs mózgu. Można umrzeć ze śmiechu.
— Wątpię — odparł Jackson, przysięgając sobie w duchu, że to było ostatnie słowo, jakie powiedział do tej trucizny. Założył ręce na piersi i zaraz zdał sobie sprawę, że sprawia wrażenie tak nadętego, jak go zapewne przedstawiła Cazie, więc szybko je opuścił.
— Na pewno słyszałeś o kulcie Matki Mirandy? — ciągnął Landau. — To taki rodzaj religii dla Amatorów Życia — bardzo typowej. Miranda jako Dziewica Maryja, wstawiająca się za nimi u Najwyższego. A o co? Nie o zbawienie, łaskę, pokój na świecie albo którąś z tych innych nudnych wieczystych prawd. Nie — czciciele Matki Mirandy modlą się o nieśmiertelność. O kolejną Przemianę. Jeśli Superbezsenni mogli nam dostarczyć poprzednie strzykawki, powiada ta śmiechu warta teologia, równie dobrze mogą przedstawić kolejny cud, dzięki któremu nasi mali brudni Amatorzy będą ciągnąć w nieskończoność.
Irv wybuchnął ostrym, szczekliwym śmiechem, przypominającym pękanie lodu, po czym jeszcze raz skorzystał ze swego inhalatora. Preparat oddziaływał bezpośrednio na ośrodek odczuwania przyjemności, jak zgadywał Jackson, do tego kilka halucynogennych dodatków oraz starannie dobrany depresant, który ma obniżyć hamowanie reakcji.
— Landau, taki z ciebie mało oryginalny snob — odezwała się Cazie. — Nie tylko Amatorzy wyznają kult Matki Mirandy. Czczą ją także niektóre Woły.
Theresa przesunęła się niespokojnie — oznaczało to, że jest czymś poruszona, taki kinetyczny ekwiwalent płaczliwego jęku. Jackson wziął ją za rękę.
— Ale to przeważnie Amatorzy — upierał się Landau. — Nasze od niedawna samowystarczalne, wyzwolone spod władzy korporacji osiemdziesiąt procent społeczeństwa. I tylko Amatorzy wykonują egzorcyzzzmy.
— Co egzorcyzmują? Demony? — zapytała Theresa, tak cicho, że Jackson z początku myślał, iż nie usłyszał jej nikt poza nim.
— Nie, jasne, że nie — odpowiedział jednak Landau. Jego pszczoły chwilami głośniej bzyczały. — Nieczyste myśli.
Cazie wybuchnęła śmiechem.
— No, niezupełnie. Raczej myśli politycznie niepoprawne. To właściwie taki polityczny sprawdzian, czy wszyscy dobrzy mali matko-mirandyci są należycie przekonani o jej półboskości. Nazywają to egzorcyzmami dlatego, że rugują wszystkie niewłaściwe pojęcia. Potem wszyscy razem tworzą kolejne przesłanie pod adresem Sanktuarium.
— Czysty wstrząs mózgu, mówię wam — dodał Landau.
Jackson nie mógł się powstrzymać.
— Czy ten rytuał jest dostępny dla ludzi z zewnątrz?
— Jasne, że nie — odpowiedział Landau. — My się chcemy tam wkraść. Pokorni nowicjusze w poszukiwaniu jakiejś wiary, która oświeciłaby nasze bezcelowe i przeciążone przywilejami życie.
Tłumione wzburzenie Theresy wzrosło.
— O co chodzi, Tess? — zapytała Cazie.
— Nie powinniście tego robić! — wybuchnęła Theresa. Zaraz też skurczyła się, a następnie chwiejnie wstała z fotela. Jackson, który wciąż trzymał ją za rękę, czuł, jak drżą jej palce. — Dobranoc — szepnęła i uwolniła rękę.
— Poczekaj, Tessie, nie odchodź! — zawołała Cazie, ale Theresa już zdążyła uciec do swojego pokoju.
— Bardzo ładnie — rzucił Jackson.
— Przepraszam, Jack. Nie sądziłam, że tak zareaguje. To nie jest prawdziwa religia.
— Jest religijna? Moje kondolencje — wtrącił się Landau. — I dla całej najbliższej rodziny.
— Przymknij się — przerwała mu Cazie. — O Boże, jak ty mnie czasem nudzisz, Landau. Czy nigdy cię nie nużą te twoje lekceważące pozy?
— Nigdy. Bo tak naprawdę, co mam poza nimi? I jeśli wolno mi przypomnieć, ty także, droga Cassandro, wybierasz się z nami na te eg-zor-cyzzmy, hę?
— Nie — warknęła Cazie. — Nie wybieram się. A wy się wynoście!
— Dobry humor nagle przerodził się w złość. Jakie to podniecające!
Jackson wstał. Landau dotknął jakiegoś punktu na piersi i jego pszczoły rozbrzęczały się jeszcze głośniej. Po raz pierwszy Jacksonowi przyszło na myśl, że może nie wszystkie są tylko hologramami, że może niektóre z nich są jakimś rodzajem broni. Taki ktoś jak Landau z pewnością nosi osobiste pole Y.
— Wynocha! — wrzasnęła Cazie. — Słyszałeś mnie, zarazo jedna?! Wynocha! — Oczy jej błyszczały, wyglądała teraz tak samo karykaturalnie jak Landau. Czy i ona pozuje, ciesząc się w duchu odgrywaną sceną? Jackson zorientował się, że już nie potrafi tego stwierdzić z całą pewnością.
Landau przeciągnął się leniwie, ziewnął ostentacyjnie i podniósł się z fotela. Pożeglował wolno w kierunku drzwi. Za nim potoczył się Irv, pociągając ze swego inhalatora. Przez cały czas nie wykrztusił z siebie ani słowa.
Kiedy Cazie wróciła, zatrzasnąwszy za nimi drzwi mieszkania, Jackson odezwał się cicho:
— Niezłych masz przyjaciół.
— To nie są moi przyjaciele — odparła zdyszana.
— Przedstawiłaś ich jako przyjaciół.
— Tak, no cóż. Wiesz, jak jest. Przepraszam za Tessie, Jack. Naprawdę nie wiedziałam, że Landau jest aż tak głupi.
Jeśli ta pokora to jej kolejna poza, była zupełnie nowa. Jackson w nią nie wierzył, nie ufał Cazie. Nie odpowiedział.
— Mam pójść do Tess? — zapytała.
— Nie. Daj jej chwilę. — Ale zaraz z tyłu dobiegł go cichy głosik Theresy, musiała usłyszeć trzaśniecie drzwi i odważyła się pokazać.
— Czy już sobie poszli?
— Tak, kiciu — odpowiedziała Cazie. — Przepraszam, że ich tu przyprowadziłam. To było bezmyślne. To prawdziwe dupki. Fragmenty. Częściowi ludzie.
— Ale o tym właśnie mówiłam wcześniej Jacksonowi! — ożywiła się Theresa. — W ludziach teraz… jakby nie było całości. Wiesz, dziś po południu Jackson widział…
— Nie wolno mi omawiać szczegółów poufnego przypadku medycznego — wtrącił szorstko Jackson, mimo że już to przecież zrobił. Theresa przygryzła wargę. Cazie uśmiechnęła się, pokora ustąpiła miejsca jej zwykłej przekorze.
— Morderstwo, Jack? Nie wiem, o czym innym nie mógłbyś rozpowiadać. Troszkę się różni od twoich wypadków raz na miesiąc i szczepień noworodków raz na dwa?
— Nie podpuszczaj mnie, Cazie — odparł spokojnie.
— Ach, Jackson, kochanie, czemu nie mogłeś być tak stanowczy, kiedy jeszcze byliśmy małżeństwem? Chociaż wydaje mi się, że lepiej sobie radzimy jako przyjaciele. Ale Tess, skarbie — zwróciła się z powrotem do jego siostry, nagle z powrotem łagodna, a Jackson pozostał sam ze swoim pragnieniem, żeby ją uderzyć, przekonać, zgwałcić — masz zupełną rację. My, Woły, od czasu Przemiany po prostu się rozpadamy. Włączamy się w kulty Amatorów albo ogłuszamy sobie mózgi neurofarmaceutykami, albo bierzemy ślub z programem komputerowym — słyszałaś o tym? Ze względu na spolegliwość. Twoja SI nigdy cię nie opuści. — Roześmiała się, odrzucając do tyłu głowę. Zatańczyły ciemne kędziory, wydłużone oczy zmrużyły się w dwie szparki.
— Tak, ale… — odezwała się znów Theresa. — Ale wcale nie musimy tacy być!
— Ależ jasne, że musimy — odparła Cazie. — Zostaliśmy wychowani tak, żeby służyć bezpośrednio jedynie własnym interesom, nawet najlepsi z nas. Jackson, głosowałeś dzisiaj?
Nie głosował. Próbował zachować protekcjonalny wyraz twarzy.
— A ty, Tess? Nieważne, i tak wiem, że nie. Ten cały system polityczny jest martwy, bo wszyscy już wiedzą, że nie tam leży władza. Wszystkim zajęła się Przemiana. Amatorzy już nas nie potrzebują, radzą sobie sami w tych swoich wyjętych spod prawa, żywionych ziemią pseudoenklawach. Albo tak im się przynajmniej zdaje. Bo tak przy okazji, jestem tu właśnie w tej sprawie. Mamy sytuację kryzysową.
Oczy Cazie rozbłysły — uwielbiała sytuacje kryzysowe. Theresa wyraźnie się przestraszyła. Jackson rzucił do niej zaraz:
— Thereso, czy pokazywałaś już Cazie swojego nowego ptaka?
— Zaraz go przyniosę — odpowiedziała Theresa i uciekła.
— Kto ma sytuację kryzysową? — zapytał Jackson.
— My. TenTech. Mamy włamanie w jednej z fabryk.
— To niemożliwe — odparł Jackson. A ponieważ wiedział, że Cazie ma zwykle świetne rozeznanie w faktach, zapytał: — W której fabryce?
— W zakładach w Willoughby w Pensylwanii. No, właściwie nie jest to jeszcze włamanie. Ale ktoś kręcił się dziś po południu przy naszym polu Y ze sprzętem bioelektrycznym i kryształowym. Wykryły go czujniki. Gdybyś sprawdził swoją sieć biznesową, też byś wiedział. Ach, zapomniałam — pojechałeś przeprowadzić śledztwo w sprawie morderstwa.
Jacksonowi udało się zachować spokój. Cazie otrzymała po rozwodzie jedną trzecią udziałów w TenTech, bo to dzięki jej pieniądzom udało się utrzymać firmę na powierzchni w czasie tego katastrofalnego roku, kiedy to nanodysymilator zaatakował wszechobecny stop zwany duragemem, a firmy padały jak Amatorzy.
— Nikt nie przedostał się do środka, prawda? — rzucił spokojnie. — Nikt nie potrafi złamać kodu zabezpieczającego pole energii Y. W każdym razie nie…
— Nie Amatorzy, chciałeś powiedzieć? A któż inny mógłby się znaleźć w tej dziczy w samym środku Pensylwanii? No cóż, pewnie masz rację. Ale właśnie dlatego powinniśmy pojechać tam i się temu przyjrzeć. Bo jeśli nie Amatorzy, to kto? Dzieciaki z Carnegie-Melon, ostrzące swoje szperacze talenty? Szpiedzy przemysłowi z Can-Co? Superbezsenni jak — ach! — Miranda Sharifi, z nie wyjaśnionych powodów interesujący się naszą małą firmą rodzinną? Jak sądzisz, Jack? Kto miesza w naszej fabryce?
— Może to jakaś awaria bioczujników. Coś podobnego do tamtych awarii duragemowych.
— Może — odparła Cazie. — Ale już to sprawdzałam. Nikomu innemu nie przydarzyła się taka awaria czujników. Tylko nam. Więc lepiej chyba pojedźmy sprawdzić. Dobrze, Jackson? Jutro rano?
— Jestem zajęty.
— A niby czym? Wcale nie jesteś zajęty — w tym cały problem, nikt z nas nie bywa już naprawdę zajęty. Wreszcie mamy coś do zrobienia, coś, co ma wpływ na nasze finanse, coś, co naprawdę jest istotne. Jedź ze mną.
Uśmiechnęła się do niego promiennie, a wydłużone, złociste oczy chytrze wypełniły się prośbą, której zabrakło w butnych słowach. Jackson miał świadomość, że potem, kiedy wciąż od nowa będzie przypominał sobie w łóżku tę rozmowę, nie zdoła już odtworzyć tych ujmujących cech jej postaci: wyrazu oczu, mowy gestów, tonu głosu. Przypomni sobie tylko te pozbawione subtelności i wdzięku słowa i przeklnie się za to, że się zgodził.
Cazie roześmiała się radośnie.
— No to o dziewiątej. Ja prowadzę. A tymczasem umieram z głodu. O, Tessie, jesteś już. Jaki śliczniutki genomodyfikowany ptaszek. Umiesz mówić, ptaszku z klatki? Umiesz powiedzieć „społeczny rozpad”?
Theresa uniosła w górę klatkę z energii Y i odpowiedziała jej:
— On tylko śpiewa.
— Jak większość z nas — rzuciła szybko Cazie. — W pozbawionych harmonii tonach rozpaczy. Jackson, naprawdę jestem głodna. A dziś nie mam ochoty na doustne. Może dotrzymamy towarzystwa Tessie, kiedy będzie jadła, a potem zaprosisz mnie na kolację na tym swoim smakowitym poletku żywieniowym.
— Wychodzę — odparł szybko Jackson. Theresa rzuciła mu krótkie, zaskoczone spojrzenie, które natychmiast ukryła. Nigdy nie był w stanie określić, ile ona wie na temat tego, co łączyło go z Cazie. Theresa niezwykle wrażliwie reaguje, gdy komuś jest przykro, musi intuicyjnie wyczuwać, że to niemożliwe, aby Jackson poszedł spokojnie z Cazie do jadalni, zdjął z siebie większość ubrania i położył się na wzbogaconej substancjami odżywczymi glebie, żeby jego Odmienione ciało mogło przez swoje kanaliki żywieniowe wybrać z niej to, czego mu potrzeba — w idealnych proporcjach. Jackson nie był w stanie, choć pokusa była potężna. Leżeć w ciepłym świetle, którego zmienne fale zestawiono tak, by wywoływały w mózgu efekt relaksujący, wdychać nasączone aromatami powietrze, podeprzeć się na łokciu, żeby rzucić coś od niechcenia do Cazie, patrzeć, jak się odżywia, leżąc na brzuchu, z małymi, twardymi piersiami wciśniętymi w miękką ziemię…
Niemożliwe.
Poczekał, aż ustąpi mu erekcja, zanim wreszcie wstał i przeciągnął się z udaną nonszalancją.
— No cóż, czekają na mnie. Dobranoc, Cazie. Thereso, niedługo wrócę.
— Uważaj na siebie, Jackson — odparła Theresa jak zwykle, jakby wierzyła, że wewnątrz enklawy Wschodniego Manhattanu, chronionej polem nawet przed niechcianą pogodą, naprawdę może spotkać go coś złego. Theresa już od roku w ogóle nie opuszczała mieszkania.
— Tak, uważaj na siebie, Jack — ironizowała czule Cazie, a jemu serce aż podskoczyło w piersi, bo wydało mu się, że z tą czułością przemieszany był też żal. Ale kiedy się do niej odwrócił, Cazie znów zachwycała się ptaszkiem Theresy i nawet nie spojrzała w jego stronę.
Będzie jeszcze jutro.
Cholera by wzięła to jutro. To podróż w interesach, mają sprawdzić, co się dzieje w zakładach w Willoughby. Przecież to jego własna cholerna firma — a przynajmniej jedna trzecia — więc powinien częściej przeglądać raporty, wydawać polecenia systemowi SI, który nią zarządzał, dzwonić do naczelnego inżyniera, badać zaistniałe problemy. Powinien bardziej odpowiedzialnie podchodzić do pieniędzy swoich i Theresy. Powinien…
Wiele jeszcze powinien.
Wyszedł w zimną listopadową noc, która pod kopułą przypominała raczej ciepłą wrześniową noc, i zaczął się zastanawiać, gdzie tak naprawdę mógłby chcieć zjeść kolację, jeśli nie we własnym domu.
LIZZIE FRANCY ZATRZYMAŁA SIĘ ZNIENACKA NA SZORSTKIEJ trawie pensylwańskiej łąki i ostrzegawczo położyła dłoń na ramieniu Vicki Turner. Wiał zimny wiatr. Trzydzieści metrów przed nimi majaczył w ciemnościach wysrebrzony księżycowym światłem zarys fabryki stożków energetycznych TenTech: pozbawiony okien prostokąt z pianki, czarny i jednolity jak więzienie.
— Dalej nie można — odezwała się Lizzie. — O dwa kroki od nas zaczyna się pole ochronne. Widzisz, jak zmienia się trawa?
— Oczywiście, że nie, przecież nic nie widzę — odpowiedziała jej Vicki. — A ty?
— Byłam tu w dzień — odrzekła Lizzie. — Musimy się przesunąć trochę w lewo… Zaznaczyłam miejsce. Trzęsiesz się, Vicki, zimno ci?
— Zamarzam. Wszyscy zamarzamy. Przecież o to właśnie chodzi w tej naszej nocnej kryminalnej wyprawie, nieprawdaż? Boże, chyba zwariowałam, że się w to pakuję… O ile w lewo?
— Już tutaj. Nie podchodź bliżej, bo wyłapią nas detektory podczerwieni.
— Nie mnie, ja jestem za zimna. Odnotują mnie jako skałę. Nie, nie chcę twojej peleryny, sama jej potrzebujesz.
— Nie jest mi zimno — odparła Lizzie. Otworzyła plecak i zaczęła wyjmować z niego sprzęt.
— To ten twój nadmiar hormonów. Ciąża to jak mały stożek energii Y. No dobra, biorę tę pelerynę… Jak to się dzieje, że twoje ciało nie wyjada ci ciuchów nawet w połowie tak szybko jak moje? A może tylko tak mi się wydaje… Lizzie, skarbie, tylko nie podniecaj się zanadto. To się nie może udać. Nikt, nawet najlepszy szperacz, nie jest w stanie włamać się do fabryki energii Y.
— Ja potrafię — oświadczyła Lizzie.
Obdarzyła Vicki szerokim uśmiechem. Vicki nic nie wie; jest bystra, wykształcona, ale jest Wołem, należy do tych, którzy rządzili światem. To Vicki dała Lizzie pierwszy terminal i nauczyła go obsługiwać. Lizzie zawdzięczała jej wszystko. Ale mimo to Vicki nie wie; jest stara, może nawet ma czterdziestkę, i wyrosła w czasach przed Przemianą, kiedy wszystko było inaczej. Ostatnie pięć lat Lizzie spędziła w sieci i doskonale wiedziała, na co ją stać. Nie było kodu, którego by nie złamała (z wyjątkiem, oczywiście, Azylu, ale to się nie liczy). Ten świat należy do Lizzie, a ona może zrobić w nim wszystko. Ma siedemnaście lat.
Obie kobiety rozwinęły teraz sprzęt Lizzie z chroniących go szmat. Kryształowa biblioteka, systemowy terminal, nadajnik laserowy i holograficzne ubiory na całe ciało. Niektóre z tych urządzeń były samodzielnie sklecone, inne ukradzione, a wszystkie przestarzałe. Lizzie, z tym ogromnym brzuchem przepychającym się niemal na wylot przez mocno wyjedzoną tunikę, pracowicie wszystko poskładała i wycelowywała w stronę budynku. Vicki, zawinięta w jej pelerynę, nagle wybuchnęła zjadliwym chichotem.
— Spotkałam kiedyś Jacksona Aranowa.
— Kto to jest Jackson Aranow?
— Właściciel fabryki, którą zaraz obrabujemy. W każdym razie miała ją jego rodzina. Zawsze mówię, że trzeba znać swych nieświadomych i niedobrowolnych dobroczyńców. Aranowowie to długa linia konserwatystów — nadęci i sztywni. A bogaci jak sam Azyl.
Lizzie oderwała na chwilę wzrok od wyliczeń na monitorze.
— Naprawdę?
— Nie, jasne, że nie naprawdę. Boże, czy ty musisz być taka dosłowna? Nikt nie jest tak bogaty jak Azyl.
— Dobra, gotowe — oznajmiła Lizzie. Uśmiechnęła się szeroko, a jej białe zęby rozbłysły w mroku. — Masz swój worek? Pamiętaj, pole będzie wyłączone tylko przez dziesięć sekund, zanim system się połapie. Masz broń?
— Jeśli to nazywasz bronią — rzuciła ironicznie Vicki, unosząc w górę metalową rurkę, którą trzymała w prawej ręce. — Czy musiałaś wybrać taką ciężką? Jeśli już mam umrzeć, niech to przynajmniej będzie lekka śmierć.
— Nie umrzesz. Poza tym jesteś przecież prawie goła, czy to nie czyni cię dość lekką? — Lizzie zaśmiała się cichym, wariackim chichotem, a jej palce zatańczyły na zgromadzonym sprzęcie. — Dobra, teraz!
Ciemność przeciął promień lasera, prosty i solidny jak pręt z włókna diamentowego. Przebił się przez niewidzialne pole energetyczne i strzelił w punkt — dosłownie nierozpoznawalny — na samym szczycie budynku. Za nim pojawił się drugi. Wielotorowe ścieżki dostępu, których bioelektryczne cząsteczki poruszyła wiązka pierwszego lasera, przy drugim pobrały dodatkową energię z innego obszaru spektrum. Wchłonięta energia zainicjowała reakcję łańcuchową — architektoniczną jednofotonową sekwencję — zestaw kluczy z fal o różnej długości, który dopasował się w ciemnościach do chromoforowego zamka, skonstruowanego na bazie bakteryjnych protein. Noc wypełniły niewidzialne informacje; niektóre z nich popłynęły do innych stacji odbioru, do dalszych łączy, do terminali w innych stanach. Lizzie nic na to nie mogła poradzić: systemy zabezpieczające z natury alarmowały inne systemy. Ale powietrze przeszył krótki błysk, a energetyczne pole ochronne zanikło.
Za dziesięć sekund pojawiło się z powrotem, sterowane już innymi kodami i innymi wzorami. Ale Lizzie i Vicki, z workami na plecach, zdążyły przebiec szybko przez szorstką trawę i zaistniałą lukę informacyjną.
Wszystko to dokonało się w absolutnej ciszy. Nie pozapalały się światła, nie rozdzwoniły alarmy. Fabryki były w pełni zautomatyzowane, zarządzane przez skomplikowane systemy usytuowane w odległych enklawach, gdzie ich właściciele mogli się z nimi konsultować albo wydawali im polecenia. Albo i nie.
Pierwszy robot ochrony niemal natychmiast ruszył w stronę obu kobiet; bezszelestny metalowy kształt sunął nad trawą z przerażającą wprost prędkością. Vicki wycelowała weń zakłócacz elektromagnetyczny i kształt zatrzymał się, opadł na trawę i przewrócił się na bok. Vicki wybuchnęła trochę zbyt gwałtownym śmiechem.
— Giń, nierozważny śmiałku!
— No chodź! — ponagliła ją Lizzie. Rozwaliła drugiego robota ochrony i popędziła w stronę wejścia.
Oczywiście drzwi zdążyły się już pozamykać, kiedy nastąpiła przerwa w polu energetycznym. Lizzie wbiła ręcznie kilka kodów nadrzędnych i wstrzymała oddech. Już od miesięcy szperała w danych systemu bezpieczeństwa TenTechu, a chociaż potrafiła zrobić wszystko, to jakoś nie udawało się jej znaleźć zapasowych kodów manualnych, na wypadek gdyby system bezpieczeństwa w czasie alarmu musiał zmienić stare. Miała nadzieję, że oznacza to tylko, że nie ma żadnych zapasowych kodów, że projektanci byli na tyle aroganccy albo skąpi, iż zawierzyli bez reszty skomplikowanemu systemowi pola Y, którego według nich nikt nie potrafił złamać. Z wyjątkiem, oczywiście, Azylu, ale ten znów nie miał po temu najmniejszych powodów.
Azylu i Lizzie Francy.
Drzwi otworzyły się, a Lizzie zmarnowała jedną cenną chwilkę, żeby zacisnąć oczy w króciutkiej modlitwie dziękczynnej do Boga, w którego nie wierzyła. Boga Billy’ego i jej matki. Lizzie Go nie potrzebowała. Sama tego dokonała.
Faktycznie to zrobiła — włamała się do wołowskiej fabryki, w której produkuje się stożki energii Y, żeby nakraść ich tyle, aby jej plemię mogło przetrwać zimę. Od czasu Przemiany nie brakło im poza tym niczego. Mieli brezent z plastikowych polimerów, którym nakrywali poletka żywieniowe. Wodę, która już nie musiała być czysta. I porzuconą fabrykę sojsyntu sprzed Przemiany, w której było wystarczająco dużo miejsca, żeby pomieścić całe plemię. Robot tkacki dostarczał dostatecznej liczby koców i ubrań, nawet dla młodych, których ciała najszybciej je wyjadały. Nie mieli tylko stożków Y, a zima na wzgórzach Pensylwanii była ostra. Teraz, kiedy Woły nie dawały już stożków i koców w zamian za ich głosy, plemiona jakoś musiały radzić sobie same. Nikt tego za nie nie zrobi.
Lizzie otwarła oczy. Z jakiejś niszy wypadł na nie kolejny robot ochrony, więc szybko unieszkodliwiła go zakłócaczem. Niewidoczne kamery nagrywały oczywiście cały napad, ale obie z Vicki były okryte holograficznymi strojami. Dla kamer Lizzie była teraz dwunastoletnią blondynką w ósmym miesiącu ciąży. Vicki była rudym Wołem w garniturze biznesmena. A detektory podczerwieni odnotują tylko dwa zarysy cieplne sylwetek o ludzkim kształcie, płci żeńskiej, o pewnym rozmiarze, masie i metabolizmie — ale bez określonej tożsamości.
Ależ to łatwe! Wpaść do środka, porwać siedem czy osiem stożków z końca produkcyjnej taśmy, wepchnąć do worków, wybiec z powrotem na zewnątrz i poczekać, aż jej sprzęt wypali drugą sekwencją laserową, która znów na dziesięć sekund wyłączy pole energetyczne, a wtedy szybko śmignąć poza teren fabryki. Całkiem nieźle jak na smarkacza amatora! Biegła krótkim korytarzem do hali produkcyjnej, a jej wielki brzuch kołysał się na boki w rytmie bonga.
I stanęła jak wryta, ujrzawszy przed sobą miejsce, które oszalało.
Po podłodze hali toczyły się dwa wózki widłowe. Jeden podnosił, rozmieszczał, sortował i odwoził zupełne nic — całe ładunki pustego powietrza. Drugi przewoził do końca linii produkcyjnej pustą paczkę, umieszczał ją na właściwym miejscu i zgarniał do niej nie napełnione stożki energetyczne, następnie przewoził tę paczkę na środek hali i tam wywalał stożki na podłogę. Potem przetaczał się po nich, aż rozbryzgiwały się z brzękiem na boki, podczas gdy sam znów wędrował z pustym pudłem na koniec linii produkcyjnej. Pudło to było pozaginane i wymięte, jeden róg zapadł się do środka i brakowało mu dwóch klapek zamknięcia u góry. Wyglądało, jakby wróciło z wojny. Na samej linii produkcyjnej ramiona robotów podnosiły delikatne wnętrza stożków, dostarczane im przez zabezpieczoną jednostkę zimnej syntezy nuklearnej — a potem mijały się z nadjeżdżającymi obudowami o jakieś piętnaście centymetrów. Rozbijane pakieciki energetyczne wypadały poza linię, na podłogę. Nie napełnione stożki jechały sobie dalej, gdzie czekał na nie niesprawny robot, który pakował, transportował i rozrzucał je po podłodze, a następnie wracał po kolejną partię.
— Co…? — wykrztusiła zdumiona Vicki.
— Poplątały im się algorytmy porządkujące — wyjaśniła z obrzydzeniem Lizzie. — Boże, ależ strata… Ten twój przyjaciel musi chyba sprawdzać tylko dane na wejściu, a nie z kontroli jakości albo chociaż… Vicki, to wcale nie jest śmieszne!
— Jasne, że jest! — krztusiła się Vicki, zgięta wpół w paroksyzmie śmiechu. — To… histeria. Wołowski świat najwyższej techniki… To wygląda jak święta wojna robotów z endorkissem… a… ten nadęty figurant… Jackson… Aranow…
— Zostało nam tylko kilka minut, a musimy mieć te stożki! Pomóż mi znaleźć paczki ze stożkami zapakowane, zanim tu wszystko zwariowało, to nie mogło przecież dawno się zacząć…
— Nie? Rozejrzyj się — na wszystkim jest kurz! — I znów odjechała, trzymała się za brzuch i rżała ze śmiechu jak jakiś wariat z holo z przytułku. Lizzie czasem się zdawało, że to ona jest dorosła, a Vicki, z tym swoim dziwacznym wołowskim poczuciem humoru, jest bardziej dzieckiem. A potem, innym razem, Vicki znów stawała się tamtą kobietą, którą Lizzie pamiętała z dzieciństwa: wszystkowiedzącą i zrównoważoną, trochę straszną — z tych istot, które rządzą światem. Dlaczego ludzi nie można przeszperać jak systemy komputerowe? Lizzie trąciła ją w końcu w ramię.
— No chodź! Pomóż mi szukać!
Vicki posłuchała. Obie pobiegły w stronę pełnych paczek palet, poukładanych przez wózki widłowe, zanim (a może kiedy?) zwariowały. Na szczęście robot pieczętujący paczki także nie funkcjonował prawidłowo: żadna ze skrzynek nie miała zamkniętego i zabezpieczonego wieka, dzięki czemu łatwo było zaglądać do środka. Pierwsza paleta na samym wierzchu była zupełnie pusta. Podobnie druga. Trzecia była pełna potłuczonych pakiecików energetycznych, które rozsmarowały się po obudowach stożków jak żółtko na skorupkach jakichś nierozbijalnych jajek. Lizzie nie mogła się nadziwić: co też mogło się stać, że program aż tak się poplątał?
— Vicki, kończy nam się czas! Nasze lasery wystrzelą razem jeszcze tylko raz, potem mogą strzelać w parze, ale o przypadkowych porach, nie dało się tego zaprogramować.
— Tutaj! — rzuciła Vicki, już poważna. — Ta paleta jest dobra. Łap trzy czy cztery stożki i lecimy!
Wepchnęły stożki do worków, potem pobiegły korytarzem, wymijając puste stożki, które toczyły się z wózka. Na końcu korytarza drzwi do fabryki były zamknięte.
— Co jest?! Lizzie! Zamknęły się automatycznie!
Lizzie przywarła do tabliczki rozdzielczej, gorączkowo wbijając różne standardowe kody otwierania drzwi. Nic. System bezpieczeństwa powtórzył kody zamknięcia, ale nie otwarcia. To nawet logiczne. Jeśli ktoś załamał pole siłowe, może dostać się do środka — ale już się nie wydostanie!
— Czy możesz się tam dostać, żeby zdobyć kod? — zapytała Vicki.
— Nie zdążę przed wyłączeniem pola. A to będzie za… teraz.
Lizzie osunęła się po zamkniętych drzwiach. Jej ciało opadło z wolna na podłogę jak szmaciana lalka, w rękach ściskała cenny worek ze stożkami. A jednak jej się nie udało. Zawaliła sprawę — ona, Lizzie Francy! — a teraz razem z Vicki tkwią w pułapce, zamknięte w fabryce stożków, w nienaruszalnym budynku z pianki budowlanej. A nawet jeśli uda im się wydostać z samego budynku, nadal będą tkwiły wewnątrz szerokiej na trzy metry błotnistej fosy, która otaczała budynek ze wszystkich stron wraz z polem Y, nie przepuszczającym nic większego od cząsteczki powietrza. Pułapka.
— Vicki — szepnęła i nie była już dziewczyną-genialnym komputerowym szperaczem, była przerażoną siedemnastolatka, szukającą pomocy dorosłego. — Vicki, no i co my teraz zrobimy?
— Poczekamy — odparła rzeczowo Vicki. Usiadła na podłodze przy Lizzie i też oparła się plecami o drzwi. — Aż ktoś tu się w końcu pokaże.
Lizzie przeciągnęła ręką po niewielkim skrawku podłogi przy drzwiach. Skrobnęła palcem po piance budowlanej. Wszędzie pełno kurzu.
— Jak myślisz, dawno ktoś tu ostatnio zaglądał? — Słyszała, że znowu zaczyna mówić po amatorsku, jak zawsze kiedy była wytrącona z równowagi. Nie znosiła tego.
— Ktoś przyjdzie sprawdzić to przerwanie pola — odparła Vicki. — Ktoś z nadzoru technicznego, wysłany tu przez TenTech. Ten kurz nic nie znaczy — nie znaczy, że nikt tu nigdy nie przychodzi. Cały system wentylacyjny mógł wysiąść razem z resztą robotów i pewnie wypluł z powrotem nagromadzony wcześniej kurz.
Lizzie zmarszczyła brwi. Spory zawsze sprawiały, że sytuacja przestawała jej się wydawać aż tak beznadziejna.
— Ale te roboty źle funkcjonują już od bardzo dawna. Popatrz tylko na te wszystkie zmarnowane stożki…
— Nie tak znów od dawna. Znalazłyśmy dobre stożki już na samym wierzchu stosu palet, pamiętasz?
— A skąd mamy wiedzieć, czy te stożki w ogóle działają? — zaperzyła się Lizzie. Wyprostowała się, wyszarpnęła jeden ze swego worka i włączyła. Natychmiast zaczął grzać. Potem przełączyła na światło, potem na jedno i drugie naraz. — Działa.
— No to dobrze.
— Może ten, kto tu przyjdzie, pozwoli nam zatrzymać tych kilka stożków.
Vicki tylko na nią popatrzyła. A Lizzie znów ogarnęła fala beznadziei. Niejasne, że nie pozwolą im zatrzymać stożków. Przecież są Wołami. Zaaresztują ją i Vicki za włamanie, kradzież i za co tam jeszcze będą chcieli, a wtedy one pójdą do więzienia. Jej dziecko urodzi się w więzieniu. A plemię nie będzie miało ciepła zimą, więc zostanie zmuszone do migracji na południe, tak jak to już zrobiła większość innych plemion. No, to jeszcze nie byłoby najgorsze, na południu jest ciepło, a po tych okropnych Wojnach o Przemianę nie zostało tak znowu wielu ludzi, żeby nie było miejsca… Ale matka Lizzie i Billy nie pójdą, jeżeli Lizzie będzie siedzieć w więzieniu gdzieś na północy. Czy posądzają tutaj? Czasami wysyłali ludzi gdzieś bardzo daleko. Wołowskie gliny mogą wysłać człowieka, gdzie zechcą.
— Nadal mają nad nami władzę, co? — odezwała się żałośnie. — Mimo Przemiany. Mimo czyściciela komórek. I mimo… wszystko.
Vicki nic jej nie odpowiedziała. Siedziała tylko — wołowski renegat, który poszedł żyć wśród Amatorów — i patrzyła, jak oszalały wózek widłowy podnosi, transportuje i składa ładunki powietrza, podczas gdy po podłodze toczą się z brzękiem do kąta uszkodzone stożki.
Czekały tak całą noc, przesypiając kilka godzin na fabrycznej podłodze. Gdzieś nad ranem na Lizzie wtoczył się jeden ze stożków i wyrwał ją z fragmentarycznych snów, wtrącając we fragmentaryczną jawę. Odepchnęła go na bok i pomyślała, że może by tak uszkodzić ten wózek. Ale właściwie po co? Zwinęła się więc tylko ciaśniej wokół wciąż obcej wypukłości wielkiego brzucha. Podłoga była zimna. Obok niej Vicki pochrapywała z cicha, ale do Lizzie sen już nie chciał wrócić.
Usiadła. W nocy zniknęło jeszcze więcej z jej tuniki. Pasek, który nosiła pod spodem, a który teraz wisiał wysoko na brzuchu, był z nieorganicznych syntetyków sprzed Przemiany. Wisiał przy nim mieszek z tego samego materiału, w którym nosiła swoje narzędzia. Gdyby tylko miała tu regulowaną piłę laserową! Z piłą laserową wydostałyby się stąd w mgnieniu oka. Ale piły laserowe mogły mieć tylko Woły. Nawet w czasie Wojen o Przemianę, kiedy wszędzie ludzie plądrowali magazyny i walczyli ze sobą, a Vicki nazwała to „monumentalnym zrywem obywatelskim zdychającego starego porządku”. Woły tkwiły w swoich nie dających się sforsować enklawach, a piły laserowe tkwiły tam razem z nimi. A poza tym piła laserowa nie pomogłaby im przedostać się przez pole Y. Tego rodzaju pola nie zniszczy nic poza pociskiem nuklearnym.
Fabryczne światła paliły się przez całą noc. Pewnie miały pozostać zapalone za każdym razem, kiedy budynek wykrył obecność ludzi. W ich miękkiej poświacie uwijały się pracowicie roboty, wykonując swe bezsensowne czynności. Głupie maszyny.
Ale wcale nie głupsze niż ona, Lizzie.
Od kiedy pamięta, zawsze odbierała siebie jako dwie różne osoby. Jedna z nich nieustannie zadawała pytania, zamęczała nimi matkę, Billy’ego, a potem i Vicki, przedzierała się przez to żałosne oprogramowanie edukacyjne w szkole, rozbierała na części roboty, które wpadły jej w ręce, i słuchała, nieustannie słuchała. Było tyle rzeczy, które chciała wiedzieć. A zanim spotkała Vicki i zanim nadeszła Przemiana, nie miała szans, żeby je poznać. Tak więc, kiedy Vicki opuściła enklawy i zaczęła żyć między Amatorami, a potem dała Lizzie dobry terminal i kryształową bibliotekę, mogła się uczyć wszystkiego. Lizzie — ta pierwsza Lizzie — popadła w gorączkowe podniecenie i spędzała przy terminalu niemal każdą wolną od snu minutę, próbując nadrobić stracony czas. A kiedy to jej się udało — najpierw nauczyła się korzystać z sieci, potem doszła w tym do perfekcji, aż w końcu była w stanie wyszperać w cudzych bankach danych każdą informację, jaką potrzebowała — kiedy się tego wszystkiego nauczyła, czuła się jak pijana. Pijana potęgą, pijana czynem. Zaprojektowała dla swojego plemienia robota tkackiego, przeszperała katalogi nie strzeżonych magazynów, aż poznajdywała w nich wszystkie części potrzebne do jego zbudowania, potem odnalazła tę opuszczoną fabrykę na ich zimowe schronienie, a na koniec zaszła w ciążę z chłopakiem, którego nigdy więcej już nie zobaczy i wcale nie ma ochoty widzieć. Lizzie Francy zdecydowała, że chce mieć dziecko, tak samo jak przedtem doszła do wniosku, że potrzebny jej robot tkacki, więc go sobie zmontowała. Mogła śmiało to zrobić, mogła zrobić wszystko i niech lepiej nikt nie próbuje się wtrącać!
Ale przez cały ten czas gdzieś w głębi żyła zupełnie inna Lizzie, której nikt nie dostrzegał. Ta Lizzie przez cały czas się bała. Wiedziała, że w końcu i tak coś spaprze, to tylko kwestia czasu. A wtedy wszyscy się dowiedzą, że ona tylko tak udaje, że nic nie umie zrobić dobrze i że wcale do nich nie pasuje. Ta druga Lizzie bała się szperać w danych takich ważnych korporacji jak TenTech, bała się, że kiedy urodzi się jej dziecko, nie będzie umiała się nim należycie opiekować, przerażała ją myśl, że Vicki, Billy i matka mogliby zostawić ją samą. Samą z dzieckiem. Dwie inne dziewczyny z jej plemienia jakoś sobie z tym radziły, ale ona, Lizzie Francy, by nie mogła. Bo Lizzie — ta druga Lizzie — miała ochotę zwinąć się w kłębek i przestać być tą osobą, od której całe plemię oczekuje rozwiązań i odpowiedzi wyszperanych w sieci, choć ta przecież nawet do niej nie należała. Należała do Wołów — jak wszystko.
Siedząc tak oparta o zimną ścianę z pianki budowlanej i obserwując roboty, niszczące stożki energetyczne, poczuła nagle, że już nie radzi sobie z tymi dwoma Lizzie w środku. Obie ściskały ją za gardło i przyprawiały o ból głowy, krzycząc: „Mogę zrobić wszystko!
Niczego nie potrafię zrobić dobrze!” Obie jej ciążyły. Musiała wstać, jakoś się od nich oderwać.
Zostawiła śpiącą Vicki. Wyglądała pięknie we śnie — zawsze wyglądała pięknie. Genomodyfikowana. Lizzie nigdy nie będzie tak wyglądać. Była za niska, miała dziwny podbródek i sztywne czarne włosy, które sterczały jej na wszystkie strony, bo kiedy szperała w sieci, miała zwyczaj za nie ciągnąć. Ale Vicki teraz spała, a Lizzie nie, więc to ona musiała coś zrobić, żeby wyciągnąć je z kłopotów. Coś — cokolwiek.
Przemierzyła niespokojnie całą szerokość wielkiej hali, tam gdzie pod stopami toczyło się mniej stożków. Minęła główne drzwi, przy których wczoraj straciła całą godzinę na daremnym szukaniu kodów. Minęła kontrolkę nad wąskimi tunelami wentylacyjnymi, do których wdarła się wczoraj Vicki. Wentylacja rzeczywiście wysiadła wraz z całą resztą systemu. Bose stopy Lizzie zostawiały za sobą brudne ślady.
Ale potem na przeciwległej ścianie zauważyła coś, co przy wczorajszym zmęczeniu i zniechęceniu najwyraźniej jej umknęło. Dwa i pół metra nad podłogą znajdowała się metalowa płyta, na oko o powierzchni metra kwadratowego, dokładnie tego samego koloru co piankowa ściana.
To nie żaden magazynek, za wysoko. I nie zabezpieczone obwody z energią Y — te były wyraźnie zaznaczane i zupełnie nie do przejścia. Ta płyta wcale nie wyglądała tak, jakby nie dało się jej ruszyć, przynajmniej z dołu. Każdy róg przytrzymywały niewielkie śruby.
Lizzie podkradła się do wózka widłowego, tego, który przewoził pracowicie ładunki powietrza. Kiedy podtoczył się do końca linii produkcyjnej i zatrzymał się, by odebrać kolejny nie istniejący ładunek, wspięła się szybko na płaską obudowę silnika. Ledwie trzy minuty zajęło jej przeprogramowanie maszyny tak, by podwiozła ją do ściany, podniosła na przeszło dwa metry w górę, i stała nieruchomo, w czasie gdy Lizzie poodkręcała śruby tej prawie niewidocznej płyty, chowając wszystkie do kieszeni. Samą płytę, wykonaną z jakiegoś lekkiego stopu, umieściła ostrożnie na podnośniku za sobą.
Za płytą znajdowało się wgłębienie w piankowej ścianie, kształtem przypominające lejek. Głębokie na jakieś metr dwadzieścia, na przeciwległym końcu zwężało się na szerokość około dwudziestu czy dwudziestu pięciu centymetrów. Tego wgłębienia nie było na planach budynku, które Lizzie wyszperała, przygotowując ten skok. A na drugim końcu znajdowała się kolejna przyśrubowana płyta.
Lizzie wsunęła głowę do wnętrza wgłębienia, ale nie mogła dosięgnąć tej mniejszej płyty, przeszkadzał jej w tym wypukły brzuch. Podciągnęła się i wpełzła do środka.
Te drugie śrubki nie chciały się odkręcić. Och, gdyby miała tę piłę laserową! Ale przecież nie były nanoutwierdzone — budynek miał ze szesnaście lat, był o wiele za stary na nanotechnikę.
W końcu, sfrustrowana, walnęła w płytę trzonkiem śrubokręta.
— A niech to wszyscy śmierdzący diabli! — wykrzyknęła ulubione przekleństwo Billy’ego.
— Czekam na polecenia — odezwała się płyta.
Lizzie wytrzeszczyła oczy. Nawet nie przemknęło jej przez myśl, że to może być ekran albo że włącza się go głosem. Ależ z niej idiotka. Co by było, gdyby uszkodziła go tym swoim waleniem?
— Czekam na polecenia — powtórzyła płyta.
— Proszę o sekwencję testującą. — Trzeba się dowiedzieć, z czym się ma do czynienia.
— Oto sekwencja testująca.
W fabryce pogasły światła. Pięć sekund, dziesięć i włączyły się z powrotem. Potem ustał hałas linii produkcyjnej — nastąpiła cisza nagła jak eksplozja. Zanim hałas wybuchł na nowo, usłyszała krzyk Vicki:
— Hej, Lizzie?!
Lizzie, wpatrzona z najwyższą uwagą w malutki ekran, nie odpowiedziała. W środku czuła wzbierającą jak balon dziką radość. Pokazywał jej całą sekwencję — łącznie z zewnętrznym polem energetycznym! Teraz już wiedziała, co to jest. Część dodatkowego systemu zabezpieczającego, z ograniczonym do minimum dostępem z zewnątrz i nieosiągalna dla pracujących w środku robotów, które — jak to Lizzie właśnie zademonstrowała — nie były szczególnie trudne do przeprogramowania. Niektóre staromodne systemy fabryczne eksperymentowały z najdziwaczniejszymi urządzeniami dodatkowymi, żeby uniemożliwić fizyczną kontrolę różnym złośliwym psujom. Jeśli będzie w stanie przeszperać ten system pomocniczy, będzie mogła z niego operować polem Y.
A ona będzie potrafiła przeszperać ten system. W końcu jest niepokonaną Lizzie Francy.
— Proszę powtórzyć sekwencję testującą — rzuciła szybko, planując wezwać Vicki przy następnej chwili ciszy. Ale tuż po sprawdzeniu świateł mały ekranik ścienny pociemniał. Potem wyświetlił napis — tym razem bez wersji dźwiękowej: SEKWENCJA TESTUJĄCA ODWOŁANA. 65-B.
65-B. Standardowy kod przemysłowy oznaczający mikrofalowy sygnał nadzorujący pochodzący ze źródła obecnego tutaj, lecz poza wszystkimi systemami. Było to standardowe zabezpieczenie przy wszystkich procesach związanych z promieniowaniem. Cała operacja mogła zostać wstrzymana przez odpowiedni, ręcznie nadany sygnał z pilota zdalnego sterowania o krótkim zasięgu. Do fabryki przyjechały Woły.
Lizzie wycofała się tyłem ze swej ciasnej dziury dwa i pół metra nad ziemią. Zaczęła macać stopą w poszukiwaniu metalowej platformy podnośnika. Nie znalazła.
Gorączkowo zaczęła przekręcać napęczniałe ciążą ciało, aż wreszcie znalazła się twarzą przy otworze. Wózek metr odtoczył się od ściany, prawdopodobnie, kiedy testowano maszyny. Balansując ostrożnie, Lizzie maksymalnie wyciągnęła przed siebie ręce. Mogła sięgnąć zaledwie końca metalowej płyty, która wciąż leżała na podniesionym ramieniu wózka. Ale płyta nie była przecież przytwierdzona do wózka i nie mogła za jej pomocą przyciągnąć go do siebie. A wtedy nagle wózek znów ożył i zaczął toczyć się w stronę linii produkcyjnej, żeby wrócić do swoich zwykłych zajęć, a Lizzie została z płytą w ręku, zawieszona nad podłogą.
Pod spodem znów zawrzała oszalała nierobota: automaty dalej składały pojemniczki z energią Y i rozbijały je o źle ustawione stożki; puste obudowy toczyły się po podłodze, wózki widłowe przewoziły powietrze. Zza sterty palet wypadła Vicki, usiłując przekrzyczeć panujący dookoła hałas. Pewnie wołała ją po imieniu. A potem nagle otwarły się drzwi w przyległej ścianie i do hali weszło dwoje Wołów, kobieta i mężczyzna, z pistoletami w dłoniach.
Natychmiast i bez zastanowienia, Lizzie przyciągnęła do ściany szarą płytę, przytrzymując ją od środka paznokciami. Serce waliło jej jak oszalałe, a ona sama trzęsła się ze strachu, skulona wysoko wewnątrz piankowej ściany.
DATA TRANSMISJI: 4 listopada, 2120
DO: Bazy księżycowej Selene
PRZEZ: Stację naziemną enklawy w Toledo, satelitę GEO C-1494 (USA), satelitę E-398 (Francja)
TYP PRZESŁANIA: Nie szyfrowane
KLASA PRZESŁANIA: Klasa D, dostęp publiczny, zgodnie z ustawą Kongresu 4892-18, z maja 2118
POCHODZENIE: „Plemię Roya L. Spatha” z Ohio
TREŚĆ PRZESŁANIA:
Matko Mirando! Błogosławieni ubodzy duchem, albowiem ich jest Królestwo Niebieskie! To my jesteśmy ci ubodzy i ciebie błagamy o łaskę! Dałaś nam dar Boży z tymi Twoimi strzykawkami Przemiany i za to cię czcimy! Błogosławionaś ty między niewiastami! Ty uwolniłaś nas od Jeźdźca Głodu i Zarazy, a więc prosimy cię: uwolnij nas od Śmierci! Daj nam dnia tego życie nieśmiertelne i ześlij strzykawki, które pozwolą nam żyć tak jak ty — zawsze i wiecznie, i bez końca, amen! Módl się za nami, abyśmy nie mieli godziny śmierci! Dziękujemy!
POTWIERDZENIE: Nie otrzymano
— POLE ZABEZPIECZAJĄCE W FABRYCE NIE DZIAŁA — rzuciła Cazie siedemdziesiąt kilometrów przed Willoughby.
Jackson zerknął na swoją eksżonę, wpatrzoną intensywnie w ekran przenośnego terminalu. Helikopter leciał na automacie, a on przysypiał w fotelu, w duchu zadowolony, że jest w stanie drzemać w jej obecności. Znaczy to, że jej władza nad nim słabnie — czyż nie? A może po prostu znaczy to, że nie przywykł do tego, że leci helikopterem o szóstej dwadzieścia dziewięć rano. Na wschodzie niebo już pojaśniało, a w tym perłowym świetle profil Cazie wyglądał tak jakoś czysto i świetliście. Theresa powiedziałaby, że Cazie wygląda teraz jak święta. Jackson aż parsknął cicho na tę myśl.
— Nie wierzysz mi? — obruszyła się. — To sam zobacz.
Jackson powstrzymał niewczesną wesołość.
— Ależ wierzę. Muszą być jakieś zakłócenia w programie. Nikt nie potrafi się włamać do fabryki zabezpieczonej polem Y.
— Boże, Jack, twoja wiara w nowoczesną technikę jest doprawdy wzruszająca. Zwłaszcza jak na naukowca. Nie ma żadnych zakłóceń w programie. Pole zostało opuszczone na trzydzieści sekund w czasie sekwencji testującej, wywołanej przez kogoś ręcznie. A to nie wszystko: zeszłej nocy także zostało opuszczone, tym razem przez system zewnętrzny, na sygnał z helikoptera właściciela. Zastanawiam się, po co w ogóle załamywali całe pole, skoro mogli otworzyć przejście dla pojazdów?
— Nikt nie może korzystać z sygnału właściciela z wyjątkiem mnie, ciebie i głównego technika. A on, jak mi mówiłaś, jest w tym tygodniu w naszym kompleksie w Meksyku.
— Bo jest. Ktoś musiał przeszperać nasz bank danych. Mój Boże, musi być w tym niezły. Może go zatrudnimy. Jest teraz w środku.
— Jest w środku?!
— Czujniki podczerwieni zarejestrowały obecność dwóch ludzi — odparła Cazie. Uśmiechała się, pewnie ciesząc się z góry na to dramatyczne spotkanie. W obliczu jej wyraźnej radości, Jackson wstydził się przyznać, że bynajmniej nie zachwyca go perspektywa spotkania z dwoma, prawdopodobnie uzbrojonymi intruzami. Którzy pewnie w dodatku są stuknięci. Po co ktoś włamuje się do fabryki stożków? Stożki są przecież tanie, TenTech rozprowadza je po całym północnym wschodzie (tak twierdzi Cazie). A już na pewno żaden Wół nie będzie czegoś takiego robił dla zabawy. No, może z wyjątkiem nastolatków. To pewnie jakieś gorącogłowe dzieciaki, zbierające punkty w szperaczym pojedynku.
— Co oni tam robią? — zapytał.
— Jackson, czujniki podczerwieni nie są na tyle dokładne, żeby mogły nam pokazać, co ludzie akurat robią. Wydawało mi się, że lekarze powinni się znać na tego typu maszynach.
— Znam się na maszynach, na których powinienem się znać. A traf chciał, że nie zaliczam do nich automatów fabrycznych.
— No cóż — rzuciła słodko Cazie — może czas poszerzyć horyzonty.
Jackson rozparł się z założonymi rękami i postanowił, że więcej się nie odezwie. Cazie zawsze umiała sprawić, że czuł się jak ostatni głupiec. No dobrze, to jej impreza, niech sama rządzi.
Otworzyła dla helikoptera przejście w powłoce pola. Wysoko na fasadzie budynku ich laserowy sygnał rozświetlił bioelektroniczny odbiornik. Helikopter wylądował na podwórzu tuż przed głównym wejściem.
— Zamknięte — oznajmiła z ulgą Cazie. — Mamy tu osobne urządzenie zabezpieczające poza systemem. Najwyraźniej nasi młodzi szperacze nie są aż tak dobrzy.
— Hmmm — mruknął nieobowiązująco Jackson.
Cazie sięgnęła za połę koszuli z niekonsumowalnego syntetyku i wyciągnęła dwa pistolety. Uśmiechnięta łobuzersko, wręczyła jeden z nich Jacksonowi, który wziął go z — jak miał nadzieję — obojętną wyższością. Nie lubił broni. Czy Cazie o tym pamięta? Jasne, że pamięta. Miała genomodyfikowany iloraz inteligencji. Rzadko o czymkolwiek zapominała.
— No dobra — rzuciła. — Chodźmy odzyskać swoje Alamo. — Jeśli kogoś postrzelisz, sam wniosę przeciwko tobie oskarżenie. Przysięgam, Cazie.
— Dobry, stary Jackson. Zawsze po stronie słabszych. Nawet jeśli ci słabsi to nader uprzywilejowane nastolatki, złapane z trakcie popełniania przestępstwa. Chodź, idziemy.
Otworzyła drzwi i ruszyła korytarzem. Jackson ze wszystkich sił starał się dotrzymać jej kroku, żeby nie wyglądało, że tchórzy gdzieś za jej plecami. W drzwiach hali produkcyjnej zatrzymał się gwałtownie. Hala zwariowała. Roboty wykonują jakieś idiotyzmy, na całej podłodze brud… Ile to już może trwać? Dlaczego główny technik tego nie wyłapał?
Cazie roześmiała się głośno.
— Jezu Chryste, tylko popatrz! Tylko na to popatrz!
— To nie jest…
— Śmieszne? Jasne, że jest. Czekaj… popatrz tam.
Biegł ku nim jakiś mężczyzna. Jackson zacisnął w ręku pistolet, ale zaraz dostrzegł, że mężczyzna nie ma broni. Potem zobaczył, że to wcale nie jest mężczyzna, tylko kobieta albo chłopiec ubrany w holostrój mężczyzny w brązowym garniturze biznesmena. Postać dostrzegła ich i stanęła jak wryta. Cazie uniosła pistolet.
— Chodź tu. Powoli, z rękami wysoko w górze. No już. Postać uniosła ręce nad głowę i zaczęła zbliżać się powoli.
— A teraz wyłącz holostrój — rozkazała Cazie. — Jedną ręką i powoli.
Guzik znajdował się w okolicach talii. Holostrój zniknął i Jackson zobaczył przed sobą nie nastolatka z college’u, jak się spodziewał, ale kobietę po trzydziestce, genomodyfikowaną, odzianą w kusą tunikę domowej roboty ze świeżo wyjedzonymi dziurami. Wysoka, fiołkowe oczy, nieduży nos… Jackson miał dobrą pamięć do twarzy.
— Ja panią znam! Kiedyś gdzieś się spotkaliśmy… na jakimś przyjęciu… Diana Jakaśtam.
— Już nie — rzuciła kwaśno kobieta. — Słuchaj, Jackson, to doprawdy przemiłe towarzyskie spotkanie, ale musisz mi wybaczyć, bo mam właśnie na głowie sytuację kryzysową.
Cazie wybuchnęła śmiechem. Ciemne oczy rozjarzyły się złośliwą radością.
— Z całą pewnością. Nielegalne wtargnięcie. Jak ci się to udało? Nie wyglądasz mi na szperacza.
— Bo nie jestem. Moja przyjaciółka jest, ale właśnie gdzieś mi tu zginęła… To jeszcze dzieciak.
— A więc jednak dzieciak — ucieszyła się Cazie. — No dobrze, poszukajmy jej. — Pomajstrowała przy swoim pilocie i cała fabryka zamarła w bezruchu. Ustał hałas, a w tej ciszy Cazie rozdarła się na całe gardło: — Halo, młoda przyjaciółko Diany! Wychodź, wychodź, gdziekolwiek jesteś! Pobite garnce!
Diana uśmiechnęła się pod nosem — Jackson miał wrażenie, że wbrew sobie samej. Nikt nie odpowiedział.
— Czy twoja przyjaciółka jest uzbrojona? — rzuciła od niechcenia Cazie.
— Tylko w tupet — odparła Diana, a Jackson przez chwilę nie był pewien, która z nich właściwie to powiedziała. Coś takiego równie dobrze mogło paść z ust Cazie. Teraz zaczęła wołać Diana.
— Lizzie! Gdzie jesteś? Już dobrze, Lizzie, wychodź! Niczego nie uzyskamy, odsuwając to, co nieuniknione. Lizzie?
Żadnej odpowiedzi.
— Lizzie! — zawołała jeszcze raz Diana i tym razem Jackson wychwycił w jej głosie nutę strachu. — Tu Vicki! Wychodź, skarbie!
Za ich plecami coś runęło z brzękiem na podłogę. Jackson odwrócił się na pięcie. Dwa i pół metra nad podłogą ukazała się dziura, a w niej przestraszona brązowa twarz i skulone ciało. Dziewczyna miała czarne, kręcone włosy, które sterczały jej na wszystkie strony. Wyglądała na jakieś piętnaście lat. I wcale nie była szperaczem z college’u, jakiego się spodziewał — była Amatorem.
— Dobry Boże! — mruknęła Cazie.
Diana-Vicki — jak ona się, do cholery, właściwie nazywa — zawołała jeszcze raz:
— Lizzie? Jak ty się tam dostałaś?
— Przeprogramowałam wózek — odparła dziewczyna. Jej głos był znacznie mniej przestraszony niż wyraz twarzy. Czyżby brawura? Spoglądała gniewnie na całą trójkę pod spodem. — Przyślijcie mi go z powrotem.
Nikt nawet nie drgnął. Jackson doskonale wiedział, że żadne z nich tego nie potrafi — nawet Cazie potrafiła tylko korzystać z gotowych komend, a nie przeprogramowywać na pniu. Skąd ta dziewczyna to potrafi? W dodatku Amatorka?
Cazie odłożyła pilota i pistolet, podeszła do najbliższego wózka i zaczęła pchać. Poczerwieniała na twarzy, a maszyna ledwie drgnęła. Diana-Vicki i Jackson zaraz do niej dołączyli. Razem jakoś udało im się podepchnąć niezgrabny sprzęt pod tę dziurę w ścianie. Nikt się nie odezwał. Mimo całej swej irytacji Jackson poczuł się nagle trochę dziwnie: oto trójka Wołów w samym środku zamarłej fabryki musi wykonywać fizyczną robotę, żeby uratować przestępcę Amatora. Ta cała sytuacja wygląda dość surrealistycznie.
Nagle przypomniało mu się, co kiedyś powiedziała Theresa: „Żadne miejsce nie wydaje mi się naprawdę normalne”.
— Dobra — rzuciła Diana-Vicki, kiedy wózek znalazł się już przy ścianie — złaź, Lizzie. I na litość boską, bądź ostrożna.
Dziewczyna ustawiona była twarzą do wyjścia, więc bardzo ostrożnie zaczęła się przekręcać w wąskim tunelu. Kiedy ukazał się jej tył, Jackson zobaczył, że jest prawie naga. Amatorom oczywiście nie przeszkadzało, że ich ciała zjadają ubrania, przynajmniej tym, którzy dorośli już po Przemianie. Jeśli nie nosili przedprzemianowych syntetycznych kombinezonów, łazili półnadzy wśród swych wędrownych „plemion”. Czasem Jacksonowi wydawało się, że Miranda Sharifi odwróciła rewolucję, zmieniając osiadłą społeczność industrialną z powrotem w nomadycznych łowców-zbieraczy. Tylko że teraz ani nie zbierali, ani nie polowali — przynajmniej nie dla zaspokojenia głodu.
Dziewczyna w ścianie wyciągnęła z otworu nogi, wymacując pod sobą podnośnik wózka. Po chwili wysunęła z otworu całe ciało, rozciągając się jak komputerowy wydruk, a Jackson zobaczył, że jest w zaawansowanej ciąży.
— Ostrożnie — powtórzyła Diana-Vicki.
Kiedy palce stóp Lizzie dotknęły podnośnika, wózek zaczął toczyć się w tył. Żadna inna maszyna w fabryce nie działała.
Cazie rzuciła się do wózka i próbowała pchać go z powrotem pod ścianę. Po sekundowym szoku pozostała dwójka skoczyła jej na pomoc. Za późno. Wózek odtoczył się do swoich bezsensownych zajęć, jakby ludzi wcale tu nie było. Dziewczyna krzyknęła i spadła na twardą podłogę hali.
Wylądowała na prawym ramieniu. Jackson opadł przy niej na kolana i przytrzymał, żeby się nie ruszała.
— Cazie, przynieś mi moją torbę. Szybko — polecił spokojnie. Pobiegła natychmiast.
— Nie ruszaj się. Jestem lekarzem — powiedział Jackson do dziewczyny.
— Moja ręka — jęknęła i zaczęła płakać.
Jackson sprawdził reakcję źrenic: obie okrągłe, tej samej wielkości, tak samo reagują na światło. Chyba nie uderzyła się w głowę. Powikłane złamanie kości ramieniowej z wieloma odpryskami — sterczała teraz, bielejąc, przez skórę.
— Ale boli…
— Tylko się nie ruszaj, nic ci nie będzie — rzucił Jackson, bardziej pewnie, niż sam się czuł. Przyłożył dłoń do jej brzucha, poczuł kopnięcie płodu i odetchnął z ulgą.
Cazie wróciła z torbą. Jackson szybko przylepił plaster przeciwbólowy na szyi dziewczyny i niemal natychmiast na jej twarzy odmalowała się ulga. Plaster zawierał potężną mieszankę przeciwbólowych blokad na włókna nerwowe, endorfin i najwyższy dozwolony poziom stymulatorów ośrodków przyjemności w mózgu. Lizzie wyszczerzyła się w idiotycznym uśmiechu.
Sprawnie obmacał ramię, potem kazał jej wykonywać najrozmaitsze ruchy rękoma. Mogła nimi poruszać bez problemów. Pozostałe członki nie doznały obrażeń. Sprawdził bioskanerem jej kark, kręgosłup i organy wewnętrzne — żadnych obrażeń. Przenośny ekranik do badania urazów pokazał mu, jak wygląda pęknięcie kości, złożył więc razem obie jej części, a potem od przegubu do łokcia rozpylił szybkoschnący usztywniacz z pętlą mocującą między dwoma palcami. Jackson odchylił się na piętach.
To wszystko. Usztywnienie, czyściciel komórek i organizm dziewczyny dokończą dzieła.
— Lizzie… — odezwała się Diana-Vicki, przypominając Jacksonowi o swojej obecności. Załamał jej się głos. Jackson spojrzał na nią uważnie. Nie miał pojęcia, jakiego rodzaju więź je łączy, ale na twarzy starszej z nich wyraźnie jawiła się miłość i lęk. Trochę go to zaszokowało. Czy ta dziewczyna mogłaby być jej córką… nie genomodyfikowana Amatorka? Jeszcze sprzed Przemiany? To nie wydawało się prawdopodobne.
— Lizzie, nic ci nie jest?
— Jasne, że coś jej jest, ma złamaną rękę — wtrąciła oschle Cazie, a w tej samej chwili Jackson rzucił zawodowo kojącym głosem: — Wszystko jest pod kontrolą. Diana-Vicki obrzuciła ich pogardliwym spojrzeniem.
— Lizzie, skarbie?
— Diana, skarbie? — przedrzeźniała ją sarkastycznie Cazie. — Jesteście nam obie winne kilka wyjaśnień. W rejestrach wyczytałam, że zmieniłaś nazwisko na Victoria Turner. Nie ma tam natomiast ani słowa o tym, dlaczego wdarłaś się na teren mojej fabryki.
Vicki, która klęczała przy rozmarzonej dziewczynie, wstała i stanęła twarzą w twarz z Cazie. Była wyższa, starsza i wyglądała trochę dziko w swej wyjedzonej amatorskiej tunice i z krótko przystrzyżonymi, zmierzwionymi od snu włosami. Jej twarz stężała, a Jackson odniósł nagle wrażenie, że ta kobieta musiała w życiu stawić czoło sytuacjom, jakich on nawet sobie nie wyobrażał. Kiedy stanęła, żeby porachować się z Cazie, w jej oczach błysnęło coś doprawdy paskudnego.
Wyglądało na to, że będzie to mecz równych szans.
— Wdarłam się na teren twojej fabryki — mówiła Vicki wolno i wyraźnie — żeby moje plemię nie zamarzło tej zimy. Nie spodziewam się bynajmniej, że się tym przejmiesz.
— Nie masz najmniejszego pojęcia o tym, co może mnie przejąć, a co nie — rzuciła ozięble Cazie. — Ciebie natomiast powinno przejąć, że podam cię do sądu. Za włamanie i nielegalne wtargnięcie na teren prywatny.
— Och, trzęsę się ze strachu. Słuchaj no, Cazie Sanders, jak długo jeszcze tacy jak ty mają zamiar…
— Tacy jak ja? Inni niż ty, jak przypuszczam?
— …mają zamiar udawać ślepych na wszystko, co się dookoła dzieje? Skończyły się łatwe odpowiedzi. Koniec z towarem na wymianę — z paciorkami, perkalem i stożkami energii, w zamian za głosy, które takich jak ty utrzymują przy władzy.
— O mój Boże, marksizm z odzysku — szydziła Cazie. — Czas przejąć środki produkcji, co? A wy to awangarda wielkiej armii?
— Nie myślę…
— To widać. A kim ty właściwie jesteś? Jakiś tam Wół-renegat, który poszedł w naturę żyć między Amatorami, żeby podkarmić własne ego? Biała bogini między dzikusami, hę? Żałosne.
Vicki długo wpatrywała się w Cazie, a jej twarz powoli zmieniała wyraz. W końcu rzuciła cicho i dobitnie:
— Kim jestem? To ja jestem tą, która doprowadziła Agencję Nadzorowania Standardów Genetycznych do aresztowania Mirandy Sharifi. I która potem stanęła na czele ruchu obywatelskiego, walczącego o jej uwolnienie.
Po raz pierwszy w życiu Jackson zobaczył, jak Cazie przegrywa. Na jej drobnej, pełnej życia twarzyczce odmalowały się kolejno: zaskoczenie, niedowierzanie, a w końcu niechętna akceptacja faktu. Było w Vicki Turner coś takiego, co nakazywało jej wierzyć — to, jak stała z szeroko rozstawionymi stopami, jakby przez długi czas musiała opierać się silnym wiatrom. Albo to, jak pełniła straż nad Lizzie, która leżała teraz głupawo rozanielona pod wpływem środków Jacksona. A może to jej twarz, pełna jakiegoś bardzo złożonego żalu. Czegoś takiego Jackson się u niej spodziewał.
— Nadal potrzeba nam energii Y — ciągnęła tym samym cichym głosem. — To jedyna rzecz, jakiej od was potrzebujemy. I ciągle będziemy próbowali ją zdobyć, wy ciągle będziecie się starali nas powstrzymać, a wtedy jeszcze więcej ludzi straci życie. Tak jak w czasie Wojen o Przemianę. Życie, które z czyścicielem komórek może się ciągnąć ze sto lat. Wy macie broń, skomplikowane systemy zabezpieczające, których obsługi nigdy nie pozwoliliście się Amatorom nauczyć. Ale oni się uczą, Cazie Sanders. To nie ja przeszperałam wasz system — to była Lizzie. A jest tam całkiem sporo takich dziewcząt, i co dzień uczą się coraz więcej i więcej. Liczby są po naszej stronie. Na każdego z was przypada dziesięciu naszych.
Wypowiedziała na głos nocny koszmar każdego Woła. To właśnie był ten lęk, który krył się w rozgorączkowanych przyjęciach, pogardliwych pozach i głupim marnowaniu czasu na towarzyskie współzawodnictwo. „Nie oglądaj się za siebie. Może już nas doganiają. Jest ich o wiele więcej niż nas”.
— A wiesz, co jest w tym wszystkim najgorsze? — ciągnęła cicho Vicki. — Że wy nawet tego nie widzicie. I to wcale nie z głupoty, Bóg mi świadkiem. Z dobrowolnej ślepoty, za którą należy wam się dokładnie to, co wam się w końcu przydarzy.
— Och, Boże, oszczędź mi tej melodramatycznej retoryki. — Cazie otrząsnęła się już po niespodziewanym ataku Vicki. — Prawo jest w tym względzie absolutnie jasne. A ty je naruszyłaś.
Ku zdumieniu Jacksona Vicki się uśmiechnęła.
— Prawo działa tylko wtedy, kiedy godzi się na nie większość. Nie wiesz o tym? Nie, jasne, że nie wiesz. Masz prosty kod binarny: włączasz się, kiedy chodzi o twój interes, wyłączasz, kiedy o cudzy. Nawet dziecko zdołałoby cię przeszperać. Co się zresztą stało.
— Sofistyka ad kominem[1] to nie żaden argument — szarpnęła się wściekle Cazie.
— Ale ty nie jesteś żadne kominem ani nic podobnego. Jesteś redundantną cechą w ludzkim kodzie genetycznym i już teraz stałaś się przestarzała.
Ta kobieta się z nią bawi. Stoi tu sobie, naigrywa się z jego eks-żony, ta obszarpana renegatka pogrywa sobie z Cazie, bawi ją ta cała sytuacja. Ile trzeba pewności siebie, żeby móc tak to rozegrać? A może to nie pewność siebie, tylko świadomość swoich racji? Nagle Jackson poczuł, że nie jest pewien, czy istnieje między tymi dwoma jakaś różnica.
— Odszczekujesz się tylko. Jesteś bezsilna. — Cazie wbiła kod w klawiaturę pilota i zaraz ożył robot ochrony. Podniósł się z zaśmieconej fabrycznej podłogi i popędził w ich stronę. Delikatne lśnienie zaznaczyło brzegi energetycznej bańki, jaką zaraz zarzucił na Vicki.
— Wdarła się pani na teren stanowiący własność TenTechu — brzęczał robot. — Została pani zatrzymana aż do uzyskania dalszych rozkazów.
A ona dalej się uśmiechała. Jackson zobaczył, że twarz Cazie ciemnieje.
— Wdarła się pani na teren stanowiący własność TenTechu. Została pani zatrzymana…
— Wyłącz to — rzucił Jackson, jeszcze zanim się zorientował, że w ogóle ma taki zamiar. Obie spojrzały teraz na niego; jasne było, że pochłonięte walką zupełnie o nim zapomniały. Cazie uśmiechnęła się i postukała w klawiaturę. Robot umilkł.
— Nie — poprawił się Jackson — chciałem powiedzieć: wyłącz go całkiem. Nie aresztujemy jej.
— Ależ owszem, aresztujemy — sprzeciwiła się Cazie.
W reakcji na jej słowa w Jacksonie spiętrzyła się gwałtowna fala hormonów, których nie potrafił nawet nazwać. A może po prostu nie chciał. Wylały się z niego w jednym, jedynym zdaniu, o którym wiedział, że jest z gruntu fałszywe, już wtedy kiedy je wypowiadał.
— Nie rządzisz TenTechem.
— Ależ oczywiście, że rządzę. A niby kto? Ty? Nigdy nie spojrzysz nawet na codzienne raporty finansowe, że nie wspomnę o danych operacyjnych. Zostaw to mnie, Jack. Pozostań przy swojej sztuce lekarskiej.
Przy swojej przestarzałej sztuce lekarskiej, chciała powiedzieć. Znów go podpuszcza, ale tym razem bez zwykłej domieszki czułości, a to oznacza, że czuje się przyparta do muru. Cazie przyparta do muru. Co za piękny obrazek.
— Nie zostawię tego tobie, Cazie. Obalam twoją decyzję. Wyłącz bańkę zabezpieczającą.
Znów wpisała coś w klawiaturę. Robot zaczął sunąć w stronę wyjścia. A wraz z nim Vicki, uwięziona w połyskującej bańce pola energetycznego jak w przejrzystym pudle.
— Cazie, wyłącz robota.
— Weź to napakowane i ululane dziecko, Jack. Wychodzimy.
— Wyłącz to. TenTech jest mój, nie twój.
— Każde z nas ma jedną trzecią — rzuciła obojętnie. Robot, razem z uwięzioną Vicki, sunął niezmiennie w stronę wyjścia.
— Mam za sobą jedną trzecią i głos Theresy — oświadczył Jackson. A potem tak po prostu, bez żadnego trudu, wyciągnął rękę i wyjął pilota z rąk Cazie, zanim zdołała pomyśleć, że coś takiego zrobi. Albo że w ogóle jest w stanie.
— Oddaj mi to!
— Nie — odparł, nie spuszczając z niej wzroku. Widział, jak nadciąga burza. Poczuł też, wbrew sobie, jak w nim samym wzbiera krew. Boże, ależ jest piękna… Najbardziej pociągająca kobieta, jaką w życiu widział. Rzuciła się po pilota, którego trzymał w prawej ręce, ale on lewą z łatwością przytrzymał ją za ramię. Dlaczego nigdy przedtem nie przyszło mu do głowy, że jest o wiele silniejszy od Cazie? Przecież już przed laty mógł zyskać większą stanowczość przez czystą przewagę fizyczną. Czuł, jak sztywnieje mu penis.
— Powiedziałam, oddaj-mi-to-w-tej-chwili!
— Nie — odparł uśmiechnięty Jackson. Cholera, szkoda, że nie zna kodu, bo już sam by to wyłączył. No, jakoś tam się domyśli. Albo — jakie to dziwne — mógłby poprosić Lizzie. Cazie stała nieruchomo, nie wyrywała się z jego uchwytu, tylko złota skóra na twarzy poczerwieniała ze złości, a zielono upstrzone oczy ciskały płomienie.
Nigdy przedtem nie miał nad nią takiej przewagi.
Cazie pochyliła głowę nad jego lewą ręką, nadal zaciśniętą na jej przedramieniu. I zaraz przeszył go nagły ból; z zaskoczenia rozluźnił palce. Lała się po nich krew. Ona go ugryzła. Dziewczyna na podłodze coś powiedziała.
— To jest właśnie twój największy problem, Jack — rzuciła raźno Cazie. — Nigdy nie jesteś przygotowany na kontratak.
Na grzbiecie dłoni miał dwa długie rozcięcia. Równiutkie, głębokie rozcięcia, nie poszarpane ślady po zębach. Cazie miała między zębami implanty z wysuwanymi ostrzami.
Ciemna krew żylna zebrała się w małą kałużę na podłodze obok Lizzie, która znów coś powiedziała. Do Jacksona jakoś nic nie docierało. Czy to początek wstrząsu? Nie, nie kręci mu się w głowie ani go nie mdli, zresztą rana nie jest zbyt poważna. To wstrząs czysto emocjonalny: nikt tutaj nie zachowuje się racjonalnie.
Razem z tą dziewczyną na podłodze. Podniosła na niego oczy — ogłupiałe, zasnute radosną mgiełką od neurofarmaceutyków — znad nieoczekiwanej kałuży wody między własnymi nogami i zachichotała.
— Dzidziuś już idzie.
— O Chryste — zdenerwowała się Cazie. — Dobra, ty odwieź dziewczynę do jej „plemienia”, a ja poczekam tu na gliny z panią Obrończynią Uciśnionych. W obozie Amatorów musi być przecież ktoś, kto wie, co należy robić w czasie porodu.
— Tym kimś jestem ja — rzuciła Vicki, klękając przy Lizzie i ujmując ją za obie ręce. Coś w jej tonie poruszyło Jacksona. A może poruszyło go tylko to, że teraz może przeciwstawić się Cazie na gruncie medycznym, jedynym gruncie, na którym czuł się pewnie.
— Pani Turner ma rację, Cazie. Powinna zostać przy dziewczynie.
— Czarująca opieka macierzyńska — rzuciła zjadliwie Cazie. — To co mam robić, Jackson, aresztować obie?
— Żadnej. Przynajmniej dopóki nie będzie po wszystkim.
— A ty zaraz odbierzesz ten poród na podłodze fabrycznej.
— Oczywiście, że nie. Do porodu jeszcze ładnych kilka godzin. — Dłonie Jacksona delikatnie badały sytuację. I odkryły, że dziecko jest w położeniu pośladkowym.
Przemiana — snuł ponure rozważania — nie odwróciła jednak pewnych kluczowych aspektów ludzkiej ewolucji. Kanał rodny nadal był znacznie węższy od główki dziecka, a szyjka macicy nadal przystosowana wyłącznie do porodu główką do przodu. A Lizzie, pierwiastka, była dopiero w ósmym miesiącu.
No, ale mogło być gorzej. Urządzenie do dermoanalizy płodu wykazało ułożenie pośladkowe proste — najpierw pośladki, napięte biodra, stopy podciągnięte prawie do samych ramion — a nie bardziej niebezpieczne, stopami do przodu albo poprzeczne. Głowa pochylona do przodu, wyczuwalna pod palcami po przeciwległej stronie. Płód, męski, waży 2800 gram, tętno stabilne — 160 uderzeń, rozwój w normie. Pępowina we właściwym położeniu, a łożysko nie blokuje wyjścia — powinno przyzwoicie wyjść zaraz za noworodkiem. Poród, jak oceniał Jackson, mógłby nastąpić za jakieś kilka godzin. Choć dziewczyna miała już rozwarcie na pięć centymetrów — akurat połowę.
Mogło być o wiele gorzej.
— Lizzie — odezwał się Jackson — teraz cię podniosę. Zabierzemy cię w jakieś wygodniejsze miejsce.
— Czyli gdzie? — wtrąciła się Cazie. — Chyba nie chcesz jej — ich — zabrać do enklawy!
— Ja chcę do domu — odezwała się spokojnie Lizzie. Wcale nie wyglądała jak przyszła matka, a raczej jak uśmiechnięte i bardzo śpiące dziecko. Jackson westchnął.
— Zgoda. Weźmiemy cię do domu. Ale posłuchaj mnie, Lizzie, zostanę tam z tobą. Twoje dziecko jest do góry nogami — rozumiesz? Zostanę z tobą, żebym mógł je w odpowiednich momentach odwracać.
Dziewczyna podniosła na niego oczy. Ku zdumieniu Jacksona wśród narkotycznej mgiełki błysnęło coś jakby rozumna ulga. Spodziewał się, że zaprotestuje, choć ociężale i słabo, przeciwko temu, żeby pomagał jej wołowski lekarz. Czy nie wychowała się na medycznych jednostkach, kiedy tych dostarczali jeszcze politycy? Ale może dzięki tej całej Vicki Turner, Lizzie była inna od reszty Amatorów. Albo to może Jackson nie wie tyle o Amatorach, ile mu się zdawało.
— Chcesz tak sobie wkroczyć do amatorskiego obozu z samym tylko pistoletem? — wtrąciła się znów Cazie. — W towarzystwie przestępców, których i tak mam zamiar w końcu zaaresztować?
Jackson wstał z Lizzie na rękach. Mogła iść o własnych siłach, ale wyprostowana pozycja przyśpieszyłaby poród. Nie chciał odbierać porodu pośladkowego w helikopterze, nawet prostego. Obrócił się twarzą do Cazie.
— Tak. To właśnie mam zamiar zrobić. A ty możesz jechać ze mną albo zostać. Jak sobie życzysz.
Cazie zawahała się. W czasie tej chwili wahania Jackson poczuł nagły przypływ nadziei. Czy to, co zobaczył w jej oczach, to naprawdę był szacunek? Dla niego? Jednak bez względu na to, co to było, natychmiast zniknęło.
— To dwuosobowy pojazd, Jack.
O tym zapomniał.
— No dobrze… Zabiorę je obie do obozu — we trójkę jakoś się zmieścimy. Ty zostaniesz tutaj i wezwiesz sobie inny.
— Wezwę gliny, oto co zrobię.
— Znakomicie. Wezwij gliny. Oni też mogą przylecieć do obozu. Urządzimy sobie przyjęcie.
I poniósł Lizzie przez zastygłą w bezruchu fabrykę — całą, z wyjątkiem tego wózka, który przeprogramowała Lizzie i który teraz znów przewoził swoje nie istniejące ładunki. Czy wrócił do pracy dlatego, że Lizzie popełniła jakiś błąd? Może wcale nie jest aż tak dobrym szperaczem, jak twierdzi Vicki. A może sygnał wysłany przez Cazie z helikoptera spowodował jakąś interferencję albo założył kod nadrzędny. Jackson nie znał się na systemach przemysłowych aż tak, by móc zgadywać. Za plecami słyszał Cazie, która dzwoniła na policję.
— Policja? Nagły wypadek, kod 655, Robert, cholera, odezwij się…
Vicki usiadła na siedzeniu pasażerskim, sadowiąc sobie na kolanach Lizzie. Dwie półnagie kobiety w łachmanach, mokre od wód płodowych Lizzie, z potarganymi włosami, cuchnące krwią, potem, brudem i płynem owodniowym. W kabinie zrobiło się duszno.
Vicki wykazywała szydercze tendencje do wyłapywania jego myśli. Kiedy wznieśli się w powietrze, rzuciła od niechcenia:
— A kiedy to ostatnio bawiliśmy się w lekarza z Amatorami, doktorze?
Nic nie odpowiedział. Helikopter mijał właśnie przejście w polu energetycznym, które otworzył Jackson. Lizzie odezwała się półprzytomnie:
— O, jeszcze jeden. To takie niesamowite, czuję, ale nie czuję…
Jackson zerknął na konsoletę. Przerwa między kolejnymi skurczami jest już znacznie krótsza: dziesięć minut. Za szybko. Przyspieszył lot.
— Na zachód — odezwała się Vicki. — Wzdłuż tej rzeki.
„Obóz” okazał się opuszczoną przetwórnią sojsyntu. Kiedyś soję jadali jedynie Amatorzy, teraz nie chciał jej już nikt, więc wszystkie przetwórnie zbankrutowały. Był to budynek z szarej pianki budowlanej, z oknami, mocno zniszczony i nadkruszony. Wszędzie dookoła rozciągały się kiedyś pola, teraz z powrotem zarastane przez chwasty, krzaki, młode klony i jawory. Ich wątłe gałązki były zupełnie nagie. Jackson zupełnie zapomniał, jak paskudna potrafi być nie genomodyfikowana przyroda w listopadzie, szczególnie wśród tych wysokich wzgórz — albo może niskich gór, Bóg jeden wie, jak je zwać.
Posadził helikopter przed głównymi drzwiami budynku, które wypadły niegdyś — albo zostały wyrwane — z zawiasów, a później nieudolnie przymocowano je drutem. Wewnątrz, jak zgadywał Jackson, wszystkie maszyny zabrano już do przeróbki. Albo zrabowano podczas Wojen o Przemianę. Albo bezmyślnie zniszczono. Nic nie było teraz potrzebne mniej niż rolnictwo na wielką skalę.
Kiedy tylko wylądowali, zostali otoczeni. Horda — to wyglądało jak horda, choć Jackson naliczył ledwie jedenastu ludzi — przyciskała wykrzywione twarze do okien. Ubrani byli cieplej niż Vicki i Lizzie, wyglądali jednak prymitywnie: stare syntetyczne kombinezony w jaskrawych kolorach nad albo pod tunikami domowej roboty, nie genomodyfikowane twarze z wklęsłymi podbródkami, niskimi, krzaczastymi brwiami, szerokimi czołami albo zezowatymi oczyma. A jednemu starszemu mężczyźnie naprawdę brakowało przedniego zęba! A to już przecież po Przemianie. Jak ci ludzie wyglądali przed czyścicielem komórek?
— Lizzie!
— To Lizzie i Vicki!
— Wróciły!
— Lizzie i Vicki…
— Otwórz drzwi, Jackson — odezwała się Vicki. Jak to się stało, że teraz ona tu dowodzi?
Wyglądało na to, że ta cała horda zaraz wpadnie mu do kabiny. Vicki podała im Lizzie; dziewczyna posłała im otumaniony uśmiech, kiedy jej półnagi brzuch ściągnął się w kolejnym skurczu. Jackson silą woli zmusił się, żeby wysiąść. Jakiś młody mężczyzna — wielki, ciężki i silny — gapił się na niego gniewnie. Jakiś nastolatek ściągnął brwi i zacisnął pięści.
— To lekarz — odezwała się Vicki. — Daj mu spokój, Scott. Shockey, weź Lizzie. Nieś ją ostrożnie, ma bóle.
— Nic mnie tam nie obchodzi, że to lekarz — odezwał się chłopiec. — Po co tu sprowadziłaś jednego z tamtych, Vicki? I gdzie są te stożki?
— Bo Lizzie go potrzebuje. Nie mamy żadnych stożków.
Tłum wydał z siebie jakiś okrzyk, którego Jackson nie potrafił zinterpretować.
Wewnątrz budynku panował mrok — Jackson zdał sobie sprawę, że oświetlenie już nie działa, a jedyne promienie światła wpadają tu przez plastikowe szyby. Potrwało chwilę, zanim jego oczy przywykły do półmroku. Pomieszczenie było spore, choć nie tak duże jak hala w Willoughby. Trzy boki obwodu sali podzielono na mniejsze izdebki, oddzielone od siebie starymi półkami, meblami, kawałami odłupanej pianki, wypatroszonymi maszynami, a nawet z grubsza ociosanymi palami drewna. Wewnątrz każdej z tych izdebek znajdowały się prowizoryczne prycze i osobiste drobiazgi. Przez południowe okno Jackson zobaczył namiot z przezroczystej folii plastikowej, prawdopodobnie ukradzionej, rozpostartej półtora metra nad zaoraną ziemią. Naturalnie oświetlone poletko żywieniowe.
Na nie zajętym środku pomieszczenia stały zrujnowane kanapy i fotele, stoły zgromadzono dookoła niedużego przenośnego stożka z rodzaju tych, które zabiera się ze sobą na kempingi. W tym wspólnym pokoju było może cieplej niż na zewnątrz, ale też nie panowała tu temperatura zbliżona do tej, którą Jackson uznawał za pokojową.
— To jedyny czynny stożek w obozie, a nie jest przeznaczony do ogrzewania tak dużych przestrzeni. Ogniska sprawiają wiele kłopotu, ponieważ w piankowych murach jest kiepska wentylacja. Chociaż mamy też projekt pieca Franklina — to był nasz plan zapasowy obok stożków z TenTechu. Ale na razie dzielimy ze sobą ten jeden, który mamy. U was, naturalnie, zagarnęłaby go najbogatsza z rodzin.
— Mogliście migrować na południe — odparował Jackson.
— Tu bezpieczniej. Wszyscy inni też migrują na południe. Nie mamy ciężkiej broni.
— Ooooooch — jęknęła Lizzie niezbyt świadoma, co się dzieje. — Ooooch… chyba idzie następny…
Skądś nadbiegła przystojna czarna kobieta w średnim wieku.
— Lizzie! Lizzie!
— Wszystko w porządku, Annie — uspokoiła ją Vicki. — Doktorze, to matka Lizzie.
Matka Lizzie nie zaszczyciła go nawet jednym spojrzeniem. Złapała rękę Lizzie, wciąż niesionej przez potężnego młodego mężczyznę, i przywarła do niej z całej siły.
— Wnieś ją tutaj, Shockey — ty, uważaj! Lizzie to nie worek!
Jackson zobaczył, że Vicki się uśmiecha — niewesołym, gorzkim uśmiechem. Coś musiało zajść między tymi dwiema kobietami. A raczej między tymi trzema kobietami. Shockeya bez reszty pochłonęło manewrowanie spuchniętym, okaleczonym i uśmiechniętym brzemieniem, który złożył w końcu w jednym z sypialnych kącików. Annie zatarasowała wąskie przejście własnym obfitym ciałem.
— Dziękujemy, doktorze, może pan już wracać. Tu, między swymi, nie potrzeba nam żadnej pomocy. Do widzenia.
— Ależ potrzeba, pani… Potrzeba. To będzie poród pośladkowy. Muszę w odpowiednich momentach przekręcać płód, żeby…
— To nie żaden płód, tylko dziecko!
— Na litość boską, Annie, zejdź z drogi. To lekarz — wtrąciła się Vicki.
— To Wół.
— Jeśli się nie usuniesz, sama cię usunę.
Wbrew sobie — naburmuszony chłopak postąpił krok bliżej — Jackson poczuł, jak ogarnia go fala zniecierpliwienia. Czy ci Amatorzy zawsze muszą sobie grozić użyciem przemocy fizycznej? To doprawdy męczące. Odezwał się stanowczo:
— Proszę pani, sam panią stąd usunę, jeśli nie przepuści mnie pani do mojej pacjentki.
— O, Jackson — rzuciła Vicki — nie miałam pojęcia, co w tobie siedzi. — Jej ton, jakże podobny do tonu Cazie, doprowadził go do szału. Odepchnął na bok matkę Lizzie i uklęknął przy łóżku nadal uśmiechniętej dziewczyny. Cienki materac z niekonsumowalnego plastiku, koce z przerobionych plastikowych kombinezonów. Poza tym była tu tylko mocno zmaltretowana skrzynia i nadtopione plastikowe krzesło, które wyglądało tak, jakby użyto go kiedyś jako ćwiczebnego celu. Ściany obwieszone były jaskrawymi obrazkami z metalu na sztucznym drewnie, w jakich lubowali się Amatorzy, przedstawiającymi zwykle wyścigi skuterowe na tle puszystych wełnianych obłoczków. Na blacie leżał terminal Jansen-Sagura i kryształowa biblioteka, z tych wykorzystywanych przez najlepiej finansowanych naukowców. Jackson aż zamrugał ze zdumienia. Oczy Lizzie błyszczały radością, nie czuła bólu.
— Wcale mnie nie boli, nic a nic. Jak Sharon rodziła swoje, tak się darła…
— Dla Sharon nie było leków — wtrąciła się Vicki. — Woły nie widziały w tym żadnego interesu.
— Nie trzeba było burzyć magazynów — odparował Jackson.
— A niby dlaczego? Już dawno przestaliście do nich cokolwiek przysyłać.
Nie przyjechał tu po to, żeby dyskutować o polityce z wołowską renegatką. Jackson sięgnął do wnętrza swej torby lekarskiej.
— Co to ma być? — zapytała podejrzliwie Annie. Zawisła nad łóżkiem jak anioł zemsty. Dobiegał od niej ostry kobiecy zapach, trochę piżmowy i dziwnie erotyczny. Jackson pomyślał, jak by to było, gdyby w tych warunkach musiał zachować aseptykę. Przed wprowadzeniem czyściciela komórek.
— To plaster, który miejscowo rozluźni mięśnie. Chcę, żeby pochwa poszerzyła się do maksimum i zapobiegła pęknięciu, zanim wykonam nacięcie.
— Żadnego cięcia — sprzeciwiła się Annie. — Lizzie nic nie będzie! Wynoś się!
Jackson nie zwrócił na nią uwagi. Czyjaś ręka chwyciła go za ramię i szarpnęła do tyłu, właśnie kiedy założył Lizzie plaster. Wtedy Vicki złapała Annie i obie kobiety zaczęły się szamotać, aż w końcu Jackson usłyszał, jak czyjś głos mówi:
— Annie. Przestań, kochanie.
Lizzie nadal uśmiechała się do Jacksona w swej narkotycznej wesołości, a jej wielki brzuch to kurczył się, to rozciągał, szarpany podskórnymi wstrząsami. Trzymała go za rękę. Jackson obejrzał się i zobaczył postawnego czarnego mężczyznę — co najmniej osiemdziesięcioletniego, na ten zdrowy i krzepki sposób dzisiejszych osiemdziesięciolatków — który stanowczo odciągał Annie od sypialnej niszy. Za cofającą się Annie stał już cały tłumek Amatorów, milczący i wrogi.
Odwrócił się z powrotem do Lizzie.
— Co mam robić? — zapytała Vicki podekscytowanym głosem.
— Nic. Nie zawadzać. Lizzie, przewróć się na lewy bok… o, tak.
Minęła cała godzina, zanim mógł wreszcie wykonać nacięcie.
Kiedy je robił — szybkie i rozległe, bo przecież nie będzie główki, która poszerzyłaby otwór — Lizzie uśmiechała się i nuciła. Ten stary mężczyzna, Billy, jakimś cudem zapobiegł gadaniu Annie. Była tu, ale się nie odzywała.
— Dobrze, Lizzie, a teraz przyj. — Neurofarmaceutyki kłębiące się w jej organizmie wywoływały efekt uboczny. Były tak wyselekcjonowane, żeby nie mogły przeniknąć do łożyska, ale ogromnie ograniczyły potrzebę albo i chęć Lizzie do wykonania czegoś tak wymagającego koncentracji jak parcie. — No, dalej… Wyobraź sobie, że musisz wysrać dynię!
Lizzie zachichotała. Wśród potoku krwi matki ukazał się maleńki tyłeczek dziecka. Jackson czekał, aż jego pępek wyjdzie poza krocze, potem złapał dziecko za bioderka i ciągnął w dół, aż ukazały się łopatki. Ostrożnie przekręcił dziecko, żeby ustawić ramionka we właściwej pozycji. Kiedy wyszły ramionka, znów przekręcił wijące się małe ciałko, żeby urodziło się twarzą w dół, bo w ten sposób istnieje najmniejsze prawdopodobieństwo wystąpienia urazów głowy.
— Przyj jeszcze, Lizzie, mocniej… Mocniej!
Parła. Główka dziecka w końcu zdołała się przecisnąć. Żadnych widocznych urazów głowy, reakcje mięśniowe w porządku, minimalna ekchymoza i edema. Ująwszy w dłonie mokre i miękkie pośladki dziecka, Jackson uczuł nagle, jak coś ściska go za gardło. Szybko zbadał dziecko monitorem, potem położył je na piersi matki, uwalane w krwi i mazi płodowej. W malutkiej sypialence znów pełno było ludzi. Prywatność najwyraźniej nie miała u Amatorów najwyższych notowań. Jackson odebrał teraz łożysko, przeciął pępowinę. I wyciągnął z torby strzykawkę Przemiany.
Zgromadzony tłumek wykonał kolektywne westchnienie:
— Aaaaaaach…!
Jackson w zaskoczeniu uniósł wzrok.
— Masz ją! — rzuciła Vicki zupełnie innym tonem niż ten, który dotąd u niej słyszał.
— Strzykawkę Przemiany? Naturalnie… — A wtedy do niego dotarło. — Wy nie macie. Poza enklawami.
— Nasz przyrost naturalny jest o wiele większy niż wasz — rzuciła sucho. — A zapasy o wiele mniejsze. Kiedy strzykawki przestały się pokazywać kilka lat temu, wy, Woły, zmietliście je wszystkie i trzymacie w ukryciu.
— A więc wasze dzieci…
— Chorują. Przynajmniej niektóre. Mogą umrzeć. Czy nie wiesz, że o pozostałe strzykawki toczą się regularne bitwy?
Wiedział, oczywiście. Ale widzieć to w wiadomościach to nie to samo, co mieć przed sobą ten tłum, wpatrzony chciwie w jego strzykawkę, nie to samo co czuć to napięcie, ich zrozpaczoną zawiść. Zapytał szybko:
— Ile macie nie Odmienionych dzieci w swoim… w swoim plemieniu?
— Jeszcze żadnego. Ale została nam tylko jedna strzykawka, dla Lizzie. Następna ciąża… Ile ty masz strzykawek, Jackson?
— Jeszcze trzy… — Już miał dodać „przy sobie”, ale w porę się połapał. — Możecie je wziąć.
Zaszczepił niemowlę, które, co było do przewidzenia, zaczęło krzyczeć. Gdzieś za ścianką sypialni jakiś męski głos rzucił ochryple:
— Są tu wołowskie gliny!
Vicki uśmiechnęła się do niego. Ten uśmiech go zaskoczył: szczery, znużony, a mimo to jakoś braterski, jakby to, że odbierał dziecko Lizzie, a potem oddał im pozostałe strzykawki, wszystko zmieniło między nim a plemieniem Amatorów. Minęła dobra minuta, zanim się zorientował, że ten uśmiech to tylko mina. Ale ona spytała miękko:
— Pozwolisz, żeby ta suka aresztowała ci pacjentkę, Jackson?
Lizzie leżała, śmiejąc się obłąkańczo nad swoim dzieckiem — albo fabryka neurofarmaceutyków dodała do plasterka za dużo stymulantów przyjemności, albo Lizzie miała jakieś szczególne predyspozycje do macierzyństwa. Niemowlę zawodziło głośno. Ludzie coś wołali i o coś się kłócili w tym malutkim pomieszczeniu, niektórzy gratulowali Lizzie, inni rzucali groźby pod adresem glin (bez sensu — będą uzbrojeni i zabezpieczeni jak chodzące fortece), inni domagali się wyjaśnień, dlaczego nie ma nowych stożków Y. Wszędzie panował zaduch. Jackson popatrzył na uśmiech Vicki. Pomyślał o wściekłości Cazie, o jej szyderstwach.
Korzystając z ogólnego rozgardiaszu, Vicki powiedziała mu cicho:
— Powiedziałeś Cazie, że masz dwa głosy w TenTechu — twój i twojej siostry. Mógłbyś wycofać oskarżenie.
— A niby dlaczego miałbym to zrobić?
A ona tylko wskazała mu gestem to wszystko: dziecko, zimny pokój, obszarpanych Amatorów, kłótnie, gliny, które, jak wiedział, muszą stać gdzieś za tym żywym murem ludzi, biologicznie uodpornionych na choroby i głód, ale przecież nie na zimno, przemoc czy ludzką chciwość. Nagle przyszła mu na myśl Ellie Lester, która sądziła, że tubylcy, obywatele drugiej kategorii, niewolnicy — Amatorzy — są tacy zabawni. Która sądziła, że bezsilność jest bardzo śmieszna. W przeciwieństwie do Cazie, która miała ją tylko za niezwykle nudną.
— Tak — odpowiedział w końcu. — Wycofam oskarżenie.
— Tak — powtórzyła Vicki i przestała się uśmiechać. Spod zmrużonych powiek przyglądała mu się teraz bardzo dokładnie, jak gdyby zastanawiając się, jakby go tu jeszcze wykorzystać.
DZISIAJ, POMYŚLAŁA THERESA, TO DZIŚ JEST TEN DZIEŃ.
Już leżąc w łóżku wcześnie rano, poczuła, jak na głowę zstępuje jej dobrze znana ciemna chmura. Ciężka, mdląca, beznadziejna. „Czarny pies, który chwyta i nie chce puścić — nazwał ją ktoś w dawnych czasach. — Ciemny las, od którego śmierć ledwie jest bardziej gorzka”. To był jakiś Dante — teraz sobie przypomniała. „Bestia wżerająca się w mózg” — ale tego już nie umie sobie przypomnieć. Thomas, jej osobisty system, znalazł dla niej te cytaty w jakimś banku danych, a teraz Theresa nie potrafi o nich zapomnieć. Psy, bestie, chmury, las — już od tak dawna żyje z mrokiem, że nie potrzebuje dla niego nazw, a mimo to je ma. Podobnie jak sam strach.
Ale dziś ten mdlący strach jej nie powstrzyma. Ona mu na to nie pozwoli. Dziś jest ten dzień.
„Weź jakiś neurofarmaceutyk — nalega zawsze Jackson — mogę ci przepisać… Tessie, to tylko zakłócenia równowagi w procesach chemicznych. Niczym się nie różni od cukrzycy albo anemii. Trzeba przywrócić równowagę. Trzeba to naprawić”. A Theresa nigdy nie umiała znaleźć właściwych słów, żeby mu wyjaśnić — żeby wreszcie zrozumiał.
Bo nie słowa są ważne, lecz czyny. Zrozumiała to dopiero całkiem niedawno. Jak mogła dotąd tak sobie pobłażać, tak pieścić się z własną słabą duszą? Minął już rok, jak nie wychodzi z mieszkania… A nigdy dotąd nie opuściła jeszcze enklawy Wschodniego Manhattanu. Nigdy, przez całe swoje życie. Nic dziwnego, że ma jak to nazywa Jackson, „kliniczną depresję”.
Dziś.
Jackson wyjechał z Cazie bardzo wcześnie rano, żeby sprawdzić gdzieś jakąś fabrykę. Theresa słyszała, jak wychodził. Zawsze czuła się bardzo niespokojna, ilekroć gdzieś znikał, ale z całej siły starała się tego po sobie nie pokazać. To nie byłoby w porządku. Jackson i tak zbyt rzadko wychodzi z domu — ze względu na nią. Krąży nad nią opiekuńczo, martwi się o nią. „Mogę ci przepisać…” Martwi się o nią, ale nic nie rozumie. Nie pojmuje, czym naprawdę jest to, co nazywał brakiem równowagi w procesach neurochemicznych. Tylko Theresa wiedziała, co to jest.
To jest dar. W ten sposób jej dusza daje jej znak, że powinna się zmienić, że powinna zwracać większą uwagę na to, co się naprawdę liczy.
Theresa przerzuciła stopy przez krawędź łóżka i poczekała, aż minie jej codzienna poranna fala niepokoju. Gdyby sobie pozwalała na leżenie, mogłaby cały dzień spędzić w łóżku. Tu było tak bezpiecznie. Jednak weszła pod sonarny prysznic, wzięła trzydziestosekundową kąpiel i wyszła z powrotem. W sypialni uchwyciła w lustrze odbicie swego nagiego ciała i przystanęła.
Przecież ona nawet wygląda inaczej niż cała reszta. Ma piękne ciało, jak przypuszcza — wszyscy są piękni. Ale jakieś takie… jakby go nie było. Bladawe włosy i oczy, drobna, blada twarz, bardzo jasna skóra — o czym myśleli jej rodzice? Wróżka. Duch. Bezcielesne holo, rozmazane w konturach. Nic dziwnego, że nigdzie nie jest u siebie, nie zna ani jednej osoby, która zrozumiałaby, o co chodzi w jej codziennych zmaganiach. Nawet Jackson, choć przecież jest kochającym bratem.
Nawet Jackson uważa, że Theresa urodziła się nie taka jak trzeba. Że w czasie genomodyfikacji in vitro jakoś ją uszkodzili. Nawet Jackson nie jest w stanie zrozumieć natury daru, który powierzono Theresie. Bo to przecież jest dar, bez względu na to, co mówią inni. Cierpienie zawsze jest darem.
Cierpienie znaczy, że coś trzeba zmienić, że trzeba nauczyć się myśleć inaczej o świecie. Nasiona, jak sobie wyobrażała Theresa, także odczuwają straszny ból, kiedy kiełkami przebijają zimną, ciemną ziemię, prąc ślepo ku światłu, którego nigdy przecież nie widziały. Dzięki cierpieniu się rośnie. Najwyraźniej nikt tego nie chce rozumieć. Ci, których znała, kiedy tylko odczuwali jakiś ból, natychmiast robili wszystko, żeby się go pozbyć. Lekarstwa. Rekreacyjne narkotyki. Seks. Gorączkowe hulanki. A wszystko to razem sprowadza się do jednego: ma odwrócić ich uwagę od cierpienia. Czy w tym stuleciu nikt inny już tak nie myśli? Tylko ona?
„Każde środowisko — powiedział jej kiedyś Jackson, powoli i starannie, jak zawsze zwykł się do niej zwracać — hołubi inne wzorce osobowościowe. W naszym stuleciu najbardziej liczy się żywiołowy temperament, agresywna stanowczość połączona z pozorną niedbałością, a nawet pewne bezmyślne okrucieństwo… A ty nie jesteś taka, Tess. Jesteś zupełnie inną osobą. Wcale nie gorszą, po prostu inną. Nie ma nic złego w tym, że się jest innym”.
Tak, nie ma. Ale tylko wtedy, kiedy sobie uświadomiła, że jej cierpienie ma jakiś cel. Czarna chmura w myślach, strach przed wszystkim, co nowe, napady niepokoju tak silne, że ledwie mogła oddychać — wszystko to miało służyć temu, by Theresa przebiła swą leniwą osłonkę i parła ślepo ku światłu. Wierzyła w to, nawet mimo że nigdy go nie widziała i że na dobrą sprawę nie wiedziała, ku czemu tak prze. Czasem nawet popadała w rozpacz, że tego światła być może tam wcale nie ma. Ale i to stanowiło część jej daru. Sprawiało, że kwestionowała wszystko, co się wokół niej działo — na wypadek gdyby miała jej umknąć jakaś niezmiernie istotna wskazówka dotycząca tego, co ma robić dalej.
O tym już Jacksonowi nie mówiła. I tak za bardzo się o nią martwił, i tak nic by z tego nie zrozumiał. To naprawdę śmieszne — to przecież Jack z nich dwojga jest tym bystrym, a Theresa — tą, której genomodyfikacja IQ nie bardzo się udała. Z całą pewnością nigdy nie szło jej najlepiej z programami edukacyjnymi. Ale Jackson nie rozumiał, że chociaż miał rację z tymi różnymi wzorcami osobowości hołubionymi w różnych epokach, nie poprowadził swojej tezy dostatecznie daleko.
A Theresa to właśnie zrobiła. Spędziła tysiące godzin przy swoim terminalu, powoli i pracowicie wysyłając Thomasa do najróżniejszych historycznych banków danych. I znalazła takie czasy, w których podobałaby się ludziom taka, jaka jest: Wiek Wiary.
Powinna się była urodzić katoliczką. W późnym średniowieczu, kiedy mężczyzn i kobiety czczono, bo poświęcali życie, żeby wykorzystać cierpienie dla własnego duchowego rozwoju. Tam by pasowała. Wstąpić do klasztoru, mieć rzeczywisty powód do życia w odosobnieniu, jednocząc się z innymi w nieustającej modlitwie… Ale urodziła się w stuleciu, w którym nikt, kogo znała, już nie wierzył w Boga. Łącznie z nią samą.
Oczy Theresy napełniły się łzami. Otarła je niecierpliwie i uciekła od widoku własnego nagiego ciała w lustrze. Głupio jest płakać. Urodziła się teraz, a nie wtedy, i to także musi wejść w skład jej daru. Miała znaleźć sobie inną ścieżkę, inaczej piąć się ku światłu, w którego istnienie tak często z rozpaczą wątpiła. A po miesiącach — latach — medytacji i falstartów odkryła wreszcie, co to może być.
Musi wyjść na zewnątrz.
Wyjść z mieszkania, z enklawy. Jackson zwykle nalegał, żeby nie oglądała wiadomości, bo po nich czuła się o wiele gorzej i aż do ostatnich kilku miesięcy Theresa z zadowoleniem podporządkowywała się jego woli. Ale ostatnio zaczynała oglądać holoprzekazy, kiedy tylko Jackson opuszczał dom, a chociaż wiadomości na ogół dotyczyły Wołów, bywały tam i wzmianki o Amatorach. Wciśnięte gdzieś między komunikaty z giełdy a politykę wewnętrzną enklaw albo i okazjonalne sprawozdanie z Waszyngtonu, których nikt już nie brał tak poważnie jak wewnętrznych spraw enklaw. Krótkie migawki z życia Amatorów, z życia wypełnionego cierpieniem. Nie głodowali — widmo braku żywności już dawno zniknęło. Ale odczuwali brak takich rzeczy jak stożki energetyczne, przyzwoite ubrania i części zamienne do terminali. A w tym samym czasie ludzie tacy jak Theresa, Jackson, Cazie i ci dwaj obrzydliwi przyjaciele, których tu wczoraj przyprowadziła, mieli tyle, że już sami nie wiedzieli, co z tym robić. To właśnie wtedy płonęła cała ze wstydu.
A potem Theresa zobaczyła w holowizji coś takiego, dzięki czemu zrozumiała, że musi wyjść na zewnątrz: są wśród Amatorów grupy, które próbują zorganizować jakieś życie duchowe! A kanał informacyjny pokazał jej, gdzie jedna z takich grup zimuje. Ci z holowizji oczywiście szydzili… ale podali dokładne współrzędne.
Włożyła jedną z tych długich, luźnych, kwiecistych sukni. Sama je zaprojektowała, wysyłając szkice i swoje wymiary do jednego z nielicznych zakładów krawieckich, który nadal szył z bawełny. Poszukała ciepłego płaszcza — tam na zewnątrz nie głosuje się za pogodą — i parę starych ciężkich butów. Ale zaraz potem zaczęła się wahać.
Stożki energetyczne, owszem — już tydzień temu zamówiła dziesięć na rachunek TenTechu, a robot pocztowy zaraz je dostarczył. Theresa niezbyt dobrze znała się na rachunkach bankowych. Zwykle takimi rzeczami zajmował się Jackson. Skorzystała z kodu właściciela, który kiedyś jej podał, ale to chyba nie było właściwe słowo, bo system sądził, że Theresa chce wejść do rejestrów fabrycznych. Grzebała się w nich przez chwilę, zanim się zorientowała, że to pomyłka — miała tylko nadzieję, że nie spowodowała gdzieś tam zakłóceń w funkcjonowaniu systemu. Ale kiedy wreszcie znalazła rachunki domowe, jakoś zdołała wykombinować, jak zamówić to, o co jej chodzi. Wywołało to u niej bliżej nieokreślone poczucie siły, któremu natychmiast postanowiła nie ufać. „Duma poprzedza upadek” — zwykła mawiać jej matka.
Ubrania. Powinna im przywieźć przyzwoite ubrania. Amatorzy w holowizji nosili te okropne tkane w domu tuniki albo kombinezony w naprawdę strasznych kolorach… Ale wszystkie jej ubrania są z bawełny albo jedwabiu. Amatorzy są wszyscy Odmienieni, to oczywiste. Potrzebują niekonsumowalnych ubrań.
Poszła do pokoju Jacksona i splądrowała jego szafę. Koszule, spodnie, tuniki, płaszcze, buty. Zawsze przecież może sobie zamówić inne. Następnym razem weźmie trochę niekonsumowalnych rzeczy dla kobiet.
Co by tu jeszcze? A, pieniądze, oczywiście! Ale jak to wygląda u Amatorów? Nie korzystają z pieniędzy — a przynajmniej tak było przed Przemianą. Mieli chipy żywieniowe i karty identyfikacyjne, a politycy dawali im wszystko za darmo w zamian za ich głosy. Teraz nikt już nie głosował, tylko w wyborach wewnątrzenklawowych. No tak, oczywiście… To dlatego Amatorzy znaleźli się w takim położeniu! Nie mieli pieniędzy, żeby za nie kupić to, czego im potrzeba. A zatem większość z nich wędrowała na południe, gdzie nie potrzeba ogrzewania i ciepłych ubrań, gdzie żywią się w otwartym polu, wdają w głupie wojny i do reszty zapominają o kulturze i cywilizacji. Ale przecież nie wszyscy. Ci, do których wybiera się Theresa, z pewnością mogliby skorzystać z pieniędzy. Ale jak przelać pieniądze komuś, kto nie ma konta?
Weźmie przenośny terminal. Może mają jakieś zbiorowe konto dla swojej organizacji albo coś w tym rodzaju. Albo może uda jej się wymyślić, w jaki sposób upoważnić któregoś z nich, aby uzyskał dostęp do części jej pieniędzy. To nie powinno być zbyt trudne. Ludzie pewnie przez cały czas zakładają sobie konta przez sieć. Może przecież zostawić im przenośny terminal.
Może to zrobić. Naprawdę może. Po raz pierwszy w życiu, po tylu falstartach, ona — Theresa Katherine Aranow — może przydać się komu innemu poza sobą.
Czarna chmura w głowie wcale się nie rozwiała. Ale troszeczkę pojaśniała, a Theresa się uśmiechnęła.
Po drodze minęła swój główny terminal. Był włączony, a na ekranie widniała strona z jej książki o jednej z pierwszych Bezsennych, Leishy Camden. Jeszcze jeden falstart. Theresa zdawała sobie sprawę, że żadna z niej pisarka, że książka jest raczej kiepska. Ale tak chciała napisać o wyobcowanej Leishy Camden, która ciężko walczyła o to, żeby Bezsenni i Śpiący nie podzielili się na dwa wrogie obozy. Leisha starała się powstrzymać Bezsennych przed wycofaniem się w swoje zbrojne ustronie — Azyl. Próbowała powstrzymać prowadzony przez Śpiących bojkot wszystkich korporacji, w których mieli udziały Bezsenni. Próbowała uchronić Mirandę Sharifi przed tą samą izolacją, która jej babkę doprowadziła do zdrady stanu.
I we wszystkim poniosła klęskę. A kiedy Bezsenni wygenerowali Superbezsennych, zrobiło się jeszcze gorzej. Ale Leisha przynajmniej próbowała coś zdziałać. Co nią kierowało, zastanawiała się Theresa, zanim w końcu poniosła śmierć z rąk amatorskich banitów na bezludnych mokradłach Georgii? Coś przecież musiało nią kierować. Jakieś światło, które widziała pewnie wyraźniej, niż mogła je widzieć Theresa.
Stanąwszy przy windzie z rękoma pełnymi drogich i znakomicie skrojonych ubrań Jacksona, Theresa zawahała się. Tak trudno było wyjść. Tyle nowych rzeczy… A co będzie, jeśli dostanie ataku? Może jeśli najpierw obejrzy sobie koncert Dana Arlena, ten o podejmowaniu ryzyka…
Dan Arlen, Śniący na jawie. Był taki czas, kilka miesięcy temu, kiedy oglądała koncerty Arlena dwa albo trzy razy dziennie. Pozwalała, by ją hipnotyzował tymi swoimi holograficznymi kształtami i podprogowymi przekazami, które wywoływały ten zupełnie inny rodzaj snu. Głęboki, najbardziej osobisty, ułożony w kształt przez sztukę zbiorowej hipnozy Arlena i uniwersalne symbole, które, jak się zdawało, znajdował z niezwykłą łatwością. Sen, który stawał się taki, jakiego słuchacz potrzebował, żeby ocknąć się później oczyszczony i wzmocniony. Jak po każdym krótko działającym narkotyku. Nie. Nie dziś. Dziś nie będzie oglądać koncertu Dana Arlena, nie skorzysta z niego tak, jak skorzystałaby z neurofarmaceutyku. Potrafi tego dokonać sama. Dziś jest ten dzień.
— Dzień dobry, pani Aranow — odezwała się winda. A Theresa dała jej się połknąć.
— A ty czemu to robisz?
— Chciałam… Widziałam was w wiadomościach… wasze próby… — Theresa wzięła głęboki wdech. Mężczyzna nie był wysoki, ale za to krzepki, brodaty, spalony słońcem i nachmurzony. Stał zbyt blisko. Było ich troje — dwóch mężczyzn i kobieta — podbiegli do helikoptera, kiedy tylko wylądował w należytej odległości od budynku. W każdym razie Theresa miała nadzieję, że to jest właśnie należyta odległość. Serce zaczęło walić jak oszalałe, a oddech uwiązł jej w gardle i nie mógł się wydostać. Och, nie, tylko nie to… nie teraz… Oddychała głęboko. Powietrze na zewnątrz było zimniejsze, niż się spodziewała, i bardziej szare. Wszystko tu na zewnątrz — powietrze, drzewa, ziemia i twarze — wydawało się bardziej zimne, szare i twarde.
Theresa zwróciła się teraz do kobiety. Może z kobietą pójdzie jej łatwiej.
— Wiem, że próbujecie znaleźć… stworzyć… w wiadomościach powiedzieli, że to „eksperyment duchowy”. — Tak naprawdę powiedzieli, że to „pseudospirytualne wysiłki w celu stworzenia nic nie znaczącej iluzji”.
Twarz drugiego mężczyzny złagodniała. Był młodszy, może w wieku Theresy, szczuplejszy i bez brody.
— Interesuje cię, jak żyjemy?
— Nie daj się na to wziąć, Josh! — rzuciła ostro kobieta. — To przecież Wołówka!
— Zobaczmy, co to za jedna — wtrącił się ten pierwszy. Wyciągnął z kieszeni przenośny terminal.
Czy Amatorzy mają coś takiego? — przemknęło Theresie przez myśl.
— Włączyć. Sprawdź mi tożsamość. Helikopter numer 475-9886. — Następnie podał kody autoryzacyjne. Skąd on je w ogóle zna?
— Pojazd zarejestrowany na nazwisko Jacksona Aranowa z enklawy Wschodniego Manhattanu — odpowiedział terminal. Potem podał także obywatelski numer identyfikacyjny i adres. Theresa nie wiedziała, że takie rzeczy podaje się do wiadomości publicznej.
— Jestem Theresa Aranow… siostra Jacksona… — Starała się oddychać normalnie.
— I przywiozłaś nam zapasy — dorzuciła kobieta. — Tak z dobroci serca?
— Tak — szepnęła Theresa. — To znaczy: nie, wcale nie uważam, że… jestem taka dobra…
— Nic ci nie jest? — zainteresował się ten młodszy, Josh. Theresa skurczyła się na siedzeniu fotela, a on dotknął jej ramienia. Wzdrygnęła się.
— Ja… Tak, wszystko w porządku.
— Josh, wyładuj to, co tu przywiozła — rozkazał ten starszy. — Przecież w końcu możemy to sobie wziąć, no nie?
Theresa siłą woli wyrównała oddech. W końcu, skoro dotarła aż tutaj…
— Czy mogłabym… bardzo proszę… zobaczyć, co tutaj robicie? Nie za to, co przywiozłam, ale dlatego… że mnie to interesuje?
— Nie potrzeba nam tu żadnych szpiegów — rzuciła kobieta, a w tej samej chwili Josh zapytał:
— Naprawdę to cię interesuje? Wiązanie?
— Ani słowa o tym! — warknęła kobieta.
Oboje przez chwilę wpatrywali się w siebie gniewnie. Theresa nie mogła sobie przypomnieć, żeby w wiadomościach mówili coś o jakimś „wiązaniu”. Zadrżała, owiana nagłym porywem wiatru. Ależ tu zimno.
Wtedy ten starszy podjął nieoczekiwanie decyzję.
— Niech się dowie. Już czas, żeby ludzie zaczęli się dowiadywać. Robimy, co należy i to działa, a my dobrze o tym wiemy. Powinniśmy zacząć szerzyć słowo.
— Mike… — zaczęła ze złością kobieta.
— Nie, już czas. A jeśli ta Wołówka naprawdę się tym interesuje… — Mierzył ją taksującym spojrzeniem.
— Ja tam mówię: nie — oznajmiła kobieta.
— Ja tam mówię: tak — sprzeciwił się Josh. — Ej, Patty, bierz no się do tych stożków.
Patty się wzięła, choć z demonstracyjną niechęcią. Theresa wyciągnęła z kabiny część ubrań Jacksona i ruszyła za Joshem do budynku, trzymając się jak najdalej od Patty i Mike’a.
Budynek był wielkim, płaskim prostopadłościanem bez okien. Może znajdował się tu kiedyś jakiś magazyn. Nie wzięli jej do środka. Zamiast tego jedno po drugim niknęli w nim na chwilę, by pozostawić wewnątrz przyniesione rzeczy. Potem poprowadzili ją na tyły budynku. Poszło za nimi jeszcze kilka osób, aż w końcu zgromadził się niewielki tłumek.
Za budynkiem stał rozłożony przezroczysty plastikowy namiot, rozpostarty nad przeoraną ziemią. Namiot, podtrzymywany na środku przez wrzecionowate tyczki, wysokie na metr dwadzieścia, opadał gwałtownie ku ziemi, gdzie przytrzymywały go prowizoryczne paliki. W środku znajdował się stożek Y, poletko żywieniowe i szóstka nagich ludzi w dwóch grupach po troje.
— Widzisz? — odezwał się Josh, nie bez cienia życzliwości w głosie. — Związane grupy. Karmią się w harmonii. A jeszcze pół roku temu byli wrogami…
— Jakimi znów wrogami?! — zaprotestowała ostro Patty.
— No, nie przyjaciółmi — odparował Josh. — Mieliśmy tu dużo bijatyk. Jak w większości plemion. Przez nie plemię prawie się rozpadło, każdy by został sam… wyizolowany.
— A to by oznaczało, że wypieramy się swojego człowieczeństwa — dodał Mike. — Ludzie mają być ze sobą. Wyizolowani nie jesteśmy całością.
— Aha — odezwała się Theresa. Czyżby miał rację ten obdarty, tryskający zdrowiem Amator? Czy tylko dlatego jej życie ziało taką pustką — że się wyizolowała? Zalała ją fala gwałtownego rozczarowania. To jakieś za proste, za łatwe… A wszyscy ci ekstatyczni pustelnicy-mistycy, o których czytywała w swojej bibliotece — ci, co mieli wizje i cierpieli w imię prawdy — potrzeba im było czegoś więcej niż tylko towarzystwa! Gorączkowo szukała czegoś, co mogłaby powiedzieć, żeby nie urazić swoich gospodarzy.
— A jak to się stało, że zaprzestaliście bójek i… tak się zjednoczyliście?
— Przez wiązanie! — wykrzyknął triumfalnie Josh. — Podarowała je nam Matka Miranda, a my je przyjęliśmy i tylko popatrz!
— Matka Miranda? — powtórzyła Theresa. — Czy wy też należycie do tych, którzy nalegają, żeby Miranda Sharifi wynalazła lekarstwo na nieśmiertelność?
— Nie — odpowiedział jej tym razem Mike. — My na nic nie nalegamy. Po prostu przyjęliśmy jej dar, kiedy go znaleźliśmy.
Dar!
— Jaki dar?
— Najpierw myśleliśmy, że to następne strzykawki Przemiany — opowiadał z zapałem Josh. — Ale te nowe strzykawki były czerwone, nie czarne, i było też holo do obejrzenia na naszym terminalu. Miranda Sharifi powiedziała nam, że ten dar zacznie się od nas, a potem pójdzie do wszystkich. Dar wiązania. Żeby zadośćuczynić za izolację wywołaną przez Przemianę!
— Holo z Mirandą Sharifi — powtórzyła za nim Theresa. Jackson mówił jej, że Miranda i inni Superbezsenni zbudowali sobie z pomocą nanotechniki bazę księżycową, Selene, kiedy Jennifer Sharifi wypuszczono z więzienia i wyrzuciła ich z Azylu. To już ponad rok temu. W jaki sposób Miranda mogłaby wysłać im te strzykawki z Księżyca?
— To nowa Przemiana! — dodał Mike. — Związanie. Tak żebyśmy już nigdy nie mogli być sami. W ten sposób musimy rozwijać swoją duchowość i żyć wspólnie. W trójkach, jak Ojciec i Syn, i Duch Święty.
Theresa jeszcze raz popatrzyła na namiot z poletkiem żywieniowym. Troje ludzi z jednego końca: dwie kobiety i mężczyzna. Troje z drugiego: mężczyzna, kobieta i młody chłopiec. Tłum dookoła niej także stał trójkami, a niektóre z tych grupek trzymały się za ręce. Patty i Mike, i Josh niepostrzeżenie przesunęli się tak, że utworzyli teraz taką samą grupkę tuż przed nią.
— Strzykawka — powtórzyła Theresa. — Był w niej nowy lek, przyjęliście go i…
Teraz odezwała się Patty, patrząc jej prosto w twarz z brutalnym uśmiechem.
— I lekarstwo zrobiło z nas jedność. Nie możemy nawet odejść zbyt daleko od siebie. Jesteśmy sobie nawzajem życiem!
— Jesteśmy życiem i drogą — zaintonował nagle tłum. — Jesteśmy życiem i krwią. Jesteśmy życiem i narodem wybranym.
— Rozumiesz teraz? — dopytywał się z zapałem Josh. — Teraz jesteśmy prawdziwą społecznością. Strzykawka Przemiany rozdzieliła ludzi, każdy mógł sam sobie radzić, mogliśmy jeść, być zdrowi i żyć, nikt nikogo nie potrzebował. Ale strzykawka wiążąca nas jednoczy. Jeżeli Mike albo Patty, albo ja za daleko się oddalimy, umrzemy.
— Umrzecie? — zająknęła się Theresa. — Naprawdę umrzecie?
— Naprawdę umrzemy — obwieściła triumfalnie Patty. — Jedna związana grupa już umarła. Z innego plemienia. Sama widziałam. Te głupki nie wierzyły Matce Mirandzie, Duch Święty odeszła i jeszcze tej samej nocy dwaj inni umarli.
— A… a jeśli macie dziecko? Czy dziecko…
— Mamy jeszcze dużo takich strzykawek — odpowiedział jej Josh.
— Dziecko to żaden problem. Po prostu zostaje przy matce, aż będzie na tyle duże, żeby związać się z własną grupą.
Theresie zrobiło się niedobrze. Tak bardzo potrzebowali powodu, żeby się nawzajem potrzebować, żeby tworzyć społeczność… ale żeby coś takiego? To musi się jakoś wiązać z feromonami. Jackson kiedyś jej to wyjaśniał. To takie wydzielane substancje chemiczne, które inni ludzie wdychają, chociaż nie zdają sobie z tego sprawy. A te substancje wpływają potem na ich zachowanie… Może bez odpowiedniego zapachu w organizmie takiego związanego zaczynała się wydzielać trucizna? Ale czy czyściciel komórek nie usunąłby jej natychmiast? Przecież właśnie po to chyba jest? Oczywiście, jeżeli oba stworzyła Miranda Sharifi… Czy Miranda zrobiłaby coś takiego? Po co?
Coś w myślach Theresy odpowiedziało cichutko: Bo przetworzyli już ludzkie ciała na swoje podobieństwo. Teraz Superbezsenni chcą ludzkich mózgów. Nie, to musiała być ta część jej mózgu, która zawsze boi się nowości, nowych doświadczeń, ta część, która nigdy nie miała ochoty wyjść z mieszkania. Ksenofobia. Zahamowania. Agorafobia. Lęk przed nieznanym. To Jackson nauczył ją tych słów. To ona się myli, jest ślepa, nie potrafi rozpoznać ścieżki ku światłu, kiedy widzi ją tuż przed sobą.
Nie. Tu nie chodzi o nią. Ci ludzie postępują źle.
Jej oddech zaczął się rwać, serce ruszyło galopem. Czuła, że zbliża się atak — mdłości, zawroty głowy, paniczny strach, że nie zdoła już odetchnąć — więc machnęła ręką, jakby chciała odsunąć go na bok.
Patty zrozumiała jej gest zupełnie opacznie.
— Nie wierzysz mi, co? No to chodź, sama zobacz to holo!
— Nie… proszę… ja nie…
Patty złapała ją mocno za ramię i powlokła z powrotem dookoła budynku, a potem do środka. Stłoczyło się tam już mnóstwo Amatorów, stali za blisko i chuchali jej prosto w twarz, było ciemno, a Theresa czuła, jak mdli ją coraz bardziej i…
— Czas na Matkę Mirandę!
Holoscena ożyła. Najpierw nic nie znacząca, ale ładna zamieć kolorów, a potem pojawiła się Miranda Sharifi, tylko od ramion w górę, na tle jakiejś anonimowej, czarnej budki nagraniowej. Miała na sobie kostium bez rękawów, a niesforne czarne włosy przewiązała z tyłu czerwoną wstążką.
— Mówi do was Miranda Sharifi z bazy księżycowej Selene. Chcecie pewnie wiedzieć, czym jest ta nowa strzykawka. To nowy, cudowny dar, lepszy nawet od strzykawek Przemiany. Tamte strzykawki dały wam biologiczną wolność, ale doprowadziły także do wielkiej izolacji, bo nie potrzebujecie już siebie nawzajem, żeby się wyżywić i przetrwać. A człowiek nie powinien być sam. Tak więc ta strzykawka, ten nowy cudowny dar…
Za holosceną, w kącie magazynu, Theresa dostrzegła nie Odmienione dziecko.
Miało ze dwa lata, siedziało oparte o ścianę, z wyciągniętymi do przodu wątłymi nóżkami. Po jednej stronie głowy brakowało włosów, a skórę miało wyżartą w koliste łatki, z których sączyła się ropa. Z zamglonych oczu spływał jakiś wysięk.
Theresa poczuła, że jej gardło zaciska się do końca.
— Wy, naród wybrany, pierwsi poznacie życie i drogę…
Dziecko zaskamlało. Dziewczyna nie starsza od Theresy rzuciła się, by podnieść je z ziemi. Silna, zdrowa amatorska dziewczyna, wolna od głodu i chorób, która sama potrafi zadbać o siebie i ogląda świat czystymi oczyma. Czy to nie Odmienione dziecko… czy coś je naprawdę boli?!
— …duchowy dar, życie i drogę…
Nie mogła oddychać. Nieważne, jak bardzo się starała, nie mogła oddychać…
— …wkomponowuje się w działanie strzykawki Przemiany, którą dałam wam kilka lat temu, kiedy…
…Nie może oddychać i zaraz umrze, tym razem już naprawdę umrze…
— Co jest z tą Wołówką?
— Ej, ty, co ci jest?
— Zróbcie jej trochę miejsca!
— Ona umiera!
— Ludzie nie umierają, durniu! Holo się skończyło! Zaszczepcie ją!
— Nie mamy nikogo, kto by był w jej grupie…
— Tak! Mamy dwóch nowych! Cathy i Earla!
— Zaszczepcie ich, wszystkich troje! Zaszczepcie ich!
Całe pomieszczenie wirowało dookoła niej obłąkańczo. Wielka, ciemna fala zakryła wszystko, jakby ktoś wyrwał tylną ścianę budynku, a fala gna w jej stronę i zaraz ją zaleje… Włóż głowę między kolana… — mówił w głowie głos Jacksona. — Oddychaj głęboko. Weź neurofarmaceutyk… Zgięła się wpół. Dwoje ludzi podciągnęło ją w górę, każde po jednej stronie, jej nowa grupa… Przed oczyma, na tle wirującego pokoju, pojawiła się strzykawka w czyjejś dłoni, jaskrawoczerwona.
— Nie! — krzyknęła resztką sił Theresa. — Nie… nie róbcie tego…
— W porządku, kotku — usłyszała uspokajający kobiecy głos. Ktoś zdejmował jej płaszcz. — To nie boli. To tak samo jak strzykawka Przemiany, nawet nie poczujesz. Matka Miranda mówi, że to się zwyczajnie dołącza do tej pierwszej Przemiany…
Czerwona strzykawka znalazła się teraz blisko jej ramienia. Sala wirowała coraz prędzej, a czarna fala przetacza się już po niej… kręci jej się w głowie, słabo jej, za chwilę zwymiotuje… W ostatniej chwili jakoś jej się udało wykrztusić:
— Jestem… nie Odmieniona!
A wtedy ciemność ogarnęła ją całkowicie.
Na dworze. Leżała na ziemi na dworze, było bardzo zimno. Nie miała na sobie płaszcza. Otworzyła oczy — zabolały od słonecznego blasku. Ludzie stali dookoła niej grupkami, brzydkie twarze wpatrzone w nią z góry. W grupie… Cathy, Earl i Theresa… Była związana.
— Już wraca do siebie.
— Dajcież jej trochę powietrza, do cholery!
— Nic nie dawajcie suce!
— Thereso… Nie jesteś związana. Nie zrobiliśmy tego — mówił Josh, który kucał obok. Tym razem jej nie dotykał. Theresa skupiła się na oddychaniu. Czasami ataki następowały parami, a nawet po trzy… Już sama myśl o tym sprawiała, że rwał jej się oddech, a serce przyśpieszało.
— Powiedziałem, że cię nie związaliśmy.
Twarz Josha była pełna życzliwości. Jak to możliwe, życzliwy Amator? Nie rozumiał, co się z nią działo… Przecież nawet Jackson nie potrafił tego pojąć. Theresa starała się oddychać głęboko.
— W takim razie to musi być prawda — odezwała się Patty z chytrym uśmieszkiem zadowolenia. — To, co słyszeliśmy. Że już nawet w enklawach nie mają strzykawek Przemiany.
Theresa usiadła. Do domu. Musi wrócić do domu. Czy pozwolą jej wrócić do domu? Co oni jej zrobią? Oczy napełniły się łzami.
— O Boże, ona płacze — zauważyła Patty. — Puśćmy sukę.
— Nie. Czekajcie — wtrącił się Mike. — Ma przenośny terminal. Zna kody wejściowe, które mogłyby nam się przydać.
— Co ona tam wie… Popatrz na nią! Przecież nie jest nawet Odmieniona!
— No i co? Pewnie ma coś w tej swojej głowie, to Wołówka!
Josh pochylił się bliżej. Theresa znów się wzdrygnęła. Miał świeży i ciepły oddech, ale jakiś taki obcy.
— Wstań, póki się kłócą — powiedział bardzo cicho. — Wsiadaj do helikoptera i leć.
Spojrzała na niego przerażona, a zarazem zdumiona. Kiwnął głową i szepnął jej coś do ucha. Mike i Patty zaczęli się poszturchiwać z twarzami wykrzywionymi złością, a razem ze słowami z kącików ust tryskała im ślina. Theresa pobiegła do helikoptera.
— Trzymać ją! — zawołał Mike. — Ty, stój!
Theresa zachwiała się i upadła. Oddech znów robił się ciężki, ziemia pod nią drżała i trzymała ją mocno. — Tylko nie to! Tylko nie następny atak. Całą siłą woli dźwignęła się na nogi i obejrzała się przez ramię. Patty i Mike usiłowali ją ścigać, ale za każdym razem, kiedy odbiegli o kilka kroków od Josha, wracali i próbowali powlec go za sobą. Josh zwieszał się między nimi bezwładnie, jakby ręce i nogi miał z ołowiu. A Mike i Patty nie mogli bez niego gonić Theresy.
Wspięła się niezgrabnie do kabiny i padła wyczerpana na siedzenie.
— Zamknij drzwi… Automatyczny start… Współrzędne domu. Helikopter wzbił się w powietrze.
Zobaczyła, jak poniżej Patty bije Josha.
Theresa opadła na oparcie fotela, starając się wyrównać oddech, żeby powstrzymać wirowanie świata i kolejne czarne fale mdłości. Do domu. Musi się dostać do domu. W ogóle nie powinna była wychodzić, w ogóle nie powinna była opuszczać enklawy, jak mogła myśleć, że starczy jej sił albo że jest godna tego, aby odnaleźć światło… Była tylko uszkodzonym, uprzywilejowanym Wołem… Nie, ci ludzie nie mają racji, to nie jest sposób, nie igra się ze śmiercią, żeby siłą utrzymać więzy społeczne, nie, nie, nie… To nie tak. Nie tak brzmi właściwa odpowiedź.
Przymknęła powieki. Odcięły ją od wirującego świata, ale nie mogły jej odciąć od tego, co przerażało ją znacznie bardziej. To najbardziej przerażająca rzecz, jaką widziała w ciągu tego okropnego popołudnia, wśród tylu zagrożeń wewnątrz i na zewnątrz… Twarz Josha, kiedy szeptał jej to ostatnie zdanie. Życzliwa, pełna żalu, przerażająca. I te jego słowa.
„Jeszcze nie jesteś gotowa. Przynajmniej na razie”.
Theresa aż się wzdrygnęła. Na to nigdy nie będzie gotowa. Przywiązana na odległość trzech metrów do dwójki Amatorów, a kiedy ich opuści — śmierć… Nie. To nie może być tak. Ślepa uliczka.
Ale co właściwie wyprawia ta Miranda Sharifi?
I co ma teraz zrobić Theresa?
Znów została sama ze swoim pustym życiem.
DATA TRANSMISJI: 1 grudnia, 2120
DO: Bazy księżycowej Selene
PRZEZ: Stację naziemną San Diego, satelity: GEO C-988 (USA), Holsat IV (Egipt)
TYP PRZESŁANIA: Nie szyfrowane
KLASA PRZESŁANIA: Klasa B, transmisja opłacona ze środków prywatnych
POCHODZENIE: Koalicja Rodziców z San Diego
TREŚĆ PRZESŁANIA:
Dr Miranda Sharifi oraz Współpracownicy
Wiedząc, jak stanowczo wciela pani w życie zasadę, iż pełnię człowieczeństwa osiągnąć można tylko wtedy, gdy staje się w obliczu wyborów podejmowanych za resztę społeczeństwa, zwracamy się do pani z ogromną prośbą. Pani dar Przemiany przeobraził całkowicie nasze życie. Dzięki pani wysiłkom nasze dzieci są zdrowsze i mocniejsze. Ale zapas strzykawek w naszej enklawie — podobnie jak w innych — gwałtownie się kurczy. Wkrótce przestanie istnieć. Dzieci, które się wtedy urodzą, staną się podatne na choroby, przypadkowe zatrucia, na wszelkiego rodzaju niebezpieczeństwa.
Doktor Sharifi, niechże pani nie pozwoli, aby coś takiego miało miejsce. Dzieci są dla nas najcenniejszym skarbem. To nasza przyszłość. Okazała już pani swoim współplemieńcom tyle współczucia i wielkoduszności, że my, rodzice z San Diego, zdecydowaliśmy się poprosić panią o to raz jeszcze. Prosimy o więcej strzykawek Przemiany dla dzieci, które nam się jeszcze nie urodziły. Niech to się stanie, w imię pani głębokiej znajomości natury ludzkiej, pani pierwszym i nadrzędnym celem naukowym. Nie prosimy dla siebie, prosimy dla naszych dzieci.
POTWIERDZENIE: Nie otrzymano
LECIELI NAD AFRYKĄ LEDWIE NIECAŁĄ GODZINĘ, KIEDY samolot zaczął schodzić do lądowania. Jennifer Sharifi uważnie wyglądała przez okno. W różowym blasku świtu majaczyły przed nimi kontury jakiegoś miasta — trudno było powiedzieć, czy te budynki naprawdę się tam znajdują. Zasada nieoznaczoności Heisenberga, pomyślała, ale nie uśmiechnęła się przy tym.
— Atar — odezwał się Will Sandaleros i przeciągnął się na tyle, na ile mu na to pozwalało ciasne wnętrze czteroosobowego mitsu-boeinga. Dwa dni temu on i Jennifer przylecieli tu z Azylu, po raz pierwszy od czterech miesięcy, odkąd powrócili z Ziemi na stację orbitalną. W Azylu zdążono już zatrzeć wszelkie ślady po Mirandzie i Superbezsennych. Przyjaciele, których skazano razem z Jennifer, także już powrócili, jako że ich wyroki były znacznie krótsze. Caroline Renleigh, Paul Aleone, Cassie Blumenthal i cała reszta. Wrócili, żeby dokończyć swoją bitwę o wolność.
Ale tylko Jennifer i Will udali się w podróż na międzynarodowe lądowisko wahadłowców na Maderze. Stamtąd pojechali bezpośrednio do hotelu Machado, wybudowanego i zarządzanego przez Azyl za pomocą całej serii fałszywych holdingów. Był to luksusowy hotel dla ludzi biznesu, gwarantujący pełną i wszechstronną ochronę stacji i jej ziemskich przedstawicieli. Przez następne dwa dni Jennifer i Will pozostawali w swym chronionym polem Y apartamencie, podczas gdy personel hotelu — w połowie Bezsenni, w połowie dobrze opłacani Normalni — ustalał tożsamość wszystkich agentów, reporterów, terrorystów i świrów, którzy wlekli się za Sharifi. Wczoraj wieczorem Jennifer z Willem opuścili Machado przez podziemny tunel, który wybudowano razem z hotelem, tak świetnie strzeżony, że o jego istnieniu wiedziało ledwie dziesięć osób. Potem samochód zabrał ich na wybrzeże, gdzie czekał mitsu-boeing. Will, przyzwyczajony do codziennej porcji ruchu, czuł się nieswojo po tylu dniach spędzonych w pojazdach i ściśle strzeżonych pokojach.
Jennifer nigdy nie odczuwała najmniejszych niedogodności. Nauczyła się godzinami siedzieć w całkowitym bezruchu pogrążona w myślach. Will także będzie się musiał tego nauczyć. Jest rzeczą konieczną, ażeby panować nad wszystkimi swoimi uczuciami, tak by móc je potem zebrać w jedną wiązkę jak słoneczne promienie skupione przez nieruchome szkło powiększające w palącą wiązkę.
— Będą czekać? — rzuciła w stronę pilota przez oparcie fotela. Kiwnął głową. Jego ciemne włosy, szare oczy, powściągliwa twarz mogłyby równie dobrze pochodzić z każdego z pięciu kontynentów. Ani razu się nie odezwał. Siedzący obok niego Bezsenny ochroniarz, Gunnar Gralnick, sprawdził broń.
Samolot wylądował na zakurzonym i nie oznaczonym lądowisku na pustyni, a Atar widoczny był już tylko na zaróżowionym świtem horyzoncie. Jedyny tu budynek — pozbawiony okien sześcian z pianki budowlanej, dziwnie nieskazitelny i nie zakurzony za swoją osłoną z pola Y — mógłby równie dobrze pochodzić z każdej innej części świata. Powietrze było chłodniejsze, niż zapamiętała Jennifer, w każdym razie jak na miejsce położone tak blisko równika. Ale słońce jeszcze nie wstało, później powietrze zrobi się gorące.
Oczekiwało na nich trzech mężczyzn, wszyscy w powiewnych arabskich szatach. Jennifer dostrzegła, że stroje są z niekonsumowalnych syntetyków. Wszyscy są Odmienieni. Tu, w Afryce, nigdy nic nie wiadomo. Mężczyźni mieli smagłe, spalone słońcem twarze, ale jasne oczy: dwóch zielone, a jeden niebieskie. Ten z niebieskimi miał też rude włosy — ani genomodyfikowane, ani modnie wszczepiane. To Berberowie.
— Witamy w Mauretanii — odezwał się najstarszy z nich do Willa niemal idealną angielszczyzną. Nawet nie spojrzał na Jennifer. Spodziewała się tego. Nie odezwała się. — Jestem Karim. A to Ali i Beshir. Czy miał pan dobrą podróż?
— Dziękuję, niezłą — odparł Will.
— Żadnych komplikacji?
— Nie śledzono nas.
— My ze swej strony też niczego nie wykryliśmy — zapewnił Karim. — Ale lepiej się nie ociągać. Proszę za mną.
Pilot pozostał przy samolocie. Pozostała szóstka wsiadła do sporego helikoptera — Will i Jennifer, z Gunnarem pośrodku, zajęli siedzenia z tyłu. Lecieli nisko, przesuwając się w głąb Sahary, która z każdą minutą coraz bardziej rozświetlała się słońcem. Skały, skąpa roślinność i od czasu do czasu oaza, której zieleń urywała się jak nożem uciął wraz z końcem systemu irygacyjnego. Potem już nie było żadnej roślinności — tylko skały i piach. Wylądowali wreszcie przy niewielkim piankowym budynku, którego półkolista kopuła ochronna niknęła zagrzebana głęboko w piasku.
Arabowie posadzili helikopter wewnątrz kopuły, na twardym podłożu wolnym od miotanego wiatrem piasku. Budynek otwierał się po zeskanowaniu siatkówki, jak zauważyła Jennifer. Ale pewna nielegalna firma niemiecka właśnie wynalazła urządzenie pozwalające wykonać duplikaty siatkówki. Berberowie będą musieli unowocześnić swoje zabezpieczenia.
Winda powiedziała coś krótko po arabsku. Will nie okazał po sobie, że nie rozumie. Jennifer zrozumiała, choć i ona nie dała nic po sobie poznać. Ale naturalnie Berberowie doskonale wiedzą, jakimi językami ona włada, ewentualnie jakie choćby rozumie. Wiedzieli wszystko na temat swoich Bezsennych gości — wszystko, co dało się wyłowić ze wszelkich istniejących banków danych. Ale to zwykle są najmniej istotne informacje. Tego jednak Śpiący nigdy nie byli i nie będą w stanie zrozumieć.
Jennifer stanęła tuż przy nich, ze względu na doskonalenie dyscypliny, i spokojnie skupiała swoją nienawiść w kontrolowany płomień. Dla większej dyscypliny. Winda — „Pokój Allaha niech zawsze będzie z wami” — mogła, ale nie musiała być satyrycznym wybrykiem. Jeśli to satyra, oznacza słabość — satyra wskazuje na to, że ktoś jest w stanie stanąć na zewnątrz swych własnych wysiłków i wyśmiać je. Jeśli to nie satyra, wskazywała na potęgę tradycji.
Mauretania miała mnóstwo tradycji. Dumnych berberyjskich nomadów. Islam. Wyzysk kolonialny. Kryzysy gospodarcze, susze, epidemie, wojny i całą brutalność, z jakiej słynie Afryka, choć może nawet większą. Mauretania była ostatnim krajem, w którym zdelegalizowano niewolnictwo, niecałe dwieście lat temu. Niemniej niewolnictwo dalej kwitło w najlepsze, zasilane przez coraz to nowych wyrzutków i nowych, genetycznych i technologicznych, niewolników. W Mauretanii nie było obecnie żadnego wartego wzmianki rządu, bo to, co istniało, łatwo dało się kupić.
Winda zatrzymała się głęboko pod ziemią. Otwarła się wprost na salę konferencyjną — połyskujące, nanokonstruowane ściany i aromatyczny zapach świeżo parzonej kawy. Wychodziły z niej drzwi, które wiodły najpewniej do laboratorium i kwater mieszkalnych. Na lśniącym stoliku z drewna tekowego, obstawionym dookoła wygodnymi krzesłami, stał srebrny serwis do kawy. Przy ścianach ciągnęły się rzędem dalsze krzesła. Niski stoliczek z boku dźwigał na sobie holoscenę.
Jennifer przysiadła na jednym z foteli z boku i spuściła oczy. Tyle udało im się osiągnąć w wyniku prowadzonych przez Willa negocjacji. Berberowie, których nielitościwe warunki, w jakich żyli od trzech wieków, wykształciły na niezwykle przezornych kupców, łatwo przekwalifikowali się na brokerów międzynarodowego podziemia. Mniej chętnie natomiast przystosowywali się do żeńskich partnerów. Gdyby Jennifer była każdą inną kobietą na świecie, wcale by jej tu nie wpuszczono.
Każdą z wyjątkiem jednej: Mirandy Sharifi, która zdradziła swoich i przez którą Jennifer musi wchodzić teraz w interesy z tymi Śpiącymi szumowinami.
Will wraz z Berberami zasiedli przy lękowym stoliku. Gunnar zaś stał plecami do ściany, między Jennifer a windą, tak żeby móc wszystko ogarnąć wzrokiem.
— Kawy? — zaproponował Karim.
— Dziękuję, chętnie — odparł Will. — Gdzie jest doktor Strukow?
— Dołączy do nas za kilka minut. Jesteśmy trochę przed czasem.
Kawa była ciemna, aromatyczna, pewnie gorzka. Jennifer poczuła, jak ślina napływa jej do ust. Powstrzymała ją siłą woli. Trzej Berberowie popijali swobodnie, w milczeniu, najwyraźniej zupełnie rozluźnieni. Ale nawet Karim leciutko zesztywniał, kiedy otworzyły się drzwi i do sali wkroczył Serge Michajłowicz Strukow.
Legendarny rosyjski geniusz był olbrzymim mężczyzną, o wyraźnie genomodyfikowanym wzroście. Jego skóra miała ten charakterystyczny zdrowy połysk, właściwy wszystkim Odmienionym. Strzykawki, rzecz jasna, zrzucono także i na Ukrainie, jak wszędzie na Ziemi, ale jak szeroko zostały zastosowane — nie wiadomo. Ukraina nie tylko ściśle pozamykała swoje granice, ale różne dziwaczne antytechniczne kulty, jakie się tam rozwinęły po Małych Wojnach Nuklearnych, bardzo spowolniły rozpowszechnianie i korzystanie z Sieci. A tego, czego nie ma w Sieci, nie da się przeszperać. O większości wschodniej Europy i zachodniej Azji niewiele wiadomo było nawet Azylowi.
Ale nie o Strukowie. Ten znany był wszędzie, nigdzie go natomiast nie widywano.
Mając siedemnaście lat, uciekł z Ukrainy. Nie miał zielonego pojęcia o mikrobiologii, ale jakimś cudem genomodyfikowano mu IQ. Nigdy nie wspominał swoich rodziców, otoczenia, dzieciństwa, nigdy też nie wyjaśniał, jak to się stało, że mówi nie tylko po rosyjsku, ale i najczystszą chińszczyzną, a także płynnie, choć z rosyjskim akcentem, po francusku. Niemniej w wieku dwudziestu dwóch lat obronił doktorat z mikrobiologii w Centre d’Etude du Polymorphisme Humain w Paryżu. Miał zaledwie trzydzieści jeden lat, kiedy przyznano mu Nagrodę Nobla za pracę na temat modyfikowanych ekscytotoksyn w mitochondriach komórek nerwowych. Nawet nie pojawił się w Sztokholmie, by ją odebrać. Trzy miesiące później wyszedł ze swego laboratorium w Paryżu i po prostu zniknął.
W ciągu następnych dziesięciu lat można było znaleźć w sieci podziemia różne dziwne wzmianki na temat Strukowa: że pracuje dla Chińczyków, dla Brazylijczyków — zawsze nad bronią biologiczną, która jakoś nigdy do końca nie wyszła na światło dzienne w mediach. Nigdy też nie niknęła na dobre. Jakiś mikrobiolog w enklawie Zatoki San Francisco utrzymywał, że rozpoznaje rękę Strukowa w pewnej bardzo paskudnej genomodyfikacji, przysłanej mu przez znajomego lekarza z Chile: śmiercionośny retrowirus, który niszczył ośrodek pamięci w hipokampie. W tydzień później mikrobiolog utonął w zatoce.
Strukow zasiadł na głównym miejscu. Potem, rozmyślnie ignorując Willa, przekręcił krzesło tak, by patrzeć wprost na Jennifer. Nie podniosła wzroku, ale on i tak nie spuszczał z niej oczu — pięć sekund, dziesięć. Piętnaście. Czuła, jak napięcie w sali błyskawicznie rośnie.
W końcu Strukow znów obrócił krzesło w stronę stołu. Uśmiechał się ledwie widocznie.
— Czegóż teraz żąda ode mnie Azyl? — Jego angielski zabarwiony był silnym rosyjskim akcentem, ale struktura zdania nie była rosyjska. W myślach tłumaczy z francuskiego, odgadła Jennifer.
Will nie wyglądał równie spokojnie co Strukow.
— Już pana poinformowano, czego sobie życzymy.
— Chcę usłyszeć pańskie słowa.
— Chcemy — odpowiedział Will nieco zbyt ostrym tonem — ażeby zmodyfikował pan jeszcze raz tego wirusa, którego pan stworzył. Próbki, które otrzymaliśmy, jeszcze nas nie satysfakcjonują.
— A dlaczego jest tak, że Azyl, który posiada najbardziej wyrafinowane laboratoria naukowe w całym systemie słonecznym, sam nie potrafi zmodyfikować wirusa?
— Są powody — odpowiedział mu Will — dla których wolimy się tym nie zajmować.
— Jestem w stanie zgadnąć. Azylem zarządzamy wspólną decyzją, nieprawdaż? A wielu spośród was nie podoba się to, co tu sobie planujecie. A wielu innych jest tego całkowicie nieświadomych. Poza tym wasze laboratoria są przystosowane do prac genetycznych nad embrionem ludzkim, do badań prowadzonych w tej jednej dziedzinie. Nie jesteście przygotowani do tworzenia i rozprzestrzeniania śmiercionośnych wirusów.
Will nic nie odpowiedział. Strukow odrzucił głowę do tylu i wybuchnął grzmiącym śmiechem, który na chwilę wypełnił cały ten pokój. Karim uśmiechnął się lekko. Jennifer Sharifi i Will Sandaleros siedzieli w więzieniu za to, że szantażowali rząd, iż w pięciu najważniejszych amerykańskich miastach wypuszczą śmiercionośny genomodyfikowany wirus.
— Dwadzieścia osiem lat wiele zmienia, nieprawdaż? — mówił dalej Strukow. — I nie tylko w dziedzinie mikrobiologii. A mimo to, mimo wszystko: Plus ca change, plus c’est la meme chose[2]. Chcecie jeszcze raz spróbować zamachu na rząd amerykański?
— Nie — odpowiedział Will — ale co zrobimy z wirusem, to nasza sprawa. Pan, jak ustaliliśmy na wstępie, ma nam go dostarczyć.
— Małe piwo — odparł Strukow, wyraźnie smakując ten stary zwrot. Karim roześmiał się głośno.
— Może nie tak bardzo — odezwał się znów Will. — Nie wie pan jeszcze, jakie są nasze wymagania dotyczące modyfikacji.
— Proszę mi zatem pozwolić pokazać państwu modyfikacje, jakich już dokonałem — odparł Strukow. — Angelique, commencez. Le programme de demontrer[3].
— Oui — odpowiedział system. Holoscena ożyła. Ukazał się na niej trójwymiarowy model ludzkiego mózgu, otoczony widmową otoczką czaszki. Dwie migdałowego kształtu powierzchnie wielkości niemowlęcego paznokcia, położone tuż za uszami, rozbłysły nagle na czerwono.
— To prawe i lewe ciało migdałowate — wyjaśniał Strukow. — Spoczywają sobie na wewnętrznym spodzie płatów skroniowych. Oba są w zasadzie identyczne. Angeligue, ca va[4].
Lewe ciało migdałowate nagle zaczęło się rozrastać, aż wypełniło całą scenę, zastępując obraz mózgu. Stało się teraz skomplikowaną plątaniną gęsto upakowanych neuronów, ze sterczącymi tu i ówdzie włókienkami nerwów odbierających i wysyłających bodźce.
— Neuroprzekaźnik, który dominuje w ciele migdałowatym, to glutaminian. To bardzo interesujący aminokwas. Subtelne zmiany w metabolizmie potrafią go zmienić w ekscytotoksynę, zabijającą komórki nerwowe w podwzgórzu, tej części mózgu, której używa się przy tworzeniu pamięci. Kiepski transport glutaminianu może zabić komórki nerwowe mózgu i rdzenia kręgowego. Nadmierne jego wydzielanie prowadzi do wielu chronicznych chorób i degeneracji organizmu.
Wyraz twarzy Jennifer nie zmienił się ani trochę. To wszystko są podstawowe, powszechnie dostępne informacje. Strukow wyraźnie przecenia jej ignorancję. To błąd? Czy może zniewaga?
— Ale wszystkie zmiany w metabolizmie organizmu spowodowane przez toksynę — odezwał się Will — zostaną natychmiast wykryte i usunięte przez czyściciela komórek. Zniszczy toksyny, kiedy tylko zostaną wytworzone. A nadprodukcja, która jest rezultatem zmian w kodzie genetycznym, także zostanie skorygowana natychmiast po wykryciu.
— To prawda — potwierdził Strukow. — To właśnie dlatego zniknęły schorzenia takie jak choroba Huntingtona czy ASL. Również przypadkowe zatrucie. Ale ciało migdałowate robi coś więcej. Angelique, ca va.
Holomodel zmienił się teraz w zlepek dwunastu powiększonych komórek, długich aksonów i dendrytów, zwiniętych blisko przy sobie. Struktury wewnątrz i na zewnątrz błon komórkowych jarzyły się pomarańczowo.
— Te żółte receptory nazywane są receptorami AMPA. Te pomarańczowe to receptory NMDA. Receptory AMPA zaczynają działać pod wpływem bodźca z glutaminianem i powodują reakcję nagłego przestrachu.
Nieoczekiwanie holo z komórkami zniknęło. Na jego miejscu pojawiła się armatka laserowa, wycelowana prosto w Willa. Potężny wybuch ogłuszył wszystkich. Gunnar zareagował natychmiast, zarzucając na Willa i Jennifer pole Y i wyciągając własną broń. Armatka laserowa była jednak tylko hologramem. Strukow znów odrzucił głowę do tyłu i jeszcze raz wybuchnął swoim grzmiącym śmiechem.
— Właśnie tak. Zareagował pan strachem: przyśpieszony puls, podwyższone ciśnienie krwi, nagły przypływ adrenaliny, nieprawdaż? Pańskie receptory AMPA zaświeciły jak drzewko bożonarodzeniowe.
— Nie życzę sobie, aby włączał mnie pan w swoją demonstrację — rzucił sztywno Will. Jennifer tylko się przyglądała.
— Ale to dobrze oddaje problem, tak? Niemniej mamy tu coś jeszcze. Receptory AMPA, które wywołały pański strach, oczyszczają się szybko, kiedy tylko strach się skończy. Ta reakcja nerwowa jest tymczasowa. Nie został pan dalej przestraszony, kiedy zdał pan sobie sprawę, że armatka nie jest prawdziwa. I nie włączyły się pańskie receptory NMDA. Te receptory są inne. To, co je uaktywnia, to reakcja lękowa na długotrwały, wysoki poziom stresu. NMDA łączą później trwale pewne doświadczenia. Stworzone w ten sposób drogi nerwowe są stałe.
— Co pan rozumie przez „łączą trwale pewne doświadczenia”?
— Proszę patrzeć. Tym razem to prawdziwe nagranie.
Armatka laserowa została zastąpiona przez ogromną przezroczystą klatkę z energii Y, której kontury obrysowywały cienkie plastikowe poprzeczki. W klatce trzymano dwie białe myszy. W drugim końcu pole zostało przerwane i do środka wpadł kot w jaskrawo-czerwonej obroży na szyi. Kot rzucił się na jedną z myszy, która wydala z siebie rozpaczliwy pisk. Zagryzł ją natychmiast. Trysnęła krew, a mysz pisnęła tak wysokim głosem, że Jennifer zabolały bębenki. Kot następnie sięgnął łapą i niedbale, niemal nonszalancko, przeorał pazurami grzbiet drugiej myszy, która przycupnęła trwożliwie w przejrzystym rogu klatki.
— A teraz — odezwał się Strukow — w tydzień później.
Ta sama klatka i ta sama mysz w środku. Na grzbiecie widoczne świeże blizny. Do klatki wchodzi ten sam kot, z tą samą czerwoną obrożą na karku. Mysz natychmiast wykazuje oznaki ogromnego strachu, kuli się w kącie i obnaża zęby. Tym razem klatkę najwyraźniej podzielono polem na pól, gdyż kot nie może zbliżyć się do myszy, która nadal okazuje strach.
— Trzy miesiące później — oznajmił Strukow.
Ta sama klatka, blizny na grzbiecie myszy dobrze wygojone. Do klatki od góry wsuwa się ręka, trzymająca znajomą jaskrawoczerwoną obrożę. Mysz natychmiast zaczyna okazywać najwyższe przerażenie.
— No tak, na razie to tylko prosty odruch Pawłowa, nieprawdaż? Mysz utożsamia swój strach z czerwoną obrożą. Tak samo jak weteran, który dwadzieścia pięć lat po wojnie słyszy głośny hałas i rzuca się płasko na ziemię. W jego mózgu doświadczenie głośnego hałasu i śmiertelnego zagrożenia są ze sobą złączone, a ciało migdałowate to właśnie to miejsce, w którym to zachodzi. Ale teraz będzie interesująca część. Myszy usunięto oba ciała migdałowate.
Ta sama mysz. Wchodzi kot. Mysz podnosi głowę, widzi kota, po czym dalej węszy bez celu po swojej klatce. Podchodzi bliżej kota, który rzuca się na nią i zabija.
— Nie ma jąder migdałowatych, nie ma strachu — skomentował Will.
— Nie ma zapamiętanego strachu — poprawił go Strukow. — Strach instynktowny pozostaje i nadal można go wzbudzić, na przykład zrzucając mysz z dużej wysokości i rejestrując w czasie spadania jej reakcje biologiczne. Lęk przed upadkiem jest instynktowny. Ale lęk zapamiętany zależy od receptorów NMDA w ciałach migdałowatych. Podobnie jak niektóre uliczne narkotyki, ustalają one trwałą drogę neuronową, co z kolei utrwala pewną reakcję na bodziec. Organizm nie może nie odczuwać strachu przy pewnych bodźcach. Angetique, ca va.
Znów pojawił się tamten zlepek komórek ciała migdałowatego. Teraz miejsca, w których znajdowały się receptory żółte i pomarańczowe, połączono błyszczącymi liniami.
— W dodatku — mówił dalej Strukow — jestem w stanie odwrócić ten proces. Przy odpowiednio zmodyfikowanych wirusach inicjujących, wstrzykniętych w krwiobieg lub rdzeń kręgowy, naturalne przekaźniki pobudzające, takie jak glutaminian — między innymi — mogą się przetworzyć w ekscytotoksyny. W ten sposób drogi nerwowe strachu da się wytworzyć nawet bez uprzedniego bodźca z zewnątrz. Oczywiście, nie zależą wtedy od konkretnego wspomnienia, ponieważ żadne wspomnienie nie istnieje. Nie ma danych z hipokampa. Ale te drogi lęku są trwałe, ponieważ nie zależą od pozostawania cząsteczek inicjujących w mózgu. Czyściciel komórek może zacząć działać już w dwie minuty po wstrzyknięciu, ale voila! drogi NMDA zostały już utworzone.
Co więcej, procesy metaboliczne w organizmie są tak cudownie skomplikowane, że otwierają się przed nami równie cudownie zróżnicowane możliwości. Jestem w stanie stworzyć trwałą reakcję dla pewnych określonych rodzajów lęku, jeśli w kodzie genetycznym znajdują się odpowiednie reakcje instynktowne. Angelique, ca va.
Kolejna rejestracja z natury — Jennifer poznała to po jakości hologramu. Kilkunastoletni arabski chłopiec z nie genomodyfikowanym wyglądem: pryszczaty, niezgrabny, przestępujący z nogi na nogę. Siedzi w niewielkim, bliżej nieokreślonym pomieszczeniu, pochłonięty grą komputerową. Nagle wchodzi Strukow i przyciska jakiś guzik na holoterminalu. Ściana niknie, a zamiast niej otwiera się widok na ogród z zachęcającym strumyczkiem i wysokimi palmami daktylowymi. Chłopiec szarzeje na twarzy jak popiół. Pierś wznosi się i opada w przyśpieszonym oddechu. Zdjęty paniką uskakuje jak najdalej od widoku ogrodu i przyciska się twarzą do przeciwległej ściany, trzęsąc się i jęcząc „Nie, nie, nie…”
— Agorafobia — wyjaśnił Strukow.
— Stała? — zapytał Will.
— Najprawdopodobniej. Chyba że podejmie się wobec niego intensywną terapię behawioralną albo korektę farmakologiczną, którą, rzecz jasna, jego czyściciel komórek natychmiast zniszczy, jeśli nie będzie stale odnawiana. Potrzeba będzie do tego albo kolejnego genomodyflkowanego wirusa albo wielu, wielu plastrów tygodniowo.
— Jak trudno będzie stworzyć takiego wirusa?
Strukow wzruszył ramionami.
— Komu? Zwykłym lekarzom? Nie dadzą rady. Dobremu instytutowi badań medycznych? Trudne, ale już nie niemożliwe. Waszej wnuczce Mirandzie Sharifi i jej ekipie Superbezsennych? A kto to wie? Angeligue, ca va.
Widzieli teraz młodą dziewczynkę, jedenasto- albo dwunastoletnią, nie-Arabkę, z rozczochranymi włosami i chudziutkimi ramionkami. Była z nią kobieta około sześćdziesiątki, która siedziała spokojnie coś czytając. Dziewczynka krążyła nerwowo po pokoju, dotykając to ścian, to okien, to znów terminalu lub zabawek, ale przy niczym się nie zatrzymała dłużej. Co kilka sekund dotykała starszej kobiety, jakby się chciała upewnić, że tamta wciąż jeszcze tu jest. Twarz dziewczynki, ładną, choć nie genomodyfikowaną, znaczył ciągły niepokój.
— Lęk przed porzuceniem — wyjaśniał z zadowoleniem Strukow.
— Nie może znieść, kiedy jest sama. Proszę patrzeć.
Starsza pani podniosła się, odłożyła książkę i powiedziała:
— Nathalie, je vais a la cabinet de toilette.
— Non, non, Emilie — s’il vous plait!
— Une minute, seulement, cherie.
— Non! Vous ne sortez pas![5]
Dziewczynka przytuliła się rozpaczliwie do Emilie. Kobieta łagodnie wyplątała się z jej ramion. Wtedy Nathalie objęła ją za nogi i zaczęła płakać. Emilie uwolniła się i wyszła do łazienki, zamykając za sobą drzwi na klucz. Nathalie wybuchnęła głośnym łkaniem i skuliła się na podłodze w pozycji embrionalnej. Jennifer zerknęła na twarz dziewczynki — była jedną maską niepokoju i strachu.
Po kilku chwilach Emilie wyszła z łazienki. Nathalie podpełzła do jej nóg i znów objęła ją za kolana.
— Panicznie boi się zostać sama — wyjaśnił Strukow.
— Czy musi być zawsze z tą konkretną osobą?
— Ależ nie — odparł z uśmiechem Strukow. — Zachowuje się dokładnie tak samo wobec każdego, kto znajdzie się z nią w jednym pokoju. Czuje się bezpieczna i spokojna tylko wtedy, kiedy w pomieszczeniu jest wiele osób i wydaje jej się, że wszyscy mają zamiar zostać tam przez wiele godzin. Wtedy i tylko wtedy lęk przed porzuceniem ulega złagodzeniu. Angelique, ca va. Ale to, zdaje się, państwo już widzieli i stanowczo odrzucili, nieprawdaż?
Amerykańskie amatorskie miasteczko, środek jesieni: drzewa rozgorzałe kolorami. Trójka obdartusów stoi zwartą grupką na pustej, nanobrukowanej ulicy. Wykrzywione twarze i wymachujące ręce wskazują, że o coś gwałtownie się kłócą. Jeden mężczyzna popycha drugiego. Kobieta odchodzi na bok, w pobliski lasek, krzycząc coś do nich przez ramię. Następuje holograficzne zbliżenie jej przerażonej twarzy, kiedy dwóch zamaskowanych holostrojami mężczyzn wciągają do helikoptera.
— Nazwali to „związaniem” — rzucił szyderczo Strukow. — Ale sami wiecie o tym lepiej ode mnie, prawda? To przecież wy przygotowaliście holo, które obejrzeli sobie ci wieśniacy. A kiedy je obejrzeli, porobili sobie zastrzyki czerwonymi strzykawkami i tak się związali. A teraz zobaczmy, co się dzieje po trzech godzinach od porwania kobiety.
Uprowadzona kobieta siedzi samotnie w wygodnie urządzonym pokoju. Nagle wciąga gwałtownie powietrze, łapie się za pierś i ześlizguje się z krzesła. Oczy wytrzeszczone w obliczu śmierci. Holo pokazuje teraz w rogu zrobiony robokamerą obraz dwóch związanych z nią mężczyzn; obaj nie żyją.
— Małe elektryczne wydarzonko w sercu — rzekł Strukow. — Bardzo czysty i elegancki mechanizm. Podoba mi się taka technika rządzenia wieśniakami. Sprawić, aby byli bardzo od siebie zależni, a wtedy zakres ich działania stanie się w dużej mierze ograniczony, prawda? Dobry projekt. Ale go nie wybraliście. Mówicie mi: proszę tego zaniechać, proszę dać nam coś innego.
Will uniknął bezpośredniej odpowiedzi.
— Ten zestaw stałych zespołów lękowych, tych, które potrafi pan wywołać trwale w organizmie — czy ludzka biochemia sprawia, że wszystkie muszą mieć tak wyraźne objawy jak w tamtych dwóch przypadkach?
— Ależ nie. Tam receptory NMDA zostały podrażnione bardzo silnie. Stworzyły drogi neuronowe o bardzo potężnej mocy. Jest możliwe wywołanie łagodniejszych efektów.
— Może pan tego dokonać? — zapytał Will.
— Ależ oczywiście. Angeligue, ca va.
Holoscena przeistoczyła się teraz w ekran. Ekran zapełniał się kolejnymi wykresami, równaniami, modelami atomowymi, wzorami chemicznymi, tablicami zmiennych i schematami reakcji jonowych, tak samo złośliwie skomplikowanych, jak złośliwie uproszczone były poprzednie demonstracje.
— Większość prac nad niepokojem i lękiem — mówił Strukow — koncentruje się na synapsach, neuroprzekaźnikach i podtypach receptorów. Ja skupiłem się raczej na ciśnieniu wewnątrzkomórkowym w komórkach nerwowych, gdzie tworzą się neuropeptydy. To właśnie tam rozpoczynają się i kończą reakcje chemiczne. Każdy piramidowy neuron otrzymuje aż trzysta tysięcy kontaktów od wszystkich tych neuronów, do których jest przyłączony. Dlatego trzeba nam zacząć od modeli transmisji neuronowej.
I jeszcze jedno. Istnieją takie peptydy, które tworzą się tylko w warunkach patologicznych. Możliwe jest prześledzenie łańcuchowej reakcji tworzenia się złożonych amin od wnętrza komórki.
Niektóre aminy w tym łańcuchu są patologiczne, inne normalne, niektóre są endogennymi aminokwasami, które przeistoczyły się w ekscytotoksyny. Ten łańcuch ma swój początek w zmienionych drogach neuronowych jąder migdałowatych. Stamtąd ciągnie się przez centralny rdzeń mózgowy do wnętrza komórek w wielu innych miejscach — w mózgu, mięśniach, gruczołach i organach wewnętrznych. Na końcu łańcuch wpływa na wiele amin, łącznie z acetylocholiną — proszę spojrzeć na wykres, tu — noradrenaliną, CRF, glutaminianem i niezmiernie istotną gamma C — wiele, wiele amin.
Co więcej, raz zainicjowany za pomocą wirusowego katalizatora, łańcuch będzie się ciągnął w nieskończoność. A ponieważ składa się wyłącznie z substancji wytwarzanych przez sam mózg, ten głupi czyściciel komórek go nie zaatakuje. Zniszczy wirusa, ale wtedy będzie już za późno. Reakcja łańcuchowa już się zacznie. A według głupiego czyściciela komórek taki łańcuch jest w porządku. Według głupiego czyściciela komórek łańcuch jest rdzenny! — Strukow się zaśmiał. — No bo jest.
— Czy mózg każdego człowieka zareaguje na katalizator wirusowy w taki sam sposób? — zapytał Will.
Strukow wzruszył ramionami.
— Oczywiście, że nie. Ludzie zawsze reagują w różny sposób na coś, co zmienia ich biogenne aminy. Niektórzy się pochorują. Niektórzy zareagują za mocno. Kilku w ogóle nie zareaguje. Ale większość z nich stanie się taka, jak potrzebujecie: lękliwa i pełna zahamowań, przestraszona każdą nowością, niespokojna, kiedy przyjdzie im porzucić to, co już znają. Jak u niemowląt — lęk przed obcymi. Zasadniczo moja reakcja łańcuchowa przywołuje z powrotem na pierwszy plan te najbardziej prymitywne funkcje mózgu, które wraz z dorastaniem człowieka są spychane przez funkcje bardziej złożone. Ja to odwracam.
Strukow popatrzył wprost na Jennifer i uśmiechnął się.
— W końcowym efekcie zmienię to wasze docelowe społeczeństwo w gromadę przestraszonych dzieci.
Jennifer odpowiedziała mu niewzruszonym spojrzeniem. Musiała stoczyć ze sobą wewnętrzną walkę, by nie okazać obrzydzenia, jakie wzbudzał w niej ten brodaty olbrzym, tak kompletnie zaabsorbowany własnym geniuszem, zupełnie nie zażenowany tym, co im tu przed chwilą pokazał i czego dokonał na własnych ziomkach. Jennifer od zawsze wiedziała, że Śpiący nie mają w sobie cienia lojalności i żadnych zasad moralnych. Są gotowi zrobić bliźniemu dosłownie wszystko, jeśli tylko zostaną odpowiednio opłaceni. Nie potrafili też dostrzec różnicy między wyrokiem, który musiała odsiedzieć Jennifer — zrodzonym przecież z chorobliwego strachu Śpiących i jej własnego poczucia obowiązku, by strzec swoich — a wyrokiem, który będzie musiał odsiedzieć ten błyskotliwy robak, jeśli władze odkryją jego machlojki z ludzkim mózgiem. Strukow to zaraza. Ale musi wykorzystać nawet tę zarazę, by strzec własnych ludzi, jeśli nie będzie miała innego wyjścia. Niemniej nie będzie się z tą zarazą bawić w uprzejmości i poszanowanie tradycji.
Wstała i spojrzała mu prosto w oczy.
— I potrafi pan zainfekować ludzi takim wirusem za pomocą niewykrywalnej iniekcji?
— Tak powiedziałem — odparł Strukow, rozbawiony, bo trzej Arabowie gniewnie zerwali się z miejsc. — Osłona wirusa zawiera szesnaście różnych protein, z których pięć nigdy przedtem nie istniało. Wszystkie zostaną zniszczone przez czyściciela komórek, na długo zanim autorytety naukowe zdążą go wyizolować i wyhodować kulturę.
— Zdaje się, że umawialiśmy się, kto będzie zabierał głos na tym spotkaniu! — odezwał się gniewnie Karim.
— Iniekcja nam nie wystarczy — powiedziała Jennifer do Strukowa.
— Pani wnuczka odmieniła ludzkie ciało, a pani chce odmienić ludzki mózg, nieprawdaż? — rzucił z uśmiechem Strukow.
— Co chcemy zrobić, to już nie pańska sprawa — odparowała Jennifer, a w tym samym momencie Beshir rzucił zapalczywie do Willa:
— Proszę powstrzymać swoją żonę!
— Czy pani zawsze przemawia w pierwszej osobie liczby mnogiej, Madame Sharifi? — zapytał złośliwie Strukow. — Zatem jaki sposób rozprzestrzeniania pani odpowiada? I w jakich terminach?
— Dwa różne sposoby. Jeden — do jak najszybszego wyprodukowania i przetestowania, drugi — do wykorzystania miesiąc później.
— A te dwa sposoby to…?
Opowiedziała mu.
JACKSON OBUDZIŁ SIĘ Z SILNYM PRZEŚWIADCZENIEM, że w ciemnościach ktoś chodzi po pokoju.
Sen? Nie. Intruz był jak najbardziej realny. I to nie robot. Po drugiej stronie widział niewyraźną ludzką sylwetkę, kiedy mijała szybko na wpół zaciemnione okna. Theresa? Nie, nie przyszłaby do jego pokoju w nocy, a jeśli nawet, to przecież zapaliłaby światło.
Leżał nieruchomo, markując głęboki oddech snu, i rozważał, jakie w tej sytuacji ma możliwości. Mógłby wezwać ochronę budynku, ale przecież nie zacznie jeszcze działać nawet wersja neurofarmaceutyczna, a intruz już zastrzeli Jacksona na dźwięk jego głosu. Mógłby stoczyć się z łóżka po stronie przeciwnej od okna i próbować wyciągnąć osobiste pole ochronne z dolnej szuflady toaletki. A może to była druga od dołu szuflada? Wyobraził sobie, jak nagi grzebie między skarpetami i bielizną, a intruz w tym czasie uprzejmie czeka. Na pewno. Mógłby wyskoczyć z łóżka i zewrzeć się z przeciwnikiem, licząc, że przez zaskoczenie tamten nie zdąży go zastrzelić.
W ciągu tych kilku sekund, kiedy usiłował powziąć jakąś decyzję, intruz rzucił krótko: „Zapalić światło”, a w pokoju zaraz zrobiło się jasno.
— Witaj, Jackson — powiedziała Cazie.
Była naga, cała unurzana w błocie. Oblepiało jej łonowy puch, rozsmarowało się po pełnych piersiach, odpadało mokrymi grudkami na jego biały dywan. Jackson natychmiast poczuł, że dostaje erekcji. A jakby tak zrobił z siebie idiotę i wezwał ochronę?
— Niech to jasny szlag, Cazie, co ty, do cholery, wyprawiasz?
— Spodoba ci się to, co wyprawiam, Jack. Idziemy na przyjęcie. Wyszłam z niego tylko po to, żeby cię przyprowadzić.
Przysunęła się bliżej łóżka, tak że widział teraz jej zielono upstrzone oczy. Była na jakichś prochach, o wiele mocniejszych niż endorkiss. Zauważyła jego zachmurzone spojrzenie i wyciągnęła ku niemu inhalator.
— Chcesz sztacha?
— Nie!
— No to chodźmy na przyjęcie. — Zerwała koc z łóżka Jacksona. Błoto z rąk wybrudziło niekonsumowalną tkaninę. — O, ty już jesteś gotowy. Zawsze szybko twardniałeś, Jack. I to mi się w tobie podoba. No chodź, idziemy. Czekają na nas.
Szarpnął koc z powrotem do siebie; czuł się jak ostatni idiota.
— Nigdzie nie idę.
— Och tak, idziesz — zamruczała. Puściła sporny koc, rzuciła się na Jacksona i pocałowała gwałtownie i dziko.
Nie mógł nic na to poradzić. Jego ręce same ją otoczyły, a język wystrzelił w jej otwarte usta. Poczuł, że jego ptak za chwilę eksploduje. Cazie roześmiała się, z ustami nadal przyciśniętymi do jego ust, a potem go odepchnęła. Była silniejsza, niż zapamiętał. Niezgrabnie, wciąż roześmiana, stoczyła się z łóżka i ruszyła w stronę drzwi.
— Nie tutaj, Jack. No chodź, chyba nie chcesz stracić przyjęcia.
— Cazie! Czekaj! — Usłyszał, jak biegnie lekko przez mieszkanie, jak każe otworzyć się frontowym drzwiom. Jackson złapał za spodnie i wciągnął je w pośpiechu. Boso i bez koszuli pognał za nią, żywiąc w duchu nadzieję, że nie obudzili Theresy. Cazie zniknęła. Jackson jednym szarpnięciem otworzył frontowe drzwi.
— Życzę miłego wieczoru, doktorze Aranow — odezwały się drzwi. — Czy mam anulować poranne budzenie?
— Tak — odparł Jackson. — Nie. Cazie!
Już była w windzie, drzwi się zamknęły. Kiedy tak stał i patrzył bezradnie, po chwili znowu się otwarły. Stała tam, naga, ubłocona i uśmiechnięta, odejmując od twarzy inhalator.
— No chodź, Jackson, woda jest świetna.
— Czy mam zaczekać, doktorze Aranow? — zapytała winda. — Czy może życzy pan sobie pozostać na tym piętrze?
Jackson wszedł niepewnie do windy. Cazie znów się roześmiała.
— Proszę na szóste piętro.
— Cazie, jesteś naga!
— A ty nie. Ale zaraz temu zaradzimy. Czy to nie szczęśliwy zbieg okoliczności, że przyjęcie jest akurat w twoim bloku? — Wyciągnęła ku niemu rękę, zaczepiła ją za pasek u spodni i przyciągnęła go do siebie. Rozpięła ten jedyny zatrzask, jaki miał czas zapiąć, gdy nagle winda zatrzymała się i otworzyła.
— Szóste piętro, pani Sanders — oznajmiła winda. — Życzę miłego wieczoru.
— Cazie…!
— No chodź, Jack! Jesteśmy spóźnieni. — Pobiegła korytarzem, pryskając błotem na wszystkie strony. Klnąc w żywy kamień, Jackson ruszył w ślad za nią.
Powinien z miejsca wracać do domu.
Wysmarowane błotem pośladki błyskały na zmianę — prawy, lewy, prawy, lewy… Miała jędrny tyłeczek, ale nie tak jędrny, by się nie kołysał, kiedy biegła. Jackson szedł dalej.
Przyjęcie było u Terry’ego Amory. Jackson go trochę znał. Drzwi były otwarte. Cazie poprowadziła go przez minimalistyczny, pseudoazjatycki wystrój holu do jadalni.
— Już jest! Zaczynamy gry!
— I w samą porę — wycedził Terry. — Już mieliśmy zacząć bez was. Cześć, Jackson. Witaj w psychobanku.
Sześcioro nagich ludzi, trzech mężczyzn i trzy kobiety, leżało w niedbałych pozach na poletku żywieniowym wielkości sypialni Jacksona. Wodę wymieszano tam z kupną iłową mieszanką organiczną, a otrzymane w ten sposób błoto było gęste, żyzne i delikatnie naperfumowane. Program ścienny mienił się kolorami ziemi — szarościami, sjenami i ochrami — w tworzących się i znów niknących malowidłach jaskiniowych. Z sufitu zwieszały się stalaktyty — najpewniej hologramy. Dwie z kobiet rozciągnęły się niedbale na jednym z mężczyzn, którym okazał się Landau Carson, dziś w nocy bez swoich pszczół. Tylko Landaua i Terry’ego Jackson już kiedyś widział.
Kobieta, która nie leżała na Carsonie — smukła rudowłosa z jasnoniebieskimi oczyma, odezwała się do Jacksona:
— No, kochanie, ściągaj portki. Nie wyglądają zbyt smacznie. Jackson już prawie zdecydował, że wychodzi. Ale zobaczył Cazie, która znów pociągnęła z inhalatora trochę tego, co właśnie rozwalało jej mózg. Mała idiotka. Czy ona w ogóle wie, co jest w tym inhalatorze? Czy nie wie, że niektóre uliczne dragi mogą trwale uszkodzić mózg, że na stałe zmieniają połączenia nerwowe, zanim czyściciel komórek zdąży się z nimi rozprawić?
— Daj mi ten inhalator, Cazie.
Ku jego zaskoczeniu zrobiła to — posłusznie wyciągnęła ku niemu dłoń z inhalatorem. Ale kiedy po niego sięgnął, wepchnęła go w błoto.
Jackson dostał furii. A niech sobie wypacza mózg. A niech się pieprzy z każdą po kolei z tych zaraz, bez względu na płeć. Jest chora, jest psychicznie znacznie bardziej chora niż Theresa, a ma od niej o wiele mniej rozumu. Niech idzie do wszystkich diabłów. Już dźwignął się z błota, żeby wyjść, gdy nagle zobaczył noże.
Było ich dwanaście, tkwiły porządnie w stojaku, ostrzami do dołu. Każdy miał inny trzonek, rzeźbiony w prymitywne postaci zwierząt, dopasowane do jaskiniowych malowideł na ścianach. Noże do rzucania, ale źle wyważone. Specjalnie.
— Ja mam farbę — odezwała się ruda. Pociągnęła ze swojego inhalatora. — Kto pierwszy?
— Najpierw neofici — rzuciła Cazie. — Pierwsza ja, potem Jackson.
— Proszę — zanucił jękliwie Terry — pozwoli pan, że pomogę, jak powiedział kromaniończyk do neandertala. Mmmmm, milutko. — Zanurzył rękę w garnku i pomazał brodawki Cazie farbą w kolorze zeschłej krwi. Potem szczodrze umazał także wzgórek postrzępionego błota między jej udami. Cazie uśmiechnęła się.
Ruda wręczyła jej pas z małym ciemnym guzikiem z przodu. Szamocąc się niezręcznie i co chwila wybuchając śmiechem, Cazie zapięła go sobie w talii i przycisnęła guzik. Jackson zobaczył, jak dookoła niej rozpościera się delikatny połysk osobistego pola Y.
Cazie zaczęła brnąć przez błoto na drugą stronę pokoju. Stanęła płasko pod stalaktytem przy ścianie, a potem, po jeszcze jednym wdechu z inhalatora, przycisnęła ręce do boków.
— Przywilej gospodarza, panie i panowie — oznajmił Terry i sięgnął do stojaka z nożami.
Przez głowę Jacksona błyskawicznie przelatywały myśli: jeśli pole jest standardowe — a na to wyglądało — nóż nie jest w stanie go przebić. Terry może celować w wymalowane części ciała Cazie, ale tak naprawdę nic jej nie grozi. To tylko gra, udawana podnieta, symulowane niebezpieczeństwo.
— Rozkosz czy ból? — dumał teatralnie Terry. Jego dłoń zawisała to nad jednym, to nad innym nożem. — Ból czy rozkosz? Dla tak pięknego ciała… pełnego i dojrzałego… rozkosz czy ból? — Wybrał jeden z noży.
Kiedy Terry wyszarpnął go ze stojaka, Jackson zobaczył, że i ostrze noża połyskiwało ujęte w cieniutką pochwę pola Y Poczuł nagły chłód u podstawy kręgosłupa.
Ruda osunęła się brzuchem w błoto, przez chwilę wierciła się we wgłębieniu, jakie powstało pod jej ciałem, potem przewróciła się na plecy, cała okryta pasmami błota. Uniosła się na łokciach, żeby lepiej widzieć Cazie. Stożkowate piersi unosiły się rytmicznie wraz z oddechem.
Terry rzucił, a Cazie wrzasnęła.
Jackson rzucił się niezdarnie przez błoto. Ale nic jej nie było — nóż tkwił w ścianie jadalni, a Cazie zanosiła się od śmiechu.
— Nabrałam cię, skarbie!
Zanim zdążył zareagować, Terry cisnął kolejnym nożem. Jackson widział, jak przecina powietrze — a rzeczywiście był źle wyważony, żeby trudniej było trafić — a potem uderza w lewą pierś Cazie, na lewo od umalowanej brodawki. Nóż odbił się od pola i wylądował w błocie.
— Nie ma punktu! — odezwała się ruda. — Kiepsko, kiepsko celujesz, Terry, skarbie.
— Jeszcze jeden rzut — odezwał się mężczyzna, którego Jackson nie znał. — Przyjacielu Cazie, z łaski swojej usuń się z drogi. Nic nie widzimy, a niektórzy z nas są tak zaplątani, że nie mogą się ruszyć.
— Ja tam mogę się nie ruszać do końca życia — odezwała się jedna z dwóch kobiet leżących na Carsonie. — Och, zrób mi to jeszcze raz, Landau.
W powietrzu świsnął trzeci nóż, minął Cazie i utkwił w ścianie.
— Trzy rzuty i odpadasz, Terry — odezwał się Landau. — Ja następny.
— Rzucasz?
— Zduś tę myśl. Oczywiście, jestem tarczą.
Landau zastąpił Cazie przy ścianie. Cazie padła na brzuch w błoto i jeszcze raz skorzystała z inhalatora. Jackson patrzył, jak niebieskooka rudowłosa wybiera sobie nóż, mocno przy tym dramatyzując, a potem ciska nim w genitalia Carsona. Nóż trafił i odskoczył w błoto.
— Mmmmmm — odezwał się Landau. — Milutko.
— Wiesz, że nic nie możesz poczuć przez pole, Landau — rzuciła mu Cazie. — Irina, trzy punkty. — Jeszcze raz podniosła inhalator do twarzy. Bardzo błyszczały jej oczy.
Irina rzuciła drugi raz. Nie trafiła.
— Och, tylko nie miej teraz czkawki — zawołał Landau. — Walnij mnie, kochana.
Walnęła. Trzeci nóż uderzył tuż nad wzniesionym penisem Carsona. Wszyscy wybuchnęli śmiechem i wznieśli radosne okrzyki.
— Sześć punktów! — krzyknął Terry. — Co wybierasz, Irino? Irina wpatrywała się uśmiechnięta w Carsona. On patrzył na nią wyczekująco. Jackson wyczuł, że w pokoju nastąpiła subtelna zmiana nastroju: stał się jakby bardziej napięty, wyczekujący, gorętszy.
— Wybiorę nóż dla siebie — orzekła Irina.
Landau zrobił zawiedzioną minę. Ale pod tym zawodem Jackson wyczuł także coś dziwnego — czyżby ulgę? Jeszcze raz popatrzył na tkwiące w stojaku noże, opatrzone połyskującymi pochewkami z pola Y. Po co to pole?
— Czekaj — odezwała się Cazie. — Jeszcze nie wybieraj. Terry, pomóż mi, ty leniu.
Cazie i Terry pozbierali z błota sześć rzuconych noży. Kiedy brnęli z pluskiem przez błoto, Terry gestem właściciela szybko maznął grudą błota przez plecy Cazie. Jackson uświadomił sobie nagle, że Terry wcześniej już z nią spał. W ramach ogólnej taplającej się w błocie gry wstępnej przed zabawą z nożami. Jackson poczuł, jak pierś ściska mu się boleśnie.
— Dobra, są już wszystkie — orzekł Terry. — Irino, wybieraj. Dwanaście noży — sześć lśniących, a sześć zabłoconych — wznosiło się fallicznie w swoim stojaku. Irina uklękła przed nimi w błocie, zacisnęła usta, przeciągając chwilę dokonywania wyboru. Inni przyglądali się, a na ich pięknych ciałach powoli zasychało błoto. Twarze napięte, w oczach podniecenie. Landau przeciągnął palcami po obojczyku. Jedna z kobiet przygryzła dolną wargę.
— Ten — oznajmiła w końcu Irina.
Wyciągnęła jeden z czystych noży, z rękojeścią rzeźbioną w prymitywną mamucią głowę. Kciukiem przycisnęła coś na trzonku. Lśnienie pola natychmiast zniknęło.
— Rozkosz czy ból, ból czy rozkosz — zaintonował Landau miękko. — Rozkosz czy ból…
Irina uśmiechnęła się do każdego z osobna, potem przeciągnęła nożem po usmarowanej błotem skórze ramienia. Trysnęła krew. Jedna z kobiet skrzywiła się. Landau obnażył zęby.
Przez długą chwilę nikt nawet nie drgnął. Potem Irina runęła w błoto, twarzą w dół. Cazie złapała ją za ramię i podciągnęła do pozycji siedzącej.
— Rozkosz! — zakrakał Landau.
Twarz Iriny zupełnie się zmieniła. Głowa odchylona do tyłu, grzbiet wygięty w łuk, ciało wstrząsane dreszczem. Potem drżąca zwaliła się na Cazie. Zamknęła oczy.
— Mocna dawka — odezwał się Terry. — Szczęściara Irina.
Cazie wybuchnęła śmiechem. Jackson nie mógł już na nią patrzeć. Stał do połowy odwrócony, po kostki w błocie.
To musi być jakiś selektywny stymulator nerwowy, uderzający prosto w centrum odczuwania przyjemności. Wywołujący nałóg, degenerujący, nielegalny. Z miękkiego ramienia Iriny nadal kapała krew. Czyściciel komórek zaraz się tym zajmie: naprawi rozcięcie szybciej, niż potrafiłby to sam organizm, zniszczy bakterie wywołujące infekcje, skonsumuje błoto, które dostało się do rany. Żadnego ryzyka.
— Co jest w nożach z „bólem”? — zapytał.
— Właśnie ból. Stymulator, który działa bezpośrednio na mózg — odpowiedział mu Terry.
— Baaardzo nieprzyjemny — dorzucił Landau. — A człowiekowi zdaje się, że to trwa eon.
— Jesteście chorzy — nie wytrzymał Jackson. — Wszyscy, co do jednego.
— O rany — jęknął Landau. — Będzie moralizowanie. — Jackson, to przecież przyjęcie — wtrąciła się Cazie. — Nie bądź ponurakiem.
Spojrzał na nią nieprzyjaźnie. Ona odpowiedziała mu uśmiechem, tuląc czule Irinę. Ci ludzie cierpią na kliniczny niedosyt wrażeń. Niedosyt wrażeń wywołuje nieustanne poszukiwanie wciąż nowych bodźców. Mógł im tu zaraz wyrecytować cały związany z tym proces biochemiczny: niedostateczny poziom monoaminooksydazy, serotoniny i kortyzolu. Spowolnione tętno, niska przewodność skóry, wysoki próg pobudliwości nerwowej. Nadprodukcja dopaminy, zakłócenia w równowadze między noradrenaliną a alintylomazą. A do tego, rzecz jasna, wszystkie te braki równowagi, które sami sobie tworzyli przy użyciu inhalatorów.
To, że zna się właściwe procesy biochemiczne, wcale człowieka nie uwalnia od obrzydzenia.
— Chodź, Cazie. Wychodzimy. Ja i ty. W tej chwili.
Ona jednak dalej się do niego uśmiechała, naga, okryta błotem, z pogrążoną w marzycielskiej śpiączce Iriną na kolanach. Oczywiście nie zgodzi się z nim wyjść. Zawsze odmawiała, kiedy czegoś zażądał. Nieoczekiwanie poczuł trwożne uniesienie. Odmówi. A on, po tym, co tu zobaczył, po tym, jak ją widział z tymi niskopobudliwymi zarazami… Po tym na pewno już się od niej uwolni. Wreszcie będzie po wszystkim. Będzie wolny.
— Dobrze, Jacksonie — odpowiedziała Cazie. — Idę. Ostrożnie położyła Irinę w błocie i wstała, ocierając grubą grudę błota, która przylgnęła jej do grzbietu dłoni.
— Hej, Caz, nie możesz teraz wyjść! — zawołał Terry. — Przyjęcie dopiero się zaczyna.
— Ja stoję następna — odezwała się jedna z kobiet. — Kto chce rzucać?
— Jako przegrany mam ten przywilej — wtrącił się Landau — przecież Irina nie pozwoliła mi wybrać noża.
— Cazie! Nie idź!
— Dobranoc — odpowiedziała Cazie. — Powiedzcie Irinie, że jutro do niej zadzwonię. — Wzięła Jacksona za rękę. Wyrwał swoją — niechętnie, gniewnie, złapany w sidła miłości.
Poszła za nim potulnie w stronę windy, potem korytarzem — nie spotkali nikogo, była trzecia rano — do jego mieszkania. Potem pod prysznic. Jackson dostrzegł, że nie wzięła ze sobą inhalatora.
— Przykro mi, Jack — powiedziała Cazie, kiedy oboje byli już czyści. — Nie pomyślałam, co robię. Jasne, że tobie nie podobają się takie przyjęcia. Tylko że… tak mi cię brakowało.
Patrzył na nią twardo, starał się podtrzymać w sobie odrazę i od razu wiedział, że mu się to nie uda.
— Wcale ci mnie nie brakowało. Po prostu chciałaś kolejnego dreszczyku. Jedyne, co ci się w życiu podoba, to zapewnianie sobie coraz potężniejszych dawek emocji.
— Wiem.
— To nie jest normalne, Cazie. Normalnym ludziom nie potrzeba do szczęścia nieustających, chorych podniet!
— W takim razie mamy teraz od cholery nienormalnych Wołów. Przytul mnie, Jack.
Stał sztywno, nie poruszył się nawet. Otoczyła go ramionami i przycisnęła się do niego. Poczuł jak jego nagi penis dźga ją prosto w brzuch. Unoszone oddechem miękkie piersi poruszały się rytmiczne na jego torsie.
— Och, Cazie — jęknął, na poły pożądliwie, na poły z rezygnacją. — Nie…
— Będę słodka — wymamrotała. — Jesteś taki dobry, że mnie pilnujesz…
I rzeczywiście była słodka. Czuła delikatna — wrażliwa Cazie, która niczego mu nie odmawia, która wszystko mu oddaje. Kiedy było po wszystkim, zasnęła z głową na jego ramieniu, zwinięta u jego boku w kłębek jak dziecko. Pościel była wilgotna od ich mokrych ciał, których nie wysuszyli po wyjściu spod prysznica, i od cudownych soków fizycznej miłości.
Jackson leżał bezsennie w mroku, tuląc ją do siebie — wolałby, żeby nie przychodziła tu za nim z tego przyjęcia; wolałby, żeby nigdy już nie wyszła z tej sypialni; wolałby, żeby sam był zupełnie inny, niż jest. Bardziej zdecydowany. Żeby umiał dłużej podtrzymać w sobie złość. Żeby umiał spisać Cazie na straty.
Są takie neurofarmaceutyki, które by to załatwiły. Zmodyfikowałyby mu procesy neurochemiczne, zmieniły stosunek neuroprzekaźników, hormonów i enzymów w organiźmie. Mniej CRF. Więcej testosteronu. Mniej serotoniny. Mniej inhibitorów przyswajania dopaminy. Więcej ADL.
A wtedy byłby taki jak tamci z przyjęcia: jak Terry, Irina i Landau.
Nie.
Nie mógł zasnąć. Z pół godziny przewracał się na łóżku, a potem dał sobie spokój. Ucałował Cazie w policzek, zarzucił na siebie szlafrok i podreptał do biblioteki.
— Caroline, proszę o wiadomości dla mnie.
— Tak, Jacksonie — odpowiedział ma jego osobisty system tym odrobinę oficjalnym tonem, który Jackson preferował. — Są cztery. Czy mam je przedstawić w kolejności, w jakiej napłynęły?
— Czemu nie? — Jackson nalał sobie wyjętej z kredensu whiskey.
— Wiadomość od Kennetha Bishopa, z Wichita. Dotyczy zakładów w Willoughby.
Główny inżynier TenTechu. W końcu sprawdził, co się dzieje w tej obłąkanej fabryce. O tydzień za późno. Może TenTech potrzebuje innego inżyniera. Chryste, jak Jackson nie znosi tego gówna.
— Wiadomość od Tamary Gould, z Manhattanu. Dotyczy przyjęcia.
Przyjęcie — ostatnia rzecz, o jakiej marzyłby Jackson dziś wieczorem, Czy Cazie chciałaby pójść? A gdyby ją wziął, to czy nie zostałaby z nim trochę dłużej?
— Wiadomość od Brandona Hilekera, z Yale. Dotyczy zjazdu absolwentów.
O Boże, ile to już minęło od jego licencjatu? Zjazd absolwentów. „A ty, co porabiasz Jackson? Jesteś lekarzem? Czy to nie troszeczkę… zbyteczne?”
— Wiadomość od Lizzie Francy. Dotyczy projektu dziecko.
Dziecko?! Projekt?! A co to ma znaczyć? Czy coś stało się dziecku, które Jackson przyjmował w zeszłym tygodniu? Ale dlaczego nazywa to „projektem”? Ale, z drugiej strony, co Jackson mógł wiedzieć o tym, czemu Amatorzy nazywają coś tak, a nie inaczej?
— Caroline, proszę podać mi treść tej wiadomości.
Na ekranie ściennym pojawiła się twarz Lizzie. Inaczej niż przy poprzednim ich spotkaniu, dziewczyna miała czujny wyraz twarzy i starannie uczesane włosy. W ciemnych oczach jarzyły się iskierki. Zauważył, że jej mowa brzmi bardziej jak wołowska niż amatorska. Czy to robota Victorii Turner?
— Mówi Lizzie Francy do doktora Jacksona Aranowa. Doktorze Aranow, dzwonię, bo potrzebuję pańskiej pomocy. To projekt, który wiąże się ze zdrowiem naszych dzieci — nie tylko tego, które pan przyjmował, ale wszystkich dzieci w naszym plemieniu. A może i innych plemionach. — Zawahała się, ton jej głosu trochę się zmienił. — Bardzo proszę nich pan oddzwoni. To naprawdę ważne. — Kolejna chwila wahania, potem dziwnie sztywny lekki ukłon. — Dziękuję.
— Koniec przekazu — odezwała się Caroline. — Czy życzysz sobie dać odpowiedź?
— Nie. Tak. — Jeśli dziecku przytrafił się jakiś wypadek… „Projekt”? — Proszę nagrać wiadomość.
— Nagrywam.
— Doktor Jackson Aranow do Lizzie Francy. Proszę podać mi więcej szczegółów. Czy dziecko wymaga pomocy lekarskiej? Jeśli tak…
Ku jego zaskoczeniu nagranie przerwało pojawienie się Lizzie Francy na żywo. To przecież wpół do piątej rano. Co ona wyprawia, włamuje się do jego systemu? No i jak ona to właściwie robi?
— Doktorze Aranow, dziękuję, że pan oddzwonił! Ja… my… rozpaczliwie potrzebujemy pańskiej pomocy. Czy mógłby pan…
— Czy z dzieckiem wszystko w porządku?
— Dziecko ma się dobrze. Widzi pan? — Poszerzyła zasięg ekranu i Jackson zobaczył, że karmi je właśnie piersią.
— W takim razie, dlaczego mówiłaś, że ten „projekt” dotyczy zdrowia dziecka?
— Bo dotyczy. Nie wiem, kogo jeszcze mogłabym prosić. To naprawdę bardzo ważny projekt!
Jackson odniósł wrażenie, że powinien natychmiast odłożyć słuchawkę. Amatorzy. Mieszanie się w ich sprawy było zawsze grubym błędem. Miłosiernie zaspokoić ich najbardziej podstawowe potrzeby — to i owszem. Woły tak właśnie próbowały robić — nie Wołów to wina, że Amatorzy odrzucili taką umowę społeczną — towary za głosy — dzięki której mogli zaspokajać swe potrzeby. A poza tym Amatorzy zawsze są trudni w kontaktach. Niewykształceni, pełni roszczeń, niewdzięczni, niebezpieczni. A widok pełnej piersi Lizzie w ustach jej dziecka przyprawiał go o jakiś szczególny niepokój. Pomyślał o Cazie śpiącej w jego łóżku.
— Czy słyszał pan kiedyś o kobiecie nazwiskiem Ellie Sandra Lester? — zapytała Lizzie.
Jackson wstrzymał oddech.
— Tak — odpowiedział — mów dalej.
DATA TRANSMISJI: 28 grudnia, 2120
DO: Bazy księżycowej Selene
PRZEZ: Stację naziemną Boston, satelitę GEO 1453-L (USA), stacja naziemna w Luna City
TYP PRZESŁANIA: Nie szyfrowane
KLASA PRZESŁANIA: Klasa B, transmisja opłacona ze środków prywatnych
POCHODZENIE: GeneModern, Inc., Boston, Massachusetts TREŚĆ PRZESŁANIA:
Pani Sharifi,
Jak już wspominaliśmy w naszych poprzednich dwóch transmisjach, GeneModern jest zainteresowana nawiązaniem współpracy handlowej z bazą Selene w celu kontynuowania produkcji opatentowanego przez Was środka zwanego Czyścicielem Komórek TM. Jesteśmy przekonani, że naszym urządzeniom laboratoryjnym, jednym z najlepszych na świecie, udało się powtórzyć niektóre z nie opatentowanych aspektów dokonanego przez Was przełomu w biologii wewnątrzkomórkowej (zob. załączone dokumenty). Reszta zaś jest nie tylko prawnie zastrzeżoną własnością, ale — bądźmy szczerzy — pozostaje na razie poza naszymi możliwościami. Jednakże nasz ewentualny wkład we współpracę z bazą Selene to nie mające sobie równych możliwości wytwórcze, znakomita dystrybucja na skalę międzynarodową i wysoki procent inwestycyjny. W związku z Waszą przeprowadzką do Selene dwa pierwsze aspekty mogą okazać się bardziej niezbędnie niż kiedyś, a ostatni pozwoli Wam uniknąć finansowych nakładów, z jakimi musiało się wiązać Wasze poprzednie przedsięwzięcie. Co więcej, nasz system zabezpieczania danych, zaprojektowany przez Kevina Bakera, należy do najdoskonalszych na świecie (zob. załączone dokumenty).
Wierzymy, że możliwości ROI w partnerstwie między GeneModern a Selene są bezprecedensowe. Dlatego więc GeneModern uprasza o jak najrychlejszą odpowiedź.
Ze szczerym oddaniem,
Gordon Keller Browne, Prezes GeneModern, Inc.
POTWIERDZENIE: Nie otrzymano
— DLACZEGO NIE POPROSIŁAŚ MNIE? — PYTAŁA VICKI. — Mogłabym ci pomóc równie dobrze jak Jackson Aranow!
— Jest Wołem — odparła Lizzie. Nie znosiła, kiedy Vicki była na nią wściekła. Vicki miała być jej faworytem. Takie było jej zadanie.
— Lizzie, ja też jestem Wołem — przypomniała jej.
— Ale ty nie mieszkasz z Wołami, no nie? Już nikogo tam nie znasz. A doktor Aranow zna inne Woły. — Lizzie usłyszała, jak w jej słowach zaczyna pobrzmiewać mowa Amatorów, jak zawsze kiedy była czymś podniecona lub przygnębiona. Przetoczyła się na plecy i skrzyżowała ręce na piersiach.
Obie kobiety leżały pod kopułą żywieniową, przyjmując późne śniadanie. Były zupełnie same, z wyjątkiem Dirka, który spał obok nich na ciepłym, suchym gruncie. Metr dwadzieścia nad ich głowami specjalny plastik tak skupiał słabe promienie listopadowego słońca, że wcale nie trzeba było włączać stożków Y, przysłanych przez Aranowa z TenTechu. Słońce wtapiało się w skórę Lizzie; zdawało jej się, że czuje, jak jej ciało absorbuje składniki odżywcze z gleby, a energię z powietrza. Miała do Vicki żal, że nie pozwala jej cieszyć się w spokoju tym zwykle cudownym uczuciem.
— Pomyślałam, że doktor Aranow mógłby znać Harolda Winthropa Waylanda i Ellie Lester — wyjaśniła. — I rzeczywiście znał.
Vicki odsunęła włosy z twarzy i zmarszczyła brwi.
— No, dobra — co Jackson powiedział ci o Waylandzie? Jakie przekazał ci informacje, których ja sama nie mogłabym zdobyć równie sprawnie?
— Że nadzorca okręgowy Wayland nie żyje i w takim…
— Już o tym wiedzieliśmy!
— A osobą, która powinna powiadomić o tym władze, jest jego prawnuczka. Ellie Lester.
— Prawnuczka? Ile lat miał ten nadzorca okręgowy?
— Nie wiem. Ale ona jest jego najbliższą krewną i powinna była powiadomić władze stanowe, żeby mogli zorganizować wybory i zapełnić wakat. A ona nie zawiadomiła.
— No jasne, że nie zawiadomiła — odparła Vicki. — Po co sobie zawracać głowę, skoro nikt już nie głosuje, bo wszyscy Amatorzy krążą po kraju jak banda nomadów? Nomadzi nie mają stałego zameldowania. Ani okręgowych magazynów. Stanowisko nadzorcy okręgowego miało umożliwić start do kariery politycznej. Samo w sobie nie zapewniało między Wołami żadnej władzy.
— Niemniej powinna była zgłosić w stolicy stanu, że trzeba zwołać nadzwyczajne wybory — powtórzyła uparcie Lizzie.
Vicki uśmiechnęła się pod nosem.
— Nieustannie zdumiewa mnie, że jedne zasady uznajesz za godne przestrzegania, a inne łamiesz bez najmniejszych skrupułów. Żadnych chochlików nie ma w twoim niestałym umyśle?
— Co?
— Nieważne. Chociaż… To rzeczywiście dziwne, że system nie był zaprogramowany tak, by automatycznie powiadamiać władze o śmierci oficjalnie wybranych urzędników. Ale z drugiej strony może i powiadomił Harrisburg. Co jeszcze Jackson Aranow powiedział ci o Ellie Lester?
— Niezbyt wiele — odparła Lizzie. — Ale mówił o niej… tak jakoś dziwnie.
— Jak to dziwnie?
— Nie wiem. Powiedział też, że nam pomoże.
— Wcale go nie potrzebujemy.
— W każdym razie on tu przyjedzie. Dziś po południu.
— A czy weźmie ze sobą dla obrony tę drapieżną i dziką Cazie Sanders?
— Nie wiem.
— Myślę — rzuciła zjadliwie Vicki — że skoro poczułaś taką przemożną potrzebę znalezienia sobie kolejnego faworyta wśród Wołów, mogłaś wybrać kogoś sensowniejszego niż Jackson Aranow.
Lizzie nie odpowiedziała. Tuliła do siebie Dirka w nadziei, że się obudzi i zechce ssać. Dirk jej nie krytykuje. Był źródłem jej nieustannego zachwytu — spokojne i pogodne dziecko, które już zaczynało się uśmiechać. Mama mówiła, że to gazy, ale to nieprawda — dzisiaj już nikt nie miewa gazów. To po prostu mama musi zepsuć Lizzie każdą przyjemność, tak samo jak teraz Vicki. Ona, Lizzie, nigdy tak nie będzie robić Dirkowi.
Nigdy nie powie mu, że nie ma racji, nigdy nie będzie się go czepiać, nigdy nie przybierze tego ostrego tonu, którym dorosły smaga dziecko i niszczy wszystkie jego plany. Lizzie ma zamiar być idealną matką. Nie popełni ani jednego błędu, wychowując swego bezcennego synka. Kiedy Dirk ssał i jego ciemnoniebieskie oczka wpatrywały się bezustannie w jej twarz, a w ramionach czuła jego solidne, krzepkie ciałko, miała ochotę umrzeć ze szczęścia. Owijała go w niekonsumowalne szmatki, żeby nie zachodziło samoodżywianie i nie skrócił się okres karmienia piersią. Ona nigdy nie zawiedzie swojego Dirka. I sprawi, że świat stanie się dla niego bezpieczniejszy — bez względu na to, ile Vicki będzie z niej szydzić.
— O wilku mowa. Oto nadlatuje helikopter.
Doktor Aranow wylądował za budynkiem, niedaleko poletka żywieniowego. Lizzie i Vicki wciągnęły na siebie kombinezony, niekonsumowalne, stare i podniszczone, ale nadal ciepłe i w jaskrawych kolorach. Kombinezony nie płowieją. Ten Lizzie był żółty, Vicki — turkusowy. Vicki uśmiechała się, kiedy wkładała koszulę, uśmiechem, który wydał się Lizzie pełen wyższości. Czasem Lizzie zdawało się, że już nie potrafi lubić Vicki tak jak w dzieciństwie.
— Witaj, Lizzie. Witam, pani Turner — rzucił im doktor Aranow od wejścia do namiotu.
— O, nasz dobry doktor — odpowiedziała Vicki, nadal uśmiechnięta. Doktor Aranow spłonął rumieńcem. Lizzie poczuła, że coś jej umknęło. Od razu przeszła do sedna.
— Doktorze Aranow, potrzebujemy pańskiej pomocy. Mamy już plan, ale potrzebujemy pana, by móc go zrealizować.
— Tak właśnie mówiłaś przez telefon. Jak się miewa dziecko?
— Och, mały jest cudowny. — Lizzie znów usłyszała zmianę w swoim głosie, ale dostrzegła też, jak oba Woły patrzą na nią z rozczuleniem. Zaraz pomyślała cieplej o Vicki. — Ssie jak pompa próżniowa.
— To dobrze — odpowiedział doktor Aranow. — Chciałbym go trochę pooglądać.
— A po co? — parsknęła Vicki. — W poszukiwaniu infekcji? Rumienia pieluszkowego? Naczyniaków?
— Wciąż jeszcze spotyka się nieprawidłowości w budowie i funkcjonowaniu gruczołów — odparł sztywno Aranow. — Wprawdzie czyściciel komórek je eliminuje, ale nie potrafi stworzyć tego, czego od początku nie ma.
— Ale Dirk nie ma żadnych wad! — oburzyła się Lizzie.
— Oczywiście, jestem pewien, że nie ma — uspokoił ją doktor Aranow. — To tylko rutynowe badanie. Ale najpierw powiedz, co to za plan, do którego potrzebujesz mojej pomocy?
— To… nie, chodźmy porozmawiać gdzieś indziej — odparła Lizzie. W tej chwili zmierzał już w ich kierunku nieduży tłumek — Tasha, Kim, George Renfrew i stary pan Plocynski, a Scott i Shockey oglądali uważnie helikopter. Jak do tej pory Lizzie nie omawiała swych planów z nikim oprócz Vicki. Co będzie, jeśli na dworze pojawi się jej matka? Lizzie nie miała ochoty odpowiadać teraz na pytania Annie.
— A gdzie indziej? — zapytała Vicki, nadal z tym swoim uśmiechem na twarzy.
— Wsiądźmy do helikoptera i odlećmy — podpowiedział Aranow.
— Nerwy, Jackson? — rzuciła ironicznie Vicki. — Nie jesteśmy luddystami wiesz? To, co widzisz na twarzy Shockeya, to nie święty gniew, to zawiść.
— Tak, helikopter, tak — powiedziała szybko Lizzie. Czy ktoś się sprzeciwi, kiedy będzie wsiadać do niego z doktorem Aranowem?
Nie sprzeciwiali się. A i helikopter był większy niż ostatnim razem — ten mógł pomieścić wygodnie czworo ludzi. Lizzie z dzieckiem wspięła się na przednie siedzenie, Vicki usiadła z tyłu. W całkowitym milczeniu doktor Aranow poderwał maszynę w górę, podleciał jakieś półtora kilometra w kierunku rzeki — tak szybko! — i posadził ją nad brzegiem, wśród zwiędłej trawy i grubych badyli przekwitłych astrów. Na przeciwnym brzegu śmignął sparszywiały królik. Lizzie wolałaby, żeby wylądowali w jakimś innym miejscu, ale bała się powiedzieć. A ten strach sprawił, że była na siebie zła i usłyszała, jak z jej ust wypływają słowa za głośne, zbyt władcze i zbyt amatorskie.
— Nadzorca okręgowy Wayland nie żyje. Dzwoniliśmy do jego biura i prosiliśmy, żeby otworzył dla nas magazyn, bo tu zostajemy, w tym jednym miejscu przez całą zimę. Program odpowiedział, że nie ma nas w rejestrze uprawnionych do głosowania w okręgu Willoughby, a bez tego nie możemy dostać chipów magazynowych. No to powiedzieliśmy, że się zarejestrujemy. Wtedy program powiedział, że w okręgu Willoughby wymaga się co najmniej trzymiesięcznego stałego pobytu. Więc się zgłosiliśmy i poczekaliśmy trzy miesiące. To było do wczoraj. Potem zadzwoniliśmy jeszcze raz, a program powiedział, za nadzorca Wayland jest chwilowo nieosiągalny.
— Skoro nie żyje, to jest permanentnie nieosiągalny — wtrąciła Vicki z tylnego siedzenia. Lizzie nie zwróciła na nią uwagi.
— Więc poszperałam trochę, żeby się dowiedzieć, gdzie ten nadzorca w ogóle jest. Nie było go nigdzie. W końca sprawdziłam księgi zgonów. Zmarł miesiąc temu. A pan podpisał świadectwo zgonu.
— Tak — potwierdził doktor Aranow. Jego twarz nie wyrażała absolutnie nic.
— Więc potem poszperałam trochę, żeby się dowiedzieć, czemu Harrisburg nie urządza dodatkowych wyborów, tak jak to powinni zrobić, kiedy umiera oficjalnie wybrany urzędnik służby publicznej. I okazało się, że władze stanowe w ogóle nie wiedzą, że nadzorca okręgowy nie żyje.
— Sprawdziłem to zaraz po twoim telefonie — odezwał się doktor Aranow. — Każdy utrzymuje, że to zakłócenie w funkcjonowaniu systemu.
— No tak, naturalnie — znów wtrąciła się Vicki. — Pozwól, że zgadnę, Jackson. W czasie nie wyjaśnionej nieobecności Waylanda nie miał kto autoryzować działań służb publicznych okręgu, więc nikogo to nic nie kosztowało. Prawnuczka Waylanda trzyma w garści jego całą, nie taką znów nieznaczną fortunę, a to ciekawy zbieg okoliczności, bo awaria, która wprowadziła zamieszanie w łączności z Harrisburgiem, wzięła się właśnie z jej domowego systemu.
Doktor Aranow obrócił się w fotelu, żeby popatrzeć na Vicki.
— Zna pani Ellie Lester?
— Nie. Ale dobrze znam Woły.
— Z punktu widzenia tego, kto odszedł? Tak jak Lord Jim znał marynarkę handlową?
— Raczej tak jak Horacy znał rzymskie legiony.
O czym oni w ogóle mówią? Lizzie przestała kontrolować rozmowę. Powiedziała zatem głośno:
— Więc powiedziałam w Harrisburgu, że powinni zorganizować dodatkowe wybory, a oni odrzekli, że mają taki zamiar. Pierwszego kwietnia. Są dwaj kandydaci i obaj nadali swoje przedwyborcze przemówienia na kanale 63. Ale…
— Obie przemowy — przerwała jej Vicki — zawierają, naturalnie, te same stare, wymęczone obietnice, te same przysięgi bez znaczenia i zapewnienia o stałych i rzetelnych usługach. A do pozaenklawowych wyborów w okręgu Willoughby jest zarejestrowanych dokładnie dwustu sześćdziesięciu uprawnionych do głosowania. Nasze plemię plus jeszcze kilka w enklawach górskich, siedzą w nich te Woły, które na stałe wyjechały z Manhattanu do swoich letnich domków jeszcze w czasie Wojen o Przemianę. W ucieczce przed rewolucją. Robotnicy łączcie się, bo nie macie do stracenia nic prócz swoich magazynów.
— A więc my… — próbowała dokończyć Lizzie.
— Pomysł jest po części taki — nie dała jej dojść do słowa Vicki — że ty, ze swą nienaganną wołowską wiarygodnością, możesz pomóc nam odkryć wewnętrzną politykę obu tych kandydatów. Ażeby umożliwić…
— Ja mam mówić! — przerwała jej Lizzie tak głośno, że Dirk rozbudził się i zamrugał oczyma. — Vicki… ja mam mówić. To mój pomysł. Mój.
— Przepraszam, dziecinko — odrzekła Vicki, kładąc jej dłoń na ramieniu, ale to jeszcze bardziej wytrąciło Lizzie z równowagi.
— Nie jestem dziecinką. Już ci mówiłam!
A wtedy Vicki i doktor Aranow wymienili się spojrzeniami, z których widać było jasno, jak ich rozbawiła, więc tak się wściekła, że już nie dbała wcale o to, że wreszcie w czymś się ze sobą zgodzili. Nie obeszło jej nawet, że to dobrze dla jej planu. Oboje myślą, że wciąż jest małym dzieckiem. I oboje się cholernie szybko przekonają, że tak nie jest. W końcu ona jest Lizzie Francy, najlepszym szperaczem komputerowym w tym kraju, jest matką i ma zamiar sprawić, że jej dziecku będzie się żyło lepiej na tym świecie. Zrobi to sama, jeśli będzie trzeba. A wtedy dopiero zobaczą. Bo jej plan na pewno się uda i tym razem nie przeszkodzą jej nawet wołowskie prawa. Odezwała się więc lodowatym tonem:
— Mamy zamiar wystawić do wyborów własnego kandydata na nadzorcę okręgowego. Kogoś z naszego plemienia. Amatora.
No, teraz już lepiej. Doktor Aranow spojrzał na nią zaskoczony. Jakby była kimś, kogo nawet Wół musi zauważyć!
Ale wtedy jego wyraz twarzy się zmienił i doktor powiedział łagodnie — o wiele za łagodnie:
— Ależ Lizzie, nawet jeśli uda ci się to przeprowadzić… Nawet jeśli uda ci się wybrać Amatora na nadzorcę okręgowego… czy nie wiesz, że Woły uiszczają podatek w ten sposób, że opłacają różne usługi z własnych pieniędzy? W zamian za głosy? W ten sposób zapewniają — zapewniali — sobie władzę, która pozwalała im ustanawiać takie prawa, jakie im najbardziej pasują, a wam dostawały się rzeczy, których potrzebowaliście, żeby utrzymać się przy życiu. A jeśli wybierzecie Amatora, za co napełni ten wasz magazyn? Przecież o to właśnie chodzi, że nie macie pieniędzy. Widzisz, moja droga…
— Nie gadaj do mnie jak do dziecka, ty sukinsynu!
Aranow otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Lizzie słyszała, jak za jej plecami Vicki trzęsie się ze źle powstrzymywanego śmiechu. W tej chwili nienawidziła obojga. Ale przynajmniej Aranow będzie jej teraz słuchał. Dirk poruszył się w jej ramionach i jęknął cichutko. Lizzie zniżyła głos, a dziecko z powrotem odpłynęło w sen.
— Wiem o tym więcej niż pan. Nie wszystkie towary w magazynach pochodzą od samych polityków. Istnieje pula pieniędzy z podatków, do której dokładają się wszyscy, a potem dzieli się ją między poszczególne okręgi Pensylwanii i można je wydać na to, co jest akurat potrzebne. I ja chcę mieć te pieniądze.
— No no, Jackson, nie jesteśmy na bieżąco z rządowymi procedurami, co? — mruknęła pod nosem Vicki. — Medycyna to taka wymagająca kochanka.
— Chcę mieć te kredyty — powtórzyła Lizzie, ponieważ po raz pierwszy wyglądało na to, że doktor Aranow jest pod wrażeniem. Albo po prostu osłupiał. Czy osłupiał? Czy naprawdę to taka beznadziejna sprawa? Znów opadły ją wątpliwości. Może to naprawdę nie może się udać… Być może. Ale ona sprawi, że się uda.
— Ty? Osobiście? — zapytał doktor Aranow. — Chcesz się ubiegać o urząd nadzorcy okręgowego?
— Nie ja — odrzekła Lizzie. — Jestem jeszcze za młoda. Trzeba mieć osiemnaście lat.
Doktor Aranow obejrzał się przez ramię.
— Pani Turner?
— Och, na pewno — szydziła Vicki. — Wół, który wrócił do źródeł. Nie zagłosuje na mnie nikt w żadnym z obu obozów. Ale nie rób takiej przerażonej miny, Jackson… Ciebie też nie zamierzamy o to prosić.
— Oczywiście, że nie — pospieszyła z zapewnieniem Lizzie. — Naszym kandydatem będzie Billy Washington. Tylko że jeszcze o tym nie wie.
— Billy Washington? Ten starszy czarny mężczyzna, który odciągnął ode mnie twoją matkę, kiedy próbowałem odebrać twoje dziecko?
— Masz dobrą pamięć do nazwisk — znowu wtrąciła się Vicki. — Już właściwie sam możesz zostać politykiem.
— Tak, to Billy — odparła z zapałem Lizzie. — To mój ojczym. Zrobi to, jeśli ja go poproszę. Dla mnie i dla Dirka zrobi wszystko.
— „Plan dotyczący zdrowia dzieci” — rzucił doktor Aranow i skrzywił się, niezupełnie w uśmiechu. — Rozumiem. No cóż, wasza kampania może być całkiem interesująca. Co macie zamiar zrobić — zarejestrować wszystkich amatorskich nomadów w okręgu Willoughby przynajmniej na trzy miesiące przed elekcją, obiecać im dostęp do magazynu, jeśli będą głosować na pana Washingtona, a potem pokonać podzielonych wołowskich kandydatów przewagą liczebną?
— Tak! — potwierdziła z zapałem Lizzie. — I wiem, że nam się to uda!
— Nie jestem tego taki pewien. Wiesz, że obie partie establishmentu zmobilizują do walki własnych zwolenników.
— Już to przemyśleliśmy. Ustawimy w kolejce wszystkich głosujących, ale nikt z nich nie zarejestruje się przed dwudziestą trzecią trzydzieści trzydziestego pierwszego grudnia, ostatniego dnia przed tym trzymiesięcznym terminem. Wtedy będzie już za późno, żeby wołowscy kandydaci zarejestrowali więcej swoich ludzi. Nawet nie będą wiedzieć, jak padli.
— A czy dane liczbowe wskazują…
— W okręgu Willoughby są tylko cztery niewielkie enklawy — mówiła Lizzie, której natychmiast powróciła zwykła pewność siebie, kiedy chodziło o dane. — Ale to są tylko enklawy letnie. Całkowita liczba zarejestrowanych osób uprawnionych do głosowania w wyborach wewnątrzenklawowych wynosi ledwie cztery tysiące osiemdziesiąt osób. I to wszystko. Nie wiemy, ilu Amatorów przebywa aktualnie w okręgu, ale przypuszczalnie więcej, niż sądzimy — w opuszczonych miastach i fabrykach takich jak nasza. Pozostaną tam przez zimę. Możemy ich tu zarejestrować albo przerejestrować z innych miejsc.
— Z całej ich niezmiernej obywatelskiej dumy — dodała Vicki, ale Lizzie widziała, że wcale się nie uśmiecha.
— No cóż — powiedział — powodzenia. Ale mam jedno pytanie: skąd macie pewność, że nie pójdę i o tym wszystkim nie rozpowiem, żeby przed trzydziestym pierwszym grudnia zarejestrowało się tu więcej Wołów?
— Nie zrobi pan tego — odpowiedziała Lizzie. Dziecko w jej ramionach poruszyło się niespokojnie, więc ułożyła wygodniej jego małe, krzepkie ciałko. — Potrzebujemy pana.
— Do czego? — Sprawiał wrażenie zdenerwowanego, a Lizzie znów poczuła nagły przypływ pewności siebie. Umiała przyprawić Woła o zdenerwowanie!
— W dwóch sprawach. Chcielibyśmy, żeby dowiedział się pan czegoś na temat tych kandydatów: Susannah Wells Livingston i Donald Thomas Serrano. Mniej więcej jak podzielą się między nich głosy.
— Bo — wtrąciła znów Vicki — jeśli jeden z kandydatów dostanie sto procent głosów, Lizzie będzie musiała zarejestrować więcej ludzi, niż kiedy będzie pewna, że głosy podzielą się jak między misjonarzami a kanibalami. Albo jeśli, powiedzmy, jeden z kandydatów okaże się tak samo martwy jak Harold Wayland.
Doktor Aranow obrócił się na fotelu, żeby popatrzeć jej w twarz.
— Nie bierze pani tego wszystkiego zbyt poważnie, prawda?
— Wprost przeciwnie — odparowała Vicki — w ten właśnie sposób mówię, kiedy jestem śmiertelnie poważna. Kiedy jestem w nastroju żartobliwym, wygłaszam długie i pretensjonalne kazania umoralniające. Jak na przykład to: na historię można patrzeć w ten sposób, że jej wielkie wydarzenia widzi się przez pryzmat charakterów ich kluczowych postaci, ukształtowanych z reguły w nie sprzyjających środowiskach. Teoria ta mówi, że Napoleon, Hitler, Einstein i Ballieri dokonali w świecie tak głębokich zmian właśnie dlatego, że w dzieciństwie musieli się borykać z wieloma ograniczeniami i przeciwnościami losu.
— Kto to jest Napoleon? — zapytała Lizzie. — Albo ci inni, o których mówiłaś? Ten Ballieri?
— Nie wiesz, kim był Ballieri?
— Nie.
— Lewis Ballieri?! Z zeszłego wieku?
— Nie! I nic mnie to nie obchodzi! — Dlaczego ta Vicki nie może się zachowywać jak normalni ludzie? Ale gdyby tak było… Gdyby tak się zachowywała, nigdy nie zaczęłaby mieszkać wśród Amatorów, a Lizzie nigdy by nie dostała… Po namyśle całkowicie odrzuciła tę myśl.
— Udowodniłam, co było do udowodnienia — powiedziała Vicki do Aranowa.
Lizzie przesunęła trochę Dirka i pochyliła się w stronę doktora.
— Potrzebujemy pana jeszcze w drugiej sprawie.
— W jakiej?
Nie potrafiła nic wyczytać z jego twarzy — prawie wcale się nie zmieniała. Lizzie zaczerpnęła głęboko powietrza.
— Potrzebujemy pańskiego helikoptera.
— Mojego helikoptera?!
— Chcemy tylko pożyczyć. Musimy poszukać innych Amatorów, a nie możemy łączyć się przez sieć, bo ktoś mógłby nas podsłuchać. Musimy działać w tajemnicy, obejrzeć cały okręg z powietrza, żeby wypatrzyć wszystkie plemiona w górach i dolinach i żeby je odwiedzić. Vicki umie go pilotować. Wie, jak to się robi. Proszę. Tylko na parę tygodni. A kiedy wybiorą Billy’ego, użyjemy pieniędzy z podatków, żeby zdobyć strzykawki Przemiany i stożki Y. To właśnie będzie dla dzieci.
Doktor Aranow siedział w milczeniu. Na dworze zerwał się wiatr i zmarszczył powierzchnię rzeki. Na szarej skale przysiadła kracząca wrona. W końcu Aranow odezwał się łagodnie:
— Lizzie… Nie dostaniesz strzykawek z magazynów. Te trochę, co nam jeszcze zostało, nie jest na sprzedaż, za żadne pieniądze. Każda wołowska organizacja w tym kraju próbowała dotrzeć do Mirandy Sharifi w Selene, żeby ją błagać o więcej… Nie wiedziałaś o tym? Selene nie odpowiada. Wybranie Billy’ego Washingtona na nadzorcę okręgowego nic tu nie zmieni.
— W takim razie dostaniemy dla naszych dzieci te dawne jednostki medyczne — oświadczyła Lizzie. Mocniej przytuliła Dirka. A jakby tak nie był zmieniony, a gdyby przez cały czas musiała się martwić o infekcje, złą pogodę, pasożyty… Po raz pierwszy Lizzie odczuła, czym musiało być macierzyństwo dla jej matki. Mój Boże, przecież Annie co chwilę musiała się martwić, czy Lizzie coś się nie przytrafiło! Jak rodzice mogli tak żyć? Lizzie aż się wzdrygnęła ze zgrozy.
— Nie myślę… — zaczął doktor Aranow.
— Ależ myślisz — przerwała mu Vicki, a jej głos znów lekko się zmienił, przybrał taki ton, jakiego Lizzie nie słyszała już od lat. Vicki mówiła teraz do doktora tak, jak kiedyś zwykła mówić do niej, kiedy Lizzie była mała i chora. — Tak naprawdę, to ty chyba za dużo myślisz, Jackson. Ale tym razem nie myśl. Po prostu działaj. Zaraz poczujesz się lepiej, kiedy zrobisz dla Amatorów tę jedną, jedyną rzecz. Bez zamartwiania się przy tym na śmierć. I tak mało cię to będzie kosztować.
— Proszę mnie nie terroryzować, pani Turner.
— Nie terroryzuję. Próbuję tylko przedstawić naszą sprawę — sprawę Lizzie — we wszystkich jej aspektach. Teraz i ty jesteś takim aspektem. Nie prosiłeś się o to, ale tak właśnie się stało. Jeśli powiesz „nie”, będzie to takie samo oświadczenie, jak kiedy powiesz „tak”. Nie można zwlekać z decyzją. Wybór należy do ciebie. A ja próbuję tylko to wszystko jasno przedstawić.
Vicki i Aranow patrzyli na siebie w milczeniu. Lizzie zaczęła się zastanawiać, czy Vicki ma zamiar wspomnieć tę panią Aranow, czy jak ją tam zwał — tę, o której Vicki mówiła, że jest jego eksżoną. Ona nadal uważa go za swoją własność, mówiła Vicki. Lizzie nie bardzo rozumiała, na czym to ma polegać — można należeć do własnej rodziny, może i do własnego plemienia, ale przecież nie do kogoś, kto z własnej woli je opuścił. No przecież to tak, jakby powiedzieć, że Harvey może decydować za Lizzie tylko dlatego, że jest ojcem Dirka! Świat taki nie jest. Z drugiej strony, jeśli wzmianka o pani Aranow pomoże doktorowi podjąć decyzję korzystną dla nich… Ale może lepiej będzie, jak Lizzie zostawi to Vicki. W końcu to Vicki jest tu Wołem. Choć nikomu w całym plemieniu nie śniłoby się jej tego wypominać.
Vicki odezwała się teraz zupełnie innym tonem:
— Czy nigdy nie zapragnąłeś, Jack, żeby walka klas potoczyła się jakoś inaczej? Żeby obie strony nie musiały płacić aż tak wysokiej ceny?
Dla Lizzie te słowa nie miały żadnego sensu. Jaką to znów cenę płacą Woły? Woły były urzędnikami służby publicznej, zarządzały wszystkim tak, żeby Amatorzy mogli cieszyć się życiem — a przynajmniej kiedyś tak robiły. Teraz mają pewnie o wiele mniej pracy. Czy im się to nie podoba? Jaką cenę musieli płacić, skoro nie zapełniają już magazynów, nie dostarczają jednostek medycznych i linii żywieniowych? Vicki plecie bez sensu.
Ale doktor Aranow zapatrzył się teraz przed siebie, za okno helikoptera. Lizzie odnosiła jednak wrażenie, że wcale nie widzi rzeki ani łąk, ani zimnego lasu. Widział teraz jakieś inne miejsce, jakichś innych ludzi, nie ją ani Vicki. Kogo?
— W porządku — powiedział w końcu. — Pod jednym warunkiem. To nie będzie ten helikopter. Nie chcę, żeby ktoś go zauważył, wyśledził i żeby mi potem zatkały system wściekłe przekazy od ludzi, którzy kiedyś byli moimi przyjaciółmi. Zaopatrzę was w helikopter wynajęty na jakąś nie istniejącą firmę z innego stanu.
— Och, dziękuję, doktorze! — zawołała Lizzie. Pochyliła się i pocałowała Aranowa w policzek. Przy tym ruchu jej pierś przycisnęła się na chwilę do twarzy Dirka, a dziecko sennie zaczęło ssać. Kiedy odkryło pod wargami materiał, zakwiliło i skrzywiło się. Lizzie rozpięła koszulę i podała mu pierś.
Udało jej się. Wydębiła helikopter od doktora tak, jak wyszperała dane z banków sieciowych.
— I dowie się pan czegoś o tych innych kandydatach? Proszę! — dodała jeszcze.
— Czemu nie — odparł, ale nie tak uszczęśliwionym tonem, na jaki liczyła Lizzie.
— Rozchmurz się, Jackson — dodała Vicki. — Zaangażowanie boli tylko za pierwszym razem.
— Z pani to zupełny pastoralny filozof, wie pani? Czy w ramach naszej umowy może pani przestać udzielać mi lekcji?
— Ależ ty to lubisz. Wystarczy spojrzeć na Cazie.
— Vicki! — rzuciła z naciskiem Lizzie. Ale doktor tylko się uśmiechnął. Nie był to szczególnie miły uśmiech, ale jednak uśmiech. Wcale się nie wściekł na Vicki za tę paskudną uwagę. Dlaczego? Lizzie nigdy nie zrozumie Wołów.
Ale wcale nie musi. Obiecał, że zrobi, o co prosiła. Lizzie wygrała.
Teraz musi tylko przekonać Billy’ego. Ale to będzie łatwe — Billy przez całe życie nigdy niczego jej nie odmówił.
— Nie — powiedział Billy.
— Nie? Nie?!
— Nie. Nie ma mowy.
— Ale… ale to dla Dirka!
Billy nie odpowiedział. On i Lizzie siedzieli na zwalonym pniu w lesie, z rozpiętymi kurtkami, bo listopadowe popołudnie niespodziewanie zrobiło się bardzo ciepłe. Billy kochał las. Przed Przemianą był jedynym we Wschodnim Oleancie człowiekiem, który samotnie chadzał do lasu, żeby pobyć trochę wśród drzew. Teraz robiło tak więcej ludzi, ale Billy nadal był tym jedynym, który zimą znikał w lesie na całe dnie. W każdym razie na tyle dni, na ile pozwalała mu Annie. A za każdym razem, kiedy Annie zaczynała zrzędzić i narzekać na jego nieobecność — dokładnie w tej samej chwili, jak zawsze zdawało się Lizzie — Billy wracał do domu. Wchodził do obozu tym swoim mocnym krokiem, który odzyskał po Przemianie, a nie powłóczącym krokiem staruszka. Do spodni przywierały mu zeschłe liście, we włosach miał drobniutkie gałązki, a Annie piszczała, kiedy ją przytulał, bo przecież nie golił się już od tak dawna. Ale oddawała mu uścisk, mocno i czule, a potem znów wracała do zrzędzenia i narzekania.
Lizzie wiedziała, że Billy będzie w lesie, że sprawdza swoje wnyki, więc poszła jego śladami. Kiedy chciał się schować, nikt nie zdołałby go wytropić, ale tym razem mu nie zależało. Lizzie zostawiła Dirka z Annie. Teraz żałowała, że nie wzięła dziecka ze sobą. Może Dirk zmiękczyłby starego uparciucha.
Billy był już za stary. W tym cały kłopot. Nawet jeśli starzy ludzie byli po Przemianie zdrowi i silni, nadal myśleli po staremu. Lizzie uspokoiła się, żeby próbować przemówić mu do rozumu.
— Dlaczego nie chcesz kandydować na nadzorcę okręgowego? Czy nie rozumiesz, że to nam pomoże zdobyć wszystko, czego potrzebujemy — więcej robotów, jednostki medyczne dla nowych dzieci, lepsze buty? Nie rozumiesz tego?
— Rozumiem.
— No to dlaczego nie chcesz kandydować w wyborach? To się uda, Billy!
— Nie uda się, jeśli ja będę kandydował.
Lizzie zagapiła się na niego w zdumieniu. Mężczyzna oderwał gałązkę zeschłego klonu i zaczął dłubać nią w ziemi.
— Lizzie, widzisz tę ziemię? O tej porze, w listopadzie, powinna już być zamarznięta.
— A co to ma wspólnego z…
— Poczekaj. Ziemia nie jest zamarznięta dlatego, że mieliśmy wyjątkowo ciepłą jesień. Nikt nie mógł tego przewidzieć. Po prostu tak się zdarzyło. Ale my nie wiedzieliśmy, że tak się zdarzy i przygotowaliśmy się na ciężką zimę. Zwędziliśmy tyle koców i kombinezonów, ile się dało, uszczelniliśmy nasz dom, no i mamy te stożki, które ty i Vicki wydostałyście od TenTechu.
Lizzie czekała cierpliwie. Nie było sensu popędzać Billy’ego. Zawsze w końcu robił to, czego od niego chciała, ale czasem zabierało mu to sporo czasu.
— Przygotowaliśmy się na ciężkie czasy, bo wiedzieliśmy, że nadejdą, chociaż w końcu nie nadeszły. Inaczej bylibyśmy głupcami. Zgadza się, kochanie?
— Zgadza się — odparła Lizzie.
Billy dalej grzebał patykiem w ziemi.
— Jeśli ty i Vicki macie zamiar zrobić te wołowskie wybory, musicie przewidzieć nadchodzące wydarzenia i dobrze się do nich przygotować. Woły nie są głupie i nie grają fair jak pogoda. Tam gdzie chodzi o Amatorów, Woły zawsze będą zimne.
„Ale nie Vicki ani doktor Aranow” — chciała powiedzieć Lizzie, ale mu nie przerwała.
— Kiedy ja będę kandydował na nadzorcę okręgowego, przegramy. Nikt na mnie nie będzie głosował. Nie tylko Woły, ale i Amatorzy z innych plemion. Tak samo jak nie będą głosować na ciebie albo Annie. To my byliśmy pierwszymi Odmienionymi. To my wytropiliśmy Mirandę Sharifi w jej podziemnym laboratorium i zażądaliśmy, żeby nam pomogła, kiedy byłaś chora. To my widzieliśmy Mirandę na własne oczy i z nią rozmawialiśmy.
— Ale to wszystko jest przecież dobre!
— Tak. Ale jest też inne. Różni nas od reszty. A większość ludzi nie lubi innych. Budzą niepokój. Nie słuchasz kanałów z rozmowami w okręgu?
Lizzie nie słuchała. Miała za dużo ważniejszych, bardziej interesujących banków danych do zbadania, żeby wysłuchiwać tych nie kończących się plemiennych plotek, pogłosek i drobnych planików na lokalnych łączach. „Ktoś mi mówił, że jego koleś słyszał na wołowskim kanale w Nowym Jorku, że w Baltimore jacyś ludzie wyremontowali tor skuterowy i działa…” „No to jak jesteś z Glenn’s Falls, musisz znać moją cioteczną kuzynkę Pamelę Cantrell, ma metr sześćdziesiąt pięć i…” „Mamy tu poletko żywieniowe, jest takie duże, że…”
— Ludzie gadają — mówił dalej Billy. — Ale nawet po Przemianie nie mają zaufania do pomysłów i planów, które są inne niż to, do czego się przyzwyczaili. Może właśnie przez Przemianę. Tyle już mieliśmy nowego… A ty tu sobie przychodzisz z zupełnie nowym pomysłem, może i niebezpiecznym, jeśli Woły się na ciebie wściekną. A jak w dodatku na urzędnika służb publicznych będzie kandydować ktoś, kto się różni od reszty — ludzie zrobią się niespokojni. Nie będą na mnie głosować.
— Ale…
— A poza tym — mówił dalej łagodnym tonem — jesteśmy rodziną, przez którą ci z ANGS aresztowali Mirandę Sharifi, nawet jeśli to nie nasza wina i nawet jeśli ją potem wypuścili. Mirandę Sharifi! Nie, Lizzie, kochanie, nikt na mnie nie zagłosuje w wołowskich wyborach. Ani na Annie, ani na Vicki, ani na ciebie. Nikt.
— No to na kogo?! — wykrzyknęła Lizzie. — Na kogo będą chcieli głosować?
— Na kogoś, kto jest już trochę znany — Billy wstał. — Może na kogoś, kto był kiedyś burmistrzem. Kiedyś Amatorzy byli burmistrzami, a to jakby część władz.
To prawda. Lizzie rozważała to sobie przez chwilę. Burmistrzami w amatorskich miasteczkach — kiedy jeszcze były jakieś amatorskie miasteczka — zawsze byli Amatorzy, którzy umieli mówić po wołowsku. To oni zawsze załatwiali sprawy przez terminal, kiedy jeszcze każde miasteczko miało własny terminal, jeszcze przed Wojnami o Przemianę. Z burmistrza wszyscy trochę się podśmiewali i dokuczali mu, że musi pracować jak Wół, kiedy wszyscy inni korzystają z życia, mimo że nawet wtedy burmistrze nie musieli pracować tak ciężko, jak teraz pracują wszyscy. Przez tę pracę burmistrza każdy uważał za matołka; prawdziwy Amator-arysto nikomu nie służy — on jest obsługiwany. Przez Wołów. Albo tak przynajmniej uważali wtedy wszyscy, których znała Lizzie.
Ale burmistrz to dobrze znana postać, która negocjuje z Wołami. Która zgłasza awarie, przedstawia żądania elektoratu nowo wybranym urzędnikom, wzywa policję, straż leśną albo technicznych, kiedy są potrzebni. Może Billy ma rację. Może Amatorzy z okręgu Willoughby prędzej zagłosują na kogoś, kto był kiedyś burmistrzem. Ale czy jakiś burmistrz zgodzi się wystartować w wyborach?
— Znasz jakichś burmistrzów, Billy? W naszym plemieniu nie ma żadnego.
Billy uśmiechnął się do Lizzie, która dalej siedziała na zwalonym pniu.
— Właśnie, że jest. Nie wiesz? Tak to się właśnie kończy, kiedy ktoś przez cały czas szpera w tych swoich cudacznych bazach danych, zamiast pogadać trochę z ludźmi.
Lizzie rozgrzał od środka malutki płomyczek. Billy był dumny z jej szperaczych umiejętności. Billy zawsze był z niej dumny, nawet kiedy była jeszcze małą dziewczynką, składającą do kupy zepsute roboty, próbującą na chybił trafił czegoś się nauczyć.
— Kto jest burmistrzem, Billy?
— Kto był burmistrzem.
— No dobra — kto był burmistrzem?
— Shockey — odpowiedział Billy, a Lizzie poczuła, jak jej usta układają się w „O”. Billy uśmiechnął się. — Czy to nie zaskakujące, jacy ludzie pojawiają się w pewnych miejscach? Tego właśnie nauczyła mnie Przemiana, kochanie. Nigdy niczego nie możemy wiedzieć na pewno. Niczego.
— To wcale mnie nie zaskakuje — oznajmiła Vicki. — Masz, weź Dirka, jest głodny.
Lizzie odebrała dziecko. Już samo wzięcie go w ramiona sprawiło, że przebiegła ją znajoma fala ciepła. Przysiadła oparta o piankową ścianę swojego pokoiku i rozpięła górę jaskrawożółtego kombinezonu. Głodne usteczka Dirka przylgnęły do brodawki Lizzie jak kierujący się na ciepło pocisk. Przez ciało Lizzie — od brodawki przez brzuch aż po samo krocze — przeleciał dreszcz, pół macierzyński, pół erotyczny. Lizzie wciąż jeszcze trochę się tego wstydziła — to chyba nie jest w porządku podniecać się przy własnym dziecku! Ale działo się tak za każdym razem, więc w końcu postanowiła, że nikomu o tym nie będzie mówić. Tylko coraz bardziej irytowała ją Vicki, która siedziała tu, obok Lizzie, na jej własnym łóżku i patrzyła na nią tak, jakby o wszystkim wiedziała. Vicki — która nigdy nie urodziła i nie karmiła dziecka!
— No cóż, ja byłam zaskoczona, Billy też. Shockey! Po prostu nie wygląda na takiego, co mógłby gdzieś być burmistrzem.
Vicki uśmiechnęła się tylko.
— A twoim zdaniem, jacy ludzie zajmują się zwykle polityką?
— Tacy jak Jack Sawicki. Tacy, których interesuje, jak pomóc swojej wiosce, i tacy, których nie obchodzi, że ludzie czasem się z nich podśmiewają. Shockey zaraz się wścieka, jak się z niego chociaż trochę pożartuje, i nie wydaje mi się, żeby choć raz w życiu chciał pomóc komu innemu poza sobą.
— A ty właśnie dlatego promujesz to nasze śmiałe polityczne przedsięwzięcie? — rzuciła niewinnie Vicki. — Odczuwasz palącą potrzebę niesienia pomocy innym plemionom w okręgu Willoughby?
— Oczywiście, że… — zaczęła Lizzie, ale zaraz urwała. Vicki znów się uśmiechnęła.
— Lizzie, skarbie, ludzie, którzy garną się do polityki, są w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach dokładnie tacy jak Shockey. Chcą własnych korzyści, władzy i żeby świat tańczył tak, jak mu zagrają. Tak samo jak ty chcesz dla swojego plemienia towarów z magazynów i władzy nad pieniędzmi z podatków. Jedyna różnica polega na tym…
— Ale ja tego nie chcę dla siebie! Chcę tego dla Dirka, Billy’ego, mamy i…
— Naprawdę? A gdyby tak Billy i Annie ruszyli jutro na południe, a nasz zawsze hojny Jackson Aranow zaopatrzył cię we wszystko, czego zechcesz, a w dodatku otworzyłby konto na numer obywatelski Dirka, czy porzuciłabyś ten swój królotwórczy spisek? Nooo?
Lizzie nic nie odpowiedziała.
— Nie wydaje mi się. Nie ma w tym nic złego, Lizzie — w pilnowaniu własnych interesów. O ile nie będzie to jedyny przedmiot twoich zainteresowań. Ktoś, kogo znałam, powiedział mi kiedyś…
Oho, zaczyna się, pomyślała Lizzie. Ułożyła wygodniej chciwie ssącego Dirka.
— …że jest pięć stadiów relacji międzyludzkich. Po pierwsze, zdrowe negocjacje z pozycji zasadniczo podobnych. Po drugie, zupełna obojętność, bez żadnych paktów dwustronnych ani istotnej interakcji. Po trzecie, dominacja i zależność, to tak jak Amatorzy z Wołami. Po czwarte, ukryte dążenie do uzyskania dominacji, które nie przechodzi nigdy w otwartą walkę. Wreszcie, po piąte, rzeczywista wojna. Tak długo, jak będziesz trzymać się elekcyjnych praw, będzie to ukryta walka o własny interes. Nie ma w tym nic złego. Ale tak samo będzie postępował Shockey, choć może z mniejszym wyrafinowaniem niż większość polityków. Założę się, że we własnym mieście był burmistrzem tylko przez krótki czas, co?
— Nie wiem.
— Daję głowę. Jak nauczał kiedyś John Locke…
— Myślisz, że wiesz już wszystko, co?!
Vicki przyjrzała się jej uważnie. Lizzie spuściła oczy na dziecko, ale zaraz z powrotem podniosła na nią gniewny wzrok. No przecież to prawda. Vicki zawsze musi jej o wszystkim powiedzieć. Jakby sama wszystko wiedziała, a Lizzie była tylko jakimś komputerowo ciemnym… Amatorem.
— Właściwie — odezwała się Vicki cicho — nie wiem prawie nic, co jest szczególnie porażające, kiedy pomyśleć, że jeszcze kilka lat temu wydawało mi się, że rozumiem wszystko.
— Przepraszam — mruknęła Lizzie. Czy było jej przykro? Nie wiedziała. Ostatnio Vicki stale wywoływała u niej zmieszanie, a przecież kiedyś myślała, że Vicki jest taka wspaniała… Dzisiaj nic już nie jest takie samo.
— Nie przepraszaj. — Vicki wstała, rozprostowała zdrętwiałe nogi. — Chylę przed tobą czoło, Karolu Marksie.
— Co?
— Nic, kochanie. Zobaczymy się przy obiedzie, dobra?
— Dobra — wymamrotała Lizzie. Patrzyła, jak Vicki wychodzi z jej sypialni, i niknie za zniszczonym, postawionym na boku plastikowym stole, który tworzył jedną ze ścian. Nie obejrzała się. Lizzie przycisnęła Dirka; żałowała, że powiedziała Vicki to wszystko. Vicki była dla niej taka dobra, kiedy Lizzie jeszcze była dzieckiem. Ale… ona rzeczywiście zachowuje się tak, jakby wszystko wiedziała najlepiej. Każdy pomysł, każdy plan, jaki się pojawi albo… Dlaczego jest taka? Czy dlatego, że jest Wołem?
Lizzie wyciągnęła rękę nad głowę, starając się nie przeszkodzić dziecku, aż dotknęła palcami blatu komódki. Ściągnęła stamtąd swój terminal.
— Poszukiwania biblioteczne.
— Gotów — odpowiedział system.
— Dwie trzyzdaniowe definicje. Pierwsza: „Chylę przed tobą czoło”. Druga: Karol Marks.
— „Chylę przed tobą czoło” — to słynna fraza z preholograficznego zapisu rozrywkowego pod tytułem Casablanka. Był to rodzaj toastu, który protagonista wzniósł pod adresem protagonistki. We wczesnych latach dziewięćdziesiątych roku dwutysięcznego fraza na nowo stała się modna, jako wyrażenie ironiczne, znaczące mniej więcej tyle, co „Wygrałeś ten pojedynek”.
— Karol Marks był teoretykiem polityki, którego pisma służyły wielu dwudziestowiecznym rewolucjonistom za ideologiczną podstawę ich buntu. Był rzecznikiem socjalizmu, który zakładał wspólną własność środków produkcji. Mechanizmem, który według niego miał do niej doprowadzić, była walka klas.
— Wyłącz się — rzuciła Lizzie.
— Wyłączam się.
Walka klas. Czy właśnie o to ona, Lizzie, się doprasza? Czy Vicki naprawdę tak o niej myśli? I o Billym, Annie… Dirku?
Poczuła w ustach jakiś kwaśny posmak. Przełknęła ślinę, ale wrażenie wcale nie zniknęło. Miała zamiar poprosić Vicki, żeby z nią poszła przedstawić cały plan Shockeyowi. Ale teraz może jej nie poprosi. Może lepiej pójdzie sama, jeżeli Vicki odbiera to w taki sposób.
Dirk już się najadł i z powrotem zasnął. Lizzie przytuliła go mocno i pochyliła się, żeby wciągnąć w nozdrza jego słodki i czysty, niemowlęcy zapach. Ale nawet wtedy nie przeszedł jej ten kwaśny smak w ustach i w nosie.
Znalazła Shockeya z Sharon i jej dzieckiem, dziewięciomiesięczną Callie, kiedy łowili ryby nad rzeką. Było dosyć ciepło, więc zimowe kurtki oboje mieli rozpięte. Lizzie zobaczyła, że Sharon ma też pod spodem rozpiętą bluzkę. A więc tak się rzeczy mają.
Callie siedziała nad rzeką w niebieskim plastikowym koszu na bieliznę, obracając w małych, tłuściutkich piąstkach brudną plastikową kaczuszkę. Była ładnym dzieckiem, miała ciemne, miękkie włosy i wielkie oczy Sharon, ale kiedy tylko dostrzegła Lizzie, skrzywiła twarzyczkę i zaczęła rozpaczliwie rozglądać się za matką. Annie mówiła, że w tym wieku wszystkie niemowlęta są takie. Stają się nieśmiałe, boją się obcych i nieznanych rzeczy. Callie z tego wyrośnie, mówiła Annie. No, może Lizzie nie spędza z Sharon zbyt wiele czasu, ale przecież nie jest taka znów zupełnie obca — przecież należą do jednego plemienia. Miała nadzieję, że Dirk nie będzie przez to przechodził, kiedy podrośnie. Wyszła poza pole widzenia dziecka.
Sharon i Shockey pochylali się nad wędkami. Sharon zachichotała i pociągnęła dłoń Shockeya od wędki ku swojej rozpiętej bluzce.
— Cześć! — zawołała głośno Lizzie.
— Hej, Liz — odpowiedział prostując się Shockey. — Jak coś złapiemy, chcesz dla odmiany zjeść coś prawdziwego?
W tych słowach właściwie nie było nic złego. Plemię często jadło przez usta: jagody, orzechy, pieczonego królika, dzikie jabłko. Czasem i Lizzie odczuwała taką chęć, którą zaspokoić mógł tylko ostry kęs dzikiej cebuli. Po Przemianie nikt nie musiał się już kłopotać zdobywaniem żywności. Nie było nic złego w tym, że Shockey proponuje jej rybę. Chodziło o to, jak to powiedział — z oczyma śmiało utkwionymi w Lizzie, ustami wykrzywionymi w na wpół szyderczym półuśmiechu, z dłonią spoczywającą nadal na nagiej piersi Sharon. Nagość przy seksie to coś zupełnie innego niż nagość przy jedzeniu — nie powinna być publiczna. A Shockey zachowywał się tak, jakby był właścicielem Sharon. No cóż, w każdym razie Lizzie na pewno nie będzie miał na własność.
Jednak zmusiła się do uśmiechu.
— Jasne, jak coś złapiecie. Ale nie po to tu przyszłam. Mam dla ciebie pewną propozycję.
Shockey uśmiechnął się jeszcze szerzej, a ciemne oczy mrugnęły powoli. Lizzie dorzuciła prędko:
— Billy mi mówił, że byłeś kiedyś burmistrzem w jakimś mieście.
Uśmiech Shockeya natychmiast zniknął.
— Tak? I co z tego? Ktoś w końcu musiał być burmistrzem.
— Masz rację — odparła Lizzie. Patrzyła obojętnie w twarz Shockeya. — I ciągle jeszcze ktoś musi nim być.
— Już nie potrzebujemy burmistrzów — wtrąciła się Sharon.
— Ale potrzebujemy nadzorcy okręgowego. Harold Winthrop Wayland nie żyje.
Głos Sharon zrobił się głośniejszy i bardziej piskliwy.
— Shockey nie jest żadnym Wołem, Lizzie Francy, zapamiętaj to sobie!
— Jasne, że nie jest — odpowiedziała spokojnie Lizzie. — I o to właśnie chodzi.
— O co niby chodzi? — zaperzyła się Sharon tak głośno, że aż przestraszona Callie podniosła na nią wzrok znad swojej plastikowej kaczki. — Amatorzy nie pracują, nie są żadnymi nadzorcami okręgowymi!
— Nadzorca okręgowy zarządza dystrybucją do magazynów. Okręg Willoughby nie ma nadzorcy, no i nie ma nic w magazynach. Ale jak wybierzemy jednego z nas, to…
— To dalej nic nie będzie w magazynach! Przeszperaj sobie raz dla odmiany mózg zamiast tych wołowskich sieci. Shockey nie może wsadzić do tych magazynów żadnych towarów.
— Owszem, może — odparła Lizzie. Nagle poczuła, że ma dość gadania po amatorsku do tej głupiej dziewuchy. Zna Sharon przez całe życie i wie, że zawsze była tępa. — Istnieje kredytowa pula podatków stanowych, odłożonych z podatków korporacji, którą dzieli się między wszystkie okręgi. Jest to podstawa kredytowa, do której dokładają się wszystkie Woły. Jeśli zdołamy zarejestrować dostateczną liczbę Amatorów i przepchniemy kandydaturę Shockeya, będzie mógł wykorzystać część przypadającą na Willoughby, żeby zapełnić magazyny.
— Ale jak on…
— Przymknij się, Sharon, i daj mówić Shockeyowi. — Lizzie miała nadzieję, że Shockey się wścieknie na ten przytyk, że Sharon nim rządzi. Ale Shockey wcale się nie wściekł. Jego śmiałe oczy pod krzaczastymi brwiami nabrały marzycielskiego wyrazu, a dłoń opuściła pierś Sharon i zaczęła gładzić ciemną brodę. Obie kobiety wpatrywały się w niego w milczeniu.
— Dobra — powiedział w końcu.
— Dobra?! — rozdarła się Sharon.
— Przymknij się, Sharon. Tak, zrobię to, Liz. — Nagłym ruchem pochylił się nad dzieckiem i uniósł je wysoko nad głową.
— No, jak tam, Callie? Chcesz, żeby twój wielki koleś został nadzorcą okręgowym?
Dziecko zakwiliło radośnie. Najwyraźniej mała Callie nie uważała Shockeya za „obcego”. Sharon się naburmuszyła. Ale Lizzie, przyjrzawszy się dobrze Shockeyowi, odkryła, że właściwie nie widzi on żadnej z nich. Wpatrzył się w coś zupełnie innego, a uśmiechał się przy tym takim samym szyderczym półuśmiechem jak wtedy, kiedy proponował Lizzie rybę. Jak to mówiła Vicki? W tej swojej liście stosunków międzyludzkich? „Ukryte dążenie do dominacji, które nigdy nie przechodzi w otwartą walkę…”
— Liz, musisz mi najpierw powiedzieć, co mam robić. Jestem gotowy i cały do twojej dyspozycji…
KIEDY ROZDZWONIŁ SIĘ ALARM SYSTEMU OCHRONY, Theresa siedziała właśnie w swojej nowej pracowni i pracowała przy terminalu.
Zrobiła sobie tę pracownię z dawnej służbówki w samym środku górnego piętra, której nie używano nawet przed wprowadzeniem robotów domowych. Theresa wybrała ją sobie, bo nie miała okna, tylko niewielki świetlik wysoko na ścianie, ustawiony pod takim kątem, by mógł spełniać funkcję wywietrznika, i z którego widziała tylko niewielki skrawek sztucznego nieba. Kazała robotowi budowlanemu uprzątnąć pomieszczenie i pomalować na biało, a potem przeniosła tam swój terminal i staromodne, nieruchome krzesło. Poza tym w pokoju znajdowały się już tylko wydruki.
Wszystkie ściany były nimi zapchane — kolorowymi, płaskimi wydrukami holoscen, które osobiście wybrała z sieci informacyjnych. Na jednym z nich tuliły się do siebie trzy porzucone amatorskie dzieci, leżały martwe w zaspie śnieżnej, a ich zamarznięte twarzyczki lśniły gładkim zdrowiem, jakie zapewnia czyściciel komórek.
Na drugiej widać było niemowlę w ramionach zasmuconej amatorskiej matki. Matka, która nie wyglądała na więcej niż piętnaście lat, była Odmieniona. Twarz dziecka spustoszyła jakaś choroba: skórę zmieniła w cętkowaną pulpę, a spod zamkniętych powiek wyciekała krew. Kamera uchwyciła matkę z uniesioną w górę dłonią, w której nie było strzykawki Przemiany.
Na panoramicznym zdjęciu z powietrznej kamery połyskujące lekko pole Y obejmowało całą prześliczną dolinę na wyżynie Ozark. Całą dolinę. Mieszkał tam, zupełnie sam, pewien bogaty Wół, były finansista, nikt go nie widział na oczy od czasu Przemiany, kiedy to zwołał konferencję prasową, na której oznajmił, że teraz już nigdy więcej nie będzie się musiał kontaktować z żadną inną istotą ludzką. Na małej fotografii na przeciwległej ścianie czworo zagłodzonych dorosłych ze szpiczastymi łokciami, jadło nędzną miskę kleiku, zapijanego wodą, pod krzyżem z wypalonymi nań słowami: OTO CHLEB NASZ POWSZEDNI, KTÓRY NAM PRZEZNACZONO. Po wygiętych nogach i przerzedzonych włosach znać było niedożywienie. Wszyscy czworo uśmiechali się świątobliwie w stronę kamery — bezzębnymi, spuchniętymi dziąsłami.
Wielki wydruk za stojakiem z terminalem pokazywał twarz Mirandy Sharifi, okrytą błękitnym welonem, z trzema liliami i modlitewnikiem w dłoni. Obok równie wielki wydruk ukazywał to samo holo, na które nałożono obrazy nagrobków, trumien, czarnych świec i narzędzi tortur wraz ze słowami: KIEDY NIEŚMIERTELNOŚĆ, SUKO?
Potem następne: dwójka wołowskich dzieci leży nago, roześmiana, na rozprutym ciele zabitego jelenia, pobierając ciałami pokarm bezpośrednio z jego krwi i mięsa. I kolejne zżerane chorobami amatorskie dziecko z francuskiego miasteczka, gdzie już od czterech lat brakuje strzykawek. Reklama endorkissu, rozjarzona uwodzicielsko kolorami, na której trzy nieprawdopodobnie wręcz doskonałe wołowskie ciała karmią się cicho z ziemi z twarzami rozjaśnionymi błogostanem; żadne z nich nie patrzy przy tym na pozostałych i najwyraźniej wcale tego nie potrzebuje.
Jackson nie widział tego pokoju. Theresa szła tam tylko wtedy, kiedy nie było go w domu, poprosiła też Jonesa, ich domowy system, żeby nie wpuszczał tu nikogo oprócz niej. Oczywiście Jackson pewnie wiedziałby, jak obejść ten rozkaz, ale nawet gdyby potrafił, chybaby tego nie zrobił. Jackson nie zrozumiałby istoty tego pokoju. Sądziłby, że to kolejny medyczny problem, jak to, co nazwał „neurochemicznym cierpieniem” Theresy. Nie pojąłby, że ten pokój jest jej niezbędny.
Stojący przed Theresa system pracował teraz w trybie ekranowym, a jego płaską „powierzchnię” dzieliła na pół gruba, pozioma, czarna linia. Ponad nią widniał cytat: „Nawet zwierzę może się zgubić w nieznanym terenie, ale zatracić się potrafią tylko mężczyźni i kobiety”. Christopher Caan-Agee, 2067. Poniżej kreski mieścił się ostatni akapit z jej książki o Leishy Camden:
Leisha miała przyjaciela. Nazywał się Tony Indivino. Tony’ego złościło znacznie więcej rzeczy niż Leishę. Nie wydawało mu się w porządku, ze jedni mają tak dużo pieniędzy, a inni tak mało. Leisha nigdy przedtem się nad tym nie zastanawiała, dopiero Tony zmusił ją do myślenia. Napisała później, że Tony zapytał ją raz: „A gdybyś szła kiedyś ulicą w jakimś ubogim kraju jak Hiszpania i zobaczyłabyś żebraka. Czy dałabyś mu dolara? A jeśli zobaczysz stu żebraków, tysiąc żebraków, a nie masz tyle pieniędzy co Leisha Camden, co wtedy zrobisz? Co powinnaś zrobić?” Leisha nie znała odpowiedzi na pytania Tony’ego.
Theresa przestudiowała uważnie swój akapit.
— Wstaw „ważny” przed „przyjaciel”.
Wstawił, dopasowując odpowiednią końcówkę. Theresa jeszcze raz przyjrzała się akapitowi. Potem przeniosła wzrok na zdanie zapisane powyżej: „Nawet zwierzę może się zgubić w nieznanym terenie, ale zatracić się potrafią tylko mężczyźni i kobiety”.
— Thomas, wpisz mi drugi cytat z mojej listy.
Thomas wypisał na ekranie slowa, czytając je jednocześnie swym głębokim, męskim głosem:
— „…lecz człowiek, dumny potęgą na chwilę mu daną, a swojej szklanej niepomny kruchości, jak małpa w gniewie, przed wysokim niebem tak dziwne stroi wybryki, że łzy boleści sączy chór aniołów”[6].
— Następny cytat.
— „Nieszczęście człowieka — jak ja to sobie tłumaczę — bierze się stąd, że istnieje w nim pewna nieograniczoność, której, przy całym swoim sprycie, nie jest w stanie do końca pogrzebać pod skończonością”[7]. Thomas Carlyle, 1795-1881.
Theresa od nowa przeczytała swój akapit z „ważnym” wstawionym obok „przyjaciela”. Potem jeszcze raz wysłuchała zdania Carlyle’a.
Dlaczego tak ciężko jest napisać książkę? Przecież tak wyraźnie widzi to, co chce powiedzieć o Leishy Camden, tak wyraźnie to czuje. Może nawet o tym rozmawiać, przynajmniej z Jacksonem. Ale kiedy siada przed terminalem, słowa, które wypowiadała, stają się nagle sztywne, zimne i chyba byłoby lepiej, gdyby jednak nie próbowała ukazać światu, dlaczego Leisha Camden była taka ważna, dlaczego liczy się życie oddane sprawie tak wielkiej, jak powstrzymanie rozdziału między Bezsennymi a Śpiącymi. Nawet jeśli jej się nie powiodło. Pomimo jej wysiłków, Bezsenni odeszli do Azylu. Jennifer Sharifi poszła do więzienia. A Leisha wyszła na spotkanie śmierci na mokradłach Georgii, gdzie zamordowali ją Amatorzy, którzy gardzili Bezsennymi jeszcze bardziej, niż Theresa gardzi sobą.
Ale Leisha przynajmniej próbowała coś zrobić. I to ją uchroniło przed tym, co spotkało resztę z nich. Nie, Theresa musi napisać tę książkę o Leishy. Po prostu musi. Ale dlaczego tak ciężko jest znaleźć słowa tak cudowne jak te, które przynosi jej Thomas, kiedy wysyła go na poszukiwanie cytatów?
Theresa otarła łzy z policzków i jeszcze raz potoczyła wzrokiem po wydrukach na ścianach: „… niepomny kruchości, jak małpa w gniewie, przed wysokim niebem tak dziwne stroi wybryki, że łzy boleści sączy chór aniołów”.
„Weź neurofarmaceutyk — powiedziałby teraz Jackson. — Mogę zamówić dla ciebie taki specjalny, który…”
— Przerwano system zabezpieczający budynku — z terminalu Theresy odezwał się głośno system domowy. — To nie jest próbny alarm, pani Aranow. Powtarzam, przerwano system zabezpieczający budynku i to nie jest próbny alarm. Czekam na rozkazy.
Przerwany? Jak można przerwać zabezpieczenia budynku? Są przecież pola Y, zamki… Co ona ma teraz robić? Jackson pojechał gdzieś z Cazie. Theresa nie wie, co odpowiedzieć systemowi. Przecież miał być nie do przerwania.
— Pozamykaj wszystkie drzwi! — rzuciła.
— Są zawsze zamknięte, pani Aranow.
No oczywiście. W głowie Theresy zaroiło się od panicznych myśli.
— Pokaż mi miejsce przerwania!
Z ekranu zniknęła proza, jej i Carlyle’a. Terminal przeszedł na holo i transmitował teraz szerokokątny obraz holu wejściowego. Jacyś ludzie — Amatorzy! — przepychali się do windy, która mówiła im: „Przykro mi, ta winda otwiera się tylko przed autoryzowanymi mieszkańcami oraz ich gośćmi”. Jeden z mężczyzn z przenośnym terminalem w ręku coś przy niej pomajstrował i drzwi się otwarły.
Theresa wstała, przewracając przy tym krzesło. Serce waliło jej jak młot. Pięcioro Amatorów, czterech mężczyzn i jedna kobieta, ludzie o niskich czołach, kwadratowych podbródkach, owłosionych uszach albo grubych karkach, ubrani w ciepłe zimowe kombinezony. W jej bloku. Ich twarze były skupione i pełne napięcia. Jeden trzymał w ręku przenośny terminal. Skąd oni go wzięli? W czasie Wojen o Przemianę? Ale to się skończyło już całe lata temu… prawda? Co ona ma teraz zrobić?
— Co… co powinnam zrobić, Jones? Czy jest jakaś standardowa procedura obronna?
— Istnieje standardowa sekwencja odstręczania intruzów w kilku eskalacyjnych stadiach. Czy mam zacząć? Czy może życzy sobie pani najpierw porozmawiać z nie autoryzowanymi intruzami?
— Nie! Nie… ja… czego oni chcą?
— Czy mam przełączyć audiowizualny przekaz z drzwi wejściowych na Thomasa?
— Nie… tak. I zacznij sekwencję odstręczania intruzów!
— Wszystkie poziomy, automatycznie?
— Tak!
Przed sobą widziała teraz obraz korytarza przed drzwiami do mieszkania. Troje z tych ludzi, w tym i kobieta, trzymało w ręku broń. Theresa poczuła znajomy ucisk w gardle i rozpaczliwie wciągnęła powietrze. Nie, tylko nie teraz, nie teraz… Ten z przenośnym terminalem mówił coś głośno, lecz spokojnie, w tej ich ulicznej mowie:
— …dostać dla naszych dzieci więcej strzykawek Przemiany. Tylko tyle chcemy. Nikomu nic nie zrobimy. Mówię jeszcze raz: chcemy tylko więcej strzykawek Przemiany dla naszych dzieci. Wiemy, że pan je ma, doktorze Aranow, w końcu pan jest lekarzem…
— Idźcie sobie! — zawołała Theresa. Ledwo to wydusiła, taki poczuła strach. Spróbowała jeszcze raz. — Idźcie sobie! Nie ma tu żadnych strzykawek! Mój brat nie trzyma ich w domu! — A to nie była prawda. W domowym sejfie było ich szesnaście.
— Co? Czy to doktor Aranow? Otworzyć drzwi!
— Nie — jęknęła żałośnie Theresa. Nie mogła oddychać.
— No to wchodzimy!
Drzwi frontowe otwarły się z cichym szczęknięciem. Ta procedura obronna… Dlaczego Jones nie reaguje? Co ci ludzie zdążyli zrobić Jonesowi… i skąd w ogóle wiedzieli, jak mają to zrobić? Theresa oplotła się ciasno ramionami i zaczęła kołysać się w przód i w tył.
— Jesteście intruzami, nie upoważnionymi do wejścia. Jeśli natychmiast stąd nie odejdziecie, ten system uruchomi swoją broń biodefensywną.
— Czekaj, Elwood, nie…
— Rozwaliłem ich ochronę. Chodźcie! — Ale…
— Strzykawki…
— Uruchamiam — oznajmił Jones i znienacka holoscenę wypełnił całkowicie ciemnożółty gaz, który zdawał się wydobywać zewsząd. I rzeczywiście, znajdował się wszędzie. Gabinet Theresy także był go teraz pełen. Zachłystując się z braku powietrza, wciągnęła go do płuc i… jej ciało zwiotczało. Upadła na podłogę. Widziała, że obok niej leżą jej ręce i nogi, wyraźnie odłączone… Ależ nie, to nie mogą być jej członki, przecież tu nie ma żadnej krwi. To były cudze ręce i nogi. Intruzów? Ale jak się dostali aż tu, do jej gabinetu na piętrze, bez rąk i nóg? Ależ to dziwne! Ale w zasadzie interesujące. Chociaż może to wcale nie są ręce i nogi intruzów. No, ale w takim razie… czyje mogą być?
Odepchnęła od siebie najbliżej leżącą nogę. Naprawdę, coś tak obrzydliwego nie powinno leżeć na podłodze. Gdzie się podziewa robosprzątaczka? Może się zepsuła…
Kiedy pchnęła mocno tę bezpańską nogę, ku swojemu zdumieniu poczuła, że szarpnęło się całe jej ciało. No, o co w końcu w tym wszystkim chodzi? Dzisiaj nic nie idzie normalnie. Chociaż Jackson zawsze mawia, że „normalny” to słowo pojemne jak ogromny magazyn… Musi mieć rację, skoro w „normalnym” mieszczą się ręce i nogi, które zaśmiecają podłogę jej gabinetu, a przecież nawet nie należą do niej.
Theresa złapała za jedno oderwane ramię i próbowała rzucić je na drugą stronę pokoju. Znów poczuła szarpnięcie tułowia i ból w ręku, co już zupełnie nie miało sensu. I jak to się stało, że intruz włożył swoją rękę w jeden z kwiaciastych rękawów Theresy? Musiał pójść najpierw do jej sypialni, przebrać się, a dopiero potem prząść tutaj i się rozpaść. Może to Leisha go przysłała. Tak, to by miało jakiś sens — Leisha zawsze współczuła Amatorom. Współczuła im i wcale się ich nie bała.
— Thereso! — usłyszała czyjś krzyk. — Tess!
Chociaż teraz, jak się tak nad tym zastanawia, ona też już się wcale nie boi. Naprawdę, jest bardzo, bardzo spokojna. Jackson byłby z niej dumny. Jest spokojna i obmyśla, co należy zrobić. Najpierw musi wezwać robosprzątaczkę, żeby uprzątnęła z podłogi te dodatkowe ręce i nogi. Potem musi powiadomić o intruzach policję w enklawie. Aż wreszcie musi dojść do tego, dlaczego zdanie Thomasa Carlyle’a jest takie dobre, żeby sama mogła pisać równie dobrze. Albo żeby umiał to jej osobisty system. O, to jest myśl — każe swojemu systemowi skopiować prozę Carlyle’a. W końcu obaj mają na imię Thomas.
— Tess! Gdzie ty… O mój Boże!
Theresa spojrzała w górę. Nad nią stała Cazie, a na głowie miała hełm z pola Y z filtrem powietrznym. Wyglądało na to, że Cazie ma na miejscu ręce i nogi. To interesujące… Jak Cazie udało się utrzymać kończyny, skoro Theresa i intruzi nie mogli? Czwarty punkt na liście: trzeba spytać o to Jacksona. To pewnie problem medyczny.
— Masz, oddychaj głęboko… Nie ruszaj się, Tessie, tylko oddychaj, jak potrafisz najgłębiej, gaz potrzebuje ledwie kilku minut, żeby opuścić twoje ciało… Tylko oddychaj…
Miała coś na głowie, chociaż pewnie to musiało być z energii Y, bo Theresa nadal ją przez to widziała. Cazie wyglądała na bardzo przejętą… ale przecież nie ma czym, naprawdę. Theresie nic nie jest. Jackson byłby z niej dumny — tak świetnie się trzymała, zachowała spokój w obliczu zagrożenia, oddychała normalnie, sporządziła racjonalną listę tego, co należy zrobić i w jakiej kolejności… Ale powinna przedyktować tę listę Thomasowi. W ten sposób będzie pewna, że niczego nie zapomni. Thomas może to zapisać.
Poczołgała się do swojego terminalu, żeby to zrobić. „Oddychaj głęboko” — powtórzyła Cazie, ale zanim Theresa zdążyła jej usłuchać, wszystko dookoła pociemniało.
Ocknęła się na sofie w pokoju dziennym. Stali nad nią Jackson i Cazie.
— Jak się czujesz, Tessie? — zapytała Cazie.
— Ja… byli tu Amatorzy…
— Już ich nie ma. Nie, nie przejmuj się, Tess, już wszystko w porządku. Ochrona enklawy wszystkich wyłapała i nikomu nic się nie stało. To już się więcej nie zdarzy.
— Ale jak… co…
Jackson usiadł przy niej i wziął ją za rękę.
— Wyszperali kody wejściowe do budynku, Thereso. Nikt nie wie, w jaki sposób zdołali się dostać do enklawy. Ale wszystkie nasze systemy już są przeprogramowane — budynek, winda i Jones. Cazie ma rację, to już się więcej nie zdarzy.
Jego głos brzmiał jakoś nieprzekonująco. Okłamywał ją.
— Nic nie ukradziono — dodała Cazie. — Może nawet nie chcieli ukraść nic poza strzykawkami Przemiany. Wiedzieli, że Jackson jest lekarzem. Włamano się też do innych ludzi, którzy mają jakiś związek z medycyną. Gliny się wszystkim zajmą. Nikomu nic się nie stało.
— Ale na całej podłodze było pełno rąk i nóg! — krzyknęła Theresa. Znów je widziała, okropne, leżące luzem członki… Wstrząsnął nią dreszcz, znów zabrakło powietrza. — A moje ręce i nogi…
— Spokojnie, Tess — przerwała jej Cazie. — Już wszystko dobrze. Na podłodze nie było żadnych rąk ani nóg, a twoim też nic nie dolega. To tylko broń biodefensywna. Dlaczego nie włożyłaś maski, zanim ją włączyłaś?
— Denerwujesz ją tylko — powiedział Jackson. — Nie wiedziała. Tess, już wszystko w porządku, jesteśmy przy tobie. Już nie musisz więcej o tym myśleć.
— Ale… — zaczęła Theresa. Jej palce na dłoni Jacksona to zaciskały się, to rozluźniały, zaciskały się i rozluźniały. — Ale powiedz mi… czego ja się nawdychałam? Proszę, powiedz mi, Jackson.
— To gaz, który oddziałuje bezpośrednio na płaty ciemieniowe kory mózgowej, wywołując anosognozję. Płaty ciemieniowe kontrolują sposób, w jaki umysł odbiera wrażenia zmysłowe i ruchy ciała. W anosognozji umysł nie jest w stanie rozpoznać własnych członków, nie może także stwierdzić, czy coś dzieje się nie tak jak trzeba. Tak więc ofiara wymyśla skomplikowane scenariusze, które mają jej wyjaśnić odbierany paraliż członków. To dobra metoda obrony — czyni niezdolnym do działania, a nie wywołuje zwiększonej agresji i paniki, które mogłyby doprowadzić do jakiejś brutalnej reakcji. Nikogo się przy tym nie krzywdzi.
— Te ręce i nogi na podłodze należały do ciebie — dodała Cazie. — Amatorzy nie zdołali nawet opuścić korytarza.
— Wciągnęłaś do płuc neurofarmaceutyk o chwilowym działaniu. Nawet bez czyściciela komórek nie utrzymuje się długo w organizmie. Przez jakiś czas możesz jeszcze odczuwać mrowienie w kończynach, ale to niegroźne.
Neurofarmaceutyk. Wciągnęła do płuc neurofarmaceutyk i stała się zupełnie inną osobą. Osobą bez rąk i nóg, osobą, która sądziła, że dookoła niej walają się po podłodze cudze kończyny, osobą, która wcale się tym nie przejęła, tylko spokojnie planowała, jak się tym wszystkim po kolei zająć. Nie Theresą. Kimś zupełnie innym.
Podniosła wzrok na Jacksona i po raz pierwszy, odkąd pamięta, nie chciała, żeby był blisko.
— Zrobiłeś ze mnie kogoś innego.
— Nie, to nie ja, to system domowy…
— Ale to ty zawsze chcesz, żebym brała neurofarmaceutyki. Żebym była kimś zupełnie innym.
— Thereso, nie możesz porównywać — zaczął, ale przerwała mu gwałtownie.
— To nie jest żadna odpowiedź. Nie wiem, jaka to ma być odpowiedź, ale na pewno nie ta. — Puściła rękę Jacksona i z wysiłkiem się dźwignęła.
— Tess, skarbie — odezwała się teraz Cazie — nie jesteś w porządku względem Jacka. On tylko…
— Wiem, co on tylko — ucięła Theresa i opuściła ich — przygnębionego Jacka i pełną żalu Cazie. Chwiejnie zdołała dobrnąć do swego pokoju, choć jej kroki były tak niepewne, w rękach i nogach rzeczywiście czuła mrowienie, a przez chwilę nawet myślała, że nogi zaraz się pod nią ugną.
Ale przynajmniej były jej.
Budynek przycupnął wysoko na zboczu jednej z gór w łańcuchu Adirondack. Theresa wylądowała, oczywiście automatycznie, na sztucznie spłaszczonym kawałku nanoutwardzonego gruntu, który, jak przypuszczała, miał stanowić lądowisko, choć nie dostrzegła żadnych innych pojazdów. Potem przez długi czas stała na zimnie, wpatrując się w górę, na budynek zakonu Sióstr Miłosiernego Nieba. Klasztor, nie z pianki budowlanej, lecz z prawdziwego kamienia, doskonale wtapiał się w skaliste zbocze. Szare skały z rzadka okrywał przywiędły bluszcz, który dopasował się do reszty zwiędłej zimowej roślinności, sterczącej ze stromego podłoża pod najróżniejszymi kątami. To był pierwszy wołowski budynek, jaki Theresie zdarzyło się widzieć — nawet w sieciach informacyjnych — bez otaczającej go, lekko migoczącej bańki energii Y. Dookoła był tylko śnieg, nawiany w czystych zaspach. Podmuch wiatru poderwał spod nóg Theresy leciutki pyłek, a dziewczyna zadrżała od chłodu. Ruszyła w kierunku drzwi.
Otworzyła jej kobieta w średnim wieku, a nie system zabezpieczający ani robot. Kobieta ta — czyżby siostra? — ubrana była w prostą szarą szatę z czegoś, co wyglądało jak bawełna. Bawełna! Konsumowalna. Na ten widok Theresie niemal przeszła jej zwykła nieśmiałość wobec obcych. Splotła ciasno dłonie i zmusiła się, by nie zrobić kroku w tył.
— Jestem… Theresa Aranow. Dzwoniłam…
— Proszę wejść, pani Aranow. Jestem siostra Anne. — Uśmiechała się, ale Theresa nie potrafiła odpowiedzieć jej uśmiechem. Twarz miała całą ściągniętą napięciem. — To ja z panią rozmawiałam. Proszę za mną, przejdziemy gdzieś, gdzie można porozmawiać.
Poprowadziła Theresę przez ponury kamienny przedsionek i otwarła ciężkie drewniane drzwi, zza których dochodziła jakaś muzyka.
— Och! Co… co to jest?!
— To siostry śpiewają nieszpory.
Theresa przystanęła, oczarowana. Nigdy przedtem nie słyszała podobnego śpiewu. Z żadnej aparatury dźwiękowej, nigdy. Wspaniała kaskada dźwięków, zupełnie bez akompaniamentu — tylko ludzkie głosy, wszystkie z genomodyfikowanym talentem muzycznym, wzniesione w gorączkowym zapale. Nie potrafiła odróżnić poszczególnych słów, ale słowa nie miały tu znaczenia… Liczyła się tylko pasja. Pasja dla czegoś nie widzianego, ale… Ale co? Odczuwanego. Ta pasja…
— Przez telefon mówiła pani, że nie została wychowana w tradycji katolickiej. Czy słyszała pani kiedyś, jak śpiewa się nieszpory? — spytała łagodnie siostra Anne.
— Nigdy!
— No cóż, większość katolików także nie. A raczej tych, którzy dzisiaj uchodzą za katolików. Proszę tutaj, tu możemy porozmawiać.
Theresa weszła za nią do niedużego pokoiku o białych ścianach, wyposażonego jedynie w biurko, terminal i trzy krzesła. Drewniane.
— Nie jesteście Odmienione, żadna z was — wyrwało jej się.
— Nie, nie jesteśmy — potwierdziła z uśmiechem siostra Anne. — Musimy jeść, pić i polegać tylko na własnym wysiłku oraz na Jego łasce, która zapewnia nam nasz chleb powszedni.
— Czy to… czy to… — Theresa drżała. Ale w końcu zmusiła się do wypowiedzenia tych słów, bo przecież były dla niej tak ważne. — Czy to jest duchowa dyscyplina?
— Tak. A gdybyśmy tak, pani Aranow, zaczęły od odpowiedzi na pytanie, skąd się pani tu wzięła?
— Skąd się tu wzięłam? — Theresa popatrzyła teraz na zakonnicę. Kazała przedtem Thomasowi znaleźć trochę informacji na jej temat. Siostra Anne miała pięćdziesiąt jeden lat, a wstąpiła do tego na pół pustelniczego zakonu w wieku lat siedemnastu i była teraz jedną z ośmiuset czterdziestu dziewięciu sióstr Miłosiernego Nieba, jakie pozostały na świecie. Urodziła się jako Anne Grenville Hart w Wichita, w Kansas, i odziedziczyła tam trzy miliony dolarów po swojej matce, współzałożycielce licencjonowanego zakładu piekarniczego „Proustowskie Magdalenki”. Owe trzy miliony dolarów zostały w całości przekazane na rzecz klasztoru. Co tu w takim razie robi Anne Grenville Hart? Ale Theresie nie wypada o to zapytać. Posłusznie spróbowała odpowiedzieć siostrze na pytanie, wiedząc z góry, że jej odpowiedź będzie zupełnie nieodpowiednia, że nie powie naprawdę tego, czego nawet sama nie umiała ubrać we właściwe słowa.
— Jestem tu, bo… bo czegoś szukam. — I czekała teraz na pytanie „Czego?” Na to pytanie bez odpowiedzi, przez które tylko zacznie się jąkać, międlić słowa, a siostra popatrzy na nią dziwnie, będzie powoli tracić cierpliwość, aż w końcu popadnie w bezsilne milczenie.
Ale siostra Anne powiedziała:
— Szukała pani tego, gdzie tylko się dało, i nie znalazła pani, więc z rozpaczy spróbowała tutaj. Chociaż tak naprawdę nie potrafi pani nawet dokładnie określić, czego właściwie szuka, i obawia się w dodatku, że to wcale nie chodzi o katolicką koncepcję Boga.
— Tak! — Theresa aż się zachłysnęła ze zdumienia. — Skąd… skąd pani wie?
— Nie pani pierwsza tu przybywa — odparła pogodnie siostra Anne — i pewnie nie ostatnia. Ale wydaje mi się, że różni się pani od całej reszty. Pani Aranow, dlaczego pani nie jest Odmieniona?
— Nie mogę.
— Nie może pani? Czy to znaczy, że istnieją jakieś fizyczne przeszkody?
— Nie, nie. To znaczy, że po prostu… nie mogę.
— Boi się pani, że pani życie stanie się zbyt automatyczne. Sądzi pani, że poszukiwania duchowe mają swój początek w odczuwaniu fizycznych potrzeb. Że to ich korzenie i źródło.
— Tak! — znów zachłysnęła się Theresa. — Tylko że…
— Tylko że co, pani Aranow? — Siostra pochyliła się ku niej na swoim krześle z twardego, patynowanego naturalnego drewna, którego jej nie Odmienione ciało nie skonsumuje cząsteczka po cząsteczce, aż trwała podstawa zmieni się w dziurkowany szkielecik. Krzesło siostry Anne pozostanie krzesłem. Miała wyraz twarzy tak samo życzliwy jak Jackson i Cazie, ale jednak nieco inny, nie była… nie była — jaka? Nie prowadziła ostrożnej rozmowy z Theresa, nie żałowała jej, nie zniżała się do jej poziomu. Siostra Anne nie uważa, że Theresa jest słaba albo stuknięta.
Słowa popłynęły teraz wartkim strumieniem. Patrząc w tę spokojną, pełną zrozumienia twarz, Theresa poczuła, że niknie gdzieś jej strach przed obcymi, a z ust wyrywają się słowa niepowstrzymane jak fala przyboju.
— Zawsze czegoś chciałam, czegoś szukałam, przez całe życie… Tylko że nie miałam pojęcia, co by to mogło być! I wyglądało na to, że nikt oprócz mnie tego nie potrzebuje — nawet nie orientują się, o czym ja mówię, nawet ci, o których wiem, że to dobrzy ludzie! Ci, których kocham. Patrzą na mnie, jakbym była szalona… No właściwie, to trochę jestem — mam depresję, agorafobię, mam bardzo poważne nerwowe zahamowania. Od roku nie wychodziłam wcale z mieszkania, tylko jeden raz, a to było… Nikt inny niczego takiego nie czuje. Chcę się stać częścią czegoś… wielkiego. O wiele większego niż ja sama. Czegoś, czego można by się w tym wszechświecie trzymać, co nadałoby mojemu życiu jakiś sens… Trochę oszukuję, wie pani, kiedy zgadzam się, że jestem nie Odmieniona, bo nie chcę, żeby moje życie stało się zbyt automatyczne. Ono już jest automatyczne. Jestem bogata i mam kochającego brata, który staje pomiędzy mną a światem, żebym nie musiała o nic walczyć ani się martwić, a już na pewno nie o swój chleb powszedni, który dla mnie przywożą, przyrządzają i podają roboty — a w tym samym czasie reszta kraju nie ma żadnego poczucia bezpieczeństwa albo nawet stożków Y i opieki medycznej dla własnych dzieci, dla których zabrakło strzykawek Y… Ale to nie znaczy, że uważam, że Przemiana to jakieś dobro… Sama nie wiem, co mam sądzić o Przemianie. Zdaję sobie z tego sprawę. Ale ja dlatego tak się różnię od reszty, że chcę czegoś, czego nikt nie może mieć — Jackson mówi, że nikt tego nie może mieć, bo to nie istnieje. Chcę prawdy! Prawda to coś realnego i namacalnego, co pomoże człowiekowi przejść przez życie we właściwy sposób i pomoże mu odkryć, co to jego życie właściwie ma znaczyć. Och, wiem, że nie ma nic takiego jak prawda absolutna — i że to głupie i naiwne jej szukać… ale ja jej szukałam. A w każdym razie próbowałam. Kazałam Thomasowi, żeby mi pomógł przejrzeć chrześcijaństwo, zen, hinduizm i jagaizm, a nawet Scjentystyczny Tekst Przemiany… Nie jestem bardzo bystra, siostro, coś chyba u mnie poszło nie tak w trakcie zapładniania in vitro i może niewiele rozumiem z tego, co przyniósł mi Thomas, ale się staram. I wydaje mi się, że wszystkie te wiary są wzajemnie sprzeczne, wszystkie mówią o czym innym, a jeśli tak, to jak mogą wszystkie być prawdziwe? Zawierają wiele wewnętrznych sprzeczności, ich różne części nie pasują do siebie albo nie pasują do tego, co widzę dookoła siebie, więc jak może choć jedna z nich być prawdziwa? Żadna nie może! I wtedy nie pozostaje mi nic poza tą tęsknotą, której nie odczuwa nikt oprócz mnie, więc na koniec zostaję tak osamotniona, że mam ochotę umrzeć. Poważnie myślałam o samobójstwie. Ale co by wtedy zrobił Jackson, który już teraz czuje się za mnie taki odpowiedzialny… Nie mogę. Nie mogę. To nie byłoby w porządku. Tylko… tylko że skąd wiem, co jest „w porządku”, skoro nie mogę się dowiedzieć, co jest prawdą? I żyję dalej w tej… w tej próżni, a czasem ta pustka staje się tak wielka, ciemna i gęsta, że aż czuję, że za chwilę mnie zadusi albo że się w niej zagubię i nigdy już nie uda się mnie w niej odnaleźć… a raczej że sama nie będę mogła się w niej odnaleźć, tylko że nie o mnie samą mi przecież chodzi! To tak mało: nie znaleźć nic poza sobą!
Theresa urwała, zdyszana. Co ona tu naopowiadała? Wylewa z siebie to wszystko przed zupełnie obcą osobą, przed tą zrównoważoną kobietą, której właściwie wcale nie zna, jak jakieś rozżalone dziecko…
— Pani poszukiwania są zupełnie właściwe — odezwała się siostra Annę — niewłaściwe są tylko wnioski.
Mówiła to z absolutnym przekonaniem w głosie. A mimo to Theresa czuła pewien rodzaj zmieszania — nie wydawało jej się, aby przedstawiła tu jakieś wnioski, że w ogóle była zdolna jakieś wyciągnąć. Czy nie na tym polega cały jej problem?
— Nie rozumiem, siostro.
— Ile ma pani lat, pani Aranow?
— Osiemnaście — odparła i czekała na wyrozumiały uśmiech. Na próżno.
— Mówi pani, że te wiary, które pani badała — od jagaizmu do zen — są wszystkie wzajemnie sprzeczne, a nawet wewnętrznie sprzeczne albo sprzeczne z pani doświadczeniami w tym świecie, a zatem nie mogą być prawdą. To właśnie pani błąd.
— Co takiego? — zawołała Theresa. — Jaki mój błąd?
— One wszystkie są prawdziwe. Każde z tych wierzeń, które tu pani wymieniła. Jak również ateizm, druidyzm, kanibalizm i kult szatana.
Theresa aż zachłysnęła się ze zdumienia.
— Chodzi o to, moje ty zagubione dziecko, że prawda nie jest taka prosta. Jest namacalna, jest wielka i wystarczająco jasna, by rozproszyć mrok — ale nie jest prosta.
— Nie rozumiem — wyjąkała Theresa. Oczyma duszy ujrzała nagle Cazie, jak przygląda się siostrze Anne z kąta bielonego pokoju — z głową przechyloną przekornie, z oczyma rozjaśnionymi kpiną, uśmiecha się nad nimi obiema. Zawsze uśmiechnięta. „Ironia, Tessie. Nie wolno tracić ironicznego dystansu”.
— W różnych okolicznościach miewamy różne prawdy. Ludzie są dobrzy, a zarazem grzeszni. Bóg jest wszechmocny, a zarazem nie może wybierać za każdą z dusz. Miłość jest potężniejsza niż sprawiedliwość, a sprawiedliwość jest potężniejsza od miłości. Jakże inaczej Kościół mógłby się zmieniać przez ponad dwa tysiąclecia, a jednocześnie nadal być tym samym Kościołem? Czasem heretyków trzeba wykorzenić i zniszczyć, czasem trzeba ich wziąć w ramiona, a czasem sami jesteśmy heretykami. Wszystko to jest prawdą. Ale rodzaj ludzki nie może widzieć całej prawdy naraz, dlatego w każdej kolejnej epoce widzi tylko to, co jest mu dane zobaczyć. Jak wszystko, prawda także podlega modzie. A pod tymi zmiennymi prądami mody kryje się prawdziwa wielkość.
— Ale, siostro… Jeśli wszystko jest prawdą…
— Wtedy zadaniem poszukującego jest odłożyć na bok egotyzm percepcji i starać się dojrzeć tak wiele z Boga, ile tylko potrafi.
Egotyzm percepcji. Theresa próbowała poradzić sobie z tym pojęciem.
— Chce siostra powiedzieć… że nie widzimy tego w całości, ale musimy ufać, że ta reszta tam jest? Tak na wiarę?
— To tylko część. Wiąże się z tym znacznie więcej. Musimy dosłownie odłożyć na bok małość naszego postrzegania — jego ograniczoność — i zobaczyć to, co przedtem było przed nami ukryte.
— Ale jak?! — zawołała Theresa, po czym powtórzyła już ciszej: — Jak?
Siostra Anne wstała i podeszła do drzwi. Otwarła je i do środka wlał się wspaniały dźwięk: trzydzieści czy pięćdziesiąt głosów wzniesionych razem w pieśni, głosów gorliwych i czystych, a był to powiew tak odurzający i wonny jak zapach letniej nocy. Theresa przymknęła oczy i pochyliła się do przodu, jakby ten śpiew był realnym strumieniem, a ona właśnie się weń zanurzała.
— Właśnie tak — odpowiedziała po prostu siostra Anne.
„Ironiczny dystans to najlepsza obrona przed oszukiwaniem się” — mawiała Cazie.
— Jest także najlepszą obroną przed wszelkim prawdziwym uczuciem — powiedziała cicho siostra Anne, a oczy Theresy otwarły się natychmiast i serce zabiło jak młotem, aż w końcu zdała sobie sprawę, że musiała wypowiedzieć słowa Cazie na głos.
Theresa także wstała, choć nie bardzo by umiała powiedzieć dlaczego. Dookoła niej wznosiły się i opadały nieszpory falami słodkiego dźwięku, potężne i namacalne jak strumień czystej wody. Serce znów zabiło gwałtownie, ale tym razem nie niosło ze sobą groźby ataku. Oddychała głęboko i spokojnie. „Tak!” — zaśpiewało jej coś w środku. „Tak, tak, tak!”
Zakonnica przyglądała jej się uważnie.
— W tym zakonie nie wszyscy potrafią się odnaleźć, pani Aranow.
— Ja potrafię — odparła Theresa i wydało jej się, że jeszcze nigdy w życiu nie mówiła niczego z takim przekonaniem. Teraz wszystko się skończyło: niepewność, zagubienie, ten ogromny lęk. Przede wszystkim ten lęk. Przed tym, co obce, co dziwne, co odmienne. Koniec. Wreszcie jest w domu.
Siostra Anne uśmiechnęła się do Theresy, a jej uśmiech stopił się z olśniewającą cudownością muzyki — stał się muzyką.
— Myślę, że może tak być rzeczywiście. Czy zechce pani już teraz zrobić sobie wstępne analizy krwi i i płynu mózgowo-rdzeniowego?
Theresa odpowiedziała jej uśmiechem.
— Analizy?
— Żeby wykorzystać je później jako ewentualną podstawę do przygotowania odpowiednich neurofarmaceutyków.
— Co takiego?!
— Zamawiamy mieszankę dla każdej z naszych postulantek, rzecz jasna. Nasze laboratorium w Saranac Lake, które prowadzimy do spółki z zakonem jezuitów, stoi pod tym względem na najwyższym światowym poziomie. Mieszanka dla pani nie będzie się niczym różnić od tego, co może pani otrzymać w Bostonie czy Kopenhadze, czy w Brazylii, bez względu na przeznaczenie.
— Nie biorę neurofarmaceutyków — odezwała się Theresa drewnianym głosem.
— Z pewnością nigdy nie zażywała pani takich jak te. W takim celu i z takim rezultatem.
— Wcale ich nie biorę. — Poczuła lekki zawrót głowy, który wyparł z jej wnętrza muzykę. Sięgnęła do oparcia krzesła.
— Rozumiem — odparła siostra Anne. — Tak samo jak jest pani nie Odmieniona. Ależ Thereso, przecież nie można porównywać ze sobą tych dwóch rzeczy. Neurofarmaceutyki, które mają służyć większej chwale Boga… A jak pani myślała, co miałam na myśli, kiedy mówiłam, że odkładamy na bok egotyzm percepcji? To funkcja wzgórza kory mózgowej.
— Nie wiem, co myślałam — wymamrotała Theresa. Zawrót głowy przybierał na sile. Przylgnęła rozpaczliwie do oparcia krzesła.
— Nasze neurofarmaceutyki modyfikują działalność drogi brodawkowo-wzgórzowej, obszary kojarzeniowe kory mózgowej i jądro grzbietowo-przyśrodkowe, nie inaczej niż modyfikowały je niegdyś, w minionych wiekach, post czy żarliwe modły. Obniżamy jedynie bariery neuronowe, ażeby uzyskać efekt wzmożonej uwagi i percepcji oraz zintegrować różne stany świadomości. Żeby lepiej poznać i głosić chwałę Boga.
— Muszę już iść — wysapała Theresa. Pokój zawirował, a gardło się zacisnęło. Nie mogła oddychać. Zabrakło powietrza…
— Ależ moje dziecko…
— Muszę… iść! Prze…praszam!
Na chwiejnych nogach przeszła przez otwarte drzwi. Kiedy brnęła na ślepo przez korytarz, dookoła niej coraz potężniej unosiły się dźwięki nieszporów: wspaniałe, pełne zapału, chwytające za serce. Theresa szarpnęła za drzwi wyjściowe — nie chciały się otworzyć. Nie umiała wydobyć z siebie głosu, żeby wydać im odpowiedni rozkaz. Dysząc ciężko, zaczęła walić w drewno, aż ktoś, kogo nie potrafiła dojrzeć wyraźnie w tym wirującym pomieszaniu, ktoś zza jej pleców, otworzył jej w końcu i wypadła na zewnątrz.
Drzwi zamknęły się, odcinając ją od muzyki.
Kiedy znów mogła swobodnie oddychać, przez długi czas siedziała w swoim helikopterze. Potem kazała mu się unieść i odleciała.
Pierwsze plemię, jakie napotkała, rozłożyło się na zimę w pozostałościach po amatorskim miasteczku sprzed wojen. Trzy nie zniszczone budynki pomalowano na amatorskie kolory: różowy jak fuksje, zielony jak mięta i jaskrawoczerwony. Za czerwonym budynkiem zobaczyła spory płat plastiku rozciągnięty nad spłachetkiem zaoranej ziemi — poletko żywieniowe. Za nim leżała sterta popsutych maszyn, skuterów i czegoś, co wyglądało jak rury wodociągowe. Ludzie obserwowani z wysokości wyglądali na małych i niegroźnych, podnosili w górę głowy i patrzyli na nią, osłaniając dłońmi oczy przed zimowym światłem. Theresa nie widziała ich twarzy.
Nie próbowała lądować ani nawet obniżyć pułapu lotu. Odsunęła tylko szybę w okienku i spuściła na dół strzykawki Przemiany. Szesnaście — cały zapas, jaki został w domu Jacksonowi. Strzykawki były owinięte w kawałek niekonsumowalnego kwiecistego materiału. Materiał może się podrzeć przy lądowaniu, ale nic nie było w stanie zaszkodzić strzykawkom Przemiany Mirandy Sharifi.
Kiedy tylko paczka uderzyła o ziemię, Amatorzy rzucili się gromadnie w tamtą stronę. Theresa nie czekała. Poleciała na południe, z powrotem do Wschodniego Manhattanu, z dojmującą świadomością własnej hipokryzji. Nie wierzy, że strzykawki Przemiany wyszły ludziom na dobre, ale daje je dzieciom Amatorów. Nie wierzy, że neurofarmaceutyki są ścieżką prowadzącą do sensu życia, a jednak to siostry Miłosiernego Nieba czuły, że ich życie ma sens, podczas gdy Theresa czuje, że jej życie to jedna wielka kupa gówna. Wierzy, że cierpienie to dar, kamień milowy na drodze do własnej duszy, a jednak pozwala, żeby obsługiwały ją roboty, rozpieszczał Jackson, a chronił system z biodefensywną bronią, tak żeby nie musiała się obawiać żadnego cierpienia.
A przez cały ten czas obok niej leciała na przednim siedzeniu Cazie, kpiąca i pełna troski, niecierpliwa i kochająca, i niebezpieczna. Mówiła: „Ironia, Tessie. Nigdy nie trać ironicznego dystansu”.
I tak go nigdy nie miałam, odpowiedziała jej w myślach Tess i zaciemniła okna, żeby nie musiała patrzeć na zewnątrz. Żeby mogła ukryć twarz w dłoniach i rozmyślać nad tym, co jej jeszcze pozostało do sprawdzenia i czy w ogóle coś jeszcze jej pozostało.
— Co zrobiłaś?! — zapytał z niedowierzaniem Jackson. Mówił bardzo powoli, jakby słowa stały się nagle bardzo śliskie i musiał je mocno przytrzymywać.
— Dałam je plemieniu Amatorów — powtórzyła Theresa.
— Oddałaś całą resztę moich strzykawek plemieniu Amatorów? Jakiemu plemieniu?
— Nie wiem. Pierwszemu lepszemu.
— Gdzie?
— Nie pamiętam.
Jackson splótł ciasno palce obu dłoni.
— Dlaczego?!
— Bo ich potrzebowali. Inaczej ich dzieci będą chorować i umierać.
— Ależ Tessie, ja także ich potrzebowałem. Dla dzieci moich pacjentów… Czy wiedziałaś, że to ostatnie strzykawki, jakie miałem?
— Tak — szepnęła. Nigdy przedtem nie widziała swojego brata w takim stanie. Takiego cichego. Nie, to nieprawda, Jackson zwykle był cichy. Ale nie w taki sposób.
— Thereso. Potrzebuję swoich narzędzi, żeby pomagać ludziom. Potrzebuję strzykawek. A Miranda Sharifi już ich nie dostarcza… Przecież wiesz. Wszystkim lekarzom w tym kraju kończą się strzykawki. I nie można ich więcej zdobyć. Jak ja mam pomagać moim nowo narodzonym pacjentom, jeśli nie mam strzykawek?
— Możesz ich zbadać, Jackson. — Miała dość czasu, żeby to sobie przemyśleć; była teraz spokojniejsza, niż kiedy wróciła do domu. Trochę spokojniejsza. — Ludzie w naszej enklawie mają ciebie. Te amatorskie dzieci nie mają nic. A ja chciałam… — urwała.
— A ty chciałaś im coś dać — dokończył Jackson chrapliwym, zduszonym głosem.
— Musiałam komuś coś dać! — krzyknęła Theresa.
Jackson odwrócił się w stronę okna. Stał plecami do niej, wyglądał w stronę parku. Theresa postąpiła krok, przystanęła.
— Nie rozumiesz tego, Jackson?
— Rozumiem — odpowiedział, dzięki czemu zrobiło jej się odrobinę lepiej, chociaż wcale się nie odwrócił.
— A ty przecież możesz pomagać ludziom w naszej enklawie — powiedziała. — Możesz im pomóc tak, jak cię tego uczyli w szkole. W końcu jesteś lekarzem, prawda?
Ale tym razem Jackson nic już nie odpowiedział.
DATA TRANSMISJI: 5 stycznia, 2121
DO: Bazy księżycowej Selene
PRZEZ: Satelitę łącznościowego 4, Holsat 643-K (Chiny)
TYP PRZESŁANIA: Nie szyfrowane
KLASA PRZESŁANIA: Brak klasy. Transmisja nielegalna.
POCHODZENIE: Nie zidentyfikowane
TREŚĆ PRZESŁANIA:
Dałaś nam te swoje strzykawki Przemiany, tak żebyśmy stali się zależni od was, nieludzi. Potem zabrałaś strzykawki i teraz głodujemy i chorujemy. Co to jest, jak nie ludobójstwo? Myślisz, że nikt nie wie, co tak naprawdę wyrabiasz. Nie tak łatwo, suko. W całej Ameryce są grupy, które wiedzą, o co tu naprawdę chodzi. Wiedzą, jaki masz plan. Chcesz nas osłabić, kontrolować, a potem zaatakować. To ci się nie uda. Niektórzy z nas nie dadzą się oszukać tym pieprzonym tchórzom, którzy nazywają siebie naszym rządem, i będą czekać tu na ciebie, kiedy zleziesz z tej swojej nory. Śpiący są silniejsi, niż myślisz, i cenimy sobie nasze zagwarantowane przez Boga i Konstytucję swobody. Zbyt wielu Amerykanów zginęło przez ostatnie 350 lat, żebyśmy mieli oddać nasze swobody bez walki.
Zapamiętaj to sobie.
POTWIERDZENIE: Nie otrzymano.
TRZYDZIESTEGO PIERWSZEGO GRUDNIA JACKSON SIEDZIAŁ w swoim mieszkaniu i oglądał kanały informacyjne, które tak naprawdę wcale go nie interesowały, i walczył z przemożną chęcią udania się do okręgu Willoughby w tym ostatnim dniu rejestracji uprawnionych do głosowania w kwietniowych wyborach dodatkowych.
— Wczorajszy krwawy konflikt w enklawie Zatoki San Francisco trwał niecałą godzinę — mówił przystojny genomodyfikowany dziennikarz zza holograficznego obrazu zdarzeń — ale wciąż jeszcze trwają jego następstwa. Dowódca sił policyjnych enklawy, Stephanie Brunell, wyraziła zarówno swoje oburzenie, jak i zaskoczenie tym atakiem, przypuszczalnie motywowanym chęcią zdobycia strzykawek Przemiany, a dokonanym przez terrorystyczną organizację o nazwie Amatorzy na Rzecz Władzy. Śledztwo skupia się głównie na ustaleniu, w jaki sposób udało im się sforsować zarówno powłokę pola Y, jak i biodefensywny system obrony…
Przeszperali was, matoły, pomyślał Jackson. Ale nikt nie chciał w to uwierzyć, bo znaczyło to, że Amatorzy są w stanie się uczyć, operować skomplikowanymi systemami komputerowymi, a nawet przejąć władzę. A przecież tyle wołowskiego wysiłku — całe dekady — włożono w to, żeby temu zapobiec. Beznadziejne oprogramowanie edukacyjne. Rozdawane hojną ręką dobra konsumpcyjne. Prostackie, finansowane przez rząd rozrywki, które miały jedynie odciągnąć ich uwagę od poważniejszych spraw. Polityczne akcje, mające zapewnić tych na dole drabiny, że ponieważ nie muszą pracować, to tak naprawdę właśnie oni są na jej szczycie. Jackson zmienił kanał.
— …sylwestrowe, obchodzone w enklawie Mali w stolicy kraju. Podgrzane do letniej temperatury dwudziestu trzech stopni ze względu na modne w tym sezonie oszałamiające suknie wieczorowe z odkrytym biustem, Mali zostało przeistoczone w tło dla najbardziej wystawnej i ekstrawaganckiej gali. Prezydent Garrison z małżonką podzielą swój czas między tańce na… — Zmienił kanał.
— …meczu. Międzynarodowy mistrz szachowy, Vladimir Voitiniuk, rozmyśla tutaj nad swym następnym ruchem przeciwko stającemu z nim do pojedynku Guillaume… — Znów zmienił kanał.
— …zbliża się gwałtownie do wybrzeży Florydy, obranych, niestety, na zimowe miejsce zamieszkania przez wiele tak zwanych amatorskich plemion. Chociaż huragan Kate pojawił się pod koniec sezonu tropikalnych huraganów, jego prędkość zbliża się do dwustu kilometrów na godzinę…
Zrobione robokamerą ujęcie przerażonych, w większości półnagich Amatorów, próbujących wykopać sobie jakieś bezpieczne schronienia łopatami, patykami, a nawet kawałkami metalu, wyglądającymi jak fragmenty popsutych robotów. Zbliżenie dziecka, porwanego przez wiatr z rąk krzyczącej matki…
— Jackson? — zagadnęła go Theresa. Nie usłyszał, kiedy boso weszła cichutko do pokoju. Szybko wyłączył sieć informacyjną.
— Jackson, muszę się ciebie o coś spytać.
— Co takiego, Thereso? — Wyglądała strasznie. Jeszcze bardziej wychudła. Anoreksja na tle nerwowym po Przemianie prawie całkowicie zanikła — samożywne ciało wie dokładnie, czego mu potrzeba — ale Jackson sądził, że nie Odmieniona Theresa znalazła się właśnie na jej krawędzi. Poniżej rąbka sukni w kwiaty widział długi, lekki zarys jej goleni, a nad dekoltem obojczyk sterczał na tle bladej masy suchych włosów jak gałązka na tle chmury. Z rozpaczą pomyślał o tym, co wykazałyby rzeczywiste badania. Ubytki w gęstości masy kostnej, w liczbie białych i czerwonych ciałek krwi, mózgowo-rdzeniowych przekaźnikach, zaburzony metabolizm — nigdzie żadnej równowagi. Napięcie mięśnia sercowego, kory mózgowej, a nawet ciśnienie wewnątrzkomórkowe — dużo poniżej normy. I do tego stała obecność biogennych amin, produkowanych przez ciało jedynie w sytuacjach patologicznych — tych, które sygnalizują przyśpieszony proces obumierania neuronów i trwałe zmiany w strukturze układu nerwowego.
— Tessie… Musisz więcej jeść. Już ci mówiłem. Przecież mi obiecałaś.
— Tak, wiem. Będę jadła. Ale tak się zakopałam w tej swojej książce… Naprawdę myślę, że idzie mi coraz lepiej. Niektóre akapity prawie oddają to, co czuję. To, co czuje Leisha. To znaczy, czuła. Ale czy mógłbyś mi polecić jakiś dobry program o Abrahamie Lincolnie? Taki, żeby nie był zbyt trudny, ale mówił jasno o jego życiu i założeniach politycznych?
— O Abrahamie Lincolnie? Dlaczego? — Ale zorientował się już w chwili, kiedy o to pytał.
— Leisha Camden napisała książkę o Abrahamie Lincolnie. Z tego, co mi mówił Thomas, wiem, że została uznana za ważną. A ja prawie nic nie wiem na temat prezydenta Lincolna.
Theresy nigdy nie interesowała historia — prawdę mówiąc, nigdy nie wyszła poza programy szkoły podstawowej.
— Dlaczego w takim razie nie skorzystasz z książki Camden? — zapytał Jackson.
Jego siostra oblała się rumieńcem.
— Nie jest adaptowana. A kiedy kazałam Thomasowi ją sobie przeczytać… No cóż, myślę, że potrzebuję czegoś łatwiejszego. Pomożesz mi?
— Oczywiście — zapewnił ją łagodnie. A potem, nie mogąc się powstrzymać, zapytał: — A jak ci idzie twoja książka o Leishy?
— Och, wiesz… — Wykonała dłonią bliżej nieokreślony ruch w powietrzu. — Zawsze istnieje przepaść między tą książką, którą ma się w głowie, a tą na kartce przed sobą.
Zabrzmiało to jak coś, co znalazł dla niej Thomas w indeksowanym programie z cytatami. Bardzo je lubiła. Czy dzięki nim zachowywała iluzję rzeczywistego rozumienia? Serce zapiekło go z żalu.
— Spróbuj we Współczesnym Klarownym Oprogramowaniu. Mają doskonałe przypisy, które świetnie ci wszystko wyjaśnią. Nie pamiętam dokładnie pozycji, jakiej ci potrzeba, ale Thomas na pewno ci ją znajdzie.
— Dziękuję, Jackson. — Uśmiechnęła się do niego, delikatna i krucha jak szklane włókno. — Thomas na pewno znajdzie. Dzisiejsze Klarowne Oprogramowanie?
— Współczesne.
Kiedy wychodziła z pokoju, widział wyraźnie bosą piętę, obciągniętą samą tylko skórą.
Jackson jeszcze przez kilka minut siedział przed pustym ściennym ekranem. Wojny o strzykawki. Ataki na enklawy. Zdesperowani Amatorzy. Theresa. Abraham Lincoln. Przypomniał sobie którąś z mów Lincolna, która dryfowała sobie gdzieś pośród umysłowych pozostałości jego szkolnych dni: „Kartka w urnie jest silniejsza niż kula w lufie”.
Nikt już w to nie wierzył. Nikt ze znanych mu ludzi.
Z wyjątkiem Lizzie Francy.
Posadził swój helikopter o kilkadziesiąt metrów od plemiennego domu, przypominając sobie, jak prawie dwa miesiące temu opadła go chmara niechlujnych młodzieńców. Teraz, rzecz jasna, jeden z owych niechlujnych młodzieńców jest potencjalnym kandydatem na urząd publiczny.
Ktoś zbliżał się niespiesznie do helikoptera. Vicki Turner. Jackson opuścił szybę w oknie. Do środka wdarł się zimny wiatr.
— Doktor Jackson Aranow. Cóż za zaszczyt. Przypuszczałabym raczej, że jesteś na którymś z przyjęć sylwestrowych. Przybyłeś dzielić z nami ten moment końcowego zrywu ku demokratycznej rejestracji uprawnionych do głosowania? Czy może nacieszyć się myślą, że naprawdę udało nam się dobrnąć do końca, zamiast w typowy dla Amatorów sposób dać sobie spokój po początkowym wybuchu efemerycznego entuzjazmu?
Jackson zmarszczył brwi.
— Jestem tu, żeby sprawdzić, jak przebiega realizacja projektu.
— Jakiż to niewartościujący język. Profesorowie psychologii ze studiów byliby z ciebie naprawdę dumni. Prawdę mówiąc, właśnie wyruszamy, żeby jeszcze raz spróbować szczęścia z pewną grupką szczególnie opornych nie rejestrujących się. Może mógłbyś nas podrzucić?
— Pani Turner, sprawdziłem stan pani konta. Przedstawia się fatalnie, prawdopodobnie w wyniku pani aresztowania przez ANGS i wynikłych stąd… nieprzyjemności. Ale ani przez chwilę nie wierzę w to, że nie ma pani innych rachunków, poukrywanych w innych miejscach i pod innymi nazwiskami. Dlaczego pani po prostu nie kupi swojemu… swojemu plemieniu helikoptera?
— Mylisz się, Jackson. Nie mam żadnych poukrywanych pieniędzy. Wszystkie wydałam.
— Na co?
Nie odpowiedziała, patrzyła tylko na niego z nikłym uśmieszkiem i Jackson nagle zrozumiał. Na Wojny o Przemianę. I nieważne, jaką rolę odegrała Vicki Turner w tej batalii o przekonanie Amerykanów, że strzykawki to nie spisek Bezsennych, mający uczynić z nich niewolników; o przekonanie Amerykanów, żeby przestali się wzajemnie mordować w walce o te tak radykalne przemiany biologiczne; o przekonanie Amerykanów, żeby nie atakowali Waszyngtonu tylko dlatego, że teraz już można — cokolwiek Vicki uczyniła, naprawdę kosztowało ją to całą gotówkę.
— Zawstydza mnie pani — zdradził się.
Na krótką chwilę jej mina złagodniała, a on poza tą jej kruchą maską zobaczył coś zupełnie innego: zadumaną tęsknotę i chyba nawet samotność. Ale zaraz powrócił na twarz poprzedni uśmiech.
— W takim razie możesz odpokutować swój głęboki obywatelski wstyd, podrzucając nas ukradkiem do naszych opornych.
Jackson nie odpowiedział. W tej jednej pozbawionej szyderstwa chwili wrażliwości znów przypominała mu Cazie. A on sam sobie przypominał nadętego durnia.
Do helikoptera zbliżali się Lizzie i Shockey. Lizzie niosła ze sobą Dirka, dobrze opatulonego przed zimnem. Shockey miał na sobie wrzaskliwie żółty kombinezon i płaszcz w kolorze limony, a w uszach modne niegdyś kolczyki z puszkowej blaszki. Na lewym ramieniu znać było jakiś dziwaczny guz. Kiedy się przybliżył, Jackson dostrzegł, że to biało-czerwono-niebieski kwiat, wykonany z trzech utkanych i ufarbowanych w barwnikach roślinnych warstw materiału, zebranych drutem w rozetkę.
— A nigdy nie słyszeli nawet o jakobinach — mruknęła Vicki. Lecz obrzuciła przy tym Lizzie spojrzeniem pełnym najautentyczniejszego ciepła i miłości.
— Doktorze — rzucił na powitanie Shockey — jedzie pan popatrzeć na ostatni wielki zryw? Mógłby się pan czegoś nauczyć.
— To prawda, doktorze — dorzuciła Vicki. — Koniec końców, naszym pełzającym ruchem w kierunku demokracji kreujemy tu szokująco nową historię polityczną tego kraju.
— Cholerna prawda — potwierdził Shockey. Młodzieniec zdawał się nieustannie powiększać, jako że rozetka na jego ramieniu uniosła się o dalsze trzy centymetry w górę.
Brednie, pomyślał sobie Jackson. Lizzie prawie tańczyła z podekscytowania. Jej czarne włosy tak sterczały na wszystkie strony, że gdyby Jackson nie widział tego na własne oczy, toby chyba nie uznał, że to możliwe.
— Doktorze Aranow, jeśli uda nam się dziś namówić tych ludzi, żeby się zarejestrowali, będziemy mieli ze strony Amatorów dziewięćdziesięcioczteroprocentową frekwencję. Cztery tysiące czterystu jedenastu Amatorów, którzy zostają na zimę w tym okręgu. A pan mówił nam, że Susannah Wells Livingston nie jest prawdziwym kandydatem, tylko ma po prostu startować razem z Donaldem Thomasem Serrano, a Serrano otrzyma głosy prawie wszystkich zarejestrowanych Wołów. A to będzie cztery tysiące osiemdziesiąt dwa głosy. Nawet jeśli nie uda nam się przekonać tego plemienia, i tak powinniśmy wygrać.
— Ja powinienem wygrać — poprawił ją Shockey.
— W porządku — ty powinieneś wygrać — zgodziła się Lizzie. Jackson widział, że jest zbyt rozpromieniona, żeby chciało jej się z nim kłócić. — Uda nam się!
Jackson zerknął na Vicki, która w odpowiedzi skinęła mu głową.
— Ty im powiedz, Jackson. Może ona choć ciebie posłucha.
— Lizzie… — zaczął Jackson i urwał. Nie miał ochoty ściągać jej na ziemię. Kiedy to ostatnio widział czyjś niekłamany entuzjazm dla konstruktywnych działań? — Lizzie, to, że ich przewyższycie liczbą zarejestrowanych osób, nie gwarantuje jeszcze wygranej. Do wyborów pierwszego kwietnia pozostaną jeszcze całe trzy miesiące. A w ciągu tych trzech miesięcy Donald Serrano uczyni wszystko, co w jego mocy — a możliwości to on ma — aby przekonać waszych Amatorów, żeby głosowali na niego. A dopomoże mu w tym każdy wołowski polityk, nie wyłączając Sue Livingston. Bo jeśli wy wygracie, powstanie bardzo niebezpieczny precedens wybierania do rządu ludzi z zewnątrz.
— Nie jesteśmy wcale z zewnątrz! — zaperzył się Shockey.
— Dla wołowskiego politycznego establishmentu — jesteście. Nie życzą sobie, żebyście wy i wam podobni decydowali o czymś, co mogłoby ich bezpośrednio dotyczyć. Nawet w tak drobnych i mało istotnych sprawach jak te, które leżą w gestii nadzorcy okręgowego. Chcą was utrzymać z daleka. I będą próbowali postawić na swoim, podkupując głos każdego uprawnionego do głosowania w okręgu Willoughby. Stożkami Y, aparaturą muzyczną, jednostkami medycznymi, luksusowym jedzeniem, skuterami i każdym innym dobrem materialnym, które są w stanie im natychmiast zapewnić, a które wy możecie tylko mgliście obiecać na przyszłość.
Lizzie spochmurniała i spojrzała na swego śpiącego synka.
— I myśli pan, że dlatego padniemy? Że tak się damy kupić?
— Dawaliście się tak kupić prawie przez sto lat — odpowiedział cicho Jackson.
— Ale już nie! Teraz jesteśmy już inni! Od Przemiany! Teraz was już nie potrzebujemy!
— I właśnie dlatego chcemy, żebyś nas teraz podrzucił — wtrąciła Vicki. — Zarabiaj na swoje utrzymanie, Jackson. Lizzie, Shockey, wsiadajcie.
Wsiedli. Vicki podała mu namiary, potem przez kilka minut cała czwórka leciała w milczeniu nad nieprzyjazną okolicą, usłaną zimowymi śmieciami: strząśniętymi przez wiatr konarami, zeschłymi badylami, zmurszałymi liśćmi między dolinkami głębokiego śniegu. W końcu Jackson zapytał:
— Chcecie, żebym wylądował zaraz koło ich obozu? Czy może raczej nie powinni widzieć Woła, który ma związek z tym na wskroś amatorskim przedsięwzięciem?
— Nie — odparła Lizzie ku jego zaskoczeniu — niech pan idzie z nami. Akurat ci ludzie powinni pana z nami widzieć.
Plemię, jak wiele innych, spędzało zimę w porzuconej fabryce żywności. Patrząc na zdziczałe sady porastające niskie wzgórza, Jackson zgadł, że niegdyś przetwarzano tu jabłka. Nikt nie wyszedł im na powitanie. Lizzie, niosąc na rękach śpiącego Dirka, poprowadziła ich na tyły budynku, gdzie pod zwyczajowym plastikowym okryciem poletka żywieniowego konsumowano lunch.
Sześćdziesięciu lub siedemdziesięciu Amatorów siedziało lub leżało nago pośród rozoranej gleby, nurzając się zarówno w składnikach odżywczych, jak i promieniach słońca. Jacksonowi przemknęło przez myśl wspomnienie przyjęcia u Terry’ego Amory, na które zabrała go Cazie. Ale nie sposób było ich ze sobą pomylić. Ci Amatorzy wyglądali odpychająco. Jackson przyznawał się do tej myśli z najwyższą niechęcią, bo odbijała w sobie najgorszy rodzaj odczłowieczonej bigoterii w stylu Ellie Lester.
Włochate plecy, obwisłe piersi, sflaczałe brzuchy i tłuste uda, pozbawione wdzięku proporcje, twarze o rysach rozmieszczonych zbyt blisko lub zbyt daleko albo wręcz do siebie nie pasujących. I nawet nie miało tu znaczenia, że wszyscy po czyścicielu komórek mieli skórę gładką i zdrową, bez najmniejszej skazy. Od czasów praktyk szkolnych Jackson widywał tylko doskonałe, genomodyfikowane ciała. Dopiero teraz przypomniał sobie, jaka brzydka jest w porównaniu z nimi większa część ludzkości.
— Mały szok, co? — szepnęła mu do ucha Vicki. — Nawet jak dla lekarza. Witamy wśród Homo sapiens. „Arystokrata między zwierzętami” — jak to ujął raz Heinrich Heine.
— Wróciliśmy, żeby jeszcze raz pogadać z wami o tej naszej elekcji — zaczęła Lizzie bez zbytecznych wstępów. — Janet, Arly, Bill, Farla — posłuchajcie no.
— A czy my mamy jakiś wybór? — rzuciła z szerokim uśmiechem tłusta, naga kobieta w średnim wieku, z pośladkami jak sflaczałe balony. — Lizzie, dajże no mi to swoje słodkie dzidzi.
Lizzie podała jej Dirka i zrzuciła z siebie ubranie. Shockey i Vicki zrobili to samo bez najmniejszych oznak skrępowania. Vicki rzuciła mu wyzywający uśmiech.
— Kiedy w Rzymie…
Nie miał zamiaru jej pozwolić — ani im wszystkim — się zawstydzać. Zrzucił marynarkę i koszulę.
— Oooo, pięknie — rzuciła tamta kobieta i roześmiała się, widząc, że zbiła go z tropu. — Ale Lizzie, powiedz no nam, po co tu przyprowadziłaś tę parkę Wołów, razem z tym tak zwanym kandydatem.
— Nie jestem żaden tak zwany, Farlo — rzucił dobrodusznie Shockey. — Jestem następnym nadzorcą okręgowym.
— Jasne — Farla znów się roześmiała.
Jackson znalazł się w nie lada kłopocie. Stał, powoli rozpinając spodnie — najwolniej jak tylko potrafił. Amatorzy przywykli do nagości w czasie wspólnych posiłków. Podobnie Woły — tylko że posiłki w miękko oświetlonych i perfumowanych jadalniach miały często zabarwienie erotyczne. Tutaj młodzi mężczyźni jak Shockey leżeli nago, rozluźnieni i nie pobudzeni. Jackson natomiast, z przyczyn, których nie zdołał pojąć, miał właśnie erekcję.
— No dalej, Jackson — odezwała się miękko Vicki. — Odkryjże ten rodzinny genomodyfikowany wisiorek.
Obrócił się do niej ze złością — dlaczego zawsze musi pogarszać sprawę? — i sprawa natychmiast pogorszyła się jeszcze bardziej. Jej nagie ciało było oszałamiająco piękne. Piersi miała mniejsze niż Cazie, ale wyższe, węższą talię, smukłe biodra i długie nogi… Nad nimi jasnorudawe włosy, lekka ładna mgiełka, jak woalka nad…
— O rany — powiedziała. — Twoja rodzina nieźle ulokowała pieniądze. — A po chwili dodała innym tonem: — No, Jack, roześmiej się. Przecież to śmieszne, czy nawet tego nie potrafisz dostrzec?
Zaśmiał się głucho, chciał przesadnie wyeksponować tę głuchość, chciał wypaść ironicznie. Wiedział, że mu nie wyszło.
Lizzie nie szczędziła starań.
— Jeśli wszyscy się zarejestrujecie, między jedenastą piętnaście a jedenastą pięćdziesiąt dziś wieczorem, tak jak wam mówiliśmy, wtedy inne Woły już nie będą mogły się zarejestrować. Mamy dość Amatorów, żeby wygrać. A jak wygramy, możemy zgarnąć pulę podatkową i napchać magazyny w całej okolicy, czym tylko będziemy chcieli. Chcecie mi powiedzieć, że niczego wam nie potrzeba?
— Jasne, że potrzeba — odezwał się nieduży, naburmuszony staruszek. — I niech to wszyscy diabli, będę na ciebie głosował, Shockey. Byłeś kiedyś burmistrzem. A poza tym sam pamiętam, że kiedyś nie wszyscy kandydaci byli Wołami, na długo nim się, dzieciaki, porodziliście. Ale chcę wiedzieć jedno: jaką cenę każą nam zapłacić Woły za to, że wybraliśmy jednego z naszych?
— Nie będzie żadnej ceny — odpowiedział mu Shockey.
— Ech, synu, zawsze jest jakaś cena. Zawsze im trzeba płacić.
Shockey cały się najeżył.
— Niby jak, Max? Niby co nam mogą zrobić te Woły?
— A czego nie mogą? Mają broń, policję, słyszałem, że mogą zmienić nawet cholerny klimat — przynajmniej trochę. Lepiej nam będzie tak, jak jest. Mamy wszystko, czego nam trzeba, i nikt nie zwraca na nas uwagi.
— Ale w ten sposób nic nigdy się nie zmieni! — krzyknęła Lizzie. — Nigdy do niczego nie dojdziemy!
— No i bardzo dobrze — odparł starszy mężczyzna. — Jak się ciągle gapisz w niebo, to się w końcu potkniesz o kamień.
— Ale…
— Ale oni mają za sobą Woły — odezwał się niespodziewanie inny mężczyzna. — To nie są tacy sobie zwykli Amatorzy, nie potykają się jak cała reszta.
— Vicki i doktor Aranow nie… — zaczęła Lizzie, ale Vicki przerwała jej raptownie. Patrzyła tamtemu prosto w oczy.
— Zgadza się. Mają za sobą Woły. Jestem Victoria Turner, były agent ANGS. A to jest doktor Jackson Aranow, lekarz i właściciel TenTechu, jednej z poważniejszych korporacji. Lizzie nie walczy sama. Jeśli Woły będą próbowały kupić wynik wyborów, doktor Aranow i ja mamy wystarczające środki, żeby temu zapobiec.
Jackson tylko gapił się w milczącym zdumieniu.
— Niby dlaczego? — zapytał tępo mężczyzna. — Czemu jesteście po stronie Lizzie?
— Po mojej stronie — wtrącił naburmuszony Shockey.
— Ponieważ — oznajmiła Vicki — wierzę w ten kraj.
Sięgnęła do kupki porzuconych ubrań Shockeya i oderwała czerwono-biało-niebieską rozetkę z ramienia jego płaszcza. Wyciągnęła ją w stronę mężczyzny — ze szczerością, z cyniczną ironią, z tym, co Jackson zdołał w końcu rozpoznać jako ochronny kamuflaż dla jej prawdziwej wiary. Ale Vicki nie wierzyła, że ta elekcja naprawdę się powiedzie — tyle sama już zdążyła powiedzieć. Musi w takim razie wierzyć w jakąś głębszą polityczną sprawę, w której te wybory będą tylko pierwszą, nieuniknioną porażką.
Mężczyzna prychnął, ale wziął rozetkę. Ten starszy, Max, uśmiechnął się szeroko. Nagle wtrąciła się Farla:
— No dobra, Shockey, powiedz nam, co masz zamiar robić, kiedy cię wybierzemy.
Ktoś w tłumie zachichotał.
— Tak, Shockey! Odstaw kampanię przedwyborczą!
— Zrobię, a co! A teraz słuchajcie, Amatorzy! Wszyscy!
— Niech broń ustąpi przed togą — mruknęła Vicki. — Jackson, rozłóż się wygodnie. Przemawia naród.
Zdążyło się już ściemnić, zanim opuścili plemię Farli. Debata trwała przez całe popołudnie aż do wczesnego wieczoru, napędzana, jak podejrzewał Jackson, w równej mierze zamiłowaniem do kłótni, co chęcią uzyskania informacji. Ludzie krzyczeli, obrażali jedni drugich, grozili sobie i przechwalali się. Po lunchu przenieśli się do budynku — ciemnej, ciepłej jamy pełnej zniszczonych krzeseł i prowizorycznych przedzialików sypialnych, wytworów rękodzieła i oskórowanych królików. Oprócz tego wszystkiego Jackson zobaczył także drogi terminal z nalepką jednej z filii TenTechu. Czyżby skradziony? Vicki przesłała mu bezczelny uśmiech. Wewnątrz wielkiego, przygnębiającego pomieszczenia utrzymywały ciepło stożki Y — czy pochodziły z tych, które przesłał plemieniu Lizzie z TenTechu? Może i Shockey pojmuje wartość kiełbasy wyborczej.
O zachodzie słońca Dirk zaczął marudzić.
— Powinien już być w domu — oznajmiła w końcu Lizzie. — Babcia Annie będzie się martwić. Doktorze Aranow, proszę nas podrzucić do domu.
Jackson widział, jak pozostałym imponowało to, że Lizzie wydaje mu polecenia. Został włączony w aktywa ich kampanii wyborczej. Stał się także publicznym środkiem transportu — bez jego helikoptera stanęliby teraz przed perspektywą długiego powrotu przez góry. Nie… bez jego helikoptera nie zostaliby tak długo i nie kłóciliby się tak zażarcie. Vicki znów obdarzyła go szerokim uśmiechem.
— Jestem taka podniecona — powiedziała Lizzie w kabinie. — Jeszcze tylko kilka godzin! Ciiii, Dirk, dziecinko. Ciiii, kochanie. Jeszcze kilka godzin i zarejestruje się cztery tysiące czterystu jedenastu — co najmniej! — Amatorów, wszyscy naraz!
— Jesteś pewna — zaniepokoił się Shockey — że wszystkie te przygłupki wiedzą, jak to mają zrobić?
— Sam Bartlett i Tasha Herbert dwa razy wyjaśniali wszystko każdemu plemieniu z osobna. Wszyscy wiedzą, co mają robić. To się uda!
I ku lekkiemu zdumieniu Jacksona, rzeczywiście się udało. O jedenastej wieczorem wszyscy z wyjątkiem śpiących małych dzieci zebrali się przy terminalu Lizzie. Zaprogramowała sobie arkusz z wyliczeniami na bieżąco: WYBORCY OKRĘGU WILLOUGHBY, podzielony na dwie kolumny: AMATORZY ŻYCIA i WOŁY. Liczba pod napisem WOŁY, wypisana jarzącym się, trójwymiarowym uniwersgotykiem, pozostawała niezmienna. Za każdym razem, kiedy w drugiej kolumnie dodawano kolejne sto osób, na ekranie błyskała amerykańska flaga, grała muzyka, a mała ludzka figurka przyciskała guzik do głosowania na miniaturowej sieci wyborczej. Cała ta wystawka kończyła się wysłaniem w niebo strumienia holo imitującego fajerwerki.
— To swoista mieszanka sylwestra, mistrzostw skuterowych i Tammany Hall[8] — rzuciła Vicki zza lewego ramienia Jacksona.
— Przygotujcie się wszyscy! — zawołał Shockey. — Jest jedenasta czterdzieści osiem.
Jackson nie spuszczał wzroku z ekranu. Nagle liczba pod napisem AMATORZY gwałtownie skoczyła w górę, potem jeszcze raz i przerosła liczbę pod hasłem WOŁY. Błyskały flagi. Ludzie wznosili radosne okrzyki, zagłuszając niemalże całkowicie dźwięki „Czasem potężny naród”. Annie Francy jęknęła: „O mój Boże drogi”. Liczba jeszcze raz poszła w górę, potem jeszcze raz, a potem zmiany następowały tak szybko, że cyferki wyglądały jak żywe, a dookoła Jacksona eksplodowały holograficzne fajerwerki, skakali i ściskali się rozkrzyczani Amatorzy.
Północ. AMATORZY ŻYCIA: 4450. WOŁY: 4082.
— Udało nam się! — wrzeszczał Shockey.
— Hip hip hurra, na cześć następnego nadzorcy okręgowego!
— Sho-ckey! Sho-ckey!
Shockeya ktoś złapał za nogi i obnosił go teraz dookoła na rękach — w jakimś amatorskim rytuale triumfu, jak przypuszczał Jackson. Nagle poczuł się bardzo zmęczony. Zadźwięczał jego przenośny terminal.
— Jackson, odbierz. No już.
Cazie. Jak to się stało, że się tak cholernie szybko o wszystkim dowiedziała? Przecież dopiero dwunasta sześć. Gzy akurat przypadkiem sprawdzała różne nietypowe wyniki rejestracji, czy może ma stały program, który wynajduje dla niej polityczne osobliwości? Nagle Jackson poczuł, że ma ochotę z nią porozmawiać. Nieźle się przy tym ubawi. Usunął się w jakiś względnie spokojny kąt i stanął twarzą do ściany, trzymając malutki ekranik tak, żeby Cazie nie widziała otoczenia.
— Cazie? Ty już na nogach?
— Gdzie jesteś, Jackson?
— U przyjaciół. A co?
— W okręgu Willoughby, w Pensylwanii zarejestrowało się dodatkowe cztery tysiące czterystu pięćdziesięciu uprawnionych do głosowania — tuż przed samym zamknięciem listy. To Amatorzy. W dodatku wystosowano petycję w sprawie wystawienia trzeciego kandydata na wakat nadzorcy okręgowego po Ellie Lester.
— Chciałaś powiedzieć: po Haroldzie Winthropie Waylandzie?
— Stary był już zupełnie zniedołężniały, biuro prowadziła jego prawnuczka. Ku wielkiemu pożytkowi TenTechu, należałoby dodać. Nadzorca okręgowy, jak ci wiadomo, robi znacznie więcej niż zapełnianie magazynów i niż to, czym biuro ma się oficjalnie zajmować — nie, ty pewnie nic o tym nie wiesz. Ale Jackson, wierz mi, to poważna sprawa. Niektórzy przewidywali coś takiego już wcześniej, dlatego dowiedziałam się o tym natychmiast. Nie możemy pozwolić, żeby to przerodziło się w jakiś szerszy trend. Amatorzy w biurach. Jezu Chryste!
— Rejestracja odbyła się legalnie, prawda?
Cazie przeciągnęła ręką przez swoje ciemne kędziory.
— W tym cały problem. Najzupełniej legalnie. Jest za późno, żeby zarejestrować więcej Wołów — a nie możemy nic kręcić bezpośrednio przy programie, bo zaraz mielibyśmy na karku media. Tylko dlatego, że to dobra historyjka. Wezwałam do siebie Sue Livingston i Dona Serrano, i tych, którzy kierują ich kampaniami. Myślę, że ty też powinieneś uczestniczyć w naszym spotkaniu. Choćby dlatego, że sprawa może wpłynąć na działalność TenTechu. Czy wiesz, ile włożyliśmy w nasze polityczne powiązania w okręgu i stanie, żeby poruszyć choćby jeden aspekt tej sprawy?
— Nie — odparł powoli Jackson — nie wiem.
— No cóż, przedstawię ci to w skrócie. W normalnych warunkach nie wprowadzałabym cię w polityczne aspekty naszej firmy, ale tym razem — Jackson, ty nigdy nie miałeś pojęcia, jak ważny jest ten polityczny aspekt. TenTech to same polityczne powiązania.
— Myślałem, że TenTech to przedsiębiorstwo produkujące pożyteczne dobra.
— Tak, to do ciebie podobne — westchnęła Cazie. — W każdym razie spotkanie będzie jutro o dziewiątej rano. U mnie.
Jackson nic nie odpowiedział. Za jego plecami radosny ryk wyciszył się do rozmiarów uszczęśliwionego paplania. Poczuł na sobie czyjś wzrok, odwrócił się i zobaczył stojącą o metr od niego Vicki, która bez najmniejszego skrępowania przysłuchiwała się całej rozmowie.
— Jack — niecierpliwił się obraz Cazie na malutkim ekraniku. — Jeśli jej nie powiesz, że nam pomogłeś, prawdopodobnie nigdy się nie dowie — rzuciła miękko Vicki.
— Jack? Jesteś tam jeszcze?
— Możesz po prostu przejść teraz na drugą stronę i bronić politycznych macek TenTechu. A co stracisz? Myślisz, że coś byś stracił, Jackson?
— Jack!
Jackson uniósł ekran terminalu. Przechylił soczewki tak, że Cazie mogła teraz widzieć plemienny dom, potem Vicki, potem znów jego.
— Jestem tu, Cazie. Owszem, przyjadę jutro rano na to spotkanie, żeby spróbować uniezależnić interesy TenTechu od wyników wyborów. Ale nie po to, żeby unieważnić sam ich wynik.
Cazie zatkało. Jackson przerwał połączenie, zanim zdołała się odezwać, i poinstruował terminal, żeby nie przyjmował żadnych telefonów przez następne sześć godzin. Potem zwrócił się do Vicki.
— Ale chcę, żeby pani wiedziała, że nawet jeśli nie chcę majstrować przy wyniku głosowania, nie jestem też politycznym reformatorem. Jestem tylko lekarzem.
— Ta sytuacja nie wymaga lekarza.
— A pani zawsze dostosowuje się do wymogów sytuacji? Żadnych osobistych wyborów?
— Zgadza się. Jestem tylko wiązką reagujących na bodźce chemikaliów w mózgu.
— Sama pani w to nie wierzy.
— Nie. Nie wierzę. A ty? — rzuciła i odeszła.
Ale przedtem, jak zauważył, musiała mieć ostatnie słowo.
Amatorzy siedzieli teraz rzędami na poniszczonych krzesłach, wtrącając się nieustannie, kiedy Lizzie, Shockey i Billy Washington snuli na głos plany. Jackson przesunął wzrokiem po przygarbionych ciałach — nieproporcjonalnych, pozbawionych wdzięku, nie wykształconych, kłótliwych i prostackich. Przyodzianych — ledwie, ledwie — w niegustowne i krzykliwe darmowe plastiki i tkane w domu łachmany. Wykrzykujących do siebie głupawe pytania, motywowane pazernością, nierealistycznymi wyobrażeniami, ordynarnym obejściem albo kompletną nieznajomością rządowych struktur.
Opuścił polityczny mityng i wrócił do domu.