Zmarnowałam na te dwie pary pięć płotów, po drodze zaś zyskałam karetę z piątek. Zwykła ironia losu, ale skoro już zapowiedziałam, że rzucam do dwóch par, żadna inna kombinacja nie wchodziła w rachubę. Tadeusz znów nie wyrzucił ani jednej dwójki, miał za to szóstkę i namyślił się na szóstki, te u góry. Dwoma rzutami zdobył cztery. Paweł miał dwie piątki.

- Do dwóch par to ja się wygłupiał nie będę - zadecydował. - Piątki rzucam, jako takie.

Tadeuszowi wyszły cztery czwórki, ucieszył się szaleńczo i zapisał karetę. Wyraźnie wysunął się na prowadzenie. Paweł dostrzegł niebezpieczeństwo i postanowił się zmobilizować. Oznajmił, że rzuca do górnych szóstek, aczkolwiek z ręki nie dostał ani jednej.

- Skoro one głupie, to może im się coś pomyli - wyjaśnił genezę decyzji.

Chyba miał rację, bo już pierwszym płotem załatwił sprawę, zdobył tych szóstek cztery. Tadeusz zmarnował sobie dużego strita.

- Nie, to nie - stwierdził melancholijnie już po drugim rzucie i skreślił go.

Na prowadzenie po paru następnych kolejkach wysunął się Paweł.

- Piątków ogromne zatrzęsienie. Całe dwie. Kareta!

Już drugim płotem wyrzuciła mu się nie tylko kareta, ale nawet poker. Pięć piątek, potrzebne jak dziura w moście. Brakowało mu jeszcze głupstwa zupełnego, trójki.

- Wiem, co skreślę - zapowiedziała Ewa z góry. -1 zgadza się, won z dużym! Za to proszę dwa płoty.

- Mnie też dużego proszę won - zażądała Baśka na widok dwóch jedynek.

Wymyśliłam sobie fula, nie przyszedł, wyglądałam najgorzej. Tadeusz nagle zauważył, że nie ma jeszcze trójki.

- Czy ona nie mogłaby przyjść sama? - spytał smętnie i rzucił.

- Może by i mogła, ale, jak widać, nie chciała.

Ewa, ku własnemu zdumieniu, zdobyła pokera, Baśce wyszła brakująca kareta. Kazałam skreślić dużego strita i zapisać dwa płoty, Tadeusz zrobił to samo, z wielkim wysiłkiem uzyskawszy przedtem tę oporną trójkę.

- Liczymy! - zarządził.

Po dwóch grach okazało się, że ciągle najlepszy jest Paweł, tuż za nim Tadeusz, Baśka wyszła na trzecie miejsce, a ja spadłam na koniec. Pawłowi zostały dwa płoty, Ewie zero, Baśce siedem, mnie dwa, a Tadeuszowi sześć. Zaczęliśmy etap trzeci, najgorszy.

- Jedynki - rzekł Paweł smętnie. - Już je widzę. Zdziwił się, że dostał jedną.

- Pisz, minus dwa. I dwa płoty.

Ewa nie wyrzuciła żadnej, co było normalne, zapisała minus trzy i też dwa płoty. Baśka zdobyła jedną, ja też, a Tadeusz znów żadnej. Wszyscy twardo zarabiali płoty.

- A ja teraz rzucam, na przykład, do piątek - oznajmił Paweł podstępnie.

Takie głupoty wolno było mówić, bo i tak trzeci etap miał kolejność ściśle ustaloną.

- No, no? - zainteresowała się gwałtownie Baśka.

Podstęp nie dał efektu, dwójka mu wyszła tylko jedna. Zapisał ją i już miał na górze minus 6. Ewa zdobyła też jedną, minus 7, Baśce wyszły liczne szóstki.

- Mam płoty? To spróbuję... Raz... dwa... Szlag mnie trafi. Płotami! Jedna jest...Trzy! Pisz, dwójki w normie, dwa płoty zmarnowałam!

- Jeszcze ci parę zostało - pocieszył ją Tadeusz.

Poprzestałam na jednej dwójce i miałam tyle co Paweł. Tadeusz zdobył dwie.

Paweł uparł się przy swoim.

- Rzucam... rzucam... do szóstek! O, cholera... Wyszły mu dwie szóstki, a de facto potrzebne były trójki, których nie wyrzucił ani jednej. Powtórzył operację.

- Dwie, w ramach. To ile wypada...? Minus dziewięć? Piątką i szóstką do nadrobienia... Pisz! Bezpłotowo. Rzuciła Ewa.

- Ach - powiedziała ze wzruszeniem - całe dwie! Ile to... Siedem, dziesięć... Do nadrobienia. Pisz! I dwa płoty!

- Dwie! - krzyknęła uszczęśliwiona Baśka. - Pisz! I dwa płoty!

Byliśmy już przy jednej parze, kiedy Tadeusz powstrzymał nagle gest rzucania i jakoś nadstawił ucha w kierunku przedpokoju.

- Czy mi się zdaje, czy u ciebie w kuchni coś pyka? Albo może strzela?

W tym samym momencie dotarł do mnie charakterystyczny dźwięk i wyprysnęłam z krzesła.

- Jezus Mario, czajnik...!!!

Pusty i rozpalony czajnik na gazie strzelał jak dziki. Przez chwilę nie wiedziałam, co zrobić, bo ręką go ująć nie było można, zgasiłam tylko gaz. Do kuchni za mną wpadła Baśka.

- Przez ścierkę...!

- Nie, mam tu rękawicę... Gdzie ta cholera... Jest!

Przez ten czas Baśka złapała ścierkę, ogarnęła nią czajnik, chciała uchwycić pałąk, ale ścierki było za dużo i ,źle trafiła, rozpalony czajnik rąbnął w podłogę. Udało nam się uchronić nogi. Podjęłam go przez rękawicę, podstawiłam pod kran, poryczał trochę i uspokoił się. Nalałam wody i zapaliłam gaz.

- Trzeba go wygotować parę razy, bo będzie śmierdział. Mam doświadczenie, spaliłam różne czajniki już ze dwadzieścia razy w życiu.

- Masz jeszcze jakiś zapasowy?

- Mam, ale bardzo duży.

- Lepszy za duży niż za mały. A, to ten, co go trzymasz w łazience...? Rzeczywiście, na pułk wojska wystarczy...

Tadeusz grzecznie zaczekał z rzucaniem do naszego powrotu. Wyszły mu dwie czwórki.

- Zawsze to lepsze niż jedynki - zaopiniował.

Paweł westchnął ciężko, rzucając do dwóch par. Nawet je dostał i nie najgorsze, dwie piątki, dwie trójki. Ewa zdobyła jeszcze lepsze, dwie trójki i dwie szóstki, Baśka dwie piątki i dwie czwórki, na punkty tyle samo co Ewa. Mnie tak świetnie nie poszło, dwie czwórki i dwie jedynki.

- Trudno, pisz. I tak się dziwię, że dwie pary wychodzą...

- Też się dziwię - przyświadczył Tadeusz, uzyskawszy dwie piątki i dwie trójki.

Paweł rozpoczął następną kombinację, trójkę. Od razu dostał mieszaninę.

- Jak mam rzucać, to chociaż do tych większych - oświadczył, odsuwając na bok jedną szóstkę.

Po dwóch rzutach wciąż miał tylko tę jedną. Ruszył płoty. Już pierwszym zdobył drugą szóstkę i trzy jedynki.

- No masz trójkę. Nie chcesz takiej?

- Nie chcę. Równie dobrze mógłbym skreślić od razu. Drugi płot dał mu nadmiar, następne dwie szóstki.

- Nie można by tego zapisać do karety? - spytał, zmartwiony.

- Nie można - odparła stanowczo Ewa. - Każdy by tak chciał.

Byliśmy już przy szansie, po dokładnym poskreślaniu obu stritów, kiedy Tadeusz ponownie nadstawił ucha w kierunku przedpokoju.

- Mam wrażenie, że twój czajnik znów strzela - powiedział niepewnie, zanim Paweł wziął kości do ręki.

Podniosłam się i udałam do kuchni znacznie spokojniej niż poprzednio, zdziwiona nieco, bo nalałam bardzo dużo wody i on jeszcze nie miał prawa się wygotować. Jednakże to uczynił. Znów był rozpalony, cała woda zaś znajdowała się na płycie kuchenki i na podłodze. Odgadłam przyczynę.

- Pękł cholernik. Żeby go szlag trafił...

- Nie musisz mu życzyć, masz to już jak w banku - pocieszyła mnie Baśka, znów przybyła tuż za mną. - To co? Iść do łazienki po ten drugi?

- Iść. Też go trzeba będzie wygotować, bo dawno nie był używany...

Postawiwszy na gazie prawie pięć litrów wody, uznałam, że na długą chwilę będzie spokój i wróciłam do pokoju, wodę na podłodze pozostawiając własnemu losowi. Paweł przestał potrząsać kośćmi, co czynił cały czas, i rzucił do karety. Dostał ją z ręki.

- No wiecie, że to jest nie do zniesienia! - wykrzyknęła Baśka. - Nawet jak przegrywa, to też wygrywa! Jak on to robi?

- Prawie odpracował górę - rzekł z podziwem Tadeusz, zapisując te 72. - Gdyby nie miał na górze minusów, moglibyśmy już wchodzić pod stół i płakać.

- Jeżeli rzucisz z ręki jeszcze i pokera, nie dam ci w domu nic do jedzenia. Będę ci z ust wyrywać...

- Mam dwie piątki - zawiadomiła Ewa. - Ile płotów?

- Jedenaście.

- Jeden w normie... Jest jedna. Drugi... Liczcie płoty! Pierwszy... drugi... Cholera.

Za drugim przyszły jej jeszcze dwie piątki. Poker. Teraz, przy karecie...!

- To z pokerem mogę się z góry pożegnać - powiedziała ponuro.

- Bardzo cię przepraszam - powiedział Tadeusz. - Pomyliłem się, policzyłem Pawła, to on ma jedenaście. Ty miałaś płotów tylko sześć. Zostało ci cztery.

- Nadzwyczajnie mnie pocieszyłeś...!

- Cicho bądźcie! - zażądała Baśka. - Mam dwie piątki. Tych sztachet ile...? Tylko porządnie, bez pomyłki!

- Jedenaście.

- Jesteś pewien, że nie liczysz znów Pawła?

- Pewien. I nie siebie...

- No dobrze. Jest trzecia... Jeszcze raz w normie... Jest! Oczywiście wyszło mi najgorzej, jedna piątka. Zgniewało mnie, zgarnęłam wszystkie. Jedna szóstka. Żadnej...

- Ile mam płotów? Już widzę, sześć. Niech je diabli wezmą, liczcie!

Drugim przyszła czwarta szóstka, cztery płoty zostały mi na pokera. Tadeusz łypnął okiem na Pawła.

- Długie potrząsanie daje doskonałe rezultaty...

- Ale nie do jutra - poprosiła Ewa po dłuższej chwili.

- Komu daje, komu nie - zauważył Paweł, widząc efekt rzutu Tadeusza. - Chociaż... Jedynków jak mrówków.

- Kareta z jedynek - powiedział Tadeusz. - A jednak. Trzy razy cztery, dwanaście. Zapisuję!

- Jezus Mario, ile on ma tych płotów...?!

- Osiemnaście - policzył Tadeusz. - I mam strasznie złe przeczucia. Rekord przy pokerze był dwadzieścia siedem.

- Wyszedł...?

- Nie. Ta osoba wyrzuciła go dwudziestym ósmym, już nieważnym. Nie pamiętam, kto to był.

- Jakiś biedny niefarciarz - zaopiniował Paweł i rzucił. Westchnął, odsunął na bok jedną szóstkę i zaczął rzucać dalej. W normie zdobył trzy.

- No to teraz te jedenaście płotów...

- Pierwszy... drugi... trzeci... - zaczęliśmy. - Jest czwarta! Czwarty... piąty... szósty...

Za siódmym piąta szóstka przyszła.

- Mówiłam, że tych płotów masz za dużo! - wytknęła Baśka.

Ewa dostała trzy szóstki od razu. Kiedy zaczęła płoty, miała ich już cztery.

- Pierwszy... - zaczął chór. - Drugi... Trzeci... Jest!

- Powinna być jakaś premia za ocalałe płoty - mruknął Paweł.

- Zastanowimy się nad tym - obiecała Baśka. - Co ja tu mam? Dwie piątki... Dobrze, nie wymagajmy za wiele...

Przy piątym płocie zamieniła te piątki na szóstki i zdobyła pokera dziesiątym. Wiedziałam, że nie mam szans, ale porządny hazardzista walczy do końca. Ku własnemu zdumieniu ostatnim płotem osiągnęłam sukces.

- Ktoś w końcu musi skusić - westchnął Tadeusz. - Pewnie będę to ja.

Źle przewidział, na pokera zużył zaledwie pięć płotów z tych osiemnastu. Szóstki chodziły jak wściekłe. Z szalonym zainteresowaniem czekaliśmy na obliczenie całości.

W połowie obliczeń ujrzałam nagle jakieś dziwne smugi dymu, wędrujące ku nam po podłodze z przedpokoju, i poczułam osobliwy odór. Niby znajomy, ale jednak obcy. Zanim zdążyłam uczynić uwagę na ten temat, coś błysnęło, huknęło i zgasło światło. Nagła ciemność została powitana zbiorowym jękiem.

- Nic, nic, mam świece - powiedziałam pośpiesznie. - Właśnie wydało mi się, że coś się kopci. Tylko spokojnie... Ma ktoś pod ręką zapalniczkę albo zapałki?

Paweł pstryknął zapalniczką. Przy jej świetle znalazłam na regale lichtarz ze świecą, złapawszy Tadeusza za głowę tylko jeden raz. Przy jednej świecy znalazłam drugą.

- W kuchni nad zlewozmywakiem stoją jeszcze cztery, w tym dwie takie grubsze - ogłosiłam powszechnie. - Kto chce, niech przyniesie. Ja poszukam tutaj, bo wiem, że leżą pod atlasami.

Odgadywałam wprawdzie, że nie używany od pół roku grzejnik wywinął jakiś numer i wywaliło bezpieczniki, ale zarówno do wyłączenia go, jak i do wymacania bezpieczników musiałam mieć światło. Ponadto wcale nie byłam pewna, czy awaria nie sięgnęła głębiej, i na wszelki wypadek wolałam się zaopatrzyć w środki pomocnicze.

Do kuchni udała się Baśka, wywlókłszy Pawła zza stołu, co miało swój sens, bo był znacznie od niej wyższy. Zarazem jednak z wyłażeniem po ciemku miał kłopoty, przeszkadzały mu nogi Tadeusza, zdążyła zatem dostrzec w kuchni stołek i wleźć na niego. Stołek miał tę właściwość, że dwie nogi wyrastały mu nagle ku górze i płaszczyzna pozioma jedną stroną opadała znienacka w dół. Baśka o tym nie miała pojęcia, gwałtowna zmiana pod stopami zaskoczyła ją, próbując się czegoś przytrzymać upuściła świecę i chwyciła pałąk stojącego na gazie i szumiącego już czajnika. Poleciała do tyłu, Paweł złapał ją tylko dzięki temu, że trafiła wprost w niego, czajnik zaś runął bez przeszkód i pięć litrów gorącej wody wylało im się na nogi.

Usłyszałam ten rumor. Rzucając Ewie w ręce całą paczkę świec, popędziłam do kuchni, oświetlając powódź i Baśkę z Pawłem, splątanych pod kredensem, z którego posypał się ogromny stos korespondencji i rozmaitych innych papierów. Świadoma wagi niektórych, a także faktu, że woda może im zaszkodzić, wydałam z siebie straszny krzyk i rzuciłam się makulaturze na ratunek. Do Ewy i Tadeusza mój krzyk dotarł, poderwali się obydwoje, Tadeusz ramieniem zrzucił wystające z regału książki telefoniczne z ostatnich trzydziestu lat, książki spadły na półeczkę pod lampą i roztrzaskały ją kompletnie, Ewa zaś potknęła się o fotel, padła na niego i przejechała po śliskiej podłodze aż pod okno, gdzie zastopował ją grzejnik, osłonięty grubym zwałem zieleni w postaci zwisającego z góry asparagusa. Asparagus, cud istny, nie zleciał, a stał w takiej donicy, że mógłby ją zabić. Fotel zaś jechał łatwo, bo nogi miał podbite kawałkami wojłoku.

Przy blasku świec wyszło na jaw, że dobrze zgadłam. W gruncie rzeczy nic się nie stało, mój elektryczny kaloryfer rzeczywiście zrobił sobie jakieś zwarcie, coś tam mu się skopciło i automatyczne bezpieczniki wyskoczyły. Wyłączyłam go z pewnym wysiłkiem, sięgając do gniazdka za komodą, wcisnęłam prztyki w szafce z licznikiem i zrobiło się widno.

- To co, te świece już niepotrzebne? - spytała Ewa, wydłubując sobie z włosów gałązki asparagusa. - Cholera, jak

to kłuje...

- Wasze rzeczy już suche - zawiadomiła Baśka. - Za to nasze buty mokre. Dobrze, że ta woda jeszcze nie była całkiem wrząca. To kto w końcu wygrał?

Tadeusz, odkopując nogami stos książek telefonicznych,

wykończył obliczenia.

- Paweł. O cztery punkty! Ma 682, a ja 678. Kareta mnie zgubiła, trzeba było rzucać do większej...

Podniósł się, wyszedł do przedpokoju w samych skarpetkach, zapewne z zamiarem udania się do łazienki, i natychmiast wlazł na szkło, podmiecione do kąta i zastawione szczotką. Szczotkę ktoś popchnął, szurnęła tą stłuczką i rozsypała ją szerszym kręgiem, na który Tadeusz trafił bezbłędnie. Nie mając w sobie cech derwisza, usiłował gwałtownie z tego podłoża wyskoczyć, potknął się jakoś dziwnie i padł na sfajczony kaloryfer, ciągle stojący w drzwiach do drugiego pokoju. Kaloryfer był na kółkach, przejechał przez całe pomieszczenie nie gorzej niż fotel z Ewą i rąbnął w stolik pod balkonem, zastawiony kwiatkami w doniczkach. Jedna zleciała z okropnym hukiem. Na całe szczęście nie miałam jeszcze wtedy telewizora, bo mogłoby wypaść gorzej.

Bardzo sobie tych podeszew nie rozdziabał, bo zadziałały tylko szklanki, a nie płaskie kawałki z szafy bibliotecznej, ale i tak wszyscy mieli dosyć dużo roboty.

I czy ktokolwiek może się dziwić, że tę akurat grę zapamiętałam dokładnie...?

Jako instruktarz, w razie gdyby ktoś chciał w to grać, może się przydać.

I druga:

(Modyfikacja. Przypominam, bo przez te wszystkie strony powyżej każdy mógł zapomnieć, o co tu w ogóle chodzi.)

Otóż cała ta gra, zmodyfikowana, może wyglądać znacznie ostrzej, a przedstawia się wówczas następująco:

Każdy ma w zasadzie tylko jeden rzut i żadnymi płotami nie zawracamy sobie głowy. Jeśli pierwszy gracz skusi, rzuca następny. Jeśli wyjdzie mu jakaś kombinacja - przy tym najmniejszą wygraną są dwie szóstki i nic poniżej - może rzucać dalej. Dwie pary liczy się podwójnie, a całą resztę potrójnie, jeśli skusi, przepada mu wszystko, ale zdobyte punkty może sobie zapisać, kiedy zechce, z tym że, zapisawszy, kończy swoje rzucanie i oddaje kości następnemu. Trzeci rzut liczy się jeszcze raz podwójnie, przykładowo, ktoś za trzecim rzutem uzyskał trzy piątki, czyli piętnaście, razy trzy, to już 45, podwójnie to 90. Zachęcające. Każdy się pcha do tego trzeciego rzutu, a korci go i czwarty, bo oczywiście po trzecim podwójnie liczy się już wszystko, po czym na tej chciwości wychodzi jak Zabłocki na mydle. Czasem osiąga sukces, ale częściej przepada mu to, co sobie nabił pierwszymi dwoma rzutami.

Gra się do jakiejś liczby, z góry ustalonej, najpraktyczniejsze jest 2000 punktów. Kto je pierwszy osiągnie, ten wygrywa od wszystkich tyle, ile punktów brakuje im do dwóch tysięcy. Grać można po groszu, po złotówce i po sto dolarów, jeśli rozrywką zajmą się szaleńcy, względnie milionerzy, i jest to już czysty, niczym nie skażony hazard.

Kośćmi grywa się także w siedem-jedenaście. Jest to gra pomiędzy graczem a bankierem, jak oko, używa się do niej dwóch kostek, a wygrywa ten, kto pierwszy owymi dwiema kostkami wyrzuci liczbę 7 albo 11, 3 i 4 albo 2 i 5, albo 5 i 6, albo cokolwiek, co razem daje 7 lub 11. Gra zaś idzie o stawkę, zadeklarowaną przez gracza, i albo mu ta stawka przepada, albo ma ją podwojoną. Bankier jest jeden, graczy wokół niego może siedzieć dowolna ilość, grają kolejno, przy czym w warunkach towarzyskich bankier się zmienia, każdy może nim zostać i nawet powinien, praktyka bowiem wykazuje, że na ogół bankier wygrywa najwięcej.

Nie należy grywać z osobami skąpymi i tchórzliwymi, a także z małżeństwami o sprzecznych upodobaniach. Mąż--harpagon, żona zaś hazardzistka, względnie odwrotnie, i już po jednej grze możemy być wleczeni do sądu jako świadkowie na rozprawie rozwodowej lub też sprawie o zabójstwo w afekcie.

Kości ponadto najwyraźniej w świecie uwzględniają cechy osobowości graczy. Wyrzucić pięć szóstek jednym kopem bez żadnego oszukaństwa to rzadka sztuka i nie każdemu się przytrafia. I otóż osobiście znałam takiego, który te pięć szóstek wyrzucał raz za razem bez żadnych specjalnych starań, kośćmi, które należały do mnie i z całą pewnością nie były fałszowane, co do rozpaczy i furii doprowadzało wszystkich pozostałych graczy. I cóż się okazało? Wyszło na jaw, iż wspomniany osobnik był zakamieniałym i ugruntowanym pederastą. Kości musiały o tym wiedzieć od początku.

Z homoseksualistami zatem też grywać nie radzę.

No i jest jeszcze coś, czego nie można pominąć. A mianowicie:

BRYDŻ

Nie ma lepszego sprawdzianu charakteru niż brydż, przy czym jest to sprawdzian, nie grożący żadnym niebezpieczeństwem. Być może bowiem równie dobrym sprawdzianem mogłoby się okazać czyjeś zachowanie w warunkach bojowych pod gradem wybuchających pocisków, w katastrofie okrętowej, ewentualnie tuż pod szczytem Everestu, wymienione sytuacje jednakże tym się odznaczają, że utratę życia mamy w nich prawie jak w banku, pomijając już drobne trudności z wywoływaniem wojen, powodowaniem katastrof okrętowych czy wojażem do Tybetu. Zagrać w brydża jest znacznie łatwiej.

Brydż jest to gra poniekąd zespołowa, a w każdym razie partnerska. Na pewno nie będę tu wykładać zasad brydżowych, kilka osób już to zrobiło znacznie lepiej ode mnie, tyle że wykładowcy ominęli okoliczności towarzyszące. Gra, zdawałoby się, szlachetna, prawie jak szachy, sportowa, od hazardu niby mocno odległa, a namiętności może budzić, że ho ho! Okrzyk żony do męża: - Półgłów jeden!!! Bo półgłówek to jest zbyt pieszczotliwie!!! - żony, należy zaznaczyć, łagodnej, ustępliwej, kulturalnej i doskonale wychowanej -już sam jeden wystarczy, żeby węszyć uczucia dużego kalibru.

Przy brydżu, z wielką łatwością i prawie od pierwszej chwili, wychodzą na jaw cechy następujące:

awanturniczość

chamstwo

despotyzm

opanowanie

egocentryzm i sobkostwo

megalomania

chciwość i skąpstwo

totalna głupota

lekkomyślność

upodobanie do ryzykanctwa

tchórzostwo

błyskotliwa inteligencja

złośliwość

zawziętość

skłonność do masochizmu

skłonność do krętactwa

szlachetność i wspaniałomyślność

ogólna kultura i takt

chrześcijańskie miłosierdzie

bezwzględność i kompletne lekceważenie innych jednostek ludzkich

dobre serce

okrucieństwo

dobre i złe wychowanie

waleczność

i właściwie cała reszta charakteru.

Jeśli zatem ktoś chce szybko poznać człowieka, niech z nim zagra w brydża.

Od razu, już przy licytacji, stwierdzi, czy człowiek liczy się ze swoim partnerem, czy uwzględnia jego informacje, sam go informuje wzajemnie i wspólnie z nim decyduje o grze, czy też przeciwnie, ma go w nosie, lekceważy, informacje przyjmie, ale swego nie pokaże, względnie odwrotnie, nie zwraca na nie uwagi, pcha się ze swoim, rąbnie decyzją, bywa, że niesłuszną i pozbawioną sensu, bywa, że trafną, różnie. Ale jednak rąbnie. Po czym, ujrzawszy karty partnera, jeszcze go obsobaczy.

W trakcie rozgrywki jednostka szlachetna i opanowana milczy kamiennie, bez względu na to, jaki idiotyzm udało im się wylicytować. Jednostka o cechach wręcz przeciwnych judzi, awanturuje się, podpowiada, przeszkadzając rozgrywającemu śmiertelnie, a zdarza się, że siłą wyrywa mu karty z ręki i sama gra, niwecząc wszelkie jego koncepcje. Niekiedy podgląda przeciwników i sugeruje wyjścia, co już przekracza wszelkie granice, i z takimi się nie grywa.

Po grze wszystkie cechy świecą jeszcze jaskrawiej, bo emocje mają prawo już się ujawnić.

Chamskie ryki albo słowa pociechy; zrzucanie winy na siebie wzajemnie albo uczciwe przyznawanie się do błędów; milczenie pełne potępienia albo słowa gorącej pochwały; wyrzuty, pretensje i złośliwości albo wspaniałomyślne umniejszanie klęski; rzucanie kartami i przewracanie krzesła albo filozoficzny spokój; wściekły zgrzyt zębów albo radosny uśmiech...

Co prawda, na widok przegranej uśmiechać się radośnie może tylko idiota, ale może akurat idiota ma złote serce i dobre chęci i chce koniecznie poprawić nastrój. W każdym razie mamy szansę docenić złote serce idioty i jakby co, pożyczka na przykład... Do niego jak w dym!

Później zaś widzimy różne inne rzeczy. W obronie robra jeden walczy do końca z dzikim uporem, bez względu na straty, drugi zniechęca się i poddaje natychmiast, trzeci racjonalnie liczy punkty i starannie rozważa, co mu się więcej opłaci, czwarty zacietrzewia się i głuchnie na słowa rozsądku, piąty popełnia kretyństwo za kretyństwem na złość partnerowi, a przy okazji sobie, szósty wspina się na szczyty podstępnej perfidii... Ze wszystkich wychodzi prawdziwy charakter lepiej niż po pijanemu.

Ponadto, w czasie całej gry, ujawnia się osobisty stosunek do nas naszego stałego partnera życiowego. Partnerzy chwilowi i nie nasi mogą nas niespecjalnie interesować, chyba że w grę wchodzi nielubiana przyjaciółka i jej mąż.

Dzięki brydżowi dowiedziałam się, iż:

- jeden taki, rzekomo mnie szanując i wielbiąc, w rzeczywistości uważał za idiotkę i czuł się przeze mnie niesłusznie przydeptany,

- drugi taki, kochając mnie nad życie, uważał za istotę nieznośną i śmiertelnie denerwującą,

- trzeci taki, rzekomo mnie lekceważąc, de facto szanował i cenił,

- czwarty taki zwyczajnie kochał mnie też nad życie, do czego bez brydża za skarby świata by się nie przyznał,

- piąty taki uważał mnie, uważa i będzie uważał za zwyczajną, nieuleczalną kretynkę, przed którą swój pogląd z grzeczności powinien ukryć,

- szósty taki w ogóle mnie nie trawił, aczkolwiek udawał, że kocha i chce spędzić ze mną resztę lat do późnej starości,

- siódmy taki traktował mnie jak normalnego człowieka, co mnie zdziwiło, bo myślałam, że wręcz przeciwnie,

- ósmy taki, który zręcznie udawał osobnika inteligentnego, okazał się tępym cepem,

W powyższej liście ukryci zostali: mój mąż, mój syn, paru gachów i paru przyjaciół.

Z wyżej wymienionej przyczyny brydż jest grą niezmiernie cenną i użyteczną i warto w nim uczestniczyć nawet po sto dolarów za punkt. Dobrze jest tylko z góry wiedzieć, od kogo te dolary w razie potrzeby pożyczymy.

Przy okazji i poniekąd na marginesie komunikuję, iż przez jedno głupie wyjście straciłam bezpowrotnie potencjalnego i upragnionego amanta.

Mając tu na myśli prawdziwego brydża, o jego gorszych gatunkach nawet nie wspominam. Istnieje bowiem brydż gadany, w którym celują głównie, nie da się ukryć, kobiety, na szczęście nie wszystkie. Znam jedną taką, która twierdzi, że gadanego brydża nie znosi, po czym, od pierwszego rozdania do ostatniego gęba się jej nie zamyka. Niekiedy gadają cztery, rzecz jasna na tematy uboczne, przykłady czegoś takiego zaś już ładne parę osób opisało, między innymi Magdalena Samozwaniec i Agata Christie.

Udręką dla prawdziwych graczy są gracze in spe. Wystarczy jeden taki, który się dopiero uczy i który:

- hamuje grę, myśląc nad wszystkim i wahając się w nieskończoność,

- niepewny siebie, zadaje głupie pytania, dzięki którym od razu staje się wiadome, co kto trzyma w ręku, i cała przyjemność jest zepsuta,

- licytuje bez sensu, ogłuszając normalnego partnera,

- wyskakuje bez punktów,

- marnuje szlemiki,

- rozgrywa idiotycznie, narażając partnera na atak serca ...żeby wszystkim pozostałym robiło się ciemno w oczach. Dla przetrzymania z zaciśniętymi zębami nieszczęsnego ucznia potrzebna jest wyjątkowa szlachetność charakteru, ściśle połączona z granitowym opanowaniem. Chyba że wszyscy z góry postanowili poświęcić się dla owego adepta wiedzy, ale nikt wówczas nie potraktuje gry poważnie i każdy, z żalem w sercu, zdobędzie się na szczytową pobłażliwość. Co prawda, raz się przydarzyło...

Grałam w dziko zażartego brydża z dwoma partnerami normalnymi i jednym brydżowym półgłówkiem. Brydżowym, podkreślam, poza tym był umysłowo w pełni rozwinięty. Przyszła chwila, kiedy oni rozpaczliwie bronili robra, graliśmy starym zapisem z progresją, ja zaś za partnera miałam właśnie półgłówka. Z licytacji wynikło, że mają znakomitą kartę bezatutową, a ten z mojej prawej trzyma trefle. Otóż nieprawda, wcale ich nie trzymał, trefle miałam ja, sześć sztuk z asem i damą, on zaś mógł mieć najwyżej czwartego króla z blotkami. Później wyszło na jaw, że miał trzeciego. Zgłosiłam te trefle we właściwej chwili, partner mnie poparł, w tej fazie swojej wiedzy brydżowej myślał wprost, zatem jakieś trefle musiał mieć, może waleta, a chociaż dziesiątkę. Poza tym mieli prawie całą resztę. Prawie...

Poszli rozpędem, stanęli na pięciu bez atu z rekontrą. Skontrowałam z nadzieją, że ich wystraszę, bo i wyższa gra, i wolałam kolor, a ten z lewej bezczelnie zrekontrował.

No i oczywiście było wiadome, że kładzie ich jedno jedyne wyjście, mianowicie w trefle, najlepiej w waleta. Słowem się nie odezwałam i okiem nie mrugnęłam, mając najdoskonalszą pewność, że ten mój półgłówek w ogóle nie pamięta, co licytowałam, a jeśli nawet pamięta, pojęcia nie ma, co to znaczy. Nawet mi tchu nie zaparło, smętnie poddałam się losowi z góry, on zaś trzymał wszystkich w napięciu, macając rozpaczliwie swoje trzynaście kart. Wreszcie podjął decyzję.

I wyszedł w waleta trefl...!!!

Dopiero wtedy omal się nie zadławiłam. Później się okazało, że oczywiście dobrze zgadłam, licytacja nic mu nie powiedziała, wcale jej nie pamiętał, a wyszedł po prostu w cokolwiek. Cud chyba sprawił, że był to walet trefl.

Zważywszy, że mieliśmy jeszcze jakąś drobnostkę z boku, a układy były dla nas korzystne, przeciwnicy leżeli bez pięciu. Po partii. Z rekontrą!

Jak widać, różnie bywa...

Chociaż nie. Jest to jakaś reguła. Ten, co nie umie grać, wychodzi najbardziej wygrany i za chwilę do tej prawidłowości wrócę, tylko jeszcze przypomnę sobie i wszystkim powiedzonka brydżowe. Brzmią następująco:

Nie chodź, bawole, czego nie ma na stole.

Kto gra w piki, ten ma wyniki.

Piki karo chodzą parą.

Maleńkie karo karmiła mi żona.

Impas dusi grę.

W Pińczowie dnieje! (jeśli ktoś za długo myśli)

Do Filadelfii! (Okrzyk, który się rozlega, jeśli ktoś chce rozpatrywać poprzednie rozdanie. Krąży plotka, jakoby w Filadelfii istniało specjalne muzeum, gdzie na ścianach zaprezentowane są wszystkie możliwe układy kart. Niech sobie jedzie i ogląda.)

Dobry gospodarz zawsze powtarza (oznacza wyjście drugi raz w ten sam kolor).

Ostatnie cielę z obory (ostatnie atu).

As bierze raz.

Kibic powinien być cichy i bezwonny.

Trefelki, kolorek niewielki.

Figur na figur, mówił święty Igór.

Figurę w skórę!

Brać co swoje i w krzaki.

Jak się nie ma, co się mówi, to się leży, z kim się gra.

Karty przy medalach! (Okrzyk skierowany do daleko-widzów, unikających okularów i trzymających karty w okolicy środka stołu, co niesłychanie męczy uczciwych przeciwników i do rozpaczy doprowadza aktualnego partnera.)

Więcej chwilowo nie pamiętam.

Wracając do owej wyżej wspomnianej prawidłowości, istnieje taka przerażająca gra jak:

POKER

O pokerze napisano już tyle, że nie będę się wygłupiać. Pozwolę sobie tylko skorygować jedną, niesłusznie ugruntowaną opinię.

Wszyscy wiedzą, co to jest twarz pokerzysty. Kamienna ona musi być, nieruchoma, nie zmieniająca wyrazu, choćby nawet graczowi w danym momencie wszystko zewsząd wyrywano. Taki w sposób dowolny blefuje, otumania przeciwników i wygrywa.

Nic podobnego.

Grywałam w pokera obficie, choć raczej towarzysko, co nie przeszkadzało wypłacać sobie wzajemnie sum rzędu piętnastu lub dwudziestu złotych na bardzo stare pieniądze. Stałe grono graczy miało za sobą wiedzę, doświadczenie, umiejętności i liczne sensacyjne przeżycia. Z twarzami robiliśmy różne rzeczy, ale każdy potrafił się opanować. I oczywiście każdy chciał wygrać, bodaj nawet te osiemnaście złotych.

No i do gry przystąpiła jedna moja przyjaciółka, zarazem dziko chciwa rozrywki i przestraszona własną chęcią. W pokera grać nie umiała, ale znała pokerowe kombinacje i mniej więcej rozumiała, o co w tym wszystkim chodzi.

Co wyprawiała, obejrzawszy karty, ludzkie słowo nie opisze. Czerwieniała na obliczu, szarpała sobie włosy na głowie, zamykała oczy, wydawała z siebie jęki, siniała i bladła, szczękała zębami, mamrotała pod nosem i wydawała głośne okrzyki, przebijała znienacka najwyższą stawką albo wahała się straszliwie nad dołożeniem złotówki, krzywiła się i chichotała, odpracowała chyba pełny wachlarz ludzkich możliwości. No, nie zrywała się z fotela i nie przewracała stołu, ale szklankę z herbatą owszem, ponadto podskakiwała.

I wszystko to czyniła bez względu na wartość karty, jaką trzymała w ręku, i wcale nie specjalnie, tylko z emocji. Omal wszyscy przez nią nie dostaliśmy obłędu. Za skarby nie było wiadomo, czy ma dwie szóstki, czy cztery asy, czy sinieje ze szczęścia i zachwytu, czy z rozpaczy i trwogi. Dobrała coś czy przeciwnie. Sprawdzać ją czy przebijać. Ogłupiła nas tak przeraźliwie, że w rezultacie wyszła z tego interesu potężnie wygrana, załatwiwszy całe to doświadczone grono. Wszyscy zgodnie oznajmili mi, że więcej z tą zołzą nie grają.

Jeśli ktokolwiek uzna, że zaprezentowała twarz pokerzysty...

Pokera, ogólnie biorąc, nie rekomenduję. Trzeba mieć do niego bardzo dużo pieniędzy, talent i fart. Bez któregoś z tych czynników wyjdzie się z zabawy jak Zabłocki na mydle, a cud może się zdarzyć najwyżej jeden raz.

Ponadto opisywane w literaturze i pokazywane na filmach spotkania karety z fulem na asach, dwóch karet, karety z pokerem i tym podobnych, kiedy to gracze stawiają całe mienie i wygrywają lub tracą fabryki, pałace, posiadłości i diamenty żony, w naturze przytrafiają się niezmiernie rzadko. Normalnie są to spotkania dwóch par, czasem dwóch par ze stritem, albo strita z trójką, a najczęściej jednej większej pary z mniejszą. Wielkie mecyje, kto się będzie wygłupiał przy stricie z pałacami i diamentami?

Przyznaję, raz mi się podobna emocja przytrafiła. Wpadłam w taki szał, że postawiłam dolara, jednego z dwóch posiadanych na własność. Ale dostałam kolor i rzeczywiście, spotkały się dwa, przeciwnik też miał kolor. Mój był większy, as, potem walet i blotki, u niego zaś też as, ale potem dziesiątka. Dolar okazał się fartowny, nie przegrałam go.

No dobrze, ale spotkanie dwóch kolorów na tyle gier...?

Rasowi pokerzyści i z dwóch par potrafią wyciągnąć korzyść, ale zanim człowiek zostanie rasowym pokerzystą, zbankrutuje i umrze z głodu dwadzieścia pięć razy. Bez pieniędzy w ogóle nie sposób wygrać.

Też mi się raz przydarzyło. Nie powiem, gdzie grałam i z kim, moje fundusze ograniczały się do dwustu złotych, ciągle to było na stare pieniądze i dawno temu, stawka podstawowa wynosiła złotówkę, przeciwników miałam oblatanych, ale przy tym ślepy fart. Karta waliła mi jak szatan, niestety, wszystko dostawałam z dokupu, a nie z ręki. Oni byli ostrożni, nie przebijali, sprawdzali najwyżej, ja zaś w ciemno przebijać nie mogłam, niepewna rezultatu. No i za mało miałam pieniędzy. Jeśli któryś z nich czasem przebił, też nie mogłam tego przebijania kontynuować, bo niech będzie, on przebija do dwustu, ja z tego robię sześćset, bo tyle już wygrałam, on leci na tysiąc dwieście i co? Skąd te tysiąc dwieście wydłubię, sobie z nosa? Musiałam sprawdzać. Nie chciałam jeszcze odchodzić od gry, a jedna przegrana mnie kładła.

W rezultacie wyszłam z tego wygrana sześćset złotych, a mogłam zyskać sześć tysięcy. Nie można siadać do pokera bez pieniędzy w ręku.

Nie mówię tu oczywiście o pokerze wśród rozmaitych oszustów i szulerów, którzy układają znaczone karty przy tasowaniu i wyciągają czwartą damę z rękawa. Oszustów i szulerów w ogóle usuńmy na daleki margines poza horyzontem, bo gra z nimi to żadna przyjemność. Mówię o grze przyzwoitej, uczciwej, acz, przyznaję, niepomiernie emocjonującej...

I nawet odmiana niepoważna i towarzyska tychże emocji dostarcza. Grywałam w pokera w gronie przyjaciół i znajomych, stawka wynosiła 10 groszy, bo mniejszych monet nikt już nie miał, a i tych dziesięciogroszówek brakowało, wobec czego zostały zastąpione żetonami w postaci małych membranek dla głuchoniemych. Nie, nie tak. Membranek do aparatów słuchowych, zepsutych już czy wyczerpanych, nie wnikałam w tę kwestię, w każdym razie przeznaczonych do wyrzucenia.

I tymi membrankami operując, przy stawce dziesięciu groszy, zdołaliśmy poprzegrywać do siebie wzajemnie sumy rzędu ośmiu milionów złotych. Rzecz jasna tych milionów nikt nie miał, powyżej dwustu złotych graliśmy na rewersy, starannie gromadzone, nawzajem sobie zwracane i, jak łatwo zgadnąć, nigdy nie zrealizowane. Co nie przeszkadzało wybuchom uczuć zgoła płomiennych.

Wszyscy byli przy tym nieskalanie trzeźwi, ponieważ gra odbywała się u mnie w domu, a nie dysponowałam w owych czasach ani jedną kroplą alkoholu.

Do pokera nie zachęcam, gra ostra i, jak widać, niebezpieczna, zalecam natomiast


WYŚCIGI

Oczywiście końskie.

Wszystkie tory świata stanowią plener niezmiernie piękny. Wypełnione są z reguły zielenią, kwieciem i świeżym powietrzem. Stawki nie grożą ruiną nawet kompletnemu kretynowi, który bezbłędnie wybiera do gry najgorsze konie. Oszustwa graczom w gruncie rzeczy nie szkodzą, bo zawsze jakiś koń wygrywa i można przypadkiem na niego trafić, a graczowi wszystko jedno, skąd upragniony zysk pochodzi. Niech się martwi właściciel konia i trener.

Szkodzi wyłącznie zidiocenie osobiste, w którym celują mężczyźni.

Oto przykład:

Taksówkarz, którym jechałam nie tak dawno na tory w Longchamp, z dobrego serca i poufnie, dał mi konia numer czternaście. Czternastka w pierwszej gonitwie przychodzi w charakterze fuksa. Bardzo dobrze, nie miałam obiekcji, nie znałam koni, nie zdążyłam nawet obejrzeć programu, mogła sobie ta czternastka wygrać, mnie bez różnicy.

Postawiłam na nią, oczywiście, całe pięć franków, czyli mniej więcej dwa i pół złotego. Śmiercią głodową nie zagroziło mi to w najmniejszym stopniu, a czternastka wcale nie przyszła, przegrała.

I otóż prawdziwy idiota męskiej płci, uzyskawszy od tubylca taką informację, rozpłomieniony i pazerny, władował-by w tę czternastkę cały posiadany przy sobie majątek, tysiąc franków, dziesięć tysięcy, ile by tam wydłubał. I zostałby na lodzie. A niechby nawet ograniczył się do stu czy dwustu franków, też byłoby mu przykro i bagietka z pastą rybną kością w gardle by mu stanęła.

Na tym dowcip polega. Kto traci rozum i opamiętanie, ten i na niewinnych wyścigach potrafi siebie i rodzinę do skrajnej nędzy doprowadzić, chociaż wcale nie musi. Kto mu kazał? Nikt, poza jego własnym szaleństwem.

Przed szaleństwem silnie ostrzegam.

W szczegóły gry na wyścigach nie będę się wdawać, z tej prostej racji, że musiałabym cytować sama siebie, co wydaje mi się nieprzyzwoite. Dwie książki, Wyścigi i Florencja, córka Diabła, załatwiły sprawę detalicznie i wyczerpująco. Komunikuję tylko, że obecnie stawka wynosi złotówkę, albo dwa złote, i za owe dwa złote każdy może bez najmniejszych przeszkód:

- doznawać emocji równie potężnych, jak za dwa tysiące,

- napawać się urokami krajobrazu i wdychać świeże powietrze,

- oglądać przez kilka godzin faunę wielkiej urody,

- spotykać się ze znajomymi,

- zazdrościć wygranym,

- pławić się w satysfakcji na widok przegranych, tych, którzy stracili wszelki umiar i wyrwali sobie z trzewi ostatnie szczątki fortuny,

- pluć sobie w brodę, że nie zagrał wcale albo że nie zagrał drożej,

- pluć jak wyżej, że zagrał niepotrzebnie,

- nic nie robić.

Jak widać, wachlarz - możliwości jest imponujący. A wszystko za jedne dwa złote!

Ostatnio na służewieckich wyścigach zaistniał wypadek, że przyszedł jakiś człowiek, o koniach nie mający najmniejszego pojęcia, (no, zapewne odróżniał je od kotów, psów, a przynajmniej bocianów), który zagrał piątkę, czyli pięć kolejnych koni na celowniku, za jedną złotówkę, przypadkiem trafił i dostał osiemnaście tysięcy. Zjawisko rzadkie, ale możliwe. To tak na marginesie...


ZAKOŃCZENIE (odrobinę dłuższe niż wstęp)

Jeszcze raz przypominam: przymus gry nie istnieje nigdzie!

Możemy sobie zwiedzać i oglądać sale, hale, tory, kasyna, wesołe miasteczka i wszelkie speluny, nie tracąc ani grosza, poza opłatą za wstęp. Możemy się przy tym robić na bóstwo (kobiety, kobiety... Zboczeńcami płci męskiej nie zajmujemy się tu w najmniejszym stopniu), stroić kusząco i napawać powodzeniem. Możemy zagrać, przeżyć chwile dzikiej emocji i czasem nawet wygrać. Możemy dać ujście namiętności i zmienić jej kierunek. Zamiast płakać w kącie pod piecem, bo ten jakiś nas porzucił, możemy się poderwać, uczesać, umalować i skoczyć do kasyna. Jeśli wyglądamy okropnie po dwóch tygodniach łez, mamy tę pociechę, że nikt na nas nie zwróci uwagi, skoro wszyscy są zajęci grą i nic nie będzie szkodziło, że przyjdziemy tam w charakterze pomietła.

I mamy niemal pewność, że nie spotkamy tam żadnej, zadowolonej z życia przyjaciółki...

Mężczyzn do hazardu zachęcać nie trzeba. Dość już złego narobili...

koniec

Загрузка...