CZĘŚĆ PIĄTA Podniesienie

38. Bezgłośne sztormy

(Wyjątek z wystąpienia profesora Martina Sessui podczas uroczystości przyznania mu Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki w dniu 16 grudnia 2154 roku)


Między niebem i Ziemią rozciąga się niewidoczny obszar, o którym nie śniło się nawet dawnym filozofom. Sny te nie nawiedzały ich dokładnie do 12 grudnia 1901 roku, kiedy to po raz pierwszy owa sfera zaczęła wywierać wpływ na ludzkie sprawy.

Tego dnia Gugliebno Marconi nadał przez Atlantyk alfabetem Morse’a trzy litery „S”. Wielu ekspertów uważało to za niemożliwe uznając, że fale elektromagnetyczne mogą poruszać się tylko po liniach prostych i nigdy nie pokonają krzywizny globu. Transmisja Marconiego zwiastowała nie tylko początek światowej telekomunikacji, ale dowiodła ponadto, że w wysokich warstwach atmosfery istnieje naelektryzowane zwierciadło zdolne odbijać fale radiowe z powrotem ku Ziemi.

Zwierciadło to, nazwane z początku warstwą Kennelly’ego-Heaviside’a, opisano rychło jako bardzo złożone i składające się przynajmniej z trzech głównych „pokładów”, różniących się znacznie pułapem i aktywnością. Górną granicę tej sfery stanowią pasy radiacji Van Allena, których odkrycie należało dopierwszych triumfów wczesnej ery kosmicznej.

Rozległy ten obszar, zaczynający się na wysokości około pięćdziesięciu kilometrów i rozciągający się na kilka promieni Ziemi, obecnie znany jest pod nazwą jonosfery. Przez ponad dwa stulecia badano ją przy pomocy rakiet, satelitów i fal radiowych. Chciałbym złożyć hołd moim prekursorom w tej dziedzinie, amerykańskim uczonym Tuvemu i Breitowi, Anglikowi Appletonowi i Norwegowi Stormerowi, a szczególnie temu, kto w roku 1970 zdobył tę samą nagrodę, którą ja mam zaszczyt dzisiaj przyjmować, mojemu rodakowi Hannesowi Alfvenowi…

Jonosfera jest przedsionkiem Słońca, nawet dzisiaj nie potrójmy do końca przewidywać jej zachowań. W dniach, kiedy łączność radiowa opierała się na falach długich, uratowała wiele istnień ludzkich, ale jeszcze więcej zginęło, gdy ich rozpaczliwe sygnały o pomoc przepadły bez śladu między zjonizowanymi warstwami.

Przez niecałe stulecie, zanim pojawiły się satelity telekomunikacyjne, jonosfera była bezcennym, ale i kapryśnym sługą. Zjawisko naturalne, którego istnienia nikt uprzednio nie przewidywał, oddało trzem pokoleniom nieoszacowane usługi.

Ludzka uwaga skupiła się wszakże najonosferze raz tylko, a i to na krótko. A przecież — gdyby jej nie było — nigdy nie zaistnielibyśmy na tej planecie! W tym znaczeniu owa warstwa miała kluczowe znaczenie dla ludzkości jeszcze w erze przedtechnologicznej, miała znaczenie dla pierwszych małpoludów i dla pierwszych żywych organizmów na Ziemi. Jonosfera jest bowiem częścią tej tarczy, która osłania nas przed śmiercionośnym promieniowaniem Słońca, przed promieniowaniem rentgenowskim i ultrafioletem. Gdyby docierały one do poziomu morza, zapewne powstałoby tu jakieś życie, ale z pewnością nie przypominałoby ono nas…

Jonosfera, podobnie jak i niższe warstwy atmosfery, znajduje się pod nieustannym wpływem Słońca i też podlega zjawiskom pogodowym. Podczas występowania zaburzeń na Słońcu jest omiatana wielkimi jak planeta wichrami naładowanych cząstek, skręca się i zwija w polu magnetycznym Ziemi. W takich chwilach przestaje być niewidoczna, tworząc zorze, jedno z piękniejszych zjawisk natury rozświetlających polarne noce.

Jeszcze dziś nie pojmujemy w pełni wszystkich procesów zachodzących wjonosferze. Jednym ze źródeł kłopotów jest to, że wszystkie nasze rakiety i satelity badawcze pędzą z szybkością tysięcy kilometrów na godzinę i nie ma sposobu, by je zatrzymać dla dokonania precyzyjnych pomiarów! Teraz jednak, po raz pierwszy w historii, proponowana do realizacji koncepcja wieży orbitalnej daje nam szansę umieszczenia w górze nieruchomego zestawu czujników do obserwacji jonosfery. Możliwe też, że sama wieża zmieni właściwości jonosfery, chociaż z pewnością nie doprowadzi do prorokowanego przez doktora Bickerstaffa krótkiego spięcia!

Czemu jednak mamy poświęcać tyle wysilku na badanie tego obszaru, skoro nie jest on już istotny z punktu widzenia telekomunikacji? Stwierdzić trzeba, że jonosfera jest czymś więcej niż tylko osobliwością, ciekawostką naukową czy obiektem do podziwiania, jak w przypadku zorzy polarnej. Jej zachowanie pozostaje ściśle związane z fazami aktywności Słońca, a nasza dzienna gwiazda wciąż i niezmiennie jest władczynią naszego losu. Wiemy już, że nasze Sionce nie przypomina stabilnej, dobrze wychowanej gwiazdy, jak wierzyli w to nasi przodkowie. Podlega krótkotrwałym i długotrwałym fluktuacjom i cyklom aktywności. W chwili obecnej wychodzi wciąż z tak zwanego „minimum Maundera”, które rozciągało się na lata 1645–715. Wrezultacie tego procesu mamy dziś klimat łagodniejszy niż kiedykolwiek od wczesnego Średniowiecza. Ale ile lat jeszcze to potrwa? I co istotniejsze, kiedy zacznie się nieunikniony, kolejny cykl i jaki wpływ wywrze ta zmiana na klimat Ziemi, pogodę i wszelkie możliwe aspekty ludzkiej cywilizacji, nie tylko na naszej planecie, ale i na pozostałych? Wszystkie one są dziećmi Słońca…

Najbardziej śmiałe spośród spekulacji sugerują, że Słońce wchodzi obecnie w okres niestabilności, skutkiem której na Ziemi może dojść do nowej epoki lodowcowej, przy czym zmarzlina obejmie teren większy, niż kiedykolwiek dotąd. Jeśli tak będzie, to potrzebujemy każdego skrawka informacji, by należycie przygotować się na tak ciężki czas. Nawet sto lat to za małe wyprzedzenie, jeśli ostrzeżenie ma być skuteczne.

Jonosfera była pomocna w naszej ewolucji, umożliwiła rewolucję telekomunikacyjną i wciąż określa naszą przyszłość. Oto czemu nadal musimy badać ten rozległy, niespokojny obszar elektrycznych burz i słonecznych wiatrów, tajemnicze morze bezgłośnych sztormów…

39. Zranione Słońce

Ostatnim razem, gdy Morgan widział swego siostrzeńca, ten był ledwie dzieckiem. Teraz Dev był już początkującym nastolatkiem. Jeśli ich spotkania nadal będą tak rzadkie, przy kolejnym pojawi się jako dorosły mężczyzna.

Inżynier nie czuł się szczególnie winny osłabieniu więzów z rodziną; na całym świecie przywiązywano do nich przez ostatnie dwa stulecia coraz mniejszą wagę. Z siostrą nie łączyło go praktycznie nic prócz przypadkowego, genetycznego podobieństwa. Wprawdzie posyłali sobie pozdrowienia i rozmawiali kilka razy do roku, pozostając w życzliwych stosunkach, ale Morgan nie potrafił powiedzieć, kiedy właściwie ostatni raz się spotkali.

Jednak gdy powitał w końcu tego ciekawego świata, inteligentnego chłopaka (ani trochę nie speszonego, jak się zdawało, widokiem sławnego wujka), odczuł coś na kształt słodko-gorzkiego smutku i zadumy. Sam nie miał syna, by przejął nazwisko rodowe; już dawno temu wybrał między pracą a życiem, a takie wybory nie uznawały kompromisów. Trzykrotnie, nie licząc epizodu z Ingrid, mógł odmienić swe życie, ale zawsze przypadek lub ambicja odwodziły go od takiego zamiaru.

Od początku doskonale zdawał sobie sprawę z konsekwencji takiej a nie innej decyzji i w pełni je akceptował. Zresztą, teraz było już za późno na próżne żale i udawanie pokrzywdzonego przez los. Każdy głupiec potrafił zmieszać swoje geny z cudzymi i większość ludzi z powodzeniem robiła to nadal. Jemu zaś historia dała niepowtarzalną szansę, mało który człowiek w dziejach gatunku dokonał aż tyle. A przecież Morgan wciąż pozostawał aktywny.

Przez ostatnie trzy godziny Dev zobaczył więcej ze stacji naziemnej, niż którykolwiek z oficjalnie odwiedzających teren budowy VIPów. Wszedł do wnętrza góry na poziomie ziemi przez niemal całkowicie ukończony obszar stacji południowej. Zapoznał się z szybką odprawą pasażerów i bagażu, centrum kontrolnym i halą operacyjną, gdzie kapsuły przybywające na Ziemię szlakami zachodnim i wschodnim miały być przesuwane na wyciągi północny i południowy, służące ruchowi do góry. Podziwiał pięciokilometrowy szyb, niczym gigantyczne działo wycelowane w gwiazdy (jak nazwali go liczni odwiedzający już to miejsce reporterzy), mający służyć rozpędzaniu i wyhamowywaniu kapsuł. Chłopak zadawał przy tym tyle pytań, że jego trzej przewodnicy poczuli się w końcu solidnie wyczerpani i z ulgą przekazali gościa wujowi.

— Już jesteśmy, Van — powiedział Warren Kingsley, gdy superszybką windą wjechali ostatecznie na splantowany wierzchołek góry. — Jeszcze trochę, a życie mi przez niego zbrzydnie. Przejmij pociechę, póki pora.

— Nie wiedziałem, że tak bardzo interesujesz się inżynierią, Dev. Chłopak spojrzał nań ze zdumieniem i lekkim wyrzutem.

— A nie pamiętasz, wujku, tego meccamaxa, numer 12, którego dałeś mi na dziesiąte urodziny?

— Jasne, jasne. Żartowałem. — Tak naprawdę nie zapomniał o podarowaniu tamtego zestawu konstrukcyjnego, po prostu rzecz chwilowo wyleciała mu z pamięci. — Nie jest ci zimno? — W odróżnieniu od porządnie otulonych dorosłych, chłopak miał na sobie jedynie lekki płaszcz z termostatem.

— Nie, w porządku. Co to za odrzutowiec? Kiedy zamierzasz otworzyć szyb? Mogę dotknąć taśmy?

— Sam widzisz — zachichotał Kingsley.

— Odpowiadam na pytanie pierwsze: to osobista maszyna szejka Abdullaha, jego syn, Feisal, przybył nas odwiedzić. Po drugie, z usunięciem pokrywy zaślepiającej szyb poczekamy, aż wieża sięgnie góry i wniknie do środka, na razie potrzebujemy platformy roboczej i ochrony przed deszczem. Po trzecie, jak chcesz, to możesz dotknąć taśmy… ale nie biegnij! Na tej wysokości to wielce niewskazane!

— W wieku dwunastu lat nie trzeba się tym tak przejmować! — zawołał Kingsley do nagle zwalniającego kroku chłopca. Nie spiesząc się, obaj dołączyli do miejsca zakotwiczenia wschodniej ściany wieży.

Jak tysiące ludzi przed nim, chłopak wpatrywał się w jasnoszarą taśmę wyłaniającą się pionowo z ziemi i biegnącą ku niebu. Podnosił głowę coraz bardziej, aż wyżej już nie mógł. Morgan i Kingsley nie poszli w jego ślady, chociaż nawet po tylu latach pokusa wciąż była silna. Powstrzymali się też przed ostrzeganiem Deva, chociaż wielu widzów tak się zapamiętywało w obserwacji taśmy, aż tracili równowagę i lecieli na plecy. Potem nie byli zwykle w stanie pozbierać się i odejść bez pomocy.

Chłopak był widać odporny na podobne sensacje, bowiem przez prawie minutę wpatrywał się w zenit, jakby miał nadzieję dojrzeć te tysiące ludzi i miliony ton budulca zawieszone tuż ponad błękitem nieba. Potem skrzywił się, zamknął oczy, potrząsnął głową i spojrzał na własne stopy, jakby chciał się upewnić, że wciąż stoi na Ziemi.

Ostrożnie wyciągnął rękę i musnął wąską wstęgę łączącą planetę z nowym księżycem.

— A co by się stało, gdyby pękła?

To było pytanie z brodą. Odpowiedź zaskakiwała większość ludzi.

— Prawie nic. W tej chwili nie jest praktycznie wcale obciążona ani napięta. Gdybyś ją przeciął, zwisłaby tylko, łopocząc na wietrze.

Kingsley skrzywił się z niechęcią. Obaj wiedzieli, rzecz jasna, że to znaczne uproszczenie. W tej chwili każda z czterech taśm napinała się z siłą około stu ton, ale w porównaniu z docelowym obciążeniem (to znaczy obciążeniem po dokończeniu wieży i jej uruchomieniu) było to faktycznie prawie nic. Niemniej nie miało sensu mieszać chłopcu w głowie tyloma szczegółami.

Dev przemyślał to sobie, a potem skubnął taśmę, jakby miał nadzieję wydobyć z niej dźwięk. Usłyszał jednak tylko głuche „klik”, które nie wzbudziło rezonansu.

— Gdybyś potraktował ją młotem kowalskim — powiedział Morgan — i wrócił posłuchać za godzinę, to usłyszałbyś echo wracające od stacji środkowej. — Ale już nie teraz — dodał Kingsley. — Zbyt duże tłumienie na szlaku.

— Nie czepiaj się, Warren. Teraz chodźmy zobaczyć coś naprawdę interesującego.

Przeszli na środek metalowego dysku, który wieńczył górę i niby pokrywa na rondelku zaślepiał wylot szybu. Tutaj, w równej odległości od wszystkich czterech taśm, wznosiła się mała klatka geodezyjna wyglądająca na jeszcze większą prowizorkę niż metalowe podłoże. Kryła teleskop osobliwego projektu, bo skierowany pionowo w górę i wyraźnie niezdolny do przyjęcia jakiegokolwiek innego położenia.

— Najlepiej widać właśnie tuż przed zachodem Słońca, wtedy podstawa wieży jest dobrze oświetlona.

— A jeśli chodzi o Słońce — dodał Kingsley — to popatrz tylko. Widoczność jest nawet lepsza niż wczoraj. — W jego głosie pobrzmiewał niejaki podziw, gdy wskazywał na świetlistą elipsę słonecznej tarczy tonącej w mgiełce na zachodzie. Przytłumiony wieczorną porą blask nie raził już oczu.

Tylu plam na Słońcu nie obserwowano od ponad stulecia, niektóre rozciągały się na prawie połowę tarczy, upodabniając dzienną gwiazdę do istoty chorej na złośliwą chorobę. Ktoś inny mógłby sądzić, że oto Słońce pożera swoje dzieci, planety układu, ale nawet Jowisz nie byłby zdolny uczynić w atmosferze gwiazdy tak dużej wyrwy. Największe plamy liczyły ćwierć miliona kilometrów średnicy i mogłyby pochłonąć setkę globów wielkości Ziemi.

— Dziś w nocy szykuje się kolejny spektakl zorzy. Profesor Sessui i jego wesołki zapewne wszystko dobrze obliczyli.

— A teraz zobaczmy, jak sobie radzą w górze — powiedział Morgan, poprawiając nieco okular teleskopu. — Popatrz, Dev.

Chłopak zerknął w przyrząd.

— Widzę cztery zbiegające się taśmy, które znikają gdzieś w górze — odparł po chwili.

— I nic pośrodku? Znów chwila milczenia.

— Nie. Ani śladu wieży.

— Racja, jest jeszcze sześćset kilometrów nad nami, a teleskop nastawiony jest na najmniejsze powiększenie. Zaraz polecimy w górę. Zapnij pasy. Dev zaśmiał się, słysząc ten staromodny zwrot, który niejednokrotnie słyszał na filmach historycznych. W pierwszej chwili nie zauważył żadnej różnicy, tyle tylko, że obraz taśm nieco się wyostrzył. Dopiero po kilku sekundach zrozumiał, że pędząc wzdłuż osi takiej struktury po prostu musi zawsze widzieć to samo, czyli cztery zbiegające się linie.

Potem, całkiem nagle, pojawił się obraz wieży. Zaskakujący, chociaż przecież spodziewany. Drobna jasna plamka zmaterializowała się pośrodku pola widzenia i rosła coraz większa, dając po raz pierwszy odczuć wielką prędkość zbliżania. Kilka sekund później można już było dostrzec mały krąg, aż złudzenie ustąpiło i oczy i mózg doszły do zgodnego wniosku, że to kwadrat. Dev patrzył wprost na podstawę wieży pełznącej wzdłuż taśm ku Ziemi z szybkością kilku kilometrów dziennie. Same taśmy zniknęły, były zbyt małe, by widzieć je z tej odległości. Jednak umieszczony magicznym sposobem na niebie kwadrat rósł nieustannie, chociaż jego obraz był skutkiem olbrzymiego powiększenia nieco rozmyty.

— Co widzisz? — spytał Morgan.

— Mały jasny kwadrat.

— Dobrze. To spód wieży, jeszcze w pełnym blasku Słońca. W nocy widać go nawet gołym okiem, przynajmniej przez godzinę, aż znajdzie się w cieniu Ziemi. A czy dostrzegasz coś więcej?

— Nieee — odparł chłopak po dłuższej przerwie.

— A powinieneś. W najniższej sekcji wieży przebywa obecnie grupa naukowców. Chcą umieścić tam kilka przyrządów badawczych. Przyjechali ze stacji środkowej. Jeśli przyjrzysz się dokładnie, znajdziesz ich transporter. Jest na południowym szlaku, to znaczy po prawej stronie. Szukaj jasnego punktu, mniej więcej na ćwierci wielkości podstawy wieży.

— Przykro mi, wujku, ale nie mogę go znaleźć. Sam popatrz.

— Może widoczność się pogorszyła… Czasem wieża znika zupełnie, chociaż pogoda jest wciąż wspaniała…

Zanim jednak Morgan zdołał zająć miejsce Deva przy okularze, jego osobisty sygnalizator pisnął dwukrotnie a przenikliwie.

Po raz pierwszy od chwili rozpoczęcia budowy wieży ogłoszono czterogwiazdkowy alarm.

40. Koniec jazdy

Nic dziwnego, że zwano to „Koleją Transsyberyjską”. Nawet prosty zjazd w dół od stacji środkowej do podstawy wieży trwał pięćdziesiąt godzin.

Pewnego dnia taka podróż zajmie ledwie pięć godzin, ale ten dzień miał nadejść dopiero za dwa lata, kiedy szlaki otrzymają zasilanie i uaktywnione zostaną pola magnetyczne. Obecnie przemieszczające się wzdłuż wieży pojazdy inspekcji i bieżącej obsługi korzystały ze zwykłych rolek osadzonych we wnętrzu prowadnic. Nawet gdyby ograniczona pojemność akumulatorów pozwalała na rozwinięcie szybkości większej, niż pięćset kilometrów na godzinę, nie byłoby to bezpieczne.

Wszyscy byli jednak zbyt zapracowani, by mieć czas na nudę. Profesor Sessui wraz z trzema studentami obserwował niebo, sprawdzał instrumenty i wciąż wyszukiwali sobie nowe zajęcia. Operator kapsuły, inżynier, oraz jeden steward, którzy wystarczali za cały personel pokładowy, też mieli ręce pełne roboty. To nie był rutynowy kurs. Od czasu rozpoczęcia budowy nikt jeszcze nie zaglądał do „piwnicy”, obecnie odległej o dwadzieścia pięć tysięcy kilometrów od stacji środkowej i tylko sześćset od Ziemi. Aż do tej chwili nie było takiej potrzeby, ostatnio jednak kilka czujników zameldowało o szeregu dysfunkcji. Nic groźnego zapewne, podstawę bowiem tworzyła komora ciśnieniowa o powierzchni ledwie piętnastu metrów kwadrato — wych. Było to jedno z licznych schronień awaryjnych rozmieszczonych w równych odstępach w strukturze całej wieży.

Profesor Sessui wykorzystał wszystkie swoje wpływy (a były one znaczne), aby uzyskać dostęp do tego unikalnego miejsca obserwacyjnego, poruszającego się obecnie przez jonosferę ku Ziemi z szybkością ledwie dwóch kilometrów dziennie. Dowodził, że jest sprawą nader istotną, aby zainstalować tam zespół aparatury zanim jeszcze nadejdzie kolejny szczyt aktywności plam słonecznych.

Aktywność gwiazdy już teraz osiągnęła niespotykany poziom i młodzi asystenci Sessuiego z trudem koncentrowali się na przyrządach; nazbyt rozpraszał ich widoczny za iluminatorami niebieski spektakl. Tak północna, jak i południowa półkula spowite były z wolna falującymi, zmiennymi woalami i strumieniami zielonkawego światła, które musiały budzić podziw, chociaż i tak były tylko dalekim echem fajerwerków właściwych obecnie okolicom biegunowym. Rzadko zdarzało się, aby zorza polarna zawędrowała tak daleko ku równikowi, zwykle ledwo raz na pokolenie widywano ją w pobliżu zwrotników.

Sessui zapędził studentów z powrotem do pracy argumentując, że będą mieli masę czasu na podziwianie widoków w drodze powrotnej na stację środkową. Jednak nawet i profesor stawał czasem na kilka minut przed iluminatorem zafascynowany tym pożarem nieba.

Ktoś nazwał ich projekt badawczy „Wyprawa na Ziemię”, co w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach było prawdą. W miarę jak kapsuła pełzła po ścianie wieży z mizerną szybkością pięciuset metrów na godzinę, bliskość Ziemi dawała znać o sobie. Z wolna narastało ciążenie, począwszy od wynoszącego ledwie połowę grawitacji księżycowej przyciągania właściwego stacji środkowej, po niemal pełne przyspieszenie ziemskie. Dla doświadczonego na kosmicznych szlakach podróżnika musiało to być zaiste dziwne doświadczenie: czuć przyciąganie planety zanim jeszcze weszło się w jej atmosferę. Toż to prawie rewolucja…

Nie licząc narzekań na wyżywienie (steward znosił je ze stoickim spokojem), nic nie zakłócało podróży. Sto kilometrów przed „piwnicą” zaciągnięto hamulce i prędkość spadła o połowę. Na pięćdziesiątym kilometrze ponowiono manewr. Jeden ze studentów rzucił wtedy uwagę: — Głupio byłoby wypaść z torów…

Operator kapsuły (sam nalegał, by nazywać go pilotem) od warknął, że to niemożliwe, bowiem prowadnice kończą się na kilka metrów przed samym dnem wieży, ponadto istnieje cały system buforów, a to na wypadek, gdyby wszystkie cztery niezależne zespoły hamulców zawiodły. Wszyscy zgodzili się natychmiast, że żart był nie na miejscu, świadczył o braku wyczucia sytuacji i o złym smaku.

41. Meteor

Wielkie sztuczne jezioro znane od dwóch tysięcy lat jako Morze Paravany trwało spokojnie omiatane kamiennym spojrzeniem swego twórcy. Mało kto odwiedzał obecnie samotny posąg ojca Kalidasy, ale jego dzieło, jeśli nie sława, okazało się trwalsze od dokonań syna i lepiej też służyło krajowi, żywiącipojąc ponad sto pokoleń ludzkich i niezliczone rzesze ptaków, bawołów, małp i polujących na nie drapieżników. Do tych ostatnich należał nieźle wypasiony lampart o wspaniałej lśniącej sierści, który zaspokajał właśnie pragnienie tuż przy brzegu. Wielkie koty stały się ostatnio aż nazbyt powszednim widokiem, szczególnie że ani trochę nie obawiały się myśliwych. Nigdy jednak nie atakowały ludzi, chyba że zostały rozdrażnione lub zapędzone w ślepy zaułek.

Pewien swego bezpieczeństwa, lampart popijał spokojnie wodę, cienie wydłużały się, a wraz z nimi ze wschodu nadciągał zmierzch. Nagle kot zastrzygł uszami okazując niepokój, chociaż żaden człowiek nie wyczułby najmniejszej zmiany na ziemi, w wodzie czy na niebie. Nic nie mąciło wieczornego uspokojenia.

Dopiero po chwili, dokładnie z zenitu nieba, dobiegł stłumiony gwizd przechodzący z wolna w łoskot przeplatany głuchym wyciem. Odgłos nie przypominał zupełnie huku powodowanego przez powracający wahadłowiec. Gdzieś wysoko błysnęło nagle słońce odbijające się w wypolerowanej, metalowej powie — rzchni. Obiekt był coraz większy i zostawiał za sobą smugę dymu, aż w końcu eksplodował, siejąc szczątkami na wszystkie strony. Niektóre odłamki płonęły. W ciągu kilku sekund poprzedzających katastrofę bystre oko lamparta zdołałoby dostrzec spadający cylindryczny obiekt. Ale kotowaty nie czekał na finał i już chwilę wcześniej zniknął w dżungli.

Nagły grzmot wstrząsnął Morzem Paravany. Gejzer mułu i wody wystrzelił na sto metrów pióropuszem o wiele znaczniejszym niż fontanny z Yakkagali i niemal równie wysokim, jak sama skała. Przez chwilę zawisł na tle nieba, aż uległ przyciąganiu i opadł w spienione wody jeziora.

W jednej chwili zaroiło się nad brzegami od spłoszonego ptactwa wodnego oraz niemal równie licznych nietoperzy. Te ostatnie przypominały przeniesione jakimś cudem do współczesnych czasów pterodaktyle, jednak żywiły się głównie owocami i normalnie pokazywały się dopiero po zmroku. Teraz jednako przerażone ptaki i ssaki kotłowały się na niebie.

Ostatnie echa upadku wygasły w zwartej dżungli i cisza wróciła nad jezioro. Chwilę jeszcze trwało, nim zniknęły wzburzone fale i znów tylko lekkie zmarszczki goniły się z wiatrem pod czujnym acz martwym spojrzeniem Paravany Wielkiego.

42. Śmierć na orbicie

Powiada się, że każda wielka budowa pochłania przynajmniej jedno ludzkie życie. Na pirsach Mostu Gibraltarskiego wyrzeźbiono czternaście nazwisk. Jednak dzięki bezwzględnie egzekwowanym wymogom bezpieczeństwa ofiary wieży były stosunkowo nieliczne. Zdarzył się nawet jeden rok, kiedy nie doszło do żadnego śmiertelnego wypadku.

Był też i taki rok, kiedy zdarzyły się aż cztery wypadki, z czego dwa szczególnie przykre. Nadzorca montażu ze stacji kosmicznej zapomniał pewnego razu, że chociaż pracuje w stanie nieważkości, to jednak nie znajduje się na orbicie. Dotychczasowe doświadczenie go zgubiło. Spadał ponad piętnaście tysięcy kilometrów, aż spłonął jak meteor wchodząc w atmosferę. Niestety, radio miał włączone aż do końca…

To był rzeczywiście zły rok dla wieży. Druga tragedia przyćmiła poprzednią i trafiła na pierwsze strony dzienników. Pani inżynier pracująca na przeciwmasie, daleko poza orbitą synchroniczną, nie zapięła należycie klamry przy pasie bezpieczeństwa i niczym wyrzucony z procy kamień poleciała w kosmos. Nic jej nie groziło, była za wysoko, by spaść na Ziemię i za nisko, by wejść na orbitę ucieczki. Nieszczęśliwym zrządzeniem losu powietrza miała tylko na dwie godziny. Nie dało się w tak krótkim czasie zmontować ekipy ratowniczej, zatem pomimo gwałtownej reakcji opinii publicznej, nie uczyniono niczego. Ofiara zachowała spokój i wykazała pełne zrozumienie. Przekazała pożegnania i mając powietrza już tylko na trzydzieści minut, rozhermetyzowała skafander. Ciało odzyskano kilka dni później, kiedy nieubłagane prawa mechaniki niebieskiej sprowadziły je z powrotem do perigeum elipsoidalnej orbity.

Wspomnienie tych tragedii przemknęło przez myśli Morgana, gdy szybką windą podążał do centrali. Ponury Warren Kingsley i Dev deptali mu po piętach. Wszyscy w jednej chwili zupełnie zapomnieli o siostrzeńcu inżyniera. Ta katastrofa różniła się od poprzednich, towarzyszyła jej eksplozja u podstawy wieży. Nie było wątpliwości, że transporter spadł na Ziemię. To akurat wiedziano na długo przedtem, nim nadszedł raport o „olbrzymim deszczu meteorytów” gdzieś nad centralną Taprobane.

Z dalszymi spekulacjami trzeba było poczekać do chwili uzyskania konkretniejszych informacji. Niestety, biorąc pod uwagę zniszczenia, pełnego przebiegu zdarzeń zapewne nigdy nie uda się odtworzyć. Morgan wiedział, że wypadki w kosmosie powodowane są zwykle przez cały splot okoliczności, z osobna całkiem niegroźnych. Żadne środki bezpieczeństwa nie gwarantowały stuprocentowej skuteczności, co więcej, czasem przesadna troska inżynierów też mogła doprowadzić do tragedii. Morgan nie przejmował się obecnie zawodnością systemu, o wiele bardziej niepokoił go los ewentualnych ofiar. Martwym nie można już w żaden sposób pomóc, co najwyżej pozostaje zrobić wszystko, aby podobny wypadek już się nie powtórzył. Myśl o ewentualnym zagrożeniu całości ukończonej już niemal wieży była zbyt upiorna, by się nią zajmować.

Winda zatrzymała się i Morgan wszedł do centrali, by przeżyć drugie tego wieczoru zaskoczenie.

43. Niezawodny system

Pięć kilometrów od stacji końcowej operator-pilot Rupert Chang ponownie zmniejszył szybkość. Po raz pierwszy pasażerowie mogli rozróżnić jakiekolwiek szczegóły ściany wieży, dotąd migającej za oknami pod postacią nieskończonej smugi. Dwie równoległe prowadnice zbiegały się ku górze w nieskończoności perspektywy (dwadzieścia pięć tysięcy kilometrów czy nieskończoność — w ludzkiej skali to niemal to samo). W dole jednak koniec szlaku był już widoczny. Ścięta podstawa wieży rysowała się wyraźnie na tle zieleni wyspy Taprobane, celu ponad rocznej jeszcze, powolnej wędrówki. Na tablicy kontrolnej zapaliły się znów światełka zwiastujące alarm. Chang przyjrzał im się ze zdumieniem, zmarszczył czoło i nacisnął guzik przeładowania systemu. Diody mignęły i zgasły.

Pierwszy raz zapłonęły dwieście kilometrów wyżej. Po krótkiej konsultacji ze stacją środkową sprawdził wówczas wszystkie systemy, niczego nie znajdując. Zresztą, gdyby alarmy uznać za prawdziwe, to los wszystkich pasażerów kapsuły byłby już przypieczętowany. Wedle komputera praktycznie wszystko odmawiało posłuszeństwa.

Profesot Sessui stwierdził głośno, że w takim razie awarii musiał ulec system czujników, co wszyscy uznali za dobrą monetę i odetchnęli z ulgą. Wehikuł nie poruszał się już w próżni, dla którego to środowiska został zaprojektowany, otaczała ich jonosfera mogąca zakłócać pracę instrumentów kontrolnych. — Ktoś powinien to przewidzieć — mruknął Chang, ale mając przed sobą już tylko godzinę jazdy, nie przejął się zbytnio. Zawsze mógł wyłączyć komputer, a samemu zająć się odczytami. Stacja środkowa zaaprobowała tę decyzję, zresztą i tak nie było żadnej alternatywy.

Najbardziej interesował pilota stan akumulatorów. Najbliższe gniazdo ładowania było dwieście kilometrów wyżej. Gdyby nie zdołali się tam dostać, oznaczałoby to poważne kłopoty. Ale Chang nie widział powodów do niepokoju. Podczas hamowania silniki kapsuły zamieniły się w prądnice, odzyskując dziewięćdziesiąt procent energii i ładując akumulatory, które były już pełne i nadmiar energii, całe setki kilowatów, musiał być usuwany w przestrzeń za pomocą sporych płetw chłodzących na rufie wehikułu. Koledzy Changa nie raz porównywali te płetwy do stateczników, a całą kapsułę do dawnej bomby lotniczej. Teraz, pod koniec podróży, musiały pewnie jarzyć się czerwono, co trochę niepokoiło Changa, chociaż wiedział, że poza tym są zupełnie zimne. Energii nie można po prostu unicestwić, musi gdzieś się podziać, a czasem zdarza się, że płynie nie tam gdzie trzeba.

Gdy światełko zwiastujące pożar w przedziale akumulatorów zapaliło się po raz trzeci, Chang bez chwili wahania znów przeładował system. Prawdziwy pożar uruchomiłby automatycznie gaśnice, a te milczały. Zresztą, ich niepotrzebne odpalenie byłoby równie groźne. Jednak coraz więcej rzeczy na pokładzie funkcjonowało nie tak, przede wszystkim odmawiał posłuszeństwa system ładowania akumulatorów. Gdy tylko podróż dobiegnie końca i będzie można wyłączyć zasilanie, przyjdzie osobiście pofatygować się do przedziału silnikowego i po prostu rzucić okiem na maszynerię.

Został jeszcze kilometr, gdy odezwał się osobisty czujnik pilota. Nos zarejestrował woń spalenizny, na dodatek gdzieś spod tablicy kontrolnej zaczął się sączyć wąski strumyczek dymu. Jakie szczęście, że draństwo poczekało do końca jazdy! — pomyślał Chang, próbując jednocześnie na chłodno analizować sytuację.

Podsumował szybko ilość wytworzonej podczas zjazdu energii i doszedł do wniosku, że zawiodły najpewniej systemy bezpieczeństwa i akumulatory zostały przeładowane. Czujniki wysiadały jeden po drugim, zwodzone dodatkowo wpływem jonosfery. Złośliwość przedmiotów martwych znów dała znać o sobie.

Chang włączył gaśnice w przedziale akumulatorów i przynajmniej to jedno zadziałało, usłyszał bowiem przytłumiony ryk dobiegający zza grodzi. Dziesięć sekund później rozhermetyzował przedział z nadzieją, że większość nagromadzonego ciepła uleci w próżnię. To także się udało. Po raz pierwszy Chang odetchnął z ulgą, słysząc charakterystyczne wycie powietrza uciekającego z pojazdu kosmicznego. Oby nigdy więcej nie musiał tego wysłuchiwać…

Ostateczne podejście do „piwnicy” wolał przeprowadzić ręcznie, nie polegając na automatyce. Szczęśliwie ten manewr ćwiczył już nie raz i pilnie obserwując wieżę, zdołał zatrzymać się obok śluzy. Błąd nie przekroczył centymetra. Błyskawicznie uszczelnił połączenie i zaraz zaczęto pospiesznie przerzucać sprzęt i wyposażenie…

Oraz profesora Sessuiego. To ostatnie wymagało połączonych wysiłków pilota, stewarda i inżyniera pokładowego, bowiem naukowiec próbował wrócić do kapsuły po resztę instrumentów. Jak najszybciej zatrzaśnięto śluzę z drugiej strony. Kilka sekund później puściła grodź przedziału silnikowego.

Od tej chwili rozbitkowie mogli tylko czekać. Do dyspozycji mieli piętnaście metrów kwadratowych komory wyposażonej skromniej, niż przeciętna cela więzienna. Pozostawało mieć nadzieję, że ogień sam się wypalił. Szczęśliwie tylko Chang i inżynier znali wszystkie dane tyczące akumulatorów. W pełni załadowane gromadziły tyle energii, co spora klasyczna bomba. I ta bomba tykała teraz przy ścianie wieży.

Dziesięć minut po pospiesznej ewakuacji usłyszeli przytłumiony odgłos eksplozji. Wieża zawibrowała lekko, potem rozległ się chrzęst dartego metalu. Nie było to głośne, ale serca rozbitków zamarły na chwilę. Oto tracili jedyny środek transportu, a od najbliższego bezpieczniejszego schronienia dzieliło ich dwadzieścia pięć tysięcy kilometrów. Na zewnątrz doszło do jeszcze jednej eksplozji, tym razem trwającej nieco dłużej, i ostatecznie zaległa cisza. Najpewniej wehikuł odpadł od ściany. Wciąż oszołomieni, rozbitkowie zaczęli sprawdzać swoje zasoby. Powoli docierało do nich, że całe to cudowne ocalenie może być jedynie krótkim przedłużeniem konania.

44. Podniebna jaskinia

Głęboko we wnętrzu góry, w Ziemskim Centrum Operacyjnym, Morgan wraz z załogą inżynierską przyglądali się pomniejszonemu do jednej dziesiątej hologramowi najniższej partii wieży. Obraz był dopracowany do najmniejszego szczegółu, cztery cienkie nitki taśm mknęły tuż nad podłogą i trudno było sobie wyobrazić, że w rzeczywistości ciągnęły się jeszcze sześćset kilometrów, aż do trzewi góry.

— Dajcie nam przekrój i podnieście „piwnicę” do poziomu oczu — zarządził Morgan.

Wieża zaczęła nagle przypominać na wpół przejrzyste widmo. Wewnątrz była pusta, jeśli nie liczyć kabli zasilających. Nazwa „piwnica” pasowała całkiem dobrze, chociaż podstawa wieży była jeszcze tak wysoko. Pomieszczenie było hermetyczne, ale niewielkie.

— Wejścia?

Dwie sekcje zaczęły jarzyć się trochę jaśniej, jedna na pomocnej, druga na południowej ścianie, dokładnie między prowadnicami dla pojazdów. Dwie śluzy były maksymalnie oddalone od siebie, zgodnie ze zwykle stosowanymi w próżni zasadami bezpieczeństwa.

— Musieli wejść południową śluzą — wyjaśnił dyżurny. — Nie wiemy, czy eksplozja ich nie zniszczyła.

Jakby co, są jeszcze trzy inne wejścia, pomyślał Morgan. Najbardziej interesowało go dolne, dodane do projektu niemal w ostatniej chwili. Zresztą pierwotnie samej „piwnicy” też miało nie być. Uznano, że budowanie komory ratunkowej w sekcji, która ostatecznie i tak schowa się w ziemi, mija się z celem. Decyzję zmieniono dopiero po głębokim namyśle.

— Pokażcie mi spód — nakazał Morgan.

Wieża przechyliła się i legła poziomo, z dnem skierowanym ku Morganowi. Widział teraz całą podstawę o powierzchni dwudziestu metrów kwadratowych, albo i dach — zależnie od punktu widzenia.

Przy północnej i południowej krawędzi widniały wejścia do dwóch niezależnych śluz. Pozostawało tylko do nich dotrzeć. Sześćset kilometrów w górę.

— Systemy podtrzymania życia?

Śluzy poszarzały, pojaśniała za to mała szafka ustawiona pośrodku komory.

— Z tym będzie kłopot, panie doktorze — powiedział ponuro dyżurny. — Ten system służy tylko utrzymaniu właściwego ciśnienia. Brakuje filtrów powietrza, nie ma też zasilania. Skoro stracili transporter, to nie wiem, jak zdołają przetrwać noc. Temperatura już spada, od zachodu słońca ubyło dziesięć stopni.

Morgan wzdrygnął się, jakby chłód próżni dobrał mu się do skóry. Euforia, która towarzyszyła odkryciu obecności rozbitków w komorze, uleciała bez śladu. Nawet jeśli mają dość tlenu na kilka dni, to i tak zamarzną przed świtem.

— Chcę rozmawiać z profesorem Sessui.

— Bezpośrednio nie możemy, „piwnica” ma połączenie tylko ze stacją środkową. Ale da się zrobić.

W sumie rzecz nie była taka łatwa, jednak ostatecznie pilot Chang pojawił się na linii.

— Przepraszam — powiedział — ale profesor jest zajęty. Morgan odezwał się dopiero po chwili, wolno cedząc każde słowo:

— Powiedz mu, że doktor Vannevar Morgan chce z nim rozmawiać.

— Dobrze, doktorze, ale to chyba nic nie da. Rozstawia ze studentami jakąś aparaturę. Tylko tyle zdołali wynieść. Spektroskopy czy inne takie… Właśnie wycelowali je w okno…

Morgan ledwie panował nad sobą. Już miał obrzucić całe towarzystwo na górze wyzwiskami, gdy Chang go uprzedził. — Nie zna pan profesora. Ja jestem z nim od tygodnia. Można powiedzieć, że jest trochę… monotematyczny. Dopiero we trzech powstrzymaliśmy go przed powrotem do kabiny po więcej tych gratów. A parę chwil temu powiedział mi, że skoro i tak musimy wszyscy umrzeć, to chociaż upewni się, że ten jeden instrument na coś się przyda.

Z głosu Changa można było wywnioskować, że odczuwa on pewien podziw dla osoby kłopotliwego pasażera. Zresztą, logicznie rzecz biorąc, profesor miał rację. Postanowił uratować ile się da, by nie zniweczyć tych lat pracy, których ukoronowaniem miała być ta pechowa ekspedycja.

— Niech tam — mruknął w końcu Morgan, ustępując wobec siły wyższej. — Skoro nie mogę z nim rozmawiać, to może pan powie mi dokładnie, co się stało. Jak na razie mamy tylko relacje z drugiej ręki.

W końcu dotarło do inżyniera, że Chang może udzielić o wiele konkretniej szych informacji niż profesor. Chociaż upieranie się operatora-pilota przy tytułowaniu go przede wszystkim pilotem budziło często kpiny ze strony prawdziwych astronautów, był on wysoko wykwalifikowanym technikiem z dobrym przygotowaniem w dziedzinie mechaniki i urządzeń elektrycznych.

— Niewiele jest do opowiedzenia. Wszystko trwało tak krótko, że niczego nie zdołaliśmy uratować. Tylko ten cholerny spektrometr… Szczerze mówiąc, nie sądziłem, że uda się nam zwiać przez śluzę. Ubrania zaczynały się już na nas tlić. I to by było na tyle. Jeden ze studentów złapał swoją torbę z notatkami. Wyobraża pan sobie? Torbę pełną papierowych notatek! Zwykły papier, i to łatwopalny, zupełnie wbrew przepisom. Chociaż, gdybyśmy mieli dość tlenu, to zrobilibyśmy z nich ognisko…

Słuchając tego głosu i spoglądając na przejrzyste holo wieży Morganowi zdało się w pewnej chwili, że dostrzega wewnątrz konstrukcji małe na paręnaście centymetrów figurki ludzi krzątających się po komorze. Starczy wyciągnąć rękę i przenieść ich do bezpiecznego wnętrza góry…

— Obok zimna najwięcej kłopotów mamy z powietrzem. Nie wiem, ile czasu minie, aż stężenie dwutlenku węgla narośnie poza dopuszczalną granicę. Ktoś mógłby obliczyć, kiedy zaczniemy mdleć. Ale tak czy inaczej, nie przesadzałbym z op — tymizmem. — Chang ściszył głos prawie do konspiracyjnego szeptu. Wyraźnie nie chciał być słyszany przez pozostałych w komorze. — Profesor i studenci tego nie wiedzą, ale eksplozja zniszczyła południową śluzę i mamy przeciek. Słyszałem ciągły syk przy uszczelce, ale nie wiem, na ile to poważne. — Ton wrócił do normalnego. — No i tak to wygląda. Będziemy czekać na wiadomości od was.

A co my możemy im powiedzieć?, pomyślał Morgan. Chyba tylko: „Żegnajcie”.

Umiejętność nie tracenia głowy w sytuacjach kryzysowych była zdolnością, którą Morgan gotów był podziwiać, ale której nikomu nie zazdrościł. Janos Bartok, szef działu bezpieczeństwa w stacji środkowej, przejął dowodzenie akcją ratunkową. Obecni we wnętrzu góry, chociaż odlegli ledwie o sześćset kilometrów od rozbitków, mogli tylko słuchać wymiany zdań i podrzucać dobre rady. Równocześnie musieli zaspokajać ciekawość coraz liczniej zgłaszających się dziennikarzy.

Oczywiście Maxine Duval była jedną z pierwszych osób, które skontaktowały się z górą w kilka minut po katastrofie. Jak zwykle wiedziała też, o co pytać.

— Czy ci ze stacji środkowej dotrą do nich na czas? Morgan zawahał się. Odpowiedź była oczywista i negatywna.

Jednak niemądrze i okrutnie byłoby już teraz zabijać wszelką nadzieję. Poza tym szczęście zdawało się sprzyjać rozbitkom…

— Nie chciałbym budzić przedwczesnych nadziei, ale może w ogóle obejdziemy się bez stacji środkowej. Na dziesiątym tysiącu jest inna załoga, ich transporter może dotrzeć do podstawy za dwadzieścia godzin.

— To czemu jeszcze nie ruszył?

— Szef bezpieczeństwa niedługo o tym zdecyduje. Ale to może być daremny wysiłek. Obawiamy się, że powietrza starczy im tylko na połowę tego czasu. Na razie jednak większy kłopot mamy z temperaturą.

— To znaczy?

— Tam jest noc, a oni nie mają żadnego ogrzewania. Nie puszczaj tego jeszcze na antenę, Maxine, ale może być i tak, że nie zdążą się udusić, bo wcześniej zamarzną. Zapadła dłuższa chwila ciszy, potem Maxine odezwała się głosem trochę innym niż zwykle.

— Może głupio myślę, ale gdyby tak wykorzystać podczerwone lasery stacji meteo…

— Dzięki, Maxine… To ja jestem głupi. Ledwie minutę temu, gdy rozmawiałem ze stacją…

Bartok był dość uprzejmy, by przyjąć zgłoszenie Morgana, ale sposób, w jaki się przywitał, nie pozostawiał żadnych wątpliwości, co właściwie szef bezpieczeństwa sądzi o pakujących nos w nie swoje sprawy amatorach.

— Przepraszam, że zająłem czas — mruknął Morgan i przełączył się z powrotem na linię Maxine. — Czasem fachowcy wiedzą, co robią — powiedział jej z ponurą dumą. — W każdym razie nasz człowiek zna swoją robotę. Już dziesięć minut temu skontaktował się z Kontrolą Monsunów. Właśnie obliczają moc promienia. Nie chcą przedobrzyć z tym grzaniem.

— Zatem miałam rację — miauknęła Maxine. — To powinien być twój pomysł. O czym jeszcze zapomniałeś?

Na to pytanie nie było dobrej odpowiedzi. Morgan nawet nie zaczął jej szukać. Wiedział, jak pracuje umysł Maxine i domyślił się treści następnego pytania. Miał rację.

— A nie możecie wykorzystać pająków?

— Nawet najnowsze modele mają ograniczony zasięg. Mocy starcza im tylko na trzysta kilometrów. Zaprojektowano je do inspekcji niższych partii wieży, kiedy ta znajdzie się już w obrębie atmosfery.

— No to dodajcie więcej akumulatorów.

— W parę godzin? Ale nie w tym problem. Jedyny egzemplarz, który mamy tu na próbach, nie może przewozić pasażerów.

— Możecie wysłać go na pusto.

— Niestety, już o tym myśleliśmy. Potrzebny jest ktoś, kto zajmie się cumowaniem przy „piwnicy”. Na dodatek ściągnięcie siedmiu ludzi, po jednym na raz, potrwa parę dni.

— Ale przecież musicie mieć jakiś plan!

— Kilka, ale wszystkie niedorzeczne. Dam ci znać, jeśli do czegoś dojdziemy. Na razie mogłabyś zrobić coś dla nas.

— Co takiego? — spytała podejrzliwie Maxine.

— Wyjaśnij swojej publiczności, czemu statki kosmiczne mogą łączyć się na wysokości sześciuset kilometrów, ale żaden z nich nie może przycumować do wieży. Nim skończysz, pewnie będziemy mieli dla ciebie coś nowego.

Gdy tylko obraz zaintrygowanej nieco Maxine zniknął z ekranu, Morgan spojrzał na ogarnięte dobrze zorganizowanym chaosem centrum. Spróbował jak najspokojniej rozważyć raz jeszcze wszystkie aspekty sprawy. Mimo zbycia i oburkniecia przez szefa bezpieczeństwa ze stacji środkowej Morgan uważał, że może się jednak przydać. Wprawdzie nie wierzył w cuda, to jednak znał przecież wieżę jak nikt inny, może tylko Warren Kingsley mógłby mu dorównać. Warren był jednak lepszy w kwestiach szczegółowych, Morgan ogarniał całość.

Siedmioro rozbitków tkwiło uwięzionych na niebie. Historia ery kosmicznej nie odnotowała jeszcze niczego podobnego. Ale przecież musi istnieć jakiś sposób, żeby ich ocalić! Ściągnąć ich stamtąd zanim zatrują się dwutlenkiem węgla, zanim ciśnienie spadnie w komorze na tyle, że stanie się ona grobowcem… Zupełnie jak trumna Mahometa, zawieszona miedzy niebem a Ziemią…

45. Właściwy człowiek na właściwym miejscu

— Możemy to zrobić — powiedział Warren Kingsley, uśmiechając się szeroko. — Pająk dotrze do „piwnicy”.

— Udało wam się podłączyć dodatkowe akumulatory?

— Tak, chociaż niezupełnie. Trzeba będzie podzielić drogę na dwa etapy, jak w przypadku pierwszych rakiet. Gdy tylko wyczerpie się pierwszy zestaw akumulatorów, zostanie odrzucony dla pozbycia się bezużytecznego ciężaru. To powinno nastąpić około czterechsetnego kilometra. Resztę drogi pająk przebędzie na własnych akumulatorach.

— Ile zostanie na ładunek użyteczny? Uśmiech Kingsleya zniknął.

— Niewiele. Przy najlepszych akumulatorach, jakimi dysponujemy, ledwo z pięćdziesiąt kilogramów.

— Tylko pięćdziesiąt! I co z tego komu przyjdzie?

— Powinno starczyć. Kilka butli z powietrzem, tych nowych, sprężających do tysiąca atmosfer, każda z pięcioma kilogramami tlenu. Maski z filtrami molekularnymi dla ochrony przed CO2. Trochę wody i liofilizowana żywność. Nieco lekarstw i sprzętu medycznego. To wszystko zmieści się w czterdziestu pięciu kilogramach.

— Fiu! I pewien jesteś, że to starczy?

— Tak, przynajmniej do czasu przybycia ekipy z dziesiątego tysiąca. A w razie potrzeby pająk może pojechać dwukrotnie.

— Co powiedział Bartok? — Zgadza się. Ostatecznie nikt nie ma żadnego lepszego pomysłu.

Morgan poczuł, jak wielki kamień stoczył mu się z serca. Niejedno mogło się jeszcze nie powieść, ale przynajmniej wreszcie pojawiła się jakaś nadzieja. Koniec z poczuciem bezradności.

— Kiedy to wszystko będzie gotowe? — spytał.

— Jeśli nic się nie popieprzy, to za dwie godziny. Góra trzy. Pająka już sprawdzają, trzeba będzie jeszcze tylko…

Vannevar Morgan pokręcił głową.

— Nie, Warren — odparł spokojnie głosem nie znoszącym sprzeciwu. Wieloletni przyjaciel nie słyszał go jeszcze takim. — Wszystko jest już jasne.

— Nie próbuję nadużywać stanowiska, Bartok — powiedział Morgan. — To kwestia logicznego myślenia. Owszem, każdy może poprowadzić pająka, ale tylko kilku ludzi na świecie zna naprawdę wieżę. Na miejscu mogą wymknąć jeszcze różne kłopoty, które tylko ja dam radę rozwiązać.

— Jednak przypominam panu, doktorze Morgan — odparł szef bezpieczeństwa — że ma pan sześćdziesiąt pięć lat. Lepiej będzie wysłać kogoś młodszego.

— Nie sześćdziesiąt pięć, tylko sześćdziesiąt sześć. Ale wiek nie ma nic do rzeczy. Niczym nie ryzykuję, ta robota nie wymaga wysiłku fizycznego.

Poza tym należałoby dodać, pomyślał, że odporność psychiczna będzie w tym przypadku o wiele istotniejsza niż możliwości fizyczne. Pająkiem czy w kapsule mógł podróżować prawie każdy, Maxine Duval udowodniła rzecz dobitnie, za parę lat tą samą trasą pojadą miliony ludzi. Tutaj jednak należało stawić czoło trudnościom, które mogły wyniknąć na wysokości sześciuset kilometrów.

— Wciąż jednak uważam — nalegał Bartok — że należy wysłać kogoś młodszego. Na przykład doktora Kingsleya.

Morganowi zdało się, że stojący z tyłu przyjaciel raptownie wciągnął powietrze. Może zresztą naprawdę to zrobił. Od lat ustawicznie żartowali sobie z lęku wysokości Warrena, który nigdy nie miał ujrzeć tego, co zbudowano na podstawie jego projektów. Wprawdzie lęk ten nie był równie silny jak prawdziwa fobia, w ostateczności udawało mu się go przezwyciężyć. Przeszedł kiedyś wraz z Morganem z Afryki do Europy, ale krótko potem ujrzano (po raz pierwszy i zapewne ostatni) jak Warren Kingsley wychyla w miejscu publicznym kilka głębszych. Przez następne dwadzieścia cztery godziny nie można go było nigdzie znaleźć.

Warren nie wchodził zatem w grę, chociaż Morgan wiedział, że przyjaciel by nie odmówił. Czasem bywa, że same kwalifikacje i odwaga nie starczają; żaden człowiek nie potrafi zwalczyć sam lęków wrodzonych czy wszczepionych mu we wczesnym dzieciństwie.

Szczęśliwie nie trzeba było wyjaśniać tego wszystkiego Bartokowi. Istniał prostszy sposób wytłumaczenia, czemu Warren nie może jechać. Vannevar Morgan zwykle ubolewał nad swą nikczemną posturą, ale tym razem miała się okazać przydatna.

— Jestem piętnaście kilogramów lżejszy niż Kingsley — powiedział Bartokowi. — Wobec niewielkiej rezerwy mocy, to przeważa. Nie marnujmy zatem czasu na bezsensowne spory.

Ta ostatnia kwestia nie była zbyt stosowna i Morgan zaraz pożałował, że ją wypowiedział. Bartok wykonywał tylko swoją robotę i to wykonywał ją dobrze. Minie jeszcze godzina, nim wszystko będzie gotowe. Nie, nikt tutaj nie marnował czasu.

Przez dłuższą chwilę obaj mężczyźni patrzyli sobie w oczy, jakby nie dzieliło ich jakieś upiorne dwadzieścia pięć tysięcy kilometrów. Gdyby miało dojść do otwartej próby sił, sytuacja zrobiłaby się nieciekawa. Bartok był z urzędu odpowiedzialny za cały system bezpieczeństwa i wszystkie operacje ratunkowe. W uzasadnionych przypadkach decyzja należała do niego, a nie do głównego inżyniera czy kierownika projektu. Ale jak niby miał obecnie wyegzekwować cokolwiek? I Morgan i jego pająk byli daleko w dole, we wnętrzu Sri Kandy. To ostatnie, w myśl zasady beatus qui tenet, przesądzało sprawę.

Bartok wzruszył ramionami i Morgan odetchnął.

— Punkt dla pana. Wciąż mi się to nie podoba, ale jestem z panem. Powodzenia.

— Dziękuję — odpowiedział cicho Morgan, gdy obraz rozmówcy zniknął z ekranu. Obrócił się zaraz do Kingsleya. — Idziemy. Wracając z centrali na wierzchołek góry Morgan przypomniał sobie o małym wisiorku noszonym pod koszulą. CZUWA nie odzywał się ód tygodni, nawet Warren nie wiedział o istnieniu czujnika. Czyżby jednak rzeczywiście ryzykował swoje życie? I życie tych siedmiorga ludzi? A wszystko dla zaspokojenia własnej próżności. Gdyby Bartok wiedział o czujniku…

Ale teraz było już za późno. Jakiekolwiek motywy kierowały Morganem, dopiął swego.

46. Pająk

Jak ta góra się zmieniła, pomyślał Morgan. Pośrodku gładkiej płaszczyzny pozostałej po ściętym wierzchołku widniała obecnie jedynie okrągła pokrywa szybu. Dziwnie to wyszło, ale największy port kosmiczny Układu Słonecznego miał powstać głęboko we wnętrzu góry…

Nikt by nie pomyślał, że kiedyś stał tu zabytkowy klasztor przez całe trzy tysiące lat skupiający lęki i nadzieje milionów ludzi. Jedyną obecną wciąż spuścizną po mnichach była pewna kłopotliwa własność czekająca wciąż na transport, wszelako ani radni Yakkagali ani dyrektor Muzeum Ranapury nie zdradzali szczególnej chęci przejęcia złowróżbnego dzwonu Kalidasy. Ostatni raz odezwał się podczas krótkotrwałej a znaczącej burzy, która rozszalała się wokół wierzchołka. Oto powiał wiatr zmian, wiatr historii… Obecnie powietrze było idealnie spokojne. Morgan wraz z pomocnikami podeszli do jaśniejącej w świetle przenośnych jupiterów kapsuły. Ktoś wymalował na jej burcie napis PAJĄK BIS. Poniżej widniał jeszcze dopisek: ZAWSZE DOSTARCZAMY WSZYSTKO NA MIEJSCE. Oby to była prawda, mruknął Morgan…

Zawsze, gdy wjeżdżał na sam szczyt, miał trudności ze złapaniem oddechu i jak na zbawienie czekał teraz na strumień życiodajnego tlenu z instalacji kapsuły. Niemniej CZUWA milczał, jak zawsze zresztą podczas wizyt na górze. Widocznie zaordynowany przez doktora Sena reżim był skuteczny. Wszystko załadowano już na pokład, podwieszono też dodatkową baterię akumulatorów. Mechanicy kończyli pospiesznie ostatnie poprawki, przełączali różne kable. Dla kogoś nieprzywykłego do poruszania się w skafandrze kosmicznym taki gąszcz przewodów mógł być niebezpieczny.

Elastyczny skafander dla Morgana dostarczono z portu Gagarina ledwie trzydzieści minut temu, kiedy inżynier zastanawiał się już poważnie, czy nie wybrać się w drogę bez tej ochrony. Pająk bis był wehikułem o wiele nowocześniejszym niż ten prototyp, którego dosiadła kiedyś Maxine Duval. W zasadzie był to już miniaturowy statek kosmiczny z własnym systemem podtrzymania życia. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, Morgan zacumuje go przy wieży i po prostu połączy śluzy, znormalizowane na taką okoliczność już kilka lat temu. Skafander jednak mógł się przydać na wypadek kłopotów z dokowaniem, ponadto dawał większą swobodę manewru. Elastyczna materia dokładnie przylegała do ciała i w niczym nie przypominała niezgrabnych zbroi, które musieli wdziewać pierwsi astronauci. Nawet w próżni prawie nie krępowała ruchów. Morgan widział kiedyś, jak demonstrowano możliwości tych skafandrów, najpierw wykonując w nich przedstawienie baletowe, potem tocząc uczciwą walkę na miecze. To ostatnie, chociaż osobliwe, dowodziło sukcesu projektantów.

Morgan wszedł po paru schodkach, przystanął na metalowej platformie kabiny i powoli wsunął się tyłem do środka. Usiadł, zapiął pas i zdumiał się przestronnością wnętrza. Wprawdzie pająk bis był pojazdem jednoosobowym, to jednak nie przyprawiał o klaustrofobię, i to nawet z całym dodatkowym wyposażeniem.

Pod siedzeniem leżały dwie metalowe butle z tlenem, w małym pudełku za drabinką wiodącą do górnego włazu schowano maski z pochłaniaczami dwutlenku węgla. Jak niewiele trzeba, by ocalić czyjeś życie…

Morgan zabrał jeden tylko przedmiot z osobistego wyposażenia, wiele znaczącą dlań pamiątkę z pierwszego dnia spędzonego dawno temu na Yakkagali, gdzie to wszystko tak naprawdę się zaczęło. Maleńka wyciągarka nie zajmowała wiele miejsca i ważyła ledwie kilogram. Z latami stała się czymś na podobieństwo talizmanu, ponado wciąż nader skutecznie pozwalała demonstrować właściwości nici molekularnej. Ilekroć Morgan gdzieś jej zapomniał, niemal zawsze rychło stwierdzał, jak dokuczliwy to brak. W tej podróży wyciągarka mogła okazać się pomocna.

Odszukał łatwo wyczepiałną pępowinę skafandra i sprawdził system tlenowy, najpierw z zasobów własnych, potem z zewnętrznych. Na dole technicy odłączyli już zasilanie naziemne, pająk był zdany tylko na siebie.

I co tu powiedzieć przed odjazdem? Zbyt górnolotne zdania jakoś nie pasowały do sytuacji, zresztą robota zapowiadała się raczej łatwo.

— Pilnuj interesu, Warren — powiedział Morgan do Kingsleya, krzywiąc się nieco, i dopiero wtedy spostrzegł drobną postać stojącą w tłumku zgromadzonym wokół kapsuły. O Boże, pomyślał, prawie zapomniałem o tym biedaku… — Dev! — krzyknął. — Przepraszam, ale tak wyszło. Zajmę się tobą, gdy wrócę.

I zrobię to, dodał w myślach. Kiedy wieża będzie już gotowa, znajdzie się czas na wszystko, w tym i na restaurację tak zaniedbanych kontaktów towarzyskich. Devem warto się będzie zająć. Jeśli chłopak już teraz wiedział, kiedy należy zejść zajętym ludziom z drogi…

Z łagodnym stuknięciem zamknięto półkoliste drzwi kapsuły, ich górna część była przezroczysta. Morgan przycisnął guzik kontroli systemów i wszelkie istotne dane tyczące pająka zaczęły kolejno pojawiać się na ekranie. Wszystkie oznaczone na zielono, czyli żadnych powodów do niepokoju. Gdyby jakikolwiek odczyt odbiegał od optymalnego, napis zamrugałby czerwienią. Inżynierowie znali się na swej robocie, ale ostrożność ostrożnością. Morgan sprawdził, że ciśnienie tlenu wynosi sto dwa procent, główna bateria akumulatorów naładowana jest w stu jeden procentach, pomocnicza w stu pięciu…

Spokojny, stonowany głos kontrolera, tego samego, który prowadził wszystkie operacje od czasu pierwszego, nieudanego opuszczenia próbnika wiele lat temu, odezwał się w słuchawkach.

— Wszystkie systemy w normie. Proszę przejąć kontrolę nad pojazdem.

— Przejmuję. Poczekam do pełnej minuty. Procedura w żadnym stopniu nie przypominała wystrzelenia rakiety. Żadnego długotrwałego odliczania ułamków sekund, żadnych burz płomieni i ogłuszającego ryku. Morgan odczekał tylko, aż w dwóch ostatnich okienkach zegara pokażą się zera, i włączył minimalne zasilanie.

Bardzo łagodnie i całkiem cicho zalany blaskiem świateł szczyt góry odpłynął w dół. Nawet lot balonem byłby głośniejszy. Dopiero uważnie nastawiając ucha można było złowić pomruk dwóch silniczków napędzających rolki obejmujące taśmę w górze i w dole kapsuły.

Szybkościomierz pokazał pięć metrów na sekundę. Morgan systematycznie zwiększał moc, aż rozpędził pająka do szybkości pięćdziesięciu metrów na sekundę czyli prawie dwustu kilometrów na godzinę. Była to optymalna szybkość wehikułu przy takim obciążeniu. Po odrzuceniu dodatkowej baterii akumulatorów miała wzrosnąć do prawie dwustu pięćdziesięciu.

— Powiedz coś, Van! — odezwał się Warren Kingsley.

— A daj mi spokój — odparł Morgan. — Zamierzam nieco się odprężyć, podziwiać krajobraz. Przyda mi się kilka godzin relaksu. Jeśli marzyło ci się nieustanne sprawozdanie z ekspedycji, trzeba było wysłać Maxine Duval.

— Dodzwania się tu od godziny.

— Pozdrów ją ciepło i powiedz, że jestem zajęty. Może gdy dotrę do wieży… A właśnie, co z nimi?

— Temperatura ustabilizowała się na dwudziestu stopniach. Kontrola Monsunów wspiera ich co dziesięć minut skromnym megawatem. Ale profesor Sessui dostał piany na ustach. Mówi, że te lasery rozstrajają mu instrumenty.

— A powietrze?

— Nie za dobrze. Ciśnienie spadło znacząco, no i oczywiście coraz więcej dwutlenku węgla. Ale jeśli dotrzesz na czas, to wytrwają. Unikają niepotrzebnych ruchów, by oszczędzać tlen.

Wszyscy, prócz profesora Sessui. O to ostatnie gotów jestem się założyć, pomyślał Morgan. Ciekawie będzie spotkać tego człowieka, którego życie właśnie próbował ratować. Czytał już kilka jego wielokrotnie nagrodzonych książek popularno-naukowych i uważał je za napisane nazbyt kwiecistym stylem i przereklamowane. Morgan podejrzewał, że autor może być kimś podobnym do swoich dzieł. — A ci z dziesiątego tysiąca?

— Wyruszą za dwie godziny. Instalują jeszcze coś tam w transporterze. Chcą mieć pewność, że pożar się nie powtórzy.

— Świetnie. Podejrzewam, że to pomysł Bartoka.

— Zapewne. Pojadą północnym szlakiem na wypadek, gdyby eksplozja nazbyt uszkodziła południowy. W najlepszym razie będą na miejscu za… kurczę… dwadzieścia jeden godzin. Masa czasu, nawet jeśli nie wyślemy pająka po raz drugi.

Mimo żartobliwego tonu Morgan wiedział, że za wcześnie jeszcze na relaks, chociaż wszystko szło na razie zgodnie z oczekiwaniami. Następne trzy godziny faktycznie miało mu wypełnić jedynie podziwianie widoków.

Był już na wysokości trzydziestu kilometrów. Wokół trwała tropikalna noc. Nawet bez księżyca widział w dole mozaikę światełek miast i wiosek wyspy. Spoglądając tak na gwiazdy w górze i konstelacje lamp w dole, Morgan z łatwością zdołał sobie wyobrazić, że trwa zawieszony z dala od jakiejkolwiek planety, zagubiony gdzieś w głębinach kosmosu. Niedługo ujrzy całą Taprobane okoloną blaskiem nadmorskich osiedli. Gdzieś daleko na północy pojawiła się na tle nieba jaśniejsza plama. Zapowiedź świtu? Dopiero po chwili zrozumiał, że to łuna największych miast Południowego Hindustanu.

Dotarł na pułap niedostępny dla najnowocześniejszych nawet samolotów. Jego podróż stała się czymś nowym w historii transportu powietrznego. Wprawdzie pająki docierały już na wysokość dwudziestu kilometrów, nikt jednak nie poważył się ruszyć wyżej, gdzie niemożliwą byłaby już żadna akcja ratunkowa. Pierwsze poważne prace na taśmach miały ruszyć dopiero po dotarciu podstawy wieży nad samą Ziemię. Wówczas do góry ruszyłyby przynajmniej trzy pająki. Morgan zastanowił się nad ewentualnymi konsekwencjami zacięcia się mechnizmu napędu. Byłby to wyrok na rozbitków w „piwnicy”, wyrok na niego…

Pięćdziesiąt kilometrów. Dotarł do miejsca, które w normalnych warunkach stanowiło dolny pułap jonosfery. Nie oczekiwał, rzecz jasna, że zobaczy cokolwiek na kształt pasa granicznego, ale spotkała go niespodzianka.

Najpierw usłyszał ciche potrzaskiwanie w słuchawkach, potem kątem oka dojrzał błysk światła. Jego źródło było gdzieś w dole. Morgan przekręcił zewnętrzne lusterko tak, by widzieć co dzieje się pod kapsułą. W pierwszej chwili zdumiał się, potem lekko wystraszył, w końcu wezwał górę.

— Mam towarzystwo — oznajmił. — To chyba coś z działki profesora Sessuiego. Kula światła, około dwudziestu centymetrów średnicy. Sunie po taśmie tuż pode mną i cały czas trzyma dystans. Mam nadzieję, że tak pozostanie. Muszę jednak przyznać, że jest piękna. Niebieskawa, co kilka sekund migocze. I słyszę jaw radio.

Kingsley odezwał się dopiero po minucie.

— Spokojnie, to tylko ognie świętego Elma — powiedział z przekonaniem. — Podobne atrakcje pojawiają się na taśmie podczas każdej burzy z piorunami. Na pokładzie pierwszego pająka włosy stanęłyby ci dęba, ale w tym jesteś dobrze izolowany.

— Nie miałem pojęcia, że coś takiego może się zdarzyć na takiej wysokości.

— My też nie. Profesor lepiej ci to wszystko wyjaśni.

— Och… blednie. Puchnie i znika. Już jej nie ma. Pewnie atmosfera jest zbyt rozrzedzona. Szkoda, że sobie poszła…

— To był tylko prolog — powiedział Kingsley. — Popatrz w górę.

Gwiazdy błysnęły w lusterku, gdy Morgan obrócił je ku zenitowi. W pierwszej chwili nie dostrzegł niczego szczególnego, musiał dopiero wyłączyć lampki kontrolne na tablicy i poczekać, aż oczy przywykną do ciemności.

Powoli zaczął dostrzegać czerwonawą poświatę pochłaniającą blask gwiazd. Była coraz jaśniejsza i rozciągała się daleko poza pole widoczne w lusterku, ogarnęła już połowę nieba i dała się dostrzec bezpośrednio przez szybę kapsuły. Ku Ziemi wyciągała się migotliwa, ruchoma klatka światła. Morgan zaczął rozumieć, dlaczego profesor Sessui gotów był poświęcić życie, by poznać sekrety tego zjawiska.

Awrora borealls składała jedną ze swych nader rzadkich wizyt na równiku.

47. Ponad zorzą

Morgan wątpił, by zawieszony pięćset kilometrów wyżej profesor Sessui miał podobnie wspaniały widok. Siła burzy narastała gwałtownie. Audycje na falach krótkich, wykorzystywanych wciąż w wielu mniej istotnych celach, musiały być już zupełnie niesłyszalne i to na całym świecie. Morgan nie był pewien, czy rzeczywiście słyszy lekki szmer, jakby przesypującego się piasku czy kruszących się suchych gałązek, czy może tylko mu się zdaje. Ten odgłos z pewnością nie dobiegał ze słuchawek, te bowiem były wyłączone.

Przez całe niebo ciągnęły się obramowane karmazynem zasłony jasnej zieleni’. Kołysały się powoli, jakby targane niewidoczną dłonią. W rzeczywistości drżały pod naporem słonecznego wiatru, deszczu cząsteczek pędzących z szybkością miliona kilometrów na godzinę, mijających Ziemię i odlatujących dalej. Zorza lśniła teraz również na Marsie, zaś trująca atmosfera Wenus musiała być skąpana w ogniu. Ponad kurtynami falowały długie wstęgi na wpół rozłożonego wachlarza. Czasem celowały wprost w Morgana, oślepiając go na całe minuty niczym promienie wielkich reflektorów przeciwlotniczych. W końcu musiał wyłączyć całe wewnętrzne oświetlenie kapsuły, bo przy wpadającym przez okno blasku spokojnie można by czytać.

Dwieście kilometrów. Pająk wciąż wspinał się bezgłośnie, bez wysiłku. Aż trudno uwierzyć, że dokładnie godzinę temu opuścił Ziemię. W zasadzie trudno było uznać, ze Ziemia wciąż jeszcze istnieje gdzieś poza tymi kanionami ognia.

Przedstawienie nie trwało długo. Po kilkunastu sekundach potencjały pola magnetycznego i napływających ładunków wyrównały się. Jednak przez te kilka chwil Morgan miał wrażenie, że oto wydobywa się z przepaści, przy których blednie nawet Valles Marineris, Wielki Kanion Marsa. Potem wysokie na sto kilometrów klify zbladły, ukazując znów punkciki gwiazd, przypomniały, że są tylko zwidami, grą świateł.

Niczym samolot wzlatujący ponad chmury, kapsuła Morgana wspinała się ponad arenę świetlnego spektaklu. Fluoryzująca, skotłowana mgła zostawała w dole. Wiele lat temu zdarzyło się Morganowi wziąć udział w rejsie po morzach tropikalnych, wspomniał jak pewnej nocy dołączył do pasażerów podziwiających z rufy świetlistą wstęgę kilwateru. Obecnie widziane zielenie i błękity miały w sobie coś z tamtego blasku wywołanego przez miliony cząsteczek planktonu. Wyobraził sobie, że teraz też patrzy na igraszki żywych istot, niewidzialnych bestii zamieszkujących górne warstwy atmosfery…

Prawie zapomniał o celu swej misji i aż drgnął, gdy głos z dołu przywołał go do rzeczywistości.

— Jak zasilanie? — spytał Kingsley. — Jeszcze tylko dwadzieścia minut na tych bateriach.

Morgan spojrzał na kontrolki.

— Moc spadła do dziewięćdziesięciu pięciu procent, ale tempo wznoszenia wzrosło o pięć procent. Robię dwieście dziesięć na godzinę.

— Czyli w porządku. To wynik malejącego dążenia. Na tej wysokości jest już mniejsze o dziesięć procent.

Spadek był za mały, by zauważyć go samemu, szczególnie gdy było się przypasanym do fotela i dźwigało na grzbiecie skafander ważący kilka kilogramów. Wszelako nastrój Morgana poprawił się do tego stopnia, że inżynier aż sprawdził, czy nie nałykał się przypadkiem za dużo tlenu.

Nie, dopływ w normie. To chyba zwykłe pobudzenie wywołane niedawnym widowiskiem. To ostatnie kończyło się już, odpływając na pomoc i południe, jakby wracając do polarnych warowni. Nie bez znaczenia dla dobrego samopoczucia była też świadomość dotychczasowego powodzenia misji wykorzystują — cej technologię, której żaden człowiek nie sprawdzał jeszcze w tak skrajnych warunkach.

Było to wyjaśnienie dobre i logiczne, ale niepełne. Istniało bowiem jeszcze poczucie zadowolenia, szczęścia, a nawet radości. Warren Kingsley opowiadał, że czegoś podobnego doświadczał w nieważkim środowisku morskich głębin. Morgan nigdy nie nurkował, ale wiedział już, jak to musi wyglądać. Zdawało mu się, że opuszczając Ziemię zostawił poniżej zorzy wszystkie troski i kłopoty.

Gwiazdy wróciły już niemal na miejsce, wysłannicy znad biegunów odeszli. Morgan spojrzał do góry, ale w świetle niknącego blasku dojrzał tylko kilka najbliższych metrów taśmy. Wąska wstęga, od której zależało teraz życie ośmiu ludzi, wydawała się trwać w miejscu i aż trudno było uwierzyć, że przesuwa się między rolkami wehikułu z szybkością ponad dwustu kilometrów na godzinę. Wraz z tą myślą Morgan przypomniał sobie dzieciństwo. Już po chwili wiedział, skąd wziął się jego szampański nastrój.

Szybko przebolał stratę pierwszego latawca i zabrał się za bardziej skomplikowane i większe modele. Zanim jeszcze odkrył istnienie zestawów meccano i na zawsze już porzucił latawce, eksperymentował jeszcze trochę z małymi spadochronami. Wyobrażał sobie nawet, że to jego własny wynalazek, chociaż zapewne musiał widzieć je na jakimś filmie, może o nich czytał. Rzecz była tak prosta, że całe pokolenia podrostków zapewne nieustannie odkrywały ją na nowo.

Najpierw wystrugał pięciocentymetrowy kawałek deszczułki, do której przymocował spinacze. Te ostatnie zahaczył o sznurek latawca, tak by urządzeniemogło poruszać się swobodnie w górę i w dół. Potem zrobił z papieru ryżowego spadochron wielkości chustki do nosa, jedwabne nitki podtrzymywały balast z tektury. W końcu przyczepił tekturkę do deszczułki bacząc, by gumka nie ścisnęła obu elementów zbyt mocno. Machina była gotowa.

Niesiony wiatrem mały spadochron szybko wędrował wraz z deszczułką po sznurku aż na pułap bujającego wysoko latawca. Wtedy wystarczyło szarpnąć sznurkiem, by tekturka wyśliznęła się spod gumki. Spadochron odpływał, a drewienko ze spinaczami wracało spokojnie na dół, gotowe do wyniesienia następnego ładunku. Z jaką zazdrością spoglądał na swe konstrukcje odlatujące z wiatrem nad morze! Większość spadała do wody przebywszy ledwie kilometr, niekiedy jednak maleńkie spadochrony znikały mu z oczu, wciąż uparcie zyskując na wysokości. Z lubością wyobrażał sobie, jak szczęśliwi podróżnicy docierają do zaczarowanych wysp Pacyfiku, ale chociaż na każdym kawałku tektury wypisywał zawsze swe nazwisko i adres, nigdy nie doczekał się odpowiedzi.

Morgan mimowolnie uśmiechnął się do tych odległych wspomnień. Tyle wyjaśniały. Marzenia dzieciństwa zblakły wobec realności świata dorosłych, ale nie zginęły.

— Docierasz do trzystu osiemdziesięciu — odezwał się Kingsley. — Jak moc?

— Zaczyna spadać. Już tylko osiemdziesiąt siedem procent. Akumulatory siadają.

— Jeśli wytrzymają jeszcze ze dwadzieścia kilometrów, to będzie dobrze. Jak się czujesz?

Morgana kusiło, by opisać swój stan ze wszystkimi szczegółami, jednak wrodzona ostrożność zwyciężyła.

— W porządku. Gdybyśmy mogli zagwarantować każdemu pasażerowi taki spektakl, jaki ja widziałem, to mielibyśmy kilometrowe kolejki przy kasach.

— Może da się zrobić — zachichotał Kingsley. — Możemy poprosić Kontrolę Monsunów, by wylali kilka baryłek elektronów gdzie trzeba. Na co dzień zajmują się czymś innym, ale przecież wiemy już, że potrafią świetnie improwizować, prawda?

Morgan też się uśmiechnął, ale nic nie odpowiedział. Wpatrywał się w kontrolki, które pokazywały powolny spadek mocy akumulatorów i tempa wznoszenia. Nie był to jednak żaden powód do niepokoju. Pająk dotarł na wysokość trzystu osiemdziesięciu pięciu kilometrów, a zapasowa bateria starczyć miała na czterysta.

Na trzysta dziewięćdziesiątym kilometrze szybkość zaczęła szybko maleć, aż w końcu pająk ledwie czołgał się po taśmie. Stanął tuż przed czterysta piątym kilometrem.

— Odrzucam baterię — zameldował Morgan. — Uważać na głowy.

Długo zastanawiano się, jak by tu odzyskać ciężkie i kosztowne akumulatory, ale nie było dość czasu, by zmontować jakiś system zaczepów, po których mogłyby bezpiecznie zsunąć się na Ziemię, do miejsca startu. Wprawdzie spadochrony były pod ręką, ale nikt nie chciał ryzykować, że linki zapłaczą się w taśmę. Szczęśliwie obszar upadku akumulatorów, dziesięć kilometrów na wschód od równika, porastała gęsta dżungla. Dzikim mieszkańcom wyspy Taprobane pozostało zatem liczyć na szczęście, Morgan zaś już przygotował się w duchu na późniejszą ostrą rozmowę z ministrem ochrony środowiska.

Ostrożnie przekręcił kluczyk i przycisnął czerwony guzik, by odpalić ładunki. Pająk zatrząsł się. Potem Morgan przełączył zasilanie na wewnętrzną baterię akumulatorów, zwolnił hamulce i włączył silniki.

Kapsuła ruszyła w górę, ale jedno spojrzenie na odczyty pozwoliło stwierdzić, że coś jest nie tak. Zamiast ponad dwustu kilometrów na godzinę, pająk robił niecałe sto. Nie trzeba było zastanawiać się długo, jaka jest tego przyczyna, bowiem liczby mówiły same za siebie. Ciężko sfrustrowany Morgan wywołał górę.

— Mam kłopoty — powiedział, — Ładunki odpaliły, ale akumulatory nie odpadły. Coś je trzyma.

Było oczywiste, że taki wypadek zmuszał do przerwania misji. Wszyscy świetnie wiedzieli, że dźwigając kilkaset kilogramów bezużytecznego ładunku pająk nigdy nie dotrze do podstawy wieży.

48. Noc w willi

Ambasador Rajasinghe nie potrzebował ostatnio wiele snu, zupełnie jakby dobroduszna natura chciała dać mu szansę wykorzystania do maksimum ostatnich lat życia. Poza tym kto chciałby kłaść się do łóżka teraz, gdy niebo nad Taprobane rozświetlały nie widziane tu od wieków zorze?

Bardzo żałował, że nie może podziwiać ich w towarzystwie Paula Saratha. Nigdy nie sądził, że brak starego przyjaciela okaże się aż tak dotkliwy. Nie było już nikogo, zdolnego przygadać tak złośliwie i stymulujące jak Paul. Paul, z którym znali się świetnie od dzieciństwa… Rajasinghe nie oczekiwał też, że przeżyje przyjaciela ani że ujrzy jeszcze gigantyczny stalaktyt wieży, która połączyła już niemal Taprobane z orbitą. Paul był do końca przeciwny projektowi, ciągle wspominał coś o mieczu Damoklesa i wróżył, że cała ta ważąca miliard ton konstrukcja wcześniej czy później spadnie na Ziemię. Ale nawet Paul przyznawał, że płynęły już z istnienia wieży pewne pożytki.

Po raz pierwszy zapewne w historii reszta świata dowiedziała się o istnieniu Taprobane, odkrywając przy tej okazji dawną kulturę wyspy. Szczególnie wiele uwagi przyciągnęła Yakkagala, miejsce ponure i otoczone legendą. Dzięki temu Paul zdołał wreszcie ruszyć kilka własnych projektów. Powstało wiele książek i filmów próbujących zgłębić enigmatyczną osobowość twórcy Skały Demona, a na przedstawienia typu światło i dźwięk u stóp Yakkagali przychodził niezmiennie komplet widzów. Na krótko przed śmiercią Paul zauważył zgryźliwie, że skutkiem reklamy turystycznej Kalidasa z każdym rokiem coraz mniej przypomina postać historyczną.

Krótko po północy, kiedy widowisko zaczęło tracić na intensywności, Rajasinghe pozwolił zanieść się do sypialni. Jak zawsze powiedział dobranoc domownikom, odprężył się nieco przy szklaneczce gorącego ponczu i włączył wieczorne podsumowanie wydarzeń dnia. Spośród wszystkich nagłówków interesowały go tylko poczynania Morgana, który powinien docierać już do podstawy wieży.

Na ekranie pojawiła się linijka tekstu:


MORGAN UTKNĄŁ 200 KILOMETRÓW OD CELU


Rajasinghe przebiegł palcami po klawiszach, by przeczytać całą wiadomość i odetchnął z ulgą. Morgan nie utknął na dobre, miał tylko poważne kłopoty z kontynuowaniem podróży. W każdej chwili mógł powrócić na Ziemię, chociaż to oznaczałoby skazanie profesora Sessuiego, studentów i załogi na pewną śmierć.

Nad niebem wyspy rozgrywał się wciąż cichy dramat. Ambasador przełączył się z telegazety na obraz, ale tam też nie mieli niczego nowego. Z braku innych materiałów przypominano wycieczkę, którą Maxine Duval odbyła kilka ładnych lat temu w pierwszym, prototypowym pająku.

— Jeśli tak, to pora przejść na własny program — mruknął Rajasinghe i uruchomił ukochany teleskop.

Przez pierwsze miesiące, kiedy wiek przykuł go do łóżka, nie mógł używać instrumentu. Potem zdarzyło się, że Morgan zadzwonił, aby spytać z grzeczności jak zdrowie i tak dalej, a usłyszawszy w czym rzecz, szybko wymyślił, jak temu zaradzić. Tydzień później zdumiony i uradowany Rajasinghe przeżył najazd małej drużyny techników, którzy wyposażyli teleskop w kamery i zdalne sterowanie. Teraz mógł podziwiać niebo i skałę leżąc wygodnie w pościeli. Był wciąż głęboko wdzięczny Morganowi za ten gest; nigdy dotąd nie podejrzewał nawet inżyniera o podobne odruchy.

Nie wiedział, czy uda mu się cokolwiek zobaczyć w nocy, ale wiedział gdzie powinien patrzeć; już wielokrotnie lustrował całą strunę wieży. Czasem, gdy promienie słońca padały pod stosownym kątem, widział nawet cztery mierzące w zenit taśmy, kwartet lśniących nici rozpięty na niebie.

Manewrując teleskopem wycelował go w Sri Kandę, a potem powoli skierował ku górze, próbując wypatrzeć kapsułę. Ciekawe, co myśli o tym wszystkim Maha Thero. Wprawdzie Rajasinghe nie rozmawiał z ponad dziewięćdziesięcioletnim już kapłanem od czasu gdy mnisi przenieśli się do Lhasy, to jednak wiedział, że Potala nie spełniła pokładanych w niej nadziei. Wielki pałac chylił się z wolna ku ruinie, gdy tymczasem pełnomocnicy Dalaj Lamy wykłócali się z rządem federalnym Chin o pokrycie kosztów remontu. Wedle ostatnich wieści, Maha Thero wdał się w negocjacje z Państwem Watykańskim, które też cierpiało na chroniczne kłopoty finansowe, ale przynajmniej miało wciąż stałą i własną siedzibę.

Zaiste, zmienność jest cechą tego świata… Żeby tak jeszcze dało się odnaleźć jakiś wzór w tym chaosie. Może geniusz matematyczny miary Parakarmy-Goldberga potrafiłby to zrobić. Ostatni raz Rajasinghe widział naukowca-kapłana, gdy ten odbierał jakąś poważniejszą nagrodę naukową za osiągnięcia w dziedzinie meteorologii. Ambasador nigdy by go nie rozpoznał: ogolony i w garniturze skrojonym wedle ostatniej, neonapoleońskiej mody. Teraz jednak podobno znów zwrócił się ku religii… Gwiazdy wolno przesuwały się w dół ekranu dużego monitora u stóp łóżka. Jednak ani śladu kapsuły, chociaż przecież musiała być gdzieś w polu widzenia.

Już miał wrócić na kanał informacyjny, gdy blisko dolnej krawędzi ekranu zapłonęła gwiazda silna jak nova. W pierwszej chwili Rajasinghe pomyślał, że kapsuła eksplodowała, potem ujrzał ją, zalaną równomiernym blaskiem. Przesunął teleskop, by jasny punkt znalazł się pośrodku ekranu, i włączył maksymalne powiększenie.

Dawno temu widział dwudziestowieczny film archiwalny o wojnie w przestworzach. Była tam sekwencja przedstawiająca nocne bombardowanie Londynu. Wraży bombowiec niczym ćma miotał się złapany w stożek reflektorów. Obecnie Rajasinghe widział coś bardzo podobnego, chociaż tym razem ludzie na Ziemi łączyli swe wysiłki nie po to, by zniszczyć nocnego wędrowca, ale by mu pomóc.

49. Wyboista droga

Warren Kingsley opanował już drżenie głosu, ale nie potrafił ukryć zmęczenia i rozpaczy.

— Pilnujemy tego mechanika, żeby nie palnął sobie w łeb, ale trudno go winić. Odwołano go do innej pilnej roboty wewnątrz pojazdu i po prostu zapomniał usunąć pasy zabezpieczające.

Zatem, jak zwykle, problem powstał skutkiem błędu człowieka. Na czas podłączania przewodów odpalania do ładunków, akumulatory zostały zabezpieczone metalowymi taśmami. Potem usunięto tylko jedną z nich… Takie rzeczy zdarzały się z monotonną regularnością, czasem tylko drażniły, czasem wiodły do katastrofy, a odpowiedzialna za błąd osoba musiała do końca życia dźwigać brzemię winy. Tak czy inaczej, karanie winnego nie miało najmniejszego sensu. Teraz najważniejsze było znalezienie jakiegoś wyjścia z tej bryndzy.

Morgan obrócił zewnętrzne lusterko ku dołowi, ale i tak nie miał szans ujrzeć kłopotliwego miejsca. Teraz, gdy zorza zblakła, dolna część kapsuły pogrążyła się w kompletnym mroku i nie było sposobu, aby ją oświetlić. Chociaż na to ostatnie była rada. Jeśli Kontrola Monsunów potrafi skąpać podstawę wieży w podczerwieni, to chyba znajdzie jeszcze trochę fotonów na jego użytek.

— Możemy wykorzystać własne szperacze — powiedział Kingsley, gdy Morgan zreferował sprawę. — Lepiej nie, świeciłyby mi prosto w oczy. Niczego bym nie dojrzał. Potrzeba mi światła z góry i zza pleców. Na pewno uda się kogoś znaleźć.

— Sprawdzę — odparł Kingsley, bezspornie uradowany, że wreszcie może się na coś przydać. Oczekiwanie na jego odpowiedź dłużyło się niemiłosiernie, chociaż spojrzawszy na zegarek Morgan przekonał się, że minęły ledwie trzy minuty.

— Kontrola Monsunów mogłaby to zrobić, ale musieliby przestroić lasery i zmienić skupienie wiązki. Chyba boją się przerobić cię na frytkę. Ale stacja Kinte może zaczynać od razu. Mają pseudo-biały laser i są w dobrej pozycji. Dać im znak?

Morgan sprawdził ustawienie. Kinte jest wysoko na zachodzie. Tak będzie dobrze.

— Jestem gotowy — powiedział i zamknął oczy.

Niemal natychmiast jasny blask zalał kapsułę. Morgan ostrożnie otworzył oczy. Źródło światła znajdowało się wysoko na zachodzie. Samo światło zdawało się być białe (chociaż Morgan wiedział, że składa się z trzech barw — czerwieni, niebieskiego i zieleni) i bardzo intensywne, mimo przebycia prawie czterdziestu tysięcy kilometrów.

Poprawiwszy kilka razy lusterko, Morgan dojrzał wreszcie fatalne miejsce położone ledwie pół metra poniżej jego stóp. Widoczny koniec taśmy zabezpieczała duża motylkowa nakrętka. Wszystko, co powinien uczynić, to odkręcić ten detal, a wtedy akumulatory odpadną…

Przez kilka długich minut analizował w milczeniu sytuację, aż wreszcie odezwał się Kingsley, tym razem jakby nieco podniesiony na duchu.

— Obliczyliśmy tu co nieco, Van… Co o tym sądzisz? Morgan wysłuchał wszystkiego i gwizdnął z cicha.

— Jesteście pewni marginesu bezpieczeństwa?

— Oczywiście — odparł Kingsley niemal entuzjastycznie i trudno było winić go za ten entuzjazm, chociaż z drugiej strony, to nie on miał nadstawiać karku.

— Jeśli tak, to spróbuję. Ale na razie tylko sekunda.

— To nie starczy. Niemniej pomysł jest dobry. Sam się przekonasz.

Morgan zwolnił łagodnie hamulce i natychmiast uniósł się nieco nad siedzeniem. — Raz, DWA! — policzył i ponownie zaciągnął hamulce. Pająk szarpnął i Morgan poczuł, jak siła bezwładu wciska go w tapicerkę. Mechanizm pisnął potężnie i kapsuła stanęła. Po chwili wygasły też i wibracje.

— Trochę potrzęsło — powiedział Morgan. — Ale nie odpadłem. Bateria też tu jest.

— Ostrzegałem cię, że trzeba mocniej. Przynajmniej dwie sekundy.

Morgan wiedział, że nie przelicytuje wyposażonego we wszystkie możliwe maszyny liczące Kingsleya, wciąż jednak odczuwał potrzebę osobistego skalkulowania danych. Dwie sekundy swobodnego spadania i, powiedzmy, pół sekundy na zaciśnięcie hamulców; przyjmijmy, że masa pająka wynosi tonę… Pozostawało obliczyć, co zerwie się pierwsze: taśma akumulatorów czy taśma podtrzymująca pająka na wysokości czterystu kilometrów? W normalnych warunkach zwykła stal nie wytrzymywała porównania z superwłóknem, ale jeśli zaciągnie hamulce zbyt gwałtownie, albo gdyby zablokowały się skutkiem tak brutalnych manewrów, wówczas obie taśmy mogą się zerwać. A wtedy zwalą się i akumulatory, i Morgan, i wszystko… Docierając do Ziemi mniej więcej w tym samym czasie.

— Dwie sekundy starczą — odezwał się Kingsley. — Dalej. Tym razem wstrząs był znacznie mocniejszy i trwało trochę, nim wygasły wszystkie wibracje. Morganowi zdawało się że poczuje, albo nawet i usłyszy, jeśli stalowa taśma pęknie i nie był wcale zdziwiony widząc w lusterku, że akumulatory ani drgnęły. Kingsley wcale się tym nie przejął.

— Być może trzeba będzie rzecz powtarzać trzy albo i cztery razy.

Morgan już miał ochotę odpalić: „Czekasz, aż zwolni się etat?”, jednak powstrzymał się. Warrena by to rozbawiło, ale nie mógł ręczyć za reakcje obcych słuchaczy.

Za trzecim razem optymizm Kingsleya zaczął słabnąć. Morganowi zdawało się, że spadał kilka kilometrów, w rzeczywistości było to około stu metrów. Wedle wszelkich znaków sztuczka nie miała szans powodzenia.

— Mam ochotę wysłać różne życzenia producentom tej stalowej taśmy. Przyłożyli się do roboty — warknął Morgan. — A co teraz? Trzysekundowy spadek, który spali hamulce? Oczami wyobraźni widział, jak Warren kręci głową.

— Za duże ryzyko. Ten mechanizm niepokoi mnie bardziej niż taśma nośna. Nie był zaprojektowany do takich szaleństw.

— Cóż, spróbowaliśmy — stwierdził Morgan. — Ale jeszcze nie rezygnuję. Żadna muterka nie będzie panią mojego losu. Sterczy toto ledwie pół metra ode mnie. Wyjdę i załatwię megierę.

50. Lecą świetliki

01 15 24: Tu Friendship Seven. Spróbuję opisać to, co widzę. Jestem pośrodku wielkiej masy bardzo małych cząstek, które świecą jasno, jakby fosforyzowały… Zbliżają się do kapsuły. Przypominają małe gwiazdki. Zbliża się ich cały rój…

01 16 10: Lecą bardzo powoli, oddalają się z szybkością może trzech albo czterech mil na godzinę…

01 19 38: W peryskopie widzę, że z tyłu właśnie wzeszło słońce… Gdy spojrzałem w okno, ujrzałem dosłownie tysiące małych, świecących drobin wirujących wokół kapsuły…

(Komandor John Glenn z pokładu kapsuły Friendship Seven statku Mercury, 20 lutego 1962 roku)


W dawnych skafandrach kosmicznych sięgnięcie do muterki byłoby wręcz niemożliwe. Nawet w nowoczesnym elastycznym skafendrze rzecz nie wyglądała prosto, ale Morgan uznał, że trzeba przynajmniej spróbować. Bardzo starannie, jako że nie tylko jego życie ważyło się na tej szali, Morgan przemyślał wszystkie kroki. Najpierw musi sprawdzić skafander, potem rozhermetyzować kapsułę i otworzyć właz, który szczęśliwie był pełnowymiarowy. Następnie należy odpiąć pas bezpieczeństwa, przyklęknąć (o ile się uda!) i sięgnąć po muterkę. Wszystko będzie potem zależało od tego, na ile silnie została dokręcona. Na pokładzie pająka nie było żadnych narzędzi, ale Morgan liczył na to, że same palce wystarczą.

Już miał zamiar opisać swój plan ekipie naziemnej, by oni też mogli wszystko przemyśleć pod kątem wyszukania ewentualnych błędów, gdy zdał sobie sprawę z narastającego od dłuższej chwili uczucia dyskomfortu. W razie ostatecznej potrzeby wytrzymałby jeszcze trochę, ale po co ryzykować. Jeśli skorzysta z udogodnień zamontowanych w kapsule, nie będzie musiał polegać na „przyjaznym niewymownym” skafandra…

Skończywszy przełączył kranik na pozycję „zrzucenie uryny” i aż zdumiał się ujrzawszy małą eksplozję u podstawy kapsuły. Niemal natychmiast powstała tam chmura lśniących gwiazdek, cała mikroskopijna galaktyka. Przez chwilę jakby trwała zawieszona obok kapsuły, potem zaczęła opadać równie szybko, jak rzucony na ziemię kamień. W kilka sekund zmalała do rozmiarów ledwie widocznej kropki, potem zniknęła.

Nic nie mogłoby mu lepiej przypomnieć, że wciąż znajduje się w ziemskim polu grawitacyjnym. Przypomniał sobie, jak podczas pierwszych lotów orbitalnych astronauci ze zdumieniem, a potem z rozbawieniem opowiadali o aureolach lodowych kryształków towarzyszących im w drodze wokół planety. Niektórzy mówili nawet o „urynalnych mgławicach”. Tutaj było inaczej, cokolwiek oderwie się od kapsuły, spadnie z powrotem w atmosferę. Mimo wysokości nie wolno mu o tym zapominać. Nie był astronautą i nie poruszał się w stanie nieważkości. Bardziej przypominał robotnika budującego czterystukilometrową wieżę, który właśnie zamierza otworzyć okno i wyjść na parapet.

51. Na pomoście

Chociaż na wierzchołku góry brakowało wygód i było bardzo zimno, tłum rósł z każdą minutą. Jasna gwiazdka w zenicie nieba przyciągała wzrok i myśli całego świata, podobnie jak i promień lasera ze stacji Kinte. Wszyscy przybywający kierowali się do północnej taśmy i muskali ją palcami, jakby chcieli powiedzieć: „Wiem, że to niemądre, ale to trochę tak, jakby samego Morgana poklepać po ramieniu”. Potem dołączali do skupiska wokół automatu z kawą i słuchali rozlegających się z głośników raportów. W kwestii rozbitków nie było żadnych nowości, spali lub próbowali spać, byle tylko zużywać jak najmniej tlenu. Morgan nie miał jeszcze zbytniego spóźnienia, toteż nie poinformowano ich na razie o kłopotach po drodze, jednak gdzieś za godzinę najpewniej sami wywołają stację środkową z pytaniem, co się dzieje.

Maxine Duval spóźniła się o dziesięć minut i nie zdołała zobaczyć się z Morganem. Z początku była z tego powodu wściekła jak osa, ostatecznie jednak machnęła na to ręką i pocieszyła się, że jak tylko inżynier wróci na Ziemię, pierwsza porwie go przed kamery. Kingsley nie pozwolił jej wejść na linię łączności z kapsułą i przyjęła to ze zrozumieniem. Tak, jej też przybywało lat…

Przez ostatnie pięć minut z głośników dobiegały tylko serie potwierdzeń mających oznaczać koniec kontroli poszczególnych systemów. Pod kontrolą specjalisty ze stacji wewnętrznej Morgan przygotował się ostatecznie do wycieczki i teraz wszyscy czekali na wynik następnego etapu.

— Wypuszczam powietrze — powiedział Morgan nieco zmienionym głosem, jako że opuścił już wizjer hełmu. — Ciśnienie w kabinie zero. Żadnych problemów z oddychaniem. — Trzydzieści sekund ciszy. — Otwieram przedni właz. Poszło gładko. Odpinam pas.

Tłum poruszył się i zaszemrał. Każdy wyobrażał sobie wnętrze kapsuły i wiedział dobrze, co rozciąga się za jej progiem.

— Pas luźny, szybkie zwolnienie zadziałało. Rozprostowuję nogi. Brakuje miejsca na głowę… Skafander stawia opór, ale niewielki. Wychodzę na pomost. Bez obaw! Owinąłem pas bezpieczeństwa wokół lewej ręki… Cholera… trudno tak się zgiąć. Ale widzę tę ślicznotkę, tuż pod kratownicą pomostu. Staram się jej dosięgnąć… Jestem już na kolanach, niezbyt to wygodne. Mam ją! A teraz sprawdzimy, czy raczy się obrócić…

Słuchacze umilkli, potem równocześnie odetchnęli z ulgą.

— Idzie! Już dwa obroty, zaraz powinna spaść. Jeszcze trochę, już jest luźna… UWAŻAJCIE TAM NA DOLE!

Rozległy się krzyki i oklaski, niektórzy nakryli nawet głowy dłońmi, udając przerażenie. Parę osób, najwyraźniej nie wiedzących, że muterka dotrze do Ziemi dopiero za pięć minut i spadnie dziesięć kilometrów na wschód, wyglądało na poważnie przejęte.

Tylko Warren Kingsley nie pozwolił sobie na wybuch radości.

— Za wcześnie na brawa — mruknął do Maxine. — Jesteśmy jeszcze w polu…

Sekundy dłużyły się… Minuta, dwie…

— Nic z tego — powiedział Morgan wściekłym głosem. — Nie mogę zdjąć taśmy z bolca. Ciężar akumulatorów zaklinował ją w gwincie. Eksplozja tylko pogorszyła sprawę.

— Wracaj zaraz do kapsuły — powiedział Kingsley. — Lada chwila będziemy tu mieli nowe akumulatory i zdołamy załatwić się z tym w niecałą godzinę. Za jakieś sześć godzin będzie można dotrzeć do wieży. O ile znów się coś nie porobi…

Właśnie, pomyślał Morgan. Wolałby nie wyruszać pająkiem po raz drugi bez uprzedniej kontroli systemu hamulcowego. Zresztą pewnie nie dałby rady powtórzyć całej wycieczki, już teraz napięcie ostatnich kilku godzin dawało znać o sobie i zmęczenie ogarnie niedługo tak ciało, jak i umysł. Akurat wtedy, gdy potrzebna będzie najwyższa forma.

Siedział już z powrotem w kapsule, ale nie zamykał włazu ani nie zapinał pasa. To byłoby przyznanie się do porażki, a Morgan nigdy nie poddawał się tak łatwo.

Stały blask lasera ze stacji Kinte wciąż niemiłosiernie spływał na kapsułę. Morgan spróbował skupić się na problemie.

Potrzebował jedynie piłki do metalu, cążków lub nożyc do ciecia drutu. Raz jeszcze przeklął fakt, że pająk nie był wyposażony w najprostsze nawet narzędzia. Chociaż tych właściwych pewnie i tak nie byłoby pod ręką.

W akumulatorach pająka drzemały całe megawaty energii, ale jak je wykorzystać? Gdyby tak łuk elektryczny… Ale nie, to tylko fantazja. Nawet mając stosowne przewodniki, nie miał szans kontrolować przepływu mocy, jedyny kontakt był w kabinie.

Warren i wszystkie tęgie mózgi na dole milczeli bezradnie. Morgan zdany był na siebie, tak fizycznie, jak i koncepcyjnie. Ostatecznie zawsze wolał pracować w ten właśnie sposób.

Już miał zamykać drzwi kapsuły, gdy nagle znalazł rozwiązanie. Przez cały czas miał je w zasięgu ręki.

52. Ten drugi pasażer

Morganowi dosłownie ulżyło, zupełnie jakby zdjęto mu z ramion namacalne brzemię. Ogarnęła go irracjonalna pewność siebie. Tym razem wszystko zadziała jak należy.

Niemniej nie ruszył się z kabiny, zanim nie zaplanował sobie całej operacji w najmniejszych szczegółach. A kiedy nieco zaniepokojony Kingsley raz jeszcze ponaglił go do powrotu, odpowiedział wymijająco, by nie budzić na Ziemi ni w niebie złudnych nadziei.

— Przyszedł mi do głowy pewien eksperyment — stwierdził. — Dajcie mi jeszcze kilka minut.

Wyjął małą szpulkę nici molekularnej, wyciągarkę, która posłużyła mu do tylu demonstracji, a wiele lat temu pozwoliła zejść po pionowej ścianie Yakkagali. Ze względów bezpieczeństwa dokonał od tamtego czasu jednej modyfikacji — pierwszy metr nici pokrywała obecnie plastikowa otulina, dzięki czemu odcinek ten był widoczny i można go było ująć nawet gołymi palcami.

Spoglądając na małe, mieszczące się w dłoni pudełeczko Morgan pomyślał, że stało się ono praktycznie jego talizmanem. Oczywiście nie wierzył naprawdę, by ten drobiazg przynosił mu szczęście, ale zawsze znajdował jakiś ze wszech miar racjonalny powód, by mieć wyciągarkę pod ręką. Przed tą wyprawą wmówił sobie, że może przydać się jej wytrzymałość i unikalna nośność. Niemal zapomniał, że ten drobiazg potrafi coś więcej. Ponownie zebrał się z fotela, uklęknął na siatce pomostu i przyjrzał się sprawcy wszystkich kłopotów. Uparty bolec sterczał tylko dziesięć centymetrów poniżej kratownicy i chociaż pręty przebiegały zbyt blisko, by zmieścić między nimi palce, wiedział już, że bez trudności może sięgnąć z boku.

Rozwinął pierwszy metr powleczonej nici i wykorzystując pierścień na końcu jako balast, opuścił ją przez kratkę. Samą wyciągarkę zaklinował bezpiecznie w boku kapsuły, by nie spadła przypadkiem w otchłań, po czym sięgnął pod pomost, by chwycić kołyszący się pierścień. To akurat okazało się trudniejsze niż oczekiwał, bowiem nawet ten skafander nie pozwalał na pełne zgięcie łokcia, a pierścień jak wahadło wymykał się palcom.

Po kilku próbach, które zmęczyły go raczej niż zniechęciły, bowiem wiedział, że w końcu i tak złapie zbiega, zahaczył nić o bolec i owinął ją tuż obok miejsca, gdzie zaklinowała się stalowa taśma. Teraz pora na kulminacyjny moment przedstawienia…

Zwolnił dość nici, by izolowany odcinek przesunął się poza bolec i napiął całość, aż poczuł, że pętla nagiego włókna zacisnęła się na gwincie. Nigdy jeszcze nie próbował tej sztuczki z kawałkiem hartowanej stali o grubości centymetra i nie miał pojęcia, ile czasu mu to zajmie. Usadowiwszy się bezpiecznie na kratce, zaczął operować niewidoczną piłą.

Po pięciu minutach cały ociekał potem, na dodatek nie potrafił orzec, ile jeszcze bolca zostało do przepiłowania. Bał się rozluźnić nitkę, by nie wymknęła się ze szczeliny, jaką wedle wszelkiego prawdopodobieństwa powinna już uczynić w metalu. Warren wzywał go raz za razem i był z każdą chwilą bardziej niespokojny. Wyraźnie potrzebował pociechy duchowej, ale na to przyjdzie pora podczas krótkiej przerwy dla złapania oddechu. Nie należy zbyt dokuczać przerażonym przyjaciołom.

— Van — odezwał się znów Kingsley — co ty tam robisz? Ludzie w wieży zaczynają zadawać pytania. Co mam im powiedzieć?

— Jeszcze kilka minut, próbuję odciąć ten bolec… Dalszego ciągu nie wypowiedział, bowiem przerwał mu spokojny, ale stanowczy kobiecy głos. Zaskoczony Morgan omal nie upuścił bezcennego narzędzia. Stłumione nieco słowa dobiegały spod warstw skafandra, lecz nie w tym rzecz. Znał ten głos aż za dobrze, ale ostatni raz słyszał go wiele miesięcy temu.

— Doktorze Morgan — odezwał się czujnik wieńcowy — proszę położyć się i odpocząć przez dziesięć minut.

— A co byś powiedziała na pięć? — mruknął inżynier. — Chwilowo jestem nieco zajęty.

Pani czujnik nie odpowiedziała; wprawdzie istniały modele zdolne do prowadzenia konwersacji, ale ten był akurat o wiele prostszy.

Morgan dotrzymał obietnicy i przez pięć minut odpoczywał oddychając głęboko, potem wrócił do piłowania. Tam i z powrotem, tam i z powrotem… A pod spodem czterysta kilometrów przepaści. Czuł, że bolec stawia nici pewien opór, zatem musiał czynić jakieś postępy. Ale ile jeszcze?

— Doktorze Morgan — czujnik znów dał znać o sobie — naprawdę musi się pan położyć na jakieś pół godziny.

Morgan tylko zaklął pod nosem.

— Mylisz się, młoda damo — warknął w chwilę później. — Czuję się wspaniale. — Ale kłamał, równie dobrze jak czujnik wiedział o narastającym bólu w piersi.

— Z kim ty rozmawiasz, Van? — spytał Kingsley.

— Jakiś anioł przelatywał — sapnął Morgan. — Przepraszam, zapomniałem wyłączyć mikrofon. Muszę trochę odpocząć.

— Jak ci idzie?

— Pojęcia nie mam. Ale coś chyba już zdziałałem. Bez wątpienia…

Gdyby tak dało się wyłączyć alarm czujnika… Było to jednak niemożliwe, zresztą jak sięgnąć przez skafander do mostka? Monitor pracy serca, który nie daje się uciszyć, jest bardziej niż bezużyteczny. Gorzej, jest niebezpieczny.

— Doktorze Morgan — czujnik nie dawał za wygraną — nalegam. Przynajmniej pół godziny całkowitego relaksu.

Morgan nie miał nawet ochoty odpowiadać. Wiedział, że CZUWA ma rację, ale czujnik nie potrafił przecież pojąć, że na szwank narażone jest nie tylko to jedno życie. Ponadto był przekonany, że podobnie jak wszystkie mosty, czujnik też ma wbudowany pewien margines bezpieczeństwa, czyli że odzywa się zawsze trochę wcześniej, niż jest to naprawdę konieczne. Chociaż obecna diagnoza była pesymistyczna, to jednak stan zdrowia nie był pewnie aż tak tragiczny. Przynajmniej na to jedno pozostawało liczyć.

Ból w piersi nagle jakby przestał narastać, Morgan postanowił zatem zignorować zarówno sygnały własnego organizmu, jak i sygnały czujnika. Zaczął znów piłować wolnymi, rytmicznymi ruchami. Tym razem postanowił pracować do skutku.

Ostrzeżenie, na które liczył, nie nadeszło. Zupełnie nagle pająk zakołysał się i ćwierć tony balastu runęło w dół, omal nie pociągając za sobą Morgana. Puścił wyciągarkę i sięgnął po pas bezpieczeństwa.

Wszystko teraz działo się powoli, jak na zwolnionym filmie. Morgan nie czuł strachu, tylko twarde postanowienie, że nie zrezygnuje, nie podda się grawitacji bez walki. Jednak pasa nie było, musiał zwinąć się i spaść do wnętrza kapsuły…

Zupełnie bezwiednie musiał użyć lewej ręki, sam nie wiedział dokładnie jak, ale w pewnej chwili stwierdził po prostu, że trwa w bezruchu, lewą dłonią wczepiony w zawiasy włazu. Nie wciągnął się od razu do wnętrza, najpierw odprowadził spojrzeniem spadające akumulatory. Obracając się z wolna niczym samodzielne ciało niebieskie stawały się coraz mniejsze, aż po dłuższej chwili zniknęły z pola widzenia. Dopiero wtedy Morgan wrócił do kabiny i opadł na siedzenie.

Przez długi czas nie poruszał się i tylko serce łomotało mu w piersi. Oczekiwał następnego alarmu czujnika, ale ten milczał. Zdumiony Morgan pomyślał, że może udało mu się obezwładnić maszynkę przez zaskoczenie. Tak czy inaczej, nie przysporzy już więcej powodów do narzekań. Od teraz będzie siedział spokojnie i cichutko, kurując stargane nerwy.

Gdy przyszedł już do siebie, wezwał górę.

— Pozbyłem się baterii — powiedział, a w głośnikach rozległy się wiwaty. — Zaraz zamknę luk i ruszam dalej. Powiedzcie Sessuiemu i kompanii, żeby oczekiwali mnie za jakąś godzinę. I podziękujcie Kinte za światło, mogą już wyłączyć lampę.

Uszczelnił kabinę, otworzył wizjer hełmu i pozwolił sobie na tęgi łyk zimnego soku pomarańczowego z witaminkami. Ostatecznie zwolnił hamulce i z ulgą poczuł, jak pająk ruszył z pełną szybkością w górę.

Dopiero po paru minutach zorientował się, że czegoś mu brakuje. Z nadzieją spojrzał na kratkę przed włazem, ale ta była pusta. Cóż, zawsze może sobie sprawić nową wyciągarkę, w sumie mała to ofiara w zamian za taki wyczyn, ale… Czuł się dziwnie nieszczęśliwy, coś mąciło radość… Zupełnie jakby stracił starego i wiernego przyjaciela.

53. Spowolnienie

Aż trudno było uwierzyć, że opóźnienie wyniosło tylko trzydzieści minut Morgan gotów był przysiąc, że postój trwał przynajmniej godzinę. W „piwnicy” pewnie zbierał się już stosowny komitet powitalny. Do przebycia zostało jeszcze dwieście kilometrów i inżynier nie miał nawet ochoty rozważać ewentualności jakichkolwiek dalszych obstrukcji.

Gdy z pełną szybkością minął pięćsetny kilometr (w specjalny sposób oznaczony na taśmie), otrzymał gratulacje z Ziemi.

— A na marginesie — dodał jeszcze Kingsley — gajowy z rezerwatu Ruhana zameldował, że jakiś samolot rozbił się w lesie. Wyprowadziliśmy go z błędu. Jeśli uda nam się odnaleźć tę dziurę, to będziemy mieli dla ciebie małą pamiątkę.

Morgan ucieszył się szczerze; chętnie ujrzy, co zostało z akumulatorów. Gdyby tak jeszcze udało się przy okazji odszukać jego wyciągarkę… Ale na to raczej nie ma co liczyć…

Pierwsza zapowiedź kłopotów pojawiła się na wysokości pięciuset pięćdziesięciu kilometrów. Na obecnym etapie powinien rozwijać szybkość ponad dwustu kilometrów na godzinę, a robił ledwie sto dziewięćdziesiąt osiem. Było to lekko niepokojące, chociaż nie zmieniało specjalnie czasu przybycia do celu.

Trzydzieści kilometrów przed „piwnicą” Morgan wiedział już, w czym problem, ale w żaden sposób nie mógł sprawie zaradzić. Akumulatory, które powinny mieć jeszcze sporą rezerwę mocy, zaczynały słabnąć. Może sprawiły to nagłe starty i hamowania, może nawet doszło do uszkodzenia delikatnych części, tak czy inaczej napięcie spadało, a wraz z nim malała szybkość kapsuły.

Gdy tylko Morgan odczytał głośno wskazania kontrolek, na Ziemi zapanowała niejaka konsternacja.

— Obawiamy się, że masz rację — jęknął Kingsley takim tonem, jakby zaraz miał się rozpłakać. — Proponujemy, żebyś zmniejszył szybkość do stu kilometrów na godzinę. Spróbujemy przeliczyć pojemność akumulatorów, chociaż i tak skazani jesteśmy na domysły.

Jeszcze dwadzieścia trzy kilometry, kwadrans drogi, nawet przy zredukowanej szybkości! Gdyby Morgan potrafił się modlić, pewnie by to uczynił.

— Oceniamy, że masz jeszcze dziesięć do dwudziestu minut, na tyle wskazuje obecne tempo spadku napięcia. Jeśli starczy, to na styk.

— Mam znowu zmniejszyć szybkość?

— Na razie nie. Na ile to wyliczyliśmy, to obecna powinna być optymalna.

— Dobra, możecie teraz włączyć lampkę. Nawet jeśli nie dotrę do wieży, to chcę ją chociaż widzieć.

Tym razem nie mógł liczyć na pomoc ani stacji Kinte, ani żadnego innego obiektu orbitalnego. Oświetlenie „piwnicy” było zadaniem dla szperaczy zamontowanych pionowo na szczycie Sri Kandy.

Chwilę później kapsułę ogarnął promień blasku bijącego ze środka Taprobane. Tuż obok, prawie na wyciągnięcie ręki, pojawiły się trzy pozostałe taśmy nośne. Idąc ich tropem podniósł wzrok…

Już tylko dwadzieścia kilometrów! Winien być tam za dwanaście minut. Wejdzie przez podłogę i przyniesie prezenty… Zupełnie jak święty Mikołaj za czasów jaskiniowych. Mimo szczerego pragnienia zachowania spokoju i podporządkowania się wskazówkom czujnika, Morgan był cały napięty, jakby chciał własnymi rękami dźwignąć pająka jeszcze trochę wyżej.

Na dziesięć kilometrów przed celem silniczki zmieniły ton. Morgan oczekiwał czegoś podobnego i zareagował bez zwłoki. Nie czekając na poradę z Ziemi, zmniejszył szybkość do pięćdziesięciu kilometrów. Znów zostało mu dwanaście minut. W odruchu rozpaczy zastanowił się, czy nie czeka go teraz powtórka z historii paradoksu, on będzie Achillesem, a wieża żółwiem. I proszę odpowiedzieć na pytanie: jeśli za każdym razem, gdy kapsuła dotrze do połowy dystansu, będzie zmniejszał jej szybkość o połowę, to czy dotrze do wieży w skończonym czasie? Kiedyś od razu znalazłby odpowiedź na tę antyczną zagadkę, ale teraz czuł się zbyt zmęczony, by o tym myśleć.

Z odległości pięciu kilometrów rozróżniał już szczegóły konstrukcji — wąski pomost i barierki zabezpieczające oraz sieć zamontowaną dla uspokojenia opinii publicznej. Jednak nawet wytężając wzrok nie mógł dojrzeć wejścia do śluzy, ku której pełzł z upiorną powolnością.

Potem przestało to być takie istotne. Dwa kilometry przed celem silniki odmówiły posłuszeństwa. Kapsuła obsunęła się nawet kilka metrów, zanim Morgan zdołał zaciągnąć hamulce.

Jednak tym razem, ku zdumieniu Morgana, Kingsley nie poddał się przygnębieniu.

— Jeszcze może się udać — powiedział. — Daj baterii dziesięć minut wytchnienia. Powinno być jeszcze dość energii na ostatnie parę kilometrów.

Były to jedne z najdłuższych minut w życiu Morgana. Chociaż mógłby je skrócić, odpowiadając na błagalne wezwania Maxine Duval, czuł się nazbyt zmęczony, by podjąć konwersację. Było mu naprawdę przykro z tego powodu, ale miał nadzieję, że Maxine zrozumie i wybaczy.

Zamienił za to kilka słów z operatorem-pilotem Changiem, który zameldował o dobrej formie rozbitków i o ożywieniu wywołanym bliską już pomocą. Zmieniali się kolejno przy małym iluminatorze w podłodze komory, by choć raz rzucić okiem na pająka. Nie pojmowali, że nie może pokonać tych ostatnich kilometrów.

Morgan poczekał jeszcze dodatkową minutę i włączył napięcie. Ku jego uldze, pająk ruszył żwawo i zatrzymał się dopiero pięćset metrów od wieży.

— Jeszcze trochę i będziesz na miejscu — powiedział Kingsley, ale jakby bez poprzedniego przekonania. — Przykro mi z powodu tych wszystkich opóźnień…

— Znowu dziesięć minut? — spytał Morgan z rezygnacją. — Obawiam się, że tak. Teraz pamiętaj, by włączać prąd tylko na trzydzieści sekund, z minutą przerwy między impulsami. W ten sposób wyciśniesz z baterii ostatnie ergi.

I sam też padnę bez sił, pomyślał Morgan. Dziwne, że CZUWA ciągle jeszcze milczy. Zresztą teraz nie chodziło już przecież o wysiłek fizyczny, poczucie wyczerpania miało przede wszystkim podłoże psychiczne.

Przez te kłopoty z pająkiem zaniedbał własne zdrowie. Od godziny nie wziął ani jednej z „czystych” tabletek energetycznych na bazie glukozy, nie łyknął ani odrobiny soku owocowego z plastikowej tuby. Przełknął zatem trochę i od razu poczuł się znacznie lepiej. Gdyby tak jeszcze mógł przekazać nieco tych kalorii zdychającym akumulatorom.

Nadeszła chwila prawdy, ostatni etap. Tak blisko celu nie mógł pozwolić sobie na żadne błędy. Los nie może być aż tak złośliwy, zostało tylko kilkaset metrów…

Oszukiwał się, rzecz jasna, dodawał sobie ducha. Ile samolotów rozbiło się na metry od progu pasa, szczęśliwie przebywszy pierwej drogę nad oceanem? Ile razy maszyneria czy mięśnie zawodziły na ostatnich metrach, ba, ostatnich milimetrach? Wszystko już było, każdy pech i każdy szczęśliwy traf zdarzył się kiedyś, komuś… Trudno było liczyć na jakieś względy.

Kapsuła szarpnęła się i ruszyła w górę. Zupełnie jak umierające zwierzę szukające cichego schronienia na wieczność. Gdy akumulatory wydały ostatnie tchnienie, wieża zdawała się wypełniać pół nieba.

Ale wciąż była odległa o dwadzieścia metrów.

54. Teoria względności

W chwili gdy pająk dobywał z siebie resztki sił, a kontrolki gasły jedna po drugiej, Morganowi zdawało się, że to przesądza się jego własny los. Na kilka chwil zapomniał zupełnie, że przecież wystarczy zwolnić hamulce, a za trzy godziny znajdzie się z powrotem na Ziemi, bezpieczny w ciepłym łóżku. Zrobił wszystko, co w ludzkiej mocy.

W drugiej kolejności poczuł złość. Był wściekły na ten kwadratowy obiekt wznoszący się tuż ponad pająkiem, a jednak nieosiągalny. Przez myśl przemknął mu z tuzin wariackich pomysłów. Gdyby miał jeszcze wyciągarkę, ale jak dostarczyć ją do wieży… Gdyby rozbitkowie mieli skafander, to mogliby opuścić mu linę. Ale oni nie zdążyli wyciągnąć żadnego skafandra z płonącego transportowca.

Oczywiście, gdyby rzecz działa się na ekranie, zaraz pojawiłby się stosowny bohater, skłonny poświęcić siebie dla dobra innych. Wyszedłby taki przyjemniaczek przez śluzę i wytrwałby piętnaście sekund w próżni… Pewną miarą desperacji Morgana może być fakt, że przez chwilę rozważał nawet ten pomysł na poważnie, aż resztki zdrowego rozsądku zadziałały i kazały zapomnieć o podobnych bzdurach.

Od chwili gdy pająk przegrał walkę z grawitacją, do momentu uznania przez Morgana porażki misji minęła niecała minuta. Potem Warren Kingsłey zadał pytanie, które w takiej chwili zdawało się brzmieć przynajmniej niestosownie. — Podaj nam jeszcze raz, ile dokładnie metrów dzieli cię od wieży?

— A co to ma za znaczenie? Równie dobrze mógłby to być rok świetlny.

Na dole zapadła chwila ciszy, aż Kingsley powtórzył swe pytanie, tym razem tonem łagodnym, tak jak mówi się do bardzo małego dziecka lub kogoś ciężko chorego.

— To ma znaczenie. Mówiłeś coś o dwudziestu metrach?

— Tak, mniej więcej.

Niewiarygodne, ale Warren odetchnął z ulgą. Można powiedzieć, że nawet znacznie poweselał.

— A wydawało mi się dotąd, że to ty jesteś tu głównym inżynierem, Van. Tyle lat żyłem w błędzie. Przypuśćmy, że to jest dokładnie dwadzieścia metrów…

Nagły okrzyk Morgana nie pozwolił mu dokończyć zdania.

— Ale idiota ze mnie! Powiedz Sessuiemu, że zacumuję za jakiś kwadrans.

— Dokładnie czternaście przecinek pięć, jeśli dobrze zmierzyłeś odległość. I nic już nie może tego zmienić.

To ostatnie stwierdzenie było nieco ryzykowne i Morgan wolałby nie słyszeć tego z ust Kingsleya. Kołnierze włazów odmawiały czasem posłuszeństwa, wystarczył mały błąd, ułamek milimetra i już… Poza tym pająk nigdy jeszcze nie cumował przy wieży.

Morganowi został już tylko lekki niesmak. Takie zaćmienie umysłowe… Chociaż w chwilach silnego napięcia ludzie potrafią zapominać numer swojego telefonu, nawet datę urodzenia. Na dodatek aż do tej chwili inkryminowany czynnik nie był w ogóle brany pod uwagę, jako nieistotny dla operacji.

Rzecz opierała się na względności pojęcia ruchu. Morgan nie mógł dotrzeć do wieży, ale wieża mogła dotrzeć do Morgana. Ostatecznie poruszała się z niezmienną obecnie szybkością dwóch kilometrów dziennie.

55. Twarde lądowanie

Rekordowa ilość kilometrów wieży zmontowanych w ciągu jednej doby wynosiła trzydzieści, ale zdarzyło się to podczas budowy najlżejszej sekcji. Obecnie kończono masywną, kotwiczną cześć konstrukcji i tempo spadło do dwóch kilometrów dziennie. To i tak było szybko; Morgan miał akurat dość czasu, by sprawdzić kołnierz cumowniczy i nastawić się duchowo na kilka sekund napięcia między sprawdzeniem sztywności połączenia a zwolnieniem hamulców pająka. Gdyby zostawił je zaciągnięte, nie wytrzymałyby nierównego pojedynku między delikatnym jednak mechanizmem, a megatonami zsuwającej się powoli wieży.

Poza tym był to dość spokojny i odprężający kwadrans. Morgan miał nadzieję, że ta chwila relaksu zażegna dalsze alarmy czujnika. Pod koniec wszystko przebiegło bardzo szybko, chociaż w tej ostatniej chwili Morgan czuł się trochę jak mrówka pod prasą hydrauliczną, gdy masyw wieży zbliżał się ku pająkowi. W jednej chwili „piwinica” oddalona była o kilka metrów, w następnej poczuł uderzenie, gdy spotkały się kołnierze mocujące.

Los wielu ludzi zależał teraz od staranności, z jaką inżynierowie i mechanicy wykonali niegdyś swoją robotę. Gdyby tolerancja była zbyt mała, gdyby łącza nie zadziałały należycie, gdyby połączenie nie było hermetyczne… Morgan usiłował wyczytać coś z dobiegających go dźwięków, ale brakowało mu wprawy by rozpoznać, co jest czym. Potem, niczym surmy zwycięstwa, zapalił się na pulpicie znak DOKOWANIE ZAKOŃCZONE. Morgan miał jeszcze dziesięć sekund, podczas których teleskopowa podstawa śluzy składała się, ustępując przed naporem wieży. Wykorzystał połowę tego czasu, aż ostrożnie zwolnił hamulce, gotowy w każdej chwili zaciągnąć je ponownie, gdyby pająk runął w dół. Ale czujniki nie kłamały, wieża i kapsuła tworzyły teraz jedność. Pozostało wspiąć się po krótkiej drabince i otworzyć właz.

Morgan przekazał wspaniałą wiadomość słuchaczom na Ziemi i w stacji środkowej, po czym stracił chwilę na złapanie oddechu. Owszem, była to już jego druga wizyta w wieży, ale z tej pierwszej niewiele pamiętał. Dwanaście lat temu i trzydzieści sześć tysięcy kilometrów wyżej poproszony został o symboliczne wmurowanie stosownego aktu, czy może raczej położenie pierwszej cegły. Wydano wówczas skromne przyjęcie w „piwnicy”, wznosząc w stanie nieważkości liczne toasty. Miejsce wybrano nieprzypadkowo: była to pierwsza ukończona sekcja wieży, ona też miała zetknąć się z Ziemią, pokonawszy całą drogę z orbity. Poza tym wypadało uczcić jakoś tę chwilę. Nawet stary adwersarz Morgana, senator Collins, przemógł się, przybył na fetę i wygłosił najeżoną aluzjami, ale ogólnie pogodną mowę, w której życzył inżynierowi szczęścia. Druga wizyta dawała jednak chyba więcej powodów do radości.

Już teraz dobiegały Morgana głuche postukiwania z drugiej strony śluzy. Odpiął pas i zaczął wspinać się po drabince. Górny właz stawił niejaki opór, jakby los postanowił być złośliwy do końca, ostatecznie jednak rozległ się syk powietrza. Ciśnienie wyrównało się i okrągła płyta odsunęła się na bok, zaraz też chętne do pomocy ręce wciągnęły Morgana do wieży. Spróbował odetchnąć głębiej i zdumiał się, że ktokolwiek jeszcze żywy pozostał w komorze. Pewien był, że gdyby zawrócił z drogi, to druga próba dotarcia na górę nie miałaby już sensu.

Jedynym oświetleniem nagiego i mrocznego wnętrza były płytki fluorescencyjne, zdolne przez ponad dekadę oddawać uwięziony uprzednio blask słońca. W mdłej poświacie Morgan ujrzał obraz kojarzący się z czasami dawnych wojen: oto bezdomni uciekinierzy ze zburzonego pociskami miasta szukają schronienia przed bombami, zrozpaczeni tulą do piersi kilka drobiazgów ocalonych z dorobku całego życia… Wrażenie psuły dekoracje, ostatecznie niewielu pogorzelców nosiło kiedykolwiek torby z napisami DZIAŁ PLANOWANIA, LUNAR HOTEL CORPORATION, WŁASNOŚĆ FEDERALNEJ REPULIKI MARSA czy też z zupełnie unikalnymi nalepkami, jak MOŻE/NIE MOŻE BYĆ SKŁADOWANE W PRÓŻNI. Ofiary wojen nie potrafiły też zwykle okazywać tak żywiołowej radości, nawet ci leżący na podłodze uśmiechali się i machali rękami. Morgan ledwie zdołał im odpowiedzieć, gdy nogi ugięły się pod nim i wszystko pociemniało. Nigdy jeszcze nie zdarzyło mu się zemdleć i kiedy łyk czystego tlenu przywrócił mu przytomność, przede wszystkim odczuł zakłopotanie. Odzyskując ostrość spojrzenia, ujrzał pochylone nad nim twarze w maskach. Przez chwilę pomyślał, że może jest już w szpitalu, ale po chwili wróciło także poczucie rzeczywistości. Widać przenieśli cały bezcenny ładunek nie czekając, aż się ocknie.

Wszyscy mieli już na twarzy przywiezione pająkiem molekularne maski odławiające cząsteczki dwutlenku węgla, a przepuszczające tlen. Zakrywały nos i usta; zasada ich działania była bardzo prosta, chociaż wymagały dość złożonego procesu produkcyjnego. Pozwalały przetrwać człowiekowi w atmosferze powodującej normalnie błyskawiczne zatrucie. Trzeba było wprawdzie nieco się napracować, by zaczerpnąć w takiej masce oddechu, ale zawsze jest coś za coś, a to była raczej niewielka cena.

Nieco chwiejnie, ale nie chcąc przyjąć żadnej pomocy, Morgan wstał i został zaraz przedstawiony wszystkim, których uratował. Jedno go wciąż niepokoiło: czy w trakcie utraty przytomności czujnik milczał, czy wręcz przeciwnie? Nie miał ochoty wzbudzać niczych podejrzeń, wszelako…

— W imieniu nas wszystkich — powiedział profesor Sessui głosem znamionującym zarówno szczerość, jak i niechęć do bycia kiedykolwiek wdzięcznym komukolwiek za cokolwiek — chcę podziękować panu za to, co pan zrobił. Uratował nam pan życie.

Jakakolwiek logiczna odpowiedź zatrąciłaby fałszywą skromnością, zatem Morgan poprawił tylko maskę i wymamrotał kilka możliwie nieartykułowanych słów. Zamierzał zabrać się do sprawdzania przywiezionego pająkiem ekwipunku, gdy profesor Sessui dodał zakłopotanym tonem: — Obawiam się, że nie możemy zaproponować panu żadnego krzesła. Przepraszam, ale to wszystko co mamy. — Wskazał na kilka ustawionych w stertę pudeł z przyrządami badawczymi. — Chyba powinien pan spocząć.

To ostatnie zabrzmiało prawie jak kwestia wypowiedziana przez czujnik. Morgan z zakłopotaniem przyjął do wiadomości, że oni już chyba wiedzą. Parę sekund milczenia potwierdziło jego domysły. Morgan pomilczał jeszcze chwilę, aby i oni dowiedzieli się, że on wie, co oni wiedzą. Ostatecznie wszyscy poczuli się w pełni doinformowani, chociaż nikt nie miał najmniejszego zamiaru kiedykolwiek wspomnieć o tym głośno.

Morgan odetchnął kilka razy głęboko (zdumiony, jak szybko przywykł do maski) i siadł na wskazanych skrzynkach. Żadnego omdlewania, pomyślał z determinacją. Dać im co trzeba, i zmykać stąd jak najszybciej, zanim czujnik znów się odezwie.

— Tutaj macie pojemnik uszczelniacza — powiedział, wskazując na najmniejszy z ładunków. — To powinno załatwić przeciek powietrza. Natryskajcie go wokół framugi śluzy, twardnieje w kilka sekund. Z tlenu korzystajcie tylko w razie konieczności, najlepiej będzie się zdrzemnąć. Masek z filtrami jest dość dla wszystkich, jest nawet parę zapasowych. Tu jest żywność na trzy dni, starczy aż nadto. Transporter z dziesiątego tysiąca powinien dotrzeć do was jutro. I jeszcze apteczka, ale mam nadzieję, że tego akurat nie potrzebujecie.

Przerwał dla zaczerpnięcia oddechu; w masce jednak niełatwo się mówiło, a Morgan czuł coraz wyraźniej, że powinien oszczędzać siły. Ci tutaj powinni zająć się sobą, ale zostało jeszcze jedno. Im szybciej się z tym upora, tym lepiej.

Morgan odwrócił się do operatora Changa.

— Proszę pomóc mi nałożyć skafander. Muszę obejrzeć prowadnice.

— Ale pan ma skafander z rezerwą tylko na trzydzieści minut!

— Wystarczy mi dziesięć, góra piętnaście.

— Doktorze Morgan, w odróżnieniu od pana jestem wykwalifikowanym operatorem urządzeń działających w stanie próżni. Nikt nie ma prawa wychodzić w otwarty kosmos mając jedynie trzydzieści minut rezerwy, bez zestawu zapasowego lub przewodu zasilającego. Wyjątki są dopuszczalne jedynie w sytuacjach nagłych zagrożeń. Morgan próbował zdobyć się na uśmiech. Chang miał rację, bezpośrednie zagrożenie zaś minęło. Jednak w ostatecznym rozrachunku to główny inżynier określał, co jest, a co nie jest zagrożeniem.

— Chcę sprawdzić skalę zniszczeń — odparł. — I skontrolować prowadnice. Szkoda by było, gdyby ekipa z dziesiątego tysiąca nie mogła do was dotrzeć za sprawą jakiejś nieprzewidzianej przeszkody.

Changowi wyraźnie się to nie podobało (co ten plotkarski czujnik wychłapał, gdy Morgan był nieprzytomny?), ale nie sprzeciwiał się już, gdy Morgan skierował kroki do północnej śluzy.

— Nie było więcej kłopotów z profesorem? — spytał jeszcze przed zasunięciem wizjera.

Chang pokręcił głową.

— Chyba dwutlenek węgla nieco go otępił. Gdyby znów zaczął swoje, cóż, będzie sześciu na jednego. Chociaż nie wiem” czy mogę liczyć na jego studentów, niektórym z nich palma odbija nie gorzej niż mistrzowi. Proszę spojrzeć na tamtą dziewczynę, która cały czas bazgrze coś w kącie. Jest przekonana, że Słońce zgaśnie lub wybuchnie, nie pamiętam dokładnie, i chce ostrzec wszystkich nim umrze. Wiele nam z tego przyjdzie. Ja wolałbym nie wiedzieć.

Morgan uśmiechnął się mimowolnie, ale nie uważał wcale, by którykolwiek z tych studentów był szalony. Mogli być ekscentrykami, mogli też być po prostu genialni, inaczej nigdy nie pracowaliby z profesorem. Któregoś dnia będzie musiał dowiedzieć się więcej o tej uratowanej gromadce. Ale to może poczekać, aż każdy własnym przemysłem wróci na Ziemię.

— Chcę tylko szybko obejść wieżę — powiedział Morgan. — Przekażę opis uszkodzeń na stację środkową. Nie powinienen grzebać się z tym dłużej niż dziesięć minut. A gdyby nawet, to proszę nie ściągać mnie siłą.

— A niby jak miałbym to zrobić? — warknął przytomnie Chang, zamykając właz za Morganem.

56. Widok z balkonu

Zewnętrzne drzwi śluzy uchyliły się bez trudu. Za nimi widniał prostokąt czerni przecięty w połowie smugą ognistej czerwieni: to barierka zabezpieczająca obiegającą wieżę kładkę odbijała promienie skierowanych wciąż w górę szperaczy z Ziemi. Morgan zaczerpnął głęboko powietrza. Czuł się całkiem dobrze, pomachał nawet ręką przyklejonemu do iluminatora w wewnętrznych drzwiach Changowi. Potem wyszedł na kładkę.

Miała ona dwa metry szerokości i zrobiona była z metalowej siatki. Widoczny pod nogami fragment był w idealnym stanie, nic nie uszkodziło go przez długie lata.

Osłaniając oczy przed bijącym z dołu blaskiem, Morgan ruszył w okólną wycieczkę. Światło było na tyle silne, że widział świetnie każde wgniecenie czy nierówność powierzchni, która biegła ku górze niczym autostrada do gwiazd. Bo rzeczywiście była to kosmiczna autostrada.

Tak jak oczekiwał, eksplozja nie uszkodziła przeciwległego boku wieży. Do tego trzeba by bomby atomowej, a nie elektrochemicznej. Bliźniacze prowadnice spokojnie czekały na pierwszy pojazd. Pięćdziesiąt metrów ponad galerią sterczały bufory, zabezpieczenie, którego nikt nie pragnął przetestować. Trudno było patrzeć w górę przy tym blasku…

Bez pośpiechu, przytulony do gładkiej ściany wieży, Morgan skierował się powoli na zachód, aż dotarł do pierwszego narożnika. Wtedy odwrócił się i spojrzał na otwarty właz śluzy… relatywnie bezpieczne schronienie. Potem skręcił za róg.

Poczuł równocześnie strach i uniesienie. Od dawna nie doświadczył niczego podobnego. Po raz pierwszy, jak pamiętał, zdarzyło się to, gdy nauczył się pływać. Wypłynął wtedy na głęboką wodę. Chociaż był pewien, że nie ma tu żadnego bezpośredniego zagrożenia, to jednak niebezpieczeństwo nie zostało jeszcze zażegnane. Wciąż pamiętał o czuwającym czujniku. Nie cierpiał jednak zostawiać roboty w połowie, a bez dokonania oględzin nie mógłby uznać misji za zakończoną.

Zachodnia ściana niczym nie różniła się od pomocnej, tyle tylko, że brakowało na niej drzwi śluzy. Nie było też żadnych zniszczeń, nawet w bezpośrednim sąsiedztwie miejsca eksplozji.

Rezygnując z pośpiechu — ostatecznie był na zewnątrz dopiero trzy minuty — Morgan zajrzał za narożnik i od razu pojął, że nie zdoła okrążyć wieży. Poskręcana kładka zwisała nad przepaścią, siatka zabezpieczająca zniknęła bez śladu, najpewniej zerwana przez spadający transporter.

Nie ma co ryzykować, pomyślał Morgan. Nie mógł jednak powstrzymać się przed zerknięciem na miejsce katastrofy. Chwyciwszy mocno ocalały fragment barierki wychylił się za narożnik.

Południową ścianę pokrywały trudne do rozpoznania metalowe szczątki skutecznie blokujące prowadnice. Sam metal zmienił barwę pod wpływem gorąca, jednak inżynierskie oko oceniło, że paru ludzi z palnikami zdoła w kilka godzin oczyścić pole. W paru słowach opisał obraz Changowi, który wyraził ulgę i ponaglił Morgana do jak najszybszego powrotu.

— Bez nerwów — odparł Morgan. — Mam jeszcze dziesięć minut i tylko trzydzieści metrów do przejścia. Nawet wstrzymując oddech dotarłbym cały i zdrowy.

Wolał jednak nie przeciągać struny. Dość przygód jak na jedną noc. Jeśli wierzyć czujnikowi, to przygód było aż nadto. Od teraz będzie już słuchał pilnie poleceń tej pani.

Wracając do otwartych drzwi śluzy, oślepiony blaskiem bijącym niezmiennie ze Sri Kandy, przystanął jeszcze na chwilę przy barierce. Długi cień jego osoby biegł po ścianie wieży w górę, ku nieskończoności. Musiał mieć parę tysięcy kilometrów. Morgan pomyślał, że gdyby teraz pomachał ręką, to załoga jadącego do „piwnicy” transportowca najpewniej zauważyłaby ten gest. Mógłby przekazać im coś sygnałami Morse’a.

Ta fantazja zaowocowała nieco poważniejszą myślą: a może lepiej będzie zaczekać tutaj i nie ryzykować podróży pająkiem na Ziemię? Ale droga do stacji środkowej, gdzie mógłby otrzymać należytą pomoc medyczną, potrwa tydzień. Rozsądniej będzie w niecałe trzy godziny zjechać na Sri Kandę.

Pora wracać do środka, powietrze już się kończy, na dodatek i tak niczego nie widać. A przecież normalnie, w dzień czy w nocy, musi roztaczać się stąd wspaniały widok. Teraz jednak i niebo i Ziemia kryły się za kurtyną blasku szperaczy; podstawa wieży unosiła się pośród ciemnej otchłani niczym wysepka światła. Brak nieważkości nie pozwalał tak łatwo uwierzyć, że to już kosmos. Morgan czuł się na tym balkonie równie bezpieczny, jakby stał na wierzchołku Srł Kandy, a nie sześćset kilometrów wyżej. Tę myśl warto było ocalić, przetrawić i zawieźć z powrotem na Ziemię.

Poklepał gładką, twardą powłokę wieży, bardziej górującą nad ludzką postacią niż słoń pochylony nad amebą. Ale ameba nigdy by nie wpadła na ideę istnienia słonia. I przenigdy by takiego słonia nie stworzyła.

— Do zobaczenia za rok na Ziemi — wyszeptał Morgan i powoli zamknął za sobą drzwi śluzy.

57. Ostatni świt

Wróciwszy do „piwnicy”, Morgan zabawił w niej już tylko kwadrans. Pora nie była stosowna dla rozwijania życia towarzyskiego, nie chciał też zużywać przywiezionego z takim wysiłkiem tlenu. Uścisnął kilkanaście wyciągniętych dłoni i wgramolił się z powrotem do pająka.

Dobrze było wreszcie pooddychać bez maski, a jeszcze przyjemniej było pomyśleć, że misja zakończyła się sukcesem i już tylko niecałe trzy godziny dzielą go od powrotu na Ziemię. Jednak po tylu przejściach wzdragał się wciąż przed zwolnieniem hamulców, przed poddaniem się grawitacji, chociaż tym razem miała pomóc w dokończeniu wyprawy. Ostatecznie zwolnił jednak bolce cumownicze i rozpoczął spadanie. Zaraz też zawisł nieważki nad siedzeniem.

Gdy szybkościomierz wskazał trzysta kilometrów na godzinę, włączyły się automatycznie hamulce i ciążenie powróciło. Tak brutalnie potraktowane akumulatory mogłyby się teraz naładować, ale najpewniej uszkodzenia były zbyt rozległe i cała bateria nadawała się tylko do wyrzucenia.

Morgan nie mógł przestać myśleć o własnym, mocno nadwerężonym zdrowiu, jednak duma i niekoniecznie najmądrzejszy upór powstrzymywały go przed poproszeniem o poradę lekarza. Postanowił, że jeśli tylko czujnik znów się odezwie, to owszem, wtedy zadba, by postawiono opiekę medyczną w stan gotowości. Na razie maszynka milczała. Spadając poprzez noc Morgan czuł się całkiem odprężony. Zostawiając automatom opiekę nad pająkiem, sam zajął się podziwianiem nieba. Z mało którego statku kosmicznego roztaczał się tak wspaniały widok, niewielu ludzi widziało kiedykolwiek gwiazdy aż tak wyraźnie. Zorza zniknęła już bez śladu, szperacze wygaszono i nic nie mąciło obrazu.

Prócz tych gwiazd, rzecz jasna, które człowiek sam umieścił na nieboskłonie. Niemal dokładnie w zenicie widniał jasny punkt wiszącej niezmiennie nad Hindustanem stacji Ashoka. Ledwie kilkaset kilometrów dzieliło ją od kompleksu wieży. W połowie drogi między nią a horyzontem widniała ku wschodowi stacja Konfucjusz, jeszcze niżej stacja Kamehameha, na zachodzie królowały zaś stacje Kinte i Imhotep. Były to najjaśniejsze punkty na równikowym niebie, każdy z nich znacznie przewyższał jasnością Syriusza. Jakże zdumiony musiałby być dowolny antyczny atronom, widząc ten naszyjnik na niebie! Jego zdumienie wzrosłoby jeszcze, gdyby po godzinie obserwacji stwierdził, że żaden z tych punktów się nie porusza; nie wschodzi i nie zachodzi, jak wszystkie płynące przez nieboskłon gwiazdy.

Patrząc na ową rzadką wstęgę świateł, Morgan zaczął w półsennej wizji tworzyć coś nowego. Niewielkim wysiłkiem wyobraźni połączył odrębne punkty w światła tytanicznego mostu… Jak nazywał się most do Valhalli, po którym herosi z legend mieli z tego świata przejść do innego? Nie pamiętał, ale sen i tak był wspaniały. Czy inne istoty, na długo przed człowiekiem, też próbowały spiąć mostem brzegi nieboskłonu ponad własnymi światami? Wspomniał wspaniałe pierścienie Saturna, widmowe obręcze wokół Urana i Neptuna. Wprawdzie wiedział doskonale, że żaden z tych światów nie został nigdy skażony życiem, ale przez chwilę zdumiała go myśl, że te pierścienie mogłyby być szczątkami strzaskanych sztucznych tworów.

Chciało mu się spać, ale wyobraźnia mimowolnie podjęła pomysł. Zupełnie jak pies, który znajdzie nową kość, nie chciała dać spokoju idei. Sam pomysł nie był wcale absurdalny, nie był nawet oryginalny. Wiele z tych stacji na synchronicznych orbitach było potężnymi, wielokilometrowymi strukturami, niektóre połączone były kablami. Gdyby tak zespolić je czymś trwalszym i stworzyć pierścień wokół świata? Z inżynierskiego punktu widzenia byłoby to zadanie znacznie prostsze niż budowa wieży. Wymagałoby też o wiele mniej materiałów.

Nie, nie pierścień, ale koło. Ta wieża jest tylko pierwszą szprychą. Będą jeszcze następne (cztery, sześć, dwadzieścia?), wszystkie na linii równika. Jeśli zakotwiczy się je do stałej struktury orbitalnej, wówczas zniknie problem stabilności konstrukcji, nieunikniony przy jednej tylko wieży. Afryka, Ameryka Południowa, Wyspy Gilberta, Indonezja… Wszędzie tam można zbudować następne wyciągi. Któregoś dnia, gdy wzrośnie wiedza człowieka i powstaną nowe, trwalsze materiały, wieże staną się odporne nawet na huragany i nie trzeba już będzie wyszukiwać wysokich gór. Gdyby tak poczekać jeszcze ze sto lat, może nie trzeba by wtedy zakłócać spokoju mnichów…

Ponad jaśniejący już zapowiedzią świtu wschodni horyzont wzniósł się tymczasem sierp malejącego Księżyca. Blask Ziemi był na tyle silny, że nawet ciemny fragment księżycowej tarczy zdawał się kąpać w srebrnym blasku. Morgan widział wiele szczegółów powierzchni satelity. Wysilił wzrok, by dojrzeć jeden z najpiękniejszych widoków, niedostępnych nigdy wcześniej — gwiazdę lśniącą pomiędzy ramionami księżycowego sierpa, ale niestety, żadne z wielkich miast drugiego domu ludzkości nie było tej nocy aż tak jasne.

Jeszcze tylko dwieście kilometrów, mniej niż godzinę temu. Nie było sensu czuwać, pająk był zaprogramowany na automatyczne lądowanie tak miękkie, że nie powinno nawet obudzić…

Jednak obudził się, a to za sprawą bólu. Chwilę później odezwał się czujnik.

— Proszę się nie ruszać — powiedział kobiecy głos. — Wezwałam już pomoc. Ambulans jest w drodze.

Zabawne, ale lepiej się nie śmiej, przykazał sobie Morgan. Maszynka stara się, jak potrafi. Nie bał się, chociaż ból w piersi narastał, to jednak nie obezwładniał. Morgan spróbował skupić się na owym bólu i sam akt koncentracji już ulżył cierpieniu. Dawno temu odkrył, że jednym z najlepszych sposobów uśmierzania bólu jest spojrzenie obiektywnie na zjawisko, które go powoduje.

Warren mówił coś przez radio, ale słowa dobiegały gdzieś z oddali i nie znaczyły wiele. Morgan rozpoznawał tylko zaniepokojony głos przyjaciela i bardzo pragnął uczynić coś, by rozproszyć jego obawy, ale nie miał na to siły. Na nic już nie miał siły. Po chwili nie słyszał niczego, tylko odległy, stały szum. Wiedział, że to złudzenie, to echo z labiryntu kanałów ucha wewnętrznego, ale dźwięk był tak realny… Wielki wodospad tuż u jego stóp…

Szum był coraz cichszy, coraz bardziej melodyjny. Nagłe Morgan rozpoznał! Jak miło jest usłyszeć raz jeszcze, tutaj, u milczących granic kosmosu, ten odgłos pamiętany z dnia pierwszej wizyty na Yakkagali!

Grawitacja ponownie brała go w posiadanie tak samo, jak przez stulecia zmuszała strumienie wody Fontann Raju do uległości. Ale Morgan stworzył coś, czego przyciąganie ziemskie nigdy nie pochwyci. Byle tylko ludziom starczyło wiedzy i sił, by zachować dzieło.

Ale tu zimno! Nogi są takie lodowate. Czyżby ogrzewanie wysiadło? Ale już niedługo będzie świt, zrobi się cieplej.

Gwiazdy bledną… Ale jakoś dziwnie szybko. Żadne gwiazdy nie nikną w ten sposób. Dziwne, nastawał nowy dzień, a wkoło robiło się coraz ciemniej. Fontanny chyliły się ku ziemi, szmer wygasał. Było coraz ciszej, ciszej… ciszej…

W kapsule pająka rozległ się nowy głos, ale Vannevar Morgan już go nie słyszał. Pomiędzy krótkimi, przenikliwymi piśnięciami, czujnik krzyczał w nadciągający świt:


POMOCY! POMOCY! KTOKOLWIEK MNIE SŁYSZY PROSZĘ PRZYBYĆ NATYCHMIAST! TU ALARM CZUJNIKA WIEŃCOWEGO! POMOCY! POMOCY! KTOKOLWIEK MNIE SŁYSZY PROSZĘ PRZYBYĆ NATYCHMIAST!

Głos brzmiał wciąż, gdy wzeszło słońce i pierwszy blask skąpał wierzchołek niegdyś świętej góry. Cień Sri Kandy jak zawsze przemykał się po chmurach, a kopuła góry trwała nieskalana mimo wszystkiego, co uczynił z nią człowiek.

Nie było już pielgrzymów mogących podziwiać wspaniały widok, ale i tak miliony ludzi miały w nadchodzących latach ujrzeć ten cud towarzyszący pierwszemu etapowi ich drogi do gwiazd.

58. Epilog Triumf Kalidasy

W ostatnich dniach tego krótkiego lata, zanim jeszcze lodowe szczęki zatrzasnęły się na linii równika, Yakkagalę odwiedził jeden z wysłanników Gwiezdnego Ostrowia.

Pan Rojów, w zasadzie rodzaju nijakiego, bardziej ono niż on czy ona, przybrał na tę okazję ludzką postać. Jeśli pominąć kilka detali, podobieństwo było idealne, jednak tuzin dzieci, które towarzyszyły Wyspiarzowi w autokopterze, nie mogło wciąż opanować chichotu.

— I co w tym śmiesznego? — spytał Wyspiarz w nienagannym języku Układu Słonecznego. — A może to jakiś kawał?

One jednak nie chciały wyjaśnić Wyspiarzowi, którego normalne pasmo widzenia leżało w podczerwieni, że ludzka skóra jest w zasadzie jednobarwna i nader rzadko bywa pokryta mozaiką zielonych, czerwonych i błękitnych plamek. Nawet gdy Wyspiarz zagroził, że zaraz zmieni się w tyranozaura i pożre wszystkie złe bachory, te nie chciały zaspokoić ciekawości przybysza. Miast tego wyjaśniły uprzejmie tej istocie, która przebyła dziesiątki lat świetlnych i zgromadziła w sobie wiedzę trzydziestu stuleci, że dysponując masą ledwie stu kilogramów stworzy tylko stukilogramowego dinozaura, a tak groteskowej postaci nikt się przecież bać nie będzie.

Wyspiarz nie przejmował się zresztą całą sprawą, był cierpliwy, a dzieci Ziemi fascynowały go ponad wszystko i to pod każdym względem, tak biologicznym, jak i psychologicznym. Młode wszystkich istot zawsze były podobne, oczywiście tylko tych istot, które w swym cyklu rozwojowym przechodziły młodość. Poznawszy bliżej dziewięć takich gatunków, Wyspiarz potrafił już sobie niemal wyobrazić, jak się dorasta, dojrzewa i umiera… Jednak wciąż były to tylko domysły.

Przed dwanaściorgiem istot ludzkich i jedną istotą człowiekiem nie będącą, rozpościerała się martwa kraina. Niegdysiejsze pola i lasy zniknęły zmrożone tchnieniem z pomocy i południa. Wdzięczne palmy kokosowe zniknęły już dawno temu, nawet po późniejszych sosnach zostały już tylko nagie szkielety o martwych korzeniach tkwiących w wiecznej zmarzlinie. Na powierzchni Ziemi nie było już życia, tylko w najgłębszych rowach oceanicznych, gdzie ciepło planety nie pozwalało wodzie zmienić się w lód, pełzały jeszcze po dnie prymitywne stwory, pożerając się nawzajem.

Jednak dla istoty, która zrodziła się pod słabą, czerwoną gwiazdą blask ziemskiego Słońca i tak był wciąż nazbyt dokuczliwy. Choroba, która zaatakowała jądro Słońca tysiąc lat temu sprawiła, że biała tarcza dawała znacznie mniej ciepła niż kiedyś, jednak świeciła wciąż jasno. Krajobraz malował się w tym blasku wyraziście, podobnie jak łuna bijąca od napełzających lodowców.

Dla odkrywających wciąż możliwości swoich przebudzonych umysłów dzieci temperatura poniżej zera była miłym wyzwaniem. Biegały nagie po śniegu, rozkopując białe zaspy, a ich symbionty ostrzegały cichymi głosami: „Nie lekceważ zimna! Mróz może ci zaszkodzić!” Dzieci nie były jeszcze na tyle duże, by wykształcić sobie nowe kończyny bez pomocy dorosłych.

Najstarszy z chłopców rzucił wyzwanie chłodnemu powietrzu krzycząc z dumą, że reprezentuje pierwiastek ognia (Wyspiarz zanotował sobie to określenie w pamięci. Późniejsze analizowanie tego pojęcia nie było wcale łatwe dla przybysza) i zaraz zniknął w kolumnie ognia i pary sunącej tu i tam po antycznym murze. Inne maluchy wyraźnie ignorowały tę dziecinadę.

Wyspiarzowi wydało się to jednak niezbyt zrozumiałe. Czemu te istoty, które wyraźnie potrafią skutecznie walczyć z chłodem, wycofały się na planety wewnętrzne? Przecież ich krewni na Marsie wspaniale radzą sobie z mrozem? Było to jedno z tych pytań, na które wyspiarz nie umiał wciąż znaleźć zadowalającej go odpowiedzi. Raz jeszcze rozważył enigmatyczny respons otrzymany od Arystotelesa, istoty, z którą najłatwiej było mu się tutaj porozumieć:

— Wszystko ma jakiś powód — odparł globalny mózg. — Jest czas na walkę z naturą, jest czas by ją szanować. Prawdziwa mądrość tkwi w umiejętności dokonywania właściwych wyborów. Kiedy długa zima dobiegnie końca, człowiek wróci na odnowioną, ponownie rozkwitłą Ziemię.

Przez kilka ostatnich stuleci wszyscy mieszkańcy Ziemi przenieśli się poprzez równikowe wieże w kosmos, a dalej na powierzchnię młodych oceanów Wenus, na żyzne równiny umiarkowej strefy Merkurego. Za pięćset lat, gdy Słońce wyzdrowieje, zacznie się ruch w odwrotną stronę. Ludzie opuszczą Merkurego, utrzymując tylko polarne osiedla, ale Wenus stanie się zapewne ich nową ojczyzną. Przygaśnięcie Słońca stworzyło sposobność opanowania tego piekielnego świata.

Wprawdzie były to sprawy istotne, ale nie interesowały one przybysza same w sobie. O wiele ciekawsze były dlań wszystkie subtelności ludzkiej kultury, przemiany ludzkich społeczeństw. Każdy gatunek zawsze dostarczał nowych zdziwień, każdy był unikalny, miał własne idiosynkrazje. Ten tutaj, na przykład, podsunął Wyspiarzowi osobliwą koncepcję negatywnej informacji. W lokalnej terminologii zwano to żartem, fantazj ą, mitem.

Zetknąwszy się z tym zjawiskiem, przybysz musiał przyznać: nigdy nie zdołamy zrozumieć ludzi. Powtarzał to potem jeszcze nie raz, czasem tak sfrustrowany, że aż zaczynał obawiać się spontanicznego zespolenia, ryzyka, którego zawsze należało unikać. Obecnie jednak poczynił znaczne postępy. Wciąż pamiętał, ile radości sprawił mu pierwszy udany żart i późniejszy śmiech dzieci.

Praca z dziećmi była dobrym pomysłem, podsuniętym zresztą, jak wiele innych, przez Arystotelesa:

— Jest takie stare powiedzenie: dziecko jest ojcem człowieka. Wprawdzie biologiczne „ojcostwo” jest czymś, czego obaj nie znamy, to jednak w tym kontekście słowo „ojciec” posiada dwa znaczenia…

Wyspiarz miał nadzieję, że dzieci pomogą mu zrozumieć dorosłych, w których kiedyś same się przecież przekształcą. Czasem przekazywały mu prawdę, ale niekiedy, głównie podczas zabawy (czym jest zabawa? — też trudny termin) nie szczędziły negatywnej informacji, którą obecnie Wyspiarz potrafił przynajmniej rozpoznać.

Zdarzało się jednak, że ani dzieci, ani dorośli, ani nawet sam Arystoteles nie znali prawdy. Wyspiarz dostrzegał szerokie spektrum rozciągające się miedzy całkowitą fantazją a zweryfikowaną wiedzą historyczną. Na jednym końcu jawiły się takie postacie jak Kolumb, Leonardo, Einstein, Lenin, Newton czy Washington, których podobizny, a nierzadko i głosy, ludzkość przechowała do dzisiaj. Ich przeciwieństwem była galeria postaci mitycznych: Zeus, Alicja, King Kong, Guliwer, Zygfryd, Merlin… Żadne z nich nie mogło nigdy zaistnieć w realnym świecie. Ale co zrobić z Robin Hoodem, Tarzanem, Chrystusem, Sherlockiem Holmesem, Odyseuszem czy Frankensteinem? Przy odrobinie wyobraźni można było uznać każdą z tych osób za historyczną.

Tron Słonia mało się zmienił przez ostatnie trzy tysiące lat, ale nigdy nie gościł kogoś tak niezwykłego jak Wyspiarz. Gdy ten spojrzał na południe, ujrzał szeroką na pół kilometra kolumnę wyrastającą ze szczytu góry. Widywał już takie dzieła na innych światach, ale biorąc pod uwagę, że ta rasa była naprawdę młoda, rzecz robiła wrażenie. Wprawdzie konstrukcja balansowała nieustannie na krawędzi nieba, to jednak trwała już od piętnastu stuleci.

Nie w tej formie, rzecz jasna. Pierwsze sto kilometrów przypominało obecnie postawione w pionie miasto, zamieszkałe wciąż na niektórych, rozleglejszych poziomach. Szesnaście skrytych wewnątrz ciągów komunikacyjnych mogło przewieźć do miliona pasażerów dziennie. Obecnie działały tylko dwa. Za kilka godzin Wyspiarz miał ruszyć wraz z eskortą w górę tej kolumny, wracając do Pierścienia, wielkiego osiedla kosmicznego otaczającego cały glob.

Wyspiarz skupił spojrzenie i zmieniając powiększenie obrazu prześledził wstęgę wieży do samej góry. Tak, ledwo widoczny za dnia, wyraźny jednak w nocy, a szczególnie wieczorem i na krótko przed świtem, Pierścień tkwił wciąż na miejscu. Wąska, lśniąca wstęga biegnąca od horyzontu po horyzont, osobny świat, ojczyzna pół miliarda ludzi, którzy wybrali życie w stanie nieważkości. Gdzieś przy Pierścieniu cumował statek, który przewiózł Wyspiarza i jego kompanów przez otchłanie kosmosu. Obecnie szykował się już z wolna do odlotu; bez pośpiechu, ale i tak kilka lat wcześniej, niż pierwotnie zamierzono. Następny etap podróży miał trwać sześćset lat, co dla Wyspiarza nie było długim czasem, jako że aż do końca podróży nie miał zamiaru dokonywać rekoniugacji. Niemniej ta wyprawa mogła stanowić największe wyzwanie w całej jego dotychczasowej karierze. Po raz pierwszy zdarzyło się, że międzygwiezdny próbnik został zniszczony (lub przynajmniej uciszony) u granic nowo poznanego układu planetarnego. Być może oznaczało to długo wyczekiwany kontakt z tymi tajemniczymi istotami, które zostawiły swoje ślady na tak wielu światach. Istotami niepokojącymi, najdawniejszą znaną cywilizacją, działającą u zarania życia we wszechświecie. Gdyby Wyspiarz potrafił odczuwać lęk czy strach, zapewne oba towarzyszyłyby jego rozmyślaniom o nieodgadnionej, odległej o sześćset lat przyszłości.

Na razie jednak stał jeszcze na zaśnieżonym wierzchołku Yakkagali i podziwiał ludzką drogę do gwiazd. Wezwał dzieci (zawsze wiedziały, kiedy naprawdę pragnie posłuchu, a kiedy mogą go zlekceważyć) i wskazał na niezbyt odległą górę.

— Jak świetnie wiecie — powiedział z po części tylko udawaną irytacją — pierwszy Ziemski Port Kosmiczny powstał dwa tysiące lat później niż ten zrujnowany obecnie pałac. — Dzieci przytaknęły poważnie. — Czemu zatem — spytał Wyspiarz, wskazując na linię łączącą niebiosa z górą — czemu właściwie nazywacie tę kolumnę Wieżą Kalidasy?

Posłowie Komentarze, wyjaśnienia i podziękowania

Pisarz tworzący prozę historyczną jest w szczególny sposób odpowiedzialny wobec czytelników, szczególnie gdy bierze się za nie znane mu tematy i opisuje obce mu miejsca. Nie wolnemu przekręcać faktów historycznych ani opisów zdarze4 jeśli te są powszechnie znane, gdy zaś coś dodaje, a często bywa do tego zmuszony, winien jasno określić granicę między produktami własnej wyobraźni a informacją kronikarską.

Pisarz tworzący fantastykę naukową natyka się na te same problemy, i to do kwadratu. Mam nadzieję, że kilka poniższych uwag można uznać za wywiązanie się z pisarskiej powinności. Mam też nadzieję, że przydadzą one lekturze atrakcyjności.

TAPROBANE I CEJLON

Z pewnych istotnych (dramatycznych wręcz) powodów dokonałem w tej książce trzech zmian tyczących geografii Cejlonu (obecnie Sri Lanka). Przesunąłem wyspę osiemset kilometrów na południe, by znalazła się na linii równika (gdzie była już zresztą dwadzieścia milionów lat temu i może pewnego dnia wróci). Obecnie leży miedzy szóstym a dziesiątym stopniem szerokości geograficznej północnej.

Podwoiłem też wysokość Świętej Góry i przybliżyłem ją do „Yakkagali”. Oba te miejsca istnieją i wyglądają niemal dokładnie tak, jak je opisałem. Sri Kanda, albo Szczyt Adama, to osobliwa kopulasta góra, święte miejsce buddystów, muzułmanów, wyznawców hinduizmu i chrześcijan. Na szczycie wznosi się mała świątynia, w której znaleźć można skałę z wgłębieniem, długim na dwa metry i uznawanym za odcisk stopy Buddy.

Co roku, od wielu stuleci, na szczyt wspinają się tysiące pielgrzymów. Droga na wysokość 2240 metrów jest obecnie bezpieczna, a to za sprawą dwóch wstęg schodów (bez wątpienia najdłuższych schodów na świecie). Sam pokonałem je raz, z poduszczenia Jeremiego Bernsteina z „New Yorkera” (patrz jego Experiencing Science) i przez kilka dni nie czułem potem nóg. Jednak warto było, bowiem udało nam się ujrzeć ze szczytu unikalne widowisko towarzyszące wschodowi słońca, kiedy to symetryczna kopuła rzuca przez kilka minut na chmury sięgający niemal horyzontu cień.

Potem zwiedziłem jeszcze górę w nieco bardziej komfortowy sposób, a to z pomocą śmigłowca Sił Powietrznych Sri Lanki. Zbliżyliśmy się wtedy do świątyni na szczycie, i to na tyle blisko, bym mógł ujrzeć zrezygnowane oblicza mnichów nie przyzwyczajonych do takiego hałasu.

Skalna forteca Yakkagali to Sigiriya (albo Sigiri, „Lwia Skała”), miejsce tak zdumiewające, że nie musiałem w żaden sposób go ubarwiać. Pozwoliłem sobie tylko nieco nagiąć chronologię, bowiem pałac na szczycie (wedle sinhaleskiej kromki Culavamsy) powstał za panowania króla Kasyapa Pierwszego (478–495). Niemniej wydaje się nieprawdpodobne, aby tak wielka budowa została ukończona ledwie w osiemnaście lat. Prawdziwe dzieje Sigiri z pewnością sięgają o wiele dalej w przeszłość.

Charakter, motywy działania i prawdziwy los Kasyapy są przedmiotem wielu sporów, ostatnio podsyconych za sprawą dzieła The Story of Sigiri (Lakę House, Colombo, 1972) napisanego przez profesora Senerata Paranavitanę. Wiele zawdzięczam również dwutomowej pracy Sigiri Graffiti (Oxford University Press, 1956), z której zaczerpnąłem opis Lustrzanego Muru. Niektóre z cytowanych napisów przytoczyłem wiernie, inne lekko zmieniłem.

Freski, jedna z największych atrakcji turystycznych Cejlonu, zostały przedstawione w dziele Ceylon: Paintings from Tempie, Shrine and Rock (New York Graphic Society/UNESCO, 1957). Szczególnie ciekawa jest plansza piąta, oryginał został niestety zniszczony w roku 1960 przez nieznanych wandali. Mamy tam kogoś, kto wyraźnie wsłuchuje się w dźwięki dobiegające z trzymanego w prawym ręku pudełka z wieczkiem na zawiasach. Nie wiadomo, co to za pudełko, zaś miejscowi archeologowie nie chcą mnie słuchać gdy sugeruję, że ten dawny mieszkaniec Cejlonu po prostu słucha tranzystorowego radia. Legendę o Sigiriyi przeniósł na ekran Dimitri de Grunwald, tworząc film The God King, w którym Leigh Lawson zaprezentował się jako całkiem udany Kasyapa.

WYCIĄG KOSMICZNY

Ten śmiały projekt został po raz pierwszy przedstawiony na Zachodzie w liście wysłanym do miesięcznika „Science” i opublikowanym 11 lutego 1966 roku z tytułem Satelitarna elongacja a prawdziwy zaczep niebieski. Autorami byli John D. Isaacs, Hugh Bradner i George E. Backus z Instytutu Oceanograficznego Scrippsa oraz Allyn C. Vine z Instytutu Oceanograficznego w Woods Hole. Może to nieco dziwne, że oceanografowie zajmują się kosmosem, ale przecież to jedyni ludzie (od kiedy zniknęły balony zaporowe), którzy na co dzień mają do czynienia z długimi kablami muszącymi przede wszystkim utrzymać własną masę (nawiasem mówiąc, postać doktora Allyn Vine’a została upamiętniona nazwaniem na jego cześć pojazdu podwodnego Alvin).

Później odkryto, że taki sam pomysł został rzucony już sześć lat wcześniej przez leningradzkiego inżyniera J. N. Artsutanowa („Komsomolskąja Prawda”, 31 lipca 1960). Artsutanow pisał o „kosmicznej kolejce linowej”, żeby użyć jego określenia, zdolnej wynieść dwanaście tysięcy ton dziennie na orbitę synchroniczną. To zdumiewające, jak niewielkie echo wzbudził ten pomysł. Jedynym nawiązaniem, jakie odnalazłem, jest jeden z malunków Aleksieja Leonowa i Sokołowa (opublikowany w książce Gwiazdy na nas czekają, Moskwa 1967). Na stronie 25 widnieje „kosmiczna winda” w działaniu, a podpis głosi: „…można powiedzieć, że satelita będzie stał nieruchomo na niebie i opuszczony z niego kabel stanie się gotową trakcją dla kolejki linowej. Taki wyciąg można zbudować, bez pomocy rakiet przewoziłby pasażerów i ładunki”. Wprawdzie kosmonauta Leonów dał mi egzemplarz tej książki jeszcze w roku 1968, podczas konferencji poświeconej pokojowemu wykorzystaniu przestrzeni kosmicznej, to treść obrazu nie od razu do mnie dotarła. I to pomimo faktu, że przedstawia wyciąg wznoszący się właśnie nad Sri Lanką! Zapewne uważałem wtedy, że obdarzony sporym poczuciem humoru po prostu sobie zażartował* [* Leonow jest też znakomitym dyplomatą. Po wiedeńskiej premierze filmu 2001: Odyseja kosmiczna, powiedział: „Teraz czuję się, jakbym już dwa razy był w kosmosie”. Po locie Apollo-Sojuz powiedział pewnie o trzech razach.].

Wiele wskazuje na to, że koncepcja kosmicznego wyciągu dojrzewa, że nadchodzi jego czas. Dowodzi tego fakt przytoczony w liście Isaacsa z roku 1966 — w ciągu dekady ten sam pomysł został niezależnie ogłoszony aż trzykrotnie. Najbardziej szczegółowy był artykuł Jerome’a Pearsona z Bazy Sił Powietrznych Wright-Paterson, opublikowany w „Acta Astronautica” z września-października 1975 r. (The Orbital Tower; a spacecraft launcher using the Earth rotational energy). Doktor Pearson zdumiał się wielce, usłyszawszy o wcześniejszych pracach, których nie miał, jak się okazuje, w komputerowym wykazie publikacji. Odkrył je dopiero dzięki mojemu pismu wystosowanemu do Izby Reprezentantów Komitetu Kosmicznego z lipca 1975 r. (patrz: The Vlew From Serendip).

Sześć lat wcześniej A. R. Collar i J. W. Flower w artykule A (Relatively) law Altitude 24-hour Satellite („Journal of the British Interplanetary Society”, vol. 22, str. 442-457, rok 1969) doszli do niemal identycznych wniosków. Dociekali, czy możliwe jest zawieszenie synchronicznego satelity komunikacyjnego na orbicie o wiele niższej niż normalnie stosowane 36 000 kilometrów. Nie zastanawiali się wprawdzie nad opuszczeniem z takiego satelity kabla na powierzchnię Ziemi, ale byli o krok od tego etapu.

Pora teraz, bym wspomniał też o mojej skromnej osobie. W roku 1963 napisałem tekst przyjęty przez UNESCO i opublikowany w lutowym numerze miesięcznika „Astronautics” z roku 1964 (obecnie dostępny też w książce Voices From the Sky). Tekst ten głosił: „Skoro mowa już o odleglejszych projektach, to należy wspomnieć szereg prac teoretycznych rozważających możliwość umieszczenia dwudziestoczterogodzinnego satelity na niskiej orbicie. Realizacja takiego przedsięwzięcia jest jednak uzależniona od rozwoju technologii i raczej w tym stuleciu nie nastąpi. Niemniej warto, aby studenci potraktowali zgłębianie tego zagadnienia w charakterze ćwiczenia dla umysłu”.

Te pierwsze „prace teoretyczne” to był oczywiście głos Collara i Flowera. Pospieszne obliczenia bazujące na wytrzymałości znanych materiałów nastawiły mnie sceptycznie do całego pomysłu, dlatego nie próbowałem rozpracować jego szczegółów. Gdybym wykazał się wtedy mniej konserwatywnym podejściem, lub też dłużej liczył te prowizoryczne słupki, to mógłbym pewnie wyprzedzić nawet samego Artsutanowa.

Ponieważ ta książka jest (jak mam nadzieję) przede wszystkim powieścią, a nie wykładem z dziedziny inżynierii tego i tamtego, wszystkich bliżej zainteresowanych szczegółami zagadnienia odsyłam do literatury przedmiotu. Ostatnie publikacje to Using the Orbital Tower to launch Earth-Escape Payloads Daily (publikacja konferencyjna z 27 Międzynarodowego Kongresu Federacji Astronautycznej, październik 1976) i istotny artykuł Hansa Moraveca A Non-Synchronous Orbital Skyhook (Doroczne Spotkanie Amerykańskiego Towarzystwa Astronautycznego, San Francisco, 18-20 października 1977).

Wiele zawdzięczam moi przyjaciołom, nieodżałowanemu A. V. Cleaverowi z Rolls-Royce’a, doktorowi inżynierowi Harry’emu O. Ruppemu, profesorowi astronautyki w monachijskim Łehrstuhl fur Raumfahrttechnic i doktorowi Alanowi Bondowi z Culham Laboratories. Wszyscy oni pomogli mi „skonstruować” wieżę orbitalną. Za wszelkie modyfikacje ich wizji jestem odpowiedzialny osobiście.

Walter L. Morgan (nic nie wiem o jego pokrewieństwie z Vannevarem Morganem) oraz Gary Gordon z COMSAT Laboratories i L. Perek z kosmicznej komisji ONZ dostarczyli mi wielu użytecznych informacji o stabilnych rejonach orbity synchronicznej i zwrócili moją uwagę na działające tam naturalne siły (przede wszystkim przyciąganie Słońca i Księżyca). Powodowałyby one spore oscylacje, szczególnie na osi północ-południe, tym samym Taprobane mogłoby nie być aż tak idealnym miejscem, jak sugerowałem, jednak i tak nadal lepszym, niż jakiekolwiek inne. Konieczność lokalizacji wyciągu na wysokiej górze też nie jest taka oczywista. Wiele zawdzięczam tu Samowi Brandowi z Naval Environment Prediction Research Facility w Monterey, który przekazał mi wiele informacji o równikowych wiatrach. Gdyby okazało się, że wieża może bezpiecznie zaczynać się też na poziomie morza, to wyspa Gan (Malediwy), słynna niedawno z operacji ewakuacyjnej w wykonaniu RAFu, stałaby się w dwudziestym drugim stuleciu najdroższym kawałkiem ziemi na planecie.

Pod koniec chcę jeszcze wspomnieć, jakkolwiek może się to komuś wydać dziwne, a nawet niepokojące, o pewnej koincydencji. Zaszła ona na wiele lat przed pojawieniem się pomysłu, aby napisać tę powieść, kiedy to zupełnie bezwiednie dałem się porwać urokowi późniejszej literackiej sceny zdarzeń. Od dziesięciu lat mieszkam w domu stojącym przy plaży mojej ukochanej Sri Lanki (patrz: Skarby Wielkiej Rafy Koralowej i The Mew from Serendip), która to wyspa okazuje się być kawałkiem lądu położonym najbliżej punktu gwarantującego — jak uznano — najlepszą dostępną geosynchroniczną stabilność orbity.

Tak zatem, starzejąc się z roku na rok, mam nadzieję ujrzeć tu także wiele innych reliktów wczesnej ery kosmicznej, kotłujących się w przestrzeni orbitalnego Morza Sargassowego bezpośrednio nad moją głową.


Colombo 1969–1978


I jeszcze jedno. Czasem zdarzają się takie zbiegi okoliczności, które pozostaje jednak uznać za czysty przypadek.

Poprawiając próbne wydruki tej powieści otrzymałem akurat od Jerome’a Pearsona egzemplarz wydawanego przez NASA przeglądu nowinek technicznych: TM-74174, A Space „Necklace” About the Earth. Jest to przekład artykułu G. Poliakowa zatytułowanego w oryginale „Opasanie Ziemi” i zamieszczonego pierwotnie w periodyku „Tiechnika Maładioży”, numer 4 z roku 1977, strony 41-43.

Ten krótki, ale działający na wyobraźnię tekst doktora Poliakowa z Astrachania opisuje szczegółowo onże Pierścień, ostatni z pomysłów Morgana. Podobnie uznaje go za naturalne przedłużenie wyciągu kosmicznego, niemal identycznego zresztą z tym opisanym w mojej powieści.

Pozdrawiam zatem doktora Poliakowa i zaczynam się zastanawiać, czy znów nie okazałem się zbytnim konserwatystą. Może wieża orbitalna powstanie o sto lat wcześniej, nie w dwudziestym drugim, ale dwudziestym pierwszym stuleciu.

Być może już nasze wnuki udowodnią, że niekiedy WIELKIE JEST PIĘKNE.


Colombo 18 września 1978

Загрузка...