– Będziemy jechać całą noc – zdecydował Dominik.
– Dobrze – zgodziła się Villemo.
Tak się jednak nie stało. Konie były bardzo zdrożone. Musieli stanąć w małej wiosce, by odpoczęły, pojadły trochę i napiły się przy starej studni.
– Szczerze mówiąc, Dominiku… nie chciałabym, żebyśmy przeze mnie się opóźniali, ale mojemu koniowi trzeba nieco pofolgować.
– To samo myślałem o moim.
– Może niech poskubią trochę trawy tam przy tym starym wiatraku? My sami w tym czasie znajdziemy jakąś gospodę, każde swoją, rzecz jasna. A jeśli nie, to przynajmniej każde swój pokój.
– Świetny pomysł – rzekł Dominik.
Podprowadzili konie do opuszczonego wiatraka o skrzydłach zwisających jak stare, podarte chorągwie. W pobliżu nie było żadnych budynków, tylko resztki jakiegoś muru.
– Nie wygląda na to, że naruszamy czyjąś własność – mruknął Dominik i puścił konie wolno.
– Posłuchaj! – zwróciła jego uwagę Villemo. – Co to może być?
Nasłuchiwali dość długo. W mroku niewiele można było dostrzec.
– To duży oddział jeźdźców z południa – stwierdził Dominik. – Zatrzymali się na popas we wsi przed gospodą.
– Sądząc po tych wrzaskach, są nieźle pijani.
– Tak, miejmy nadzieję, że to Szwedzi. Ale jeśli Duńczycy?
– Duńczycy? Tak daleko na północy? Już?
– Dlaczego nie? Wzięli przecież Helsingborg. A stamtąd to już niedaleko. Tak czy inaczej zajęli nam gospodę, nie możemy tam iść.
– Myślisz, że tutaj mogą nas zobaczyć?
– Sylwetki na tle nieba chyba tak. Chodź, schowamy się we młynie.
Poszła za nim posłusznie.
– To mogą być Duńczycy – bąknęła.
– Tego się właśnie boję, a nie mamy jak sprawdzić.
– Co zrobimy z końmi?
– Oni mają własnych pod dostatkiem. Pospiesz się! Jeśli są pijani, to przed niczym się nie cofną.
Schowali się w cieniu wiatraka. Dominik po omacku odszukał zamek w drzwiach, otworzył i pociągnął ją za sobą.
Wewnątrz panowały zupełne ciemności. Villemo miała wrażenie, że oślepła.
– Ostrożnie – przestrzegał Dominik. – Nie chodź zbyt daleko. Niewiele wiem o wiatrakach, ale mogą być jakieś dziury w podłodze czy Bóg wie co.
Stanęli pod ścianą niedaleko drzwi. Dominik zamknął je od środka na skobel, nikt nie mógł teraz wejść. Byli bezpieczni.
I znowu sami.
Właśnie takiej sytuacji powinni byli unikać.
– Wiesz co – powiedziała Villemo. – Myślę, że jest nam to pisane. Los pcha nas sobie nawzajem w ramiona, żebyśmy nie wiem jak się temu przeciwstawiali.
– Uważasz, że teraz się przeciwstawiamy? – uśmiechnął się niepewnie.
– Ty pewnie tak.
– Niezbyt mocno.
– Dziękuję – odparła szczerze. – Miło, że mi to mówisz.
– Miło? – wykrzyknął gorączkowo. – Ja twoim zdaniem jestem miły? Ja jestem opętany myślą, żeby być z tobą sam na sam. O Boże, jak wiele świat od nas wymaga!
Skrzydła wiatraka najwyraźniej były obluzowane. Od czasu do czasu skrzypiały przejmująco, co odbijało się w całym wnętrzu jakimś upiornym echem.
Dominik stał zbyt blisko Villemo.
Ramię przy ramieniu. Udo przy udzie. Ciepło męskiego ciała. Ciepło Dominika… Dominika.
Ja nie mam nic pod spodem, myślała.
Jej ciało reagowało na jego bliskość gwałtownie. Przeniknął ją dreszcz. Pożądanie zupełnie ją obezwładniało.
Gdybym tak teraz rzuciła mu się w ramiona…
– Nie! – jęknęła i zaczęła się od niego odsuwać. Macała rękami ścianę, potykała się, nic nie widząc w ciemnościach. Byle dalej od niego!
– Villemo!
– Zostaw mnie, ja już nie mogę dłużej – szlochała histerycznie. – I nie chcę się już zachowywać jak rozpustnica. Nie chcę się za tobą uganiać, to przestało być zabawne, chcę tylko spać. Spać przez tysiąc lat. Ty możesz wykazywać silną wolę, stawiać opór, a ja będę…
– Ciii, Villemo – przerwał jej stłumionym głosem, dogonił ją i chwycił mocno za nadgarstki. – Skąd wiesz, ile ja jestem w stanie znieść?
– Puść mnie – szepnęła.
Ale on nie puszczał.
Ręce Dominika… Silne, zdecydowane. Jego ciało tak blisko, że czuła je, choć jej nie dotykał.
Jego drżący oddech. Cisza starego młyna. Taka cisza, jakby wszystkie istoty, które się tu gnieżdżą, młyńskie duszki i inne trolle, wstrzymały oddech i czekały.
Pulsowanie w całym ciele.
Nagle uświadomiła sobie, że Dominik się modli.
– Najświętsza Matko Boża – szeptał udręczony – Jezu Chryste, pomóżcie mi! Pomóżcie mi, bym nie wyrządził krzywdy mojej ukochanej! Jezu, spraw, bym pamiętał o niebezpieczeństwie. Daj mi siły, bym nie zabijał mojej miłości!
Villemo była wdzięczna, że nie powiedział: „mojej grzesznej miłości”. Ona bowiem w ich wzajemnej miłości niczego grzesznego nie dostrzegała.
Ale Villemo nie była już sobą. Była istotą stworzoną dla Dominika, była mu przeznaczona od początku świata, żyła tylko dla niego, płonęła, drżała w tej dzwoniącej ciszy z oczekiwania. Była niczym zwierzę, samica oczekująca na swego wybranka…
– Villemo – szepnął Dominik wstrząśnięty. – Twoje oczy błyszczą…
– Naprawdę? – mruknęła niewyraźnie. – Myślałam, że one błyszczą tylko w gniewie.
Tłumiony płacz dławił boleśnie jej piersi, ale ona już zrezygnowała. Rozpalona, drżąca, lecz gotowa się podporządkować jego woli.
– Płoną jakimś strasznym żarem.
– Odbija się w nich moja dusza. Dominiku, zostaw mnie i idź swoją drogą!
– Dlaczego? Kto za nas decyduje?
On się poddał, zrezygnował z oporu? O Boże, dopomóż nam!
– Tengel Zły zadecydował o naszym życiu – odparła.
Skrzydła wiatraka skrzypnęły znowu – ostrzegawczo, przeraźliwie.
Dominik na moment zwolnił uścisk, ona przywołała na pomoc cały swój rozsądek i wyswobodziła się z jego objęć. Krew tłukła się w żyłach z taką siłą, że zdawało się, iż zaraz popękają. Jej ciało gotowe było przyjąć Dominika.
Zdążyła zrobić zaledwie parę kroków, gdy objął ją znowu. Tym razem chwycił ją mocno w ramiona.
Villemo poddała się bez protestu, a on całował ją, szalony, pokonany. Już nie był w stanie trzeźwo oceniać sytuacji…
Villemo też z trudem pojmowała, co się dzieje.
Ręce Dominika rozpinały jej ubranie. Słyszała jego zdyszany oddech, czuła jego usta, język.
– Nie – szepnęła.
Dominik nie potrafił opanować drżenia. Całował jej szyję i ramiona, próbując jednocześnie zsunąć z nich suknię.
Villemo ocknęła się na chwilę z oszołomienia i stwierdziła, że niecierpliwie stara się odpiąć miedzianą sprzączkę jego pasa. Z chrzęstem metalu pas opadł na ziemię jednocześnie z jej suknią.
Co my robimy, pomyślała półprzytomna, ale w następnej chwili przestała w ogóle myśleć.
Dominik przycisnął ją do ściany. Czuła tuż przy sobie całe jego ciało, jego męskość. Jak w gorączce, bez najmniejszego skrępowania rozpinała mu koszulę, pomagała zdjąć. Czuła pulsujący ból w dole brzucha, była rozpalona i obrzmiała. Spostrzegła, że Dominik zrywa z siebie ubranie z niecierpliwością, jakiej nigdy przedtem u niego nie widziała. Tuliła się do niego, wstrząsana spazmami. Gdy uświadomiła sobie, że jest nagi, że całym ciałem może dotykać jego gorącej skóry, doznała zawrotu głowy. Miała wrażenie, że opuściły ją wszystkie siły, nogi się pod nią ugięły i, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, osunęła się na chropowatą drewnianą podłogę. Dominik pochylił się nad nią, gotów wziąć ją w posiadanie. Nie była w stanie myśleć, ciało wymknęło się jej spod kontroli i podążało własnym torem. W pozbawiającym ją woli oszołomieniu słyszała, że ktoś krzyczy, to chyba ona sama… ale to nie był dotkliwy ból, cofnęła się tylko na moment, po czym znowu wyszła na spotkanie ukochanego bez lęku i bez wahania. Miała wrażenie, że jej zdolność mówienia przeniosła się teraz w koniuszki palców. W nich było życie, tam znajdowała się jej dusza, opuszki drgały przy zetknięciu z jego skórą, odczuwały dotyk w zupełnie inny sposób niż dotychczas. Palce gładziły biodra Dominika z jakąś niezwykłą delikatnością, błądziły po jego plecach, krążyły po wilgotnych od potu ramionach.
– O, ukochana – szeptał Dominik. – O, moja ukochana, najdroższa! Tyle lat…
Zapomnieli o wszelkich zakazach. Zapomnieli o świecie, nawet o tym młynie, w którym się schronili. Nie wiedzieli, gdzie są.
Połączyli się w cudownym upojeniu, w którym rozpływało się napięcie tych lat, gdy szli do siebie uparcie, wbrew wszystkiemu.
Spełnienie przyszło gwałtowne, zawierała się w nim cała tęsknota i wszystek ból, który przeżyli. Najpierw Villemo… A potem Dominik krzyknął, skulił się w jej objęciach i znieruchomiał. Długo głęboko oddychał, jakby mu przedtem brakowało powietrza, a potem rzekł:
– I do czego mogłoby mi być potrzebne niebo?
To mocne słowa w ustach człowieka wierzącego tak szczerze jak Dominik.
Choć jako kochanek nie miał żadnego doświadczenia, dobrze wiedział, czego Villemo pragnie. Gdy gorączka opadła i głód został nasycony, zamknął ją na długo w czułych objęciach. Leżał na plecach, ona przytuliła policzek do jego piersi. Jedną ręką wolno gładził jej krótkie, kędzierzawe włosy, a drugą przygarnął ją mocno do siebie.
– Moja ukochana – szeptał. – Moja najdroższa, jedyna…
Ona wzdychała zadowolona i przytulała się jeszcze mocniej do niego.
– Uczyniłaś mnie szczęśliwym, Villemo. To właśnie teraz jestem szczęśliwy, pełen ciepła i spokoju, a nie wtedy, gdy byliśmy razem. Bo wtedy wszystko było takie gwałtowne, gnała nas jakaś dojmująca potrzeba, dławiąca, domagająca się spełnienia.
– Tak, masz rację.
– Ale nie odczuwam ani strachu, ani poczucia winy. To się musiało stać, Villemo.
– Mogłam przecież nie jechać za tobą.
– I skazać nas na lata samotności? Na tęsknotę nie znajdującą ukojenia? A byłoby to tylko odsunięcie nieuniknionego na pewien czas, wypełniony rozpaczą. Nie, kochanie. Postąpiłaś słusznie. Sądzę, że ty i ja jesteśmy sobie przeznaczeni. Tak chciał los i nie mogliśmy tego zmienić.
– Ja też tak myślę.
– Nie martw się o przyszłość – mówił dalej, a ona słyszała echo tych słów dochodzące z jego piersi. – Pierwsze co zrobimy, gdy tylko się rozwidni, to poszukamy jakiegoś księdza i weźmiemy ślub.
– Och, Dominiku! – pisnęła Villemo i uszczypnęła go delikatnie. – Ale czy myślisz, że on zechce? Udzielić ślubu takiemu oberwańcowi jak ja?
– A jakie może mieć zastrzeżenia? Niech no tylko spróbuje!
Dotknęła jego szyi.
– Dominiku… Ty należysz do kościoła rzymskokatolickiego?
– Nie, nie. Mama bardzo chciała, ale jakoś nic z tego nie wyszło.
– Ale jej religijność wywarła na ciebie wpływ; zauważyłam to wiele razy.
– Tak, chyba tak. Zresztą mam wiele sympatii dla jej wiary. Daje człowiekowi pewniejsze oparcie, budzi więcej zaufania niż nasza. Protestantyzm jest mniej zasadniczy, wydaje mi się jakby słabszy.
– Tak sądzisz? – bąknęła Villemo, czując, że znalazła się na niepewnym gruncie.
Uścisnął ją mocno.
– Znam twoją rezerwę wobec kościoła, Villemo. To sprawa dziedzictwa. Chcę, żebyś wiedziała, że dla mnie nie ma to żadnego znaczenia, moja miłość nie osłabnie z tego powodu.
– Dziękuję ci. Ale wcale nie jestem pewna, czy mam to traktować jako łaskę, czy wręcz przeciwnie.
Dominik roześmiał się cicho.
Zostali w wiatraku do rana. Początkowo nie mieli takiego zamiaru, ale po jeszcze jednym, zupełnie nieoczekiwanym miłosnym uniesieniu po prostu zasnęli, mocno objęci, i obudzili się dopiero, gdy pierwsze promienie słońca zaczęły przenikać przez szpary w ścianach budynku.
Przestraszyli się, widząc, jak bardzo zrujnowane jest jego wnętrze. Sczerniałe belki, dziurawe ściany, brud i mysie odchody na podłodze…
Czym prędzej opuścili schronienie. Odnaleźli konie, a potem wykąpali się dokładnie w pobliskim strumyku. Starali się jak mogli wyszczotkować i doprowadzić do porządku ubrania, suszyli w słońcu włosy.
Wkrótce spostrzegli, że dobra pogoda się kończy. Za słońcem ciągnął się długi welon chmur. Zrazu lekki, gęstniał z minuty na minutę i niebo szarzało nieprzyjemnie.
Dominik dotrzymał obietnicy. Odszukał proboszcza tej małej hallandskiej parafii i poprosił o błogosławieństwo dla ich związku, bo, tłumaczył duchownemu, niezwłocznie musi wracać do służby.
Pastor przyglądał im się zdumiony, uważnie studiował papiery Dominika, patrzył na niezwykłą fryzurę Villemo, przywodzącą na myśl powszechnie wówczas stosowaną metodę karania – golenie głowy. Musiało się to zdarzyć jakiś czas temu, myślał czcigodny sługa boży; wielkie nieba, co tego szlachetnego oficera łączy z taką kobietą?
– Jesteście krewnymi? – zapytał, przyglądając się ich oczom.
– Tak, dość dalekimi kuzynami, w piątym pokoleniu. Pastor się waha, jak widzę. Mogę zapewnić, że reputacja mojej przyszłej żony jest bez skazy. Po prostu podróżowała po kraju wroga w męskim przebraniu. Tak było bezpieczniej i stąd te krótkie włosy.
Potrząsnął niedwuznacznie sakiewką.
– No więc? Czas nagli.
Pastor śledził ruchy sakiewki.
– Sam nie wiem…
Villemo wtrąciła się bezceremonialnie:
– Nie potrzeba przygotowywać kościoła. Wystarczy nam dom pastora. Dla mego przyszłego męża każda minuta jest droga.
Ostatecznie pastor się zgodził. W obecności pastorowej i woźnicy Villemo i Dominik uklękli przed małym domowym ołtarzem. Villemo odpowiadała drżącym głosem, mniej więcej we właściwych miejscach, choć bardzo jej było spieszno, głos Dominika natomiast był czysty i po męsku głęboki.
Przepełniona wzniosłymi uczuciami Villemo opuściła plebanię u boku męża, Dominika Linda z Ludzi Lodu. Ona sama nazywała się teraz Villemo córka Kaleba, ale już nie Elistrand, lecz także Lind z Ludzi Lodu. Jej dziecko też tak się będzie nazywać…
Jej dziecko? O, nie! Tak daleko w przyszłość nie chciała wybiegać! Od przyszłości oddzielała ich bariera lęku, a także tęsknota, którą trudno wyrazić, i coś, co było dla nich tabu.
Zanim dosiedli koni, Dominik objął ją mocno i na chwilę świat przestał dla nich istnieć. Villemo pozwalała płynąć łzom, a Dominik ich nie wycierał. Wiedział bowiem, że to łzy szczęścia i że w tym momencie trzeba odsunąć na bok wszelkie myśli o przyszłości, o tym, co powiedzą inni, o cieniu Tengela Złego i o jego przekleństwie.
Następnego dnia przed południem dotarli do portu w Halmstad.
Zajęty norweski kuter? A tak, stoi tam. Pasażerowie zostali zatrzymani na pokładzie jako jeńcy.
Villemo dostrzegła kuter z daleka i zbladła.
– To ten, Dominiku. To statek, którym także ja miałam odpłynąć z Kopenhagi. Boże, spraw, żeby wszyscy byli zdrowi! Dominiku, kochany, tak się boję!
On także niepokoił się bardzo. Trzymając się za ręce, szli wzdłuż wybrzeża ku strzeżonemu statkowi.
– Moich rodziców chyba tam nie ma – zastanawiał się głośno Dominik. – Są obywatelami szwedzkimi, zostali więc pewnie uwolnieni i wyruszyli do Sztokholmu.
Pomylił się jednak. Wkrótce dowiedzieli się od strażnika, że Mikael i Anette znajdują się na pokładzie. Dlaczego, nikt nie umiał wytłumaczyć.
Dzięki wysokiej randze Dominika wpuszczono ich na statek, którym poza rodziną Ludzi Lodu płynęło jeszcze wielu Norwegów. Warunki od początku były nie najlepsze, a teraz pogarszały się z każdym dniem. Głód, brud i choroby stanowiły poważne zagrożenie.
Onieśmielony i dziwnie uniżony zbrojny strażnik prowadził ich na górny pokład, gdzie zebrali się Ludzie Lodu. Potem odszedł, ale tylko kilka kroków, i nie spuszczał z nich wzroku.
Widok Villemo i Dominika wywołał ogromne poruszenie. Wszyscy przyglądali im się, nie wierząc własnym oczom. Villemo pospiesznie ogarnęła wzrokiem całą grupę i z ulgą stwierdziła, że są wszyscy: stary Brand, zmęczony, ale dumnie wyprostowany, Andreas i Eli oraz ich syn Niklas, wszyscy z Lipowej Alei. Dalej Mattias i Hilda oraz Irmelin z Grastensholm, a także jej rodzice z Elistrand. I wreszcie rodzice Dominika, Anette i Mikael.
Dzięki ci, Boże, pomyślała, ale jej modlitwę przerwał krzyk Gabrielli:
– Villemo, co ty tu robisz? Miałaś przecież jechać do babci!
– Nigdy tam nie dotarłam – odrzekła Villemo. – Pojechałam za Dominikiem.
– Uratowała mi życie – wtrącił pospiesznie, żeby uprzedzić wyrzuty pod jej adresem. – Ale co z wami?
Brand odpowiedział za wszystkich:
– Dzięki temu, że Mikael i Anette są z nami, warunki mamy tu znośne. Strażnicy trochę się boją twoich rodziców, Dominiku. Nie są pewni, ale przypuszczają, że twój ojciec jest kimś ważnym. W przeciwnym razie obchodziliby się z nami znacznie gorzej.
Oboje posłali Mikaelowi i Anette pełne wdzięczności spojrzenia i rozpoczęła się wzruszająca ceremonia powitania.
– Jak dobrze znowu was widzieć, dzieci – cieszył się Kaleb. – Skąd się tu wzięliście?
Dominik głęboko odetchnął i powiedział:
– Jest coś, o czym powinniście wiedzieć. Wzięliśmy ślub. Villemo jest teraz moją żoną.
Zaległa przytłaczająca cisza.
W końcu Niklas wykrztusił:
– Wzięliście ślub? Wy wzięliście ślub! Słyszycie? – Zwrócił się do oniemiałej rodziny. – Oni wzięli ślub! W takim razie Irmelin i ja też musimy dostać pozwolenie. Nikt nas już nie powstrzyma!
Irmelin, która stała tuż przy nim, wzięła go za rękę. Tworzyli wspólny front przeciwko reszcie.
– Dominik i Villemo nie otrzymali pozwolenia – rzekł Andreas.
– Och, Villemo! – zawodziła Gabriella.
– Jak mogłeś, Dominiku! – Mikael zwrócił się z wyrzutem do syna. – Przecież wiesz, jakie to niebezpieczne!
– To było nieuniknione, ojcze – powiedział Dominik cicho. – Może jeszcze kilka lat zdołalibyśmy przeżyć z dala od siebie. Ale wcześniej czy później musiałoby do tego dojść.
Gabriella skinęła głową. Od dawna podejrzewała, że tak właśnie będzie.
– A jeżeli przyjdzie na świat dziecko? – westchnął zrozpaczony Mattias.
Villemo walczyła z płaczem. Uśmiechnęła się bezradnie.
– Trudno, co się stało, to się nie odstanie.
– No, więc sami widzicie! – zawołał Niklas – Teraz nie ma już odwrotu. Irmelin i ja nie ustąpimy.
– Czy nie dość jednego zmartwienia? – próbowała ich przekonywać Hilda.
Villemo poczuła się nagle bardzo dorosła i mądra.
– Ciociu Hildo, tylko jedna z nas może urodzić obciążone dziecko. Drugiej nic nie grozi.
– To prawda – poparła ją Irmelin.
Przerwał im Dominik:
– Porozmawiamy o tym później. Najpierw mamy do załatwienia parę ważnych spraw. Ja muszę jak najszybciej wracać do królewskich oddziałów w Skanii. Chciałbym, żebyście zabrali ze sobą Villemo. Oddaję ją pod opiekę Mattiasa i Niklasa. Oni najlepiej potrafią się nią zająć, jeżeli nasza miłość mieć będzie następstwa…
– Czy ona nie powinna raczej jechać z nami do Sztokholmu? – zastanawiał się Mikael.
– Jeszcze nie teraz – odparł Dominik. – Ja nie wrócę do domu, dopóki wojna trwa, a Villemo będzie bardziej bezpieczna tam, gdzie znajdują się tajemne leki Ludzi Lodu.
Na moment zrobiło się cicho. Wszyscy myśleli o tym samym.
– Ja wiem – powiedział Dominik ledwo dosłyszalnie. – Tengel z całą swoją wiedzą nie zdołał uratować Sunnivy, kiedy rodził się Kolgrim. Ale my jesteśmy przygotowani, my wiemy, co się może stać. I sztuka leczenia też posunęła się naprzód.
Mattias zgadzał się z nim.
– Och, mówicie: jechać do Norwegii, jechać do Sztokholmu – powiedziała Gabriella ze zmęczeniem w głosie. – My przecież nigdzie nie pojedziemy!
– Ja się o to zatroszczę – obiecał Dominik. – Płyną przecież jakieś pożytki z tego, że jestem królewskim kurierem i narażam się na tyle niebezpieczeństw. Poczekajcie spokojnie jeszcze trochę.
Siedzieli na skrzyniach i beczkach porozstawianych przy relingu i patrzyli na niego z mieszaniną zwątpienia i nadziei.
Niklas w dalszym ciągu trzymał Irmelin za rękę.
– Proszę, żeby sprowadzono tu księdza – powiedział stanowczo. – Tym razem nie ustąpimy, ani ja, ani Irmelin. Przez cały czas powstrzymywał mnie tylko lęk o jej życie, ale teraz, kiedy Dominik i Villemo się odważyli, my też możemy.
– Tak – poparła go Irmelin. – Sama chyba też w jakimś stopniu mogę decydować o swoim życiu, prawda? A bez Niklasa życie nie ma dla mnie sensu.
Nieoczekiwanie wszyscy zwrócili się w stronę starego Branda. Jakby to on miał rozstrzygać.
Brand westchnął ciężko.
– Ja miałbym decydować o życiu innych? Nigdy niczego takiego nie pragnąłem.
– Wiemy o tym, ojcze – powiedział Andreas. – Ale teraz ojciec jest najstarszy w rodzinie. W każdym razie tutaj.
Brand znowu westchnął:
– Pamiętam tę noc, kiedy umarła Sunniva. Byliśmy już w łóżkach w Lipowej Alei, ja i moi bracia Tarjei oraz Trond, kiedy przyszedł do nas dziadek Tengei. Nie mówił nic o Sunnivie ani o Kolgrimie, który się właśnie wtedy urodził. Przytulał nas mocno do siebie i płakał. Mój dziadek płakał. A potem powiedział, żebyśmy nigdy nie zapomnieli, jak bardzo nas kocha. Widzieliśmy go wtedy po raz ostatni. Wrócił do siebie, a rano znaleziono jego i babcię Silje martwych w dużym łożu. – Brand spojrzał na zebranych. – I teraz ja mam być tym, który skaże jedno z was na los Sunnivy? A cały ród na nową rozpacz?
– Wuju Brandzie, ja bardzo proszę – zwróciła się do niego Irmelin. W jej głosie wyczuwało się zdecydowanie.
Wtedy Brand uśmiechnął smutno i skinął głową.
– Jak można przeciwstawić się miłości?
Niklas chwycił go za rękę.
– Dziękuję, dziadku!
– Dziękuję, wuju Brandzie – przyłączyła się Irmelin.
Pozostali nie byli w stanie nic powiedzieć. I wtedy Ariette podeszła do Villemo.
– Dziecko moje, witaj w naszej rodzinie – rzekła sucho. – Żona mojego syna! Niech wam szczęście sprzyja w życiu!
Villemo była zaskoczona. Zawsze myślała, że Anette będzie źle usposobiona do synowej, ktokolwiek by to był. A chodząca własnymi drogami Villemo z pewnością nie była tą, której by ciotka pragnęła dla jedynego syna. Wyglądało jednak na to, że Anette wcale nie robi dobrej miny do złej gry, ale że naprawdę myśli to, co powiedziała, i szczerze wita Villemo jako synową.
Anette pełna jest niespodzianek, pomyślała Villemo, która nigdy nie rozumiała tej wyniosłej, przewrażliwionej Francuzki. Gorąco uściskała swoją świeżo upieczoną teściową.
Gdy już wszystkie wyznania miłości zostały złożone, a cała rodzina solennie przyrzekła chronić obie młode kobiety, gdyby spadło na nie przekleństwo Ludzi Lodu, nagle rozległo się wołanie Eli:
– Na pokład wchodzą jacyś żołnierze.
– To sam komendant Halmstad – stwierdził Mikael. – Niech się teraz wszyscy gorąco modlą o powodzenie.
Anette jak zwykle potraktowała jego prośbę dosłownie i przeżegnała się, a jej wargi zaczęły się poruszać, szepcząc słowa modlitwy.
Przybysze skierowali się wprost do Ludzi Lodu. Komendant pozdrowił Dominika.
– Słyszę, że jest tutaj kurier Jego Wysokości?
– Tak, panie komendancie. Jadę właśnie na południe, zamierzam przyłączyć się do oddziałów w Skanii.
– Znakomicie! Proszę ruszać natychmiast! Dotarła do nas wiadomość, że Gyldenlove idzie z Norwegii, przez Bohuslan, do Skanii. A von Ploen jest gotów uderzyć dalej na południu. Obaj podobno dysponują znacznymi siłami. Król powinien o tym wiedzieć. Niech pan jedzie, czas nagli!
– Dobrze, przekażę wiadomości. Ale dlaczego uwięziliście tutaj ten kuter?
– Płynął do Norwegii, zatem to wrogowie.
– Trzymanie straży wymaga czasu i ludzi. Wyżywienie jeńców też kosztuje, a to przecież zwykli pasażerowie. Ci państwo tutaj to moi rodzice, blisko związani ze szwedzkim dworem, a pozostali to moi norwescy krewni, najbardziej pokojowo usposobieni ludzie, jakich znam. Proszę pozwolić im odpłynąć do Norwegii, taka jest moja rada. My zaś będziemy mogli skupić się na obronie miasta w razie ataku.
Komendant zastanawiał się przez chwilę.
– No, dobrze. Pańska propozycja wydaje się rozsądna. – Zawołał strażnika. – Wydaj rozkaz, by kuter opuścił port!
Ludzie Lodu odetchnęli z ulgą.
– Jeszcze jedna prośba… – zwrócił się Dominik do komendanta. – Pan zna miasto, czy mógłby nam pan pomóc sprowadzić tutaj jak najszybciej księdza? To konieczne.
– Czy ktoś jest umierający?
– Nie. Nie mogę, niestety, wyjaśnić szczegółowo, o co chodzi. To sprawa do omówienia pomiędzy zainteresowanymi a księdzem.
Po prostu nie chciał mówić, że to ślub jest taki pilny. Komendant pewnie byłby innego zdania.
Dominik zatroszczył się także, by jego rodzice otrzymali powóz i odjechali bezpośrednio do Sztokholmu. Nie mieli już nic do roboty w Norwegii, skoro udało im się bezpiecznie ominąć okolice, w których grasowali snapphanowie. Znajdowali się teraz na terenie własnego kraju i mogli podróżować bez obaw.
Nadeszła chwila pożegnania. Mikael i Anette opuścili pokład, a zanim nadszedł ksiądz, by pobłogosławić Irmelin i Niklasa, Dominik miał chwilę na pożegnanie z młodą małżonką.
Dawna Villemo złościłaby się na pewno i protestowała. Nowa zachowywała się z większą godnością, w każdym razie chciała sprawiać takie wrażenie. Tylko Dominik wiedział, ile ją to kosztuje.
Starała się nie płakać, lecz łzy spływały jej po twarzy jak wiosenny deszcz po szybie.
– Najchętniej pojechałabym z tobą na wojnę, Dominiku – szeptała.
– Wiem – uśmiechał się czule. – Ale zobaczymy się niedługo. Jak tylko wojna się skończy, przyjadę po ciebie.
– Tak, ale kto wie, jak długo to może potrwać? Przecież nie tak dawno skończyła się wojna, która trwała trzydzieści lat. Jaka przyszłość nas czeka? Tyle się może przytrafić kurierowi.
– Ja z pewnością dam sobie radę. Martwi mnie, co będzie z tobą. Villemo, na co myśmy się poważyli? Nie żałuję niczego, ale jak sobie pomyślę, co może się stać, a czego przecież mogliśmy uniknąć, robi mi się zimno ze strachu. I pomyśl, że mogłoby mnie w takiej chwili nie być przy tobie!
– Musisz być! – zawołała. – Ale boimy się chyba bez powodu. Nie sądzę, żeby powołanie do życia człowieka było aż takie łatwe!
– Niestety, tak właśnie jest – powiedział zgnębiony. – W tym zawiera się największy problem, że życie ludzkie poczyna się w chwili radosnego oszołomienia, gdy poczucie odpowiedzialności jest stłumione; często wynikają z tego wielkie tragedie. A dla nas, pochodzących z Ludzi Lodu, to szczególnie niebezpieczne. Ale będę się za ciebie modlił, Villemo, każdego dnia, dopóki się znowu nie spotkamy.
– Módl się – rzekła krótko. – To na pewno nie zaszkodzi.
Spojrzał na nią uważnie, wyglądała na bardzo zmartwioną, lecz ufną.
Przytuliła się do niego, jakby chciała zgromadzić w sobie jak najwięcej jego ciepła i siły na nadchodzące samotne dni. Trwali tak w milczeniu, objęci, dopóki Dominik nie musiał ruszać w drogę.
Wkrótce ksiądz opuścił pokład i kuter mógł wyjść w morze. Kapitan i wszyscy podróżni pragnęli jak najrychlej znaleźć się w Norwegii.
Tylko Villemo zostawiała jakąś cząstkę siebie we wrogim kraju. Stała na rufie, obserwując, jak znika Halmstad, a potem cały Szwedzki ląd. Dominik już dawno opuścił port, ale był tam gdzieś na szwedzkiej ziemi…
– Dominiku – szeptała. – Słyszysz mnie? Wiem, że możesz usłyszeć moje prośby. Nawet z dużej odległości. Wróć do mnie, Dominiku, wróć jak najszybciej! Bez ciebie moja dusza jest jak zabłąkana w tym świecie, moje ciało bez sił, moje życie niczym pustynia. Wróć jak najszybciej, ukochany! Proś twojego Boga, żeby cię chronił przed wszelkimi niebezpieczeństwami, ty, moje życie, światło moich oczu!
Jakaś mewa lecąca do brzegu zbliżyła się szerokim łukiem, skrzydła mignęły na tle nieba i ptak obniżył lot tuż nad głową dziewczyny. Villemo nie bała się, a gdy mewa musnęła jej ramię, uśmiechnęła się do niej szeroko.
Po chwili ptak zniknął, odleciał w stronę lądu.