IX

Pod koniec sierpnia poczułem się tak wyjałowiony umysłowo, jak bodaj nigdy jeszcze. Potencjał twórczy, zdolność do podźwignięcia problemów zmienia się w człowieku przypływami i odpływami, z których trudno zdać sobie samemu sprawę. Nauczyłem się stosować jako rodzaj testu – lekturę moich własnych prac, tych, które uważam za najlepsze. Jeśli dostrzegam w nich potknięcia, luki, jeśli widzę, że można było rzecz przeprowadzić lepiej, próba wypada pomyślnie. Jeżeli jednak odczytuję własny tekst nie bez podziwu, oznacza to, że jest ze mną niedobrze. Tak stało się właśnie na przełomie lata. Potrzebna okazała się – o tym wiedziałem też z długoletniej praktyki – dystrakcja, a nie odpoczynek. Zachodziłem więc coraz częściej do doktora Rappaporta, mego sąsiada, na wielogodzinne nieraz rozmowy. O samym kodzie gwiazdowym mówiliśmy rzadko i niewiele. Raz zastałem go przy dużych paczkach, z których wysypywały się zgrabne, lśniące kolorowe tomiki z bajecznymi okładkami. Spróbował wykorzystać jako „generator różnorodności”, której nam nie dostawało w konceptach, płody fantazji literackiej – tego popularnego zwłaszcza w Stanach gatunku, zwanego przez uporczywe nieporozumienie Science Fiction. Nie czytał takich książek jeszcze nigdy; był zły, oburzony nawet, ponieważ rozczarowały go swoją jednostajnością. – Oprócz fantazji jest w nich wszystko – powiedział. Zapewne, doszło do nieporozumienia. Autorzy nibynaukowych bajek dostarczają publiczności tego, czego ona pragnie: truizmów, obiegowych prawd, stereotypów, dostatecznie przebranych, udziwacznionych, aby odbiorca mógł jednocześnie pogrążać się w bezpiecznym zadziwieniu i pozostać nie wytrąconym ze swojej życiowej filozofii. Jeśli istnieje w kulturze postęp, to pojęciowy przede wszystkim, a tego literatura, zwłaszcza fantastyczna, nie tyka.

Rozmowy z doktorem Rappaportem były dla mnie cenne. Cechowała go tak charakterystyczna drapieżność i bezwzględność sformułowań, którą chętnie bym sobie przyswoił. Tematy naszych dyskusji były uczniackie: rozprawialiśmy o człowieku. Rappaport był „termodynamicznym psychoanalitykiem” po trosze i powiadał na przykład, że właściwie wszystkie podstawowe motory napędowe ludzkich działań można wyprowadzić wprost z fizyki – jeśli tylko dostatecznie szeroko pojętej.

Pad do destrukcji daje się wywieść wprost z termodynamiki. Życie jest oszustwem, próbą malwersacji, usiłowaniem obejścia praw, skądinąd nieuchronnych i nieubłaganych; izolowane od reszty świata, natychmiast wchodzi na drogę rozpadu, ta równia pochyła prowadzi do stanu normalnego materii, trwałej równowagi, która oznacza śmierć. Aby trwać, musi się żywić porządkiem, a ponieważ – wysoko uorganizowanego – nie ma go nigdzie poza życiem, skazane jest na samopożeranie się; trzeba niszczyć, aby żyć, karmić się ładem, który o tyle jest pokarmem, o ile pozwala się zrujnować. Nie etyka, lecz fizyka ustala taką prawidłowość.

Pierwszy zauważył to bodaj Schroedinger, ale on, zakochany w swoich Grekach, nie dostrzegł tego, co można by za Rappaportem nazwać hańbą życia, skazą immanentną, zakorzenioną w samej strukturze realności. Oponowałem, powołując się na fotosyntezę rośliny, one nie niszczą, a przynajmniej nie muszą niszczyć innych żywych ustrojów, dzięki spożywaniu kwantów słonecznych, na to Rappaport odpowiadał, że cały świat zwierzęcy jest pasożytem roślinnego. Drugą cechę człowieka, tę zresztą, którą dzieli on z wszystkimi niemal organizmami, płciowość, też, filozofując po swojemu, wywodził z termodynamicznej statystyki w jej informacyjnym odgałęzieniu. Bezład czyhający na wszelkie uporządkowanie sprawia, że informacja ulega zawsze w przekazach zubożeniu; aby przeciwdziałać śmiertelnemu szumowi, aby rozpowszechniać chwilowo zdobyty ład, koniecznie należy zestawiać wciąż ze sobą „teksty dziedziczne” konfrontacja taka, „sczytywanie”, które ma na celu usunięcie „omyłek”, stanowi właśnie usprawiedliwienie i przyczynę powstania dwupłciowości. A więc w informacyjnej fizyce przekazów, w teorii przesyłu tkwią sprawcy płci. Zestawienie każdopokoleniowe dziedzicznej informacji było musem, conditio, sine qua życie nie mogłoby się utrzymać, cała reszta biologiczna, algedoniczna, psychiczna, kulturowa – jest już pochodną, lasem konsekwencji, co wyrósł z tego twardego, prawami fizyki ukształconego ziarna.

Zwracałem mu uwagę na to, że takim trybem uniwersalizuje dwupłciowość, czyni ją stałą Wszechświata; uśmiechał się tylko, nigdy nie odpowiadał wprost. W innym wieku, w innej epoce zostałby bez wątpienia srogim mistykiem, systemotwórcą, w naszej, trzeźwionej nadmiarem odkryć rozrywających jak szrapnele każdą systemową spójność, jednocześnie przyspieszającej jak nigdy postęp i zniechęconej do niego, był tylko komentatorem i analitykiem.

Mówił mi raz, pamiętam, że rozważał możliwość zbudowania czegoś w rodzaju metateorii systemów filozoficznych albo też takiego programu ogólnego, który pozwoliłby twórczość tę zautomatyzować: odpowiednio nastawiona maszyna produkowałaby najpierw systemy istniejące, a potem, w lukach pozostałych przez niedopatrzenia lub niekonsekwencję wielkich ontologów, wytwarzałaby nowe – ze sprawnością automatu produkujące śrubki lub trzewiki I nawet zabrał się do tej roboty, ułożył słownik, składnię, reguły transpozycji, kategorialne hierarchie, coś w rodzaju metateorii typów, semantycznie dokształconej, lecz uznał potem zadanie za jałowe, niewartą dalszego wysiłku zabawę, gdyż nic z niej nie wynikało oprócz samej możliwości generowania owych sieci, klatek czy gmachów, a niechby i kryształowych pałaców, zbudowanych ze słów. Był mizantropem i nic dziwnego, że przy jego łóżku, jak przy moim Biblia, leżał Schopenhauer. Koncepcja podstawienia pod pojęcie materii pojęcia woli wydawała mu się zabawna.

– Równie dobrze można by właściwie określić „to” – tajemnicą po prostu – mówił – i kwantować, rozsiewać, uginać na kryształach, skupiać i rozrzedzać tajemnicę; jeśli się znów uzna, że „wola” może być wyobcowana totalnie z wnętrza czujnych jestestw, a jeszcze przypisze się jej jakiś rodzaj „samoruchu”, ową skłonność do wiecznej bieganiny krzątliwej, która tak jest w atomach irytująca, bo sprawia same kłopoty; nie tylko matematyczne, cóż właściwie broni nam pogodzenia się z Schopenhauerem? – Twierdził, że czas renesansu owej schopenhauerowskiej wizji jeszcze nadejdzie. Zresztą wcale nie był tylko apologetą tego małego, wściekłego, zapamiętałego Niemca.

– Jego estetyka jest niekonsekwentna. Zresztą może nie umiał tego wyrazić, nie pozwalał mu „genius temporis”. W latach pięćdziesiątych byłem raz świadkiem próbnej eksplozji atomowej. Czy pan wie, panie Hogarth (inaczej się do mnie nie zwracał), że nie ma nic piękniejszego nad kolory grzyba atomowego? Żaden opis, żadne zdjęcia barwne nie są w stanie oddać tego cudu, który trwa zresztą kilkanaście sekund, potem, od dołu, wschodzi brud wciągnięty ssaniem, kiedy ogniowy pęcherz się rozpręża. Później ogniowa kula, jak balon zerwany, ucieka w chmury, i cały świat staje się na mgnienie wyrzeźbiony w różu – Eos Rhododaktylos… Dziewiętnasty wiek twardo wierzył, że to, co mordercze, musi być ohydne. My wiemy już, że może być piękniejsze od gajów pomarańczowych. Potem wszystkie kwiaty zdają się zgaszone, mętne – i to dzieje się w miejscu, w którym radiacja zabija w ułamku sekund!

Słuchałem go schowany w fotelu, a nieraz, wyznam, traciłem nawet wątek tego, co mówił. Mój mózg, jak stary koń mleczarza, wracał uparcie na jeden i ten sam szlak, kodu, tak że rozmyślnie przymuszałem się, by nie wracać w ową stronę, bo zdawało mi się, że jeśli zostawię ją odłogiem, coś tam może samo zakiełkuje. Takie rzeczy zdarzają się czasem.

Innym moim rozmówcą był Tihamer Dill, właściwie – Dill junior, fizyk, którego ojca znałem – ale to cała historia. Dill senior wykładał matematykę jeszcze na uniwersytecie w Berkeley. Był wtedy dość znanym matematykiem starszego pokolenia, z opinią doskonałego pedagoga jako równy i cierpliwy, choć wymagający – dlaczego nie znalazłem uznania w jego oczach, nie wiem. Zapewne, różniliśmy się stylem myślenia, ponadto fascynowała mnie dziedzina ergodyki, którą Dill lekceważył, ale czułem zawsze, że nie chodzi tylko o kwestie czysto matematyczne. Przychodziłem do niego z moimi pomysłami, do kogóż miałem iść, a on gasił mnie jak świecę, od niechcenia, odsuwał na bok to, co pragnąłem przedstawić, wyróżniając jednocześnie mego kolegę, Myersa. Czuwał nad nim jak nad wschodzącym pączkiem różanym.

Myers szedł w jego ślady, przyznaję zresztą, że niezły był w kombinatoryce, którą już wtedy miałem jednak za gałąź usychającą. Uczeń rozwijał myśl mistrza, więc mistrz wierzył w niego – ale jednak nie było to takie proste. Może Dill żywił do mnie odruchową, animalną niejako antypatię? Czy byłem zbyt natrętny jako nazbyt pewny siebie, swoich możliwości? Głupi byłem na pewno. Nie rozumiałem nic, ale nie czułem do Dilla ani krzty żalu. Owszem, Myersa nie cierpiałem i pamiętam jeszcze milczącą, rozkoszną satysfakcję, której doznałem po latach podczas przypadkowego z nim spotkania. Pracował jako statystyk w jakiejś firmie samochodowej, bodajże w General Motors.

To, że Dill tak całkowicie się zawiódł na swym wybrańcu, nie wystarczyło mi jednak. Życzyłem sobie zresztą nie jego klęski, lecz nawrócenia na wiarę we mnie. Toteż nie było chyba takiej większej z moich młodzieńczych prac, której bym nie kończył wyobrażając sobie wzrok Dilla na moim manuskrypcie. Wiele wysiłku kosztował mnie dowód, że Dillowska kombinatoryka wariacyjna jest tylko niedoskonałą aproksymacją ergodycznego teorematu! Żadnej chyba rzeczy ani przedtem, ani potem nie polerowałem z takim trudem; i nie jest nawet bezsensowne przypuszczenie, że cała koncepcja grup, później nazwanych grupami Hogartha, wzięła się z owej cichej pasji, w której trwałym napływie przeorałem aksjomatykę Dilla, a potem, jak gdyby chcąc jeszcze coś zrobić ponadto, jakkolwiek właściwie nic nie było już tam do roboty – zabawiłem się w matematyka, żeby całej owej anachronicznej koncepcji przypatrzyć się niejako z wysoka, mimochodem, chociaż niejeden z tych, co już mi wróżyli wtedy wielki lot, dziwił się moim tak marginalnym zainteresowaniem.

Oczywiście nikomu nie wyznałem właściwego motoru, ukrytych motywów owej pracy. Czego się spodziewałem właściwie? Nie liczyłem przecież na to, że Dill doceni mnie, przeprosi za Myersa, wyzna, jak bardzo się mylił. Myśl o jakiejś Canossie tego krogulczego i jakby bezwiecznego, krzepkiego starca była zbyt absurdalna, aby przez chwilę chociaż mogła postać mi w głowie. Niczego więc zgoła nie wyobrażałem sobie w postaci ziszczenia. Sprawa była już zbyt na to wstydliwa i ciasna. Nieraz ktoś ceniony, szanowany, kochany nawet przez wszystkich najbardziej dba w skrytości ducha o kogoś stojącego obojętnie poza kręgiem apologetów, chociaż może i drugorzędnego w oczach świata, nieważnego całkiem.

Kim był w końcu Dill senior? Szeregowym wykładowcą matematyki, jakich są w Stanach dziesiątki. Ale takie racjonalizacje nic by mi nie pomogły, tym bardziej że wtedy nie wyjawiałem nawet sobie sensu i celu moich idiosynkrazji ambicjonalnych. Otrzymując jednak z drukami sprasowane, świeże, jakby w nowym blasku stające egzemplarze prac, miewałem chwile jasnowidzenia, jawił mi się suchy, tyczkowaty Dill, sztywny, z twarzą podobną do twarzy Hegla z portretów, a Hegla nie znosiłem, czytać go nie mogłem, bo taki był pewny tego, że to sam Absolut przemawia przez niego ku większej chwale pruskiego państwa. Hegel nie miał, jak sądzę teraz, nic do rzeczy – podstawiałem go na miejsce innej osoby.

Z daleka widziałem Dilla parę razy na zjazdach i konferencjach, obchodziłem go udając, że go nie poznaję. Raz nawet sam do mnie zagadał, grzecznie, wymijająco, a ja udałem, że muszę właśnie wyjść, właściwie niczego już nie chciałem od niego – jak gdyby potrzebny był mi tylko w wyobrażeniu. Po publikacji mojej głównej pracy doszło do deszczu pochwał, do pierwszej biografii, czułem się bliski niewysłowionego celu i właśnie wtedy spotkałem go. Słuchy o jego chorobie doszły mnie wprawdzie, ale nie przypuszczałem, żeby mogła go aż tak odmienić. Zobaczyłem go w wielkim magazynie samoobsługowym. Popychał przed sobą wózeczek z puszkami, a ja szedłem tuż za nim. Otaczał nas tłum. Dostrzegłem szybkim, ukradkowym spojrzeniem jego workowate obrzmiałe, odęte policzki i jednocześnie z rozpoznaniem poczułem coś w rodzaju rozpaczy. Był to zmalały, brzuchaty starzec o mętnym wzroku, z nie domkniętymi ustami, powłóczący nogami w wielkich kaloszach; na kołnierzu tajał mu śnieg. Popychał swój wózeczek, popychany przez zbiegowisko, a ja wycofywałem się pospiesznie, przerażony, z jego pobliża, dbając o to tylko, żeby jak najszybciej wyjść, a właściwie uciec. Straciłem w okamgnieniu przeciwnika, który bodaj nigdy nie dowiedział się o tym, że nim był. Przez jakiś czas potem czułem w sobie pustkę jak po utracie kogoś bardzo bliskiego. Ów rodzaj podniecającego wyzwania, zmuszającego do napięcia całej mocy myśli, znikł raptownie. Prawdopodobnie ów Dill, który stale za mną chodził i patrzał zza mego ramienia na pokreślone rękopisy, nigdy nie istniał. Kiedy przeczytałem lata później o jego śmierci, nie obeszła mnie już nic. Ale długo trwało, nim zasklepiło się we mnie to opróżnione miejsce.

Wiedziałem, że ma syna. Dilla juniora poznałem dopiero w Projekcie. Matkę miał, zdaje się, Dill junior Węgierkę i stąd osobliwe imię, które przywodziło mi na myśl Tamerlana. Choć junior, nie był już młody. Należał do podstarzałych młodzianków. Są ludzie jakby przeznaczeni tylko dla jednego wieku. Baloyne na przykład wycelowany jest w potężnego starca, który wydaje się jego formą właściwą, ku jakiej dąży z pośpiechem, bo wie, że nie tylko nie straci wówczas energii, ale ją ubiblijni jeszcze i stanie poza wszelkim posądzeniem o słabość. Bywają ludzie, konserwujący rysy nieodpowiedzialnego dojrzewania. Takim był Dill junior. Z ojca miał postawę – solenności, wypracowania każdego gestu: nie należał na pewno do ludzi, którym jest wszystko jedno, co dzieje się w każdej chwili z ich rękami albo i twarzą. Był tak zwanym „fizykiem niespokojnym”, trochę jak ja – niespokojnym matematykiem, ponawiał bowiem przenosiny i przez pewien czas pracował w zespole biofizyków Andersona. U Rappaporta doszło między nami do zbliżenia, które kosztowało mnie nieco wysiłku, bo nie był mi Dill sympatyczny, lecz przemogłem się, niejako przez pamięć seniora. Jeżeli to jest niedostatecznie zrozumiałe, mogę tylko przyświadczyć, że dla mnie właściwie też, ale tak było.

Wielospecjaliści zwani u nas czasem „uniwersałami”, byli w wielkiej cenie; Dill należał do twórców syntezy Żabiego Skrzeku. Ale tematów, związanych bezpośrednio z Projektem, na wieczornych konwersatoriach Rappaporta raczej unikano. Przed pracą u Andersona Dill znalazł się – bodaj z ramienia UNESCO – w grupie badawczej, która miała opracować projekty przeciwdziałania demograficznej eksplozji ludzkości. Opowiadał o tym z satysfakcją. Było tam trochę biologów, socjologów, genetyków wraz z antropologami. Oczywiście i sławy w postaci noblistów.

Jeden z nich uważał wojnę atomową za jedyne zbawienie przed potopem ciał. Rozumowanie przedstawiało się zresztą poprawnie. Ani pigułki, ani perswazja nie zahamują przyrostu naturalnego. Niezbędne jest jakieś planujące wtargnięcie w obręb rodziny. Nie w tym rzecz, że każdy projekt brzmi albo makabrycznie, albo groteskowo, jak np. propozycja, by „zezwolenie na dziecko” można było zdobyć dopiero zgromadziwszy pewną ilość punktów, za walory psychofizyczne, za umiejętności wychowawcze i tak dalej.

Można wymyślać takie mniej lub bardziej racjonalne programy, ale nie można wprowadzić ich w życie. Rzecz zawsze w końcu wiedzie do ograniczenia tych swobód, jakich tknąć nie odważył się, od narodzin cywilizacji, żaden ustrój. Żaden ze współczesnych nie miał na to, ani dość siły, ani autorytetu. Wypadłoby walczyć i z najpotężniejszym z popędów ludzkich, i z większością kościołów, i z fundamentem praw człowieka, danym tradycją. Natomiast po kataklizmie atomowym sroga reglamentacja związków i urodzin byłaby doraźną i życiową koniecznością, bo inaczej zwyrodniała od radiacji plazma dziedziczna dałaby początek niezliczonej rójce potworów. Taka doraźna reglamentacja mogła potem przejść w system ustawowy, zawiadujący rozmnażaniem się gatunku, już jako korzystnym sterowaniem jego ewolucją i liczebnością.

Wojna atomowa jest, zapewne, przeraźliwym złem, lecz jej dalsze konsekwencje mogą okazać się dobre jako zbawienne. W tym duchu wypowiedziała się część uczonych, inni sprzeciwili się i do sformułowania zaleceń jednoznacznych nie doszło.

Historia ta wzburzyła Rappaporta, im zaś bardziej się gorączkował, tym chłodniej, z wewnętrznym uśmieszkiem odpowiadał mu Dill. Intronizacja rozumu jako władcy – mówił Rappaport – jest równoznaczna z oddaniem się w opiekę obłędowi logiczności. Radość ojca, wywołana tym, że jego dziecko podobne jest do niego, nie ma żadnej racjonalnej wartości, zwłaszcza gdy ojciec to osobnik tuzinkowy, nieutalentowany – ergo, należy zakładać „banki spermy” ludzi najużyteczniejszych społecznie i sztucznym zapłodnieniem rozmnażać dzieci podobne do takich rozpłodowców, więc wartościowe. Ryzyko związane z założeniem rodziny można uznać za wysiłek marnowany społecznie, ergo, należy kojarzyć pary wedle kryteriów selekcji uwzględniającej dodatnie skorelowanie cech fizycznych i psychicznych małżonków. Nie zaspokojone pożądania budzą frustracje, zakłócające równy bieg społecznych procesów – ergo wszystkie pożądania należy albo zaspokajać naturalnie, albo równoważnikami technicznymi, bądź wreszcie usuwać chemicznie lub chirurgicznie ośrodki, które te pożądania rodzą.

Przed dwudziestu laty podróż z Europy do Stanów trwała siedem godzin; kosztem osiemnastu miliardów dolarów skrócono ten czas do pięćdziesięciu minut. Wiadomo już, że dzięki dalszym miliardom ten czas lotu uda się skrócić o połowę. Pasażer, wysterylizowany na ciele i umyśle (żeby nie zawlókł do nas ani azjatyckiej grypy, ani azjatyckich myśli), naładowany witaminami i widowiskiem filmowym z puszki, będzie mógł przenosić się z miasta do miasta, z kontynentu na kontynent, z planety na planetę – coraz pewniej i szybciej, a wizja takiej fenomenalnej sprawności instrumentów opiekuńczych ma zatkać nam usta, byśmy nie zdołali spytać, do czego właściwie te błyskawiczne peregrynacje służą. Tempa takiego nie mogło znieść nasze stare, zwierzęce ciało, przenosiny z półkuli na półkulę zbyt szybkie rozstrajają rytm jego snu i czuwania, lecz szczęśliwie wynaleziono środek chemiczny, który ów rozstrój usuwa. Co prawda środek ów czasem sprowadza depresję, ale są inne, podnoszące na duchu; wywołują one chorobę wieńcową, lecz można z kolei w tętnice serca wtykać rurki polietylenowe, żeby się nie zatykały.

Uczony w takich sytuacjach zachowuje się jak tresowany słoń, którego poganiacz ustawia czołem do przeszkody. Posługuje się siłą rozumu, jak słoń – siłą mięśni, to znaczy na zlecenie; jest to niezwykle wygodne, ponieważ uczony dlatego okazuje się gotowy na wszystko, bo za nic już nie odpowiada. Nauka staje się zakonem kapitulantów; rachunek logiczny ma zostać automatem zastępującym człowieka jako moralistę; podlegamy szantażowi „wiedzy lepszej”, która ośmiela się twierdzić, że wojna atomowa może być czymś wtórnie dobrym dlatego, ponieważ wynika to z arytmetyki. Dzisiejsze zło okazuje się jutrzejszym dobrem, ergo, to zło też jest pod pewnymi względami dobre. Rozum przestaje słuchać intuicyjnych podszeptów emocji, ideałem staje się harmonia doskonale skonstruowanej maszyny, ma się nią stać cywilizacja w całości i każdy jej członek z osobna.

Tym samym cywilizacyjne środki wymieniono na cele i za ludzkie wartości podstawiono wygody; reguła nakazująca zastępować korki w butelkach kapslami, a kapsle – plastykowymi kapturkami, odskakującymi od prztyczka palcem, jest niewinna jako ciąg udoskonaleń, który ma ułatwić nam otwieranie flaszek. Ta sama reguła, zastosowana do perfekcjonowania ludzkiego mózgu, staje się czystym szaleństwem; każdy konflikt, każdy trudny problem zrównany zostaje z opornym korkiem, który należy wyrzucić, i, zastąpić odpowiednią łatwizną. Baloyne nazwał Projekt – Masters Voice, bo to hasło jest dwuznaczne: głosu jakiego Pana właściwie mamy słuchać – tego z gwiazd, czy tego z Waszyngtonu? W gruncie rzeczy jest to operacja „Lemon Squeeze” – wyciśnięcia, jak cytryny, nie naszych mózgownic, ale kosmicznego przesłania, lecz biada mocodawcom i ich sługom, jeśli się naprawdę uda.

Takimi rozmowami wieczornymi zabawialiśmy się w drugim roku trwania prac MAVO, w wyraźniejącej aurze niedobrych przeczuć, które zwiastowały to, co niebawem miało „Operację Lemon Squeeze” wypełnić treścią nie ironiczną już, ale złowrogą.

Загрузка...