Laura zapaliła lampkę i potrząsnęła Chrisem.
– Ubieraj się, słoneczko. Szybciutko.
– Co się dzieje? – spytał rozespany, przecierając oczy małymi piąstkami.
– Zbliżają się niedobrzy ludzie i musimy wyjechać stąd, zanim się zjawią. Pospiesz się.
Chris przeżył ten rok nie tylko na opłakiwaniu ojca, ale także przygotowując się na moment, w którym zwodniczy spokój codziennego życia zostanie obalony przez następną niespodziewaną erupcję chaosu, będącego nieodłączną częścią życia człowieka; chaosu, który od czasu do czasu wybuchał jak aktywny wulkan – jak tej nocy, kiedy został zamordowany jego ojciec. Chris obserwował, jak jego matka uzyskiwała biegłość we władaniu rewolwerem, widział, jak gromadzi swój arsenał, uczestniczył z nią w lekcjach samoobrony i wobec tego wszystkiego zachował postawę i zwyczaje dziecka, zdawał się w niczym nie różnić od rówieśników, choć od śmierci ojca miał oczywiście pewną skłonność do melancholii. Ale teraz, gdy nadszedł kryzys, nie reagował jak ośmiolatek: nie biadolił ani nie zadawał niepotrzebnych pytań, nie kłócił się, nie upierał, nie grzebał się z wykonywaniem poleceń. Odrzucił kołdrę, od razu wstał z łóżka i szybko skoczył do szafy ściennej.
– Spotkamy się w kuchni – zarządziła Laura.
– Okay, mamo.
Była dumna z jego odpowiedzialnej reakcji i poczuła ulgę, że nie zatrzyma ich tu dłużej, ale równocześnie poczuła smutek na myśl, że w wieku ośmiu lat wiedział wystarczająco wiele o kruchości i bezwzględności życia, aby zareagować na kryzys z szybkością i opanowaniem osoby dorosłej.
Miała na sobie dżinsy i flanelową koszulę w niebieską kratkę. Kiedy wpadła do sypialni, musiała tylko wciągnąć wełniany sweter, zdjąć lekkie pantofle i włożyć wysoko sznurowane buty do górskich wycieczek na grubych gumowych podeszwach.
Pozbyła się rzeczy Danny’ego, więc nie miała płaszcza dla rannego mężczyzny. W domu była jednak cała masa koców, więc złapała dwa z nich z szafy na pościel w hallu.
Po namyśle przeszła do gabinetu, otworzyła sejf i wyjęła niezwykły czarny pas z miedzianymi dodatkami, który przed rokiem otrzymała od swego obrońcy i wrzuciła go do torebki. Na dole zatrzymała się przy szafie w przedpokoju, aby wyjąć z niej niebieską kurtkę narciarską i wiszący z tyłu na drzwiach karabinek uzi. Podczas tych wszystkich czynności czujnie nadsłuchiwała, czy spoza domu nie dobiegną jakieś niezwykłe dźwięki – rozlegające się w nocy głosy lub szmer pracującego silnika samochodu – ale wszędzie panowała cisza.
W kuchni położyła automat na stole obok drugiego uzi, a potem przyklękła przy swoim obrońcy, który znów stracił przytomność. Rozpięła jego mokry od śniegu kitel i obejrzała ranę. Była wysoko, na lewym barku, szczęśliwie znacznie powyżej serca. Mimo to stracił już wiele krwi, którą przesiąkło jego ubranie.
– Mamo? – Chris stał w drzwiach gotowy do wyjścia w zimową noc.
– Bierz jeden z tych uzi, zdejmij tamten z drzwi spiżarni, a potem wrzuć je do dżipa.
– To on – powiedział Chris z oczami rozszerzonymi ze zdumienia.
– Tak, to on. Pojawił się w takim stanie, jest ciężko ranny. Weź dwa rewolwery, jeden z tej szuflady, a drugi z jadalni. I uważaj, żeby przypadkowo…
– Nie bój się, mamo – rzucił i ruszył spełnić jej polecenia.
Tak delikatnie, jak to tylko możliwe, przewróciła mężczyznę na prawy bok; zajęczał, ale nie ocknął się. Chciała sprawdzić, czy ma też ranę wylotową na plecach. Tak. Kula przeszyła go na wylot przechodząc pod łopatką. Na plecach miał wielką czerwoną plamę, ale nie krwawił wyraźnie z żadnej z ran. Mógł mieć krwotok wewnętrzny, ale nie była w stanie ani go zlokalizować, ani zatamować.
Pod ubraniem miał jeden z tych pasów. Odpięła mu go. Nie mieścił się w samej torbie, więc musiała upchać go w bocznej kieszeni zamykanej na zamek błyskawiczny, uprzednio wyrzucając zwykle noszone tam drobiazgi.
Zapięła mu koszulę i zastanowiła się, czy nie powinna zdjąć z niego przemoczonego kitla. Uznała jednak, że ściągnięcie rękawów byłoby zbyt trudne. Obracając go ostrożnie z boku na bok, wsunęła mu pod plecy szary wełniany koc i owinęła go nim.
Kiedy Laura okrywała rannego mężczyznę, Chris wykonał parę kursów do dżipa, znosząc broń. Używał do tego celu wewnętrznych drzwi łączących pralnię z garażem. Potem zjawił się z małą drewnianą platformą na kółkach, szeroką na dwie i długą na cztery stopy, półtora roku temu pozostawioną przypadkowo przez jakiegoś dostawcę mebli. Jadąc na niej w kierunku spiżarni jak na deskorolce, wyjaśnił:
– Musimy zabrać skrzynkę z amunicją, ale jest dla mnie za ciężka, więc położę ją sobie na tym.
Zadowolona, że w tej sytuacji Chris wykazuje inicjatywę i spryt, dorzuciła:
– Mamy dwanaście naboi w rewolwerach i trzy setki w trzech uzi i nie sądzę, żeby było nam potrzebne więcej, bez względu na to, co by miało nastąpić. Dawaj tu tę platformę. Szybko. Nie mogłam wykombinować, jak przenieść go do dżipa bez zbytnich wstrząsów. To się nam przyda.
Działali sprawnie, jakby już kiedyś przećwiczyli sobie tę alarmową sytuację, ale Laura czuła, że zabiera im to zbyt dużo czasu. Ręce jej się trzęsły, a mięśnie brzucha skakały bez przerwy. Oczekiwała, że lada chwila ktoś zacznie walić do drzwi.
Chris trzymał platformę, podczas kiedy Laura układała na niej nieprzytomnego mężczyznę. Kiedy wepchnęła deskę pod jego głowę, barki, plecy i pośladki, mogła podnieść mu nogi i pchać jak taczkę. Chłopiec posuwał się w kucki przy przednich kółkach, trzymając jedną rękę na ramieniu nieprzytomnego mężczyzny, chroniąc go przed upadkiem, a równocześnie pilnując, żeby deska nie wysunęła się spod niego. Mieli nieco trudności przy przetaczaniu platformy przez próg pralni, ale udało się im dopchnąć ją do garażu. Były tam trzy stanowiska: mercedes stał na lewym, duży dżip na prawym, a środkowe było puste. Podjechali do dżipa.
Chris otworzył drzwi bagażnika. Rozwinął małą gimnastyczną matę mającą teraz posłużyć za materac.
– Jesteś wielki – powiedziała matka.
We dwójkę zdołali przez otworzone drzwi bagażnika przenieść rannego do środka.
– Weź jeszcze koce i jego buty z kuchni – powiedziała do Chrisa. Zanim chłopiec pojawił się z rzeczami, Laura ułożyła swojego obrońcę na wznak na macie. Przykryła jego nagie stopy drugim kocem i położyła obok przemoczone buty. Zamykając drzwi powiedziała:
– Chris, siadaj z przodu i zapnij pasy.
Pobiegła do mieszkania. Jej torebka ze wszystkimi kartami kredytowymi leżała na stole; zarzuciła ją na ramię. Wzięła trzeci uzi i skierowała się z powrotem do pralni, ale nie zrobiła jeszcze trzech kroków, kiedy nagle tylne drzwi zatrzęsły się od potężnego uderzenia.
Obróciła się, błyskawicznie podnosząc broń.
Znowu coś walnęło w drzwi, ale stalowy rdzeń i mocne rygle nie poddawały się łatwo.
A potem koszmar rozpoczął się na dobre.
Zaterkotał pistolet automatyczny i Laura, szukając osłony, rzuciła się za lodówkę. Usiłowano rozwalić tylne drzwi seriami pocisków, ale stalowy rdzeń oparł się także i temu atakowi. Jednak drzwi trzęsły się, a kule przebiły ścianę po obu stronach wzmocnionej framugi, wyrywając otwory w gipsie.
Odezwał się drugi automat i szyby w oknach pokoju dziennego i kuchni rozprysły się. Metalowe żaluzje levelor zatańczyły w szynach. Stalowe listwy dźwięczały, kiedy przeszywały je kule i parę z nich się wygięło, ale większość strzaskanego szkła okiennego pozostała za żaluzjami, spadła na parapet, a stamtąd na podłogę. Drzwi szafek kuchennych trafianych pociskami pękały i rozpadały się, a z jednej ze ścian poleciały odłamki cegieł, pozostawiając ją porytą i pobrużdżoną. Zwisające na hakach miedziane garnki i patelnie odpowiedziały na serie całą gamą „kliink” i „pąąg”. Jedna z górnych lamp rozleciała się. Levelor przy oknie nad biurkiem został w końcu wydarty z szyn i pół tuzina pocisków rozorało drzwi lodówki, zaledwie o parę cali od niej.
Serce waliło jej jak szalone, ale przypływ adrenaliny wyostrzył jej zmysły aż do bólu. Chciała biec do stojącego w garażu dżipa i spróbować ucieczki, zanim zorientują się, co robi, ale pierwotny instynkt wojownika kazał jej zostać. Rozpłaszczyła się na ścianie lodówki, poza linią ognia, w nadziei, że nie zostanie trafiona przez rykoszet.
Kim, do cholery, jesteście? – zastanawiała się w furii.
Strzelanina ustała. Instynkt ją nie mylił; po przygotowaniu ogniowym bandyci zaatakowali bezpośrednio. Uderzyli na dom. Pierwszy wdarł się przez okno w kuchni. Wychyliła się zza lodówki i otworzyła ogień, wyrzucając go z powrotem na patio. Drugi, tak jak i pierwszy ubrany w czerń, wpadł przez rozsuwane, a roztrzaskane teraz drzwi dziennego pokoju. Dostrzegła go na sekundę przedtem, nim jemu się to udało – i obróciła uzi w jego stronę, siejąc kulami, rozwalając ekspres do kawy, wydzierając kawał ściany kuchennej przy drzwiach, ścinając go w chwili, w której podniósł i skierował broń w jej kierunku. Ćwiczyła z uzi dawno temu i zapomniała, jak wygodny był w użyciu. Zdumiewało ją to teraz, podobnie jak zdumieniem i obrzydzeniem napełniała ją konieczność zabijania, mimo że był to jedyny sposób, by nie dopuścić do zmasakrowania jej i jej dziecka. Jak haust oleistego płynu napłynęła jej do gardła fala mdłości, ale powstrzymała ją. Trzeci mężczyzna wdarł się do pokoju dziennego; była gotowa zabić również i jego, zabić setkę takich jak on bez względu na obrzydzenie, jakie przy tym czuła, ale gdy zobaczył, jak pada jego towarzysz, rzucił się błyskawicznie do tyłu, poza linię strzału.
Teraz do dżipa.
Nie wiedziała, ilu zabójców jest na zewnątrz; może było tylko trzech: dwóch, których zabiła, i jeden wciąż żywy; może czterech albo dziewięciu czy stu, ale niezależnie od tego, ilu ich było, nie oczekiwali, że spotkają się z tak śmiałą odpowiedzią, a na pewno nie z taką siłą ognia, wykluczone, nie ze strony kobiety i małego dziecka, a wiedzieli przecież, że jej obrońca jest ranny i bezbronny. Więc w tej chwili są ogłupiali i zaczynają rozglądać się za jakąś osłoną, oceniają sytuację i planują następny ruch. To może być jej pierwsza i ostatnia szansa, aby uciec dżipem. Pędem przebiegła przez pralnię do garażu.
Zobaczyła, że Chris już zapalił silnik – zapewne wtedy, gdy usłyszał strzały. Niebieskie kłęby spalin waliły z rury wydechowej. Kiedy biegła do samochodu, drzwi garażu zaczęły się podnosić – Chris musiał otworzyć je pilotem w chwili, gdy ją zobaczył.
Kiedy znalazła się za kierownicą, drzwi garażu były otwarte w jednej trzeciej. Wrzuciła bieg.
– Na dół!
Chris momentalnie usłuchał, ześlizgując się po siedzeniu poniżej poziomu okien. Laura puściła hamulce. Wbiła pedał gazu w podłogę. Zdzierając gumy o beton, z rykiem silnika wypadła w noc, mijając zaledwie o cal lub dwa podnoszące się wciąż drzwi i odrywając antenę.
Choć wielkie opony dżipa nie były zaopatrzone w łańcuchy śnieżne, miały jednak gruby zimowy bieżnik. Wryły się w zamarznięte błoto i żwir, tworzące nawierzchnię podjazdu, bez kłopotu łapiąc zaczepność, miotając szrapnele kamieni i lodu.
Z jej lewej strony w odległości czterdziestu czy pięćdziesięciu stóp pojawiła się postać mężczyzny w czerni, który biegł przez frontowy trawnik, wyrzucając fontanny śniegu. Sylwetka była tak niewyraźna, że mogła być tylko cieniem, gdyby nie to, że mimo wycia silnika usłyszała miarowy szczęk automatycznej broni. Pociski walnęły obok dżipa i tylne okienko rozleciało się, ale bliższe pozostało nietknięte. Odjechała z rosnącą szybkością, wychodząc poza zasięg kul i po paru sekundach znalazła się już w bezpiecznej odległości. Wiatr gwizdał przez zbitą szybę. Modliła się, żeby opony pozostały całe, słysząc, jak coraz więcej pocisków uderza o karoserię, ale może to tylko hałasował żwir i lód, wymiatany spod kół dżipa.
Kiedy dotarła do drogi stanowej na końcu podjazdu, była pewna, że znalazła się poza ich zasięgiem. Gdy zahamowała ostro, aby zakręcić w lewo, zerknęła we wsteczne lusterko i zobaczyła, hen daleko, w otwartych drzwiach garażu, świecącą parę reflektorów samochodowych. Zabójcy nie przyjechali wozem – Bóg jeden wie, jak podróżowali, może za pomocą tych dziwnych pasów – a teraz skorzystali z jej mercedesa, aby ich ścigać.
Zamierzała wjechać na drogę stanową i skręcić w lewo, przejechać Running Springs, minąć zakręt przy Lake Arrowhead, wjechać na autostradę i kierować się do miasta San Bernardino, gdzie było dosyć ludzi, aby zapewnić im bezpieczeństwo, gdzie ubrani na czarno mężczyźni z automatami nie mogliby jej tropić tak otwarcie i gdzie znalazłaby opiekę lekarską dla swojego obrońcy. Ale kiedy zobaczyła za sobą reflektory, zareagowała pod wpływem wrodzonego instynktu przeżycia: wbrew planom skręciła w prawo, zmierzając w kierunku wschodnio-północno-wschodnim, do Big Bear Lake.
Gdyby skręciła w lewo, dojechaliby do tego fatalnego półmilowego odcinka drogi, na którym rok temu został zamordowany Danny. Laura czuła instynktownie – z niemal zabobonną pewnością – że najbardziej niebezpiecznym miejscem na świecie jest dla nich teraz ta stroma czarna wstęga dwupasmowej drogi. Jej i Chrisowi dwukrotnie było pisane umrzeć na tym wzgórzu: po raz pierwszy, kiedy samochód Robertsonów wymknął się spod kontroli, a po raz drugi, kiedy Kokoschka otworzył do nich ogień. Czasami przychodziło jej do głowy, że los biegnie różnymi koleinami – zarówno korzystnymi, jak i złowróżbnymi – i kiedy się je zmienia, on usiłuje powrócić na te przeznaczone mu ścieżki. Choć nie istniały żadne logiczne przesłanki, że zginą, jeżeli pojadą w kierunku Running Springs, w głębi serca wiedziała, że naprawdę czeka tam na nich śmierć.
Kiedy wjechali na drogę stanową i ruszyli ku Big Bear, a wysokie zielone drzewa wyrosły po obu stronach szosy, Chris wyprostował się i spojrzał do tyłu.
– Dochodzą nas – powiedziała Laura – ale damy im radę.
– Czy to właśnie oni zabili tatę?
– Tak mi się wydaje. Wtedy nic o nich nie wiedzieliśmy, nie byliśmy przygotowani.
Mercedes był już na szosie, przeważnie ginąc im z oczu, bo jezdnia wiła się, wznosiła i opadała, a nierówności terenu i zakręty rozdzielały samochody. Wydawało się, że wóz za nimi znajduje się w odległości jakichś dwustu jardów, ale prawdopodobnie ten dystans się zmniejszał, bo mercedes miał silnik większy i potężniejszy od dżipa.
– Kim oni są? – spytał Chris.
– Nie jestem pewna, kochanie. I nie wiem też, dlaczego chcą nas skrzywdzić. Ale wiem, czym są. To zbiry, najgorsze ludzkie dno, dowiedziałam się o nich wszystkiego dawno temu w Caswell Hall i wiem, że jedyna rzecz, którą można z takimi ludźmi zrobić, to stawić im czoło, oddawać cios za cios, bo oni szanują tylko siłę.
– Byłaś dziś niesamowita, manio.
– Ty też byłeś dzielny, mały. To było bardzo sprytne, że zapaliłeś silnik dżipa, kiedy usłyszałeś strzały, i otworzyłeś drzwi garażu, kiedy siadałam za kierownicę. To nas uratowało.
Za nimi mercedes zmniejszył dystans do jakichś stu jardów. To był pożeracz przestrzeni: 420 SEL. Na szosie był nie do pobicia, dużo lepszy niż dżip.
– Doganiają nas, mamo.
– Wiem.
Zbliżając się do wschodniego brzegu jeziora, Laura zwolniła za telepiącą się półciężarówką dodge z jednym pękniętym światłem pozycyjnym i pordzewiałym zderzakiem, która zdawała się trzymać kupy wyłącznie dzięki „dowcipnym” naklejkom: HAMUJĘ DLA BLONDYNEK; WÓZ MAFII – OBSTAWA SZEFA. Rozsypywała się przy szybkości trzydziestu mil na godzinę – i tak poniżej limitu prędkości. Jeżeli Laura zawahałaby się, mercedes pokonałby dystans, a mordercy, znalazłszy się bliżej, mogliby znów użyć broni. Na tym odcinku szosy obowiązywał zakaz wyprzedzania, ale Laura widziała wystarczająco daleko drogę przed sobą, aby móc zaryzykować manewr; wysunęła się na miejsce obok rzężącego trupa, nacisnęła mocno pedał gazu, minęła go i wróciła na prawy pas. Natychmiast wyrósł przed nią buick, jadący około czterdziestu mil na godzinę – i jego minęła również w momencie, w którym droga stała się zbyt kręta, aby Mercedes mógł wyprzedzić starą półciężarówkę.
– Zostali z tyłu – powiedział Chris.
Laura rozpędziła dżipa do pięćdziesięciu mil na godzinę, co było na niektórych zakrętach niebezpieczne, choć dobrze trzymał się drogi, i zaczęła liczyć na to, że zdoła ujść pogoni. Ale droga rozdzielała się przy jeziorze i ani buick, ani stary ford nie pojechały za nią wzdłuż południowego brzegu do Big Bear City – obydwa skręciły w kierunku Fawnskin i północnego brzegu, pozostawiwszy ją na pustej szosie, samą z mercedesem, który od razu zaczął skracać dystans.
Teraz wszędzie wznosiły się zabudowania, zarówno wysoko po prawej stronie, jak i na niższym terenie schodzącym w kierunku jeziora rozciągającego się po lewej. Niektóre z nich, nie oświetlone, były prawdopodobnie wakacyjnymi domami, używanymi tylko podczas lata i zimowych weekendów, ale światła w pozostałych prześwitywały pomiędzy drzewami.
Wiedziała, że może wjechać na którykolwiek z podjazdów prowadzących do setek różnych domostw i że wszędzie tam przyjęto by ją i Chrisa. Otworzono by im drzwi bez wahania. To nie miasto; w wiejskiej atmosferze górskich okolic ludzie nie byli skłonni traktować podejrzliwie niezapowiedzianych nocnych gości.
Mercedes zbliżył się na sto jardów, a kierowca zamigał światłami, raz i jeszcze raz, jakby mówił rozradowany: „Hej, jesteśmy – Laura, dopadniemy cię! To my, straszydła, istniejemy naprawdę i nikt przed nami nie ucieknie, nikt! Jesteśmy tuż-tuż!”
Gdyby usiłowała schronić się w jednym z pobliskich domów, zabójcy poszliby jej śladem i zamordowaliby nie tylko ją i Chrisa, ale i ludzi, którzy udzieliliby im gościny. Te sukinsyny może nie śmiałyby dopaść jej w centrum San Bernardino lub Riverside albo nawet w Redlands, gdzie mogliby się spotkać z reakcją policji, ale czuliby się bezkarni wobec garstki przypadkowych widzów. Ilekolwiek by ludzi zmasakrowali, bez wątpienia uszliby przed pościgiem naciskając żółty przycisk na swoich pasach; zniknęliby, jak jej obrońca rok temu. Nie miała pojęcia, dokąd by zniknęli, ale podejrzewała, że policja nie byłaby w stanie ich tam dostać. Nie mogła narażać niewinnych ludzi, więc nie zwalniając mijała dom za domem.
Mercedes był tylko jakieś pięćdziesiąt jardów za nimi i zbliżał się szybko.
– Mamo…
– Widzę ich, kochanie.
Jechała w kierunku Big Bear City, ale na nieszczęście ta nazwa niezbyt doń pasowała. Nie tylko było mniejsze od jakiegokolwiek miasta, ale nie było nawet wsią, a ledwie osadą. Miało za mało ulic, żeby mogła ich zgubić, a miejscowa policja była zbyt nieliczna, by poradzić sobie nawet z kilkoma fanatykami obwieszonymi bronią automatyczną.
Minęło ich parę wozów zmierzających w przeciwnym kierunku. Znalazła się za innym samochodem na ich pasie: szarym volvo; wyprzedziła go na prawie pozbawionym widoczności odcinku, ale nie miała wyboru, gdyż mercedes zmniejszył odległość do czterdziestu jardów. Zabójcy minęli volvo z równą brawurą.
– Jak nasz pasażer? – spytała.
Nie rozpinając pasów Chris odwrócił się.
– Chyba nieźle, tylko że bardzo nim rzuca.
– Nic na to nie poradzę.
– Kim on jest, mamo?
– Nie wiem o nim dużo, ale jak wydostaniemy się z tego bagna, to opowiem ci to, co wiem. Nie mówiłam o tym przedtem, bo… bo nie wiedziałam, co się stanie, a chyba bałam się, że niebezpiecznie będzie, jeżeli w ogóle będziesz coś o nim wiedział. Ale gorzej chyba już być nie może, co? Więc dowiesz się, ale potem.
Zakładając, że będzie jakieś potem.
Kiedy pokonała dwie trzecie drogi wzdłuż południowego brzegu jeziora, wyciągając dżipem tyle, na ile tylko mogła się odważyć, zobaczyła przed sobą zjazd na biegnącą granią polną drogę. Prowadząca przez góry, obok szczytu Clarka, dziesięciomilowa droga ścinała trzydziesto – czy trzydziestopięciomilowy wschodni zakręt szosy stanowej nr 38, łącząc się z nią ponownie na południu, w pobliżu Barton Flats. Jak pamiętała, droga miała asfaltową nawierzchnię tylko na przestrzeni kilku mil z obydwu swych krańców, natomiast środkowy, sześcio – czy siedmiomilowy odcinek był nie utwardzony. W przeciwieństwie do dżipa mercedes nie miał napędu na obie osie i choć był wyposażony w zimowe opony, to jednak koła nie zostały zabezpieczone łańcuchami. Jadący nim mężczyźni nie mogli wiedzieć, że asfalt tej polnej drogi wkrótce ustąpi miejsca ziemnej nawierzchni porytej koleinami i miejscami powleczonej lodem, a na pewnych odcinkach pokrytej śniegiem.
– Trzymaj się! – krzyknęła do Chrisa.
Do ostatniej chwili nie używała hamulców, skręcając na idącą skrajem zbocza dróżkę tak szybko, że dżip zarzucił bokiem z piskiem torturowanych opon; zadrżał jak stary koń zmuszony do przerastającego jego siły skoku.
Mercedes lepiej wziął zakręt, mimo że jego kierowca nie wiedział przecież, co go czeka. Samochody pędziły teraz w kierunku, gdzie były wyższe wzniesienia, a krajobraz bardziej dziki. Drugi wóz zmniejszył dzielący ich dystans do około trzydziestu jardów.
Dwadzieścia pięć jardów. Dwadzieścia…
Kolczaste gałęzie błyskawic wyrosły nagle na południowej stronie nieba. Nie tak blisko jak te, które widzieli koło domu, ale wystarczająco niedaleko, aby noc zamieniła się w dzień. Huk gromu słychać było nawet przez warkot silnika.
Wytrzeszczając oczy na burzliwą feerię, Chris spytał:
– Mamo, co się dzieje? Co się stało?
– Nie wiem! – Musiała przekrzykiwać kakofonię szalejącego silnika i walących się niebios, aby jej głos dotarł do niego.
Nie usłyszała samych wystrzałów, lecz dopiero odgłosy, z jakimi kule waliły po karoserii dżipa – jedna z nich przebiła okno w drzwiach bagażnika i utkwiła w oparciu fotela, na którym siedzieli. Nie tylko usłyszała, także poczuła to wyraźne uderzenie. Zaczęła obracać w obie strony kierownicą, tańcząc zygzakiem po drodze i starając się możliwie najbardziej utrudnić trafienie, aż od tych manewrów i migocącego światła zrobiło się jej niedobrze. Albo strzelec wstrzymał ogień, albo pudłował za każdym razem, bo odgłosy strzałów przestały do niej docierać. Jednakże zygzakowanie spowolniło jazdę i mercedes zbliżył się jeszcze bardziej.
Musiała używać bocznych lusterek zamiast wstecznego. Choć większa część tylnej szyby pozostała nietknięta, hartowane szkło pokryło się pajęczyną tysiąca małych pęknięć, czyniąc szybę nieprzejrzystą i bezużyteczną.
Piętnaście jardów; dziesięć…
Błyskawice i grzmoty na południowej stronie nieba rozpłynęły się jak poprzednim razem.
Osiągnęła szczyt wzniesienia i nawierzchnia urwała się w pół drogi do następnego wzgórza rysującego się przed nią. Przestała zygzakować, przyspieszyła. Kiedy dżip zjechał z czarnego pasa, przez moment tańczył po drodze, jakby zdumiony tą zmianą, a potem wystrzelił do przodu po pokrytym śniegiem i lodem zamarzniętym gruncie. Podskoczyli na paru koleinach, minęli płytkie zagłębienie osłonięte drzewami i pomknęli ku następnemu wzniesieniu.
W bocznym lusterku ujrzała, jak mercedes przejeżdża zagłębienie na polnej drodze i rozpoczyna wspinać się za nią po stoku. Ale kiedy dotarła do grzbietu zbocza, tamten wóz zaczął zostawać w tyle. Ślizgał się na boki, a światła jego reflektorów osunęły się z dżipa. Kierowca niepotrzebnie skontrował, zamiast właśnie skręcić w kierunku poślizgu. Koła samochodu zaczęły bezsensownie obracać się w miejscu. Zjechał nie tylko w bok, ale i dwadzieścia jardów wstecz. Tylne koła wpadły w rów odwadniający biegnący wzdłuż drogi. Promienie reflektorów podniosły się, padając teraz w poprzek polnej drogi.
– Utknęli! – zawołał Chris. – Będą potrzebowali z pół godziny, żeby się z tego wykaraskać.
Laura jechała dalej grzbietem wzgórza, w dół następnego wzniesienia, po ciemnej polnej drodze.
Choć udana ucieczka powinna przynieść jej poczucie zwycięstwa lub przynajmniej ulgę, bała się nadal. Intuicyjnie czuła, że nie są jeszcze bezpieczni, a nauczyła się ufać przeczuciom bardziej niż dwadzieścia lat temu. Tamtej nocy u McIlroya, kiedy została sama w końcowym pokoju korytarza, blisko klatki schodowej, podejrzewała przecież, że Biały Węgorz będzie chciał po nią przyjść; zostawił jej wtedy Tootsie Roli pod poduszką. Przeczucia to tylko wiadomości, które przekazuje nam podświadomość, pracująca na szaleńczych obrotach i korzystająca z informacji, jakimi wzgardziła świadomość. Coś było nie tak. Ale co?
Robili mniej niż dwadzieścia mil na godzinę po tej wąskiej, krętej, pełnej dziur i kolein, zamarzniętej polnej drodze. Droga przez moment wiła się wzdłuż nagiego, skalistego grzbietu, a potem opadała wraz ze ścianą wzniesienia, schodząc w dolinę, po bokach której drzewa rosły tak gęsto, że światła odbijały się od szeregów sosen jak od drewnianej boazerii.
Z tyłu jej obrońca majaczył niezrozumiale w gorączkowym śnie. Martwiła się o niego i chętnie przyspieszyłaby, ale nie śmiała.
Przez pierwsze dwie mile po oderwaniu się od pościgu Chris milczał. W końcu powiedział:
– U nas w domu… zabiłaś jakiegoś?
Zawahała się.
– Tak. Dwóch.
– Dobrze.
Zaniepokojona tym tonem ponurej satysfakcji, Laura powiedziała:
– Nie, Chris, zabijać nie jest dobrze. Zemdliło mnie wtedy.
– Ale oni zasłużyli na śmierć.
– Tak, zasłużyli. Ale to nie znaczy, że było miło ich zabijać. Nie było. To żadna przyjemność. Wobec takiej konieczności czułam tylko obrzydzenie. I smutek.
– Chciałbym zabić jednego z nich – powiedział z zapiekłą, zimną nienawiścią, niepokojącą u chłopca w jego wieku.
Spojrzała na niego. Z twarzą, której rysy rzeźbiły padające cienie i blady, żółty poblask idący od tablicy rozdzielczej, wyglądał na starszego niż w rzeczywistości; dojrzała w nim cząstkę tego mężczyzny, na jakiego wyrośnie.
Kiedy dno doliny stawało się już zbyt kamieniste, aby można było po nim przejechać, droga podniosła się znów, idąc za wspinającą się po ścianie półką.
Nie odrywała wzroku od trudnej nawierzchni.
– Słoneczko, będziemy musieli o tym dłużej porozmawiać. Teraz tylko chcę, żebyś posłuchał uważnie i spróbował coś zrozumieć. Na świecie jest wiele złego myślenia, takich pomylonych filozofii. Wiesz, co to jest filozofia?
– Tak jakby. Nie… chyba nie.
– Więc powiedzmy tylko, że ludzie wierzą w wiele spraw, które potem obracają się przeciw nim. Są dwa rodzaje poglądów, w które wierzą różni ludzie, a które są najbardziej niebezpieczne, najgorsze ze wszystkich. Niektórzy ludzie wierzą, że najlepszym sposobem rozwiązywania problemów jest przemoc, dlatego biją albo zabijają każdego, kto się z nimi nie zgadza.
– Tak jak ci faceci, którzy nas gonią.
– Tak. Jasne, że to są tacy ludzie. To złe myślenie, bo przemoc prowadzi do jeszcze większej przemocy. Poza tym jeżeli załatwiasz spór z bronią w ręku, to nie ma sprawiedliwości, momentu spokoju, nie ma nadziei. Rozumiesz, o co chodzi?
– Chyba tak. A jaki jest ten drugi rodzaj najgorszego myślenia?
– Pacyfizm – powiedziała. – To przeciwieństwo tego pierwszego. Pacyfista wierzy, że nigdy nie powinien podnieść ręki na inną ludzką istotę, niezależnie od tego, co zrobiła albo co ma zamiar zrobić. Gdyby pacyfista stał obok swego brata i zorientował się, że ktoś chce go zabić, to zachęcałby brata do ucieczki, ale sam nie sięgnąłby po broń i nie powstrzymałby napastnika.
– Pozwoliłby, żeby tamten facet dopadł mu brata? – spytał zdumiony Chris.
– Tak. Gdyby miało stać się najgorsze, pozwoliłby raczej, żeby jego brat został zabity, niż złamałby swoje zasady i sam został zabójcą.
– Trzeba być kopniętym.
Wjechali na szczyt wzgórza i droga znów zaczęła opadać w inną dolinkę. Gałęzie pochylonych sosen zwisały tak nisko, że uderzały o dach, śniegowe czapy spadały na maskę i przednią szybę.
Laura włączyła wycieraczki i pochyliła się nad kierownicą. Wykorzystała pretekst, jakim była zmiana ukształtowania terenu, aby nie odzywać się, dopóki nie znajdzie lepszych argumentów na wyłożenie swojego punktu widzenia. Doświadczyli wiele przemocy przez ostatnią godzinę, bez wątpienia o wiele więcej jeszcze ich czekało i ważne było, aby Chris mógł zająć wobec niej odpowiednią postawę. Nie chciała, by opanowało go przekonanie, że broń i siła mięśni mogą zastąpić umysł. Z drugiej strony nie chciała, żeby przemoc napawała go takim lękiem, że wyzbyłby się godności i w odrętwieniu marzył tylko o przetrwaniu.
W końcu odezwała się:
– Niektórzy pacyfiści to zamaskowani tchórze, ale niektórzy głęboko wierzą, że lepiej jest pozwolić na zamordowanie niewinnej osoby, niż zabić samemu, by do tego nie dopuścić. Mylą się, bo nie sprzeciwiając się złu, stają się jego częścią. Są równie podli jak facet, który naciska spust. Może nie mieści ci się to teraz w głowie, może, aby to zrozumieć, musisz to jeszcze przemyśleć, ale ważne jest, abyś pojął, że można żyć nie będąc ani zabójcą, ani pacyfistą. Staraj się unikać przemocy. Nigdy nie stosuj jej pierwszy. Ale jeżeli ktoś inny zacznie jej używać, broń siebie, przyjaciół, swojej rodziny, każdego, kto jest zagrożony. Kiedy musiałam zabić tamtych ludzi u nas w domu, to byłam od tego chora. Nie jestem bohaterką. Nie napawa mnie dumą fakt, że ich zabiłam, ale również nie wstydzę się tego. Nie chcę, żebyś ty był z tego powodu ze mnie dumny albo pomyślał sobie, że zabicie ich przyniosło mi jakąś satysfakcję, że zemsta w jakikolwiek sposób powoduje, że lżej mi znieść zabójstwo twojego taty. Tak nie jest.
Milczał.
– Czy nie za dużo wepchnęłam ci do głowy? – spytała.
– Nie. Muszę po prostu o tym przez chwilę pomyśleć. Teraz chyba niedobrze myślę. Bo chciałem zabić ich wszystkich, wszystkich, którzy mieli coś wspólnego z… tym, co się stało z tatą. Ale popracuję nad tym, mamo. Spróbuję być lepszy.
Uśmiechnęła się.
– Wiem, że będziesz, Chris.
Podczas rozmowy z Chrisem i przez parę chwil obopólnego milczenia, które potem zapadło, Laurę w dalszym ciągu prześladowało uczucie, że nie znaleźli się jeszcze poza zasięgiem bezpośredniego niebezpieczeństwa. Przejechali około siedmiu mil po biegnącej granią drodze i mieli przed sobą jeszcze milę ziemnej nawierzchni i dwie mile asfaltu, nim wrócą na drogę stanową nr 38. Im dalej się posuwali, tym bardziej rosła w niej pewność, że pominęła coś i że zbliża się następne niebezpieczeństwo.
Nagle zatrzymała się na szczycie kolejnego wzniesienia, zanim droga zaczęła opadać po raz ostatni. Zgasiła silnik, wyłączyła światła.
– Coś złego? – spytał Chris.
– Nie. Muszę o czymś pomyśleć i obejrzeć naszego pasażera.
Wysiadła i obeszła dżipa. Otworzyła drzwi bagażnika. W oknie widniał otwór po kuli. Hartowana szyba popękała i kawałeczki szkła upadły na ziemię u jej stóp. Wspięła się na platformę bagażową i kładąc się obok swego obrońcy, zbadała mu puls. Dalej był słaby, może nawet słabszy niż poprzednio, ale bił regularnie. Położyła mu rękę na czole i poczuła, że nie jest już zimne; zdawał się płonąć od środka. Na jej prośbę Chris podał jej latarkę ze schowka. Odchyliła koce, aby sprawdzić, czy mężczyzna nie krwawi mocniej niż wtedy, kiedy ładowali go do dżipa.
Jazda po bezdrożach wytrzęsła nim solidnie i rana nie wyglądała dobrze, choć krwawienie prawie ustało. Przykryła go z powrotem, oddala latarkę Chrisowi, wysiadła z dżipa i zamknęła drzwi.
Wytłukła całe pozostałe szkło z tylnej szyby i małego bocznego okienka za kierowcą. Kiedy szkła w ogóle nie będzie, uszkodzenie stanie się mniej widoczne i w mniejszym stopniu będzie przyciągało uwagę glin czy kogokolwiek innego.
Przez chwilę stała obok samochodu w zimowym powietrzu, wypatrując oczy w ciemną pustkę, i starała się odnaleźć ten punkt, gdzie na styku intuicji i świadomości słyszała głos, który ostrzegał, że niebezpieczeństwo znów nadciąga, że przemoc, z jaką się zetknęli tej nocy, powróci. Skąd była tak pewna, że ten głos nie kłamie?
Wysoko wiejący w górze wiatr rozrywał chmury, gnając je w kierunku wschodnim. Nie dosięgnął jeszcze ziemi, gdzie powietrze było prawie nienaturalnie spokojne. Światło księżyca przebijało się przez nierówne przeręble w chmurach i w fantastyczny sposób oświetlało ośnieżony krajobraz wznoszących się i opadających wzgórz, zbitych w gromady skał i wiecznie zielonych drzew, którym noc odebrała teraz wszelki kolor.
Laura spojrzała na południe, gdzie biegnąca grzbietem wzgórz droga parę mil dalej dochodziła do drogi stanowej nr 38. Wszystko to zdawało się tchnąć spokojem. Popatrzyła następnie na wschód i na zachód i odwróciła się ku północy, skąd przybyli. Na całym obszarze gór San Bernardino nie było śladu ludzkiej obecności, nawet pojedynczego światła; spoczywały w pierwotnej czystości i spokoju.
Zadawała sobie te same pytania i dawała na nie te same odpowiedzi, które były częścią jej wewnętrznego dialogu przez cały zeszły rok. Skąd przybyli ludzie w pasach? Z innej planety, innej galaktyki? Nie. Byli takimi samymi ludźmi jak ona. Więc może przybyli z Rosji? Może pasy działały jak transmitery materii, urządzenia podobne do teleporterów w tym starym filmie Mucha? Wyjaśniałoby to akcent jej obrońcy – jeśliby został teleportowany z Rosji – ale nie tłumaczyłoby, dlaczego nie postarzał się przez ćwierć wieku, a poza tym, prawdę mówiąc, odkąd skończyła osiem lat, nie wierzyła, że w Związku Radzieckim albo gdzie indziej ludzie prowadzili badania nad transmiterami materii. Zostawały więc tylko podróże w czasie.
Rozważała tę możliwość od kilku miesięcy, choć nie była jej nawet na tyle pewna, by podzielić się swoimi spostrzeżeniami z Thelmą. Gdyby obrońca wkraczał w jej życie w krytycznych momentach dzięki podróżom w czasie, to wtedy, kiedy u niej mijały lata, on mógłby odbyć wszystkie wyprawy w przeciągu jednego miesiąca albo tygodnia swojego czasu i dlatego by się nie starzał. Dopóki nie będzie mogła go zapytać i dowiedzieć się prawdy, teoria podróży w czasie była jedyną sensowną koncepcją. Jej obrońca przybył do niej z jakiegoś przyszłego świata i najwyraźniej nie była to przyjemna przyszłość, bo mówiąc o swoim pasie, powiedział: „Nie chciałabyś dostać się tam, gdzie mógłby cię zabrać”, a w jego oczach pojawił się posępny, pełen strachu wyraz. Nie miała pojęcia, dlaczego podróżny w czasie miałby cofać się z przyszłości, aby troszczyć się właśnie o nią, chronić przed uzbrojonymi ćpunami i walącymi się na nią ciężarówkami – ale nie miała czasu na rozważanie tego problemu.
Noc była cicha, ciemna i zimna.
Jechali prosto w paszczę niebezpieczeństwa.
Wiedziała o tym, ale nie miała pojęcia, jakie ono jest ani skąd nadejdzie.
Kiedy wsiadła z powrotem do dżipa, Chris zapytał:
– A teraz, co znowu nie gra?
– Wariujesz na punkcie Gwiezdnej wędrówki, Gwiezdnych wojen, Batteries Not Included, więc może w twojej osobie mamy tu wreszcie kogoś w rodzaju eksperta, takiego faceta od różnych konkretnych, fachowych szczegółów, z pomocy którego korzystam przy pisaniu książki. Jesteś teraz moim stałym ekspertem od niesamowitości.
Silnik był wyłączony i wnętrze dżipa rozjaśniał tylko niepewny blask prześwitującego między chmurami księżyca. Ale widziała nieźle twarz syna, bo przebywając parę chwil na zewnątrz przyzwyczaiła oczy do ciemności. Zamrugał, patrząc jej w oczy i wyglądało, że nie może się w tym połapać.
– O co ci chodzi?
– Chris, jak już wspomniałam, opowiem ci potem wszystko o tym leżącym z tyłu mężczyźnie, o dziwnych momentach, w których pojawiał się w moim życiu, ale teraz nie mamy na to czasu. Nie zasypuj mnie więc zbyt wieloma pytaniami, dobra? Przypuśćmy tylko, że mój obrońca – tak go nazywam, bo chronił mnie przed potwornymi rzeczami, kiedy tylko mógł – przypuśćmy, że on jest podróżnym w czasie, przybyłym z przyszłości. Przypuśćmy, że nie przybywa w wielkiej, niezgrabnej machinie czasu. Przypuśćmy, że cała ta machina to pas, który ma zapięty na biodrach pod ubraniem i że kiedy przybywa tu z przyszłości, po prostu materializuje się w rozrzedzonym powietrzu. Nie pogubiłeś się w tym?
Chris patrzył na nią szeroko otwartymi oczami.
– I tak właśnie jest?
– Tak, to możliwe.
Chłopiec uwolnił się z pasów, zmienił pozycję, klękając na siedzeniu i spojrzał na leżącego w tyle wozu mężczyznę.
– Ale jaja.
– Z uwagi na niezwykłe okoliczności – powiedziała – pominę milczeniem twoje niestosowne słownictwo.
Popatrzył na nią z zakłopotaniem.
– Przepraszam. Ale podróżnik w czasie!
Jeżeli nawet była na niego zagniewana, to krótko, bo ujrzała nagle odmieniającą go falę chłopięcego podniecenia i zachwytu, jakich nie widziała u niego od roku, nawet podczas Bożego Narodzenia, kiedy bawił się tak świetnie z Jasonem Gainesem. Możliwość spotkania podróżnika w czasie natychmiast spowodowała, że poczuł smak i radość przygody. Na tym polega uroda życia; mimo że okrutne, jest również pełne tajemnic, przepełnione cudownością i niespodziankami. Czasem te niespodzianki są tak zadziwiające, że można je uznać za cuda, i jeśli przeżywa je odpowiednia osoba, to dzięki nim ma możność odkryć sens życia; zgorzkniały cynik może niespodziewanie uwolnić się od chorobliwego znudzenia, a głęboko zraniony chłopiec – nabrać dzięki nim sił, by otrząsnąć się z melancholii.
– Dobra, przypuśćmy, że kiedy on chce opuścić nasz czas i powrócić do swojego, naciska przycisk na specjalnym pasie, który zawsze nosi.
– Mogę zobaczyć ten pas?
– Później. Pamiętaj, że obiecałeś nie zadawać pytań.
– W porządku. – Jeszcze raz obejrzał się na obrońcę, potem obrócił się i usiadł prosto, koncentrując uwagę na matce. – Co się dzieje, kiedy naciska przycisk?
– Po prostu znika.
– Ojej! A kiedy przybywa z przyszłości, po prostu pojawia się w rozrzedzonym powietrzu?
– Nie wiem. Nigdy go wtedy nie widziałam, choć wydaje mi się, że towarzyszą temu pioruny i błyskawice…
– Dzisiejsze pioruny!
– Tak, ale nie zawsze grzmi i błyska. Dobra, przypuśćmy, że przybył, żeby nam pomóc, by ustrzec nas przed pewnymi niebezpieczeństwami…
– Jak przed ciężarówką, która wpadła w poślizg.
– Nie wiem dlaczego chce nas chronić, nie jesteśmy w stanie się tego dowiedzieć, dopóki sam nam tego nie powie. W każdym razie przypuśćmy, że inni ludzie z przyszłości nie chcą, abyśmy byli chronieni. Nie potrafimy również domyślić się, dlaczego tego nie chcą. Ale jednym z nich był Kokoschka, człowiek, który zastrzelił twojego ojca…
– Faceci, którzy zjawili się dziś wieczór u nas – powiedział Chris – też są z przyszłości.
– Chyba tak. Planowali, że zabiją mojego obrońcę, ciebie i mnie. Ale zamiast tego zabiliśmy paru z nich i zostawiliśmy dwóch na lodzie w mercedesie, który ugrzązł w rowie. No więc, co oni teraz zrobią, mały? Jesteś ekspertem od niesamowitości. Masz jakiś pomysł?
– Daj mi pomyśleć.
Przyćmione światło księżyca padało na maskę dżipa.
Wnętrze dużego samochodu oziębiło się; z ust zaczęły im ulatywać chmurki marznącej pary, a szyby pokryła mgiełka. Laura włączyła silnik, odmrażacz i ogrzewanie, ale światła pozostawiła zgaszone.
Chris przemówił:
– No tak – nie wykonali zadania, więc nie będą się tu teraz kręcić. Wrócą do przyszłości, skąd przybyli.
– Ci faceci z naszego wozu?
– Tak. Prawdopodobnie nacisnęli już przyciski na pasach tych gości, których zabiłaś, i wysłali trupy z powrotem w przyszłość. W domu nie ma już ciał, nie ma żadnego dowodu, że podróżni w czasie kiedyś u nas byli. Może zostało trochę krwi. Więc jak tych ostatnich dwóch czy trzech facetów utknęło w rowie, to prawdopodobnie poddali się i wrócili do siebie.
– Więc nigdy tu już nie wrócą? Nie pójdą na piechotę do Big Bear, nie ukradną samochodu i nie będą próbowali nas znaleźć?
– Nie. To byłoby za trudne. Chodzi o to, że mają łatwiejszy sposób, żeby nas znaleźć, niż jeżdżenie w kółko i rozglądanie się za nami, jakby to zrobili szanujący się bandyci w filmie.
– Jaki sposób?
Chłopiec skrzywił się i mrużąc oczy spoglądał przez szybę na śnieg, światło księżyca i otaczającą ich ciemność.
– Zrozum, mamo, kiedy tylko stracili nas z oczu, nacisnęli przyciski na pasach i wrócili do przyszłości. Potem podejmą nową wyprawę do naszego czasu, żeby zastawić jeszcze jedną pułapkę. Wiedzą, że jesteśmy na tej drodze. Więc prawdopodobnie wrócili jeszcze raz do naszego czasu, ale trochę wcześniej, i zastawili pułapkę na drugim końcu drogi i teraz czekają tam na nas. Taak, są właśnie tam! Założę się, że tam są!
– Ale dlaczego nie mogliby wrócić nawet jeszcze wcześniej, wcześniej niż za pierwszym razem, zjawić się z powrotem u nas w domu i zaatakować nas, zanim mój obrońca pojawiłby się, żeby nas ostrzec?
– Paradoks – powiedział chłopiec. – Rozumiesz, o co chodzi?
To słowo wydawało się zbyt skomplikowane jak na chłopca w jego wieku, ale powiedziała:
– Tak, wiem, co to jest paradoks. Coś, co jest wewnętrznie sprzeczne, choć wydaje się możliwe.
– Zrozum, mamo, klasa tej całej sprawy z podróżowaniem w czasie polega na tym, że jest pełna różnych możliwych paradoksów. Rzeczy, które nie mogą się zdarzyć, nie powinny się zdarzyć – a jednak się zdarzają.
Teraz mówił tym podnieconym głosem, jakim opisywał sceny ze swoich ulubionych filmów fantastycznych i komiksów, ale z większą żarliwością, niż to kiedykolwiek słyszała. Prawdopodobnie dlatego, iż teraz to nie była wymyślona historyjka, ale rzeczywistość, jeszcze bardziej zadziwiająca niż fikcja.
– Na przykład: cofasz się w czasie i wychodzisz za swojego dziadka. Rozumiesz – jesteś własną babką. Gdyby podróż w czasie była możliwa, może dałoby się tak postąpić, ale jak wtedy mogłabyś się w ogóle urodzić, jeśli twoja prawdziwa babka nigdy nie wyszłaby za twojego dziadka? Paradoks! Albo co by było, gdybyś cofnęła się w czasie i spotkała własną matkę, kiedy była jeszcze dzieckiem, i przypadkowo ją zabiła? Czy wtedy po prostu przestałabyś istnieć – bum! – jakby cię nigdy nie było? Ale gdyby cię nie było, to jak mogłabyś przedtem cofnąć się w czasie? Paradoks! Paradoks!
Patrząc na niego w rozjaśnionych światłem księżyca ciemnościach dżipa Laura czuła się tak, jakby patrzyła na całkiem innego chłopca niż ten, którego zawsze znała. Oczywiście, wiedziała o jego wielkiej fascynacji fantastycznymi opowieściami, które przypuszczalnie zajmowały teraz większość dzieci, niezależnie od wieku. Ale aż do tej chwili nie zastanowiła się głębiej nad umysłem, który pod ich wpływem się ukształtował. Jasne było, że amerykańskie dzieci końca dwudziestego wieku miały nie tylko bogatsze życie wewnętrzne niż jakiekolwiek inne dzieci w historii. Potrafiły zaczerpnąć ze swych fantastycznych opowieści coś, czego nie dostawało opowieściom o elfach, wróżkach i duchach, jakimi zabawiali się żyjący wcześniej ich rówieśnicy. Dzieci współczesne potrafiły posługiwać się tak abstrakcyjnymi pojęciami jak przestrzeń i czas w sposób daleko przekraczający ich dojrzałość intelektualną i emocjonalną. Miała dziwne uczucie, że rozmawia z małym chłopcem i specjalistą od lotów rakietowych – i że obaj ci ludzie mieszczą się w jednym ciele.
Czując zamęt w głowie, powiedziała:
– Ale… jeżeli ci ludzie nie zdołali nas zabić podczas swojej pierwszej wyprawy dziś wieczór, to dlaczego nie mieliby podjąć drugiej wyprawy, wcześniejszej niż ta pierwsza, żeby nas zabić, zanim mój obrońca ostrzeże nas, że nadciągają?
– Zrozum – twój obrońca pojawił się już w strumieniu czasu i ostrzegł nas. Więc gdyby pojawili się powtórnie, zanim nas ostrzegł, to jak mógłby, po pierwsze, ostrzec nas i jak moglibyśmy znaleźć się tu, gdzie teraz jesteśmy – i do tego żywi? Paradoks!
Zaśmiał się i klasnął w ręce niczym gnom rechocący nad jakimś szczególnie zabawnym działaniem ubocznym magicznego zaklęcia.
W odróżnieniu od jego dobrego nastroju Laura czuła ból głowy, gdy usiłowała uporządkować sobie cały ten galimatias.
– Niektórzy ludzie sądzą, że podróże w czasie są w ogóle niemożliwe z powodu tych wszystkich paradoksów – kontynuował Chris. – Ale inni uważają, że są możliwe o tyle, o ile podróż, którą robisz w przeszłość, nie tworzy paradoksu. Otóż jeżeli jest to prawda, to zabójcy nie mogą powrócić wcześniej niż za pierwszym razem, bo dwóch z nich zostało już zabitych podczas tej pierwszej wyprawy. Nie mogą tego zrobić, bo już nie żyją i właśnie to byłoby paradoksem. Ale ci faceci, których nie zabiłaś, i może jacyś nowi podróżni w czasie mogą udać się na wyprawę, żeby wykończyć nas na końcu tej drogi.
Pochylił się do przodu, żeby zerknąć znów przez pokrytą smugami przednią szybę.
– I stąd te wszystkie pioruny na południu, kiedy uciekaliśmy przed nimi – w tym czasie przybywało więcej facetów z przyszłości. Taak, założę się, że czekają na nas gdzieś tam w ciemności.
Rozcierając skronie palcami, Laura powiedziała:
– Ale kiedy zawrócimy i pojedziemy z powrotem, żeby nie wpaść w zastawioną na nas pułapkę, zorientują się, że ubiegliśmy ich rozumowanie. A wtedy wyruszą na trzecią wyprawę pod prąd czasu i zastrzelą nas, kiedy będziemy usiłowali wrócić tą drogą. Dopadną nas, obojętnie w którym kierunku byśmy nie pojechali.
Gwałtownie potrząsnął głową.
– Nie. Bo zanim się połapią, że jedziemy w kierunku powrotnym, upłynie jakieś pół godziny, a my już wtedy z powrotem miniemy mercedesa. – Chłopiec podskakiwał teraz na siedzeniu w górę i w dół podniecony. – Więc kiedy ruszą na trzecią wyprawę w czasie, aby znaleźć się na początku tej polnej drogi i tam nas złapać, to im się to nie uda, bo my już wcześniej zawróciliśmy i znajdziemy się poza nią. Będziemy bezpieczni, mamo. Oni nie są czarodziejami. Muszą grać według przepisów i można im dołożyć!
W ciągu trzydziestu trzech lat życia nigdy jeszcze nie miała bólu głowy, który by tak szybko zmienił się z lekkiego pulsowania w skroniach w walenie młotem w czaszkę. Im bardziej usiłowała rozwikłać problem wymknięcia się eskadrze podróżujących w czasie morderców, tym silniej młot używał sobie wewnątrz jej czaszki.
W końcu powiedziała:
– Poddaję się. Chyba powinnam była przez wszystkie te lata oglądać Gwiezdną wędrówkę i czytać Roberta Heinleina, zamiast prowadzić żywot osoby dorosłej – po prostu nie jestem w stanie sobie z tym poradzić. Powiem ci, co zrobimy, żeby ich przechytrzyć – będziemy polegać na tobie. Będziesz musiał być o krok przed nimi. Chcą nas mieć martwych. Więc jak mogą nas zabić, nie stwarzając jednego z tych paradoksów? Gdzie pojawią się następnym razem… i jeszcze następnym? W tej chwili jedziemy tam, skąd przybyliśmy, obok mercedesa, i jeżeli się nie pomyliłeś, nikogo tam nie będzie. Gdzie więc pokażą się potem? Czy zobaczymy ich dziś w nocy? Myśl o tym, a kiedy ci coś zaświta, mów.
– Jasne, mamo.
Zapadł się w fotel, przez moment szeroko uśmiechnięty, a potem zagryzł wargi, włączając się na całego w tę grę.
Poza tym że, oczywiście, nie była to gra. Stawką było ich życie. Musieli wymknąć się zabójcom o niemalże nadludzkich możliwościach, a ich szansę przetrwania zależały tylko od bogactwa wyobraźni ośmioletniego chłopca.
Laura zapaliła dżipa, wrzuciła tylny bieg i cofała się paręset jardów, aż znalazła odcinek wystarczająco szeroki, by można było zawrócić. Potem skierowali się z powrotem tam, skąd przybyli, w kierunku leżącego w rowie mercedesa, w kierunku Big Bear.
Przerażenie nie miało nad nią władzy. W ich sytuacji zawarty był tak ogromny element niewiadomego – i niemożliwego do poznania – że strach nie miał tu pożywki. Przerażenie nie było podobne do szczęścia czy depresji, to było gwałtowne doznanie, które zgodnie ze swą naturą trwało krótko. Szybko traciło siły. Rosło w tobie – i albo mdlałeś, albo umierałeś ze strachu, krzycząc, aż jakieś naczynie krwionośne pękło ci w mózgu. Nie krzyczała i mimo bólu głowy nie sądziła, żeby miało jej tam coś pękać. Stan jej ducha ustabilizował się na poziomie umiarkowanego, chronicznego strachu, niewiele większego od niepokoju.
Co to była za noc. Co za rok. Co za życie.
Niesamowite wiadomości.
Minęli rozkraczonego mercedesa i pojechali do końca polną drogą na północ, nie spotykając ludzi z automatami. Na skrzyżowaniu z drogą biegnącą obok jeziora Laura zatrzymała się i spojrzała na Chrisa.
– No i?
– Dopóki tylko kręcimy się tu i tam – powiedział – i dopóki jedziemy do miejsca, w którym nigdy nie byliśmy i do którego zwykle nie jeździmy, to jesteśmy całkowicie bezpieczni. Nie znajdą nas, nie mając pojęcia, gdzie moglibyśmy być. Tak jak zwyczajni włóczędzy.
Włóczędzy – pomyślała. W co ja się tu wplątałam – mieszanka H.G. Wellsa z Hill Street Blues?
– Widzisz – mówił dalej Chris – jak już daliśmy przed nimi dyla, to ci faceci szybko wrócą do przyszłości i przejrzą wszystkie oficjalne zapisy na twój temat, twoją historię i sprawdzą, gdzie się teraz pojawisz – na przykład kiedy zdecydujesz się na powrót do domu. Albo czy zaszyjesz się gdzieś na rok i napiszesz nową książkę, a potem wyjedziesz z nią na promocję. Wtedy pokażą się w księgarni, w której będziesz ją podpisywać, rozumiesz, bo będzie zapis w przyszłości: będą wiedzieli, że znajdziesz się w tym sklepie o określonym czasie w określonym dniu.
Zmarszczyła brwi.
– Chodzi ci o to, że jedyny sposób, żeby nie spotkać się z nimi do końca życia, to zmienić nazwisko, udać się na wieczną tułaczkę, nie pozostawiać po sobie ani śladu w publicznych zapisach – po prostu w tym miejscu i od tej chwili zniknąć z oficjalnej historii świata?
Miał dosyć sprytu, aby wyobrazić sobie sposób na wywiedzenie w pole podróżujących w czasie morderców, ale nie był wystarczająco dojrzały, by dostrzec, jak trudne byłoby dla nich porzucić wszystko, co posiadali i zacząć na nowo tylko z tym, co mają w kieszeniach. W pewien sposób był jak mędrzec-idiota, niezwykle przenikliwy i utalentowany w jednej wąskiej dziedzinie, a naiwny i szalenie ograniczony w innych. W sprawach podróży w czasie miał tysiąc lat, ale poza tym zbliżał się dopiero do dziewiątego roku życia.
– Nigdy nie będę mogła napisać następnej książki. Muszę przecież mieć kontakt z wydawcami i agentami, choćby telefoniczny, a to jest do sprawdzenia. I nie mogę odebrać honorariów, bo ilu bym miała pełnomocników, jak wiele bym miała różnych rachunków do transferu pieniędzy, wcześniej czy później musiałabym odebrać te pieniądze osobiście, a to zostawiłoby ślad. Więc będą mieli taki ślad w przyszłości i cofną się w przeszłość, do tego banku, i zetrą mnie z powierzchni ziemi, kiedy się tam pokażę. Jak mam podjąć nawet te pieniądze, które już posiadamy? Jak mogę gdziekolwiek zrealizować czek bez pozostawiania śladu, który znajdą w przyszłości? – zamrugała powiekami, patrząc w niebo. – Dobry Boże, Chris, jesteśmy w ślepym zaułku!
Teraz chłopiec był bezradny. Patrzył na nią niewiele rozumiejącym spojrzeniem. Nie wiedział, z jakich źródeł czerpie się pieniądze i jak odkłada się je do dalszego spożytkowania albo jak trudno w ogóle je zdobyć.
– No, przez parę dni możemy po prostu jeździć to tu, to tam, spać w motelach…
– W motelach możemy spać tylko wtedy, kiedy będę mieć gotówkę. Tylko tego potrzeba, żeby przez rachunek bankowy mojej karty kredytowej i dowód zapłaty znaleźli motel. Wtedy powrócą w czasie do tej nocy, kiedy płaciłam za nocleg, i zabiją mnie tam.
– Taak. Więc będziemy płacili gotówką. No to jemy tylko u McDonalda! Tam jest tanio i dają takie dobre jedzenie.
Wyjechali z gór, z zaśnieżonych terenów, i pojechali do San Bernardino, miasta liczącego 300 000 mieszkańców, nie napotykając po drodze morderców. Musiała zawieźć swego obrońcę do lekarza nie tylko dlatego, że miała wobec niego dług wdzięczności, ale i dlatego, ponieważ bez niego nie dowiedzą się prawdy o tym, co się stało i mogą nigdy nie wyjść ze ślepej uliczki, w jakiej się znaleźli.
Nie mogła zabrać go do szpitala, gdyż w szpitalnych archiwach jej wrogowie z przyszłości znaleźliby ślad, po którym trafiliby do niej. Musiała skorzystać z pomocy medycznej kogoś dyskretnego, kto nigdy nie ujawni ani jej nazwiska, ani niczego na temat pacjenta.
Tuż przed północą stanęła przy budce telefonicznej na stacji Shella. Telefon znajdował się za budynkiem, co było optymalną okolicznością, ponieważ nie mogła ryzykować, że obsługa zauważy stłuczone szyby lub nieprzytomnego mężczyznę.
Pomimo wcześniejszej godzinnej drzemki, którą sobie uciął, i całego podniecenia Chris spał. W części bagażowej wozu, za przednim siedzeniem, spał również ich obrońca, ale jego sen nie był ani spokojny, ani naturalny. Nie mamrotał już, ale od paru minut wciągał oddech charcząc i krztusząc się.
Zostawiła dżipa na luzie z włączonym silnikiem i poszła do budki, aby przejrzeć książkę telefoniczną. Wyrwała jedną z żółtych kart z adresami lekarzy.
Po zakupieniu u obsługującego stację planu San Bernardino zaczęła poszukiwać lekarza, który nie przyjmował pacjentów w klinice czy szpitalu, ale w gabinecie domowym, jak to dawniej czyniła większość lekarzy w małych miasteczkach, choć obecnie niewielu z nich prowadziło równocześnie praktykę szpitalną i domową. Była w pełni świadoma, że mi więcej czasu zajmie jej znalezienie medyka, tym mniejsza będzie szansa przeżycia ich obrońcy.
Kwadrans po pierwszej w nocy zatrzymała się przed jednopiętrowym białym, wiktoriańskim domem w spokojnej dzielnicy rezydencjalnej, postawionym w innej epoce, w przeminionej już Kalifornii, zanim wszystko zaczęto budować z gipsu. Stał na zbiegu ulic wraz z garażem na dwa samochody, w cieniu olch, nagich teraz w środku zimy, które przydawały temu miejscu, nie tylko widokowo, czegoś z atmosfery Wschodniego Wybrzeża. Według wyrwanej ze spisu żółtej kartki pod tym numerem mieszkał doktor Carter Brenkshaw – i faktycznie obok podjazdu znajdował się mały, zawieszony na dwóch słupkach znak, potwierdzający dokładność tych danych.
Podjechała do końca kwartału domów i zatrzymała się przy krawężniku. Wysiadła z dżipa, nabrała do ręki garść inspektowego czarnoziemu z kwietnika pobliskiego domu i zasmarowała tak dokładnie, jak się tylko dało, obydwie tablice rejestracyjne.
Zanim wytarła ręce o trawę i powróciła do dżipa, Chris obudził się już, ale był rozespany i oszołomiony po ponad dwugodzinnym śnie w samochodzie. Poklepała go po twarzy, odgarnęła włosy z czoła i szybko dobudziła kilkoma słowami. Zimne nocne powietrze też zrobiło swoje.
– Dobra – powiedziała, kiedy upewniła się, że się całkowicie ocknął – słuchaj uważnie, partnerze, mam lekarza. Czy dasz radę odegrać chorego?
– Jasne – skrzywił się, jakby miał zaraz zwymiotować, po czym zakrztusił się i zajęczał.
– Tylko z tym nie przesadź – powiedziała po wyjaśnieniu mu swych zamiarów.
– Dobry plan, mamo.
– Nie, kretyński. Ale jedyny, jaki mi przyszedł do głowy.
Zawróciła dżipem pod dom Brenkshawa, gdzie zaparkowała na podjeździe wiodącym do zamkniętego teraz garażu, który stał w pewnym oddaleniu od domu. Chris wyślizgnął się przez drzwi kierowcy, a ona podtrzymywała go ze swojej lewej strony. Trzymał głowę opartą na jej ramieniu; przywarł do niej tak, że potrzebowała tylko lewej ręki, aby utrzymać go na nogach, choć był całkiem ciężki. Jej dzieciątko nie było już żadnym dzieciątkiem. W wolnej ręce trzymała rewolwer.
Kiedy ciągnęła Chrisa po ścieżce obok rozrośniętych olch, oświetlonej jedynie szerokim purpurowym kręgiem rzucanym przez stojącą na krawężniku rtęciową lampę uliczną, miała nadzieję, że nikt nie stoi w oknie żadnego z pobliskich domów. Z drugiej strony nie było wcale rzeczą niezwykłą, że ktoś potrzebujący pomocy odwiedza w środku nocy lekarza.
Weszła na frontowe schodki, minęła werandę i zadzwoniła szybko trzy razy, tak jak zrobiłaby to rozgorączkowana matka. Odczekała zaledwie kilka sekund, żeby powtórzyć ten sam trzykrotny dzwonek.
Po paru minutach od powtórnego dzwonka, gdy zaczęła już podejrzewać, że w domu nikogo nie ma, zapaliły się światła na werandzie. Zobaczyła mężczyznę przyglądającego się jej przez półokrągłą, najwyższą szybę trójdzielnych przeszklonych drzwi.
– Proszę – powiedziała nagląco, trzymając z boku rewolwer tak, że nie był w stanie go zobaczyć – mój chłopiec, trucizna, połknął truciznę!
Mężczyzna otworzył drzwi do wewnątrz, a że były tam i otwierające się na zewnątrz szklane drzwi, chroniące przed deszczem, usunęła mu się z drogi.
Wyglądał na sześćdziesiąt pięć lat, był siwy, z irlandzkimi rysami twarzy poza zdecydowanie rzymską linią nosa i piwnymi oczami. Ubrany był w luźny brązowy szlafrok, narzucony na białą piżamę i miał na nogach kapcie. Patrząc na nią przez szylkretowe okulary, spytał:
– Co się stało?
– Mieszkam dwie ulice stąd, tuż obok pana, a mój chłopiec – trucizna.
Histeryzując, wypuściła Chrisa, który natychmiast usunął jej się z drogi, żeby mogła wepchnąć wylot lufy kaliber 38 w brzuch mężczyzny.
– Wywalę ci bebechy, jeśli tylko zaczniesz wzywać pomocy.
Nie miała zamiaru do niego strzelać, ale widocznie zabrzmiało to przekonywająco, bo skinął głową i nic nie powiedział.
– Doktor Brenkshaw? – Znów skinął głową, a ona zapytała: – Jest jeszcze ktoś w domu, doktorze?
– Nikt. Jestem sam.
– Żona?
– Jestem wdowcem.
– Dzieci?
– Wszystkie dorosły i wyprowadziły się.
– Nie kłam.
– Taki mam życiowy nawyk, że nie kłamię – powiedział. – Parę razy przyniosło mi to trochę kłopotów, ale ogólnie rzecz biorąc mówienie prawdy ułatwia życie. Proszę posłuchać, tu jest chłodno, a mój szlafrok jest przewiewny. Wewnątrz równie dobrze może mnie pani trzymać na muszce.
Weszła, przestępując próg i popychając lekarza wciśniętą w brzuch bronią. Chris szedł za nią.
– Kochanie – szepnęła – idź i sprawdź dom. Po cichu. Zacznij od góry i nie opuść żadnego pokoju. Jakbyś na kogoś trafił, powiedz, że doktor ma pacjenta z wypadku i potrzebuje wszystkich do pomocy.
Chris skierował się ku schodom, a Laura w hallu trzymała Cartera Brenkshawa na muszce. Stojący w pobliżu stary zegar cicho tykał.
– Wie pani – powiedział Brenkshaw – przez całe życie czytałem dreszczowce.
– O co chodzi? – zmarszczyła brwi.
– Otóż często trafiałem na scenę, w której wspaniała, choć występna kobieta trzymała na muszce bohatera, oczywiście wbrew jego woli. A potem, kiedy jak zawsze udawało mu się odwrócić sytuację, ulegała nieprzepartemu urokowi męskiej siły i kochali się z dziką namiętnością. Dlaczego więc, kiedy mnie to spotyka, jestem już zbyt stary, aby radować się perspektywą drugiej połowy takiego starcia?
Laura powstrzymywała się od śmiechu, ponieważ nie potrafiłaby powrócić do srogiej miny, gdyby już raz pozwoliłaby sobie na uśmiech.
– Zamknij się.
– Na pewno stać panią na coś więcej.
– Przymknij się, dobra?
Nie zbladł i nie zaczął się trząść. Uśmiechnął się.
Chris powrócił z obchodu piętra.
– Nikogo, mamo.
– Zastanawiam się, ilu niebezpiecznych bandziorów ma takich ledwo odrosłych od ziemi wspólników, którzy mówią do nich „mamo”? – zapytał Brenkshaw.
– Nie radzę ci mnie nie doceniać, doktorze. Jestem zdecydowana na wszystko.
Chris zniknął w pokojach na parterze, zapalając światła. Laura odezwała się do Brenkshawa:
– Mam w samochodzie rannego…
– Jasne, postrzał.
– …chcę, żeby go pan opatrzył i trzymał gębę na kłódkę, bo jak nie, to wrócimy tu którejś nocy i załatwimy cię.
– To brzmi obiecująco – skonstatował nie tracąc pogody ducha.
Chris powrócił, pogasiwszy światła, które poprzednio zapalił.
– Nikogo, mamo.
– Ma pan nosze? – spytała Laura.
Brenkshaw spojrzał na nią.
– Naprawdę ma pani rannego?
– A po co, u diabła, bym się tu znalazła, gdyby było inaczej?
– To dziwne. No cóż, w porządku. Czy bardzo krwawi?
– Poprzednio obficie, teraz słabiej. Ale jest nieprzytomny.
– Jeżeli teraz nie krwawi, możemy go przewieźć. Mam w gabinecie składany fotel inwalidzki. Czy mogę nałożyć płaszcz – wskazał na szafę w hallu – czy też takie ostre panienki jak pani lubią ten dreszcz podniecenia, który przenika je na widok staruszków trzęsących się w piżamach?
– Wkładaj pan swój płaszcz, doktorze, ale, do diabła, nie lekceważ mnie.
– Tak – powiedział Chris. – Zastrzeliła dziś w nocy dwóch gości. Spróbował naśladować dźwięk uzi. – Ścięła ich po prostu i żaden nie miał nawet szansy do niej się zbliżyć.
Chłopiec mówił tak przekonująco, że Brenkshaw spojrzał na Laurę innym okiem.
– W szafie są tylko płaszcze, parasole i para kaloszy. Nie trzymam tam broni.
– Tylko ostrożnie, doktorze. Bez pośpiechu.
– Bez pośpiechu – tak, słyszałem.
Choć dalej raczej uważał sytuację za zabawną, to nie brał już tego tak lekko jak przedtem.
Włożył płaszcz; wyszli za nim z hallu przez drzwi z lewej strony. Bez zapalania światła, korzystając z poświaty padającej z hallu i znajomości pomieszczenia, Brenkshaw przeprowadził ich przez poczekalnię, gdzie stały wysokie, proste krzesła i parę małych stolików. Następne drzwi wiodły do biura, w którym zapalił światło. Był tam stół do pracy, trzy krzesła, księgi lekarskie. Kolejne drzwi prowadziły dalej, w głąb domu, do gabinetu przyjęć.
Laura spodziewała się, że zobaczy łóżko i sprzęt ambulatoryjny utrzymane w dobrym stanie, ale używane przez co najmniej ostatnie trzydzieści lat – przeciętnie wyglądający skansen medyczny prosto z obrazów Normana Rockwella. Tymczasem całe wyposażenie wyglądało tu na nowe. Był nawet aparat do EKG, a na drzwiach w głębi pokoju napis ostrzegał: PROMIENIE RTG; ZAMYKAĆ PODCZAS PRZEŚWIETLANIA.
– Ma pan tu wyposażenie do robienia prześwietleń? – zdziwiła się.
– Oczywiście. Nie kosztuje już tyle co dawniej. Dzisiaj dysponuje tym każda klinika.
– Klinika, zgoda, ale nie indywidualny…
– Może wyglądam jak Barry Fitzgerald zabawiający się w lekarza w jakimś starym filmie i może wolę staroświecki, wygodny gabinet we własnym domu, ale nie leczę pacjentów według przestarzałych metod tylko po to, żeby wyglądać na dziwaka. Ośmielę się rzec, że poważniejszy ze mnie lekarz niż z pani desperado.
– Niech pan nie będzie taki pewny – powiedziała ostro, choć czuła się już znużona udawaniem osoby, która nie traci nigdy zimnej krwi.
– Niech się pani nie martwi – powiedział. – Dostosuję się do pani stylu. Chyba sam wtedy lepiej się będę bawić.
Zwrócił się do Chrisa.
– Kiedy przechodziliśmy przez moje biuro, czy zauważyłeś duży czerwony, ceramiczny dzbanek na moim biurku? Jest pełen cukierków i lizaków, gdyby ci przyszła na nie ochota.
– Ojej, dzięki! – rozpromienił się Chris. – Och… mogę, mamo?
– Jeden albo dwa – powiedziała – tylko żeby nie zrobiło ci się niedobrze.
– W sprawie słodyczy dla moich małych pacjentów jestem chyba staroświecki – powiedział Brenkshaw – bo nie trzymam tu gumy do żucia pozbawionej cukru. Cóż to za pomysł, do diabła? Smakuje jak plastik. Jeżeli zaraz za drzwiami zęby mają im od tego wypaść, to już problem ich dentystów.
Tak rozprawiając wyciągnął z kąta składany fotel inwalidzki, rozsunął go i wyprowadził na środek pokoju.
– Kochanie, zostaniesz tu, kiedy my pójdziemy do dżipa – powiedziała Laura.
– W porządku – wyraził zgodę Chris z następnego pokoju, gdzie grzebiąc w dzbanku podejmował trudną decyzję w sprawie wyboru poczęstunku.
– Pani dżip stoi na podjeździe? – spytał Brenkshaw. – To lepiej wyjdźmy tyłem. Myślę, że w ten sposób będziemy mniej widoczni.
Z rewolwerem wycelowanym w lekarza, ale czując się przy tym głupio, Laura wyszła za nim bocznymi drzwiami otwierającymi się na rampę, dzięki której można było się dostać do pokoju dla pacjentów omijając schody.
– Wejście dla inwalidów – rzucił cicho przez ramię Brenkshaw, pchając fotel po ścieżce idącej wzdłuż tylnej ściany domu. Jego nocne pantofle klapały głośno po betonie.
Lekarz miał dużą posesję, więc sąsiedni dom był nieco oddalony. Boczny trawnik, inaczej niż frontowy, nie był obsadzony olchami, ale pysznił się fikusami i sosnami, zachowującymi zieleń przez cały rok. Jednak pomimo mroku i ograniczonej gałęziami widoczności Laura widziała puste okna sąsiedniego domostwa, przypuszczała więc, że i ją można było stamtąd dostrzec.
Świat pogrążony był teraz w tej ciszy, jaka zapada tylko pomiędzy północą a świtem. Gdyby nawet nie wiedziała, że jest druga w nocy, to i tak odgadłaby to z dokładnością do pół godziny. Mimo że z oddali dobiegały ciche odgłosy miasta, tu panowała cmentarna cisza, tak że czułaby się jak kobieta w tajnej misji, nawet jeżeli w istocie szłaby tylko wyrzucić śmieci.
Ścieżka prowadziła wokół domu i przecinała inną, biegnącą w stronę położonej w głębi części posesji. Przeszli obok tylnej werandy alejką łączącą dom i garaż i weszli na podjazd.
Brenkshaw zatrzymał się z tyłu dżipa i zachichotał.
– Błoto na tablicach rejestracyjnych – zamruczał. – Przekonujący szczegół.
Gdy otworzyła drzwi bagażnika, wszedł do dżipa, aby obejrzeć rannego.
Zlustrowała ulicę. Wszędzie spokój. Na razie.
Gdyby jednak patrol policji San Bernardino przypadkowo miał teraz objazd, to sierżant na pewno zatrzymałby się, by sprawdzić, co się dzieje u miłego starego doktora Brenkshawa…
Lekarz już gramolił się z dżipa.
– Na Boga, pani naprawdę ma tam rannego.
– Czemu, do diabła, tak pan się dziwi? Czy wyprawiałabym takie sztuki dla zabawy?
– Zawieźmy go do środka, szybko – powiedział Brenkshaw.
Nie był w stanie sam udźwignąć rannego. Aby mu pomóc, Laura musiała zatknąć swoją trzydziestkę ósemkę za pasek dżinsów.
Brenkshaw wcale nie próbował uciekać ani nie rzucił się na nią, aby ją obalić i zawładnąć bronią. Zamiast tego, kiedy tylko umieścili rannego w fotelu inwalidzkim, wytoczył go na podjazd i pobiegł alejką wokół domu w kierunku znajdującego się z drugiej strony wejścia dla inwalidów.
Złapała jeden uzi z przedniego siedzenia i pospieszyła za nim. Nie sądziła, aby zaszła konieczność użycia karabinka, ale czuła się lepiej, mając go przy sobie.
Piętnaście minut później Brenkshaw odwrócił się od wywołanych już zdjęć rtg, zawieszonych na podświetlanej tablicy w kącie pokoju.
– Kula przeszła czysto i w całości. Nie naruszyła żadnej kości, więc nie ma kłopotu z odłamkami kostnymi.
– Duża sprawa – powiedział Chris, siedząc na krześle w rogu i z błogim wyrazem twarzy ssąc lizaka. Mimo że dom był dobrze ogrzany, oboje nadal mieli na sobie kurtki, ponieważ chcieli być gotowi do szybkiego wyjścia.
– Ma śpiączkę czy coś takiego? – spytała Laura lekarza.
– Tak, jest w stanie śpiączki. Ale nie jest ona spowodowana infekcją. Na to za wcześnie. A po opatrunku do infekcji prawdopodobnie nie dojdzie. Jest w śpiączce pourazowej wywołanej postrzałem, utratą krwi, szokiem, tym wszystkim. Wie pani, że nie należy go przemieszczać.
– Nie mam wyboru. Czy wyjdzie z tego?
– Prawdopodobnie. Śpiączka to sposób, w jaki organizm ogranicza wydatkowanie energii, co ułatwia leczenie. Nie stracił tak dużo krwi, jak to się wydaje. Puls ma regularny, więc ten stan nie potrwa długo. Koszulę i ten kitel ma tak zakrwawione, jakby krew lała się z niego strumieniami, ale ubytek był dużo mniejszy, co nie znaczy, że całkiem niewielki. Musiał bardzo cierpieć. Ale żadne z głównych naczyń nie zostało uszkodzone, bo byłby w gorszym stanie. Jednak powinien znaleźć się w szpitalu.
– To już przerabialiśmy – powiedziała ze zniecierpliwieniem Laura. – Nie może jechać do szpitala.
– Jaki bank załatwiliście? – spytał żartobliwie lekarz, ale w oczach miał wyraźnie mniej rozbawienia niż przedtem, gdy rzucał podobne żarciki.
Kiedy wcześniej czekał, aż wywołają się zdjęcia, oczyścił ranę, zajodynował, posypał zasypką antybiotykową i przygotował bandaże. Następnie wziął grubą nić, igłę i urządzenie, którego zastosowania Laura nie znała. Wyjął to wszystko z szafki i położył na tacce z nierdzewnej stali, którą przymocował z boku łóżka, spełniającego teraz rolę stołu operacyjnego. Ranny mężczyzna leżał na nim nieprzytomny, oparty na prawym boku za pomocą kilku gąbkowych poduszek.
– Co pan robi? – spytała Laura.
– Te dziury są całkiem spore, szczególnie wylotowa. Jeżeli koniecznie chce pani narażać jego życie, nie oddając go do szpitala, to przynajmniej założę mu parę szwów.
– Dobrze, ale niech się pan pospieszy.
– Oczekuje pani agentów FBI wyłamujących lada chwila drzwi?
– Gorzej – powiedziała. – Oczekuję czegoś dużo gorszego.
Od momentu, gdy pojawili się u Brenkshawa, oczekiwała, że nagle nocą wstrząśnie pokaz piorunów niczym tętent gigantycznych koni jeźdźców Apokalipsy i pojawi się większa liczba dobrze uzbrojonych podróżnych w czasie. Piętnaście minut temu, kiedy lekarz prześwietlał pierś jej obrońcy, wydało się jej, że słyszy daleki, ledwo słyszalny grzmot. Szybko podeszła do najbliższego okna, żeby rozejrzeć się po niebie w poszukiwaniu dalekich błyskawic, ale w prześwitach między gałęziami nie udało się jej niczego dostrzec – być może dlatego, że niebo nad San Bernardino miało rudawy poblask od świateł miasta, albo może usłyszała grom zbyt późno. Uznała w końcu, że mógł to być przelatujący odrzutowiec, który w panice wzięła za coś innego.
Brenkshaw zszył rany pacjenta i odciął nożyczkami katgut – stosował rozpuszczalne szwy – i przytwierdzając bandaże taśmą samoprzylepną, owinął je parokrotnie wokół klatki piersiowej i pleców.
Powietrze było przesiąknięte ostrym, typowo szpitalnym zapachem i Laurze zrobiło się trochę niedobrze, ale Chrisowi to w najmniejszym stopniu nie przeszkadzało. Siedział w kącie i uszczęśliwiony pochłaniał następnego lizaka.
Poprzednio, kiedy czekał na zdjęcia, Brenkshaw zajął się również podaniem pacjentowi penicyliny. Teraz z kolei podszedł do wysokiej, białej, metalowej szafki stojącej w głębi pokoju, wyjął z dużego słoja pigułki i przełożył je do małej buteleczki, a następnie do drugiej buteleczki włożył lekarstwo z innego słoja.
– Trzymam tu niektóre podstawowe leki. Sprzedaję je biedniejszym pacjentom po cenie produkcji, nie muszą się więc rujnować w aptekach.
– Co tu jest? – spytała Laura, kiedy podszedł z powrotem do łóżka, przy którym stała, i wręczył jej dwie małe plastikowe butelki.
– W tej są kolejne dawki penicyliny. Trzy razy dziennie podczas posiłku – jeżeli będzie w stanie przyjmować pokarm. Myślę, że niebawem odzyska przytomność. Jeżeli się nie ocknie, to zacznie się odwadniać i będzie konieczna kroplówka. Nie można mu podawać płynów doustnie podczas śpiączki – zadławi się. Ta druga zawiera środki przeciwbólowe. Tylko gdy będą niezbędne, i nie więcej niż dwa dziennie.
– Da mi pan więcej. A zresztą, potrzebuję wszystkiego, co tam jest – wskazała na dwa duże słoje zawierające setki pojedynczych dawek obu lekarstw.
– Nie będzie potrzebował tak dużo żadnego z nich. On…
– Nie, jestem pewna, że nie – odpowiedziała – ale nie mam pojęcia, jakie cholerne problemy nas jeszcze czekają. Możemy potrzebować zarówno penicyliny, jak i środków przeciwbólowych – dla mnie lub dla mojego syna.
Brenkshaw popatrzył na nią dłuższą chwilę.
– W co, na miłość boską, się pani wpakowała? To jak w jakiejś pani książce.
– Proszę po prostu dać… – Laura przerwała, zaskoczona tym, co usłyszała. – Jak w jakiejś mojej książce? W mojej książce! Och, mój Boże, pan wie, kim jestem.
– Oczywiście. Rozpoznałem panią niemal od razu, gdy zobaczyłem panią na werandzie. Jak mówiłem, czytuję dreszczowce i choć pani książki nie należą dokładnie do tego gatunku, budzą takie napięcie, że czytam je również. Pani fotografia jest na tylnej okładce, proszę mi wierzyć, pani Shane, żaden mężczyzna, jeśli ujrzał pani twarz choć jeden raz, nie zapomni jej nigdy, nawet jeśli tym mężczyzną jest taki stary dziad jak ja.
– Ale dlaczego nie powiedział pan…
– Najpierw pomyślałem, że to żart. Przede wszystkim z powodu tego melodramatycznego sposobu, w jaki zjawiła się pani na moim progu, w środku nocy: broń, ten zaczepny, twardy język… to wszystko było jak filmowy numer. Proszę mi wierzyć, mam takich przyjaciół, których byłoby stać na tego rodzaju figiel i gdyby panią znali, zapewne zdołaliby ją przekonać do włączenia się w tę zabawę.
Wskazała na swego obrońcę.
– Ale kiedy zobaczył pan jego…
– Wtedy wiedziałem już, że to nie żart.
Chris podbiegł do matki, wyjmując lizaka z ust.
– Mamo, jeżeli on o nas doniesie…
Laura wyciągnęła trzydziestkę ósemkę zza pasa. Uniosła ją, a potem opuściła dłoń, uświadamiając sobie, że broń nie zdoła już onieśmielić Brenkshawa. Prawdę mówiąc, nie bał się jej ani przez moment. Uświadomiła sobie również, że z jednej strony on nie był mężczyzną, którego da się zastraszyć, a z drugiej – ona też nie była już w stanie w sposób przekonywający udawać niebezpiecznej, gardzącej prawem kobiety. Przecież wiedział, kim jest.
Jej obrońca, leżący na łóżku i pogrążony nadal w letargu, próbował się poruszyć, ale Brenkshaw położył mu rękę na piersi i to go uspokoiło.
– Posłuchaj, doktorze, jeżeli powie pan o tym, co się tu stało dziś w nocy, jeżeli nie zdoła pan dochować sekretu do końca życia, to będzie oznaczało śmierć moją i mego dziecka.
– Wie pani, że prawo wymaga, aby lekarz doniósł o każdej ranie postrzałowej, jaką opatrywał.
– Ale ten wypadek nie jest normalny – powiedziała Laura z naciskiem. – Ja nie uciekam przed prawem, doktorze.
– A przed kim?
– W pewnym sensie… przed tymi samymi ludźmi, którzy zabili mojego męża, ojca Chrisa.
W jego spojrzeniu było zdumienie i ból.
– Pani mąż został zabity?
– Musiał pan czytać o tym w gazetach – powiedziała z goryczą. – To była sensacyjna historia, taka, jaką prasa uwielbia.
– Przykro mi, ale raczej nie czytuję gazet ani nie oglądam wiadomości telewizyjnych – powiedział Brenkshaw. – Są tam tylko pożary, wypadki, szaleni terroryści. Nie ma nic o tym, co istotne, tylko krew, tragedie i polityka. Przykro mi z powodu pani męża, ale jeżeli jego mordercy, kimkolwiek są, chcą teraz zabić panią, to powinna pani iść prosto na policję.
Patrzyła na tego człowieka i myślała, że więcej rzeczy łączy ich, niż dzieli. Wyglądał na miłego i rozsądnego. Ale miała niewielką nadzieję, że uda się nakłonić go do milczenia.
– Policja nie jest w stanie mnie ochronić. Nikt nie jest w stanie mnie ochronić poza mną samą – i może człowiekiem, którego właśnie pan opatrywał. Ludzie, którzy nas gonią… są nieznużeni, nieugięci i poza zasięgiem prawa.
Potrząsnął głową.
– Nikt nie jest poza zasięgiem prawa.
– Oni są, doktorze. Zajęłoby mi godzinę wytłumaczenie dlaczego, a i wtedy prawdopodobnie nie uwierzyłby mi pan. Więc błagam, jeżeli nie chce pan mieć na sumieniu naszej śmierci, proszę nic nie mówić. Nie przez parę dni, ale nigdy.
– Otóż…
Patrzyła na niego uważnie i wiedziała, że jej zabiegi są bezskuteczne. Przypomniała sobie, co powiedział jej wcześniej w hallu, kiedy ostrzegała go, aby nie ukrywał przed nią obecności innych ludzi w swoim domu. Nie kłamał, ponieważ mówienie prawdy upraszcza życie; taki już miał nawyk. Nie upłynęło jeszcze czterdzieści minut, a znała go wystarczająco dobrze, aby uwierzyć, że jest niezwykle prawdomówny. Nawet teraz, kiedy błagała go o utrzymanie ich najścia w sekrecie, nie wydusił z siebie kłamstwa, żeby uspokoić ją i nakłonić do opuszczenia gabinetu. Patrzył na nią z poczuciem winy w oczach i nie był w stanie splamić sobie ust kłamstwem. Kiedy zostanie sam, spełni swój obowiązek: wypełni formularz dla policji. Gliny będą szukać jej w domu koło Big Bear, trafią tam na krew, jeśli nie na ciała podróżnych w czasie, na setki wystrzelonych łusek, potrzaskane okna, pokryte kulami ściany. Jutro albo pojutrze ta historia będzie na pierwszych stronach gazet…
Samolot, który przeleciał nad nimi ponad pół godziny temu, mógł w rzeczywistości wcale nie być samolotem. To mogło być coś, co przyszło jej do głowy w pierwszym odruchu – bardzo daleki odgłos gromu, piętnaście albo dwadzieścia mil stąd.
Następny piorun w bezdeszczową noc.
– Doktorze, niech mi pan pomoże go ubrać – powiedziała, wskazując na swego obrońcę leżącego na łóżku. – Niech pan przynajmniej tyle dla mnie zrobi, skoro zdradzić mnie pójdzie pan później.
Wyraźnie drgnął na słowo „zdradzić”.
Wcześniej posłała Chrisa na górę, żeby wziął z garderoby Brenkshawa koszulę, sweter, kurtkę, spodnie, skarpetki i buty. Lekarz nie był tak umięśniony jak jej obrońca, ale wymiary mieli podobne.
Teraz ranny mężczyzna miał na sobie tylko swoje przesączone krwią spodnie, ale Laura wiedziała, że nie będzie miała czasu nałożyć mu wszystkich części garderoby.
– Niech mi pan pomoże włożyć na niego kurtkę, doktorze. Zabiorę ze sobą resztę i ubiorę go później. W kurtce będzie mu wystarczająco ciepło.
Niechętnie podnosząc na łóżku nieprzytomnego mężczyznę do pozycji siedzącej, lekarz powiedział:
– Nie powinno się go ruszać.
Nie zwracając uwagi na Brenkshawa, usiłując włożyć prawe ramię rannego mężczyzny w rękaw watowanej, sztruksowej kurtki, Laura odezwała się:
– Chris, idź do poczekalni od frontu. Jest tam ciemno, nie zapalaj światła. Podejdź do okna, rozejrzyj się dobrze i, na miłość boską, nie pozwól, żeby ktoś zobaczył ciebie.
– Myślisz, że są tutaj? – spytał lękliwie chłopiec.
– Jeżeli nie w tej chwili, będą wkrótce – powiedziała, wpychając lewą rękę swego obrońcy w rękaw kurtki.
– O czym pani mówi? – zapytał Brenkshaw, kiedy Chris pomknął do ciemnej poczekalni przez przylegające do niej biuro.
Laura nie odpowiedziała na pytanie.
– Dalej, przełóżmy go na fotel.
Razem podnieśli rannego z łóżka i na fotelu zacisnęli pas bezpieczeństwa wokół jego bioder.
Kiedy Laura pakowała pozostałe części ubrania i dwa słoiki z lekarstwami w tobołek, owijając ubrania wokół słoików i zawiązując to razem rękawami od koszuli, Chris przybiegł pędem z poczekalni.
– Mamo, właśnie są, to muszą być oni, dwa wozy pełne mężczyzn z drugiej strony ulicy, w każdym razie jest ich sześciu czy ośmiu. Co robimy?
– Do diabła – powiedziała – nie dostaniemy się teraz do dżipa. – I nie możemy wyjść bocznymi drzwiami, bo zobaczą nas od frontu.
Brenkshaw pospieszył do biura.
– Wezwę policję…
– Nie! – Złożyła tobołek z ubraniami i lekarstwami na fotel między nogami swego obrońcy; położyła tam również swoją torbę i złapała uzi i kaliber 38 chief’s special.
– Nie ma na to czasu, niech to szlag… Dostaną się tu w parę minut i wytłuką nas. Musi mi pan pomóc wywieźć ten fotel przez werandę na tyły domu.
Wydawało się, że jej paniczny strach w końcu udzielił się lekarzowi, bo nie wahał się ani nie utrudniał jej pracy. Złapał za fotel, pchnął szybko poprzez drzwi łączące gabinet z hallem. Laura i Chris spieszyli za nim mrocznym korytarzem, a potem przez kuchnię oświetloną tylko przez cyfrowe zegary piecyka elektrycznego i mikrofalowej kuchenki. Fotel podskoczył na progu między kuchnią a werandą, ale ranny miał za sobą gorsze przejścia niż to pojedyncze szarpnięcie.
Powiesiwszy uzi na ramieniu i zatknąwszy rewolwer za pasek od spodni, Laura szła szybko obok Brenkshawa. Na stopniach werandy ujęła fotel od przodu, pomagając mu się łagodnie stoczyć na betonową nawierzchnię ścieżki.
Spojrzała na alejkę pomiędzy domem a garażem, na wpół przekonana, że zobaczy nadchodzącego stamtąd uzbrojonego człowieka i wyszeptała do lekarza:
– Musi pan iść z nami. Zabiją pana, jeżeli pan tu zostanie, to pewne.
Znowu nie sprzeczał się, ale szedł za Chrisem, kiedy chłopiec spieszył w dół ścieżki i dalej poprzez trawnik do furtki w sekwojowym płocie na tyłach rozległej posesji. Zsunąwszy uzi z ramienia, Laura szła ostatnia, gotowa obrócić się i otworzyć ogień, jeśliby tylko usłyszała za plecami dobiegający od strony domu hałas.
Kiedy Chris dotarł do furtki, ta otworzyła się i z uliczki wszedł przez nią ubrany na czarno mężczyzna. Był ciemniejszy niż spowijająca ich noc, tylko ręce i twarz bielały mu jak światło księżyca. Zdawał się równie zdumiony ich widokiem, jak oni jego. Musiał nadejść ulicą biegnącą wzdłuż domu, potem skręcając w małą, tylną uliczkę, by zająć pozycję od tej strony. W lewej ręce trzymał ciemno pobłyskujący pistolet automatyczny. Nie był gotowy do strzału, ale mężczyzna zaczął go podnosić. Laura nie mogła go zdmuchnąć, nie zabijając przy tym własnego syna, ale Chris zareagował tak, jak miesiącami uczył go Henry Takahami. Z szybkiego obrotu kopnął go w prawe przedramię, wytrącając broń z ręki – upadła na trawę, wydając miękki, cichy brzęk – a potem kopnął ponownie przeciwnika w krocze; mężczyzna w czerni z jękiem grzmotnął o słupek furtki.
Laura wysunęła się zza fotela, zajmując pozycję między zabójcą a Chrisem. Odwróciła uzi, podniosła nad głowę i spuściła całym ciężarem na czaszkę mordercy. Uderzyła powtórnie z całej siły, a on padł na trawę obok ścieżki, nie mając nawet możliwości wydania głosu.
Wydarzenia zaczęły teraz biec szybko, za szybko, jakby znaleźli się na stromym zjeździe. Chris, a za nim Laura już przekraczali furtkę, gdy zaskoczyli drugiego mężczyznę w czerni; z oczami jak dziury w białej twarzy wyglądał jak wampir. Był poza zasięgiem kopnięcia karate, więc musiała otworzyć ogień, zanim zdążył użyć swojej broni. Wypaliła ponad głową Chrisa, trafiając blisko siebie kilkoma pociskami: w klatkę piersiową, w szyję i gardło napastnika; kule odcięły mu głowę, odrzucając go na chodnik.
Brenkshaw ostatni minął furtkę, pchając fotel w dół uliczki. Laura czuła, że pakowanie go w tę historię nie jest w porządku, ale teraz nie było już odwrotu. Tylna uliczka była wąska, ściśnięta z obu stron przez ogrodzenie posesji, z których każda na tyłach miała garaże i upchane pojemniki na śmieci. Uliczkę oświetlało jedynie słabe światło stojących na rogach lamp.
– Niech pan go przewiezie na drugą stronę, parę domów dalej – powiedziała Laura do Brenkshawa. – Znajdźcie otwartą furtkę i wepchnijcie go na czyjś teren, żeby zniknął z oczu. Chris, idziesz z nim.
– A co z tobą?
– Dojdę do was za sekundę.
– Mamo…
– Idź, Chris! – powiedziała, bo lekarz odjechał już z fotelem pięćdziesiąt stóp, przecinając uliczkę.
Kiedy chłopiec podreptał niechętnie za medykiem, Laura wróciła do otwartej furtki w sekwojowym płocie na tyłach posesji Brenkshawa. Zdążyła w samą porę, aby ujrzeć dwie ciemne postaci wymykające się z alejki między domem a garażem, trzydzieści jardów od niej, prawie niewidoczne, zauważalne tylko dlatego, że były w ruchu. Biegli pochyleni, jeden z nich zmierzał w kierunku werandy, a drugi w stronę trawnika, ponieważ nie wiedzieli jeszcze dokładnie, gdzie mają spodziewać się kłopotów i skąd padły strzały.
Weszła przez furtkę na ścieżkę i, zanim ją spostrzegli, otworzyła do nich ogień, zasypując tył domu gradem kul. Choć nie był to szczyt jej możliwości strzeleckich, przeciwnicy znaleźli się w polu rażenia – dziewięćdziesiąt stóp to niedaleko – i dali nura, żeby zejść z linii ognia. Nie potrafiła osądzić, czy ich trafiła i nie kontynuowała ognia, ponieważ nawet magazynek uzi na setkę pocisków, wyrzucanych w krótkich seriach, opróżnia się szybko, a teraz była to jej jedyna automatyczna broń. Wycofała się przez furtkę i pobiegła za Brenkshawem i Chrisem.
Wchodzili właśnie przez kutą bramę na tyły posesji po drugiej stronie uliczki, dwa domy dalej. Kiedy tam dotarła i weszła na podwórze, zauważyła, że stare krzewy zostały zasadzone wzdłuż żelaznego ogrodzenia po obu stronach bramy. Zarosły jak gęsty żywopłot i nikt z uliczki nie byłby w stanie ich dostrzec, chyba że stanąłby na wprost bramy.
Lekarz przepchnął fotel na drugą stronę domu. Dom był w stylu elżbietańskim, nie wiktoriańskim, jak u Brenkshawa, ale także mógł mieć pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat. Doktor minął już róg domu i zmierzał wzdłuż jego boku po podjeździe, kierując się ku następnej, tym razem dużej ulicy.
Światła rozbłyskiwały w oknach, a była pewna, że również tam, gdzie się nie zapaliły, do okien przylgnęły twarze, ale nie sądziła, żeby ktokolwiek był w stanie wiele dojrzeć.
Dotarła do Brenkshawa i Chrisa znajdujących się teraz przed domem; zatrzymała ich w cieniu jakiegoś rozrośniętego krzaka.
– Doktorku, niech pan tu zaczeka ze swoim pacjentem – wyszeptała.
Lekarz trząsł się i modliła się do Boga, żeby nie dostał ataku serca, ale zachował jeszcze nieco sił.
– Zaczekam.
Wyszła z Chrisem na następną ulicę, gdzie co najmniej kilka samochodów parkowało przy obu krawężnikach. W niebieskim świetle lampy ulicznej jej chłopiec nie wyglądał tak źle, jak się obawiała, nie był tak przerażony jak lekarz; przyzwyczajał się do sytuacji wyzwalających paniczny strach.
– Dobra, sprawdzimy te samochody. Ty bierzesz tę stronę, a ja tę dalszą. Jeżeli będą otwarte drzwi, poszukaj kluczy w stacyjce, pod siedzeniem kierowcy i za osłonami słonecznymi.
– Nie ma sprawy.
Zbierając kiedyś materiały do książki, w której drugoplanową postacią był złodziej samochodów, dowiedziała się między innymi, że przeciętnie jeden na siedemnastu kierowców zostawia na noc klucze w samochodzie. Miała nadzieję, że ta liczba zwiększy się na jej korzyść w takim miejscu jak San Bernardino; w gruncie rzeczy w Nowym Jorku, Chicago, LA i innych wielkich miastach nikt poza masochistami nie zostawiał kluczy w samochodzie, więc aby przeciętnie wypadło to jak jeden do siedemnastu, musiało być więcej ufnych ludzi wśród mieszkańców pozostałych miast Ameryki.
Usiłowała śledzić Chrisa wzrokiem, kiedy sprawdzała drzwi wozów po dalszej stronie ulicy, ale wkrótce straciła go z oczu. Z pierwszych ośmiu samochodów cztery nie były zamknięte, ale w żadnym nie było kluczyków.
Z daleka zaczęło narastać wycie syren.
To chyba odstraszy ludzi w czerni. W każdym razie było najbardziej prawdopodobne, że szukali dalej wzdłuż uliczki za domem Brenkshawa, unikając pośpiechu, aby nie wejść pod lufę.
Laura poruszała się śmiało, nie zachowując ostrożności, nie dbając, czy zostanie dostrzeżona przez mieszkańców sąsiednich domów. Ulica była wysadzona rozłożystymi palmami karłowatymi, które dobrze ją zasłaniały. A w każdym razie, gdyby ktoś obudził się o tej porze w środku nocy, to prawdopodobnie stałby teraz przy oknie na piętrze, spoglądając daleko ku domowi Brenkshawa, skąd dobiegały strzały. Nie wysilałby raczej oczu, usiłując dojrzeć między palmami, co też dzieje się na jego spokojnej ulicy.
Dziewiątym samochodem był oldsmobile cutlass i miał klucze od stacyjki pod siedzeniem. Właśnie kiedy zapaliła silnik i zamknęła drzwi, Chris znalazł się przy samochodzie od strony pasażera, prezentując jej pęk znalezionych kluczy.
– Nowa toyota – powiedział.
– Ten będzie dobry – odparła.
Syreny wyły coraz bliżej.
Chris cisnął klucze toyoty, wskoczył do oldsmobila i razem podjechali do domu stojącego po drugiej stronie ulicy, przy rogu, gdzie doktor czekał na zacienionym podjeździe. Tu światła nie zapaliły się jeszcze. Może mieli szczęście, a może w domu nie było nikogo. Podnieśli jej obrońcę z fotela i opuścili go na tylne siedzenie.
Syreny wyły teraz bardzo blisko i rzeczywiście patrol policyjny z czerwonym migającym światłem alarmowym przemknął boczną ulicą z odległej strony kwartału, zmierzając ku kwartałowi Brenkshawa.
– Z panem wszystko w porządku, doktorze? – spytała, zwracając się do niego i równocześnie zamykając tylne drzwi oldsmobila.
Opadł na fotel inwalidzki.
– Żadnej apopleksji, jeżeli tego pani się obawia. Co, do diabła, panią spotkało, dziewczyno?
– Nie mam czasu, doktorku. Muszę spływać.
– Posłuchaj – powiedział – może im nie powiem.
– Powiesz, powiesz – odparła. – Tak ci się wydaje, że nie, ale powiesz im wszystko. Gdybyś nie zamierzał im tego powiedzieć, to nie byłoby raportu policyjnego i artykułu w gazecie, a bez tego zapisu w przyszłości ci bandyci nie mogliby mnie znaleźć.
– Co oznacza ten bełkot?
Pochyliła się i pocałowała go w policzek.
– Nie mam czasu na wyjaśnienia, doktorku. Dzięki za pomoc. I przepraszam, ale muszę zabrać ci ten fotel.
Złożył go sam i wepchnął do bagażnika. Noc była teraz wypełniona wyciem syren. Siadła za kierownicą i zatrzasnęła drzwi.
– Pasy, Chris.
– Zapięte – powiedział.
Skręciła w lewo na końcu podjazdu i podjechała do dalszego końca kwartału, oddalając się od domu Brenkshawa, a zmierzając ku ulicy, którą przed momentem przemknął wóz patrolowy. Wyobraziła sobie, że jeżeli policja przyjedzie tu w odpowiedzi na doniesienia o strzałach z broni automatycznej, to będą to różne patrole przybywające z różnych obszarów miasta, więc może żaden inny wóz nie nadjedzie już tą samą drogą. Szeroka aleja była prawie opustoszała, a jedyne pojazdy, jakie dostrzegała, nie miały na dachach migających świateł. Skręciła w prawo, oddalając się coraz bardziej od domu Brenkshawa, przecinając San Bernardino i zastanawiając się, gdzie szukać schronienia.
Laura dotarła do Riverside o 3.15 rano; ukradła z cichej, willowej ulicy buicka, przetransportowała do niego swego obrońcę i porzuciła oldsmobila. Podczas całej tej operacji Chris spał i trzeba go było przenosić z wozu do wozu.
W pół godziny później w innej okolicy, padając z braku snu i wyczerpania, ukradła komplet tablic rejestracyjnych z nissana. Użyła do tego celu śrubokręta z zestawu narzędziowego buicka. Tablice z nissana założyła na buicka, a tablice z tego ostatniego schowała do bagażnika, ponieważ mogły trafić do policyjnych wykazów skradzionych wozów.
Może minąć parę dni, zanim właściciel nissana zauważy brak tablic, a jeśli nawet zgłosi ich zniknięcie, policja potraktuje to doniesienie z dużo mniejszą uwagą niż kradzież samochodu. Tablice zwykle bywały odkręcane przez robiące głupie kawały dzieci lub przez chuliganów, a ich odnalezienie dla przepracowanej, zajętej poważnymi przestępstwami policji nie było sprawą najważniejszą. To jeszcze jeden pożyteczny fakt, jaki udało się jej ustalić podczas zbierania materiałów do książki, w której złodziej samochodów odgrywał jedną z drugorzędnych ról.
Zatrzymała się wystarczająco długo, aby przebrać swego obrońcę w wełniane skarpetki, buty i sweter z wykładanym kołnierzem. Teraz przynajmniej nie dostanie dreszczy. W pewnej chwili otworzył oczy, zamrugał na widok Laury i wypowiedział jej imię. Pomyślała, że dochodzi do siebie, ale potem znów stracił przytomność, mrucząc coś w języku, którego nie mogła zidentyfikować, gdyż żadne ze słów nie docierało do niej wyraźnie.
Przejechała z Riverside do Yorba Linda w Okręgu Orange, gdzie o 4:50 rano zaparkowała w rogu parkingu supermarketu Ralpha, obok miejsca, w którym organizacja dobroczynna prowadziła zbiórki dla ubogich. Zgasiła silnik i światła, odpięła pasy. Chris, nadal zapięty pasami, spał mocno z głową opartą o drzwi. Leżący na tylnym siedzeniu obrońca był wciąż nieprzytomny, choć przy oddychaniu już tak nie charczał, jak przed wizytą u Cartera Brenkshawa. Laura nie sądziła, że zdolna będzie zasnąć, miała tylko zamiar zebrać myśli i dać odpocząć oczom, ale po minucie czy dwóch już spała.
Po tym, jak zabiła przynajmniej troje ludzi, wielokrotnie znajdowała się pod ostrzałem, ukradła dwa samochody, przeżyła śmiertelny pościg przez trzy okręgi – można było oczekiwać, że jej sny będą snami o śmierci, rozszarpywanych ciałach i rozlanej krwi, a tłem dźwiękowym tych koszmarów będzie grzechot broni automatycznej. Można było przypuszczać, że będzie śniła o stracie Chrisa, bo był jednym z dwóch ostatnich źródeł światła w otaczających ją ciemnościach: on i Thelma. Przerażała ją myśl o życiu bez niego. Ale zamiast tego śniła o Dannym i nie były to koszmary, ale cudowne sny. Danny był znowu pełen życia i powtórnie przeżywali sprzedaż Shadrach za ponad milion dolarów, ale Chris był tam również i miał osiem lat, choć w istocie Chrisa nie było przecież wtedy na świecie. Świętowali jej szczęśliwy los, spędzając dzień w Disneylandzie, gdzie całą trójką zrobili sobie zdjęcie z Myszką Miki, a w Pawilonie Goździków Danny powiedział jej, że ją kocha po wieczne czasy, podczas kiedy Chris udawał, że potrafi wyłącznie chrumkać w chrząkliwym języku świń, którego nauczył się od Carla Dockweilera, siedzącego przy następnym stoliku z Niną i z ojcem Laury, a przy innym siedziały zadziwiające bliźniaczki Ackerson, zajadając lody truskawkowe z orzechami i polewą czekoladową…
Obudziła się po trzech godzinach, o 8.26. Czuła się wypoczęta zarówno dzięki duchowemu kontaktowi z najbliższymi, za który odpowiedzialna była jej podświadomość, jak i dzięki samemu snowi. Światło słoneczne padające z bezchmurnego nieba połyskiwało na chromowanych częściach samochodu i wpadało jasnymi strzałami koloru miedzi przez tylną szybę. Chris dalej spał. Na tylnym siedzeniu ranny mężczyzna nie odzyskał przytomności. Zaryzykowała szybki spacer do budki telefonicznej przy supermarkecie. Samochód miała w zasięgu wzroku. Wrzucając drobne, znalezione w torebce, zadzwoniła do Idy Palomar, prywatnej nauczycielki Chrisa z Arrowhead, aby powiedzieć jej, że nie będzie ich w domu przez resztę tygodnia. Nie chciała narażać biednej Idy na niespodziewane znalezienie się w zrytym kulami, poplamionym krwią domu, w którym z pewnością harowały już ciężko policyjne ekipy śledcze. Nie powiedziała Idzie, skąd dzwoni, niemniej jednak nie zamierzała pozostawać w Yorba Linda dużo dłużej.
Po powrocie do wozu usiadła, ziewając, przeciągając się i masując sobie kark, obserwując równocześnie, jak kilkaset stóp dalej poranni klienci wchodzą i wychodzą z supermarketu. Była głodna. Chris obudził się po niecałych dziesięciu minutach ze sklejonymi od snu oczami i nieświeżym oddechem. Dała mu pieniądze, by poszedł do sklepu i kupił torebkę słodkich bułeczek i dwa kartonowe opakowania soku pomarańczowego, co może nie było najbardziej pożywnym śniadaniem, ale miało im dostarczyć niezbędnej energii.
– A co z nim? – spytał Chris, wskazując na jej obrońcę.
Pamiętała ostrzeżenia doktora Brenkshawa o ryzyku odwodnienia pacjenta, ale wiedziała również, że nie może pozostającemu w stanie śpiączki wlewać na siłę płynów, bo zadławi się na śmierć.
– No… przynieś jeszcze jeden sok. Może uda mi się go obudzić.
Kiedy Chris wysiadł z auta, powiedziała:
– Mógłbyś kupić też coś na lunch – coś, co się nie zepsuje, powiedzmy bochenek chleba i słoik masła orzechowego. I weź jeden dezodorant i szampon.
Uśmiechnął się szeroko:
– Dlaczego nie pozwalasz mi tak jeść w domu?
– Bo jak nie będziesz odżywiał się właściwie, to będziesz miał jeszcze większy mętlik w głowie niż teraz, mój mały.
– Dziwię ci się, że nawet kiedy uciekamy przed wynajętymi mordercami, nie wzięłaś ze sobą kuchenki mikrofalowej, świeżych jarzyn i butli witamin.
– Czy chcesz przez to powiedzieć, że jestem dobrą, ale nadopiekuńczą matką? Komplement przyjęty, krytyka zostanie rozpatrzona. Teraz wynocha.
Zaczął zamykać drzwi…
Powiedziała:
– Ale, Chris…
– Wiem: uważaj.
Kiedy Chris odmaszerował, zaczęła słuchać wiadomości porannych. Wysłuchała informacji o sobie: o wypadkach w jej domu koło Big Bear, o strzelaninie w San Bernardino. Jak większość informacji i ta była niedokładna, poprzekręcana i miała niewiele sensu. Ale stanowiła potwierdzenie faktu, że policja szuka jej w południowej Kalifornii. Według reportera władze spodziewały się znaleźć ją szybko – głównie dlatego, że jej twarz była szeroko znana.
Ostatniej nocy było dla niej szokiem, kiedy Carter Brenkshaw rozpoznał ją jako sławną pisarkę Laurę Shane. Nie myślała o sobie jako o kimś sławnym; była tylko autorką powieści, prządką bajek, która na warsztacie języka tka ze słów specjalną tkaninę. Odbyła tylko jedno tournee promocyjne przy okazji pierwszej powieści; znienawidziła ten koszmar i nie powtórzyła go nigdy. Nie była też regularnym gościem telewizyjnych spotkań. Nigdy nie zachwalała żadnego produktu w reklamach TV, nigdy nie pojawiła się publicznie, aby popierać jakiegoś politycznego kandydata i – generalnie rzecz biorąc – starała się stronić od tego cyrku, jakim były środki masowego przekazu. Stosowała się do tradycji, każącej umieszczać fotografię autora na tylnej stronie okładki, ponieważ wydawało się jej to nieszkodliwe, a także dlatego, że w wieku trzydziestu trzech lat mogła bez specjalnego zażenowania stwierdzić, że jest niezwykle atrakcyjną kobietą – ale nigdy nie wyobrażała sobie, że ma (jak to określiła policja) szeroko znaną twarz.
Teraz była skonsternowana – i to nie tylko dlatego, że utrata anonimowości łatwo sprowadzi jej na kark policję. Było coś dużo gorszego: wiedziała, że osiągnięcie we współczesnej Ameryce statusu „sławy” oznacza utratę zdolności samokrytycznych i gwałtowny spadek możliwości twórczych. Niewielu pisarzy, zostawszy osobami publicznymi, potrafiło dalej pisać; większość, jak się wydawało, ulegała deprawacji w blasku jupiterów. Laura obawiała się tej pułapki prawie tak samo, jak ujęcia przez policję.
Nagle z pewnym zdziwieniem uświadomiła sobie, że jeżeli jest zdolna lękać się sławy i utraty swego artystycznego „ja”, to wciąż musi wierzyć w bezpieczną przyszłość, kiedy będzie mogła nadal pisać książki. W nocy były momenty, gdy przysięgała sobie walczyć aż do śmierci, nie poddawać się aż do krwawego końca, aby tylko uchronić swego syna – ale cały czas czuła, że ich sytuacja jest w istocie beznadziejna, ich wróg zbyt potężny i nieosiągalny, aby można było go zniszczyć. Teraz coś ją odmieniło, zwróciło ku nieśmiałemu, ostrożnemu optymizmowi.
Może to sen.
Chris wrócił z dużą paczką bułeczek posypanych cynamonem i orzeszkami, trzema opakowaniami soku pomarańczowego i pozostałymi artykułami. Zjedli bułeczki, wypili sok – i nigdy nic im lepiej nie smakowało.
Kiedy sama skończyła jeść, przesiadła się do tyłu, próbując dobudzić swego obrońcę. Bez rezultatu. Oddała trzeci sok Chrisowi i powiedziała:
– Zatrzymaj to dla niego. Prawdopodobnie niedługo się obudzi.
– Jeżeli nie może pić, to i nie może wziąć penicyliny – powiedział Chris.
– Przez parę godzin nie musi jeszcze jej przyjmować. Doktor Brenkshaw dał mu w nocy bardzo silny zastrzyk i lek jeszcze działa.
Ale była zaniepokojona. Jeżeli mężczyzna nie odzyska świadomości, to nigdy nie dowie się o prawdziwej naturze niebezpiecznego labiryntu, w którym teraz się zgubili, i może nigdy nie znaleźć drogi wyjścia.
– Co teraz? – spytał Chris.
– Znajdziemy stację benzynową, umyjemy się, następnie wejdziemy do sklepu z bronią i kupimy amunicję do uzi i rewolweru. A potem… zaczniemy szukać odpowiedniego motelu w miejscowości, w której moglibyśmy się ukryć.
Kiedy zdecydują się już gdzieś dłużej zatrzymać, musi to być przynajmniej pięćdziesiąt mil od domu doktora Brenkshawa – od miejsca, w którym wrogowie znaleźli ich ostatni raz. Ale czy odległość ma jakieś znaczenie dla ludzi, którzy precyzyjnie mierzą swe podróże raczej w dniach i latach niż milach?
Najwięcej moteli tego typu, jakiego szukała, można było znaleźć w niektórych częściach Santa Ana, w okolicach na południe od Anaheim i na przylegających terenach. Nie był jej potrzebny nowoczesny, błyszczący „Red Lion Inn” czy „Howard Johnson’s Motor Lodge” z kolorowymi telewizorami, puszystymi dywanami i podgrzewanym basenem pływackim, ponieważ w cieszących się dobrą sławą przedsiębiorstwach wymagano ważnych dokumentów tożsamości i uznawanej powszechnie karty kredytowej, a ona nie śmiała zostawić za sobą śladów pobytu, które mogły sprowadzić na jej trop policję lub morderców. Szukała motelu, który by nie był ani tak czysty, ani tak dobrze utrzymany, aby przyciągnąć turystów. Szukała sypiącego się domu, którego właściciele byliby szczęśliwi, że w ogóle ktoś się zjawił i że płaci gotówką i niechętnie zadawaliby pytania, które odstraszają klientów.
Wiedziała, że nie będzie jej łatwo znaleźć pokój i nie była zaskoczona, że pierwsze dwanaście moteli, do których weszła, albo nie mogło, albo nie chciało jej przyjąć.
W trzynastym motelu, „Szczęśliwy Drozd”, osobiście zarządzający nim właściciel żywił jeszcze nadzieję na przyciągnięcie turystów, choćby najpośledniejszej kategorii. Nie uległ pokusie łatwego wzbogacenia się kosztem ubogich emigrantów.
Motel miał trzy skrzydła w kształcie litery U, z parkingiem pośrodku, a ich pokój znajdował się w prawym rogu tylnego skrzydła. Laura i Chris rozłożyli fotel inwalidzki i posadzili na nim rannego, nie próbując tego ukryć, jakby po prostu zajmowali się niepełnosprawną osobą. Ubrany od stóp do głów, z ukrytymi ranami, jej obrońca mógł ujść za chorego na obustronny paraliż, wyjąwszy odmienny sposób, w jaki głowa opadała mu na ramiona.
Ich pokój okazał się mały, ale dość czysty. Dywan był wyleniały, ale niedawno czyszczony, a parę kłębków kurzu w jednym rogu nie urosło jeszcze do rozmiarów wędrujących chwastów pustynnych. Kapa w kasztanową kratę na łożu królewskich rozmiarów była wystrzępiona na brzegach, a jej wzór był nieco zbyt spokojny, aby ukryć dwie łaty, ale prześcieradła były sztywne i unosił się nad nimi lekki zapach detergentów. Przenieśli jej obrońcę z fotela na łóżko i podłożyli mu pod głowę dwie poduszki. Siedemnastocalowy telewizor był solidnie przykręcony do stołu o laminatowym blacie, którego tylne nogi z kolei przyśrubowano do podłogi. Chris siadł na jednym z dwóch krzeseł nie od pary i obracał skrzypiący przełącznik kanałów w poszukiwaniu jakiejś kreskówki albo starej komedii. Pozostał przy Get Smart, narzekając, że jest to „zbyt głupie, żeby było śmieszne”, a Laura zastanawiała się, ilu chłopców w jego wieku pomyślałoby podobnie.
Usiadła na drugim krześle.
– Dlaczego nie idziesz pod prysznic?
– A potem mam włożyć to samo ubranie? – spytał głosem wyrażającym wątpliwość.
– Wiem, że brzmi to jak czyste szaleństwo, ale spróbuj. Gwarantuję, że poczujesz się czystszy nawet w nieświeżym ubraniu.
– Ale po całej tej męce z prysznicem wchodzić w wymięte rzeczy?
– A od kiedy to jesteś taki picuś-glancuś, że parę zmarszczek jest w stanie cię załamać?
Uśmiechnął się szeroko, wstał z krzesła i przedefilował do łazienki krokiem, który według niego miał naśladować ruchy zaprzysięgłego eleganta.
– Król i królowa będą zaszokowani, kiedy zobaczą mnie tak zaniedbanego.
– Każemy im założyć końskie okulary, kiedy wpadną z wizytą.
Po sekundzie wrócił z łazienki.
– W klozecie pływa zdechły robak. Myślę, że to karaluch, ale nie jestem pewny.
– A czy gatunek odgrywa tu jakąś rolę? Będziemy zawiadamiać krewnych?
Chris wybuchnął śmiechem. Boże, uwielbiała, jak się śmiał. Spytał:
– Co mam zrobić – spłukać go?
– Możesz go wyłowić, włożyć do pudełka po zapałkach i pogrzebać na trawniku za ścianą.
Roześmiał się znowu:
– Nic z tego. Pogrzeb na morzu.
Z łazienki dobiegł odgłos imitujący żałobny trel marynarskich gwizdków, a potem odgłos spuszczanej wody.
Kiedy chłopiec brał prysznic, skończyło się Get Smart, a zaczęło The Harlem Globtrotters on Gilligan’s Island. Laura właściwie tego nie oglądała, ale zostawiła włączony odbiornik, żeby tworzył dźwiękowe tło. Jednak nawet zaabsorbowana ucieczką kobieta posiada ograniczoną odporność na lejącą się z ekranu głupotę, toteż szybko zmieniła na kanał jedenasty i magazyn kulturalny.
Przez chwilę patrzyła na swego obrońcę i jego nienaturalna senność zaczęła ją niepokoić. Parę razy odsuwała zasłony na tyle, żeby omieść wzrokiem motelowy parking, ale absolutnie nikt nie mógł mieć pojęcia, gdzie się znajdują, a więc bezpośrednie niebezpieczeństwo im nie zagrażało. Wpatrywała się obojętnie w ekran telewizora, aż częściowo uległa jego hipnotycznemu wpływowi. Gospodarz Hour Magazine przeprowadzał wywiad z młodym aktorem, który jednostajnym głosem buczał coś na swój temat, nie zawsze z sensem. Po chwili dotarło do niej, że powtarza coś o wodzie i zaczęła podsypiać, gdyż jego uparte ględzenie działało równocześnie hipnotycznie i nużąco.
– Mamo?
Zamrugała, prostując się na krześle, i zobaczyła Chrisa w drzwiach łazienki. Właśnie wyszedł spod prysznica z mokrą głową i miał na sobie tylko majtki. Widok jego chudego chłopięcego ciała – sama skóra i kości – chwycił ją za serce, bo wyglądał niewinnie i bezbronnie. Był tak drobny i kruchy, że zastanowiła się, jak zdoła go uchronić i lęk urósł w niej na nowo.
– Mamo, on coś mówi – Chris wskazał mężczyznę na łóżku. – Nie słyszałaś? On coś mówi.
– Wody – wykrztusił chrapliwym szeptem. – Wody.
Nie spał już, próbował się wyprostować, ale brakowało mu sił. Skierowane na nią niebieskie nabiegłe krwią oczy były szeroko otwarte i malowała się w nich czujność i uwaga.
– Pić – powiedział.
Zawołała:
– Chris…
Już tam był ze szklanką wody przyniesioną z łazienki.
Usiadła na łóżku obok swego obrońcy, podniosła mu głowę, wzięła szklankę od Chrisa i pomogła rannemu mężczyźnie się napić. Pozwoliła mu tylko pociągać drobnymi łyczkami w obawie, żeby się nie zakrztusił. Wargi miał spękane od gorączki, a język pokrywała mu biała flegma, jakby najadł się popiołu. Wypił ponad jedną trzecią szklanki, a potem pokazał, że ma dosyć.
Opuściła jego głowę na poduszkę i dotknęła czoła:
– Nie jest już tak rozpalony.
Przetoczył głowę z jednej strony na drugą, usiłując rozejrzeć się po pokoju. Mimo wypitej wody głos miał suchy, jakby wypalony.
– Gdzie jesteśmy?
– W bezpiecznym miejscu – odpowiedziała.
– Nigdzie… nie jest bezpiecznie.
– Udało się nam więcej zrozumieć z tej zwariowanej sytuacji, niż sobie wyobrażasz – powiedziała mu.
– Taak – powiedział Chris lokując się obok matki. – Wiemy, że jest pan podróżnikiem w czasie!
Mężczyzna popatrzył na chłopca, uśmiechnął się słabo i skrzywił z bólu.
– Mamy lekarstwa – powiedziała. – Środki uśmierzające.
– Nie. Nie teraz. Może potem. Mogę więcej wody?
Laura podniosła go powtórnie i tym razem wypił większość z tego, co zostało w szklance. Nie zapomniała o penicylinie i włożyła mu do ust pastylkę. Popił ją dwoma ostatnimi łykami.
– Z jakiego czasu pan jest? – spytał Chris, bardzo zaciekawiony, nie zwracając uwagi na krople wody, które spływały mu z mokrej głowy na twarz. – Skąd?
– Kochanie – powiedziała Laura – on jest bardzo osłabiony i nie uważam, że powinniśmy go teraz męczyć zbyt wielu pytaniami.
– Tyle w każdym razie może nam powiedzieć, mamo.
Chris zwrócił się do rannego mężczyzny:
– Z jakiego czasu pan pochodzi?
Popatrzył na Chrisa, potem na Laurę i wyraz lęku znów pojawił się w jego oczach.
– Z jakich czasów pan przywędrował? Z dwutysięcznego setnego? trzechtysięcznego?
Swym suchym jak szeleszczący papier głosem obrońca powiedział:
– Z tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego.
Ta odrobina aktywności wyraźnie go wyczerpała, gdyż powieki opadły mu, a głos zabrzmiał słabiej niż poprzednio. Laura była pewna, że znów zapadnie w śpiączkę.
– Co? – spytał Chris, oszołomiony odpowiedzią.
– Tysiąc dziewięćset czterdziesty czwarty.
– To niemożliwe – powiedział Chris.
– Berlin – odezwał się jej obrońca.
– Jest nieprzytomny – wyjaśniła Laura Chrisowi.
Głos zabrzmiał mu bełkotliwie od zmęczenia, ale to, co powiedział, nie pozostawiało wątpliwości.
– Berlin.
– Berlin? – powtórzył Chris. – Masz na myśli Berlin w Niemczech?
Ranny mężczyzna zasnął, ale nie była to już chorobliwa śpiączka, lecz sen niosący zdrowie. Natychmiast potwierdziło to lekkie chrapanie; tylko jeszcze na moment przed odpłynięciem w sen powiedział:
– W nazistowskich Niemczech.
W telewizji leciało teraz One Life to Live, ale ani ona, ani Chris nie zwracali uwagi na tę mydlaną operę. Przysunęli oba krzesła do łóżka, aby być bliżej śpiącego mężczyzny. Chris ubrał się i włosy prawie mu wyschły, choć na karku pozostały jeszcze wilgotne pasma. Laura czuła się jak oblepiona brudem i marzyła o prysznicu, ale nie zamierzała opuścić swego obrońcy, bo mógł ocknąć się znowu i przemówić. Rozmawiała szeptem z chłopcem.
– Chris, właśnie do mnie dotarło, że gdyby ci ludzie byli z przyszłości, to czy napadając na nas nie mieliby broni laserowej albo czegoś takiego przyszłościowego?
– Nie chcieliby, żeby wszyscy zorientowali się, że są z przyszłości – wyjaśnił Chris. – Mieliby broń i ubrania pasujące do tego, co jest teraz. Ale mamo, on powiedział, że jest z…
– Wiem, co powiedział. Ale to nie ma sensu, prawda? Gdyby potrafiono podróżować w czasie w roku 1944, to chyba wiedzielibyśmy o tym teraz?
O wpół do drugiej jej obrońca obudził się i przez moment wyglądał na człowieka, który ma trudności z odnalezieniem się w tym miejscu. Poprosił jeszcze o wodę i Laura pomogła mu się napić. Powiedział, że czuje się trochę lepiej, choć jest bardzo słaby i nadal straszliwie śpiący. Poprosił też, by podnieść mu wyżej głowę. Chris wyciągnął dwie dodatkowe poduszki z szafy i pomógł matce unieść rannego.
– Jak się nazywasz? – spytała Laura.
– Stefan. Stefan Krieger.
Powtórzyła miękko to imię, niezbyt melodyjne, ale brzmiące solidnie, po męsku. To jednak nie było imię dla anioła stróża i była nieco rozbawiona, że po tylu latach, włączając w to dwa dziesięciolecia, podczas których utrzymywała, że w niego nie wierzy, dalej oczekiwała, że imię będzie miał muzykalne, nieziemskie.
– I naprawdę przybywasz z…
– Tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku – powtórzył. Wysiłek wywołany zmianą pozycji wycisnął na jego czole wyraźne krople potu. Może był to również wynik myśli o miejscu i czasie, w którym rozpoczął tę podróż.
– Z Berlina. Z Niemiec. Ale ta historia zaczyna się w Warszawie, gdzie żył i pracował wybitny polski uczony, Włodzimierz Penlowski. Jedni uważali go za geniusza, inni za szaleńca. Ja myślę, że był kompletnie szalony. Pracował nad pewnymi teoriami dotyczącymi natury czasu; zajęło mu to ponad dwadzieścia pięć lat. W 1939 roku Niemcy i Rosja wspólnie najechały na Polskę…
Według Stefana Penlowski był sympatykiem nazistów i z radością przywitał hitlerowskie armie. Być może wiedział, że otrzyma od Hitlera takie finansowe wsparcie na potrzeby swych badań, jakiego nie mógł oczekiwać od trzeźwiej myślących ludzi. Penlowski i jego najbliższy asystent, Władysław Janowski, udali się do Berlina, żeby pod osobistym patronatem Hitlera stworzyć tam instytut zajmujący się badaniem czasu. Został on otoczony taką tajemnicą, że nawet nie nadano mu nazwy. Nazywano go po prostu instytutem. Tam we współpracy z niemieckimi uczonymi, równie zaangażowanymi w badania i także wybiegającymi myślami daleko w przyszłość, finansowany przez niewyczerpane niemal fundusze Trzeciej Rzeszy, Penlowski znalazł sposób na przebicie arterii czasu i dowolne poruszanie się w krwiobiegu dni, miesięcy i lat.
– Blitzstrasse – powiedział Stefan.
– Blitz to znaczy błyskawica – powiedział Chris. – Blitzkrieg to wojna błyskawiczna, jak w tych wszystkich starych filmach.
– A w tym przypadku jest to droga błyskawic, „Piorunowa Droga” – powiedział Stefan. – Droga przez czas. Droga do przyszłości.
Dosłownie mogłaby zostać nazwana Zukunftstrasse, czyli „Droga do Przyszłości”, wyjaśniał Stefan, gdyż Włodzimierz Penlowski nie był w stanie odkryć sposobu na przesyłanie ludzi wstecz czasu od stworzonej przez siebie bramy. Można było poruszać się tylko do przodu, w swoją przyszłość, i automatycznie powracać do własnego czasu.
– Chyba istnieje jakiś kosmiczny mechanizm, który uniemożliwia podróżnym w czasie wtrącanie się do ich własnej przeszłości, jeśliby zechcieli zmieniać swoje własne życie. Rozumiecie, gdyby mogli podróżować wstecz w czasie do własnej przeszłości, to powstałyby pewne…
– Paradoksy! – wykrzyknął podniecony Chris.
Stefan wyglądał na zaskoczonego, usłyszawszy to słowo z ust chłopca.
Uśmiechając się Laura powiedziała:
– Jak ci mówiłam, rozmawialiśmy długo o twoim ewentualnym pochodzeniu i podróż w czasie okazała się najbardziej logiczna. A w Chrisie masz tu mojego eksperta od niezwykłości.
– Tak. Paradoks – zgodził się Stefan. – Tak samo to brzmi po angielsku i po niemiecku. Gdyby podróżny w czasie był zdolny powrócić do swojej własnej przeszłości i wywrzeć wpływ na jakieś zdarzenie w historii, taka zmiana miałaby potężne skutki. Odmieniłaby przyszłość, z jakiej przybył. Dlatego też nie byłby w stanie powrócić do takiego samego świata, jaki opuścił…
– Paradoks – powiedział rozpromieniony Chris.
– Paradoks – zgodził się Stefan. – Wydaje się, że natura czuje odrazę do paradoksów i dla zasady nie pozwoli, aby podróż w czasie stworzyła coś takiego. I dzięki Bogu za to. Ponieważ… przypuśćmy, że Hitler wysłałby mordercę wstecz czasu, aby zabił Franklina Roosevelta i Winstona Churchilla na długo przedtem, zanim zdążą objąć wysokie stanowiska. Wtedy wybrano by innych ludzi w USA i Anglii, ludzi miernych, z którymi łatwiej byłoby sobie poradzić i doprowadziłoby to do triumfu Hitlera w 1944 roku lub wcześniej.
Mówił teraz z takim żarem, na jaki jego stan nie pozwalał, i Laura widziała, ile kosztowało go każde słowo. Pot na jego bladym czole poprzednio prawie już wysechł, ale teraz, mimo że nawet nie gestykulował, znów pojawiły się nowe srebrzyste kropelki. Cienie pod oczami stały się jeszcze ciemniejsze. Ale nie potrafiła wykrzesać z siebie siły, by go powstrzymać od mówienia i kazać mu odpocząć, ponieważ musiała usłyszeć wszystko, co miał do powiedzenia, a i on nie dałby się uciszyć.
– Przypuśćmy, że Führer wysłałby w przeszłość morderców, którzy zabiliby Dwighta Eisenhovera, George’a Pattona, marszałka Montgomery’ego, zabiliby ich w kołyskach, kiedy byli niemowlętami, eliminując ich oraz innych, wszystkie najwybitniejsze talenty wojskowe, jakimi dysponowali alianci. Wtedy większa część świata znalazłaby się do 1944 roku w jego rękach – a w takim razie podróżni w czasie cofnęliby się, aby zabić ludzi, którzy już dawno zostali zabici i nie stanowili zagrożenia. Paradoks, rozumiecie. Ale, dzięki Bogu, natura nie zezwala na takie paradoksy, na żadne ingerencje we własną przeszłość. Gdyby było inaczej, Adolf Hitler zamieniłby cały świat w obóz koncentracyjny i w gigantyczne krematorium.
Milczeli przez chwilę, oszołomieni obrazem takiego piekła na Ziemi. Nawet Chris zareagował na stworzoną przez Stefana wizję tak okrutnie zmienionego świata. Był dzieckiem lat osiemdziesiątych, w których czarne charaktery w kinie i telewizji były zazwyczaj albo żarłocznymi przybyszami z odległych gwiazd, albo nazistami. Swastyka, srebrna trupia czaszka, czarny mundur SS i ten niesamowity fanatyk z małym wąsikiem były dla Chrisa szczególnie przerażające, ponieważ stanowiły część tworzonej przez mass media mitologii, w której dorastał. Laura wiedziała, że prawdziwi ludzie i zdarzenia, kiedy już raz zostaną wchłonięte przez mitologię, w pewien sposób wydają się dzieciom bardziej realne niż codzienna kromka chleba. Stefan mówił dalej:
– Więc z instytutu mogliśmy się tylko udawać w przyszłość, ale miało to również swoje plusy. Mogliśmy przeskoczyć parę dziesięcioleci w przód i przekonać się, czy Niemcy przetrzymają mroczne dni wojny i zdołają jakoś odwrócić niekorzystny bieg wydarzeń. Oczywiście odkryliśmy, że nic takiego się nie udało – Trzecia Rzesza została zdruzgotana. Ale czy korzystając z ogromu wiedzy, zaczerpniętej z przyszłości, nie dałoby się odwrócić biegu historii? Na pewno Hitler mógłby przedsięwziąć jeszcze takie kroki, że nawet w 1944 roku zdołałby uratować Rzeszę. Mogły mu w tym dopomóc pewne rzeczy dostarczone z przyszłości. Mógł jeszcze wygrać wojnę…
– Tak – powiedział Chris – dzięki bombie atomowej!
– Lub wiedzy, jak ją zbudować – dopowiedział Stefan. – W Rzeszy istniał już, jak wiecie, program badań jądrowych i gdyby udało się go wcześniej odpowiednio przyspieszyć, rozbiliby atom…
– Wygraliby wojnę – powiedział Chris.
Stefan poprosił o wodę i tym razem wypił pół szklanki. Chciał utrzymać naczynie w zdrowej ręce, ale za bardzo mu się trzęsła, woda rozlewała się na łóżko i Laura musiała mu pomóc.
Kiedy przemówił znowu, głos momentami mu się załamywał.
– Ponieważ podróżny w czasie porusza się poza czasem, pokonuje nie tylko czas, ale również przestrzeń. Wyobraźcie go sobie wiszącego nad Ziemią bez ruchu, podczas gdy ziemski glob obraca się pod nim. Oczywiście, w istocie dzieje się to inaczej, ale tak najłatwiej przedstawić sobie jego wędrówkę. Otóż kiedy tak wisi nad światem, to Ziemia obraca się pod nim i jeżeli podróż jest odpowiednio wysterowana, potrafi udać się dokładnie do tego czasu, w jakim znajdzie się w Berlinie, w tym samym mieście, które opuścił przed laty. Ale jeżeli zdecyduje się na podróż parę godzin dłuższą lub krótszą, świat obróci się pod jego stopami i podróżny pojawi się w innym miejscu. Wykonanie obliczeń, według których można zjawić się gdzieś punktualnie, stwarza w moich czasach kolosalne problemy…
– Ale teraz byłoby to łatwe – przerwał Chris – są komputery.
Poszukując wygodniejszej pozycji, Stefan poruszył się na poduszkach i położył drżącą prawą dłoń na zranionym ramieniu, jakby ten dotyk mógł ukoić ból.
– Grupy niemieckich uczonych i towarzyszących im gestapowców zostały w tajemnicy wysłane do różnych miast Europy i Stanów Zjednoczonych w roku 1985 celem zebrania ważnych informacji dotyczących produkcji broni jądrowej. Materiały, jakich poszukiwali, nie były tajne ani trudne do znalezienia. Do tego, co wynikało z ich własnych badań, resztę mogli dodać na podstawie podręczników szkolnych i publikacji naukowych dostępnych w każdej dużej bibliotece uniwersyteckiej w 1985 roku. Cztery dni przed moją ostatnią wyprawą z instytutu grupy te wróciły z 1985 roku do marca roku 1944 z informacjami, na podstawie których najdalej do jesieni zbudują arsenał nuklearny Trzeciej Rzeszy. Parę tygodni zajmie badanie materiałów, zanim w instytucie zapadną decyzje, jak i gdzie wykorzystać tę wiedzę w niemieckim programie nuklearnym bez ujawniania sposobu, w jaki ją zdobyto. Wiedziałem więc, że muszę zniszczyć instytut – wszystko, co się nań składało, zarówno personel, jak akta – aby zapobiec ukształtowaniu przyszłości przez Adolfa Hitlera.
Laura i Chris słuchali, pochłonięci opowieścią, a Stefan Krieger wyjaśnił im, jak rozlokował materiały wybuchowe w instytucie, jak w ostatnim dniu zastrzelił Penlowskiego, Janowskiego i Wołkowa i tak zaprogramował bramę czasu, aby zaniosła go do Laury, do współczesnej Ameryki.
Ale w ostatniej chwili przed wyruszeniem plan się załamał. Zawiódł państwowy dopływ mocy.
– Mechanizm zegarowy sterujący eksplozją materiałów wybuchowych stanął. Brama nie została zniszczona. Jest ciągle otwarta i ciągle mogą nas dosięgnąć. I… dalej mogą wygrać wojnę.
Laura poczuła, że zaczyna się następny ból głowy. Przyłożyła sobie koniuszki palców do skroni.
– Nie, zaczekaj. Hitlerowi nie może się udać zbudowanie bomby atomowej; nie wygra II wojny światowej, ponieważ my żyjemy w świecie, w którym to się nie zdarzyło. Nie musisz się tym przejmować. Jasne jest, że mimo całej tej wiedzy, jaką zdobyli dzięki bramie, nie udało im się zbudować arsenału nuklearnego.
– Nie – powiedział – do tej pory im się nie udało, ale nie możemy zakładać, że dalej będzie podobnie. Dla tych ludzi w instytucie, w Berlinie w 1944 roku, przeszłość nie może ulec zmianie, jak to już powiedziałem. Nie mogą udać się w podróż w czasie, aby zmienić swoją własną przeszłość. Ale mogą zmienić swoją przyszłość, a tym samym i naszą, ponieważ przyszłość podróżującego w czasie podlega zmianie i może on przedsięwziąć kroki, które ją zmienią.
– Ale jego przyszłość jest moją przeszłością – powiedziała Laura. – A jeżeli jego przeszłość nie może ulec zmianie, to jak może on zmienić moją?
– Taak – powiedział Chris. – Paradoks.
– Posłuchaj, nie przeżyłam ostatnich trzydziestu trzech lat w świecie rządzonym przez Adolfa Hitlera i jego następców – powiedziała Laura – dlatego też, mimo bramy, Hitlerowi się nie udało.
Stefan miał posępny wyraz twarzy.
– Gdyby podróż w czasie została teraz wynaleziona, w roku 1989, przeszłość, o jakiej mówicie – II wojna światowa i wszystkie następne wydarzenia – byłaby nie do zmiany. Nie potrafilibyście jej zmienić, gdyż prawa natury rządzące podróżami w czasie, uniemożliwiające wyprawę wstecz, i prawo paradoksów stosowałyby się do was. Ale podróż w czasie nie została wynaleziona tu – ani nie została wynaleziona powtórnie. Podróżni w czasie z instytutu w Berlinie w 1944 roku mogą najwyraźniej swobodnie zmieniać swoją przyszłość i choć będą oni równocześnie zmieniać waszą przeszłość, żadne z praw natury ich nie zatrzyma. I tu macie największy paradoks ze wszystkich – jedyny, na jaki, z niewiadomych przyczyn, natura zezwala.
– Upierasz się, że dalej mogą skonstruować broń jądrową dzięki informacjom uzyskanym z roku 1985 i wygrać wojnę? – spytała Laura.
– Tak. Chyba że instytut zostanie najpierw zniszczony.
– A jeżeli nie? Nagle wszędzie tutaj zobaczymy, jak życie zmienia się i znajdziemy się pod panowaniem nazistów?
– Tak. I nawet nie zauważysz, co się zmieniło, ponieważ będziesz inną osobą niż teraz. Nie będzie całej twojej przeszłości. Przeżyjesz inną przeszłość i nie będzie niczego poza tym, co zdarzy ci się w tamtym życiu, ponieważ tego obecnego życia nigdy nie będzie. Będziesz przeżywać świat taki, jaki zawsze był. Jakby nigdy nie istniał świat, w którym Hitler przegrał wojnę.
To, co przed nimi rysował, napawało ją lękiem i przerażeniem, ponieważ teraz życie wydało się jeszcze bardziej kruche, niż poprzednio sądziła. Świat pod stopami wydawał się mniej realny niż świat ze snu; mógł rozpłynąć się bez ostrzeżenia i wyrzucić ją obracającą się wokół własnej osi, w wielką, ciemną pustkę…
Z rosnącym przerażeniem wyszeptała:
– Jeżeli zmienią świat, w jakim wyrastałam, to mogę nigdy nie spotkać Danny’ego i nigdy nie wyjść za mąż.
– Mógłbym nigdy się nie urodzić – powiedział Chris.
Wyciągnęła rękę i położyła na ramieniu syna, nie tylko po to, by go uspokoić, ale także, by przekonać samą siebie, że jej mały nadal istnieje.
– Ja sama mogłabym się też nie urodzić. Wszystko, co widziałam, dobro i zło, jakie istniało w świecie od 1944 roku… zostanie zmiecione jak zamek z piasku i na tym miejscu zacznie egzystować nowa realność.
– Nowa i gorsza realność – powiedział Stefan, wyraźnie wyczerpany tłumaczeniem, co im zagraża.
– W tym nowym świecie mogłabym nigdy nie napisać żadnej powieści.
– Lub, jeżeli byś je pisała, będą się one różnić od tych, jakie napisałaś w tym życiu, będą to groteskowe dzieła, wyprodukowane przez artystkę trudzącą się pod rządami wszechmocnej władzy, pod żelazną pięścią nazistowskiej cenzury.
– Jeżeli ci goście zbudują bombę atomową w 1944 roku – powiedział Chris – wtedy po prostu wszyscy zamienimy się w pył i zostaniemy zdmuchnięci.
– Nie dosłownie. Ale tak jak pył znikniemy, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu – zgodził się Stefan.
– Musimy ich zatrzymać – oświadczył Chris.
– Jeżeli zdołamy – powiedział Stefan. – Ale najpierw musimy utrzymać się przy życiu w tej realności, a nie będzie to takie łatwe.
Stefan musiał skorzystać z toalety i Laura pomogła mu, opiekując się nim, jakby była pielęgniarką przyzwyczajoną do obsługi pacjentów odmiennej płci podczas załatwiania potrzeb fizjologicznych. Powracając z nim do łóżka znów zaniepokoiła się jego stanem; chociaż był muskularny, przelewał się przez ręce, pocił i był przerażająco słaby.
Opowiedziała mu krótko o strzelaninie u Brenkshawa, podczas której pozostawał w śpiączce.
– Jeżeli ci zabójcy przybywali z przeszłości zamiast z przyszłości, to jak wiedzieli, gdzie nas szukać? Skąd w 1944 roku wiedzieli, że znajdujemy się u doktora Brenkshawa czterdzieści lat później?
– Aby was odszukać, wykonali dwie wyprawy. Najpierw pojawili się w dalszej przyszłości, parę dni później, może w najbliższy weekend, aby upewnić się, czy do tego czasu gdzieś się nie pojawicie. Prawdopodobnie tak nie będzie – więc zaczęli przeglądać dostępne dla wszystkich źródła informacji. Przede wszystkim stare wydania gazet. Szukali opowieści o strzelaninie w waszym domu poprzedniej nocy i wtedy przeczytali, że zabraliście rannego mężczyznę do domu Brenkshawa w San Bernardino. Więc po prostu wrócili do 1944 roku i wykonali drugą wyprawę – tym razem do Brenkshawa, przed świtem 11 stycznia. – Mogą jak przy grze w klasy skakać koło nas – zwrócił się Chris do Laury. – Mogą wyskakiwać z wyprzedzeniem w czasie, aby zobaczyć, gdzie się pokażemy, a potem mogą starannie wybrać najodpowiedniejsze miejsce wzdłuż strumienia czasu, aby zrobić na nas zasadzkę. To tak jakbyśmy… byli kowbojami, a wszyscy Indianie byli psychiczni.
– Kim był Kokoschka? – chciał wiedzieć Chris. – Kim był człowiek, który zabił mojego tatę?
– Szef służby bezpieczeństwa instytutu – powiedział Stefan. – Twierdził, że jest dalekim krewnym Oskara Kokoschki, znanego austriackiego malarza ekspresjonisty. Wątpię, czy to prawda, gdyż nasz Kokoschka nie posiadał cienia artystycznej wrażliwości. Standartenführer – to znaczy pułkownik – Heinrich Kokoschka był sprawnym zabójcą pracującym w gestapo.
– Gestapo – powiedział zdumiony Chris – tajna policja?
– Państwowa policja – wyjaśnił Stefan. – Fakt jej istnienia był szeroko znany, ale pozwalano jej korzystać z tajnych środków postępowania. Kiedy Kokoschka pokazał się 10 stycznia 1988 roku na tej górskiej drodze, byłem równie zaskoczony jak wy. Nie było piorunów. Musiał pojawić się w jakiejś innej dolinie San Bernardino w odległości piętnastu, dwudziestu mil i dlatego nie dostrzegliśmy błyskawic. Gromobicie związane z podróżowaniem w czasie jest w istocie bardzo lokalnym fenomenem – wyjaśnił Stefan. – Po tym, jak Kokoschka pojawił się tam moim śladem, myślałem, że kiedy powrócę do instytutu, znajdę wszystkich moich współpracowników oburzonych moją zdradą. Jednak kiedy tam przybyłem, nikt nie zwrócił na mnie specjalnej uwagi. Byłem kompletnie zaskoczony. A potem, kiedy zabiłem Penlowskiego i innych, kiedy znalazłem się w głównym laboratorium, przygotowując się do mojej końcowej wycieczki w przyszłość, wpadł Heinrich Kokoschka i strzelił do mnie. Nie został zabity! Nie został zabity na tej szosie w styczniu 1988 roku. Wtedy uświadomiłem sobie, że Kokoschka dowiedział się przed chwilą o mojej zdradzie, dopiero wtedy, kiedy znalazł zabitych przeze mnie ludzi. Udał się w podróż do 1988 roku i będzie usiłował zabić mnie – i was wszystkich – później. Co znaczyło, że brama musi pozostać otwarta, aby mógł to zrobić, i że nie udało mi się jej zniszczyć. Przynajmniej nie tym razem.
– Boże, ten ból głowy – westchnęła Laura.
Chris zdawał się nie mieć żadnych kłopotów z rozwikłaniem komplikacji podróży w czasie.
– Więc po tym, jak udał się pan do naszego domu wczorajszej nocy, Kokoschka wyruszy w podróż do roku 1988 i zabije mojego tatę. Jezu! Można powiedzieć, że pan, panie Krieger, zabił Kokoschkę trzydzieści trzy lata po tym, jak on postrzelił pana w tym laboratorium… a jednak pan zastrzelił go wcześniej, niż on strzelił do pana. To niesamowita sprawa. Mamo, czy to nie jest niesamowite? Czy to nie cudowne?
– Tak. To nie byle co – zgodziła się. – A skąd Kokoschka wiedział, jak cię znaleźć na tej górskiej drodze?
– Po tym, jak odkrył, że zastrzeliłem Penlowskiego, i po tym, jak uciekłem przez bramę, Kokoschka musiał znaleźć materiały wybuchowe na strychu i w piwnicach. Potem musiał przekopać automatyczne zapisy, które maszyneria gromadzi po każdym użyciu bramy. Kontrola zapisów należała do moich obowiązków, więc poprzednio nikt nie zauważył wycieczek, jakie robiłem do twojego życia. Lauro. W każdym razie Kokoschka musiał zrobić wiele wypraw, kiedy ja obserwowałem ciebie, oglądając, jak zmieniam przeznaczenie na twoją korzyść. Musiał śledzić mnie w dniu, w którym pojawiłem się na cmentarzu podczas pogrzebu twojego ojca, i musiał mnie widzieć, kiedy pobiłem Sheenera, ale ja nigdy go nie zauważyłem. Więc ze wszystkich wypraw, jakie zrobiłem w twoje życie, ze wszystkich przypadków, i tych, podczas których tylko cię obserwowałem, i tych, podczas których wkraczałem czynnie, aby cię uratować, wybrał ten, w którym mógł nas zabić. Chciał zabić mnie, ponieważ byłem zdrajcą, a ciebie i twoją rodzinę, ponieważ… no, ponieważ zrozumiał, że jesteś dla mnie ważna.
Dlaczego? – pomyślała. Dlaczego jestem dla ciebie taka ważna, Stefanie Krieger? Dlaczego wdzierałeś się w moje przeznaczenie, usiłując mi zapewnić lepsze życie?
Postawiłaby natychmiast to pytanie, ale on miał więcej do powiedzenia o Kokoschce. Sił ubywało mu szybko i miał pewne trudności z utrzymaniem logicznego toku opowieści. Nie chciała mu przerywać i wprowadzać zamieszania.
– Na podstawie zegarów i wykresów na tablicy programującej bramę Kokoschka był w stanie ustalić mój punkt przeznaczenia – wczorajsza noc, twój dom. Ale rozumiesz oczywiście, że chciałem powrócić tej nocy, kiedy zginął Danny, tak jak to obiecałem, ale powróciłem rok później, ponieważ pomyliłem się wprowadzając moje obliczenia do maszyny. Kiedy ranny uciekłem przez bramę, Kokoschka znalazł te obliczenia i uświadomił sobie moją pomyłkę. Wiedział już, gdzie ma mnie szukać – nie tylko w tę błędnie zaprogramowaną noc, ale również wtedy, kiedy zginął Danny. W pewien sposób, przybywając w zeszłym roku, aby uratować was przed tą ciężarówką, sprowadziłem za sobą zabójcę Danny’ego. Czuję się za to odpowiedzialny, choć w innym wypadku Danny i tak by zginął. Przynajmniej ty i Chris żyjecie. Na razie.
– Dlaczego Kokoschka nie udał się za tobą w rok 1989, we wczorajszy dzień, do naszego domu? Wiedział, że jesteś ranny i stanowisz łatwy cel.
– Ale wiedział również, że spodziewam się, iż będzie mnie śledzić i obawiał się, że będę uzbrojony i gotów do walki. Więc wrócił do roku 1988, gdzie się go nie spodziewałem, gdzie korzystał z przewagi, jaką daje zaskoczenie. Równocześnie prawdopodobnie wyobraził sobie, że jeśli będzie mnie śledził w roku 1988 i zabije mnie tam, to nigdy nie powrócę do instytutu z tej górskiej drogi i nie zdołam zabić Penlowskiego. Bez wątpienia myślał, że zdoła zrobić sztuczkę z czasem i anuluje te zabójstwa, ratując szefa programu. Ale oczywiście nie był w stanie tego dokonać, bo wtedy zmieniłby własną przeszłość, co jest niemożliwe. Penlowski i inni byli już martwi i pozostaną martwi. Gdyby Kokoschka lepiej rozumiał prawa podróży w czasie, wiedziałby, że zabiję go w roku 1988, kiedy mnie śledził – ponieważ do czasu, gdy rozpoczął tę wycieczkę, żeby pomścić Penlowskiego, ja już wróciłem do instytutu po tamtej nocy zdrów i cały!
– Nic ci nie jest, mamo? – zatroszczył się Chris.
– Czy produkują tabletki od bólu głowy w jednofuntowych dawkach? – spytała.
– Wiem, że jest tego za dużo, by to od razu ogarnąć. Ale to tłumaczy, kim jest Heinrich Kokoschka. A raczej był. Usunął materiały wybuchowe przeze mnie porozmieszczane. Z tego powodu – i przez tę fatalną przerwę w dopływie prądu, co zatrzymało mechanizm zegarowy detonatora – instytut stoi nadal, brama działa, a agenci gestapo dalej usiłują znaleźć nasz ślad w bieżącym czasie – i zabić nas.
– Dlaczego? – spytała Laura.
– Z zemsty – wyjaśnił Chris.
– Przebywają czterdzieści pięć lat, żeby nas zabić dla samej zemsty? – powiedziała Laura. – Musi w tym być coś więcej.
– I jest – powiedział Stefan. – Chcą nas zabić, ponieważ wierzą, iż jesteśmy jedynymi żyjącymi ludźmi, którzy mogą znaleźć sposób zamknięcia bramy, zanim oni wygrają wojnę i odmienia swoją przyszłość. I nie mylą się co do tego.
– Ale jak? – spytała oszołomiona. – Jak możemy zniszczyć instytut czterdzieści pięć lat temu?
– Jeszcze nie jestem pewien – powiedział – ale zastanawiam się nad tym.
Zaczęła zadawać więcej pytań, ale Stefan potrząsnął głową. Wymówił się zmęczeniem i wkrótce znów odpłynął w sen.
Chris przygotował późny lunch, na który złożyły się kanapki z masłem orzechowym i dodatki. Laura nie miała apetytu, spodziewała się, że Stefan będzie spał jeszcze przez kilka godzin, więc wzięła prysznic. Poczuła się lepiej, nawet w nie odprasowanym ubraniu.
Przez całe popołudnie serwowano tę samą kretyńską telewizyjną papkę: mydlane opery, teleturnieje, i jeszcze mydlane opery, powtórki Fantasy Island i The Bold and the Beautiful i Phil Donahue, fruwający między widownią w studio i nawołujący do zrozumienia i współczucia dla wyjątkowych problemów dentystów-transwestytów.
Uzupełniła magazynek uzi amunicją zakupioną tego ranka w sklepie.
Na zewnątrz, w miarę jak dzień chylił się ku końcowi, zbierające się grudy czarnych chmur zbiły się w płaszcz, który zasłonił całe niebo. Rozłożysta palma, przy której stał skradziony buick, stuliła liście, chroniąc je przed nadciągającą burzą.
Usiadła na jednym z krzeseł, opierając nogi na krawędzi łóżka, zamknęła oczy i zdrzemnęła się chwilę. Obudziła się ze złego snu, w którym jej ciało składało się z piasku, a deszcz zmył je z powierzchni ziemi. Chris spał na drugim krześle, a Stefan dalej chrapał na łóżku.
Padał deszcz; uderzał głucho o dach motelu i pluskał w kałuże na parkingu z odgłosem maleńkich eksplozji tłuszczu, wylanego na rozgrzaną patelnię. Była to zwykła południowokalifornijska burza, gwałtowna jak w tropikach i równie długotrwała, ale pozbawiona gromów i błyskawic. Od czasu do czasu takie pirotechniczne pokazy towarzyszyły tu deszczowi, ale zdarzało się to rzadziej niż gdzie indziej. Teraz Laura miała specjalny powód do wdzięczności za tę klimatyczną właściwość, gdyż w razie piorunów nie wiedziałaby, na ile ich przyczyna jest naturalna, a na ile sygnalizują one pojawienie się agentów gestapo z innej epoki.
Chris obudził się o wpół do czwartej, a Stefan Krieger doszedł do siebie jakieś pięć minut potem. Obydwaj stwierdzili, że są głodni, a Stefan poza apetytem okazywał też inne oznaki powrotu do zdrowia. Oczy, które poprzednio miał przekrwione i mętne, teraz były przejrzyste. Był w stanie podnieść się na zdrowym ramieniu. Odzyskiwał również czucie w lewej ręce, poprzednio zdrętwiałej i właściwie bezużytecznej, i był teraz zdolny ją zgiąć, poruszyć palcami i słabo zacisnąć w pięść.
Zamiast obiadu wolałaby usłyszeć odpowiedzi na swoje pytania, ale życie nauczyło ją – między innymi – cierpliwości. Kiedy rozmawiała w recepcji, tuż przed jedenastą tego przedpołudnia, zauważyła chińską restaurację po drugiej stronie ulicy. Teraz, choć niechętnie, zostawiła Stefana i Chrisa i wyszła na deszcz, żeby kupić coś do zjedzenia na wynos.
Miała pod kurtką trzydziestkę ósemkę, a uzi zostawiła na łóżku, obok Stefana. Choć karabinek automatyczny był zbyt duży i dawał zbyt silny odrzut, aby Chris mógł się nim posługiwać, to Stefan, zaparłszy się o wezgłowie, nacisnąłby spust używając prawej ręki, choć siła odrzutu mogła rozerwać mu ranę.
Kiedy wróciła, ociekając deszczem, położyła na łóżku kartonowe, woskowane pojemniczki z jedzeniem, a dwie porcje zupy przeznaczonej dla Stefana postawiła na nocnym stoliczku. Napełniona zapachami restauracja pobudziła jej apetyt, więc naturalnie zamówiła zbyt wiele: kurczę w słodko-kwaśnym sosie, wołowinę w sosie pomarańczowym, krewetki z brązowym pieprzem, mo gu gai pan i wieprzowinę mu szu oraz dwa pojemniki z ryżem.
Kiedy razem z Chrisem próbowali wszystkiego, posługując się plastikowymi widelcami i zapijając to colą z motelowego automatu, Stefan zjadł swoją zupę. Myślał, że nie zdoła utrzymać w żołądku solidniejszego jedzenia, ale po sprzątnięciu zupy zaczął podjadać mu gu gai i kurczaka.
Podczas kiedy jedli, na prośbę Laury opowiedział im o sobie. Urodził się w 1909 roku w niemieckim mieście Gittelde w górach Harzu, co oznaczało, że ma trzydzieści pięć lat. (- Dobre – stwierdził Chris – z drugiej strony, jeżeli policzyć czterdzieści pięć lat, jakie zaliczyłeś, podróżując w czasie, od roku 1944 do 1989, to właściwie masz osiemdziesiąt lat! – roześmiał się zadowolony z siebie – chłopie, nieźle wyglądasz jak na osiemdziesięcioletniego mamuta!) Po I wojnie światowej jego rodzina przeniosła się do Monachium i ojciec Stefana, Franz Krieger, został jednym z pierwszych popleczników Hitlera w roku 1919 i członkiem Niemieckiej Partii Robotniczej począwszy od tygodnia, w którym Hitler rozpoczął swoją polityczną karierę w tej organizacji. Redagował nawet z Hitlerem i Antonem Drexlerem manifest, dzięki któremu grupa ta, początkowo będąca kołem dyskusyjnym, przekształciła się ostatecznie w prawdziwą partię polityczną, która później miała stać się partią narodowych socjalistów.
– Byłem jednym z pierwszych członków Hitlerjugend w 1926 roku, kiedy miałem siedemnaście lat – powiedział Stefan. – Po niecałym roku przyłączyłem się do Sturmabteilung, czyli SA, brunatnych koszul, zbrojnego ramienia partii, w gruncie rzeczy prywatnej armii. Nie minął rok 1928, jak byłem już członkiem Schutzstaffel…
– SS! – wykrzyknął Chris, używając tego samego tonu dzikiego przerażenia zmieszanego z niezdrową fascynacją, z jakim mówił o wampirach i wilkołakach. – Był pan członkiem SS? Nosił pan czarny mundur ze srebrną trupią czaszką i sztylet?
– Nie jestem z tego dumny – powiedział Stefan Krieger. – Och, wtedy oczywiście byłem; byłem głupcem. To zasługa mojego ojca. Na samym początku SS była małą grupą, elitą elit i naszym zadaniem było osłanianie Führera nawet własnym ciałem, jeżeli okazałoby się to konieczne. Mieliśmy wszyscy od osiemnastu do dwudziestu dwu lat, byliśmy młodzi, nieświadomi i zapaleni. Na moją własną obronę powiem, że nie byłem tak żarliwy, tak oddany sprawie, jak wszyscy wokół mnie. Robiłem to, czego ode mnie żądał ojciec, ale jeśli chodziło o nieświadomość, to przyznaję, że miałem jej ponad miarę.
Niesiony wiatrem deszcz stukał o szybę i bulgotał głośno w ścieku za ścianą, przy której stało łóżko.
Od momentu przebudzenia z drzemki Stefan wyglądał zdrowiej, a po zjedzeniu zupy ożywił się jeszcze bardziej. Ale teraz, wspominając młodość spędzoną w gnieździe nienawiści i śmierci, pobladł znów, a oczy zdawały mu się wpadać głębiej w kręgi oczodołów.
– Nigdy nie wystąpiłem z SS; będąc jej członkiem znalazłem się w tak pożądanej sytuacji, że nie dało się z niej zrezygnować bez wzbudzania podejrzeń, że straciłem wiarę w naszego uwielbianego wodza. Ale rok po roku, miesiąc po miesiącu, a potem dzień po dniu czułem, jak rośnie we mnie obrzydzenie do tego, co widziałem – do szaleństwa, morderstw i strachu.
Ani krewetki, ani kurczak w cytrynowym sosie nie smakowały już dłużej Laurze; czuła w ustach taką suchość, że ryż zaczął kleić się jej do podniebienia. Odepchnęła jedzenie i napiła się coli.
– Ale jeżeli nigdy nie wystąpiłeś z SS… to kiedy poszedłeś na studia, kiedy włączyłeś się w badania naukowe?
– Och – westchnął – nie znalazłem się w instytucie jako badacz. Nie mam wykształcenia uniwersyteckiego. Chyba że liczyć dwa lata, kiedy uczestniczyłem w intensywnej nauce angielskiego, usiłując opanować amerykański akcent. Byłem zaangażowany w przygotowanie programu mającego na celu zrzucenie setki dobrze zakonspirowanych agentów w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych. Nigdy nie udało mi się całkiem wyzbyć akcentu, więc nigdy nie zostałem wysłany za morze, ale ponieważ mój ojciec był od bardzo dawna zwolennikiem Hitlera i uważano, że można mi zaufać, więc znaleziono mi inne zajęcia. Pełniłem specjalne funkcje w otoczeniu Führera – spełniałem delikatne misje, głównie jako łącznik pomiędzy skłóconymi frakcjami w rządzie. Była to doskonała pozycja, dzięki której zdobywałem informacje użyteczne dla Brytyjczyków. Trwało to bez przerwy od 1938 roku.
– Był pan szpiegiem? – spytał z podnieceniem Chris.
– Kimś w tym rodzaju. Chociaż moje możliwości były skromne, robiłem wszystko, żeby doprowadzić do upadku Rzeszy, by odkupić to, że kiedykolwiek jej sprzyjałem. Musiałem odpokutować – choć pokuta wydawała się niemożliwa. Ale potem, kiedy jesienią 1943 roku Penlowski zaczął odnosić pierwsze sukcesy ze swoją bramą czasu, wysyłając zwierzęta Bóg wie gdzie i sprowadzając je z powrotem, zostałem przeniesiony do instytutu jako obserwator, jako osobisty przedstawiciel Führera, a także jako świnka morska, jako pierwszy człowiek wysyłany w czas przyszły. Rozumiecie, kiedy byli już w stanie wysłać człowieka, nie chcieli ryzykować życia Penlowskiego, Janowskiego czy Helmuta Wołkowa albo też Mittera czy Shencka, innych uczonych, których strata mogła zaszkodzić programowi. Nikt nie wiedział, czy człowiek wróci z powrotem tak samo niezawodnie jak zwierzęta – i czy będzie po powrocie zdrów na ciele i umyśle.
Chris skinął z powagą głową.
– To jest niewykluczone, że podróż w czasie mogłaby okazać się bolesna albo wprowadzałaby jakieś zaburzenia psychiczne, taak. Kto to mógł wiedzieć?
Kto to doprawdy mógł wiedzieć? – pomyślała Laura. Stefan dodał:
– Równie ważne było, aby wysłannik okazał się godny zaufania i zachował swoją misję w tajemnicy. Byłem idealnym kandydatem.
– Oficer SS, szpieg i pierwszy chrononauta – powiedział Chris. – Rany, co za życie…
– Niech Bóg da ci życie mniej obfitujące w wydarzenia – powiedział Stefan.
Potem spojrzał prosto w oczy Laurze, bardziej bezpośrednio niż poprzednio. W jego oczach był przepiękny, czysty błękit, teraz zmącony bólem.
– Lauro… co teraz myślisz o swoim obrońcy? Nie anioł, ale adiutant Hitlera, zbir z SS.
– Nie zbir – powiedziała. – Twój ojciec, twój czas, twoje społeczeństwo usiłowały zrobić z ciebie zbira, ale było w tobie ziarno, które nie mogło zginąć. Nie zbir, Stefanie Krieger. Nigdy Nie ty.
– Ale też i nie anioł – powiedział. – Daleko mi do anioła, Lauro. Kiedy plamy na mojej duszy zostaną odcyfrowane przez Tego, który sprawuje sądy, zostanie mi przyznane moje własne małe miejsce w piekle.
Deszcz bębniący po dachu był jak płynący w zapomnienie czas, wiele milionów drogocennych minut, godzin, dni, lat spływające w rynsztoki i ścieki, ginące z oczu bezpowrotnie.
Po tym, jak zgarnęła nie dojedzone resztki i wyrzuciła je do wielkiego pojemnika na odpadki z tyłu motelu, i po tym, jak wzięła jeszcze trzy cole z automatu, po jednej dla każdego, w końcu zadała swemu obrońcy pytanie, które chciała mu postawić od momentu, kiedy ocknął się ze śpiączki.
– Dlaczego? Dlaczego skoncentrowałeś się na mnie, na moim życiu i dlaczego uprzedzałeś w nim złe wydarzenia, żeby od czasu do czasu mnie uratować? Na miłość boską, w jaki sposób mój los jest związany z nazistowskimi podróżnikami w czasie, z losem świata?
Podczas jego trzeciej wyprawy w przyszłość, wyjaśnił, podróżował do Kalifornii, do roku 1984. Do Kalifornii, ponieważ podczas jego poprzednich wypraw – dwa tygodnie w 1954, dwa w 1964 roku – okazało się, że Kalifornia będzie prawdopodobnie przyszłym kulturalnym i naukowym ośrodkiem życia najbardziej rozwiniętego narodu na kuli ziemskiej. Tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty czwarty, ponieważ było to dokładnie czterdzieści lat od jego własnego czasu. Do tego momentu nie był już jedynym człowiekiem wyruszającym poza bramę; czterech innych również zaczęło robić wycieczki, jak tylko okazało się to bezpieczne. Podczas trzeciej wyprawy Stefan rozglądał się po przyszłości, ucząc się dokładnie tego, co stało się w świecie po wojnie. Dowiadywał się również, jakie wynalazki naukowe minionych czterdziestu lat należało zabrać do Berlina w roku 1944, aby pozwoliły Hitlerowi wygrać wojnę. Nie dlatego, że chciał pomóc w tych zamiarach, ale że miał nadzieję je udaremnić. Jego zadaniem było czytanie gazet, oglądanie telewizji i obracanie się w amerykańskim społeczeństwie, aby czuć puls życia końca dwudziestego wieku.
Wsparty na poduszkach wspominał trzecią podróż w tonie całkowicie różnym od przygnębienia, z jakim opisywał swe ponure życie do roku 1944.
– Nie potrafisz sobie wyobrazić, czym było dla mnie spacerowanie ulicami Los Angeles po raz pierwszy. Gdybym przybył w przyszłość odległą o tysiąc lat zamiast czterdziestu, nie byłoby to dla mnie bardziej cudowne. Samochody! Samochody wszędzie – i tyle niemieckich, co chyba wskazywało, że w jakimś stopniu wybaczono nam wojnę, zaakceptowano nowe Niemcy. Wzruszyło mnie to.
– Mamy mercedesa – wyjaśnił Chris. – Jest w porządku, ale wolę dżipa.
– Samochody – mówił Stefan – różnie ubrani ludzie, zadziwiający postęp we wszystkim; zegarki kwarcowe, komputery osobiste, wideo do oglądania filmów we własnym salonie! Nawet kiedy minęło już pięć dni mojej wizyty, byłem dalej w stanie cudownego olśnienia i z niecierpliwością czekałem każdego ranka na nowe cuda. Szóstego dnia, kiedy przechodziłem obok księgarni w Westwood, zobaczyłem kolejkę ludzi czekających na autograf autora na egzemplarzu. Wszedłem do środka, żeby pogrzebać na półkach i zobaczyć, jakie książki są teraz popularne, a przez to trochę lepiej zrozumieć amerykańskie społeczeństwo. I ty byłaś tam, Lauro – przy stole, na którym leżał stos egzemplarzy twojej trzeciej powieści i zarazem twojego pierwszego wielkiego sukcesu. To były Złoża.
Laura pochyliła się do przodu, jakby zdziwienie miało siłę zdolną ściągnąć ją z krzesła.
– Złoża? Ale ja nigdy nie napisałam takiej książki.
Chris wiedział, o co chodzi.
– To książka, którą napisałabyś w tym życiu, w którym pan Krieger by nie namieszał.
– Miałaś dwadzieścia dziewięć lat, kiedy zobaczyłem cię po raz pierwszy na tym spotkaniu, podczas którego podpisywałaś książki w Westwood – powiedział Stefan. – Siedziałaś na wózku inwalidzkim, ponieważ twoje nogi były powykręcane i niesprawne. Twoje lewe ramię było również częściowo sparaliżowane.
– Kaleka? – spytał Chris. – Mama była kaleką?
Laura dosłownie siedziała teraz na krawędzi krzesła. Chociaż to, co mówił jej obrońca, wydawało się jej zbyt fantastyczne, aby mogła w to uwierzyć, czuła, że jest w tym prawda. W głębi duszy, dużo głębiej nawet niż na tym poziomie, z którego odzywa się instynkt, słyszała głos mówiący, że to był właściwy obraz jej samej: na wózku inwalidzkim, z nogami bezużytecznymi i obumarłymi. Być może to, co teraz czuła, było dalekim echem zmienionego przeznaczenia.
– Byłaś w takim stanie od urodzenia – powiedział Stefan.
– Dlaczego?
– Dowiedziałem się tego dopiero dużo później, po dokładnym zbadaniu twojej biografii. Lekarz, który przyjmował cię w Denver w Colorado w 1955 roku – nazywał się Markwell – był alkoholikiem. Zresztą i tak przyszłaś na świat z kłopotami…
– Mama umarła podczas porodu.
– Tak, w tamtej realności również umarła. I w tamtej realności Markwell spaprał poród, i doznałaś uszkodzenia kręgosłupa, które uczyniło cię kaleką na całe życie.
Poczuła, jak drży na całym ciele. Chcąc udowodnić sobie samej, że umknęła przed życiem, jakie los jej zgotował, wstała i podeszła do okna, korzystając ze swych nóg – swych sprawnych i szczęśliwie użytecznych nóg.
Stefan odezwał się do Chrisa:
– W dniu, w którym ją zobaczyłem na tym wózku, twoja matka była taka piękna. Och, tak bardzo piękna. Ale nie była to tylko uroda oblicza. Unosiła się wokół niej aura takiej odwagi; mimo ułomności była w tak cudownym nastroju. Każda osoba, która podchodziła do niej ze Złożami, odchodziła nie tylko z autografem, ale i z uśmiechem. Mimo życia przypisanego do wózka na kółkach twoja matka była pełna radości i pogody. Patrzyłem na nią z daleka i byłem urzeczony i tak głęboko poruszony, jak nigdy dotąd.
– Ona jest wspaniała – powiedział Chris. – Nic nie może przerazić mojej mamy.
– Wszystko może przerazić twoją mamę – powiedziała Laura. – Ta cała zwariowana rozmowa przeraża twoją mamę do szpiku kości.
– Nie, nigdy przed niczym nie uciekasz ani się nie kryjesz – powiedział Chris, zwracając na nią spojrzenie.
Zarumienił się. Chłopcy w jego wieku zwykli utrzymywać większy dystans, gdy zaczynało się w nich budzić przekonanie, że są o niebo mądrzejsi od własnych matek. Normalnie takie uwielbienie dla matki nie objawia się wprost w żadnych okolicznościach, zanim dziecko nie skończy czterdziestki lub matka nie umrze.
– Może bałaś się, ale nigdy się tak nie zachowywałaś.
Wcześnie się nauczyła, że ci, którzy ujawniają strach, stają się łatwym celem.
– Tego dnia kupiłem egzemplarz Złóż – powiedział Stefan – i zabrałem go do hotelu, w którym się zatrzymałem. Przeczytałem książkę przez noc i miejscami była tak piękna, że płakałem… a tak zabawna w innych, że śmiałem się na głos. Następnego dnia kupiłem dwie inne twoje powieści: Srebrny warkocz i Pola nocy i okazały się równie doskonałe i wzruszające jak Złoża, które przyniosły ci sławę.
Dziwnie było słuchać pochwalnych recenzji książek, których w tym życiu nigdy się nie napisało. Ale mniej interesowała się fabułą tych powieści niż odpowiedzią na mrożące krew w żyłach pytanie, które właśnie przyszło jej do głowy:
– W tamtym życiu, w którym dane mi było istnieć, w tamtym innym roku 1984… czy byłam zamężna?
– Nie.
– Ale poznałam Danny’ego i…
– Nie. Nigdy nie poznałaś Danny’ego. Nigdy nie wyszłaś za mąż.
– Nigdy się nie urodziłem! – krzyknął Chris.
Stefan mówił dalej:
– Wszystko to nastąpiło, ponieważ cofnąłem się do Denver w Colorado do 1955 roku i zapobiegłem temu, aby Markwell towarzyszył twoim narodzinom. Lekarz, który zajął miejsce Markwella, nie był w stanie uratować twojej matki, ale sprowadził cię na świat całą i zdrową. I od tego momentu całe twoje życie uległo przekształceniu. Zmieniłem twoją przeszłość, zgoda, ale to była moja przyszłość, dlatego też była plastyczna. Dzięki Bogu za niezwykłe właściwości podróży w czasie, bo inaczej nie zdołałbym cię uchronić przed losem kaleki.
Powiał wiatr i kolejna nawała deszczu zatrzęsła oknem, przy którym stała Laura.
Znowu ogarnęło ją uczucie, że pokój, w którym stoi, Ziemia, na której go zbudowano, i wszechświat, w którym się ona obraca, są tak niematerialne jak dym, niewolnik każdego powiewu.
– Od tej pory śledziłem twoje życie – powiedział Stefan. – Pomiędzy połową stycznia a połową marca 1944 roku zrobiłem w sekrecie trzydzieści wycieczek, aby dowiedzieć się, jak ci się powodzi. Podczas czwartej z nich, kiedy dotarłem do roku 1964, odkryłem, że od roku nie żyjesz, zamordowana wraz z ojcem przez ćpuna, który napadł na sklep. Więc udałem się do 1963 roku i zabiłem go, zanim on zdołał zabić was.
– Ćpuna? – zdumiał się Chris.
– Opowiem ci o nim później, kochanie.
Stefan mówił dalej:
– Aż do tej nocy, kiedy Kokoschka pojawił się na tamtej górskiej drodze, wszystko szło mi znakomicie. Czyniłem twoje życie łatwiejszym i lepszym. Jednak moje ingerencje nie pozbawiły cię talentu ani książek, w których dawałaś mu wyraz. One są nie mniej piękne od tych napisanych w tamtym życiu. Są inne, ale nie gorsze; mówią w gruncie rzeczy tym samym głosem, jakim przemawiałaś wtedy.
Czując, jak kolana uginają się pod nią, Laura wróciła na swoje krzesło.
– Ale dlaczego? Dlaczego dokonałeś tak ogromnego wysiłku, aby polepszyć moje życie?
Stefan Krieger spojrzał na Chrisa, potem na nią, a potem zamknął oczy, żeby w końcu powiedzieć:
– Po tym, jak zobaczyłem cię na tym wózku, inwalidzkim podpisującą egzemplarze Złóż i po przeczytaniu twoich książek, pokochałem cię… bardzo cię pokochałem.
Chris poruszył się niespokojnie na krześle, w oczywisty sposób zażenowany wysłuchiwaniem takiej deklaracji, skierowanej do własnej matki.
– Twój umysł był jeszcze piękniejszy niż twoja twarz – powiedział cicho Stefan. Oczy trzymał nadal zamknięte. – Pokochałem twoją wielką odwagę być może dlatego, że w moim własnym świecie żaden z tych stąpających wyniośle fanatyków w mundurach nie miał prawdziwej odwagi. Popełniali okropności w imię narodu i nazywali to odwagą, byli gotowi umrzeć dla zakłamanych ideałów totalitaryzmu i to nazywali odwagą, podczas kiedy naprawdę była to głupota i szaleństwo. I pokochałem twoją godność, gdyż ja nie miałem żadnej, żadnego szacunku do samego siebie, jakim ty promieniowałaś. Pokochałem twoją zdolność do współczucia, gdyż w moim świecie dostrzegałem bardzo mało współczucia. Pokochałem cię, Lauro, i zrozumiałem, że mogę uczynić dla ciebie to, co każdy mężczyzna zrobiłby dla tych, których kocha, gdyby posiadł moc bogów: jeżeli dołożę wszelkich starań, najgorsza część twego losu będzie ci oszczędzona.
W końcu otworzył oczy.
To były piękne niebieskie oczy. Lecz były przepełnione cierpieniem.
Była mu niewyobrażalnie wdzięczna, ale nie odwzajemniała jego uczuć – przecież prawie go nie znała. Ale wyznając, że ją kocha, wyznając uczucie, które spowodowało, że zmienił jej przeznaczenie i odbył podróż przez rozległe morza czasu, aby znaleźć się przy jej boku – w jakiejś mierze odzyskał magiczną aurę, jaką niegdyś w jej oczach posiadał. Znów zdawał się wyrastać ponad zwyczajne życie: jeżeli nie bóg, to półbóg wyniesiony ponad zwyczajny status śmiertelnika na tyle, na ile wyzbyte egoizmu było jego przywiązanie.
Tej nocy Chris dzielił poskrzypujące sprężynami łoże ze Stefanem Kriegerem. Laura usiłowała zasnąć, siedząc na jednym krześle i opierając nogi na drugim.
Deszcz padał w nieustającym, kołyszącym do snu rytmie, który wkrótce uśpił Chrisa. Laura usłyszała, jak cichutko pochrapuje.
Przesiedziawszy godzinę w ciemnościach, spokojnie zapytała:
– Śpisz?
– Nie – od razu odpowiedział Stefan.
– Danny – powiedziała – mój Danny…
– Tak?
– Dlaczego nie…
– …zrobiłem drugiej wyprawy do tej nocy 1988 roku i nie zabiłem Kokoschki, zanim zdołał zabić Danny’ego?
– Tak. Dlaczego tego nie zrobiłeś?
– Ponieważ… zrozum, Kokoschka był ze świata roku 1944, więc zabicie Danny’ego i jego własna śmierć były częścią mojej przeszłości, a tego nie mogłem anulować. Gdybym usiłował dotrzeć do wcześniejszego momentu tamtej nocy, aby zatrzymać Kokoschkę, zanim zabije Danny’ego, zostałbym natychmiast cofnięty do bramy, z powrotem do instytutu, nie dostawszy się nigdzie; prawo natury nie dopuszczające paradoksów powstrzymałoby mnie przed dostaniem się tam.
Laura milczała.
– Rozumiesz? – zapytał.
– Tak.
– Godzisz się z tym?
– Nigdy nie zgodzę się z faktem jego śmierci
– Ale… wierzysz mi?
– Chyba tak, tak.
– Lauro, wiem, jak bardzo kochałaś Danny’ego Packarda. Gdybym mógł go uratować, nawet za cenę własnego życia, zrobiłbym to. Nie zawahałbym się.
– Wierzę ci – powiedziała. – Bo bez ciebie… nigdy nie miałabym Danny’ego.
– A Węgorz? – spytała.
– Przeznaczenie walczy o przywrócenie tego kształtu, jaki miało posiadać – mówił w ciemnościach Stefan. – Kiedy miałaś osiem lat, zastrzeliłem ćpuna, uniemożliwiając zgwałcenie cię i zabicie, ale los nieuchronnie pchnął cię ku innemu pedofilowi, który był potencjalnym mordercą. Willy Sheener. Węgorz. Ale los zdecydował również, że zostaniesz pisarką, że będziesz znaną autorką, która niezależnie od tego, co ja zrobię, aby zmienić twoje życie, przyniesie światu to samo posłanie. To dobry los. Jest coś przerażającego, a równocześnie uspokajającego w sposobie, w jaki różne siły próbują przywrócić przeznaczeniu jego zmieniony kształt… prawie tak, jakby we wszechświecie istniał jakiś porządek – coś, co mimo że nieprzerwanie skazuje nas na cierpienie, moglibyśmy nawet nazwać Bogiem.
Przez chwilę słuchali deszczu i wiatru oczyszczających świat.
– Ale dlaczego sam nie zająłeś się Węgorzem, zostawiając to mnie?
– Czekałem na niego pewnej nocy w jego mieszkaniu…
– Pobiłeś go ciężko. Tak, wiedziałam, że to ty.
– Pobiłem i ostrzegłem, że ma się trzymać z daleka od ciebie. Powiedziałem mu, że następnym razem go zabiję.
– Ale pobicie tylko tym mocniej pchnęło go ku mnie. Dlaczego nie zabiłeś go od razu?
– Powinienem, ale… nie wiem. Być może widziałem już tyle zabójstw i w tylu brałem udział, że… tym razem miałem nadzieję, że to nie jest konieczne.
Myślała o jego świecie wojen, obozów koncentracyjnych, ludobójstwa i była zdolna zrozumieć, skąd brała się ta nadzieja, że nie będzie musiał zabijać, choć trudno byłoby powiedzieć, że Sheener zasługiwał na to, by żyć.
– Ale kiedy Sheener napadł na mnie w domu Dockweilerów, dlaczego cię tam nie było, aby go powstrzymać?
– Następnym razem, kiedy sprawdzałem twoje życie, miałaś trzynaście lat; było to po tym, jak sama zabiłaś Sheenera i przeżyłaś. Zdecydowałem, że nie wrócę i nie załatwię tego za ciebie.
– Przeżyłam – powiedziała – ale Nina Dockweiler nie przeżyła. Może gdyby nie przyszła do domu i nie zobaczyła tego ciała, krwi…
– Może tak, a może nie. Przeznaczenie usiłuje powrócić do raz nadanego kształtu – najlepiej jak potrafi. Może umarłaby i tak. Poza tym nie zdołałbym uchronić cię przed każdym bolesnym doświadczeniem. Potrzebowałbym dziesięciu tysięcy wypraw w czasie, aby tego dokonać. A może taki stopień ingerencji nie byłby dla ciebie korzystny. Nie napotykając w życiu przeciwności, nie stałabyś się kobietą, którą pokochałem.
Zapadło między nimi milczenie. Słuchała wiatru i deszczu. W końcu odezwała się:
– Nie kocham cię.
– Rozumiem to.
– Zdaje się, że trochę powinnam.
– Nawet mnie jeszcze nie znasz.
– Może nigdy nie będę mogła cię pokochać.
– Wiem.
– Pomimo wszystkiego, co dla mnie zrobiłeś…
– Wiem. Ale jeżeli uda nam się przeżyć… cóż, jest zawsze czas.
– Tak – powiedziała. – Myślę, że jest zawsze czas.