Naszą obroną jest nie oręż, nie nauka ani nawet zejście do podziemia. Nasza obrona to prawo i porządek.
W KOŃCU ZNALAZŁEM ANNIE GŁĘBOKO W LESIE — PO kilku godzinach poszukiwań. Nawet mi nie powiedziała, że się wybiera. W ciągu ostatniego roku zrobiła się taka właśnie — niezależna. Byłem wściekły.
— Annie Francy! Szukam cię po całym lesie!
— A ja cały czas jestem tutaj — odpowiedziała.
Leżała na plecach w takim jakby wgłębieniu, a kiedy usiadła, zaraz mi wywietrzało z głowy, że miałem być wściekły. Żywiła się. Nagie czekoladowe piersi zachybotały, we włosach utkwiło kilka liści, dostrzegłem też brzeg jej tyłeczka, tam gdzie wciskał się w miękką ziemię. Moja fajka nabrzmiała od razu. W dwu skokach znalazłem się przy niej.
Ale ona mnie odepchnęła. Ja mogłem zapomnieć, że jestem na nią wściekły, ale Annie nigdy nie zapomina o swojej złości.
— Nie teraz, Billy! Mówię ci!
Dałem spokój. Nie przyszło mi to łatwo. Była taka słodka, że wydawało mi się, że nigdy nie będę miał jej dość — chociaż od zejścia do Edenu minął już cały rok. A choćby minęło i dziesięć, choćby i sto! Moja stara fajka sterczała sztywno jak rurka metalowa.
Annie wstała, tak jakby od niechcenia strzepnęła liście z ud i tyłeczka. Wiedziała, jak na nią patrzę. Nawet miała leciutki uśmieszek w oczach. Ale dalej była zła.
— Billy, ja nie chcę, żebyśmy szli do tej Zachodniej Wirginii. To nic nikomu nie pomoże.
Trochę poluzowałem sobie portki.
— To Lizzie chce iść. I pójdzie. Z nami albo bez nas.
Annie spojrzała na mnie gniewnie. Ona i Lizzie kłócą się teraz jeszcze bardziej, odkąd Lizzie skończyła trzynaście lat. Widzi mi się, że Annie chce, żeby Lizzie dalej była małą dziewczynką — tak samo jak przez długi czas chciała, żebym ja był dalej takim staruchem, jak to kiedyś bywało. Przedtem. Annie nie lubi zmian. To dlatego nie chce iść do Zachodniej Wirginii.
— Lizzie naprawdę tak powiedziała? Że pójdzie beze mnie?
Pokiwałem głową. Lizzie pójdzie, nawet gdyby nie szła Vicki.
Teraz już nie sposób powstrzymać Lizzie. Można by pomyśleć, że od czasów Przedtem najbardziej zmienili się chorzy i starzy, ale tak naprawdę to najbardziej zmienili się młodzi. Teraz już niczego nie można im zabronić. Kiedyś było tak, że dwunasto-, trzynastolatki potrzebowały naszej opieki. Trzeba je było karmić, opiekować się nimi w chorobie, chronić przed wściekłym szopem, zranieniem, zepsutym jedzeniem. Teraz już nie. Już nas nie potrzebują.
Tak samo jak my nie potrzebujemy Wołów.
Annie wciągnęła na siebie sukienkę; widziała, że się przyglądam, ale udała, że niczego nie zauważa. Jej sukienka była dłuższa niż sukienki młodszych kobiet, nawet latem, bo Annie nie może tak od razu wszystkiego wokół siebie pozmieniać tylko dlatego, że skończyły się odwieczne dostawy kombinezonów, kurtek i butów. Sukienkę utkała sobie z jakiejś rośliny — ale nie bawełny — na robocie tkackim, jakieś dwa tygodnie temu. Nie ma koloru, jak to one wszystkie. Ludzie teraz lubią, żeby ich rzeczy były naturalne, choć nie ma w tym za grosz sensu, bo sukienka Annie już jest nadjedzona przez jej piersi, biodra i tyłeczek. We wszystkich ciekawych miejscach ma już malutkie dziurki. Z moimi portkami było podobnie. Ale nie mam zamiaru nosić żadnej kiecki, jak to teraz młodzi mężczyźni — chociaż może i łatwiej się wtedy żywić. Ale ja w głowie nie jestem wcale młody, bez względu na to, co wyprawia teraz moje ciało.
Wspaniały tyłeczek Annie Francy zniknął już pod opuszczoną sukienką.
Zawiązała sandały, które zostały jej jeszcze z czasów Przedtem. Już prawie się rozpadały. Właśnie o butach mieliśmy dzisiaj rozmawiać na wieczornym zebraniu rady, aż nagle wyszła tamta druga sprawa i już nie będzie wieczornego zebrania rady East Oleanty. A może i żadnego innego? Nigdy?
Kiedy szliśmy w stronę miasta, trzymałem Annie za rękę. Przypomniałem sobie czasy, kiedy za nic nie weszłaby do lasu. Teraz nawet Annie Francy nie boi się lasu.
Ale Zachodnia Wirginia — to zupełnie co innego.
Dłoń Annie, taka mocna i gładka. Malutkimi kółeczkami pocierałem kciukiem jej wnętrze. Annie Francy. Annie. Francy. A ona szła z gniewem w oczach i ustami zaciśniętymi w wąską kreskę.
— To nie w porządku, żeby dwunastolatki miały prawo głosu. To nie w porządku.
Nie byłem taki głupi, żeby znów dać się w to wciągnąć.
— Gdyby nie głosy dzieci, nie szlibyśmy na tę bezsensowną wycieczkę. Bo to jest bez sensu, Billy. Co taka trzynastolatka może wiedzieć o dorosłym głosowaniu? To jeszcze dziecko, choć jej się wydaje, że jest inaczej!
Nie odezwałem się, nie jestem idiotą.
Przez jakiś czas szliśmy w milczeniu. Pod nogami mieliśmy suche igliwie, a w nasłonecznionych miejscach kwitły stokrotki i indiańskie pędzelki. Las był tak samo piękny i pachniał tak samo ślicznie, jakby przed rokiem świat wcale się nie zmienił z powodu czegoś tak maleńkiego, że nawet tego nie widać.
Vicki nieraz już próbowała wytłumaczyć mi, o co chodzi z tym czyścicielem komórek. I z tą nanomaszynerią. Lizzie najwidoczniej to wszystko rozumie, ale dla mnie ciągle jeszcze nie jest jasne.
Zresztą wcale nie musi być jasne. Wystarczy, żeby dobrze działało.
— Annie — odezwałem się, kiedy mieliśmy już wchodzić do miasta — przecież nie możesz wiedzieć, czy w Zachodniej Wirginii nie będziemy mogli czegoś zrobić. Może ktoś będzie miał jakiś plan — może nawet młodzi! — i zanim tam dojdziemy…
Jeszcze jedno gniewne spojrzenie.
— Nikt nie ma żadnego planu.
— No to może, zanim tam dojdziemy… Przecież wiadomo, że droga zajmie nam jakieś trzy-cztery tygodnie…
— Nikt nie będzie miał żadnego planu! — naskoczyła na mnie. — Kto z nich będzie wiedział, jak dostać się do tego więzienia i ją stamtąd wyciągnąć? Woły? Sami ją tam wsadzili! Ten cały Dan Arlen, jej facet? On też ją tam zamknął! Jej ludzie? Już by to dawno zrobili, gdyby wiedzieli jak! My nic nie możemy zrobić, Billy. A w tym czasie moglibyśmy użyć naszych głów na to, czego potrzebujemy! Żeby lepiej i więcej tkać! Ciągle mamy tylko tego jednego robota tkackiego, którego poskładały nam dzieci, a jaki jest powolny! A rzeczy ciągle się zjadają! A buty? Nic nie ustaliliśmy w sprawie butów, a przecież kiedyś w końcu musi przyjść zima!
Dałem spokój. Nie można kłócić się z Annie. No i ma rację. Zima w końcu musi nadejść, a my mamy tylko jednego robota tkackiego na całe miasto. Na letnie ciuchy może i wystarczy, ale zima to co innego. No i nie ustaliliśmy nic w sprawie butów. Annie dalej karmi cały świat, chociaż nie ma już kuchni.
Czasem trochę strasznie pomyśleć, że nikt się nami nie zajmie oprócz nas samych. A czasem wcale nie.
Na skraju miasta spotkaliśmy Vicki. Jej suknia wyglądała tak samo kiepsko jak sukienka Lizzie. Jedną pierś widać było prawie całą i niech mnie — starego durnia — jeśli moja fajka leciutko nie drgnęła. Ale Vicki miała zmizerowaną twarz i wyglądała na nieszczęśliwą już od miesięcy. W całym mieście tylko ona jedna.
— Rozpada się, Billy. Tym razem już naprawdę.
— Co? — zapytałem. Myślałem, że mówi o swojej sukience. Naprawdę. Stary dureń ze mnie.
— Ten kraj. Klasy społeczne… Tym razem na dobre. Przepaść między Wołami a Amatorami zawsze była łatana drutem i gumą do żucia, a teraz puszcza i to ostatnie spoiwo.
Dałem Annie znak ręką, żeby szła dalej. Odmaszerowała, pewnie szukać Lizzie. Usiadłem na jakimś pniaku, a obok przysiadła Vicki. Nic nie poradzi na to, że martwi się o kraj. W końcu jest Wołem. W East Oleancie to nie ma znaczenia, wszyscy, co tu zostali, już się do niej przyzwyczaili, ale w kafeterii nadal przecież mamy kanały informacyjne. No, przynajmniej kilka. Woły przechodzą teraz ciężkie chwile. Wygląda to tak, jakbyśmy my, Amatorzy, przekonali się, że już nie potrzebujemy Wołów i nagle się wściekli, że kiedyś byli nam potrzebni. Tylko że to nie wszystko. Ludzie zaczęli zabijać i teraz większość Wołów tkwi w tych swoich miejskich enklawach. Z niektórych nikt nie wychodził przez całe cholerne pół roku.
Szukałem w głowie czegoś, co mogłoby pocieszyć Vicki.
— Nie ma policji. Nie ma komu karać tych, co łamią prawo i napadają na ludzi. Gdybyśmy mieli z powrotem roboty ochrony…
— Och, Billy, to coś znacznie szerszego. Nie ma już żadnych praw. Tylko kilka rad miejskich. A tam gdzie ludzie nie mają ochoty ich słuchać, panuje kompletna anarchia.
— Nie widziałem, żeby tutaj działa się komuś jakaś krzywda.
— Nie, nie tu, w East Oleancie. Tutaj plan Huevos Verdes się powiódł. Ludzie przeobrazili się w lokalną samorządną społeczność, opartą na wzajemnej współpracy. Prawdę mówiąc, uważam, że zawdzięczacie to temu nieszczęśnikowi Jackowi Sawickiemu. On zaszczepił wam odpowiedzialność. W wielu innych miejscach też się udało. Ale w Albany pozabijano wszystkich Wołów, w Carter Falls pozabijali siebie nawzajem, w Binghamton urządzili sobie festyn zbiorowych gwałtów i zaprowadzili prawo pięści, a w innych miastach urządzają polowania na czarownice — na „genomodyfikowanych podludzi” — o wiele gorsze niż te, na które kiedykolwiek zdobyła się ANSG. No i gdzie się w ogóle podziała ANSG? Gdzie się podziewa FBI? Gdzie się podziały Główna Komisja Urbanizacyjna i FKT, i Departament Zdrowia? Cała rządowa sieć po prostu sobie zniknęla, a Waszyngton oddziela się murem od reszty kraju i wydaje dekrety, na które nikt nie zwraca najmniejszej uwagi!
— Bo już nie musimy.
— A właśnie! Stany Zjednoczone już nie istnieją. Podzieliły się na klasy, których nie łączy żaden wspólny interes. Karol Marks miał rację.
— Kto?
— Nieważne.
— Vicki… — z trudem łowiłem potrzebne słowa. — Czy nie mogłabyś… trochę mniej się przejmować? Czy to nie wystarczy? Pierwszy raz jesteśmy naprawdę wolni. Tak jak mówiła Miranda w tamtym holo; jesteśmy teraz wolni.
Podniosła na mnie oczy. Nigdy w życiu — przedtem czy potem — nie widziałem tak ponurego spojrzenia.
— Wolni. A do czego, Billy?
— No… żeby żyć.
— Popatrz na to — wyciągnęła do mnie kawałek metalu. Był powyginany i nadtopiony.
— No i co? To duragem. Ale dysymilatory mają przecież mechanizm zegarowy. No i dzieci myślą nad tym, żeby budować wszystko bez metalowych części, które…
— To nie duragem. I nie został zaatakowany przez genomodyfikowany organizm. Został stopiony przez U-614.
— A co to jest?
— Broń. Bardzo niszczycielska, potężna broń wojskowa. Miała być użyta tylko w wypadku nieprzyjacielskiego ataku z zewnątrz. Znalazłam to w zeszłym tygodniu niedaleko Coganville. Użyto jej, żeby wysadzić w powietrze stojący na uboczu letni domek, gdzie jak podejrzewam, kilka miesięcy temu ukrywało się kilkoro Wołów. Teraz nie ma nawet ich ciał. Nie ma tam nawet tego budynku!
Popatrzyłem na nią uważnie. Nie miałem pojęcia, że w zeszłym tygodniu chodziła do Coganville.
— Nie rozumiesz, Billy? To, o czym napomykał Dan Arlen w czasie procesu Mirandy, to prawda. Nie mógł mówić wprost, bo ktoś zadecydował, że to zagraża narodowemu bezpieczeństwu. Narodowe bezpieczeństwo! Najpierw trzeba by tutaj mieć jakiś prawdziwy naród!
Dalej nic nie rozumiałem. Vicki spojrzała na mnie i położyła mi dłoń na ramieniu.
— Billy, ktoś uzbroił Amatorów w tajną rządową broń. Ktoś chce nam tu urządzić wojnę domową. Czy naprawdę nie widzisz, że ktoś z rozmysłem popiera wszystkie te akty przemocy? To pewnie ten sam skurczybyk, który przedtem wypuścił dysymilator duragemowy, a teraz próbuje wybić wszystkich Wołów. I pewnie też wszystkich Bezsennych, którzy nie tkwią w Azylu. Komuś zależy na tym, żeby ten kraj dalej się rozpadał, i ten ktoś ma dostateczne poparcie w kołach rządowych, aby mogło mu się to udać. Wojna domowa, Billy. Te ostatnie dziewięć miesięcy bioinżynieryjnej idylli to tylko chwilowy rozejm. A my, którzy nie ustajemy w wysiłkach, żeby budować maszyny tkackie, i radujemy się wyzwoleniem spod starych biologicznych imperatywów, nie mamy najmniejszych szans. O ile rząd nie stanie w zdecydowany sposób po naszej stronie, a jakoś nie wydaje mi się, żeby to miało nastąpić.
— Ale, Vicki…
— Och, z kim ja tu w ogóle gadam? Nie rozumiesz ani słowa z tego, o czym mówię!
Zerwała się z pnia i odeszła.
Po części miała rację. Większości nie rozumiałem, ale trochę przecież tak. Pomyślałem o Annie, która nie chce ruszyć się z East Oleanty, nawet żeby uwolnić Mirandę Sharifi. „Tu jest nam dobrze, Billy. Tutaj nie mamy się czego bać…”
Wróciła Vicki.
— Przepraszam, Billy. Nie powinnam się tak na tobie wyżywać. Tylko że…
— Co? — zapytałem najłagodniej, jak potrafiłem.
— Tylko że się boję. O Lizzie. O nas wszystkich.
— Wiem. — I faktycznie wiedziałem. Tyle to i ja wiem.
— Pamiętasz, Billy, co powiedziałeś tamtego dnia, kiedy Miranda zrobiła nam zastrzyk, a potem ona i Arlen kłócili się, kto powinien sprawować nadzór nad nowoczesną techniką?
Tak naprawdę to niezbyt wyraźnie pamiętam tamten dzień. Najważniejszy dzień w całym moim życiu — dzień, który dał mi Annie i Lizzie, który oddał mi moje ciało, a ja nie pamiętam go zbyt dobrze. Bolało mnie w piersiach, Lizzie była chora i za wiele działo się naraz. Ale pamiętam dobrze twardą twarz Dana Arlena, oby zgnił w tym całym piekle Annie. Zeznawał przeciwko niej na procesie i posłał własną kobietę do więzienia. I pamiętam też łzy w oczach Mirandy. „Kto powinien sprawować nadzór nad techniką…”
— Powiedziałeś, że najważniejsze jest, kto to potrafi. To była prawda z ust prostaczka, Billy. I wiesz co? My nie potrafimy. Ani zaszczepieni Amatorzy, ani zaszczepione Woły w swoich zamkniętych enklawach. A skoro nie mamy po swojej stronie jakiejś własnej zaawansowanej techniki, każdy zdecydowany atak ze strony rządu albo tych skretyniałych purystów z podziemia może dosłownie zmieść nas z powierzchni ziemi. I pewnie zmiecie.
Nie miałem pojęcia, co na to powiedzieć. Jedna część mnie chciała zaszyć się tutaj z Annie i Lizzie — i z Vicki — na zawsze. Ale przecież nie możemy. Musimy uwolnić Mirandę. Nie mam pojęcia jak, ale musimy. Przecież to ona dała nam wolność.
— Może — zacząłem powoli — nie ma żadnego podziemia, które podżega do walki. Może to tylko okres przystosowawczy, a potem Amatorzy i Woły znów zbiorą się razem, żeby pomagać sobie żyć.
Vicki tylko się roześmiała. To był paskudny śmiech.
— Boże, błogosław zwierzętom i dzieciom — powiedziała zupełnie bez sensu.
— Przecież nie jesteśmy ani jednym, ani drugim.
— Ależ jesteśmy — odparła Vicki. — I jednym, i drugim.
W następnym tygodniu wyruszyliśmy, żeby dojść do więzienia federalnego o zaostrzonym rygorze w Oak Mountain.
I nie my jedni. To nie był pomysł mieszkańców East Oleanty. Przekazał go nam mężczyzna, który wędrował na południe w jednej z tych niespiesznych kolumn ludzi, wędrujących wzdłuż starych grawkolejowych szlaków. Popołudniami żywili się na polach i pastwiskach. Zostawiali za sobą placki oczyszczonej z trawy ziemi, gdzie leżeli w wiosennym błocie. Wspólnie decydowali, gdzie należy wykopać latrynę. Wyplatali wianki ze stokrotek, które nosili na szyi, aż w końcu znikały, zjadane, jak znika materiał z robota tkackiego. Vicki mówi, że w końcu wszyscy zaczniemy ganiać na golasa. A ja wiem, że nie — dopóki żyje piękne ciało Annie Francy.
Drugiego dnia naszej wędrówki rozmawiałem z innym starszym facetem, który szedł na południe chyba gdzieś spod kanadyjskiej granicy. Szli z nim wnukowie, którzy mieli ze sobą przenośne terminale — taka to teraz moda między młodymi. Chcieli dojść na południe, zanim znów zrobi się zimno. Facet nazywał się Dean. Mówił mi, że Przedtem miał miękkie, spróchniałe kości i nawet nie mógł wstać z krzesła, żeby nie płakać przy tym z bólu. Strzykawki spadły do miasta z powietrza, w nocy, tak jak w wielu innych miastach. Mówił, że nawet nie słyszeli samolotu. Nie spytałem, skąd w takim razie wie, że to był samolot.
Zamiast tego spytałem, czy nie wie, co rządowe Woły mówią na temat tych wszystkich Amatorów, którzy zmierzają szlakami w stronę Oak Mountain.
Dean splunął.
— A kogo to obchodzi? Ja nie widziałem żadnych Wołów i lepiej, żebym nie widział. To są abominacje.
— Co są?
— Abominacje. Nienaturalni. Gadałem z jednymi Amatorami z Nowego Jorku. Oni mi rozjaśnili w głowie. Woły nie należą do Stanów Zjednoczonych.
Spojrzałem na niego uważnie.
— To prawda. Stany Zjednoczone są dla Amatorów Życia. To właśnie mieli na myśli prezydent Washington, przezydent Lincoln i wszyscy ci inni bohaterzy. Rząd jest dla ludzi i ma być sprawowany przez ludzi. A prawdziwi ludzie, naturalni, to my.
— Ale Woły…
— Nie są naturalni. Nie są ludźmi.
— Nie możecie…
— Mamy Wolę i mamy Ideę. Możemy oczyścić ten kraj. Pozbyć się stąd wszystkich abominacji.
— Miranda Sharifi to nie Amator.
— Chcesz powiedzieć, że wierzysz, że te strzykawki są z Huevos Verdes? Z powodu tych kłamstw w holowizji? Te strzykawki są od Boga!
Jeszcze raz na niego spojrzałem, a wtedy on zapytał:
— Co z tobą, chłopie, jesteś kochasiem tych abominacji, czy co? Ukrywasz tu jakiegoś Woła?
Bardzo powoli odwróciłem głowę.
— Kilku wołowskich kochasiów już próbowało się dołączyć do porządnych Amatorów. Ale my tu wiemy, jak z takimi trzeba!
— Dzięki za informacje — powiedziałem.
Przez całą drogę do Vicki tak jakoś dziwnie oddychałem. Czułem, że w piersiach wali mi prawie tak samo jak kiedyś, Przedtem.
Ale z Vicki wszystko było w porządku. Siedziała na rozwalonym krześle przy torach, w cieniu jakiegoś opuszczonego budynku, zamyślona. Ludzie z East Oleanty kręcili się koło niej, załatwiając swoje zwykłe sprawy, i nie zwracali na nią uwagi. Przyzwyczaili się.
— Vicki — odezwałem się — musisz na siebie uważać. Nie odchodź daleko od ludzi z East Oleanty. I noś na głowie kapelusz słoneczny. Duży kapelusz słoneczny! Na południe idą jacyś ludzie, którzy chcą zabijać Wołów!
Podniosła głowę, wyraźnie rozzłoszczona.
— No jasne, że idą. A co ja ci powtarzam już od nie wiem ilu dni?
— Ale tamto to były jakieś wielkie słowa o kraju i rządzie, a tu chodzi o ciebie…
— Och, Billy.
— Co „och, Billy”? Co „och, Billy”? Czy ty w ogóle słuchasz, co do ciebie mówię?
— Słucham. Będę uważać.
Wyglądało, że zaraz się rozpłacze. Albo zacznie krzyczeć.
— To dobrze. Przecież obchodzi nas, co się z tobą stanie.
— Tylko nie obchodzi nas rząd — dorzuciła i znów zapatrzyła się przed siebie, w pustkę.
Szliśmy tak wzdłuż torów całymi dniami. Miejscami w górach robiło się dość wąsko, ale nikomu się specjalnie nie spieszyło. Dołączało do nas coraz więcej i więcej Amatorów. Wieczorami ludzie wysiadywali przy stożkach Y lub ogniskach i rozmawiali albo robili na drutach. Annie lubiła uczyć ludzi robótek. Sama bez przerwy coś dziergała. Ludzie odchodzili w głąb lasu, żeby się pożywić albo skorzystać z latryn, które kopaliśmy co wieczór. Wodę czerpaliśmy z jeziorek i strumieni. Nieważne, że woda nie była zbyt czysta albo że znajdowała się za blisko latryn. Czyściciel komórek z miejsca zajął się każdym zarazkiem, który dostał się do środka. Nigdy więcej nie będziemy potrzebować medjednostki.
Młodzi nieśli swoje terminale. Starsi nieśli namioty, przeważnie z plastsyntetycznego brezentu. Namioty były lekkie, nie darły się i nie brudziły. Nie miały nawet tego zapachu pleśni, który pamiętałem z dzieciństwa. Teraz pamiętam o wiele więcej niż kiedyś. I trochę mi jakby brakuje tamtego zapachu pleśni.
Kiedy padało, stawialiśmy namioty i przeczekiwaliśmy deszcz. Nie spieszyło nam się. Droga zajmie nam tyle, ile zajmie.
Ale Annie miała rację. Nikt nie miał żadnego planu. Miranda Sharifi, która oddała nam z powrotem nasze życie, siedziała tam, w Oak Mountain, a nikt nie miał zielonego pojęcia, jak ją stamtąd wydostać.
Nie widziałem po drodze innego Woła poza Vicki, która była w fatalnym stanie. Kilka razy obcy popatrywali na nią paskudnie, ale wtedy ja, Ben Radisson i Carl Jones z East Oleanty przysuwaliśmy się trochę do niej i nie było żadnych kłopotów. Inni wcale sobie nie zdawali sprawy, że Vicki to Wołówka. Po strzykawkach większość kobiet miała takie ciała, że prawie wyglądały jak genomodyfikowane. Prawie. Kazałem Vicki naciągnąć głęboko kapelusz na te jej fioletowe genomodyfikowane oczy.
Jednego dnia doszliśmy do miasteczka z holoterminalem w kafeterii. Vicki uparła się, żeby przez całe popołudnie oglądać jakieś sieci informacyjne dla Wołów. Lizzie siedziała razem z nią. Tak samo ja, Ben i Carl. Tak na wszelki wypadek.
Tego wieczoru Vicki siedziała zgarbiona przy ognisku, jeszcze bardziej przygnębiona niż zwykle.
Siedzieliśmy tam jeszcze ja, Annie, Lizzie i Brad. Brad to chłopak, który przyłączył się do nas jakiś tydzień temu. Większość czasu spędzał pochylony nad terminalem, blisko Lizzie. Annie to się nie podobało. Mnie też nie. Ciało Lizzie żywiło się jej sukienką znacznie szybciej niż moje albo Annie, jak to zwykle bywa z młodymi. Jej małe piersi już prawie wyglądały na zewnątrz, różowe w świetle ogniska. Widziałem, że nic ją to nie obchodzi. Widziałem też, że obchodzi za to Brada. I ani Annie, ani ja nie mogliśmy nic na to poradzić.
— Enklawa Carnegie-Mellon ani razu nie wyłączyła pola — odezwała się Lizzie. — Ani razu w ciągu dziewięciu miesięcy. Z pewnością muszą być całkowicie pozbawieni żywności, a to oznacza, że musieli skorzystać ze strzykawek.
Już nawet nie mówi tak jak my. Teraz gada jak ten jej terminal.
— No i co? — rzuciła się Annie. — Woły też mogą korzystać ze strzykawek. Tak mówiła Miranda. Tylko niech siedzą sobie za tymi swoimi polami i zostawią nas w spokoju.
Teraz rzuciła się Vicki.
— Jakoś nie chciałaś, żeby zostawili cię w spokoju, kiedy dostarczali ci wszystkiego, co potrzebne. Prawdę mówiąc, to właśnie ty miałaś zawsze najwięcej szacunku dla władzy. „Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj…”
— Nie bluźnij mi tu!
— Daj spokój, Annie — wtrąciłem się. — Vicki nie miała nic złego na myśli. Ona tylko chce…
— Żebyś przestał za nią wciąż przepraszać, Billy — przerwała mi zimno. — Sama mogę przepraszać za siebie i swoją przeżytą kastę.
Wstała i odeszła w mrok.
— Nie mogłabyś wreszcie przestać się jej czepiać? — Lizzie z furią naskoczyła na matkę. — Po tym wszystkim, co dla nas zrobiła!
Zerwała się i pobiegła za Vicki.
Brad popatrzył za nią bezradnie. Wstał, usiadł, potem znowu zaczął wstawać. Zrobiło mi się go żal.
— Nie rób tego, synu. Lepiej zostawić je na chwilę same.
Chłopak popatrzył na mnie z wdzięcznością i wrócił do swojego terminalu.
— Annie… — zacząłem najłagodniej, jak umiałem, ale nie dała mi skończyć.
— Coś się dzieje niedobrego z tą kobietą. Ciska się jak wściekła kotka.
Tak samo jak Annie. Ale tego już jej nie powiedziałem. Obie ciskają się zupełnie inaczej. Annie martwi się o Lizzie, jak to ona. Vicki martwi się o cały kraj. Jak to Wół.
Bo jeśli nie oni, to kto?
Pomyślałem o Amatorach, którzy nie potrzebują już Wołów. O Wołach, co kryją się przed Amatorami za swoimi polami. Pomyślałem o tych wszystkich walkach i zabójstwach, które tego popołudnia widzieliśmy w holowizji. O człowieku, który nazywał Wołów „abominacjami” i mówił, że strzykawki są od Boga. Tym, który mówił, że ma Wolę i Ideę.
Podniosłem się i ruszyłem poszukać Vicki, żeby sprawdzić, czy wszystko z nią w porządku.
ONI NIC NIE ROZUMIEJĄ. ŻADEN Z NICH. AMATORZY to wciąż tylko Amatorzy, mimo tych wszystkich oszałamiających zmian, jakie nastąpiły — no i w końcu są jakieś granice tego, czego można się po nich spodziewać.
Szłam w kierunku Zachodniej Wirginii, niosąc moje nowe oficjalne nazwisko i gwałtownie niszczejącą sukienkę, w pełni zdrowia i pełna złych przeczuć. Jaka w tym wszystkim jest rola Huevos Verdes? Mirandę Sharifi sądzono przy wykorzystaniu najbardziej spektakularnych środków ostrożności, jakie znane są człowiekowi, a prasa z trzydziestu czterech krajów z zapartym tchem czekała na jakąś ultranowoczesną odsiecz w arturiańskim stylu, jakieś wyrwanie z płomieni prawniczego ognia, które jednak nigdy nie nastąpiło. Sama Miranda zaś podczas całego procesu nie odezwała się ani słowem. Ani jednym — nawet na miejscu dla świadka, pod przysięgą. Otaczała ją, rzecz jasna, powszechna pogarda, a przed budynkiem sądu Amatorzy — co do jednego pozaszczepiani — wzniecili taki piekielny, nieamatorski hałas, że starczyłby za milczenie dziesięciu baranków ofiarnych. Ale przecież nie za milczenie Huevos Verdes. Żadnej pomocy. Żadnej obrony, o której warto byłoby wspomnieć. Nul. Tylko strzykawki, które deszczem spadały z nieba, kiełkowały spod ziemi, rodziły się na kamieniach jak wytwór czystej alchemii — na chodnikach i polach tego kraju, który Superbezsenni właśnie tak dogłębnie, cicho i niewidocznie przeobrażali.
Zeznawał Dan Arlen. Opisał nielegalne genomodyfikacyjne eksperymenty Huevos Verdes w East Oleancie, w Kolorado, na Florydzie. Dwa ostatnie laboratoria spełniały najwyraźniej tylko rolę pomocniczą wobec East Oleanty i Huevos Verdes, ale na Boga, było ich tylko dwadzieścioro siedmioro! Jak, do cholery, zdołali obsadzić laboratoria w czterech różnych miejscach?
Oni nie są jak my.
W miarę jak proces posuwał się naprzód, stawało się to coraz bardziej jasne. Stało się także jasne, że Dan Arlen jest zupełnie taki sam jak my: tak samo brnie i potyka się w bagnie dobrych intencji, moralnych niepokojów, ograniczonego pojmowania, osobistych odczuć i rządowych dyspozycji w sprawie tego, co mógł, a czego nie mógł powiedzieć…
— To informacja ściśle tajna — brzmiała jego monotonna odpowiedź na większość pytań obrońcy Mirandy Sharifi, który z pewnością był wtedy najbardziej sfrustrowanym człowiekiem na całej planecie. Arlen siedział w wózku, a jego starzejąca się twarz Amatora pozostawała kompletnie bez wyrazu. „Gdzie pan przebywał, panie Arlen, między dwudziestym ósmym sierpnia a trzecim listopada?” „To informacja ściśle tajna”. „Z kim omawiał pan domniemaną działalność pani Sharifi na północy stanu Nowy Jork?” „To informacja ściśle tajna”. „Proszę opisać okoliczności, jakie doprowadziły pana do decyzji, iż powiadomi pan ANSG o działalności Huevos Verdes”. „To informacja ściśle tajna”.
Tak jakby trwała jakaś wojna.
Ale to nie była moja wojna. Ogłoszono mnie niezdolną do czynnej służby, usunięto wraz z przyległościami i odbitką siatkówkową ze wszelkich oprócz najbardziej publicznych baz danych, już na wieczność. W ciągu ostatniego roku trzykrotnie porywano mnie, przewożono do Albany, pozbawiano przytomności, a wtedy biomonitory wydawały wszystkie moje sekrety naukowcom, którzy najprawdopodobniej byli już zaszczepieni tym samym. Nie dzielono się ze mną uzyskanymi w ten sposób informacjami. Byłam rządowym wyrzutkiem.
Więc cóż mnie może obchodzić fakt, iż Stany Zjednoczone jako takie znalazły się na granicy nieistnienia — w tym dziwnym nacjonalistycznym posunięciu, które sprawiło, że sam rząd stał się dziś pojęciem przestarzałym? Co mnie to może obchodzić?
Nie wiem. Ale obchodzi. Możecie mówić, że jestem idiotką. Romantyczką. Uparciucha. Rozmyślnym, autokreowanym anachronizmem.
Możecie mówić, że jestem patriotką.
— Billy — odezwałam się jednego razu, kiedy dreptaliśmy wzdłuż nie kończących się torów kolejowych — czy ty jeszcze jesteś Amerykaninem?
Rzucił mi typowe spojrzenie Billy’ego, to jest: inteligentne, lecz bez krzty werbalnego zrozumienia. — Ja? Pewnie.
— Czy nadal będziesz Amerykaninem, kiedy będzie cię zabijał jakiś fanatyczny Wół z ostatniego okopu legalistów w Oak Mountain?
Potrzebował chwili, żeby to sobie rozważyć.
— Tak.
— A czy nadal będziesz Amerykaninem, jeśli zginiesz zaatakowany przez purystyczny amatorski rząd z podziemia, który stwierdzi, że zaprzedałeś się genetycznemu wrogowi?
— Mnie nie zabije żaden inny Amator.
— No, ale gdyby — czy nadal będziesz Amerykaninem?
Tracił cierpliwość. Jego stare, pełne młodzieńczego blasku oczy poczęły błądzić po twarzach w poszukiwaniu Annie.
— Tak.
— Czy nadal będziesz Amerykaninem, kiedy nie będzie już Ameryki, nie będzie centralnego rządu i administracji, kiedy zapomną o konstytucji, a Woły wyginą, wybite do nogi przez jakichś rewolucyjnych fanatyków z podziemia, a Miranda Sharifi zgnije w więzieniu obsługiwanym wyłącznie przez roboty?
— Vicki, za dużo myślisz — oznajmił Billy. Przeniósł uwagę na mnie, całą tę agape, dzięki której udało mi się tak długo przeżyć poza własną kastą. — Myśl raczej o tym, jak utrzymać się przy życiu; to przynajmniej ma jakiś sens. Ale nie możesz brać sobie na kark całego cholernego kraju.
— Umysł ludzki, jak powiedział kiedyś Charles Lamb, potrafi zakochać się we wszystkim. Możesz nazywać mnie patriotką, Billy. Czy ty już nie wierzysz w patriotyzm?
— Ja…
— A poza tym kiedyś widziałam, jak pies zabija się, spadając z balkonu.
Billy zdołał już jednak wypatrzeć Annie. Uśmiechnął się do mnie i odszedł, żeby iść obok ukochanej, której suknia była nieustannie konsumowana przez piersiaste ciało. Wyglądała jak pastoralna boginka.
Dotarliśmy do Oak Mountain czternastego lipca, co jednak tylko mnie wydało się zabawne czy choćby warte wzmianki. Było tam już około dziesięciu tysięcy ludzi, według bardzo pobieżnych szacunków. Rozłożyli się kołem na płaskim terenie wokół więzienia, a kolejni przybysze rozlokowywali się już na zboczach okolicznych wzgórz. Na milę dookoła ziemię oczyszczono z roślinności, żeby móc się odżywiać; pozostawiono tylko dające cień drzewa. Teren upstrzony był namiotami w kolorach kombinezonów z czasów Przedtem: turkusowym, złocistym, karmazynowym i wściekle zielonym. Nocą płonęły ogniska i stożki Y.
W czasie pierwszej wojny światowej więcej żołnierzy wyginęło z powodu chorób biorących się z tłoku i niehigienicznych warunków w okopach niż od pocisków. Podczas oblężenia Dunmaru obrońcy pozjadali najpierw szczury, potem zabrali się za siebie. Podczas interwencji w Brazylii o wiele bardziej ucierpiały tropikalne lasy niż walczące strony, bo zaawansowana technika wojenna niszczyła wszystko, czego tknęła. To się już nigdy nie powtórzy. Nigdy.
Czy historia ludzkości ma jeszcze jakieś znaczenie?
Billy ma rację. Za dużo myślę. Trzeba się skoncentrować na tym, jak przeżyć.
— Wysmaruj sobie twarz ziemią — przykazała Lizzie, przyjrzawszy mi się krytycznie.
Rada ta wydała mi się zbyteczna — przecież wszyscy dookoła i tak uwalani byli ziemią, fakt teraz zupełnie do przyjęcia. Kurz stał się czysty. Kurz to matczyne mleko. Podejrzewałam, że Miranda Company swym magicznym napojem odmieniła nam wrażenia węchowe. Ludzie przestali dla siebie cuchnąć.
— Wsadź sobie więcej liści we włosy — mówiła dalej Lizzie, przekrzywiając na bok głowę i analizując mój wygląd. Ładna twarzyczka zmarszczyła się od troski. — Tutaj są jacyś dziwni ludzie, Vicki. Nie rozumieją, że Woły też mogą być ludźmi.
Mogą być! Od biedy. Jeśli dołączymy do Amatorów i porzucimy instytucje, za pomocą których rządzimy światem. Wargi Lizzie zadrżały.
— Jeśli coś by ci się stało…
— Nic mi się nie stanie — uspokoiłam ją, ani przez chwilę nie wierząc w to, co mówię. Zbyt wiele już mi się zdarzyło. Ale uścisnęłam ją — tę córkę, która raptownie wyślizguje się i mnie, i Annie, choć my i tak walczymy o nią zawzięcie, jakbyśmy nie dostrzegały, że ona to już zupełnie inna rasa. Lizzie chodziła teraz niemal zupełnie naga, bo jej sukienka zredukowała się do kilku łachmanków. Niewinnie i nieświadomie naga. A w obozie mieliśmy trzynastolatki, które równie niewinnie i nieświadomie były w ciąży. Żaden problem. Ich ciała same się tym zajmą. Nie przewidywały żadnych komplikacji podczas porodu, nie miały obaw o utrzymanie dziecka i liczyły, że otaczający je ludzie jakoś pomogą zająć się tym przypadkowym potomstwem. Nie ma sprawy. Ciężarne dzieci były bardzo pogodne.
— Tylko uważaj na siebie — powiedziała Lizzie.
— Sama na siebie uważaj — odparowałam, ale ona oczywiście tylko się uśmiechnęła.
Tej nocy na niebie ukazało się pierwsze holo.
Ustawiono je centralnie, tuż nad samym więzieniem. Umieszczone na wysokości około dwudziestu pięciu metrów i samo wysokie na jakieś piętnaście — z ziemi trudno było oszacować — było doskonale widoczne na mile dookoła. Miało bardzo skomplikowane i bardzo jasne oświetlenie laserowe. Zbliżała się dziesiąta i nawet jak na letni wieczór było dostatecznie ciemno, by holo mogło całkowicie zdominować niemal okrągły księżyc. Składało się z czerwono-niebieskiej podwójnej spirali, skąpanej w świętej białej poświacie, jakby wymalował ją jakiś Caravaggio o zacięciu geometrycznym. Niżej błyskały i migotały litery napisu:
Ludzie zaczęli krzyczeć. W ciągu ostatniego roku zdążyli zapomnieć, jak wszechobecne potrafią być polityczne problemy.
„Śmierć nieludziom”. Zimny dreszcz przepełzł mi po grzbiecie, od dołu do samego karku.
— Kto tam puszcza to holo? — krzyknął z oburzeniem stojący w pobliżu mężczyzna. Wybuchł gorączkowy gwar odpowiedzi: rząd, właściciele fabryk żywności, których nikt już nie potrzebuje, wojsko. Woły, Woły, Woły…
Nie słyszałam, by ktoś rzucił: „To ci z podziemia”. Czy oznacza to, że nie ma wśród nas ich członków, nawet szpiegów? Muszą tu być jacyś szpiedzy — są potrzebni w każdej wojnie.
Szpiedzy muszą pasować do reszty, co znaczy, że muszą być zaszczepieni. Ale czy to oznacza, że oni też są nieludźmi? Kto właściwie kwalifikuje się jako „nieczłowiek”?
Zobaczyłam, że przez tłum przepycha się ku mnie Lizzie, poczułam, jak jej ręce wloką mnie z powrotem do namiotu. Jeśli nawet coś mówiła, jej głos roztopił się w ogólnym hałasie. Strząsnęłam z ramion jej małe, uparte dłonie i zostałam na swoim miejscu.
Holo połyskiwało nieprzerwanie. Po chwili nastąpił powszechny ruch naprzód, w kierunku więzienia. To nie stało się nagle — nie było obaw, żeby kogoś stratowano. Ludzie zaczęli sunąć niespiesznie między namiotami i wokół ognisk, kierując się w stronę więziennych murów. W jaskrawym świetle hologramu dostrzegłam, że podobnie postępowali ludzie z lesistych zboczy okolicznych wzgórz. Amatorzy ruszyli chronić Mirandę, swoją wybraną Madonnę.
— Niech no który spróbuje jej grozić śmiercią …
— Jest takim samym człowiekiem jak ci z wymyślnymi hologramami!
— Niech no tylko spróbują ją ruszyć…
A cóż, na Boga, oni mogą zrobić, żeby jej pomóc?
Wtedy zaczęło się skandowanie — najpierw przy samym więziennym murze, ale szybko rozprzestrzeniło się ku zewnętrznym granicom kręgu, zagłuszając bezładny szum dyskusji i protestów. Kiedy dotarłam do skraju stłoczonego ramię przy ramieniu tłumu, głos stał się potężny, bo dobiegał z tysięcy gardeł:
— Uwol-nić Miran-dę! Uwol-nić Miran-dę! Uwol-nić Miran-dę!
Rozbłysły pierwsze pochodnie. Po półgodzinie wszyscy ludzie tłoczyli się przy więziennym murze; twarze były poważne i uduchowione, jak zawsze, kiedy ludzie kierują uczucia na coś innego poza własną osobą. Niektóre pospolite rysy zaróżowiły się do płomieni, inne przecinały czerwono-niebieskie pręgi z holo.
— Uwol-nić Miran-dę! Uwol-nić Miran-dę! Uwol-nić Miran-dę!
Od strony cichych szarych murów nie przyszła żadna odpowiedź.
Skandowali tak przez bitą godzinę — tyle samo, ile nad głowami błyskało holo, głoszące śmierć dla takich jak Miranda.
I dla mnie.
A może i dla zaszczepionych Amatorów?
Kiedy w końcu zniknęło, ucichło i skandowanie, prawie tak, jakby ktoś zdalnie je wyłączył. Ludzie mrugali i patrzyli jedni na drugich, lekko oszołomieni. Wyglądali, jakby wychodzili z koncertu Dana Arlena.
Powoli, niespiesznie dziesięć tysięcy ludzi zaczęło rozchodzić się do swoich namiotów, rozpraszając się z powrotem na przestrzeni wielu mil. Długo to trwało. Ludzie sunęli wolno, przytłumieni, rozmawiając ściszonymi głosami albo wcale. O ile mi wiadomo, nikogo nie popchnięto ani nie zraniono. Kiedyś nie uwierzyłabym, że to w ogóle możliwe.
Ludzie siedzieli przy ogniskach długo w noc; przygarbieni, rozmawiali cicho.
— To holo nie było puszczane z więzienia — odezwał się nagle Brad. Do głowy by mi nie przyszło, że mogło być stamtąd. Ale chciałam usłyszeć, dlaczego tak uważa.
— Skąd wiesz?
Uśmiechnął się wyrozumiale — świeżo upieczony miłośnik techniki, zwracający się do starszej analfabetki. Co za mały kutas. Zdążyłam już zapomnieć więcej wiedzy technicznej, niż on zdołał przyswoić w czasie swego spóźnionego poszczepiennego romansu z prawdziwą wiedzą. Miał szesnaście lat. Ale z drugiej strony, wcale nie miałam podstaw do takiej pogardy. Sama nie zdołałam wyśledzić, skąd wychodziło to holo.
— Laserowe hologramy potrzebują zasilania — mówił. — Wiesz, tych takich cieniutkich niteczek promieniowania, które widać tylko, kiedy patrzysz tak trochę z boku…
— Widzenie peryferyjne. Tak, wiem, Brad. Skąd wychodziły, jeżeli nie z więzienia?
— Lizzie i ja uczyliśmy się o tym w zeszłym tygodniu. — Gestem właściciela położył dłoń na kolanie Lizzie. Annie rzuciła mu paskudne spojrzenie.
— Skąd wychodziło zasilanie, Brad?
— Z początku wcale nie mogłem ich dojrzeć. Ale potem przypomniałem sobie o…
— Skąd wychodziło, do jasnej cholery!!
Zaskoczony, pokazał palcem. Prosto przed siebie, w stronę szczytu dość odległej góry, której nazwy nie znałam. Gapiłam się na tę górę, rysującą się ciemnym konturem w księżycowym świetle.
— Nie wiem, dlaczego się na mnie drzesz — rzucił Brad, na poły kwaśno, na poły szyderczo.
Zignorowałam go. Mam nadzieję, że Lizzie szybko się nim znudzi. Nie był nawet w połowie tak bystry jak ona.
O, stary nowy świecie!
Gapiłam się na ciemną bezimienną górę. A więc to tam sobie siedzą. Podziemie Wola i Idea, o którym napomykał Dan Arlen i którego członka Billy spotkał parę tygodni temu. Ale tamten facet był zaszczepiony. Czy to znaczy, że możesz być zaszczepiony — przy wszystkich zmianach biologicznych systemów, jakie to wywołuje — a dla podziemia nadal będziesz człowiekiem? A może wykorzystywano go tylko jako szpiega, a po wojnie rozprawią się z nim za jego zdradę? Takie rzeczy nie są historii nie znane.
To ten ruch wypuścił dysymilator duragemowy. To oni zabijali Wołów. To oni przez bite dwa miesiące z powodzeniem ukrywali Dana Arlena przed Huevos Verdes. To oni zbroili swoich bojowników w broń armii Stanów Zjednoczonych.
Świtało już, kiedy wreszcie udało mi się zasnąć. Następnego wieczoru holo wróciło na niebo, ale nieco zmienione.
Podwójna czerwono-niebieska spirala w białej poświacie pozostała bez zmian. Ale tym zazem błyskające litery ułożyły się w napis:
„Nie depcz po mnie”? Cóż za pseudorewolucyjne ugrupowanie mogło wpaść na szaleńczą myśl, że depcze po nim ta banda pastoralnych, skandujących zjadaczy kurzu? Albo że się w ogóle nimi interesuje?
Nagle mnie olśniło. Nie chodziło tylko o to, że Amatorzy — korzystając ze strzykawek — mogą stać się nieludźmi. Samo to jeszcze nie wywoływało u członków podziemia aż takiej nienawiści. To raczej brak zainteresowania ze strony Amatorów. Zaszczepieni ludzie nie zwracali zbytniej uwagi na rządzących, a większość z nich była równie mało zainteresowana ich ewentualnymi następcami. Nie potrzebowali żadnych następców albo tak im się przynajmniej wydawało. A są tacy, co wolą być powszechnie znienawidzeni niż nie zauważani. Każda akcja, która wyzwala reakcję — nieważne, jak bardzo irracjonalna — jest lepsza niż brak uwagi. Nawet jeśli reakcja nigdy nie będzie wystarczająca.
I jeszcze jedno: te hologramy nie mają nikogo nawrócić. Nie ma żadnych przekazów, które wyjaśniałyby, dlaczego ludzie powinni przyłączyć się do podziemia. Nie ma ulotek. Nie ma komórek, których członkowie staraliby się dotrzeć do sceptyków, przekonywać ich szeptem. Ludzie, którzy puszczają te hologramy, nie są zainteresowani rekrutacją. Interesuje ich wyłącznie po faryzeuszowsku usprawiedliwiona przemoc.
Amatorzy, stojący z wzrokiem przykutym do nieba, zareagowali na holo dokładnie tak samo jak poprzedniego wieczoru. Porządnie, bez śladu zamętu, bez żadnego sygnału do startu ruszyli wolno w stronę więzienia. Nie było pośpiechu. Młode matki spokojnie pozawijały niemowlęta dla ochrony przed nocnym chłodem, skończyły je karmić piersią, umówiły się, kto zostanie przy śpiących maluchach. Zabezpieczono ogniska. Dziergający na drutach dojechali do końca rządka. Ale w przeciągu dziesięciu minut każdy dorosły w obozie szedł w kierunku więziennych murów. Idący troskliwie omijali namioty i tymczasowe paleniska tych, którzy koczowali przy samym więzieniu. Kiedy tylko stłoczyli się ramię przy ramieniu, zaczęli skandować.
— Uwol-nić Miran-dę! Uwol-nić Miran-dę! Uwol-nić Miran-dę!
Holo pulsowało przez kwadrans, a potem zaszła w nim zmiana:
Biała poświata przeszła w barwy amerykańskiej flagi państwowej; prążki i gwiazdki pokryły podwójną spiralę.
— Uwol-nić Miran-dę! Uwol-nić Miran-dę! Uwol-nić Miran-dę! Kwadrans później napis znów się zmienił:
— Uwol-nić Miran-dę! Uwol-nić Miran-dę! Uwol-nić Miran-dę! Amerykańska flaga stała się teraz grzechotnikiem, z głową wzniesioną do ataku. Wyglądał tak realnie, że kilkoro dzieci wybuchnęło płaczem.
Po kolejnych piętnastu minutach grzechotnika znów zastąpiła podwójna spirala i święta biała poświata. Tym razem otrzymaliśmy aż trzy linijki tekstu:
Spirala zaczęła powoli okręcać się wokół własnej osi. Zastanawiałam się, ilu z Amatorów w ogóle wie, co to takiego.
— Uwol-nić Miran-dę…
Po godzinie było już po wszystkim. Kolejnej godziny tłum potrzebował na to, żeby rozproszyć się w ciszy, który to proces rozpoczął się równocześnie z wygaśnięciem hologramu.
Kiedy znalazłam się z powrotem w namiocie, pożyczyłam sobie terminal Lizzie i kryształek z biblioteką. Napisu „Nie depcz po mnie” po raz pierwszy użyto na flagach kolonialnego Południa, a później zaadaptowano go jako rewolucyjny slogan w niemal całej Nowej Anglii. „Wyzwolenie lub śmierć” pojawiło się na sztandarach Wirginii, tuż po namowach Patricka Henry’ego, aby poddać się brytyjskim panom. „Nadzieja” to napis z flagi kolonialnego uzbrojonego szkunera „Lee” — ta flaga jako pierwsza miała także trzynaście gwiazdek. Jednak nigdzie nie znalazłam nawet najmniejszej wzmianki o „Woli i Idei”.
Ci szaleńcy uznali się za kolonistów w swoim własnym kraju, a walczyli o obalenie rządzących Wołów i — kto wie — może i całej zaszczepionej populacji Amatorów, z gruntu bezbronnej. Chyba żeby za broń uznać skandowanie.
Rząd istniał między innymi właśnie po to, żeby bronić swoich obywateli przed tego rodzaju szaleńczą insurekcją. Ale czy jeszcze istniał jakiś rząd? Czy istniało jeszcze jakieś państwo?
Jedynym w zasięgu wzroku oficjalnym reprezentantem owego państwa było więzienie federalne Oak Mountain, które pozostawało ciemne i nieme. Może nawet było już puste.
Zwróciłam kroki z powrotem w stronę więziennych murów. Tym razem podeszłam aż pod samą ścianę, pożyczywszy po drodze pochodnię od jakiegoś usłużnego Amatora, który poprosił mile i nienatarczywie, żebym oddała ją, kiedy skończę. Ruszyłam na inspekcję wzdłuż więziennych murów.
Trochę graffiti, niezbyt wiele. Tylko nieliczni Amatorzy potrafią pisać. A to, co było, nie zostało napisane na samych murach, które oczywiście pobłyskiwały mdłym połyskiem pola Y. Przytoczono natomiast pracowicie aż pod same mury kilka rzecznych głazów, które pozostawiły za sobą w ziemi szorstki, surowy ślad. Na głazach namalowano: Owolnidź Marande. My tyszjezdeźmy lodzie. Zbużyć ty mory.
Pojedyncza rysa na jednym z kamieni, głęboka na jakieś pół cala, tam gdzie jakaś grupa zaczęła — przynajmniej symbolicznie — „bu-żyć ty mory”.
Więzienna brama naprzeciw rzeki, ciemna i nieprzenikniona. Dziewięć metrów w górze monitory służb bezpieczeństwa — puste, jeszcze ciemniejsze łatki, które właśnie mnie rejestrują. A może i nie.
Nad murami lekki połysk, trudno zauważalny, chyba że przy pomocy widzenia peryferyjnego. Wysuwał się kilka stóp do przodu jak okap. Nie miałam pojęcia po co.
Na każdym z czterech rogów groźny kształt wieży. Nie było okien, chyba że zakryto je hologramami, które miały wywołać takie właśnie wrażenie.
Przeszłam się wolno z powrotem do namiotu, po drodze zwracając pochodnię. Annie, Billy, Lizzie i Brad już się rozeszli dwójkami po swoich namiotach. Z zachodu nadciągały ciężkie chmury. Długo siedziałam przed namiotem, owinięta w plastsyntetyczny brezent, zziębnięta, mimo że było dość ciepło. W dali czerniał masyw więzienia, równie milczący; nie wywiesili nawet holograficznej flagi.
— Lizzie, trzeba, żebyś coś dla mnie zrobiła. Coś okropnie ważnego.
Podniosła głowę. Znalazłam ją w końcu głęboko w lesie, po wielogodzinnym cierpliwym wypytywaniu zupełnie obcych ludzi, czy nie widzieli chudej, rudawej dziewczynki z różowymi wstążkami na dwóch warkoczykach. Lizzie siedziała na zwalonym pniu, zjadanym teraz pewnie przez jej uda. Płakała. No jasne — Brad. Chętnie bym go zabiła.
Nie, nieprawda. Nie ma innego sposobu na to, żeby się nauczyła. Tylko Claude-Eugene-Rex-Paul-Anthony-Russell-David. Ale okoliczności mi sprzyjały. Mogłam wykorzystać te łzy.
— Mam ważną wiadomość, która musi znaleźć się w Charleston. Sama nie mogę pójść, bo ANSG śledzi mnie na odległość, mówiłam ci. Zaraz by wiedzieli. A nie mam nikogo innego, komu mogłabym zaufać. Annie tego nie zrobi, a Billy nie zostawi Annie…
A ona tylko na mnie patrzyła, wciąż z tym samym wyrazem twarzy, z czerwonym nosem i spuchniętymi oczyma.
— Chodzi o Mirandę Sharifi — dodałam. — Lizzie, to jest niewiarygodnie ważne. Musisz pójść dla mnie do Charleston, a ja zakoduję ci w terminalu wskazówki, co masz robić, kiedy dotrzesz na miejsce. Prawdę mówiąc, już to zrobiłam. Wiem, że to wszystko brzmi bardzo tajemniczo, ale to sprawa o zasadniczym znaczeniu.
W to ostatnie zdanie włożyłam wszystko, co mi pozostało: wołowski, dorosły autorytatywny ton rozkazu i przekonanie, że ta dziewczyna mnie kocha.
A Lizzie wciąż tylko patrzyła z tym samym wyrazem twarzy.
Wręczyłam jej terminal.
— Pójdziesz wzdłuż torów aż do rozgałęzienia w Ash Falls. Potem…
— Nie ma żadnej wiadomości o Mirandzie Sharifi — odezwała się ponuro.
— Przecież mówię, że jest.
Wołowski autorytatywny ton. Dorosły ton rozkazu.
— Nie. Nikt nie może nic zrobić w sprawie Mirandy. Chcesz po prostu wysłać mnie stąd, bo boisz się, że dziś wieczorem podziemie zaatakuje.
— Nie. Nie o to mi chodzi. Dlaczego sądzisz — „ty, która tyle mi zawdzięczasz”, mówił mój ton — że nie mogę posiadać środków, które wykraczają poza twoje pojmowanie? Jeśli mówię, że mam bardzo ważną wiadomość dotyczącą Mirandy Sharifi, to tak właśnie jest.
Lizzie patrzyła na mnie pustym, bezradnym wzrokiem.
— Lizzie…
— Rzucił mnie. Brad. Dla Maury Casey!
Nie wolno śmiać się ze szczenięcej miłości. Po pierwsze dlatego, że nie tak znów bardzo różni się od tego, co dzieje się miedzy dorosłymi. Przysiadłam na pniu obok niej.
— On mówi… on mówi… że jestem za mądra, żeby mogło mi to wyjść na dobre.
— Amatorzy zawsze tak mówią — odpowiedziałam łagodnie. — Brad po prostu jeszcze nie zaskoczył.
— Kiedy ja naprawdę jestem mądrzejsza od niego — mówiła jak dziecko, którym przecież w istocie była. — O wiele mądrzejsza. Jest taki tępy w tylu sprawach!
Nie rzuciłam oczywistego: „No to po co ci on?”; umiałam w porę rozpoznać kiepski grunt dla logicznych wywodów. Zamiast tego powiedziałam:
— Wielu ludzi będzie ci się teraz wydawało głupimi, Lizzie. Poczynając od twojej własnej matki. Po prostu taka jesteś i tak też odtąd będzie wyglądał dla ciebie świat.
Wydmuchała nos w liść.
— Nie cierpię tego! Chcę, żeby ludzie mnie rozumieli!
— No cóż. Lepiej do tego przywyknij.
— On mówi, że próbuję nim rządzić! Wcale nie!
„Kto powinien rządzić techniką?” — pytał Paul, rozłożony na łóżku, zadowolony, że może pouczać kogoś, kogo właśnie zerżnął. Zadowolony, że znów jego na wierzchu.
Lizzie pewnie rzeczywiście próbowała rządzić Bradem.
— Lizzie… W Charleston…
Skoczyła na równe nogi.
— Jak powiedziałam, że nigdzie nie idę, to nie idę! I mam nadzieję, że naprawdę będzie ten atak dziś wieczorem! Mam nadzieję, że zginę! — wykrzyczała i odbiegła w głąb lasu, łamiąc z trzaskiem suche gałązki, cała we łzach.
Ruszyłam za nią. Po dziesięciu metrach zaczęłam się do niej zbliżać. Była szybka, ale ja miałam mocniejsze mięśnie i dłuższe nogi. Jeszcze metr i ją mam. Do zmroku zostało jeszcze sześć godzin. Mogłabym ją związać i w ciągu tych sześciu godzin zanieść na własnych plecach tak daleko od Oak Mountain — od zagrożenia — jak tylko zdołam. Jeśli będzie trzeba, znokautuję ją, żeby dała się ponieść.
Palcami musnęłam jej plecy. Szarpnęła się do przodu, przeskoczyła kępkę niskich krzewów. Ja także skoczyłam, a opadając skręciłam nogę w kostce.
Ból przeszył mi nogę. Krzyknęłam. Lizzie nawet się nie obejrzała. Może pomyślała, że udaję. Próbowałam ją zawołać, ale ogarnęła mnie nagła fala mdłości. Ledwie zdążyłam odwrócić głowę, żeby zwymiotować. Lizzie nie ustawała w biegu i wkrótce zniknęła między drzewami. Przez jakiś czas jeszcze słyszałam jej kroki. Potem i to ucichło.
Usiadłam ostrożnie. Kostka, już spuchnięta, pulsowała bólem. Nie mogłam się zorientować, czy jest skręcona czy pęknięta. Zresztą co za różnica; nanotechnika Mirandy z pewnością wszystko naprawi. Ale nie od razu.
Zrobiło mi się zimno, potem oblał mnie pot. „Tylko mi tu nie zemdlej” — nakazałam sobie surowo. Nie tu i nie teraz. Lizzie…
Nawet jeśli zdołam ją znaleźć, w tym stanie nigdzie jej nie zaniosę.
Kiedy minął biologiczny wstrząs, powlokłam się kulejąc do obozu. Każdy krok sprawiał mi ból, i to nie tylko w kostce. Kiedy dowlokłam się do skraju obozu, jacyś Amatorzy pomogli mi dostać się do namiotu. Ból trochę się już przytępił. Zrobiło się ciemno. Lizzie nie było w pobliżu, Annie i Billy’ego też. W namiocie Lizzie nie dostrzegłam terminalu ani kryształowej biblioteki.
Siedziałam skulona przed namiotem i wpatrywałam się w niebo. Było zachmurzone, bez księżyca i gwiazd. W powietrzu pachniało deszczem. Zadrżałam i uczepiłam się kurczowo nadziei, że może się mylę. Kompletnie, wszechstronnie i wręcz spektakularnie: co do podziemia, którego istnienia nikt nie potwierdzał, co do jego celów, co do wszystkiego.
Bo w końcu — co ja niby mogę wiedzieć?
— Uwol-nić Miran-dę! Uwol-nić Miran-dę! Uwol-nić Miran-dę!
Czerwono-niebieska spirala pulsowała, okryta teraz czerwono-niebiesko-białą flagą. Tym razem pod spodem tylko wola i idea. Czyja wola? Jaka idea? — Więzienie Oak Mountain rysowało się ciemną, nieruchomą sylwetą w pulsującym rytmicznie świetle.
— Uwol-nić Miran-dę! Uwol-nić Miran-dę! Uwol-nić Miran-dę!
Siedziałam przed namiotem, pieszcząc się ze swoją kostką. Annie owinęła ją ciasno paskiem tkaniny, którą moja skóra pewnie już konsumowała w najlepsze. Siedziałam około ćwierć mili od dziesięciu tysięcy skandujących. Ich głosy niosły się do mnie bardzo wyraźnie.
Niebo było ciemne i ciężkie od chmur. Letnie powietrze pachniało deszczem, sosnami i dzikim kwieciem. Po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że te zapachy czuję tak samo mocno jak Przedtem, podczas gdy niemiły zapach ludzkich ciał jakoś przytłumił się w moich odmienionych nerwach węchowych. Miranda Company znają się na swojej robocie.
Pierwszy samolot nadleciał od bezimiennej góry Brada; leciał bez świateł, a jego metaliczny pobłysk dało się widzieć tylko, kiedy rozmyślnie się go szukało. Wcale nie potrzebowali samolotów — przecież wystarczyło użyć artylerii dalekiego zasięgu. Ktoś chciał sobie zrobić filmowe zbliżenie całej akcji. Z wysiłkiem wstałam na nogi, już cała we łzach. Samolot wyskoczył znad więzienia i przeleciał nisko, swoim buczeniem zagłuszając głosy skandujących. Ludzie zaczęli krzyczeć. Samolot zrzucił pojedynczą małą bombę, która wybuchła w samym środku tłumu. Nawet przy takim zagęszczeniu mogła spowodować co najwyżej pięćdziesiąt ofiar. Bawią się z nami.
Ludzie zaczęli przepychać się z krzykiem. Szczęśliwcy na brzegach tłumu biegli już, wolni, w kierunku odległych lesistych zboczy. Za nimi widziałam postacie, dalekie, lecz wyraźne, które przewracały się jedne na drugie. Miranda zostawiła mi doskonały wzrok.
Drugi samolot, którego nie zdołałam wypatrzeć wcześniej, przeleciał mi tuż nad głową z przeciwnej strony i po chwili zniknął za murami więzienia. Nie dosłyszałam wybuchu bomby, która upadła zapewne po drugiej stronie murów. Odgłos eksplozji utonął w ludzkim krzyku.
Ludzie poczęli się wzajemnie tratować.
Billy. Annie. Lizzie!
Pierwszy samolot zatoczył koło i wracał teraz spoza moich pleców. Tym razem — wiedziałam — to już nie będzie zabawa. Zbyt wielu ludzi z obrzeży tłumu mogłoby dotrzeć do lasu. Czy bomba zniszczy samo Oak Mountain? Ależ oczywiście. Przecież to tam siedzi naczelna abominacja. Nie wiedziałam, jakie pole ochronne zainstalowano w więzieniu, ale jeśli to ma być atak nuklearny…
Hologram nad więzieniem zmienił się po raz ostatni:
Wydało mi się, że widzę Lizzie. To szaleństwo — nie mogłam przecież rozróżnić z tej odległości pojedynczych osób. To tylko mój umysł chciał, żebym umierała w możliwie najdramatyczniejszych okolicznościach. Tak więc wydało mi się, że widzę, jak Lizzie jest tratowana przez ludzi, w panice usiłujących uciec przed tym, co od stworzenia pierwszej genomodyfikacji stało się nieuniknione.
Zacisnęłam oczy w oczekiwaniu na śmierć. A po chwili otwarłam je z powrotem.
Akurat żeby trafić na nanosekundę, w której się to zdarzyło.
Pole wokół więzienia rozjarzyło się na moment mocniej niż holo na niebie. W jednej chwili całe więzienie okryło się srebrzystą poświatą. W następnej ta sama srebrzysta poświata wystrzeliła od więziennych murów, rozciągając się ponad całym tłumem jak groteskowo wydłużony okap z czystej energii. Bomba — czy co to tam było — uderzyła w powierzchnię pola energetycznego i odbiła się rykoszetem. Samolot eksplodował w błysku światła, który mnie oślepił, jednak nie był chyba nuklearny. Okamgnienie — i druga eksplozja. Drugi samolot. Potem martwa cisza.
Większość ludzi zatrzymała się w biegu. Podnieśli oczy na chroniący ich nieprzejrzysty srebrny dach, wytwór człowieczej myśli technicznej.
Krzyknęłam i powlokłam się przed siebie. Moja kostka natychmiast dała o sobie znać; upadłam. Uniosłam się na ramionach i popatrzyłam w górę. Dach sięgał aż do niższych partii górskich zboczy. Nie dało się przezeń nic zobaczyć, ale słyszałam kolejne wybuchy — artyleria, promieniowanie albo coś jeszcze innego, co kierowano ku nam ze szczytu tamtej dalekiej góry.
Ludzie znów się rozkrzyczeli. Ustały jednak przepychanki, nikt nikogo nie tratował. Stłoczeni pod tą wysokoenergetyczną parasolką byliśmy najbezpieczniejsi.
„Huevos Verdes chroni swoich” — przyszło mi do głowy.
Ległam z powrotem z policzkiem przyciśniętym do udeptanej ziemi. Czułam, jakbym nie miała już kości — dosłownie nie mogłam się ruszyć. W tej chwili mogłyby mnie stratować nawet dzieci.
Huevos Verdes chroniło swoich, przy okazji ratując życie dziewięciu czy dziesięciu tysiącom jednych Amatorów i niszcząc niewiadomą liczbę innych. Oto kto teraz stanowi prawa: Huevos Verdes. Dwadzieścioro siedmioro Superbezsennych, którzy we własnym mniemaniu nie przynależą do mojego kraju. Ani do żadnego innego. To już nie Woły, nie Amatorzy ani nie konstytucja, która nawet dla Wołów była zawsze milczącą, lecz fundamentalną opoką.
Który to kongresman na łożu śmierci wypowiadał się na temat losu Stanów Zjednoczonych? Adams? Webster? Zawsze uważałam, że to głupawa historyjka. Czy jego ostatnie słowa nie powinny raczej tyczyć się jego żony, ostatniej woli albo poprawienia poduszki — czegoś konkretnego a osobistego? Jakie to pompatyczne: uważać, że jest się dość wielkim, by w takiej chwili mierzyć się z losem całego kraju! Jakie nadęte, pretensjonalne. No i głupie — przecież facet nie miał już ustanawiać żadnych praw, kierować polityką, wywierać wpływu, on po prostu umierał. Co za idiotyzm.
Ale teraz go zrozumiałam. Nadal wydawało mi się to głupie. Ale teraz go rozumiałam.
Chyba nigdy dotąd nie czułam się taka strapiona i osamotniona.
I wtedy nagle rozległ się potworny wybuch, po którym moje ucho — to nie przyciśnięte do ziemi — kompletnie ogłuchło. Z wysiłkiem odwróciłam głowę i spojrzałam. Pole zniknęło, podobnie jak holo na niebie i cały wierzchołek tamtej dalekiej góry.
Znów krzyk. Teraz, kiedy było już po wszystkim. Amatorzy pewnie nie zdają sobie sprawy i pewnie nigdy nie zdadzą sobie sprawy z tego, co właśnie utracili. Małe gromadki wędrownych, samowystarczalnych plemion, którym ta staroświecka całość — Stany Zjednoczone — jest potrzebna nie bardziej niż tym z Huevos Verdes. Amatorzy Życia.
Przebiegli obok mnie pierwsi uciekający, kierując się w stronę ciemnych wzgórz. Z wysiłkiem podniosłam się na nogi, czy raczej jedną nogę. Starając się nie opierać ciężaru ciała na bolącej kostce, pokuśtykałam przed siebie.
Po kilku metrach natknęłam się na porzuconą pochodnię. Wygasiłam ją i oparłam się na niej jak na lasce. Nie była wprawdzie dostatecznie długa, ale dobre i to.
Szło mi się bardzo powoli, bo tylko ja jedna sunęłam w kierunku więzienia. Ludzie już przestali się przepychać, a jakieś dobre czy targane wyrzutami sumienia dusze zajęły się wynoszeniem ciał stratowanych. Ale tłum tak wielki jak ten potrzebuje dużo czasu, by się rozproszyć. Płacz i lament zupełnie mnie obezwładniały, zwłaszcza kiedy musiałam przeciskać się wąskimi przesmykami między stłoczonymi ludźmi. Kostka pulsowała bólem.
Minęła przynajmniej godzina, zanim udało mi się dotrzeć do budynku więzienia.
Pokuśtykałam wzdłuż murów i zakręciłam w stronę rzeki. Jakoś zdumiało mnie to, że woda nadal płynie i szemrze, a głazy siedzą sobie, jak zwykle nieczułe na nic. Na okamgnienie stanęła mi przed oczyma inna rzeka, ta z martwym królikiem na brzegu. Po tej stronie murów nie było już ludzi, ale wydało mi się, że dostrzegam na ziemi martwe ciała. W rzeczywistości były to tylko cienie. Ale nawet kiedy sobie to uprzytomniłam, dla mnie dalej wyglądały jak trupy. A potem to jeden, to drugi stawał się w moich myślach ciałem Lizzie. Ból od kostki rozszedł się teraz po całej nodze.
Kiedy dobrnęłam do więziennej bramy, spojrzałam w puste monitory ochrony, które sterczały ze ściany pod takim samym kątem jak pole ochronne.
— Chcę wejść — oznajmiłam. Nic.
Powiedziałam nieco głośniej — i nawet dla mnie samej było jasne, że mój głos balansuje na granicy histerii:
— Teraz wejdę do środka. Teraz. Wejdę. Do środka.
Słyszałam szum rzeki. Monitory leciutko pojaśniały, ale może mi się tylko wydawało. Po chwili jednak brama rozwarła się na oścież.
Zupełnie jak wrota Edenu.
Kulejąc weszłam do niedużej sieni. Brama zamknęła się za mną głucho. Naprzeciw mnie otworzyły się jakieś drzwi.
Bywałam już w więzieniach, w ramach mojego dawnego szkolenia na asa wywiadu. Wiedziałam, jak tu wszystko działa. Najpierw sterowane komputerowo drzwi z biodetektorami, które teraz przepuściły mnie gładko. Potem drugie drzwi — nie z energii Y, ale z kratą ze stopu włókien węglowych, sterowane ręcznie, bo przecież zawsze może znaleźć się ktoś, kto zdoła złamać wszelkie systemy elektroniczne, łącznie z odbitką siatkówkową. Takie rzeczy już się przecież zdarzały. Drugie drzwi nadzorowali ludzie ukryci za polem energii Y, a kiedy zabrakło tam człowieka, nikt nie mógł dostać się do środka. Ani wydostać na zewnątrz. W każdym razie nie bez ładunków wybuchowych o mocy zbliżonej do tej, jakiej próbowali dzisiaj ci z Woli i Idei.
Stałam przed pierwszymi z zakratowanych drzwi i usiłowałam zajrzeć przez zamglone okno — z plastiszyby, nie z energii Y, bo energia Y też nie jest odporna na niektóre elektroniczne urządzonka — do środka strażniczej budki. Dostrzegałam tam jakąś postać. Jakimś cudem Hueros Verdes zdołało przemycić tu własnych ludzi, ale kiedy? I jak? I co zrobili z wołowskimi pracownikami więzienia?
Krata w drzwiach rozsunęła się.
Potem kolejna.
I jeszcze jedna.
Na więziennym dziedzińcu nie było żywego ducha. Jadalnie i sale rekreacyjne na prawo, budynek administracji i sala gimnastyczna na lewo. Pokuśtykałam w kierunku budynków z celami, które znajdowały się naprzeciwko. Za nimi stał mały, zupełnie odosobniony budyneczek. Kiedy pchnęłam drzwi, otworzyły się na oścież.
W głębi ducha na poły spodziewałam się, że kiedy dotrę do jej celi, zastanę ją pustą — kamień odwalony z wejścia do grobowca. Takie sobie igraszki z kulturowymi symbolami…
Ale Superbezsenni przecież się nie bawią. Była tam; siedziała na pryczy, którą tylko do tego wykorzystuje, w izdebce trzy na półtora, z odkrytą toaletą i jednym jedynym krzesłem. Na tym krześle piętrzyły się stosy książek — prawdziwych, drukowanych, w twardej oprawie. Wyglądały na stare. Nie było terminalu.
Podniosła na mnie wzrok, bez śladu uśmiechu w oczach.
Co tu powiedzieć?
— Miranda?
Skinęła, raz jeden, tą swoją trochę za dużą głową. Miała na sobie obrzydliwie szary więzienny kombinezon. W ciemnych włosach zabrakło czerwonej wstążki.
— Oni… twoje… Wszystkie drzwi są otwarte. Jeszcze raz skinęła głową.
— Wiem.
— Czy masz… czy chcesz stąd wyjść?
Nawet dla mnie samej zabrzmiało to idiotycznie.
— Za chwilę. Usiądź, Diano.
— Vicki — poprawiłam jeszcze bardziej idiotycznie. — Teraz jestem Vicki.
— Tak.
Nadal się nie uśmiechała. Mówiła jakby z lekkim wahaniem — tak jak pamiętałam — jakby mowa nie była dla niej naturalnym sposobem porozumiewania się. Albo jakby starannie dobierała słowa, nie dlatego, że miała zbyt skąpy wybór, ale dlatego, że był niewyobrażalnie rozległy. Zdjęłam książki z krzesła i usiadłam.
I wtedy ona powiedziała ostatnią rzecz, jaką spodziewałabym się usłyszeć.
— Martwisz się?
— Ja…
— Martwisz się, prawda?
— Jestem zdruzgotana.
Znów kiwnęła głową, najwyraźniej wcale nie zdziwiona.
— A ty nie? — zapytałam, zaskoczona. — Ale nie, jasne, że nie. Spodziewałaś się tego.
— Czego się spodziewałam? — zapytała w ten swój powolny sposób, no i oczywiście miała rację. Zbyt wiele się wydarzyło. Mogłam mieć na myśli każdą ze spraw: biologiczne zmiany, jakie zaszły po Przedtem, atak bojowników Woli i Idei albo ratunek. Aleja powiedziałam:
— Rozpadu mojego kraju.
Ze wstydem zdałam sobie sprawę, że kładę lekki nacisk na „mój”, jakbym chciała powiedzieć „nie twój”. Przecież ta kobieta ocaliła mi życie, ocaliła życie nam wszystkim.
Ale nie zawstydziłam się tak zupełnie do końca.
— To tymczasowe — odpowiedziała Miranda.
— Tymczasowe?! Czy ty w ogóle wiesz, co wyście zrobili?
Patrzyła tylko na mnie i nie odpowiadała. Nieoczekiwanie zaczęłam się zastanawiać, jak to jest, kiedy człowiek napotyka taki wzrok dzień po dniu ze świadomością, że ona domyśli się o nim wszystkiego, podczas gdy sam nie jest w stanie pojąć nawet najprostszej rzeczy, jaka przyjdzie jej do głowy. Nawet kiedy sama mu o niej opowie.
Znienacka zrozumiałam Dana Arlena, pojęłam, dlaczego postąpił tak, a nie inaczej.
A wtedy Miranda powiedziała — i był to oczywisty dowód, choć przyszło mi to do głowy dopiero o wiele później:
— To nie Huevos Verdes rozciągnęło pole siłowe. Gapiłam się na nią z otwartymi ustami.
— Sądziłaś, że to oni. Ale my na Huevos Verdes doszliśmy zgodnie do wniosku, że nie powinniśmy bronić was przed waszymi współziomkami. Zgodziliśmy się, że lepiej będzie pozwolić wam poszukać własnej drogi. Jeśli zrobimy wszystko za was, wy po prostu… będziecie… mieli nam za złe…
To był jedyny moment, kiedy poczułam, że naprawdę zabrakło jej właściwego słowa.
— Kto w takim razie rozciągnął to pole?
— Władze federalne Oak Mountain. Na bezpośredni rozkaz samego prezydenta, który może jest w dołku, ale przecież nie na dnie. — Niemalże się uśmiechnęła. — Woły bronią swych amerykańskich obywateli. To właśnie chciałaś usłyszeć, prawda, Vicki?
— Chciałam. Ale czy to jest prawda?!
— To prawda.
Gapiłam się na nią bez słowa. Potem wstałam i wykuśtykałam z celi. Nie wiedziałam, dokąd idę. Tak szybko brnęłam przez więzienny dziedziniec, że o mało się nie przewróciłam. Nie musiałam zresztą przechodzić przez cały dziedziniec — dostrzegłam ich stłoczonych w kącie i konferujących ze sobą po cichu. Ucichli, kiedy mnie zobaczyli, i wpatrzyli się we mnie wyczekującym wzrokiem. Dwóch technicznych w błękitnych uniformach oraz kobieta i mężczyzna w eleganckich ubraniach. Wysocy, z genomodyfikowaną urodą. Z głowami normalnych rozmiarów. Woły.
Urzędnicy federalni Stanów Zjednoczonych, chroniący swoich obywateli pod supernowoczesnym polem na podziemnej opoce konstytucji. „Prawo ludzi do pokojowych zgromadzeń i przedstawiania władzom swoich skarg”. „Prezydent dopilnuje, aby wiernie przestrzegano praw, podobnie jak i całe zgromadzenie wszystkich urzędników Stanów Zjednoczonych”. „Stany Zjednoczone gwarantują każdemu ze swych stanów republikański rząd i będą bronić każdego z nich przed wewnętrznymi niepokojami”.
Każdego z nich! Woły wpatrywały się we mnie złym wzrokiem, wyraźnie nie cieszyła ich moja tutaj obecność.
Odwróciłam się i pokuśtykałam z powrotem do celi Mirandy. Nie wyglądała na zaskoczoną.
— Dlaczego wpuszczono mnie do więzienia? I gdzie oni byli, kiedy wchodziłam?
— Poprosiłam ich, żeby cię wpuścili i żeby pozwolili ci zwrócić się bezpośrednio do mnie.
Ona ich poprosiła!
— Ale dlaczego Huevos Verdes nie… — zaczęłam, ale przecież już mi na to odpowiedziała. „Zgodziliśmy się, że lepiej będzie pozwolić wam poszukać własnej drogi”. Zamiast dokończyć, szepnęłam:
— Jak bogowie. Wysoko nad nami.
— Jeśli chcesz myśleć o tym w taki sposób…
Znów tylko się w nią wpatrywałam. Dwoje oczu, dwie ręce, usta, dwie nogi, tułów. Ale nie człowiek.
Powiedziałam — zmusiłam się, by powiedzieć:
— Dziękuję.
A ona się uśmiechnęła. Cała jej twarz raptownie się zmieniła, otwarła, pojaśniała. Wyglądała jak wszyscy.
— Życzę szczęścia, Vicki.
A ja dosłyszałam w tym jeszcze „wam wszystkim”. Mirandzie Sharifi niepotrzebny jest szczęśliwy traf. Kiedy opanowało się tak nowoczesną technikę, w tym i technikę własnego myślenia, łut szczęścia staje się zupełnie zbędny. Dzieje się tylko to, czego się zapragnie.
A może nie całkiem. W końcu pokochała Dana Arlena.
— Dziękuję — powtórzyłam, zbyt oficjalnie, idiotycznie. Opuściłam celę.
Oni wrócą do Azylu — olśniło mnie znienacka. Kiedy dojdą do wspólnego wniosku, że nadszedł ten czas, przy użyciu jakichś ultranowoczesnych środków, które nam wydadzą się niemal boskie, zabiorą Mirandę z Oak Mountain i wrócą na swoją niebieską stację. Nie powinni byli opuszczać Azylu. Wszystko, co chcieli dla nas uczynić — bez względu na kierujące nimi pobudki — mogli równie dobrze przeprowadzić z Azylu. A tam byliby bezpieczni. Tam przecież był ich dom.
Nie na Ziemi.
Zdałam sobie sprawę, że pochłonięta sprawami Stanów Zjednoczonych zapomniałam zapytać Mirandę o resztę świata. Ale to bez znaczenia — odpowiedź była jasna i prosta. Superbezsenni wyposażą w strzykawki całą resztę świata, kiedy tylko wyprodukują ich dostateczną liczbę. Miranda nie czyniła różnic między narodami; nic nie znaczyły w obliczu przepaści ziejącej między nami wszystkimi a ich garstką. A później ta reszta świata, podobnie jak Stany Zjednoczone, przejdzie kataklizmowe przeobrażenia, które wynikną ze zmian w samej naturze naszego gatunku. Nie będzie miała wyboru.
Nikt nie odezwał się do mnie ani słowem, kiedy wędrowałam z powrotem przez zakratowane, a potem przez automatyczne drzwi i biodetektory. Wcale mi to nie wadziło — nie musieli się odzywać. Wystarczy, że są — tu, na miejscu, w całej powadze urzędu, egzekwując prawa, podtrzymując ich istnienie. Mimo że techniki nie da się nadzorować, a może nawet pojąć. Liczy się tylko wysiłek, by ująć wszystkich ludzi w ramy prawa. Wysiłek, by prawo zrozumieć, a nie tylko ślepo go przestrzegać. Jedynie to mogłoby nas ocalić.
Być może.
Brama więzienia zamknęła się za mną z głuchym trzaskiem.
Na dworze padało. Kuśtykałam wśród ciemności i mżawki w stronę obozowych świateł z energii Y. Świeciły jasno, lecz że kostka nadal bolała, raz czy drugi omal się nie przewróciłam. Prawie wszyscy pochowali się już przed deszczem. Z jednego namiotu doszedł mnie lament kogoś, kto opłakiwał bliską osobę, zabitą w czasie ataku. Padało coraz mocniej.
Dochodziłam już prawie do namiotu, kiedy zobaczyłam ich biegnących mi naprzeciw — na czele Billy, na którego staro-młodej twarzy malowała się ulga. Potem Annie, której nie lubię i pewnie nigdy nie polubię. Lizzie, mknąc w podskokach jak młoda gazela, szybko minęła i wyprzedziła tych dwoje, płacząc i wykrzykując moje imię, szczęśliwa, że jestem, że chodzę, żywa, po tej Ziemi. To swoi.
I to wystarczy.
MIRANDO… TAK MI PRZYKRO.
Wcale nie miałem zamiaru…
Ale drugi raz też bym próbował cię powstrzymać.
I nie spodziewam się, żebyś mnie zrozumiała.