W górach nastał świt. Szalejące od kilku dni burze minęły. Powietrze było czyste i zimne.
Pan Septimus z Cytadeli Burz, wysoki i podobny do kruka, wędrował ścieżką przez przełęcz, rozglądając się, jakby szukał cennej zguby. Za sobą wiódł brązowego górskiego kuca, małego i kędzierzawego. W miejscu, gdzie przełęcz rozszerzała się, mężczyzna przystanął, jakby znalazł swą zgubę przy szlaku. Leżał tam mały, poobijany, przewrócony na bok rydwan, niewiele większy od zwykłej dwukółki, a obok niego dwa ciała. Pierwsze należało do białego capa, z głową zalaną krwią. Septimus na wszelki wypadek trącił trupa stopą, przewracając go na bok. Zwierzę zginęło od głębokiej rany, ziejącej pośrodku czoła, dokładnie między rogami. Obok kozła spoczywały zwłoki młodego mężczyzny, o twarzy chyba równie bezmyślnej po śmierci, jak wcześniej za życia. Septimus nie zauważył żadnych ran, jedynie ciemny siniec na skroni.
Kilkanaście kroków dalej dostrzegł na wpół ukryte za skałą zwłoki mężczyzny w średnim wieku, odzianego w czarny strój. Zwłoki leżały twarzą do ziemi. Skóra nieboszczyka była jasna, na kamiennym podłożu pod nim zebrała się kałuża krwi. Septimus przykucnął obok trupa i ostrożnie uniósł za włosy jego głowę. Ktoś fachowo poderżnął mu gardło: przeciął je od ucha do ucha. Septimus uważnie przyjrzał się twarzy nieboszczyka. Znał go, a jednak…
Nagle zaśmiał się, sucho, skrzekliwie.
— Twoja broda — rzekł głośno. — Zgoliłeś brodę. Jakbym cię bez niej nie poznał, Primusie.
Primus, który stał, szary i upiorny, obok reszty braci, odparł cicho:
— Owszem, poznałbyś mnie, Septimusie, ale być może zyskałbym dzięki temu kilka chwil i dostrzegł cię, nim ty dostrzegłbyś mnie. — Jego martwy głos był jak poranny wiaterek, kołyszący cierniowymi gałęziami.
Septimus wstał. Słońce wynurzyło się zza wschodniego wierzchołka Góry Brzucha, zalewając go blaskiem.
— A zatem to ja zostanę Osiemdziesiątym Drugim Władcą Cytadeli Burz — rzekł, zwracając się zarówno do siebie samego, jak i do zwłok na ziemi. — A także panem Najwyższych Turni, seneszalem Wyniosłych Wieżyc, namiestnikiem Twierdzy, najwyższym strażnikiem Góry Huon i całej reszty.
— Nie, póki na twojej szyi nie zawiśnie Moc Burzy — odparł cierpko Kwintus.
— I nie zapominaj o zemście — dodał Secundus głosem wiatru łkającego na przełęczy. — Teraz przede wszystkim musisz pomścić śmierć brata; tak każe prawo krwi.
Septimus potrząsnął głową, zupełnie jakby usłyszał te słowa.
— Czemu nie zaczekałeś jeszcze kilka dni, bracie Primusie? — spytał leżącego u stóp trupa. — Sam bym cię zabił. Starannie zaplanowałem twoją śmierć. Gdy odkryłem, że nie ma cię na pokładzie „Serca Snu”, potrzebowałem niewiele czasu, by ukraść szalupę i trafić na twój ślad. A teraz będę musiał pomścić twe żałosne truchło. Tak każe honor naszej krwi i Cytadeli Burz.
— A zatem Septimus zostanie Osiemdziesiątym Drugim Władcą — powiedział Tertius.
— Jest takie przysłowie, ostrzegające przed zbyt szybkim dokonywaniem podziałów skóry pewnego dużego drapieżnika — zauważył Kwintus.
Septimus odszedł na bok, wysikał się pod szarym głazem i wrócił do zwłok Primusa.
— Gdybym to ja cię zabił, mógłbym cię tu zostawić — rzekł — Ale przyjemność ta przypadła innemu, zabiorę cię więc ze sobą i zostawię na wysokiej turni, na żer orłom. — Stękając z wysiłku, dźwignął lepkie od krwi ciało i zarzucił je na grzbiet kuca. Potem pomajstrował przy pasie nieboszczyka, odczepiając od niego sakiewkę z kamieniami runicznymi. — Dziękuję ci za nie, mój bracie — rzekł i poklepał zwłoki po plecach.
— Obyś się nimi udławił, jeśli nie pomścisz mojej śmierci na suce, która podcięła mi gardło — odparł Primus głosem górskich ptaków, witających śpiewem nadejście nowego dnia.
Siedzieli obok siebie na grubym, białym cumulusie wielkości niedużego miasta. Chmura pod nimi była miękka i dość chłodna. Im bardziej się w nią zagłębiało, tym zimniejsza się stawała, toteż Tristran wepchnął oparzoną dłoń, jak najgłębiej zdołał. Chmura stawiła niewielki opór, potem jednak ustąpiła. Jej wnętrze było zimne i gąbczaste, jednocześnie prawdziwe i niematerialne. Dotyk chmury złagodził nieco ból w dłoni, pozwalając Tristranowi myśleć.
— No tak — rzekł po dłuższej chwili. — Obawiam się, że zupełnie sknociłem sprawę.
Gwiazda siedziała obok niego, odziana w szlafrok pożyczony od kobiety w gospodzie. Złamaną nogę wyciągnęła przed siebie, opierając ją na gęstej mgle.
— Uratowałeś mi życie — powiedziała w końcu. — Prawda?
— Owszem, chyba tak.
— Nienawidzę cię — rzekła. — Już wcześniej nienawidziłam cię za wszystko, ale teraz nienawidzę cię jeszcze mocniej.
Tristran poruszył oparzoną dłonią, błogosławiąc chłód chmury. Był zmęczony. Kręciło mu się w głowie.
— Masz jakiś szczególny powód?
— Tak — odparła. W jej głosie wyczuł napięcie. — Teraz, gdy ocaliłeś mi życie, według prawa mojego ludu odpowiadasz za mnie, a ja za ciebie. Tam, gdzie ty pójdziesz ja także muszę iść.
— Aha — rzekł. — To chyba nie takie złe?
— Wolałabym spędzić resztę życia przykuta do sparszywiałego wilka, cuchnącego wieprza albo bagiennego goblina — odparła sucho.
— Naprawdę nie jestem taki zły. Nie, kiedy lepiej mnie poznasz. Przykro mi za ten łańcuch, i w ogóle. Może moglibyśmy zacząć wszystko od nowa i udawać, że nic takiego się nie stało? Proszę. Nazywam się Tristran Thorn. Miło mi cię poznać. — Wyciągnął ku niej zdrową rękę.
— Broń mnie matko księżycu! — prychnęła gwiazda. — Prędzej uścisnęłabym rękę…
— Z pewnością, z pewnością — przerwał jej Tristran. Wolał nie wiedzieć, do czego paskudnego porówna go tym razem. — Powiedziałem już, że jest mi przykro — dodał. — Zacznijmy od początku. Jestem Tristran Thorn. Miło mi cię poznać.
Westchnęła.
Tu, w górze, powietrze było mroźne i bardzo rozrzedzone, lecz słońce rozgrzewało je, a otaczające Tristrana i gwiazdę chmury przywodziły mu na myśl fantastyczne miasto, nieziemską budowlę. Daleko w dole widział prawdziwy świat: promienie słońca wydobywały z cienia każde maleńkie drzewo i zamieniały kręte rzeki w cienkie, ślimacze szlaki, srebrzystą nić w tkaninie Krainy Czarów.
— I co? — spytał Tristran.
— Niech będzie — mruknęła gwiazda. — Niezły dowcip, prawda? Gdzie ty, tam i ja. Nawet jeśli miałoby mnie to zabić. — Zamieszała dłonią powierzchnię chmury, poruszając gęstą mgłą. Potem przez moment jej palce musnęły dłoń Tristrana. — Siostry nazywały mnie Yvaine — oznajmiła. — Byłam gwiazdą wieczorną.
— Spójrz tylko na mnie i na siebie. Niezła z nas para. Ty ze złamaną nogą, ja z moją ręką.
— Pokaż mi ją.
Wyciągnął dłoń z chłodu chmury. Była bardzo czerwona. W miejscach, gdzie płomienie dotknęły ciała, tworzyły się wielkie pęcherze.
— Boli? — spytała.
— Tak — odparł. — I to bardzo.
— To dobrze — rzekła Yvaine.
— Gdybym nie poparzył ręki, zapewne w tej chwili już byś nie żyła — przypomniał. Miała w sobie dość przyzwoitości, by ze wstydem spuścić wzrok. — Wiesz — dodał, zmieniając temat — zostawiłem w gospodzie tej wariatki moją torbę. Teraz nie mamy już niczego oprócz ubrań na grzbiecie. Zostaliśmy tak, jak stoimy.
— Siedzimy — poprawiła gwiazda.
— Nie mamy wody ani jedzenia. Tkwimy pół mili nad światem i nie możemy zejść. Nie wiemy też, dokąd zmierza chmura, i oboje jesteśmy ranni. Czy coś przeoczyłem?
— Zapomniałeś o tym, że chmurom zdarza się zrzednąć i rozpłynąć w nicość — dodała Yvaine. — I to dość często. Sama widziałam. Nie przeżyłabym drugiego upadku.
Tristran wzruszył ramionami.
— A zatem — podsumował — raczej nie mamy szans. Ale skoro już tu jesteśmy, równie dobrze możemy się rozejrzeć.
Pomógł Yvaine wstać i oboje przeszli chwiejnie kilka kroków. Potem dziewczyna znów usiadła.
— To nie ma sensu — oznajmiła. — Ty idź się rozejrzeć. Ja zaczekam.
— Obiecujesz? Tym razem nie uciekniesz?
— Przysięgam, na moją matkę księżyc — oznajmiła ze smutkiem Yvaine. — Uratowałeś mi życie. Tristran musiał się tym zadowolić.
Jej włosy były już niemal zupełnie siwe, twarz obrzmiała; wokół oczu, na szyi i w kącikach ust rysowały się zmarszczki. Skóra zupełnie straciła kolor, choć suknia wciąż miała barwę soczystej, krwistej czerwieni. Przez rozdarcie na ramieniu widać było rozległą bliznę: różową i ohydnie opuchniętą. Wiatr szarpał jej włosy i smagał kosmykami po twarzy. Czarny powóz przemierzał Ziemię Jałową. Cztery ogiery potykały się często. Z ich boków ściekał pot, z pysków skapywała krwawa piana. Kopyta uderzały o błotnisty szlak, przecinający krainę, gdzie nie rośnie żadna roślina.
Królowa czarownic, najstarsza z Lilim, ściągnęła wodze i zatrzymała powóz obok skały barwy śniedzi, sterczącej niczym cierń z nasiąkniętego wodą gruntu Ziemi Jałowej. Potem powoli, jak przystało na damę już nie pierwszej ani drugiej młodości, zsunęła się z kozła na mokrą ziemię.
Okrążyła powóz i otworzyła drzwi, z których natychmiast wysunęła się bezwładnie głowa martwego jednorożca. Z oka zwierzęcia wciąż sterczał sztylet. Wiedźma wgramoliła się do środka i otwarła pysk jednorożca. Jego ciało zaczynało już sztywnieć i szczęki stawiły opór. Wiedźma przygryzła mocno język, tak silnie, że całe wnętrze jej ust przeszył sztylet bólu i poczuła smak swej krwi. Przytrzymała ją w ustach, mieszając ze śliną (przednie zęby zaczynały już chwiać się niebezpiecznie). Potem splunęła na plamisty język martwego jednorożca. Jej wargi i podbródek pokryły kropelki krwi. Wymamrotała kilka sylab, których wolimy tu nie powtarzać, po czym zamknęła pysk zwierzęcia.
— Wyłaź z powozu — poleciła.
Sztywno i niezgrabnie jednorożec uniósł głowę. Poruszał nogami niczym świeżo narodzony źrebak bądź sarna ucząca się chodzić. Drżąc cały, dźwignął się z miejsca i ni to wyczołgał, ni to wypadł w błoto przed powozem. Tam powoli wstał. Lewy bok, ten na którym leżał, miał spuchnięty i pociemniały od krwi i płynów. Półślepy, martwy jednorożec, potykając się, ruszył ku zielonej skalnej iglicy. A kiedy dotarł do zagłębienia w gruncie u jej podnóża, osunął się na kolana w upiornej parodii modlitwy.
Królowa czarownic wyszarpnęła nóż z oczodołu zwierzęcia i jednym ruchem przesunęła ostrzem po jego gardle. Z rany zaczęła sączyć się krew: wolno, zbyt wolno. Wiedźma wróciła do powozu i przyniosła tasak. Zaczęła rąbać kark jednorożca, póki nie przecięła go zupełnie. Odrąbana głowa potoczyła się na dno zagłębienia, które szybko wypełniała ciemnoczerwona, słonawa krew.
Czarownica chwyciła głowę za róg i położyła ją na skale obok ciała. Potem zajrzała w głąb czerwonej kałuży. Z jej powierzchni spojrzały na nią dwie twarze: dwie kobiety, z wyglądu znacznie starsze niż ona sama.
— Gdzie ona jest? — spytała gderliwie pierwsza. — Co z nią zrobiłaś?
— Spójrz tylko na siebie! — dodała druga Lilim. — Zabrałaś resztę zaoszczędzonej przez nas młodości — sama wydarłam ją z piersi gwiazdy dawno, dawno temu, choć krzyczała, szarpała się i wrzeszczała. Na oko sądząc, zmarnowałaś już większość z niej.
— Byłam tak blisko — westchnęła czarownica do swych sióstr w kałuży. — Ale chronił ją jednorożec. Teraz mam jego głowę i przywiozę ją ze sobą, bo dawno już nie miałyśmy wśród zapasów świeżo mielonego rogu jednorożca.
— Niech czarci porwą róg jednorożca! — przerwała jej najmłodsza z sióstr. — Co z gwiazdą?
— Nie mogę jej znaleźć. Zupełnie jakby nie przebywała już w Krainie Czarów. Zapadła cisza.
— Nie — rzekła jedna z sióstr. — Wciąż jest w Krainie Czarów, ale zmierza na jarmark w Murze. To zbyt blisko świata po drugiej stronie. Gdy raz się w nim znajdzie, stracisz ją na zawsze.
Wiedziały bowiem, że gdyby gwiazda przeszła na drugą stronę muru, do świata, w którym rzeczy są takie, jakimi się zdają, natychmiast stałaby się ciężką bryłą metalicznej skały, która niegdyś spadła z nieba, zimną, martwą i całkowicie bezużyteczną.
— A zatem udam się do Kanału Kopacza i zaczekam tam, bo wszyscy, którzy zmierzają do Muru, muszą tamtędy przejechać.
Z kałuży spojrzały na nią z dezaprobatą odbicia dwóch starych kobiet. Królowa czarownic przesunęła językiem po zębach (sądząc z tego, jak się kiwa, ten z przodu wypadnie jeszcze dzisiaj, pomyślała), po czym splunęła w krwawą kałużę. Czerwona tafla zafalowała i twarze Lilim zniknęły z niej bez śladu. Teraz odbijała tylko niebo nad Ziemią Jałową i wiszące w górze maleńkie, białe chmury.
Wiedźma kopnęła bezgłowe ciało jednorożca tak, że przewróciło się na bok. Potem podniosła głowę i ruszyła do powozu. Umieściła ją obok siebie na koźle, ujęła w dłoń lejce i podcięła batem narowiste konie, zmuszając je do kłusa.
Tristran siedział na czubku wieży z chmur, zastanawiając się, czemu żaden z bohaterów powieści przygodowych, które kiedyś namiętnie czytywał, nigdy nie czuł głodu. Burczało mu w brzuchu, a ręka okropnie bolała.
Owszem, przygody mają swoje zalety, pomyślał, ale nie należy lekceważyć regularnych posiłków i braku bólu.
Mimo wszystko wciąż żył. Wiatr rozwiewał mu włosy. Chmura pędziła po niebie niczym galeon pod pełnymi żaglami. I kiedy tak patrzył z góry na świat, czuł się żywy jak jeszcze nigdy dotąd. Niebo było bardziej niebiańskie i niebieskie; świat w dole bardziej rzeczywisty.
Tristran zrozumiał, że w jakiś sposób znalazł się nie tylko ponad ziemią, ale i nad wszelkimi problemami. Ból dłoni odszedł gdzieś w niebyt. A kiedy pomyślał o swym postępowaniu, przygodach i czekającej go podróży, wszystko to wydało się Tristranowi nagle bardzo małe i bardzo proste. Stanął na iglicy chmury i, jak najgłośniej potrafił, krzyknął kilka razy:
— Halo!
Pomachał nawet nad głową tuniką, choć czuł się przy tym nieco głupio. Potem zsunął się w dół. Gdy od powierzchni chmury dzieliło go dziesięć stóp, potknął się i wpadł w miękką mgłę.
— Czemu krzyczałeś? — spytała Yvaine.
— Żeby dać znać ludziom, że tu jesteśmy — wyjaśnił Tristran.
— Jakim ludziom?
— Nigdy nie wiadomo. Lepiej, żebym pokrzyczał trochę do ludzi, których tu nie ma, niż żeby, ci ludzie nie dostrzegli nas, bo się nie odezwałem.
Gwiazda nie odpowiedziała.
— Tak sobie myślałem — ciągnął Tristran — i wymyśliłem co następuje: Kiedy załatwimy już moje sprawy — wrócimy razem do Muru, gdzie dam cię Victorii Forester — może zajmiemy się twoimi?
— Moimi?
— Chcesz przecież wrócić na niebo, żeby znów świecić w nocy, prawda? Powinniśmy to załatwić. Uniosła wzrok i potrząsnęła głową.
— To się nie zdarza — wyjaśniła. — Gwiazdy spadają. Nigdy nie wracają na górę.
— Mogłabyś być pierwsza. Musisz w to wierzyć. W przeciwnym razie nigdy do tego nie dojdzie.
— I tak nie dojdzie — odparła. — A twoje krzyki nie przyciągną niczyjej uwagi, bo tu w górze nikogo nie ma. Nieważne, czy będę w to wierzyć, czy nie. Tak po prostu jest. Jak twoja ręka?
Wzruszył ramionami.
— Boli — rzekł. — A twoja noga?
— Boli — odparła — ale nie tak bardzo jak przedtem.
— Ahoj! — usłyszeli nagle czyjś głos dobiegający z góry.
— Hej, tam w dole! Ktoś tu potrzebuje pomocy?
Głos dobiegał z niewielkiego statku, połyskującego złociście w słońcu pod wydętymi żaglami. Znad burty wychylała się rumiana, wąsata twarz.
— Czy to aby nie ty, mój młodzieńcze, podskakiwałeś i machałeś przed chwilą?
— Owszem — przyznał Tristran — i chyba rzeczywiście potrzebujemy pomocy.
— Dobra nasza — powiedział mężczyzna. — Zatem łapcie drabinkę.
— Moja towarzyszka złamała nogę, a ja zraniłem się w rękę. Obawiam się, że żadne z nas nie zdoła wspiąć się po drabinie.
— Żaden problem. Możemy was wciągnąć.
Nieznajomy przerzucił przez burtę długą, sznurową drabinkę. Tristran złapał ją zdrową ręką i przytrzymał, pozwalając Yvaine wciągnąć ciało na szczebel. Następnie zawisł tuż pod nią. Wyglądająca ze statku twarz zniknęła. Tristran i Yvaine dyndali ciężko na końcu sznurowej drabinki.
Wiatr wypełnił żagle powietrznego okrętu ł drabinka uniosła się z chmury. Tristran i Yvaine zaczęli powoli wirować w powietrzu.
— A teraz ciągnąć! — usłyszeli chóralny okrzyk i Tristran poczuł, że wznoszą się o kilka stóp. — Raz, raz, raz! — Z każdym krzykiem unosili się coraz wyżej. Chmura, na której przed chwilą siedzieli, została w dole i teraz od ziemi dzieliła ich co najmniej mila. Tristran kurczowo trzymał się liny. Zgiętą, oparzoną rękę przewiesił przez szczebel.
Kolejne szarpnięcie w górę i Yvaine zrównała się z krawędzią burty. Ktoś dźwignął ją ostrożnie i postawił na pokładzie. Tristran sam wgramolił się do środka i osunął na dębowe deski.
Rumiany mężczyzna wyciągnął dłoń.
— Witam na pokładzie — rzekł. — To wolny statek „Per-dita”, łowiący błyskawice. Kapitan Johannes Alberic, do usług. — Odkaszlnął. Po chwili, nim Tristran zdążył cokolwiek rzec, kapitan dostrzegł jego lewą dłoń i krzyknął: — Meggot! Meggot! Meggot! Do diaska, gdzie jesteś?! Chodź tu! Pasażerowie potrzebują pomocy! Spokojnie, chłopcze, Meggot zajmie się twoją dłonią. Jemy po szóstym dzwonku. Zapraszam do mego stołu.
Wkrótce nerwowa kobieta, której głowę pokrywała burza marchewkowoczerwonych włosów — Meggot — prowadziła go już pod pokład i smarowała mu dłoń gęstą, zieloną maścią, chłodzącą i łagodzącą ból. Potem znaleźli się w mesie, małej jadalni obok kuchni (Tristran z zachwytem odkrył, że członkowie załogi nazywają ją ,kubrykiem”, dokładnie tak jak w powieściach).
Rzeczywiście zasiadł przy kapitańskim stole, choć w istocie w mesie nie było żadnego innego. Oprócz kapitana i Meggot załoga składała się z piątki różnorodnych ludzi, którzy chętnie pozostawili rozmowy w gestii kapitana. On zaś gadał, wymachując trzymanym w ręku kuflem, podczas gdy druga dłoń na zmianę dzierżyła krótką fajkę bądź podnosiła do ust jedzenie.
Na obiad podano gęstą zupę jarzynową z kaszą perłową, która przyjemnie rozgrzewała i napełniała żołądek. Do picia była woda: najczystsza, najzimniejsza woda, jakiej zdarzyło się Tristranowi skosztować.
Kapitan nie pytał, jakim cudem znaleźli się wysoko w chmurach, a oni także nie poruszali tego tematu. Tristran dzielił kajutę z Dziwakiem, pierwszym oficerem, spokojnym starszym panem o szerokich barach, który okropnie się jąkał. Yvaine zajęła koję w kabinie Meggot, podczas gdy sama Meggot przeniosła się na hamak.
Podczas dalszych podróży po Krainie Czarów Tristran często wracał pamięcią do dni spędzonych na pokładzie „Perdity” jako jednego z najszczęśliwszych okresów swego życia. Załoga pozwalała mu pomagać przy żaglach; od czasu do czasu dopuszczali go nawet do steru. Nieraz statek żeglował ponad ciemnymi, burzowymi chmurami, wielkimi jak góry, a marynarze chwytali błyskawice w małą, miedzianą skrzynię. Deszcz i wiatr smagały pokład, a Tristran głośno śmiał się, zachwycony, podczas gdy woda spływała mu po twarzy. Zdrową ręką trzymał się liny, by sztorm nie zrzucił go w otchłań.
Meggot, nieco wyższa i szczuplejsza od Yvaine, pożyczyła jej kilka sukienek. Gwiazda z wdzięcznością przyjęła pożyczkę, ciesząc się szansą odmiany stroju. Mimo złamanej nogi często wdrapywała się na figurę dziobową i siedziała tam godzinami, spoglądając na świat w dole.
— Jak tam ręka? — spytał kapitan.
— Znacznie lepiej, dziękuję — odparł Tristran. Skóra na dłoni była błyszcząca i pokryta bliznami, nie odzyskał też jeszcze czucia w palcach, lecz maść Meggot niemal zupełnie ukoiła ból i znacznie przyspieszyła proces gojenia.
Siedział właśnie na pokładzie z nogami przewieszonymi przez burtę i spoglądał w dół.
— Za tydzień rzucamy kotwicę. Musimy uzupełnić zapasy i przyjąć niewielki ładunek. Najlepiej będzie, jeśli wtedy was wysadzimy.
— Ach tak. Dziękuję.
— Znajdziecie się bliżej Muru, choć to wciąż dziesięciotygodniowa podróż, może trochę dłuższa. Lecz Meggot twierdzi, że prawie już wyleczyła nogę twojej przyjaciółki. Wkrótce znów będzie mogła chodzić.
Siedzieli obok siebie. Kapitan pykał z fajeczki; jego ubranie pokrywała cieniutka warstewka popiołu. Kiedy nie palił, żuł ustnik, wyskrobywał resztki tytoniu ostrym, metalowym przedmiotem albo nabijał fajkę od nowa.
— Wiesz — rzekł, spoglądając w dal — fakt, że was znaleźliśmy, to nie do końca szczęście. No, owszem, to było szczęście, ale prawdą jest też, że specjalnie was szukałem. Ja i jeszcze kilku innych.
— Czemu? — spytał Tristran. — Skąd o mnie wiedziałeś? W odpowiedzi kapitan nakreślił coś palcem na pokrytej warstewką wilgoci lśniącej desce.
— To wygląda jak szachowa wieża — zauważył Tristran. Kapitan mrugnął do niego.
— Lepiej nie wymawiaj głośno tego słowa — rzekł. — Nawet tutaj. Myśl o tym jak o bractwie. Tristran spojrzał na niego ze zdumieniem.
— Znasz może małego, włochatego człowieczka w kapeluszu, dźwigającego ogromny wór?
Jego towarzysz postukał fajką w burtę statku. Jednym poruszeniem ręki starł rysunek wieży.
— Tak. To nie jedyny członek bractwa, którego interesuje twój bezpieczny powrót do Muru. Co przypomina mi, iż powinieneś powiedzieć swojej młodej damie, że jeśli pragnie uchodzić za kogoś innego, niż jest w istocie, powinna czasem przynajmniej udawać, że coś je.
— Nigdy nie wspominałem przy tobie o Murze — mruknął Tristran. — Gdy spytałeś, skąd przybywam, odpowiedziałem: stamtąd. A kiedy zapytałeś, dokąd zmierzamy, odparłem: tam.
— Właśnie, chłopcze — rzekł kapitan. — Tak trzymać.
Mijał kolejny tydzień. Piątego dnia Meggot oznajmiła, że można już zdjąć opatrunki z nogi Yvaine. Sama rozcięła zaimprowizowane bandaże i zsunęła łubki. Yvaine zaczęła natychmiast kuśtykać po pokładzie, od dzioba po rufę. Wkrótce już bez trudu krążyła po statku, choć nadal lekko kulała.
Szóstego dnia rozpętała się potężna burza, podczas której zdołali schwytać w miedzianą skrzynię sześć dorodnych błyskawic; siódmego zawinęli do portu. Tristran i Yvaine pożegnali się z załogą wolnego statku „Perdita”. Meggot podarowała Tristranowi niewielki słoik zielonej maści i kazała mu smarować nią poparzoną rękę i nacierać nogę Yvaine. Kapitan dał mu skórzaną torbę pełną suszonych mięs, owoców, kawałków tytoniu, a także nóż i hubkę. („To nic wielkiego, chłopcze, i tak uzupełniamy tu zapasy”). Meggot wręczyła Yvaine niebieską, jedwabną suknię wyszywaną w maleńkie srebrne gwiazdy i księżyce („Ty wyglądasz w niej znacznie lepiej niż ja, moja droga”).
Statek zacumował obok tuzina podobnych mu powietrznych okrętów u wierzchołka olbrzymiego drzewa, dostatecznie wielkiego, by pomieścić w swym pniu setki domostw. Zamieszkiwali je ludzie i krasnale, skrzaty, leśne duchy i inne jeszcze bardziej niesamowite istoty. Wokół pnia wyryto stopnie i Tristran z gwiazdą zeszli po nich powoli. Tristran ucieszył się, że znów ma pod nogami coś, co tkwi bezpiecznie w twardej ziemi. A przecież, choć nie umiał sam tego.wyrazić, jednocześnie czuł dziwny zawód, jakby w chwili, gdy jego stopy dotknęły gruntu, bezpowrotnie utracił coś ulotnego i cudownego.
Dopiero po trzech dniach marszu drzewo portowe zniknęło za horyzontem.
Zmierzali na Zachód, w stronę gasnącego słońca. Maszerowali długą, pylistą drogą, sypiali pod żywopłotem. Tristran żywił się owocami i orzechami drzew i krzaków, pił z czystych strumieni. Rzadko spotykali innych wędrowców. Gdy tylko mogli, zatrzymywali się na niewielkich farmach. Tristran pracował tam wieczorami w zamian za strawę i nocleg na słomie w stodole. Czasami nocowali w wioskach i miasteczkach. Kiedy tylko było ich na to stać, wynajmowali pokój w miejskiej gospodzie, aby umyć się, zjeść — czy też, w przypadku gwiazdy, udawać, że je — i przespać w łóżku.
W miasteczku Simcock Pod Wzgórzem Tristran i Yvaine natknęli się na bandę goblinów-werbowników. Spotkanie to mogło zakończyć się nieszczęśliwie i gdyby nie refleks i ostry język Yvaine, Tristran mógłby spędzić resztę swego życia, walcząc w niekończących się goblinich wojnach pod ziemią. W lesie Berinheda Tristran stawił czoło jednemu z wielkich płowych orłów, który zamierzał porwać ich do swego gniazda i nakarmić nimi pisklęta, i nie lękał się niczego, prócz ognia.
W tawernie w Fulkeston Tristran zyskał sobie wielkie uznanie zebranych, recytując „Kubła Chana” Coleridge'a, Psalm 23, przemowę „Cecha litości” z Kupca Weneckiego i wiersz o chłopcu stojącym na pokładzie płonącego statku, podczas gdy reszta załogi umknęła. Wszystkie te dzieła musiał wykuć na pamięć w czasach szkolnych i błogosławił teraz panią Cherry za to, że go do tego zmusiła. Wkrótce jednak zorientował się, iż mieszkańcy Fulkeston postanowili, że już go nie wypuszczą i zostanie ich bardem; Tristran i Yvaine musieli wymknąć się z miasta w środku nocy. Ucieczka powiodła się tylko dlatego, że Yvaine zdołała (Tristran nigdy nie dowiedział się, jak tego dokonała) przekonać miejskie psy, by nie szczekały.
Słońce spaliło twarz Tristrana na kolor ciemnego brązu. Jego ubranie spłowiało, nabierając odcienia pyłu i rdzy. Yvaine pozostała blada jak księżyc w pełni i mimo przebytych mil wciąż kulała.
Pewnego wieczoru, gdy obozowali na skraju rozległej puszczy, Tristran usłyszał coś, czego nie słyszał nigdy wcześniej: piękną melodię, przejmującą i niezwykłą. Napełniła jego głowę wizjami, a serce podziwem i radością. Niosła obrazy bezkresnych przestrzeni, ogromnych, krystalicznych kuł, wirujących nieskończenie wolno w olbrzymich pustych salach. Melodia porwała go ze sobą i uniosła w dal.
Po jakimś czasie — mogły to być długie godziny bądź zaledwie minuty — pieśń skończyła się i Tristran westchnął.
— To było cudowne — powiedział. Usta gwiazdy wygięły się w mimowolnym uśmiechu. Jej oczy pojaśniały.
— Dziękuję. Jak dotąd nie byłam chyba w nastroju do śpiewania.
— Nigdy nie słyszałem niczego podobnego.
— Czasami — odparła — siostry i ja śpiewałyśmy całe noce. Pieśni podobne do tej, o naszej matce, o naturze czasu, radościach świecenia i o samotności.
— Przykro mi.
— Niepotrzebnie — odparła. — Przynajmniej wciąż żyje. Miałam szczęście, że spadłam do Krainy Czarów, i chyba miałam też szczęście, że spotkałam ciebie.
— Dziękuję — mruknął Tristran.
— Bardzo proszę — powiedziała gwiazda. Tym razem to ona westchnęła i uniosła wzrok ku widocznemu między drzewami wieczornemu niebu.
Tristran szukał śniadania. Na razie znalazł kilka młodych purchawek i śliwę obsypaną fioletowymi owocami, które niemal zupełnie wyschły w słońcu. Nagle dostrzegł przycupniętego w poszyciu ptaka.
Nawet nie próbował go schwytać (kilka tygodni wcześniej przeżył poważny wstrząs, gdy wielki szarobrązowy zając, który ledwie mu umknął, zatrzymał się pod lasem, spojrzał na niego z pogardą i rzekł: „Cóż, mam nadzieję, że jesteś z siebie zadowolony”, po czym uciekł w wysoką trawę); lecz ptak go zafascynował. Był naprawdę niezwykły. Wielkością dorównywał bażantowi, lecz jego pióra mieniły się wszystkimi kolorami tęczy: ognistą czerwienią, żółcią, jaskrawym błękitem. Wyglądał jak uciekinier z tropików, całkowicie nie na miejscu w tym zielonym, pełnym paproci lesie. Gdy Tristran zbliżył się do niego, spłoszony ptak zatrzepotał skrzydłami, podskoczył niezręcznie i zaczął głośno krzyczeć.
Tristran ukląkł tuż obok niego, mamrocząc coś uspokajająco. Wyciągnął rękę, natychmiast pojmując, co się stało: srebrny łańcuszek przyczepiony do nóżki ptaka zaplątał się w poskręcany kawałek korzenia i ptak utknął, nie mogąc odlecieć.
Tristran starannie rozplatał srebrny łańcuszek, lewą dłonią gładząc nastroszone pióra.
— No, proszę, wracaj do domu.
Ptak nawet nie próbował odlecieć. Zamiast tego wpatrywał mu się prosto w twarz, przekrzywiając głowę.
— Posłuchaj — rzekł Tristran, czując się dziwnie i niezręcznie — ktoś z pewnością się o ciebie martwi. — Wyciągnął rękę, aby podnieść ptaka.
I wtedy coś go uderzyło. Potrząsnął głową, na wpół ogłuszony. Czuł się, jakby wpadł z rozpędu na niewidzialną ścianę. Zachwiał się i o mało nie upadł.
— Złodziej! — wrzasnął ochrypły, starczy głos. — Zamrożę ci szpik w kościach i upiekę nad ogniskiem! Wydłubię oczy, jedno przywiążę do grzbietu śledzia, a drugie do mewy, tak aby widok morza i nieba wpędził cię w szaleństwo! Zamienię ci język w wijącego się robaka, a palce w brzytwy. Ogniste mrówki będą cię kąsać, a gdy tylko się podrapiesz…
— Nie ma potrzeby ciągnąć tego tematu — uciął szybko Tristran. — Nie ukradłem twojego ptaka. Łańcuszek zaplątał mu się w korzeń. Właśnie go uwolniłem.
Starucha spojrzała na niego podejrzliwie spod zmierzwionych, stalowosiwych włosów. Potem podreptała ku Tristranowi i podniosła ptaka. Szepnęła coś, a ptak odpowiedział dziwnym melodyjnym trelem. Oczy starej kobiety zwęziły się.
— Może rzeczywiście to, co mówisz, nie jest wyłącznie stekiem kłamstw — przyznała z wyraźną niechęcią.
— To w ogóle nie są kłamstwa — zaczął Tristran, lecz niosąca ptaka kobieta zdążyła już odejść w głąb polany. Zebrał zatem purchawki i śliwki i wrócił do miejsca, gdzie zostawił Yvaine.
Dziewczyna siedziała przy ścieżce, rozcierając stopy. Bolało ją biodro, podobnie noga, a stopy stawały się coraz wrażliwsze. Czasami nocą Tristran słyszał cichy płacz gwiazdy. Pragnął, by księżyc zesłał im kolejnego jednorożca, w głębi duszy wiedział jednak, że tak się nie stanie.
— To było dziwne — rzekł i opowiedział jej o swoim spotkaniu z ptakiem, uznawszy, że to koniec przygody.
Oczywiście się mylił. Kilka godzin później Tristran i gwiazda maszerowali ścieżką, gdy nagle wyprzedził ich kolorowy wóz, ciągnięty przez dwa szare muły. Powoziła nimi kobieta, która wcześniej groziła, że zamrozi mu szpik w kościach. Na ich widok ściągnęła wodze i skinęła kościstym palcem.
— Podejdź tu, chłopcze — poleciła. Tristran zbliżył się ostrożnie.
— Tak, proszę pani?
— Wygląda na to, że winna ci jestem przeprosiny. Najwyraźniej mówiłeś prawdę. Wyciągnęłam pochopne wnioski.
— Owszem — przytaknął Tristran.
— Pozwól, niech cię obejrzę. — Starucha zsunęła się z kozła. Zimnym palcem dotknęła miękkiego miejsca pod broda. Tristrana, unosząc mu głowę. Orzechowe oczy chłopaka spojrzały wprost w stare, zielone źrenice. — Wyglądasz na uczciwego — oznajmiła. — Możesz mi mówić madame Semele. Jadę właśnie do Muru na jarmark i pomyślałam, że chętnie zatrudniłabym chłopca, aby zajął się kramem z kwiatami. Musisz wiedzieć, że sprzedaję szklane kwiaty, najpiękniejsze, jakie kiedykolwiek widziałeś. Świetnie nadajesz się na kramarza. Moglibyśmy ukryć twą rękę w rękawicy, żebyś nie przestraszył klientów. Co ty na to?
Tristran zastanawiał się przez chwilę.
— Przepraszam — rzekł i poszedł naradzić się z Yvaine. Razem wrócili do starej kobiety.
— Dzień dobry — powiedziała gwiazda. — Rozmawialiśmy o pani propozycji i pomyśleliśmy, że…
— I co? — spytała madame Semele, patrząc wyłącznie na Tristrana. — Nie stój jak pień. Mów, mów!
— Nie mogę pracować dla ciebie na jarmarku, bo muszę tam załatwić własne sprawy. Gdybyś jednak zechciała nas podwieźć, wraz z towarzyszką chętnie ci zapłacimy. Madame Semele potrząsnęła głową.
— To na nic. Sama potrafię zebrać drwa na ogień. Stanowiłbyś tylko dodatkowy ciężar dla Niewiary i Beznadziei. Nie zabieram pasażerów. — Z powrotem wdrapała się na kozioł.
— Ale ja ci zapłacę — przypomniał Tristran. Wiedźma zachichotała wzgardliwie.
— Nie masz niczego, co mogłabym przyjąć jako zapłatę. Skoro nie chcesz pracować dla mnie na jarmarku, odejdź.
Tristran sięgnął do dziurki w kaftanie i wyczuł go palcami — zimny i doskonały, jak wtedy gdy ruszał w drogę. Wyciągnął go i pokazał kobiecie.
— Mówisz, że sprzedajesz szklane kwiaty. Może ten by cię zainteresował?
To był przebiśnieg, zrobiony z zielonego i białego szkła, doskonale ukształtowany. Wyglądał, jakby o świcie zerwano go z łąki; jego płatki wciąż zwilżała rosa. Starucha przyglądała mu się, mrużąc oczy. Mierzyła wzrokiem zielone listki i drobne, białe płatki. Potem wrzasnęła. Przypominało to rozpaczliwy okrzyk zawiedzionego drapieżnego ptaka.
— Skąd to masz?! — wychrypiała. — Daj mi go! Daj mi w tej chwili!
Tristran zacisnął palce wokół kwiatu, ukrywając go w dłoni, i cofnął się kilka kroków.
— Hmm — powiedział głośno. — W gruncie rzeczy bardzo lubię ten kwiat. Był on darem od mego ojca, gdy wyruszyłem w drogę. Podejrzewam, że ma ogromną wartość jako pamiątka. Niewątpliwie w ostatecznym rozrachunku przyniósł mi szczęście. Lepiej będzie, jeśli go sobie zatrzymam i wraz z towarzyszką sami powędrujemy do Muru.
Madame Semele sprawiała wrażenie rozdartej; nie wiedziała, czy ma grozić, czy się przymilać, i uczucia te odbijały się na jej twarzy jak na dłoni. Przez chwilę nie-mal zadrżała z wysiłku, próbując je ukryć. Potem jednak pozbierała się do kupy i rzekła, starając się zapanować nad głosem:
— Zaraz, zaraz, po co ten pośpiech? Z pewnością dojdziemy do porozumienia.
— Wątpię — odparł Tristran. — Interesowałoby mnie bardzo dokładne porozumienie. Potrzebowałbym też gwarancji i obietnic, zapewnień o uczciwości i dobrego traktowania mnie i mojej towarzyszki.
— Pokaż mi przebiśnieg — błagała starucha. Z otwartych drzwi wozu wyleciał kolorowy ptak, ciągnąc za sobą srebrny łańcuszek. Spojrzał na nich z góry.
— Biedactwo — westchnęła Yvaine. — Cały czas przywiązany. Czemu go nie uwolnisz?
Stara kobieta nie odpowiedziała, całkowicie ignorując towarzyszkę Tristrana. Tak mu się przynajmniej wydało.
— Zawiozę cię do Muru. Przysięgam na mój honor i na prawdziwe imię, że w drodze nie uczynię niczego, co mogłoby ci zaszkodzić.
— Nie dopuścisz też, by z powodu twojego zaniedbania, czy braku działania, mnie lub moją towarzyszkę spotkała jakakolwiek krzywda?
— Zgoda.
Tristran zastanowił się przez chwilę. Z całą pewnością jej nie ufał.
— Chcę, żebyś przysięgła, że przybędziemy do Muru w tym samym stanie i postaciach, w jakich jesteśmy teraz, a po drodze zapewnisz nam wikt i opierunek.
Kobieta cmoknęła głośno, po czym skinęła głową. Ponownie zsunęła się na ziemię, charknęła i splunęła. Wskazała palcem krople śliny.
— Teraz ty — poleciła. Tristran splunął obok. Starucha roztarła stopą obie mokre plamy tak, że złączyły się w jedną.
— Proszę. Umowa to umowa. Daj mi kwiat.
Na jej twarzy malowała się tak widoczna radość i zachłanność, że Tristran zrozumiał, iż mógł wytargować znacznie lepsze warunki. Mimo to jednak oddał kobiecie kwiat ojca. Wzięła go i jej oblicze rozjaśnił szczerbaty uśmiech.
— Jest chyba nawet ładniejszy niż tamten, który ta przeklętnica oddała niemal dwadzieścia lat temu. Powiedz mi, młody człowieku — spytała, przyglądając się Tristranowi bystrymi, starymi oczyma — czy wiesz, co właściwie nosiłeś w dziurce od guzika?
— To kwiat. Szklany kwiat.
Starucha zaśmiała się głośno i niespodziewanie, tak że Tristran przez moment sądził, iż się dusi.
— To zastygły czar — oznajmiła. — Ma wielką moc. Coś takiego we właściwych rękach może zdziałać prawdziwe cuda. Patrz! — Uniosła przebiśnieg nad głowę, po czym opuściła go powoli, muskając czoło Tristrana.
Przez ułamek sekundy Tristran poczuł się bardzo dziwnie, jakby miast krwi w jego żyłach popłynęła gęsta czarna melasa. Potem otaczający go świat uległ nagłej zmianie. Wszystko stało się ogromne, przytłaczające. Stara kobieta zamieniła się w olbrzymkę. Oczy zasnuła mu mgła. Dwie wielkie ręce zniżyły się i podniosły go ostrożnie.
— Mój wóz nie jest największy — powiedziała madame Semele. Jej niski głos huczał w jego uszach niczym grom. — Dotrzymam mojej przysięgi. Nie zrobię ci krzywdy i zapewnię wikt i opierunek w drodze do Muru.
To rzekłszy, wsadziła susła do kieszeni fartucha i wgramoliła się do wnętrza wozu.
— A co zamierzasz począć ze mną? — spytała Yvaine.
Nie zdziwiła się jednak zbytnio, gdy starucha nie odpowiedziała. Poszła za nią i znalazła się w mrocznym wnętrzu. Wypełniało je jedno pomieszczenie. Przy dłuższej ścianie stała witryna zrobiona ze skóry i sosnowego drewna. podzielona na setki małych wnęk. W jednej z nich, wysłanej miękkim ostowym puchem, starucha ostrożnie ułożyła przebiśnieg. Naprzeciwko pod oknem stało niewielkie łóżko, a obok potężny kredens.
Madame Semele pochyliła się i z rupieciarni pod łóżkiem wyciągnęła drewnianą klatkę. Wyjęła z kieszeni zaspanego susła, włożyła do klatki, po czym z drewnianej miski zaczerpnęła garść orzechów, jagód i nasion i sypnęła do środka. Klatkę powiesiła na łańcuchu pośrodku wozu.
— Proszę bardzo — rzekła. — Wikt i opierunek. Yvaine obserwowała to wszystko ciekawie, siedząc na łóżku staruchy.
— Czy nie mylę się — spytała uprzejmie — przypuszczając na podstawie dowodów z pierwszej ręki, a dokładniej tego, że na mnie nie patrzysz i twój wzrok prześlizguje się po mnie, że nie odzywasz się, i że zamieniłaś mego towarzysza w małe zwierzę, mną nie zaprzątając sobie głowy, iż nie widzisz mnie ani nie słyszysz?
Czarownica nie odpowiedziała. Przeszła na przód wozu, usiadła na koźle i ujęła wodze. Egzotyczny ptak podskoczył, usiadł obok niej i zaświergotał pytająco.
— Oczywiście, że dotrzymam słowa, co do litery — powiedziała starucha, jakby odpowiadając na pytanie ptaka. — Na łące targowej zamienię go z powrotem. Odzyska swą postać, nim dotrze do Muru. A kiedy już go zamienię, tobie także przywrócę ludzką postać, bo wciąż nie znalazłam lepszej służącej, głupia dziewko. Nie zniosłabym, gdyby plątał mi się pod nogami, węsząc, wypytując i wtykając nos w nie swoje sprawy. No i musiałabym go karcić czymś więcej niż nasionami i orzechami. — Splotła ciasno ramiona i zakołysała się w przód i w tył. — Jeszcze się taki nie urodził, który by mnie przechytrzył. Myślę też, że kwiat tego durnia jest jeszcze lepszy niż ten, który kiedyś przez ciebie straciłam.
Zacmokała głośno i muły ruszyły naprzód leśnym traktem.
Gdy czarownica powoziła, Yvaine odpoczywała na cuchnącym pleśnią łóżku. Wóz trzeszczał i podskakiwał na wybojach, przemierzając puszcze. Kiedy się zatrzymywał, budziła się i wstawała. Gdy czarownica spała, Yvaine siadała na dachu wozu, spoglądając w gwiazdy. Czasami towarzyszył jej ptak wiedźmy. Wówczas głaskała go ł zagadywała, ciesząc się, że ktoś przynajmniej dostrzega jej istnienie. Kiedy jednak wiedźma nie spała, ptak całkowicie ją ignorował.
Yvaine opiekowała się takie susłem, który spał większość czasu, zwinięty w kłębek z głową między łapkami. Gdy wiedźma zapuszczała się w głąb lasu po opał bądź wodę, dziewczyna otwierała klapkę, głaskała go i przemawiała do niego. Czasami nawet śpiewała mu piosenki, choć nie potrafiła stwierdzić, czy w susie pozostała jakaś cząstka Tristrana. Zwierzątko patrzyło na nią pogodnymi, sennymi oczkami, lśniącymi niczym krople czarnego tuszu. Jego futerko było miększe niż puch.
Teraz, gdy nie musiała co dzień maszerować, ból w biodrze przestał jej dolegać, a stopy już nie bolały. Wiedziała, że na zawsze pozostanie kulawa, bo Tristran nie był lekarzem i nie potrafił dobrze złożyć złamanej kości, choć starał się, jak umiał. Meggot też to przyznała.
Czasami, bardzo rzadko, spotykali innych wędrowców. Wówczas gwiazda starała się pozostawać w ukryciu. Wkrótce jednak przekonała się, że nawet jeśli ktoś odezwał się do niej w obecności czarownicy albo, jak kiedyś pewien drwal, pokazał ją palcem i spytał madame Semele, kim jest — wiedźma nigdy nie dostrzegała jej obecności i nie słyszała niczego, co wiązałoby się z jej osobą.
I tak mijały tygodnie. Trzęsący się, podskakujący wóz wiedźmy jechał naprzód, wioząc czarownicę, ptaka, susła i upadłą gwiazdę.