Żaden człowiek nie jest na tyle lepszy od drugiego, by móc nim rządzić bez jego zgody.
STO PIĘĆDZIESIĄTY DRUGI KONGRES STANÓW ZJEDNOCZONYCH stanął przed problemem rocznego deficytu handlowego, który przez ostatnie dziesięć lat wzrósł o sześćset procent, długu federalnego, który się potroił, oraz długu fiskalnego rzędu dwudziestu sześciu procent. Przez niemal całe stulecie Kenzo Yagai, a później jego spadkobiercy licencjonowali patent na energię Y wyłącznie dla amerykańskich firm, tak jak zostało to zastrzeżone w ekscentrycznym testamencie Yagaiego. Stany Zjednoczone przeszły najdłuższy okres wzrostu ekonomicznego w całej swej historii. Dzięki technologiom Y wydobyły się gładko z niebezpiecznego kryzysu międzynarodowego przełomu wieków, a także z jeszcze bardziej niebezpiecznego stałego niżu ekonomicznego. Amerykanie wynaleźli i wybudowali wszystkie możliwe zastosowania energii Y, którą każdy teraz chciał mieć. Wokół Ziemi krążyły zaprojektowane, zbudowane i napędzane przez Amerykanów stacje orbitalne, po niebie mknęły skonstruowane przez Amerykanów samoloty, na nielegalnych rynkach broni w każdym większym kraju na świecie handlowano bronią amerykańskiej produkcji. Kolonie na Marsie i Lunie mogły przetrwać tylko dzięki generatorom Y. Na Ziemi tysiące napędzanych tą energią urządzeń oczyszczało powietrze, uzdatniało odpady, ogrzewało miasta, napędzało w pełni zautomatyzowane fabryki, hodowało rośliny o genetycznie poprawionej wydajności, napędzało opiekę społeczną i utrzymywało stały przepływ kosztownych informacji między korporacjami, które z roku na rok stawały się bogatsze, bardziej krótkowzroczne w działaniu i bardziej szalone, na podobieństwo dawnych nadętych arystokratów, którym z emocji odpadały guziki u kamizelek, kiedy stawiali całe fortuny przy grze w faraona lub ruletkę.
W 2080 prawa do patentów wygasły.
Międzynarodowa Komisja Handlowa udostępniła patenty na energię Y wszystkim chętnym. Kraje, które dotąd żyły z okruchów amerykańskiej prosperity — budując składy dla maszyn, odkupując drobne i mniej rentowne licencje, dostarczając pośredników i brokerów — były na to przygotowane. Czekały gotowe od lat — fabryki stały już wybudowane, czekał personel kształcony na amerykańskich uniwersytetach, czekały gotowe projekty. W dziesięć lat Stany Zjednoczone utraciły sześćdziesiąt procent globalnego rynku handlu energią Y. Deficyt piął się w górę jak jakiś Szerpa.
Amatorzy Życia nie zaprzątali sobie tym głowy. Przecież po to właśnie wybierali sobie kongresmenów, żeby nie musieć sobie zaprzątać głowy. To kongresmeni mieli zakrzątnąć się w ten swój pracowity, wołowaty sposób i znaleźć wyjście, zająć się problemem, jeśli jakiś problem wyniknie. Ogół obywateli, a w każdym razie ta jego część, której chciało się jeszcze czegoś słuchać, nie dostrzegała żadnego problemu. Wyścigi skuterów, zasiłki z opieki społecznej, kanały rozrywkowe w sieciach, fundowane przez polityków festyny z obfitością jedzenia i piwa, rozbudowa nowych dzielnic i bezpłatna energia nadal przecież miały się świetnie. A tam, gdzie było inaczej, politycy nic nie dostawali. W końcu na głosy wyborców trzeba zapracować. Amerykanie wierzą w to od zawsze.
Deficyt w budżecie osiągnął poziom krytyczny.
Kongres podniósł progi podatkowe dla osób prawnych. Potem jeszcze raz w 2087 i jeszcze raz w 2090. Firmy Wołów, które wysyłały do Kongresu swoje córki, ojców lub kuzynów, zaczęły protestować. W 2091 roku protestów tych nie dało się dłużej ignorować. Najwyższa Izba obradowała przez sześć dni i nocy, a debatę tę transmitowano przez sieci informacyjne. Poza Wołami mało kto ją śledził. W tej mniejszości znajdowała się i Leisha Camden. A także Will Sandaleros.
Pod koniec szóstego dnia Kongres przyjął ustawę o nowych zasadach opodatkowania. Ustanowiono tak stromą skalę progów podatkowych, jakiej świat jeszcze nie oglądał. Na samym szczycie owej drabiny znajdowały się jednostki prawne, które za swój udział w rządzeniu Ameryką płaciły podatek w wysokości dziewięćdziesięciu dwóch procent zysku, z bardzo ścisłymi ograniczeniami odliczeń. Następny próg wyznaczono na poziomie siedemdziesięciu ośmiu procent. Poniżej wysokość progów gwałtownie opadała.
Spośród korporacji opodatkowanych na siedemdziesiąt osiem procent aż pięćdziesiąt cztery procent mieściło się na Azylu. A jedyną korporacją, która spełniała warunki opodatkowania dziewięćdziesięciodwuprocentowego, był sam Azyl.
Kongres zatwierdził nową ustawę podatkową w październiku. Leisha, która śledziła obrady w swoim domu w Nowym Meksyku, spojrzała przy tym bezwiednie w niebo za oknem. Było puste, niebieskie, bez jednej chmurki.
Will Sandaleros złożył pełny raport Jennifer Sharifi, która w tym czasie przebywała na stacji orbitalnej Kagura, gdzie załatwiała jakieś niezmiernie ważne sprawy. Jennifer wysłuchała go ze spokojem. Fałdy białej abaji ułożyły się wdzięcznie wokół jej stóp. Ciemne oczy błyszczały.
— Tak, Jenny — powiedział Will. — Zaczynamy pierwszego stycznia.
Jennifer skinęła głową. Jej wzrok powędrował w kierunku wiszącego na ścianie holoportretu Tony’ego Indivino. Po chwili powrócił do Willa, czego ten, pochylony nad obliczeniami przypuszczalnych podatków Azylu, nie zauważył.
Miri nie potrafiła pozbyć się myśli o śmierci Tabithy Selenski. Nieważne, o czym akurat myślała — czy prowadziła swoje neurochemiczne badania, czy żartowała z Tonym, czy też myła włosy — Tabitha Selenski, której Miri nie widziała na oczy, wplątywała się, przyczepiała do sznurków Miri i kompletnie blokowała myśli.
Kompletnie blokowała. Miri rozpracowała zastrzyk, od którego umarła Tabitha — powodował natychmiastową blokadę serca. A kiedy serce nie pracowało, płuca nie mogły wciągnąć powietrza. Tabitha dusiła się zablokowanym w płucach oddechem, tylko że o tym nie wiedziała, bo zastrzyk sparaliżował też natychmiast to, co pozostało z jej mózgu.
Miri siedziała samotnie w bańce z placem zabaw, zawieszonej na osi Azylu, i myślała o Tabicie Selenski. Dawno już wyrosła z placu zabaw. Mimo to nadal lubiła tu przychodzić, kiedy bańka była pusta, żeglowała wtedy wolno od jednego uchwytu do drugiego, a jej zwykła niezręczność znikała przy braku ciążenia i obserwatorów. Dzisiaj sznury jej myśli wydały się tak samo opustoszałe jak ten plac zabaw.
Lecz przecież nie była całkiem osamotniona — pięcioro ludzi, w tym jej własny ojciec, głosowało razem z nią za tym, by pozwolono Tabicie nadal żyć w Azylu. Ale pomiędzy ich głosami, powodami i argumentami za współczuciem kryła się istotna różnica, którą Miri czuła wyraźnie, lecz nie potrafiła nazwać — ani za pomocą słów, ani za pomocą sznurów, co było powodem jej głębokiej frustracji. Ten sam stary problem: czegoś brakowało w jej myślach, jakiegoś nieznanego rodzaju asocjacji lub związków. Dlaczego nie mogła wysnuć badawczego sznura, który spenetrowałby problem różnicy między jej głosem a głosami innych, który pozwoliłby jej dowiedzieć się, na czym owa różnica polega? Pozwoliłby wyjaśnić ją i zbadać, włączyć w system etyczny, który śmierć Tabithy Selenski wypaliła tak samo jak wypalała teraz jej myśli. Czegoś w tym wszystkim brakowało, czegoś bardzo dla Miri ważnego. Tam, gdzie powinno znajdować się wytłumaczenie, ziała wielka dziura.
Spojrzała w dół, na pola, kopuły i ścieżki. Azyl wyglądał pięknie w miękkim blasku przefiltrowanych promieni słonecznych. Przy przeciwnym krańcu stacji zbierały się chmury; zespół dyżurny na pewno planował na dzisiaj deszcz. Będzie musiała sprawdzić w kalendarzu pogody.
Azyl. (Uciekinierzy — kościoły — ochrona osoby i mienia — równowaga między prawem jednostki a prawami społeczeństwa — Locke — Paine — bunt — Gandhi — samotny bojownik o wyższe prawa moralne…) Dla Bezsennych tym wszystkim był Azyl. Jej własna społeczność. Dlaczego więc czuje się tak, jakby śmierć Tabithy zepchnęła ją na taką pozycję, gdzie uciekinierom nie przysługują już żadne prawa? (Becket w katedrze, krew na kamiennej posadzce…). Do miejsca, gdzie znikąd nie można oczekiwać bezpieczeństwa.
Powolutku Miri zeszła na dół i wyszła z bańki, żeby poszukać Tony’ego, który wprawdzie nie da jej odpowiedzi, ale przynajmniej zrozumie pytania. W każdym razie będzie je rozumiał na tyle, na ile rozumie je ona, a to — jak uświadomiła sobie nagle — niezbyt wiele. Brakuje czegoś niezmiernie istotnego.
Tylko czego?
Pod koniec października Alice przeszła zawał. Miała osiemdziesiąt trzy lata. Potem leżała cicho w łóżku, a przyjmowane lekarstwa łagodziły jej cierpienia. Leisha dniami i nocami wysiadywała przy niej wiedząc, że to już nie potrwa długo. Przez większość czasu Alice spała. Kiedy nie spała, odpływała nagle w jakieś wywołane lekami marzenia, a wtedy jej pomarszczoną twarz rozjaśniał nikły uśmiech. Leisha, trzymająca ją za rękę, nie miała pojęcia, którędy wędruje umysł siostry, aż pewnej nocy mgła odeszła na chwilę z oczu Alice, która skupiła na Leishy spojrzenie i uśmiechnęła się do niej tak ciepło i pogodnie, że Leisha, z trudem łapiąc oddech, natychmiast pochyliła się ku niej.
— Alice?
— Tatuś podlewa kwiatki — szepnęła Alice.
Leishę zapiekły oczy.
— Tak, Alice, tak.
— Dał mi jeden.
Leisha pokiwała głową. Alice z powrotem zapadła w sen, uśmiechnięta wróciła tam, gdzie ojciec darzył miłością swoją małą dziewczynkę.
Po kilku godzinach znów się obudziła i ściskając dłoń Leishy z niespodziewaną siłą rozejrzała się dzikim wzrokiem. Dysząc ciężko, próbowała usiąść.
— Udało mi się! Udało! Ciągle jeszcze tu jestem, nie umarłam!
Opadła z powrotem na poduszki.
Jordan, stojący przy łóżku matki, odwrócił wzrok.
Kiedy obudziła się po raz ostatni, była zupełnie przytomna. Popatrzyła z miłością na Jordana, a Leisha dostrzegła, że im dwojgu słowa nie były potrzebne. Alice dała synowi wszystko co miała, wszystko czego potrzebował, był więc zabezpieczony.
— Zaopiekuj się… Danem — szepnęła do Leishy.
Nie Jordanem, Erikiem czy innym z wnuków. Nie wiedzieć skąd Alice wiedziała, kto jest najbardziej potrzebujący. Ale czy kiedykolwiek było inaczej?
— Dobrze, Alice…
Ale Alice zapadła już z powrotem w intymny świat snów, a na wargach znów zadrżał cień uśmiechu.
Później, kiedy Stella z córką upinała jej rzadkie, siwe włosy i dzwoniła do władz stanowych po pozwolenie na prywatny pogrzeb, Leisha odeszła do swojego pokoju. Zdjęła z siebie ubranie i stanęła przed lustrem. Miała gładką, zaróżowioną skórę, piersi, które przez dziesiątki lat poddane prawom grawitacji wprawdzie nieco opadły, lecz nadal były pełne i gładkie. Mięśnie ud napinały się, kiedy poruszyła palcami stóp. Jej włosy — ten sam piękny blond, jakiego swego czasu zażyczył sobie Roger Camden, opadały wokół twarzy miękkimi falami. Poczuła nagłą chęć, by chwycić nożyczki i obciachać sobie te włosy w postrzępione kłaki, lecz czuła się zbyt stara i zbyt zmęczona na tak teatralne gesty. Jej siostra-bliźniaczka umarła ze starości. Zasnęła na dobre.
Leisha wciągnęła na siebie ubranie, nie spojrzawszy już więcej do lustra, i poszła pomóc Stelli przy zwłokach Alice.
Na pogrzeb zjechał do Nowego Meksyku Richard z Adą i synem. Sean miał teraz dziewięć lat, był jedynakiem. (Czyżby Richard obawiał się, że drugie dziecko okaże się Bezsennym?). Richard wydawał się zadowolony z życia, tak ustatkowany, jak tylko pozwalał na to jego i Ady tryb życia. Wcale się nie postarzał. Rysował mapy prądów oceanicznych w którejś z uprawnych części Oceanu Indyjskiego, tuż przy szelfie kontynentalnym. Praca szła mu dobrze. Otoczył Leishę ramionami i powiedział, że bardzo mu przykro z powodu Alice. Leisha wiedziała, że mówi szczerze, a pośród jej smutku gdzieś w głowie zaświtała myśl, że choć to właśnie on był najważniejszym mężczyzną w całym jej dorosłym życiu, teraz, kiedy trzymają w ramionach, ona nic nie czuje. Był obcym człowiekiem, z którym łączyła ją tylko biologia rodzicielskiego wyboru i dawno przebrzmiałe marzenia.
Na pogrzeb przyjechał także Dan.
Leisha nie widziała go od czterech lat, choć śledziła w sieciach jego karierę. Spotkała się z nim na wyłożonym kamieniami podwórzu, rozjaśnionym sztucznie wywołanymi kwiatami kaktusów i egzotycznych roślin, hodowanych w wilgotnych, przejrzystych bańkach pola Y. Bez wahania skierował ku niej swój wózek.
— Witaj, Leisho.
— Witaj, Dan.
Nadal miał to samo intensywnie zielone, uparte spojrzenie, choć pod każdym innym względem po raz kolejny bardzo się zmienił. Leishy przypomniał się tamten brudny, kościsty dziesięciolatek, potem gamoniowaty nastolatek, który tak bardzo starał się być Wołem w płaszczu, krawacie i pożyczonym stylu życia, potem gwiazda kółka dramatycznego z krótko przystrzyżonymi włosami i w lamowanym koronką retrostroju, na koniec brodaty włóczęga o chmurnym spojrzeniu, słaby psychicznie i pełen niebezpiecznych resentymentów. Teraz miał na sobie drogie ubranie, a zdradzała go tylko samotna, diamentowa bransoleta. Zmężniał, rysy twarzy osiągnęły dojrzałość. Był — jak zauważyła Leisha bez cienia pożądania — bardzo przystojnym mężczyzną. A kim był poza tym, nauczył się już starannie ukrywać.
— Tak mi przykro z powodu Alice. Miała najbardziej szczodre serce ze wszystkich ludzi, jakich znałem.
— Wiedziałeś o tym? Tak, to prawda. I sama to sobie wypracowała, bez żadnej szczególnej pomocy ze strony tych, którzy powinni byli jej pomóc.
Nie spytał, co chciała przez to powiedzieć. Dla niego słowa nigdy nie były najlepszym medium.
— Będzie mi jej ogromnie brakowało. Wiem, że nie zajrzałem tu od lat. — Mówił bez cienia zażenowania. Widocznie przeszedł już do porządku nad ostatnią niezręczną sceną, jaka się między nimi rozegrała. Lecz jeśli to prawda, to dlaczego trzymał się z dala przez cztery lata? Leisha rozesłała dość wiadomości, które miały go przekonać, by wrócił do domu. — Ale nawet kiedy mnie tu nie było, co niedzielę rozmawialiśmy przez wideotelefon. Czasami przez wiele godzin.
O tym nie wiedziała. Poczuła ukłucie zazdrości. Ale czy była zazdrosna o Dana czy o Alice?
— Kochała cię, Dan. Byłeś dla niej ważny. Wymieniła cię w swoim testamencie, ale to wszystko może poczekać do końca pogrzebu.
— Tak — zgodził się Dan, nie okazując szczególnego zainteresowania tym, co odziedziczył. Leisha poczuła przypływ ciepłych uczuć. Tamto dziecko nadal w nim było, gdzieś poza wyzywającą bransoletą i dziwną karierą, o której żadne z nich dotąd nawet nie napomknęło. A przecież powinna o niej wspomnieć, prawda? To jego praca, jego osiągnięcie, jego indywidualna doskonałość.
— Śledziłam przez sieci twoją karierę. Udało ci się i wszyscy jesteśmy z ciebie bardzo dumni.
W jego oczach zabłysło światełko.
— Oglądałaś mój występ w sieci?
— Nie, występu nie. Ale recenzje, pochwały…
Światełko zgasło. Mimo to nadal uśmiechał się ciepło.
— W porządku, Leisho. Wiedziałem, że nie będziesz mogła ich oglądać.
— Nie będę chciała — poprawiła, zanim zdołała się powstrzymać.
Uśmiechnął się.
— Nie. Nie mogła. W porządku. Nawet jeśli już nigdy więcej nie pozwolisz mi wywołać u siebie snu na jawie, to i tak ty właśnie wywarłaś najsilniejszy wpływ na całą moją sztukę.
Leisha już otwierała usta, żeby odpowiedzieć — na ten przypływ sentymentu, na kryjące się pod nim żądełko i pobrzmiewający gdzieś za jednym i drugim ambiwalentny upór — ale zanim zdołała przemówić, Dan dodał:
— Przywiozłem kogoś ze sobą na pogrzeb Alice.
— Kogo?
— Kevina Bakera.
Poczucie skrępowania ustąpiło. Dan nadal przyprawiał ją o zmieszanie — ten syn, którego nie urodziła, a który stał się kimś, kogo nie była w stanie ani pojąć, ani sobie wyobrazić — ale Kevin należał do sfery, którą znała i rozumiała. Znała go przecież od sześćdziesięciu lat, na długo zanim urodził się ojciec Dana.
— Po co przyjechał?
— A może jego o to zapytasz? — odparł, a Leisha pojęła, że on wie — od Kevina, z sieci albo Bóg wie skąd — o wszystkim, co zdarzyło się między nią a Kevinem.
Czas pokrywa wszystko, warstwa za warstwą — pomyślała. — Jak kurz.
— Gdzie on teraz jest?
— Na północnym patio.
Kiedy już odchodziła, Dan powiedział za jej plecami:
— Leisho, jest jeszcze coś. Ja się nie zmieniłem. To znaczy, że nadal pragnę tego samego.
— Nie bardzo wiem, o co ci chodzi — odparła wbrew prawdzie i zwymyślała się w duchu od tchórzy.
Szarpnął się niecierpliwie; ile to on właściwie ma lat? Dwadzieścia pięć?
— Nie wierzę. Wiesz, że pragnę tego samego, co zawsze. Ciebie i Azylu.
To zdanie ją zaskoczyło — a przynajmniej druga jego część. Azyl. Minęło dziesięć lat, odkąd wspominał o nim po raz ostatni. Leisha sądziła, że dawno zblakło już dziecinne marzenie o zemście, sprawiedliwości czy podboju. Dan siedział przed nią w swoim wózku, mężczyzna zbudowany potężnie mimo skarlałych nóg, a jego wzrok nie zadrżał, kiedy spotkały się ich spojrzenia. Azyl.
Nadal był dzieckiem, mimo wszystko.
Poszła na północne patio. Kevin stał tam samotnie, studiując łzę z piaskowca, wyrzeźbioną przez pustynny wiatr. Jego widok nianie poruszył, podobnie jak przedtem nie poruszył nią widok Richarda. Czas zabił ciało Alice i chyba zrobił to samo z sercem Leishy.
— Witaj, Kevinie.
Odwrócił się szybko.
— Witaj, Leisho. Dziękuję, że mnie zaprosiłaś.
A więc Dan mu nakłamał. Ale to chyba nie ma znaczenia.
— Jesteś zawsze mile widziany.
— Chciałem ostatni raz złożyć uszanowanie Alice. — Przez chwilę stał, niezręcznie zakłopotany, w końcu uśmiechnął się smętnie. — My, Bezsenni, nie jesteśmy w tym specjalnie dobrzy, prawda? Mam na myśli obcowanie ze śmiercią. Nigdy o niej nie myślimy.
— Ja myślę — odparła Leisha. — Czy chciałbyś teraz zobaczyć Alice?
— Później. Najpierw chciałbym ci coś powiedzieć, a nie wiem, czy będę jeszcze miał po temu okazję. Pogrzeb zacznie się za godzinę, prawda?
— Posłuchaj, Kevinie. Nie chcę słuchać żadnych przeprosin, tłumaczeń ani rekonstrukcji wydarzeń sprzed czterdziestu lat. Nie w tej chwili. Po prostu nie chcę.
— Nie miałem zamiaru za nic przepraszać — odrzekł nieco sztywno Kevin, a Leisha nagle przypomniała sobie chwilę, kiedy tu, na dachu tego domu, mówiła do Susan Melling: „Kevin nawet nie zdaje sobie sprawy, że zrobił coś, co wymaga wybaczenia”. — Chciałem z tobą porozmawiać na zupełnie inny temat. Przykro mi, że poruszam go tuż przed pogrzebem, ale jak już mówiłem, potem może nie być po temu okazji. Czy Dan mówił ci, jakie prowadzę dla niego interesy?
— Nawet nie wiedziałam, że prowadzisz dla niego jakieś interesy.
— Właściwie zarządzam wszystkim. Rzecz jasna, nie sprawami tourne, bo tym zajmuje się odpowiednia agencja, ale jego inwestycjami, zabezpieczeniami i tym podobnymi. On…
— Można by sądzić, że dochody Dana to niewielkie kwoty w porównaniu z obrotami korporacji, które zwykle stanowią twoją klientelę.
— To prawda — powiedział Kevin bez cienia zarozumiałości — ale robię to dla ciebie. W tak niebezpośredni sposób. Ale miałem zamiar mówić o tym, że on upiera się, żebym zabezpieczał jego inwestycje tylko i wyłącznie w funduszach związanych z Azylem.
— I?
— Większość interesów i tak prowadzę z Azylem, ale na ich warunkach. Reprezentuję ich na Ziemi, kiedy nie chcą przysyłać tu własnych ludzi, a w szczególności zabezpieczam im zawierane na Ziemi transakcje. Tutaj nadal jeszcze jest wielu takich, co nienawidzą Bezsennych, pomimo sprzyjającej aury w sieciach informacyjnych. Zdziwiłabyś się, jak wielu.
— Wcale bym się nie zdziwiła — odparła Leisha. — Cóż więc takiego chciałeś mi powiedzieć?
— To, że w Azylu coś zaczyna się dziać. Nie wiem co, ale ja jeden mam możność dostrzec różne poboczne efekty ich planów, czegokolwiek miałyby one dotyczyć. Szczególnie poprzez inwestycje Dana, ponieważ on upiera się, żebym prowadził je jak najbliżej samego serca Azylu. A to, dziwnym zbiegiem okoliczności, nigdy nie było łatwe, a teraz robi się niemal niemożliwe. Likwidują co się da, wymieniając inwestycje nie na kredyt, ale na sprzęt i dobra materialne, takie jak złoto, oprogramowanie, a nawet dzieła sztuki. To właśnie w pierwszym rzędzie zgłosił mi mój szpiegowski program, bo żaden Bezsenny nigdy poważnie nie zajmował się kolekcjonowaniem sztuki. To nas po prostu nie bierze.
To szczera prawda. Leisha spochmurniała.
— Więc kopałem dalej — ciągnął Kevin — nawet w dziedzinach, którymi nie ja się zajmuję. Ich zabezpieczenia trudniej teraz rozgryźć niż dawniej, pewnie mają nową generację czarodziejów, chociaż nigdzie nie ma o tym żadnej oficjalnej wzmianki. Przez ostatni rok Azyl przenosił wszystkie te inwestycje, których nie likwidował, w holdingi poza granicami Stanów Zjednoczonych. Will Sandaleros wykupił japońską stację orbitalną o nazwie Kagura, bardzo przestarzałą i mocno uszkodzoną, na której prowadzono już tylko eksperymenty genetyczne w hodowli zwierząt rzeźnych do luksusowego handlu orbitalnego. Sandaleros kupił ją w imieniu Sharifi Enterprises, a nie w imieniu Azylu. Potem zaczęli się dość dziwnie zachowywać: wyrzucili stamtąd wszystkich mieszkańców, ale nigdzie nie ma wzmianki o tym, żeby dokądś przetransportowano hodowane tam bydło. Nawet jednej uodpornianej kozokrowy. Można przypuścić, że podesłali tam swoich ludzi do opieki nad zwierzętami, ale nie mogę włamać się do żadnych zapisów na ten temat. Poza tym Azyl zaczął wycofywać z Ziemi wszystkich swoich ludzi. Dzieci z podstawówki, lekarzy na stażu, pośredników, a nawet kilku odosobnionych wariatów, którzy wałęsali się po tutejszych slumsach. Teraz wszyscy wracają do Azylu — pojedynczo, dwójkami, nie rzucając się w oczy. Ale wszyscy wracają.
Leisha obrzuciła go zatroskanym spojrzeniem.
— Co to według ciebie oznacza?
— Nie mam pojęcia. — Kevin odłożył rzeźbiony wiatrem skalny okruch. — Myślałem, że tobie uda się odgadnąć. Znałaś Jennifer lepiej niż którekolwiek z nas, tutaj pozostałych.
— Kev, nie wydaje mi się, żebym w ciągu całego mojego życia poznała dobrze choć jedną osobę… — wymknęło jej się. Nie miała zamiaru powiedzieć nic aż tak osobistego. Kevin uśmiechnął się nieznacznie.
Na patio wjechał Dan. Miał zaczerwienione oczy.
— Leisho, Stella cię potrzebuje.
Odeszła, z głową pełną myśli o posunięciach Azylu, o śmierci Alice, o zdzierstwie nowej ustawy podatkowej, o inwestycjach Dana, o życzliwości Kevina, o jej irracjonalnym strachu przed sztuką Dana — bo to był irracjonalny strach, wiedziała o tym doskonale. Brakowało jej animuszu na to, by pozostać racjonalną, animuszu, którego pełna była za swych młodych lat. Nie umiała myśleć o tylu rzeczach naraz. Ludzki umysł temu nie sprosta. Tu potrzeba innego sposobu myślenia.
Nie udało ci się, tato. Powinieneś był zapewnić genetycznie i to: lepszy sposób integrowania myśli, nie same tylko lepsze myśli.
Leisha uśmiechnęła się bez śladu wesołości. Biedny Roger. Obwinia go za wszystko, czym nie była Alice, wszystko czym sama była i czym nie była. W pewnym sensie to nawet zabawne. Ale tylko w ten sam niewesoły sposób, w jaki wszystko ostatnio wydaje jej się zabawne. Jeszcze osiemdziesiąt lat i może popłacze się nad tym wszystkim ze śmiechu. Potrzeba tylko czasu, narastającego warstwa za warstwą jak kurz.
— „Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz…” Dan wiedział, że to Jordan wybrał te piękne, bolesne i sentymentalne słowa. Nigdy przedtem nie uczestniczył w uroczystościach pogrzebowych i nie był pewien, czy właściwie rozumie wszystkie te staroświeckie frazy, lecz rozglądając się po twarzach ludzi zebranych wokół grobu Alice Camden Watrous upewnił się, że to Jordan wybrał te słowa, które nie podobały się Leishy, a Stellę zniecierpliwiły. A Alice? Jej na pewno by się spodobały — dlatego, że wybrał je jej syn. Alice to by wystarczyło. Danowi też.
Kształty wślizgiwały się i wyślizgiwały cicho z jego świadomości.
— „Bo zna Pan nasze ciało i pomni, żeśmy proch. Dla człowieka dni jego są jak trawa — jako kwiecie na polu, tak i on zakwita. A przeleci nad nim wiatr i oto go nie ma, i nie będzie więcej znad go owo miejsce”.
Słowa te odczytywał Erik — wnuk Alice, dawny wróg. Dan przyglądał się temu przystojnemu, pełnemu powagi mężczyźnie, jakim stał się Erik, a kształty w jego głowie zakrążyły żywiej. Nie, nie kształty — tym razem uparł się znaleźć odpowiednie słowo dla Erika, który być może kiedyś obróci się w proch, ale w proch najwyższej światowej jakości, proch z litej platyny, którego nigdy nie rozwieje wiatr i po którym nie zginie wszelki ślad, bo Erik był Bezsennym, urodzoną siłą i talentem. Dan potrzebował też odpowiedniego słowa dla Richarda, który stoi ze spuszczonym wzrokiem obok swej Śpiącej żony i synka, udając, że jest taki jak oni. Słowa dla Jordana, syna Alice, przez całe życie rozdartego między swą Śpiącą matką i wspaniałą Bezsenną ciotką, którego broniło jedynie własne poczucie przyzwoitości. Słowa dla Leishy, która — jeśli to, co powiedział mu Kevin, było prawdą — kochała Śpiących o wiele bardziej niż kogokolwiek ze swoich. Kochała ojca. Alice. I jego, Dana.
Nie potrafił znaleźć właściwego słowa.
Teraz czytał Jordan, z jakiejś innej starej książki. Wszyscy oni znali mnóstwo starych książek.
— ”Sen po mitrędze, port u kresu burzliwych mórz, po wojnie pokój, a u kresu życia śmierć…”
Leisha podniosła wzrok znad trumny. Twarz miała spokojną. Światło płynące z pustynnego nieba zalało jej policzki, spłynęło po bladych, zaciśniętych wargach. Nie patrzyła na Dana. Obrzuciła krótkim spojrzeniem wygładzone wiatrem kamienie po obu stronach Alice: BECKER EDWARD WATROUS i SUSAN CATHERINE MELLING. Potem zapatrzyła się przed siebie. W przestrzeń. A Dan nagle zdał sobie sprawę, że nigdy nie pójdzie z nią do łóżka. Leisha nigdy nie będzie kochać go inaczej jak tylko macierzyńską miłością, bo od początku traktowała go jak syna, a ona nie zmienia w sobie zasadniczych kształtów. Nie potrafi. Jest, jaka jest. Podobnie dzieje się i z innymi ludźmi, ale u Leishy ta prosta prawda stała się niewzruszonym dogmatem. Nie naginała się, nie zmieniała. Było w niej coś takiego, coś, co wynikało z tej jej bezsenności… Nie, to raczej czegoś w niej nie było. Czegoś, co wykluczał sam fakt bezsenności. Dan nie potrafił sobie tego zdefiniować. Ale wszyscy Bezsenni mieli to w sobie — tę niezmienność, niemożność zmiany kategorii — i przez to właśnie Leisha nigdy nie pokocha go tak, jak on kochał ją. Nigdy.
Ścisnął go ból tak potężny, że na moment przestał widzieć stojącą u jego stóp trumnę Alice. Alice, której miłość pozwoliła mu dorosnąć tak, jak nigdy nie mogłaby tego dokonać miłość Leishy. Pozwolił, by cierpienie przepływało swobodnie, aż przybrało w jego głowie kolejny kształt, poszarpany i postrzępiony, ale będący czymś więcej niż sobą, czymś więcej niż nim samym. Czymś, co dało się znieść.
Nigdy nie będzie miał Leishy.
W takim razie pozostał mu już tylko Azyl.
Rozejrzał się dookoła. Stella ukryła twarz na ramieniu męża. Ich córka Alicia oparła dłonie na ramionach swych córeczek. Richard trzymał głowę opuszczoną, więc nie mógł dojrzeć jego oczu. Leisha trzymała się nieco na uboczu, a pustynne światło oświetlało jej nie podkreślone zmarszczkami oczy i mocno zaciśnięte usta.
Słowo wreszcie spłynęło do Dana, to słowo, którego tak zawzięcie szukał, słowo, które pasowało do nich wszystkich, wszystkich Bezsennych opłakujących swoją najukochańszą osobę, która nie była jedną z nich i właśnie dlatego była dla nich najukochańsza.
Słowem tym był „żal”.
Miri z pasją pochylała się nad terminalem. Zarówno ekran, jak i wydruk twierdziły to samo: ten syntetyczny model neurochemiczny działał jeszcze gorzej niż poprzedni. A nawet poprzednie dwa. Albo i poprzednie dziesięć. Jej doświadczalne szczury, z mózgami odurzonymi tym, co miało być rozwiązaniem eksperymentu Miri, stały niezdecydowanie w swych przegródkach do analiz mózgu. Najmniejszy z całej trójki dał sobie spokój i zasnął.
— Ś-świetnie — mruknęła Miri. Co jej dało podstawy, by twierdzić, że jest badaczem neurochemicznym? Super — tak, tak. Pewnie. Superniekompetentna.
W głowie tworzyły jej się i przetwarzały sznury kodów genetycznych, fenotypów, enzymów i receptorów. Wszystko to na nic. Śmiecie, zupełne śmiecie. Cisnęła w kąt instrument do skalowania.
— Miri!
W drzwiach stała Joan Lucas; jej ładna twarz ściągnięta była cierpieniem. Ona i Miri nie rozmawiały z sobą od lat.
— Miri…
— O co cho…chodzi? J-Joan?!
— O Tony’ego. Chodź zaraz. On…
Miri poczuła, jak z serca odpływa jej cała krew.
— C-co on?!
— Spadł z placu zabaw. Och, Miri, chodź…
Z placu zabaw. Z samej osi stacji… Nie, to przecież niemożliwe, plac jest zabezpieczony, a po upadku z takiej wysokości nie byłoby co zbierać…
— To znaczy, spadł z windy. Z zewnętrznej strony. Wiesz, chłopcy zawsze urządzali sobie zawody, kto wjedzie na górę po zewnętrznej stronie windy, a potem wśliźnie się przez luk do napraw…
Miri nic o tym nie wiedziała. Tony jej nie powiedział. Nie była w stanie się poruszyć ani myśleć. Mogła tylko gapić się na Joan, całą we łzach. Za jej plecami jeden z genomodyfikowanych szczurów pisnął cicho.
— No chodź! — krzyknęła Joan. — On jeszcze żyje!
Zespół medyczny już był przy nim. W ponurym milczeniu zajęli się na miejscu jego strzaskanymi nogami i złamanym barkiem, potem zabrali go do szpitala. Tony miał zamknięte oczy, a jedna strona jego głowy zalana była krwią.
Miri przejechała poduszkowcem pogotowia krótką drogę do szpitala. Lekarze błyskawicznie zabrali Tony’ego. Miri usiadła, patrząc przed siebie zastygłym wzrokiem, który drgnął tylko raz, kiedy weszła jej matka.
— Gdzie on jest?! — krzyczała Hermione, a jakaś mała, okrutna cząstka umysłu Miri zaczęła się zastanawiać, czy Hermione zdoła wreszcie spojrzeć wprost na swego syna — teraz, kiedy nie było w nim nic, co warte byłoby spojrzenia. Ani uśmiechu Tony’ego. Ani wyrazu jego oczu. Ani głosu, z trudem wyjąkującego słowa.
Analiza mózgu wykazała poważne uszkodzenia, ale jakimś cudem obszar świadomości pozostał nietknięty. Leki, które uśmierzały ból, uśpiły Tony’ego, ale Miri wiedziała, ze on gdzieś tam jest w środku. Siedziała przy nim, trzymając jego bezwładną dłoń w swojej, godzina za godziną. Ludzie przychodzili i odchodzili, krążyli wokół niej, lecz do nikogo nie rzekła ani słowa, na nikogo nie podniosła oczu.
W końcu lekarz przysunął sobie krzesło i usiadłszy obok, położył jej dłoń na ramieniu.
— Mirando…
Powieki Tony’ego zatrzepotały jakby mocniej…
— Mirando, posłuchaj. — Wziął ją delikatnie za podbródek i odwrócił jej twarz do swojej. — Nastąpiło uszkodzenie mózgu, którego nie jesteśmy w stanie zregenerować. Może to być… Nawet nie jesteśmy pewni, na co w tej chwili patrzymy. Nigdy przedtem nie mieliśmy do czynienia z tego rodzaju uszkodzeniem.
— Nawet u Tabithy Selenski? — rzuciła gorzko.
— Nie. Tamto to było co innego. Analizy mózgu Tony’ego wykazały duże aberracje jego działania. Twój brat żyje, ale przeszedł poważne, niemożliwe do naprawienia uszkodzenie pnia mózgowego, nie wyłączając tworu siatkowatego i powiązanych z nim struktur. Wiesz, co to oznacza, Mirando, prowadzisz badania w tej dziedzinie, proszę, oto odczyty…
— N-nie ch-chcę ich wi-widzieć”!
— Ależ chcesz — powiedział lekarz. — Sharifi, ty z nią porozmawiaj.
Ojciec pochylił się nad Miri. Do tej chwili nie zdawała sobie sprawy z jego obecności.
— Miri…
— Nie r-róbcie mu t-tego! Nie, t-tato! Nie To…Tony’emu!
Ricky Keller nawet nie udawał, że nie wie, o co jej chodzi. Nie udawał też, że ma w sobie dość siły, co Miri widziała wyraźnie nawet wśród swych chaotycznych i strasznych sznurów myśli. Ricky spojrzał na swego połamanego syna, potem na Miri i pochyliwszy ramiona, wolno wyszedł z pokoju.
— Wy…wynoście się! — wrzasnęła Miri do lekarza, pielęgniarek, do swojej matki, która stała najbliżej drzwi. Hermione wykonała dłonią nieznaczny gest i pozostawiono Miri samą. Z Tonym.
— N-nie — szeptała do niego, ściskając konwulsyjnie jego dłoń. — N-nie p-pozwolę… — Słowa nie chciały przyjść. Tylko myśli, i to nie w złożonych sznurach, tylko w prostym, linearnym, wąskim paśmie strachu.
Ja im nie pozwolę. Będę z nimi walczyć. Jestem tak samo silna jak oni, bystrzejsza, my jesteśmy Super, będę o ciebie walczyć, nie pozwolę im, będę cię chronić, nikt mnie nie powstrzyma…
— Mirando.
W drzwiach stała Jennifer Sharifi.
Miri zaczęła przesuwać się w nogi łóżka, między Tony’ego a swoją babkę. Poruszała się wolno, nie spuszczając wzroku z Jennifer.
— Mirando, przecież on cierpi.
— C-całe życie t-to cier…cierpienie — odpowiedziała Miri i nie poznała własnego głosu. — T-twarda ko…konieczność. S-sama mnie t-tego na…nauczyłaś.
— On nie wyzdrowieje.
— S-skąd mo…możesz w-wiedzieć? P-przecież j-jeszcze nic nie wia…wiadomo!
— Mamy wystarczającą pewność. — Jennifer zwinnie przesunęła się do przodu. Miri nigdy jeszcze nie widziała, żeby jej babka tak szybko się poruszała. — Czy nie sądzisz, że przeżywam to równie mocno jak ty? Przecież jest moim wnukiem! I w dodatku Superbystrym, jednym z tej naszej bezcennej garstki, która za kilka dziesięcioleci odmieni nasz los, kiedy będziemy tego najbardziej potrzebować, kiedy wyczerpią się nasze surowce na Ziemi i będziemy musieli wymyślić sobie własne, czerpiąc je ze źródeł, o jakich dziś nikomu jeszcze się nie śni! Własne surowce, adaptacje genetyczne i technologie, które pozwolą nam opuścić System Słoneczny i osiedlić się wreszcie w jakimś bezpiecznym dla nas miejscu. Potrzebowaliśmy do tego Tony’ego — w drodze do gwiazd potrzebujemy każdego z was!
— J-jeśli za…zabijesz T…T…
Nie potrafiła wydusić z siebie reszty stów. To najważniejsze słowa, jakie przyszło jej w życiu mówić, a ona nie może ich z siebie wydusić…
— Nikt nie ma prawa — mówiła Jennifer głosem pełnym bólu — żądać czegokolwiek od silnych i produktywnych tylko dlatego, że jest bezużyteczny i słaby. Przypisywanie wyższego waloru słabości niż zdolnościom to rzecz moralnie obrzydliwa.
Miri rzuciła się na babkę. Zagiętymi jak szpony palcami celowała w jej oczy, a kolanem wbiła się najmocniej jak potrafiła w jej żołądek. Jennifer krzyknęła i osunęła się na ziemię. Miri padła na nią i próbowała zacisnąć swe rozedrgane, roztrzęsione palce na jej gardle. Czyjeś ręce złapały ją, odciągnęły od babki, próbowały unieruchomić ramiona. Miri walczyła wrzeszcząc — musiała wrzeszczeć bardzo głośno, żeby usłyszał ją Tony, żeby wiedział, co się tu dzieje, żeby się obudził…
Raptem wszystko okryła ciemność.
Przez trzy dni Miri pozostawała w narkotycznym uśpieniu. Kiedy w końcu odzyskała przytomność, przy jej łóżku siedział ojciec. Powiedział, że Tony zmarł na skutek poniesionych obrażeń. Miri wpatrzyła się w niego bez słowa, a po chwili odwróciła się twarzą do ściany. Ściana z porowatego kamienia była stara, upstrzona czarnymi plamkami, które mogły być plamami brudu albo wilgoci, albo negatywami maleńkich gwiazd w jakiejś dwuwymiarowej galaktyce, płaskiej i nieżywej.
Miri nie opuszczała wcale swej pracowni, nawet na posiłki. Zamknęła się w niej i przez dwa dni zupełnie nic nie jadła. Wiedziała, że dorośli nie potrafią złamać kodu zabezpieczeń, które projektował Tony; nawet nie próbowali. W każdym razie Miri zdawało się, że nie próbowali, choć w gruncie rzeczy było jej wszystko jedno.
Matka jeden jedyny raz próbowała się z nią połączyć przez wideotelefon. Miri bez słowa zaciemniła ekran, więc matka więcej nie próbowała. Ojciec próbował wielokrotnie. Miri wysłuchiwała, nieruchoma jak kamień, tego, co miał jej do powiedzenia, w taki sposób, żeby on nie mógł jej ani widzieć, ani słyszeć. Babka w ogóle nie próbowała skontaktować się z Miri.
A ona siedziała na podłodze w kącie pracowni, z kolanami podciągniętymi pod brodę, z ramionami oplecionymi ciasno wokół kolan. Wewnątrz niej szalał gniew, prawdziwe huragany gniewu, które szarpały w strzępy wszystkie sznury, każdą myśl. Rwące rzeki prymitywnej wściekłości zmywały bez śladu wszystko, co uporządkowane i złożone, a jej wcale to nie przerażało. Nie było tu miejsca na przerażenie. Gniew nie pozostawił w niej miejsca na nic z wyjątkiem samotnej myśli, która kołatała się gdzieś przy krańcach jej poprzedniego ja: „Hipermodyfikacje w równym stopniu odnoszą się tak do emocji, jak i do procesów neurochemicznych w korze mózgowej”. Myśl ta nie wydała się jej zbyt interesująca. Nie interesowało jej nic z wyjątkiem własnej wściekłości i śmierci Tony’ego.
Zabójstwa Tony’ego.
Trzeciego dnia jakiś nadrzędny kod ożywił wszystkie ekrany w jej pracowni, nawet te, które nie odbierały wewnętrznych transmisji. Miri podniosła głowę i zacisnęła pięści. Dorośli są lepsi niż myślała, skoro udało im się zrobić coś takiego z jej systemem komputerowym, jeśli udało im się przebić przez oprogramowanie Tony’ego… Ale przecież tego nie potrafią, nikt tu nie był tak dobry w systemach jak Tony, nikt… Tony…
— M-Miri — odezwała się z ekranu Christina Demetrios — w-wpuść nas. Pro…proszę. — A kiedy Miri nie odpowiedziała, dorzuciła: — J-ja też g-go ko…kochałam!
Miri podpełzła do drzwi, w których Tony zainstalował skomplikowany zamek, łączący w sobie zarówno operacje manualne, jak i pole Y. Pełznąc omal nie zemdlała — nie zdawała sobie sprawy, że aż tak bardzo osłabia. Przyśpieszony metabolizm zwykle pochłaniał ogromne ilości jedzenia.
Otworzyła drzwi. Do pokoju weszła Christina, niosąc ogromną miskę pełną sojgroszku. Za nią wsunął się Nikos Demetrios, a potem Allen Sheffield, Sara Cerelli, Jonathan Markowitz, Mark Meyer, Diane Clarke i jeszcze ze dwudziestu innych. Każdy Super w Azylu, który miał więcej niż dziesięć lat. Wypełnili całą pracownię, trzęsąc się i podrygując, a ich szerokie twarze zalane były łzami lub stężałe od gniewu.
— Za-za-zabili g-go dla…dlatego, że był je…jednym z nas — powiedział Nikos.
Miri z wolna obróciła ku niemu twarz.
— T-Tony b…b…
Słowo nie chciało jednak wyjść. Nikos podskoczył do terminala Miri i wywołał program Tony’ego, który konstruował sznury zgodne z wzorcami jego myśli, a potem program konwersji na wzorce Miri. Wpisał kluczowe słowa, przyjrzał się rezultatom, przemieścił kilka zasadniczych punktów, jeszcze raz się przyjrzał i jeszcze raz coś zmienił. Christa bez słowa wręczyła Miri miskę sojgroszku. Miri odepchnęła miskę, potem spojrzała w twarz Christy i zjadła łyżeczkę. Nikos przycisnął klawisz, który skonwersował całą konstrukcję do programu Miri. Przyjrzała się jej uważnie.
Było tam wszystko: udokumentowane podejrzenia Superbystrych, że przypadek Tony’ego różnił się od przypadku Tabithy Selenski. U Tabithy dowiedziono całkowitego zniszczenia kory mózgowej, analizy i raporty zaś z autopsji Tony’ego wykazywały tylko nieznaczny stopień uszkodzeń; odczyty nie mówiły wyraźnie, na ile jego osobowość mogła pozostać niezmieniona. Mówiły za to bardzo wyraźnie o tym, że zniszczone zostały pewne struktury w pniu mózgowym, które regulowały wytwarzanie genomodyfikowanych enzymów. Tony mógł pozostać Tonym lub nie, jego możliwości umysłowe mogły pozostać bez zmian lub nie — nie było dość czasu na to, by się tego dowiedzieć.
Ale tak czy inaczej jedno było pewne: Tony musiałby przez pewną, nieokreśloną część dnia pozostawać w uśpieniu.
Na hologramie znajdowały się nie tylko dowody medyczne, wyciągnięte z komputerowej kartoteki szpitalnej Azylu. Wiązały się one ze sznurami i pętlami pełnymi koncepcji społeczności, dynamiki socjalnej, przedłużonej izolacji organizacyjnej, ksenofobii, zajść, jakie miały miejsce między Superdziećmi a Normalnymi w szkole, w pracowniach, na placu zabaw, a które Miri sama świetnie pamiętała. Matematyczne równania z socjodynamiki i psychiczna samoobrona przed poczuciem niższości wiązały się z historycznymi wzorami z Ziemi: z asymilacją, z gorliwością religijną skierowaną przeciw heretykom, z walką klas. Z poddaństwem i niewolnictwem. Z Karolem Marksem, Johnem Knoxem i Lordem Actonem.
Była to najbardziej skomplikowana struktura myślowa, jaką Miri w życiu widziała. Choć nikt jej nie mówił, wiedziała, że Nikos spędził nad nią cały dzień po autopsji Tony’ego, że zawiera ona także wkład myślowy innych Superbystrych i że to najważniejsza myśl, jaką zdarzyło jej się studiować — przemyśliwać czy czuć — w całym jej życiu. I że czegoś w niej -jak zawsze! — brakuje.
— T-tony mnie t-tego na…nauczył — powiedział Nikos.
Miri nie odpowiedziała. Rozumiała, że Nikos powiedział tę oczywistość tylko po to, by nie powiedzieć tego, co biło z każdego elementu jego struktury myślowej: „Normalni myślą, że my, Super, jesteśmy od nich tak różni, że tworzymy odrębną społeczność, stworzoną przez nich do zaspokajania ich własnych potrzeb. Sami nie wiedzą, że tak myślą i pewnie by temu zaprzeczyli, ale w istocie tak właśnie jest”.
Potoczyła spojrzeniem po twarzach innych dzieci. Wszystkie to rozumiały. Już nie były dziećmi — nawet jedenastolatki, nawet w tym sensie, w jakim Miri była dzieckiem w wieku jedenastu lat. Każda kolejna genomodyfikacja otwierała potencjał kolejnych ścieżek w mózgu. Każda kolejna modyfikacja genetyczna poszerzała wykorzystanie struktur w korze mózgowej, które kiedyś bywały dostępne tylko w chwilach najwyższego napięcia lub najgłębszego skupienia. Każda kolejna genomodyfikacja pogłębiała różnicę między nimi a normalnymi dorosłymi, którzy je tworzyli. Superdzieci — a szczególnie te najmłodsze — przypominały swoich rodziców tylko w najbardziej ogólnym biologicznym sensie.
A ona, sama Miri, na ile była dzieckiem Hermione Wells Keller, która nie mogła nawet patrzeć na nią bez obrzydzenia? Córką Richarda Anthony’ego Kellera, człowieka z inteligencją ujarzmioną przez matkę? Wnuczką Jennifer Fatimy Sharifi, która zabiła Tony’ego w imię społeczności?
— J-jedz, M-Miri — poprosiła miękko Christina.
— N-nie m-możemy po-po-pozwolić, żeby t-to po…powtórzyli — rzucił Nikos.
— N-nie m…m… — zaczął Allen i wzdrygnął się. Dla niego mowa była jeszcze większą przeszkodą niż dla reszty — czasem nie odzywał się przez całe dnie. Odepchnął Miri od konsolety, wywołał swój własny sznurkowy program, przez chwilę pisał coś gwałtownie, w końcu skonwersował wynik do programu Miri. Kiedy skończył, ujrzała — w pięknie uporządkowanych i skomponowanych sznurach — że jeśli Superbystrzy będą przykładać jedną miarę do wszystkich Normalnych, postąpią tak samo nieetycznie jak Rada Azylu. Że każdą osobę, Super czy Normalną, oceniać trzeba indywidualnie, a to z kolei trzeba starannie korelować z potrzebą własnej ochrony. Już w tej chwili zdolni są opanować potajemnie wszystkie systemy Azylu — jeśli w imię samoobrony zajdzie taka potrzeba — ale nie są w stanie kontrolować w pełni tych Normalnych, których ujmą w swoich planach obronnych. Istniało też ryzyko, że sami staną się tym, co tak potępiają u członków Rady. Czynniki moralne przebłyskiwały i przewlekały się przez cały wywód Allena. U Nikosa były same niekwestionowane założenia.
Miri studiowała z uwagą holoprojekcję, a sznury w jej głowie formowały się i wiązały szybciej niż kiedykolwiek przedtem. Nie czuła obowiązku moralności — czuła nienawiść do wszystkich, którzy zabili Tony’ego. A jednak widziała wyraźnie, że Allen ma rację; Nie mogą tak po prostu obrócić się przeciw własnym rodzicom, dziadkom czy innym Bezsennym — przeciwko własnej społeczności. Nie mogli i już. Allen ma rację.
Miri skinęła głową.
— Sa-sa-samoobrona — wyjąkał Allen.
— Włą-włącząjąc Nor…Nonnalnych, k-którzy są w p-porządku — wtrąciła Diane Clarke, a wszyscy intuicyjnie wyczuli sznury, które łączyły się u niej z wyrażeniem „w porządku”.
— S-Sam S-Smith — rzucił Jonathan Markowitz.
— J-Joan Lu…Lucas. Jej nie na… nie narodzony b-brat — dorzuciła Sarah Cerelli.
Miri znów ujrzała siebie i Joan przykucnięte przy kopule zasilania w czasie obchodów Dnia Pamięci, znów usłyszała własną małostkową oschłość wobec żalu Joan. Skrzywiła się boleśnie. Jak mogła być tak oschła dla Joan? Jak mogła wtedy nie widzieć?!
Bo wtedy jeszcze jej samej nic takiego się nie zdarzyło.
— Po…potrzebujemy n-nazwy — powiedziała Diane.
Zajęła miejsce Allena przy konsolecie i wywołała własny program. Kiedy odsunęła się na bok, by Miri mogła zobaczyć rezultaty, ta ujrzała skomplikowaną strukturę myślową, która mówiła o wielkim znaczeniu, jakie mają imiona dla samoidentyfikacji, o pozycji, w jakiej znajdą się Superbystrzy w społeczeństwie Azylu, jeśli zdarzy im się konieczność własnej obrony. Może się nie zdarzy. Może być tak, że już nigdy żadne z nich nie dozna krzywdy lub zagrożenia ze strony Normalnych. Może być tak, że te dwie społeczności będą przez całe dziesięciolecia żyły obok siebie w zgodzie, a tylko jedno z nich będzie miało świadomość, że nie stanowią już jedności. Potęga nazw.
Miri skrzywiła usta.
— Na-nazwa — powiedziała.
— T-tak. N-nazwa — przytaknęła Diane.
Miri powiodła po nich spojrzeniem. Na platformie holowizyjnej unosiły się sznury Diane, podkreślając zarówno ich grupową odrębność, jak i skomplikowane ograniczenia powodowane fizyczną i emocjonalną zależnością. Jakaś nazwa.
— Że-żebracy — obwieściła Miri.
— Nie miałam wyboru — mówiła Jennifer. — Nie miałam wyboru!
— Nie miałaś — zgodził się Will Sandaleros. — Jest po prostu za młoda, żeby zasiadać w Radzie, Jenny. Miri nie nauczyła się jeszcze nad sobą panować ani kierunkować swych uzdolnień dla własnej korzyści. Ale nauczy się. Za kilka lat możesz przywrócić jej miejsce w Radzie. Źle ją oceniliśmy, kochanie. I to wszystko.
— Ale ona nie chce ze mną rozmawiać! — krzyknęła Jennifer, zdenerwowana. Jednak już w następnej chwili odzyskała panowanie nad sobą. Wygładziła fałdy czarnej abaji i sięgnęła po imbryk, by dolać sobie i Willowi herbaty. Smukłe palce ujęły staroświecki dzbanek mocnym uchwytem i popłynął niezachwiany strumień wonnego naparu z jednoliściennej herbaty, azylowej genomodyfikacji, lejąc się w śliczne filiżanki, które Najla własnoręcznie odlała z jakiegoś stopu metali na sześćdziesiąte urodziny matki. Przyglądając się swej żonie Will Sandaleros ujrzał biegnące od nosa do ust ostre bruzdy i zdał sobie sprawę, że cierpienie może odcisnąć takie samo piętno jak starość.
— Jenny — odezwał się łagodnie — daj jej trochę czasu. Przeżyła straszny szok, a przecież to jeszcze dziecko. Nie pamiętasz już siebie w jej wieku?
Jennifer zmierzyła go przenikliwym spojrzeniem.
— Miri nie jest taka jak my.
— Nie, ale…
— Nie chodzi tylko o Miri. Ricky także nie chce ze mną mówić.
Will odstawił filiżankę.
— Ricky zawsze był trochę za mało stanowczy jak na Bezsennego. Trochę za słaby. Zupełnie jak jego ojciec.
A Jennifer dodała, jakby to miało starczyć za odpowiedź:
— Ricky i Miri będą musieli uznać to, czego nie potrafił zrozumieć Richard: że pierwszym obowiązkiem społeczeństwa jest ochrona własnych praw i kultury. Jeśli nie łączy nas ta wspólna chęć, ten właśnie patriotyzm, nie jesteśmy niczym innym jak tylko zbiorem przypadkowych ludzi, którzy żyją akurat w tym samym miejscu. Azyl musi się chronić. Szczególnie teraz.
— Szczególnie teraz — zgodził się Will. — Daj jej trochę czasu, Jenny. W końcu to twoja wnuczka.
— A Ricky to mój syn. — Jennifer wstała, podnosząc ze stołu tacę z serwisem do herbaty. Nie patrzyła na męża. — Will?
— Tak?
— Załóż dozór w biurze Ricky’ego i w pracowni Mirandy.
— Nie możemy. W każdym razie nie u Miri. Superbystrzy eksperymentowali z systemami. Wszystko, co zaprojektował Tony, jest nie do przejścia. W każdym razie nie dla nas i nie bez pozostawienia oczywistych śladów.
Na dźwięk imienia Tony’ego na Jennifer spłynęła nowa fala smutku. Will wstał i otoczył ją ramionami.
— W takim razie przenieś Miri do innej pracowni, w innym budynku — powiedziała zdecydowanie. — Tam gdzie będzie można założyć jej dozór.
— Dobrze, kochanie. Ale Jenny… To naprawdę tylko dziecinny smutek i wstrząs. To wspaniała dziewczyna. Przyjdzie do siebie i uzna, co właściwe i konieczne.
— Wiem, że uzna — odpowiedziała Jennifer. — Przenieś ją jeszcze dziś.
TYDZIEŃ PO ŚMIERCI TONIEGO MIRI UDAŁA SIĘ NA poszukiwanie ojca. Służby Orbitalne wyrzuciły ją z jej pracowni — jej i Tony’ego, gdzie kiedyś pracowali razem, śmiali się i rozmawiali — i przeniosły ją do nowej pracowni w budynku naukowym numer dwa. Tego samego popołudnia przyszedł do jej pracowni Terry Mwakambe. Terry był najlepszy wśród Superbystrych, jeśli chodzi o systemy kontrolne, lepszy nawet od Tony’ego, ale rzadko pracowali razem, bo sznury Terry’ego utrudniały porozumiewanie się. Radykalne dodatki genomodyfikujące, o jeszcze nie do końca rozumianych konsekwencjach neurochemicznych powodowały, że Terry był dziwny nawet dla Superbystrych. Jego sznury składały się w większości z wzorów matematycznych opartych na teorii chaosu i nowszych zjawiskach dysharmonicznych. Miał dwanaście lat.
Terry spędził długie godziny nad terminalem i panelami ściennymi, mrugając wściekle oczyma i zaciskając dziecinne usta w wąską, rozedrganą linię. Nie odezwał się do Miri ani słowem. W końcu zorientowała się, że to milczenie kryje w sobie gniew równie silny jak jej własny. Terry kochał swoich rodziców, Normalnych, którzy odmienili jego geny, by stworzyć tę niesamowitą, nadzwyczajną inteligencję, jego superzdolności, a teraz ci sami Normalni inwigilują Miri, jedną z nich, jakby była jakimś żebraczym grabieżcą. Terry czuł się zdradzony.
Kiedy skończył, urządzenia inwigilujące Rady działały bez zarzutu. Pokazywały Miri rozgrywającą nie kończące się partie szachów z własnym terminalem. Obrona przed smutkiem. Szukanie potwierdzenia dla własnej siły przez kogoś, kto właśnie odkrył, że wobec śmierci jest zupełnie bezsilny. Ciało Miri, śledzone przez podczerwony skaner, pochylało się nad holograflczną planszą do gry i długo zastanawiało się nad każdym ruchem. Programy systemu nadzoru umożliwiały zaprojektowanie każdego ruchu w każdej rozgrywce. Miri wygrywała wszystkie, choć od czasu do czasu rozmyślnie popełniała błąd w obronie.
— J-jest — oznajmił Terry i wypadł z trzaskiem z jej pracowni. Było to jedyne słowo, jakie wypowiedział.
Miri znalazła ojca siedzącego w parku, poniżej miejsca, gdzie unosił się plac zabaw. Na kolanach trzymał drugie Normalne dziecko, które miał z Hermione. Dziecko miało prawie dwa latka — śliczny chłopczyk o imieniu Giles, z kasztanowymi, genomodyfikowanymi kędziorkami i ciemnymi oczkami. Ricky trzymał go tak, jakby za chwilę miał się złamać, zaś chłopczyk wiercił się i wyrywał na ziemię.
— Jeszcze nie zaczął mówić — to były słowa, jakimi ją powitał. Przebiegła w myślach wszelkie możliwe znaczenia tej uwagi.
— Za-zacznie. No…normalne dzieci cz-czasem się tak osz…oszczędzają, a potem za-zaczynają m-mówić od razu c-całymi zda… zdaniami.
Ricky uchwycił mocniej wiercące się dziecko.
— Skąd o tym wiesz, Miri? Przecież jeszcze nie jesteś matką, jeszcze sama jesteś dzieckiem. Skąd wy to wszystko wiecie?
Nie potrafiła mu odpowiedzieć. Bez sznurów i struktur myślowych odpowiedź na jego prawdziwe pytanie — „Jak wy myślicie, Miri?” — będzie tak niekompletna, że aż bez wartości. Ale jej ojciec nie potrafi myśleć sznurami. On ich nawet nie rozumie. Zamiast tego więc powiedziała:
— T-ty ko…kochałeś T-Tony’ego.
Spojrzał na nią uważnie ponad główką dziecka.
— To oczywiste. Był moim synem. — Ale chwilę później dorzucił: — Nie, masz rację. Twoja matka go nie kochała.
— M-mnie t-też nie.
— Starała się.
Giles zakwilił. Ricky rozluźnił nieco chwyt, lecz nie postawił dziecka na ziemi.
— Miri, babka wyrzuciła cię z Rady Azylu. Postawiła wniosek, aby wiek uprawniający członków rodziny do zasiadania w Radzie podnieść do dwudziestu jeden lat, tak jak ma to miejsce wśród radnych kadencyjnych. Wniosek przyjęto.
Miri pokiwała głową. Było oczywiste, że babka będzie chciała wyrzucić ją z Rady i że Rada wyrazi na to zgodę. Zawsze istnieli tacy, którym nie podobało się, że rodzina Sharifi podlega innym, odrębnym kryteriom przy podziale głosów niż ogół, choć to, jak Sharifi dzielili te głosy między siebie, było wewnętrzną sprawą ich rodziny. A może niechęć do zajmowania przez nią miejsca w Radzie brała się z tego samego źródła, które miało ją do tego predysponować — była Superbystrą.
Giles wierzgnął potężnie swymi mocnymi nóżkami i się rozbeczał. Ricky opuścił go na ziemię i uśmiechnął się blado.
— Chyba musiałem sądzić, że jeśli tylko odpowiednio długo go potrzymam, zwróci się do mnie z czymś w rodzaju: „Proszę, ojcze, postaw mnie na ziemi, żebym mógł się rozejrzeć”. Ty byś mogła tak powiedzieć w jego wieku.
Miri dotknęła Gilesa, który buszował teraz radośnie w genomodyfikowanej bujnej trawie. Pompy jonowe pracowały tak efektywnie, że rośliny potrzebowały zaledwie śladowych ilości substancji odżywczych. Giles miał jedwabiste, mięciutkie włosy.
— On t-t-to nie ja.
— Nie ty. Będę musiał o tym pamiętać. Miri, co robiłaś z resztą Superbystrych w pracowni Allena poprzedniego wieczora?
Miri uniosła czujnie głowę. Jeśli zauważył to i zastanawiał się nad tym Ricky, to co dopiero inni dorośli? Czy takie spekulacje na ich temat mogą jakoś zaszkodzić Żebrakom? Terry i Nikos twierdzili, że nikt nie jest w stanie złamać ich zabezpieczeń, ale każdego mogło zastanowić, po co dzieciom potrzebne takie zabezpieczenia. Czy takie zastanawianie się mogłoby pociągnąć za sobą jakieś działania? Cóż może Miri albo jakiś inny Super wiedzieć o tym, co i jak myślą Normalni?
— Sądzę — zaczął ostrożnie Ricky — że spotkaliście się tam po to, by na swój sposób w samotności opłakiwać śmierć Tony’ego. I sądzę też, że jeśli kiedykolwiek jeszcze spotkacie się w ten sposób, a któryś z Normalnych zapyta, co robicie, to właśnie mu odpowiecie.
Miri wypuściła z ręki włosy Gilesa. Wsunęła dłoń w rękę taty. Jej palce, gorące od przyśpieszonego krążenia krwi, rozedrgane od skurczów mięśni, podskakując uderzały szybko w jego chłodną dłoń.
— T-tak, ta-tatusiu — odrzekła. — T-tak wła-właśnie po-po-wiemy.
Półtora miesiąca zajęło im wprogramowanie własnych kodów we wszystkie główne systemy Azylu: system podtrzymywania życia, obrony zewnętrznej, służby bezpieczeństwa, komunikacyjny, funkcjonowania i archiwum. Większość prac wykonali Terry Mwakambe, Nikos Demetrios i Diane Clarke. Było jednak kilka zabezpieczeń, których nie potrafili złamać, szczególnie w strefie obrony zewnętrznej. Terry pracował z wielką zaciętością, oszukując urządzenia inwigilujące programem własnego pomysłu. Miri zastanawiała się, czym też Terry zajmuje się dla potrzeb nadzoru, ale nie pytała. Niema frustracja Terry’ego z powodu niemożności złamania tych kilku ostatnich zabezpieczeń przybierała wymiar niemal fizyczny. W przeciwieństwie do niego Miri nie mogła się nadziwić, że tak szybko udało się Żebrakom opanować w zasadzie całą stację orbitalną, pomimo tego nawet, że jak dotąd niczego nie zmieniali. I być może nigdy nie zmienią. Być może wcale nie będą musieli.
Pod koniec drugiego miesiąca Terry’emu udało się złamać ostatnie kombinacje. On i Nikos zwołali zebranie w biurze Nikosa. Obaj chłopcy byli bladzi jak ściana. Na czole Terry’ego, nad maską, pulsowało kłębowisko drobniutkich czerwonych żyłek. W ciągu ostatniego miesiąca dwanaścioro Superbystrych zaczęło nosić wykonane z masy plaspapierowej maski, które zakrywały dolną część twarzy, od podbródka do oczu, i które miały jeden otwór w okolicy nosa. Niektóre dziewczęta przyozdobiły swoje maski. Jak zauważyła Miri, dzieci, które czuły się blisko związane ze swymi Normalnymi rodzicami, nie nosiły masek. Nie wiedziała, czy ktoś wypytywał dzieci o te maski ani czy ktoś nie kojarzy tych masek ze śmiercią Tony’ego Sharifi.
— La…laboratoria Sh…Sh… — Terry, nie mogąc wydusić całego słowa dokończył gestem, który miał znaczyć mniej więcej: „A, pieprzyć”. W ciągu ostatnich miesięcy ich niewerbalny kontakt, zawsze odgrywający ważną rolę w porozumiewaniu się, przybrał wyraźnie gwałtowniejszą formę.
Spróbował Nikos.
— La-la-laboratoria Sha…Sharifi wy-wykonały i p-przechowują ś…ś… — zaczął, ale on także był zbyt podniecony.
Terry wywołał w terminalu swój program sznurkowy, ale jak większość jego konstrukcji i ta była niezrozumiała dla każdego z wyjątkiem jego samego. Wtedy Nikos stworzył konstrukcję w swoim programie i skonwersował ją do programu Miri, który nadal miał formę najbardziej czytelną dla wszystkich w grupie. Wokół modelu stłoczyło się dwadzieścioro siedmioro dzieci.
Laboratoria Sharifi wynalazły i zsyntetyzowały błyskawicznie zabijający, rozprzestrzeniający się w powietrzu, wysoce aktywny genomodyfikowany organizm, oparty na kodach wirusa, lecz różniący się od niego pod względem pewnych bardzo istotnych fenotypów. Pakiety pełne tych organizmów, zamrożonych w taki sposób, by można je było rozmrozić i uwolnić za pomocą urządzeń kontrolnych w Azylu, rozmieszczono w różnych częściach Stanów Zjednoczonych za pośrednictwem studiujących na Ziemi, starannie wybranych osób. Ukryto je w Nowym Jorku, Waszyngtonie, Chicago, Los Angeles oraz na stacji orbitalnej Kagura, która jest teraz własnością Laboratoriów Sharifi. Pakiety te były praktycznie niewykrywalne dla wszelkich konwencjonalnych metod detekcji. Wirus potrafił uśmiercić każdy oddychający powietrzem organizm, który zdołał wyewoluować na tyle, by posiadać system nerwowy. Jego własny cykl życiowy kończył się po mniej więcej siedemdziesięciu dwóch godzinach. W przeciwieństwie do istniejących w naturze wirusów ten nie mógł się reprodukować w nieskończoność. Po upływie siedemdziesięciu dwóch godzin od rozmrożenia wszystkie osobniki ulegały autodestrukcji. Wspaniały kawał inżynierii genetycznej.
Nikt nie odezwał się ani słowem.
— W ce-celach o-o-obronnych — wyjąkał w końcu Allen. — D-do u-użycia tylko w ra-razie ataku n-na Azyl! N-nigdy j-jako pie… pierwsi…
— T-tak! — zgodziła się skwapliwie Diane. — T-tylko w ce-celach o-obronnych. Mu…musi tak b-być. Prze-przecież my nie…
— T-to tak j-jak my. T-to to s-samo, co ro-robimy my, Że…żebracy — rzuciła z rozpaczą Christy.
Zerwała się burza jąkających się i krzyczących jeden przez drugi głosów. Każde z nich pragnęło wierzyć, że Azyl nie robi nic innego niż oni sami, ustanawiając sekretne mechanizmy obronne, z których tak naprawdę Rada nigdy nie będzie musiała skorzystać. Pakiety istniały tylko po to, by dodać siły przetargowej słowom, stanowiły podstawę dla gróźb, które w końcu są jedynym argumentem, jaki przemawia do Śpiących. Każdy o tym wie. Azyl ma prawo się bronić, jeśli zostanie zaatakowany. Bezsenni to nie zabójcy. To Śpiący stale zabijają. O tym też każdy wie.
Miri spojrzała najpierw w twarz Terry’ego, potem Nikosa, wreszcie Allena. Potem obejrzała się, by jeszcze raz popatrzeć na broń biologiczną swojej babki, utajnioną nawet przed Radą Azylu, znaną tylko garstce jej współpracowników z Laboratoriów Sharifi, którzy ją wynaleźli, zsyntetyzowali i ukryli w miastach pełnych cudzych dzieci.
Czy jej ojciec wie?
Nagle wpadła jej do głowy głupia myśl, że i ona musi zrobić sobie maskę z plaspapieru.
Po długich godzinach zawziętych dyskusji Żebracy postanowili nie podejmować żadnych działań w sprawie broni biologicznej. Nie mogli nic zrobić. Gdyby powiedzieli Radzie o tym, czego się dowiedzieli, Rada zorientowałaby się, ile naprawdę potrafią. Jeśli uszkodzą urządzenia do zdalnego sterowania, dorośli wszystkiego się domyśla. Wtedy zaś Żebracy utracą tę tajną szansę ochrony swoich, tak samo jak nie mieli szans uratować Tony’ego. A zresztą, jeśli ten wirus powstał tylko w celach obronnych, jeśli tworzono go z nadzieją, że nigdy nie będzie potrzebny, to czymże Laboratoria Sharifi różniły się w swoich działaniach od nich, Żebraków?
Dzieciom nie przyszło do głowy nic poza zainstalowaniem własnych ochronnych kodów nadrzędnych, więc nie zrobiły nic.
Miri powlokła się z powrotem do swojej pracowni, a tam natychmiast włączył się program Terry’ego, żeby pokazywać, jak jej obraz wygrywa partię za partią nie istniejących szachów.
Odkrycie Żebraków podminowało Miri na kilka kolejnych dni. Próbowała powrócić do badań neurochemicznych, które miały znaleźć środek na wyeliminowanie jąkania. Zepsuła delikatny bioskaner, źle wpisała pewien bardzo istotny kod, a na koniec cisnęła probówką o ścianę. Nieustannie miała przed oczyma ojca siedzącego z Gilesem na kolanach. Ricky ją kocha. Kochają na tyle, że choć podejrzewa, że Superbystrzy wycofują się w obręb swej własnej społeczności, on nie… Ale co właściwie mógłby zrobić w tej sytuacji? Co zechciałby zrobić?
W jej głowie kłębiły się sznury myśli jak obłoki poruszone przez przelatujące odrzutowce. Lojalność. Zdrada. Instynkt samozachowawczy. Solidarność. Rodzice i dzieci.
Zadźwięczał dzwonek wideotelefonu. Pomimo całego swego poruszenia Miri dosłownie zastygła, kiedy na ekranie pojawiła się twarz Joan Lucas.
— Miri, jeśli tam jesteś, włącz się, proszę.
Miri nawet nie drgnęła. Joan przyniosła jej wieści o śmierci Tony’ego, sama we łzach. Joan to Normalna. Czy Joan to jej dawna przyjaciółka? Czy może nowy wróg? Stare kategorie utraciły znaczenie.
— Albo cię nie ma, albo nie chcesz ze mną rozmawiać — mówiła Joan. Przez ostatni rok jeszcze wyładniała, była teraz siedemnastoletnią genomodyfikowaną pięknością z mocno zarysowaną szczęką i ogromnymi fioletowymi oczyma. — W porządku. Wiem, że ciągle jeszcze bolejesz nad stratą Tony’ego. Ale jeśli tam jesteś, chciałam ci poradzić, żebyś włączyła sobie kanał dwudziesty drugi sieci informacyjnej ze Stanów Zjednoczonych. Teraz. Pokazują tam artystę, którego czasami oglądam. Pomógł mi rozwiązać pewne problemy, jakie miałam ze sobą. Może tobie także pomoże, kiedy go obejrzysz. Tak mi się tylko pomyślało. — Joan spuściła oczy, jakby ostrożnie ważyła każde słowo i nie chciała przy tym, żeby Miri dostrzegła wyraz jej twarzy. — Jeśli włączysz, zrób to tak, żeby nie odnotowano tego w centrali. Jestem pewna, że jako Super doskonale wiesz, jak to zrobić.
Wtedy dopiero Miri zorientowała się, że Joan dzwoniła na łamanym kodzie.
Chwilę stała, niezdecydowana, żując kosmyk swych nie czesanych włosów, co weszło jej w zwyczaj po śmierci Tony’ego. W jaki sposób oglądanie jakiegoś artysty z Ziemi mogło pomóc Joan rozwiązać pewne problemy, jakie miała ze sobą? I jakie też problemy może mieć ktoś taki jak Joan, doskonale wpasowany w społeczność?
W każdym razie na pewno nie mają nic wspólnego z problemami Miri.
Podniosła z podłogi rzuconą probówkę, umyła ją i zdezynfekowała. Wróciła do pracy nad kodem DNA dla syntetycznego neuroprzekaźnika, wymodelowanego na roboczym terminalu, i podjęła z powrotem żmudne zadanie, które polegało na komputerowym testowaniu kolejno wprowadzanych minimalnych alteracji tej samej formuły, co może — ale wcale nie musi — stanowić jakiś punkt wyjścia. Program nie chciał działać, coś się gdzieś zatkało. Miri walnęła pięścią w terminal.
— Ku-kurwa m-mać!
Nikos albo Terry naprawiliby to w mgnieniu oka. Tony też.
Miri opadła na krzesło. Znów dopadł ją smutek. Kiedy najgorsze minęło, jeszcze raz zwróciła się w stronę terminalu. Nawet za pomocą detektora nie potrafiła znaleźć usterki.
Przełączyła się na połączenia komunikacyjne i weszła w dwudziesty drugi kanał sieci informacyjnych z USA.
A tam znalazła kompletną czerń. Znowu się zatkało? Miri już podskoczyła, żeby grzmotnąć pięścią w miniaturową holoscenę, kiedy ta nagle ożyła. Siedzący w jakimś fotelu mężczyzna mówił:
— O, szczęśliwe były to dni, kiedym lśnił Dzieciństwem swoim Anioła! Zanimem pojął to miejsce…
I to ma być to?! Jakiś człowiek w fotelu recytuje żebraczą poezję? Joan przerwała całe lata głuchej ciszy, żeby kazać jej oglądać coś takiego?!
Kiedy mężczyzna mówił, czerń za nim zaczęła przybierać jakieś kształty. Nie — to raczej kształty z niej wychodziły, powtarzające się, lecz każdy jakby ciut inny od poprzedniego, dziwnie i nieodparcie pociągający. W głowie Miri zaczęły tworzyć się sznury; przekonała się, że i one, choć obracają się wokół najbardziej przyziemnych spraw, przybierają kształt nieco odmienny niż zwykle, a ich ogólny widok zaczął odrobinę przypominać tamte kształty prześlizgujące się za plecami mężczyzny, który siedział w fotelu na kółkach i recytował poezję. Może powinna to zobaczyć Diane — pracuje przecież nad równaniami, które opisywałyby formowanie się sznurów myślowych, kontynuując w ten sposób badania rozpoczęte przez Tony’ego.
— Lecz poprzez ubiór ten cielesności uczułem strzałę jasną wszechwieczności — mówił mężczyzna, a Miri nagle zdała sobie sprawę, że ten jego fotel to wytwór wysokiej techniki, a on sam musi być jakoś upośledzony albo zdeformowany. Niezupełnie normalny.
Sznury w jej głowie spłaszczyły się, uspokoiły. Kształty na hologramie uległy zmianie. Słyszała słowa mężczyzny, a jakby ich nie słyszała; nie słowa miały tutaj najważniejsze znaczenie. Ale czy tak nie jest zawsze? Słowa nigdy nie były szczególnie istotne, liczyły się sznury, a sznury miały kształty, takie — ale i nie takie — jak te wokół mężczyzny. Tylko że ten mężczyzna nagle gdzieś zniknął, ale nie szkodzi, bo ona, Miranda Serena Sharifi, także gdzieś znikała, zjeżdżała w dół po jakiejś długiej i stromej ślizgawce, a z każdym metrem robiła się coraz mniejsza i niniejsza, aż w końcu zniknęła zupełnie i była teraz niewidzialna, była duchem, który nie jąkał się ani nie podrygiwał; stała w kącie pokoju, którego nie widziała nigdy przedtem.
Poniżej, czuła to, były inne pokoje. To był głęboki budynek — właśnie głęboki, a nie wysoki — a każde z jego pomieszczeń było, podobnie jak to, wypełnione światłem tak namacalnym, że prawie żywym. I rzeczywiście było żywe — znienacka uformowało się w potwora o piętnastu głowach. Miri trzymała w ręce miecz. „Nie” — powiedziała na głos. — Jestem przezroczysta, nie mogę walczyć mieczem”. Ale nie miało to chyba większego znaczenia, bo potwór ruszył na nią z rykiem, a ona odcięła mu jedną z głów. Głowa potoczyła się po ziemi i dopiero teraz Miri spostrzegła, że to głowa jej babki. Głowa Jennifer leżała na ziemi, a kiedy Miri przyglądała się temu w przerażeniu, w podłodze otwarła się jakaś dziura i głowa, uśmiechając się nikle, wpadła do środka. Miri wiedziała, że głowa znalazła się w niższym pomieszczeniu — całe to miejsce to był pokój pod pokojem, a każdy kolejny otwierał się w jeszcze jeden — i że ta głowa nie zniknie całkowicie. Nic nigdy nie znika na zawsze. Potwór zaatakował ponownie i jeszcze raz odcięła mu głowę, która równie pogodnie spadła na ziemię. Tym razem była to głowa jej ojca.
Nieoczekiwanie ogarnęła ją wściekłość. Rąbała i rąbała. Niektóre z głów rozpoznawała, kiedy staczały się na niższe piętro, innych nie. Ostatnia głowa należała do Tony’ego i zamiast zniknąć, uformowała sobie brakujące ciało — nie ciało Tony’ego, lecz genomodyfikowane, idealne ciało Davida Aronsona, to samo ciało, które próbowała uwieść trzy lata temu i została odrzucona. Tony-David zaczął ją rozbierać i natychmiast poczuła falę podniecenia. „Zawsze cię pragnęłam” — szepnęła. „Wiem — odpowiedział — ale najpierw musiałem przestać się trząść”. Wszedł w nią, a świat nad ich głowami eksplodował sznurami myśli.
„Nie, poczekaj chwilę — powiedziała. — To nie są właściwe sznury”. Popatrzyła do góry, skoncentrowała się i pozmieniała sznury w kilku miejscach. Tony czekał, z uśmiechem na pięknych ustach i nieruchomym ciałem. Kiedy Miri dokonała wszystkich zmian, znów przygarnął ją do siebie, a Miri napełniła taka czułość, taki spokój, że wykrzyknęła: „Ta sprawa z mamą nie ma najmniejszego znaczenia!” „I nigdy nie miała” — odpowiedział Tony, a ona roześmiała się, pogładziła go i…
— … obudź się.
Miri drgnęła, przerażona. Wokół niej z wolna wracała do istnienia jej własna pracownia. Ale przecież jej nie było, zamiast niej był… Ona z pewnością spała. To wszystko jej się śniło.
— O, nie — jęknęła.
Jak to możliwe, żeby spała? Ona?! Sny miewali tylko Śpiący, sny to konstrukcje myślowe, które przerabia się studiując teorię mózgu… Holoprzekaz znów był zupełnie ciemny. Z mroku wyłaniał się powoli ten sam mężczyzna.
To te kształty. Jego sprzęt robił projekcje kształtów, które wywoływały odpowiadające im kształty w jej własnym mózgu. Coś jak konstrukcje ze sznurów myśli, a jednak niezupełnie to samo. Może z jakiejś innej części mózgu, nie z korowej? Ale przecież to poczucie spokoju, radości, tej niezwykłej jedności z Tonym mogło pochodzić tylko z kory mózgowej. Wyśniła to. Mężczyzna — wyłowiła z pamięci ziemskie słowo — „zahipnotyzował” ją kształtami ze swojego umysłu, tą poezją recytowaną w osamotnieniu, a potem kształty z holoprojektora wywlekły na wierzch jej własne senne kształty…
Ale było w tym i coś jeszcze. Miri zmieniła swój sen. Skoncentrowała się na sznurach nad głowami i zmieniła je, zupełnie świadomie. Nadal miała w pamięci obie wersje.
Miri siedziała nieruchomo, tak nieruchomo jak w swoim śnie.
— Dan Arlen — mówił w tle czyjś przesadnie serdeczny głos. — Śniący na Jawie. Nowa forma sztuki, która w mgnieniu oka podbiła cały kraj! Nasz program jest niereplikowalny, drodzy Amatorzy Życia z całej Holo-Krainy, więc jeśli chcecie nabyć kopię któregoś z sześciu różnych przedstawień Snów na Jawie…
Miri wpisała kod Tony’ego do replikowania. Mężczyzna w fotelu zastygł w czasie.
Włożyła głowę między kolana, wciąż jeszcze oszołomiona. Ona śniła. Ona, Miranda Serena Sharifi, Bezsenna i Superbystra. Nadal widziała przed sobą Tony’ego, czuła, jak oplatają ją jego ramiona, wyczuwała pod sobą głębię nieskończonej liczby pięter. Nadal widziała sznury myśli, trwałe jak materia, do których sięgnęła ręką, żeby je zmienić.
Miri podniosła głowę, wstała i podeszła do terminalu. Naprawiła usterkę w programie. To było proste — wystarczyło tylko kierować się sznurami, które widziała we śnie, tymi, które we śnie zmieniła. Wpisała dokładnie sprecyzowany kod DNA, za którym uganiała się przez ostatnie trzy lata i nie mogła go dostrzec. Program przepuścił go przez jej parametry, tablice prawdopodobieństwa i neurochemiczne interakcje.
Dokończenie porównań i modelowanie zajmie jej jakąś chwilkę, ale Miri już wiedziała na pewno: te genomodyfikacje są tymi właściwymi. To ich właśnie szukała, to wokół nich krążyła nie dostrzegając, dopóki jakaś część śniącego umysłu nie spojrzała inaczej na fakty zgromadzone w sznurach jej myśli i nie dodała tego, czego w nich brakowało.
Racja: jej umysł dodał to, czego brakowało jej myślom, czego zawsze jej brakowało, przez całe życie. To były pojęcia — nie linearne, nie powiązane w sznury, nie związane ze sobą w żaden postrzegalny sposób — z brakującej części jej umysłu. Tej ze snami. Nie — tej ze snami na jawie, która sięgała wszechświata głębszego niż jednopiętrowy, żeby wydostać stamtąd rzeczy, których istnienia dotąd nawet nie podejrzewała, a które bez cienia wątpliwości należały do niej. A tymi rzeczami ona — świadoma Miri — mogła do pewnego stopnia manipulować w tym świecie snu.
Przyjrzała się zatrzymanemu obrazowi artysty w fotelu. Uśmiechał się nieznacznie, a niewidoczne światło pobłyskiwało na jego lśniących włosach. Miał czyste, zielone oczy. Poczuła, że wraca do niej wyśniony orgazm z Tonym. Każda cząstka jej młodej, gwałtownej i zdeterminowanej osobowości oplatała się wokół postaci Dana Arlena, od którego otrzymała ten dar, to odkupienie.
Sny na jawie.
Wstała. Chciała zsyntetyzować swój neurochemiczny składnik, przetestować go i zażyć. Miała niezbitą pewność, że zadziała. Wyeliminuje jąkanie, tiki i drgawki, nie uszkadzając przy tym ich superuzdolnień. Pozwoli im być sobą, dodając przy tym jeszcze jeden wymiar.
Tak jak w snach na jawie. Jest się sobą, tylko jeszcze pełniej.
Ale najpierw należało zrobić coś innego. Wywołała program biblioteczny i ustawiła najszersze z możliwych parametry poszukiwań: wszystkie dane z archiwów Azylu i z legalnie dostępnych baz danych na Ziemi, za dostęp do których Azyl płacił słone stawki, a także z tych nielegalnych, za które płacił jeszcze więcej. Dodała programy poszukiwawcze, które zaprojektował i nauczył ją obsługiwać Tony — programy te wchodziły i do takich baz danych, które właściciele uważali za doskonale zabezpieczone. Na koniec dodała każdą funkcję, która przyszła jej na myśl, a która mogła się przydać. Chciała wiedzieć wszystko na temat Dana Arlena. Dosłownie wszystko. A potem to już ona coś wymyśli, żeby się do niego dostać.
Żebracy stłoczyli się w pracowni Raoula, obsiedli ławki, biurko i podłogę. Rozmawiali ściszonymi głosami, jak to zwykle między sobą, odczekując cierpliwie długie pauzy między każdym kolejnym słowem. Przeważnie nie patrzyli wprost na siebie. Niemal wszyscy nosili już maski, niektóre pięknie przyozdobione.
Na masce Miri nie było ozdób. Nie miała przecież zamiaru długo jej nosić.
— …pro…proteiny nu-nukleidowe…
— …z-znalazł n-nowy prze-przepływ ws…wstęgowy…
— …o d-dwa f-funty cię-cięższy…
— …m-moja m-malutka sio…siostra…
— C… c… c… — pełne frustracji sieknięcie i już czyjaś ręka sięga do terminalu, by wywołać program sznurowy.
— Poczekajcie chwilę, zanim zaczniecie się porozumiewać sznurami — odezwała się Miri. — Chciałam wam coś pokazać.
Pokój zastygł w martwej ciszy. Miri zdjęła maskę i odgarnęła z oczu grzywkę. Spoglądała na nich pogodnie twarz, która nie drżała, nie trzęsła się i nie podrygiwała.
— Uch — stęknął ktoś, jakby otrzymał cios w żołądek.
— Znalazłam kod wyjściowy — oświadczyła Miri. — Enzym łatwo się syntetyzuje, nie ma żadnych dających się przewidzieć efektów ubocznych i żadnych też do tej pory nie zaobserwowałam na sobie. Można wprowadzić go do organizmu za pomocą podskórnego sączka o spowolnionym działaniu. — Podwinęła rękaw, żeby pokazać im niewielką bliznę na lewym ramieniu.
— W-w-wzór! — zażądał chciwie Raoul, drugi badacz w dziedzinach biologicznych.
Miri wywołała konstrukcję sznurową ze swego roboczego terminalu. Raoul natychmiast usadowił się przy niej.
— K-kiedy? — zapytała Christy.
— Założyłam sobie sączek trzy dni temu. Od tego czasu nie opuszczałam pracowni. Nie widział tego nikt oprócz was.
— J-ja też ch-chcę! — zawołał Nikos.
Miri miała już przygotowane dwadzieścia siedem podskórnych sączków. Żebracy błyskawicznie uformowali coś w rodzaju taśmy produkcyjnej, w której Susan dezynfekowała każdemu ramię, Raoul wykonywał małe nacięcie, Miri umieszczała w nim sączek, a Diana ciasno bandażowała. Nie potrzeba było szwów — skóra sama się zregeneruje.
— Do otrzymania końcowego efektu musi upłynąć kilka godzin — powiedziała Miri. — Enzym musi najpierw wywołać produkcję odpowiedniej ilości neuroprzekaźnika.
Superbystrzy patrzyli na Miri błyszczącymi, rozedrganymi oczyma. A ona pochyliła się ku nim.
— Posłuchajcie. Jest jeszcze jedna rzecz, o której musimy pogadać. Wiecie, że szukałam tej genomodyfikacji od czterech lat. No, właściwie przez pierwsze dwa lata tylko rozglądałam się w problemie. Ale nie sądzę, żeby udało mi się znaleźć rozwiązanie, gdybym nie nauczyła się czegoś zupełnie innego. Nazywają to snami na jawie.
Słuchali jej z niesamowitą wprost uwagą.
— Brzmi to jak coś, co zwykle robią Śpiący i to właśnie Śpiący mnie tego nauczył. Dzięki Joan Lucas. Ale my też możemy mieć sny na jawie i choć nie mam na razie żadnych analiz mózgowych na ten temat, sądzę, że chyba robimy to nieco inaczej niż Śpiący. A nawet inaczej niż Normalni. — Tu Miri opowiedziała wszystkim o telefonie Joan, o Danie Arlenie, o tym, jak zobaczyła we śnie sznury tyczące jej badań, jak do nich sięgnęła i je zmieniła.
— To tak, jakby sznury były tylko jednym sposobem organizowania myśli, takim, który w skuteczny sposób oddaje myślenie asocjacyjne i linearne, a sny na jawie drugim. Używa do tego… pięter. Wyciąga je — bo ja wiem, może z podświadomości, w taki sam sposób, jak działają marzenia senne Śpiących. Ale Śpiący nie mają konstrukcji sznurowych, do których mogliby włączyć swoje piętra. Nie mogą — sama nie wiem! — być może w ogóle nie udaje im się wykształcić snów na jawie, bo od samego początku brak im jasnych i spójnych kształtów, z których mogliby skorzystać. A może potrafią wykształcać marzenia senne, ale bez wizualizacji złożonych struktur sznurowych kształtowanie dotyka tylko sfer emocjonalnych. — Miri wzruszyła ramionami. Któż to może wiedzieć, w jaki sposób pracują umysły Śpiących? — W każdym razie śnić na jawie to jakby na nowo się urodzić. W świecie, który ma więcej wymiarów niż ten nasz. A ja chcę, żebyście wszyscy tego spróbowali.
Z kieszeni szortów wyciągnęła kasetę ze swoim ulubionym przedstawieniem Dana Arlena. Rejestracja wszystkich sześciu nie sprawiła programom Tony’ego najmniejszego kłopotu, mimo tego, co twierdzono w sieciach.
Zanim zaczęło się zebranie, Terry Mwakambe włączył wokół pracowni Raoula jedno ze swych nieprzenikalnych pól bezpieczeństwa. Miri wsunęła kasetę do holoterminalu Raoula. Odwróciła się plecami do miniaturowej holosceny — tym razem sama nie chciała zapaść w sen. Tym razem chciała poobserwować pozostałych.
Jedne po drugich oczy zachodziły mgłą, chociaż się nie zamykały. Melodyjny głos Arlena muskał ich powieki, recytując słowa podsuwał wyobrażenia. Superbystrzy śnili.
Kiedy było po wszystkim, obudzili się niemal jednocześnie. Śmiali się i płakali, i podekscytowali mówili o tym, co im się śniło — wszyscy z wyjątkiem Terry’ego, tego najbardziej zmienionego genetycznie, najbardziej odmiennego. Terry siedział zgarbiony w kącie, z głową pochyloną tak, że Miri widziała tylko jego włosy.
Gdzieś pośrodku tych śmiechów i pokrzykiwań syntetyczny enzym Miri wystymulował produkcję wystarczającej ilości trzech różnych, wzajemnie od siebie zależnych mózgowych substancji chemicznych, które odmieniły delikatny, zakodowany genetycznie skład płynu rdzeniowo-mózgowego.
Terry wstał. Jego szczupłe ciało i wielka głowa były zupełnie nieruchome. Rozejrzał się po ich twarzach oczyma, które już nie drgały i nie mrugały. Powiedział:
— Wiem, jak usunąć ostatnie zabezpieczenia Laboratoriów Sharifi. I wiem też, co za nimi znajdziemy.
W NOWY ROK LEISHA POSZŁA NA SPACER WZDŁUŻ potoku, pod amerykańskie topole. Na ziemi połyskiwał niezbyt obfity śnieg. Podniosła wzrok i ujrzała, że w jej kierunku pędzi, posapując i bez płaszcza, Jordan. Linie i zmarszczki na zniszczonej słońcem twarzy — miał w końcu sześćdziesiąt siedem lat — naprężyły się z napięcia jak struny.
— Leisho! Azyl odłączył się od Stanów Zjednoczonych!
— Tak — odparła Leisha, wcale nie zaskoczona. Krótko po pogrzebie Alice doszła do wniosku, że taki właśnie musi być cel Jennifer. Wszystko pasowało. Przyszło jej na myśl, że ona i Kevin Baker są być może jedynymi osobami, których to nie zaskoczyło. A może Kevin był zaskoczony. Nie rozmawiała z nim od czasu pogrzebu Alice.
Pochyliła się i wzięła z ziemi kamień — niemal doskonale owalny, wypolerowany przez wiatr i wodę. Kamień przeniknął jej palce lodowatym chłodem.
— Tak — powtórzyła. — Wiem o tym.
— No to jak, nie idziesz oglądać wiadomości?
— A cóż innego zwykle robimy? — odparła Leisha takim tonem, że Jordan spojrzał na nią zdziwiony.
Azyl ogłosił swoją deklarację pierwszego stycznia 2092 roku, punktualnie o ósmej rano. Oświadczenie, wysłane jednocześnie do pięciu najważniejszych w kraju sieci informacyjnych, prezydenta i Kongresu Stanów Zjednoczonych, z których żadne właściwie nie funkcjonowało o tej porze w Nowy Rok, było bardzo kategoryczne w tonie.
Kiedy w toku ludzkich zdarzeń przychodzi taka chwila, w której staje się konieczne, by jedna grupa ludzi rozwiązała więzy polityczne łączące ją z drugą i pomiędzy ziemskimi potęgami przyjęła odrębną i równą im pozycję zgodnie z prawami Boga i Natury, szacunek dla opinii ludzkości nakazuje, aby grupa ta przedstawiła powody, jakie zmusiły ją do owej separacji.
Zakładamy, że dla bystrego obserwatora prawdy te są zrozumiałe same przez się: że wszyscy ludzie nie zostali stworzeni równymi; że wszystkim przysługuje prawo do życia, wolności i poszukiwania szczęścia, lecz nikomu nie gwarantuje się ich spełnienia kosztem wolności, życia i szczęścia innych ludzi; że rząd, ustanowiony spomiędzy ludzi, aby strzegł owych praw, czerpie swoją władzę z przyzwolenia rządzonych oraz że rząd, który zarówno nie zabezpiecza praw, jak i nie dba o zgodę rządzonych, w obu tych wypadkach staje się czynnikiem destrukcyjnym, wobec czego ludzie mają prawo zmienić go lub obalić i ustanowić nowy rząd, oparty na takich zasadach i w taki sposób wyposażony we władzę, by możliwie jak najpełniej realizował ich potrzeby bezpieczeństwa i szczęścia.
Działań takich nie można podejmować z powodów błahych i niepoważnych, lecz kiedy długi łańcuch nadużyć i rozmaitych uzurpacji ujawnia ukryty plan, który ma na celu pozbawienie ludzi tego, co prawnie do nich należy, obalenie takiego rządu staje się ich obowiązkiem. Zaś historia działań obecnego rządu Stanów Zjednoczonych jest taką właśnie historią pełną krzywd i uzurpowanych praw. Aby to udowodnić, pozwolimy sobie przytoczyć nieświadomemu światu kilka faktów.
Stany Zjednoczone sukcesywnie odmawiały obywatelom Azylu reprezentacji w jakichkolwiek strukturach prawodawczych z powodu szeroko rozpowszechnionej a bezpodstawnej nienawiści skierowanej przeciwko Bezsennym.
Stany Zjednoczone narzuciły Azylowi rujnujące stawki podatkowe, stosując de facto opodatkowanie bez możliwości uzyskania prawnej reprezentacji i jednocześnie siłą pozbawiając obywateli Azylu owoców ich pracy.
W zamian za takie podatki Stany Zjednoczone nie gwarantują Azylowi ani ochrony, ani świadczeń socjalnych, ani prawnej reprezentacji, ani też żadnych korzyści handlowych. Żaden z obywateli Azylu nie korzysta z dróg federalnych ani stanowych, ze szkół, bibliotek, szpitali, sądów, ochrony policyjnej lub strażackiej, z opieki socjalnej ani z rozrywek publicznych obliczonych na pozyskiwanie głosów wyborców, ani też z żadnej innej z gwarantowanych przez rząd usług. Ci z obywateli Azylu, którzy uczęszczają do amerykańskich uniwersytetów i szkół wyższych, sami pokrywają wszelkie koszty i wydatki, zrzekłszy się świadczeń ze strony instytucji charytatywnych.
Stany Zjednoczone ustanowiły bariery handlowe wobec inwestycji Azylu za pomocą nierównego opodatkowania i narzuconych kontyngentów, zmuszając tym samym Azyl do handlowania z obcymi mocarstwami lub też handlowania na warunkach niekorzystnych dla naszych mieszkańców, na warunkach, które pozbawiają ich środków do życia.
Stany Zjednoczone uniemożliwiły nam ustanowienie własnego wymiaru sprawiedliwości, odmawiając przyjęcia ustaw, zezwalających nam na założenie własnego sądownictwa, w którym nasi obywatele nie byliby pozbawieni owej podstawowej gwarancji prawnej: sądzenia przez przysięgłych równych im rangą.
Wreszcie Stany Zjednoczone użyły groźby militarnej wobec Azylu, jeśliby ten nie podporządkował się wszystkim tym niemoralnym i niesprawiedliwym warunkom, obalając tym samym prawowity rząd Azylu i wypowiadając nam wojnę.
Wobec powyższego my, przedstawiciele Azylu, zebrani w Radzie Generalnej, zwracając się do Najwyższego Sędziego Świata, oświadczamy uroczyście, że ta oto kolonia orbitalna jest i ma wszelkie prawo być wolnym i niepodległym państwem; że uwalniamy się od wszelkich przymierzy ze Stanami Zjednoczonymi Ameryki i że należy rozwiązać wszelkie polityczne związki, jakie istniaty między nią a Stanami Zjednoczonymi. Jako wolne i niepodległe państwo Azyl ma prawo wypowiadać wojnę, negocjować pokój, zawierać sojusze, prowadzić handel i podejmować wszelkie inne działania, do których uprawnione są wolne i niepodległe narody. My, obywatele Azylu, oświadczamy ponadto, że pierwszym naszym aktem będzie zrzucenie jarzma haraczu wobec państw ościennych, w formie rujnującego nas i niesprawiedliwego kwartalnego ryczałtu podatkowego, narzuconego nam piętnastego stycznia 2092 roku, oraz wszelkich innych podatków, jakie Stany Zjednoczone mogą zechcieć nam narzucić na naszą szkodę w dniu piętnastym kwietnia tego samego roku.
Na poparcie naszej Deklaracji, my, praworządnie wybrani i zatwierdzeni reprezentanci Azylu, uroczyście ślubujemy oddać za nią nasze życie, nasz los i nasz honor.
Sieciowa kopia dokumentu ukazywała następnie szesnaście podpisów, na czele z wielkim, nabazgranym niestarannie Jennifer Fatima Sharifi. Leisha pamiętała, że pismo Jennifer było drobne i schludne.
— Zrobili to. Naprawdę to zrobili — odezwała się Stella.
— Leisho, co teraz będzie? — zapytał Jordan.
— Urząd Skarbowy poczeka, aż piętnastego stycznia odmówią uiszczenia podatków. Jeśli należność nie wpłynie, nałożą na Azyl przymusowy pobór podatku. A to oznacza, że będą mieli prawo zająć dobra materialne jako zastaw pod należne im kwoty.
— Zająć Azyl? Bez przesłuchania albo czegoś w tym rodzaju?
— Przymusowe ściąganie należności zakłada najpierw zajęcie, a później przesłuchanie. I pewnie właśnie dlatego Jennifer wybrała taki wariant postępowania. Wszystko będzie musiało przebiegać w błyskawicznym tempie. A połowa Kongresu porozjeżdżała się na święta.
— Ale żeby zajęli Azyl? Jak to możliwe, Leisho? Wojsko? Napaść zbrojna?
— Przecież mogą zmieść ich z nieba jednym pociskiem typu Truth — wtrącił Jordan.
— Ale tego nie zrobią — sprzeciwiła się Stella — bo tym samym zniszczyliby dobra, które usiłuje zagarnąć urząd skarbowy. To będzie musiała być inwazja. Ale i to będzie straszne dla mieszkańców Azylu; środowiska orbitalne są takie kruche. Leisho, do licha, co ta Jennifer knuje?
— Nie mam pojęcia — odparła Leisha. — Spójrzcie na te podpisy: Richard Anthony Keller Sharifi, Najla Sharifi Johnson, Hermione Walls Keller… Dzieci Richarda założyły rodziny. Ciekawe, czy Richard o tym wie.
Stella i Jordan spojrzeli po sobie.
— Leisho — rzuciła cierpko Stella — nie wydaje ci się, że to coś więcej niż tylko rodzinne ploteczki? To wojna domowa! Jennifer udało się w końcu oddzielić praktycznie wszystkich Bezsennych od reszty kraju, od głównego nurtu społeczeństwa amerykańskiego…
— A ty chcesz mi wmówić — przerwała jej Leisha, uśmiechając się niewesoło — że nasza dwunastka, która siedzi tu w tej zapomnianej przez wszystkich pustynnej posiadłości, postępuje inaczej niż ona?
Żadne z nich nie potrafiło na to odpowiedzieć.
— Czy sądzisz — spytała w końcu Stella — że Azyl jest w stanie skutecznie przeciwstawić się Stanom Zjednoczonym?
— Nie mam pojęcia — powtórzyła Leisha, a Jordan i Stella znów popatrzyli po sobie, skonsternowani. — Nie mnie należy o to pytać. Nigdy, w ciągu całego swojego życia ani razu nie miałam racji, oceniając Jennifer Sharifi.
— Ależ Leisho…
— Idę nad potok — oznajmiła Leisha. — Zawołajcie mnie, gdyby wybuchła wojna.
Zostawiła ich wpatrzonych w siebie nawzajem, oszołomionych i złych na nią, niezdolnych odróżnić zbrodniczej obojętności od tego, co dla Leishy było czymś znacznie gorszym: zbrodniczą bezużytecznością.
Z początku Kongres Stanów Zjednoczonych potraktował groźbę Azylu poważnie. Chodziło przecież o Bezsennych. Senatorowie i kongresmeni, którzy na zimowe wakacje rozproszyli się po swoich okręgach wyborczych, pospiesznie zgromadzili się z powrotem w Waszyngtonie. Prezydent Calvin John Meyerhoff, choć był wielkim, powolnym mężczyzną, a w sieciach zwano go „Cal II Milczący”, miał wyjątkowo bystry umysł, szczególnie wyczulony na sprawy polityki zagranicznej. I jeżeli nawet uderzyła go ironia faktu, iż pierwszy kryzys międzynarodowy w czasie jego dobiegającej kresu kadencji wziął swój początek w tej części kraju, która technicznie przynależała do okręgu Cattaraugus w stanie Nowy Jork, nic z tej ironii nie przedostało się do oficjalnych komunikatów prasowych wydawanych przez pracowników jego biura.
Natomiast sieci informacyjne Amatorów Życia uśmiały się nad deklaracją do rozpuku i wykorzystywały jako surowiec do dwuminutowych skeczy, będących ulubioną formą rozrywki. Dotąd bardzo niewielu Amatorów Życia miało do czynienia, znało czy choćby tylko słyszało o Bezsennych, jako że prowadzili oni swoje interesy z Wołami, którzy rządzili biznesem, a co za tym idzie i krajem. Któraś z gazetek rzuciła beztroskie hasło „Następny do secesji — Oregon! Szczegóły wewnątrz numeru!” Przedstawiono także skecz, w którym aktorzy o podwiązanych powiekach stojąc na przedmieściach Portland pletli coś o tym, że „stało się konieczne, by ludzie z Oregonu rozwiązali więzy polityczne łączące ich z innymi grupami”. Nagle na wyścigach skuterów i prochoimprezach oraz w darmowych salach tanecznych zaczęły pojawiać się napisy WOLNY OREGON. Zawodnik o nazwisku Kimberly Sands wygrał Wyścigi Zimowe w Belmont na skuterze, na którym flaga Oregonu namalowana była na fladze Stanów Zjednoczonych.
Trzeciego stycznia Biały Dom wydał oświadczenie, w którym stwierdzał, że Azyl swoim wystąpieniem zapowiadał zarówno bunt przeciw władzy, jak i terroryzm, deklarując „prawo do wypowiadania wojen”, i spiskował jednocześnie w celu obalenia rządu Stanów Zjednoczonych, jako że należy on do jednego z okręgów stanu Nowy Jork. Ani bunt, ani terroryzm nie mogą być tolerowane w prawdziwie demokratycznym społeczeństwie. Gwardię narodową postawiono w stan alarmu. Azylowi odpowiedziano w oświadczeniu, które poszło również do prasy, że dziesiątego stycznia uda się tam delegacja składająca się zarówno z przedstawicieli departamentu stanu, jak i urzędu skarbowego — połączenie rzadko dotąd spotykane w dziejach amerykańskiej dyplomacji — w celu „przedyskutowania sytuacji”.
Azyl odpowiedział, że w razie gdyby do stacji zbliżył się jakiś wahadłowiec lub inny pojazd kosmiczny, bez wahania otworzy ogień.
Kongres zebrał się na nadzwyczajnej sesji. Urząd skarbowy nałożył na Azyl przymusowy pobór należności, obejmujący wszystkie aktywa znajdujące się w posiadaniu Korporacji Azylu i jej głównych udziałowców, rodziny Sharifi. Brukowce, bardziej ciekawe dramaturgii wydarzeń niż rzeczywistych procedur podatkowych, zaczęły wykrzykiwać, że urząd skarbowy wystawi Azyl na aukcję, żeby spłacić należności i grzywnę. Czy są chętni do kupna używanego wahadłowca? Kawałka wgiętej platformy orbitalnej? Oregonu? WBRN, zwany Procho-kanałem, przeprowadził prześmiewczą aukcję, w której Oregon zakupiło pewne małżeństwo z Monterey w Kalifornii. Para ta oświadczyła następnie, że park narodowy Crater Lake pragnie odłączyć się od Oregonu.
Ósmego stycznia, na dwa dni przed planowanym lądowaniem ekipy rządowej w Azylu, sekcja sieciowa „New York Timesa”, połączona z jego szacowną, wołową wersją gazetową, wypuściła wstępniak Po co nam właściwie ten Oregon? Wersja sieciowa odczytywana była sześć razy dziennie przez wszystkich głównych prezenterów holowizyjnych, w wersji zaś drukowanej artykuł umieszczono sam jeden na środku pierwszej strony.
W ciągu ostatniego tygodnia kraj nasz miał okazje obserwować zarówno poważną groźbę secesji ze strony Azylu, ostoi amerykańskich Bezsennych, jak i oparty na tym motywie show w brukowych sieciach informacyjnych. Show taki, zależnie od gustu oglądającego, może wydać się zabawny, wulgarny, umniejszający rangę problemu lub trywialny. Ten zaś szczególny show, rzucając beztroskie hasło Wolnego Oregonu spełni pożyteczną rolę pomocy naukowej przy próbie wyjaśnienia prawdziwej natury groźby Azylu. Jak mogłyby zabrzmieć owe argumenty?
Załóżmy, że to naprawdę Oregon próbuje wyłączyć się z Unii. Załóżmy dalej, iż jakaś rozsądna, w miarę obiektywna osoba — przyjmując, że jeszcze takie pozostały pośród ogólnokrajowego radosnego party Amatorów Życia — zechciałaby przedstawić garść oryginalnych i przemyślanych argumentów, które przemawiałyby przeciwko prawu Oregonu do takiego posunięcia.
Na początek wypada zauważyć, że argumenty takie muszą brać za podstawę analogie z wojną o niepodległość, nie zaś z wojną secesyjną, w której jedenaście stanów Konfederacji chciało się odłączyć od Unii. W rzeczy samej, w całej zabawie, jaką urządziły sobie na ten temat nieodpowiedzialne sieci informacyjne, nie uświadczy widz ani jednej wzmianki o Fort Sumter albo o Jeffie Davisie. Paralela z wojną o niepodległość została nam narzucona przez zapożyczenia językowe występujące w tzw. Deklaracji Niepodległości Azylu. Jest więc jasne, że Azyl uważa się za taką samą uciśnioną kolonię jak owych trzynaście dawnych kolonii amerykańskich i że przemyślane obalanie argumentów przedstawionych w dokumencie Azylu powinniśmy rozpocząć od szczegółowej analizy tej właśnie paraleli.
Nie jest ona szczególnie przekonująca. Nasz pierwszy argument przeciwko secesji Oregonu — czy Azylu — jest następujący: brak podstaw do roszczeń. Przypadek nasz nie przedstawia sobą należytych dowodów na to, że należy uznać jego prawo do secesji, przede wszystkim dlatego, że paralela pomiędzy rokiem 1776 a 2092 jest z natury dość wątła. Koloniom amerykańskim narzucono obce rządy bez zagwarantowania im jakiejkolwiek reprezentacji w tych rządach, stacjonowały w nich obce wojska, a wobec macierzystego kraju zajmowały pozycję podrzędną. Z drugiej zaś strony mamy Azyl, w którym od czasu wstępnej inspekcji przeprowadzonej trzydzieści sześć lat temu nie postała noga państwowego urzędnika. Azyl ma swoją reprezentację w instytucjach legislacyjnych stanu Nowy Jork, w federalnym Kongresie, a nawet w osobie prezydenta — a wszystko to za sprawą głosowania na odległość, którą to możliwość mieszkańcy Azylu otrzymują przy okazji każdych kolejnych wyborów, a z której, według wiarygodnych źródeł, ani razu nie skorzystali.
Prawdą jest, że Azyl został obciążony bardzo wielkim podatkiem w nowej ustawie podatkowej, przyjętej przez Kongres w październiku zeszłego roku. Lecz prawdą jest także, że Azyl jest najbogatszą jednostką prawną nie tylko w całych Stanach Zjednoczonych, ale i w całym świecie. Tak bardzo zróżnicowana skala podatkowa jest zatem adekwatna do sytuacji. W przeciwieństwie do dawnych kolonii amerykańskich Azyl wcale nie zajmuje w świecie podrzędnej pozycji wyzyskiwanego. Gdyby było możliwe zebranie całościowej prawdy ekonomicznej z fragmentarycznych zapisów transakcji handlowych z całego świata, mogłoby się okazać, że Azyl zajmuje w światowej ekonomii lepszą pozycję finansową niż same Stany Zjednoczone, a z całą pewnością jego walory wyżej stoją na międzynarodowym rynku. Mogłoby się okazać, że Azyl ma lepszą sposobność do tego, aby być wyzyskującym niż wyzyskiwanym. Z całą pewnością roczny deficyt budżetowy Azylu — o ile w ogóle istnieje — mniejszy jest niż deficyt rządu Stanów Zjednoczonych. Wygląda to tak, jakby Oregon doszedł do wniosku, że skoro mniej korzysta z usług federacji i płaci więcej podatków rządowi niż — powiedzmy — Teksas, to może z niej wystąpić. A to nieprawda.
Ponieważ, jeśli zastosować kryteria prawdziwej Deklaracji Niepodległości, i Oregon, i Azyl powinny pozostać w Unii.
Kolejny argument przeciwko uznaniu roszczeń Oregonu to stworzenie negatywnego precedensu. Jeśli Oregon może wystąpić, to czemu nie Floryda? Dlaczego nie Kalifornia? A czemu nie Harrisburg w Pensylwanii? Bałkanizacja Unii została już raz zapoczątkowana, 225 lat temu, w tym drugim konflikcie, o którym Azyl tak przezornie nie wspomina w swoim dokumencie.
Po trzecie Oregon nie może się odłączyć, ponieważ stanowiłoby to pogwałcenie wzajemnych stosunków. To właśnie dzięki środkom pochodzącym z zasobów Stanów Zjednoczonych, nie wyłączając z tego również wysiłku wszystkich obywateli Stanów Zjednoczonych, Oregon powstał i osiągnął sukces ekonomiczny, stając się w dziewiętnastym wieku wielkim ośrodkiem handlu skórami, a w dwudziestym pierwszym ośrodkiem produkcji urządzeń komunikacyjnych klasy E. Oregon winien honorować te wzajemne powiązania, nawet jeśli ma ich już serdecznie dość, podobnie jak dziecko, posłane przez rodziców na studia prawnicze, winno w myśl poprawki z roku 2048 wspierać swoich starych rodziców taką sumą, by wystarczyła im na utrzymanie się na takim samym poziomie, na jakim utrzymywali swe dziecko w czasie studiów. Nie może odrzucić ich tylko dlatego, że teraz powodzi mu się lepiej niż im. Nie może wyrzec się związków, dzięki którym znalazło się w obecnej, godnej pozazdroszczenia pozycji. Nie może i Oregon.
W końcu zaś nie wolno pozwolić Oregonowi na secesję, bo jest ona — zwyczajnie i po prostu — bezprawna. Odrzucenie zwierzchności Stanów Zjednoczonych, odmowa uiszczenia podatków, groźby użycia siły dla utrzymania niezależności — wszystko to są przestępstwa w świetle kodeksu prawnego Stanów Zjednoczonych. Usiłowanie secesji jest dla Oregonu działaniem bezprawnym — zgoda na nią będzie policzkiem dla każdego praworządnego obywatela, stanu i organizacji w tym kraju.
Dlaczego trzeba zatrzymać Oregon? Dlatego, że nie ma podstaw do swoich roszczeń, że stworzyłby negatywny precedens, a to bezprawne działanie stanowiłoby pogwałcenie wzajemnych stosunków.
A jeśli tak się sprawy mają dla Oregonu, to i dla Azylu.
I nieważne, kto w nim mieszka.
Dan dotarł do posiadłości w Nowym Meksyku wieczorem szóstego stycznia. Dzień był niezwykle zimny, więc gardło owinął sobie czerwonym szalikiem, a nogi kocem. Leisha zauważyła, że oba utkane zostały z najlepszej irlandzkiej wełny. Przejechał wózkiem przez wielki pokój dzienny, zaprojektowany jako miejsce spotkań dla siedemdziesięciu pięciu osób, a ostatnio rzadko goszczący więcej niż dwanaścioro. Wnuczka Alice, Alicia, przeprowadziła się z rodziną do Kalifornii, Erik mieszkał w Południowej Ameryce, Seth z żoną w Chicago. Leisha dostrzegła, że Dan przeszedł kolejną metamorfozę.
Jaskrawa krzykliwość artysty, który tylko co odniósł prawdziwy sukces, więc trochę zbyt pewnego siebie, teraz nieco przygasła. Właśnie za sprawą sukcesu. Spoglądając w twarz Leishy, witając się z nią, Dan miał spojrzenie otwarte, ale wyraźnie niczego już nie potrzebował — nawet cudzego zainteresowania. Teraz już był pewien kim jest, nie musiał u niej szukać potwierdzenia. Lecz zarazem jego spojrzenie nie prześliznęło się po niej automatycznie, jako po obiekcie dalece mniej zajmującym niźli on sam — jak to często zdarzało się różnym światowym znakomitościom. Dan nadal przyglądał się światu, jakby chciał okazać mu swoje zainteresowanie, leciutkim uśmiechem dając mu przy tym do zrozumienia, że na to zainteresowanie będzie musiał sobie jednak zapracować.
Ten rodzaj spojrzenia Leisha pamiętała doskonale — widywała je często u ojca.
— Pomyślałem sobie, że lepiej będzie, jak wrócę do domu — oznajmił Dan. — Na wypadek, gdyby sytuacja polityczna rzeczywiście stała się napięta.
— A sądzisz, że się nie stanie? — rzuciła cierpko Leisha. — No tak, ty przecież nigdy nie poznałeś Jennifer Sharifi.
— To prawda. Ale za to ty ją znałaś. Powiedz mi, Leisho: co teraz stanie się z Azylem?
W tonie Dana wyczuła wyraźny ślad dawnej obsesji. A jaki pożytek może mieć z dziecinnych obsesji teraz, będąc dorosłym mężczyzną o dziwacznej profesji? Czy właśnie Azyl, odziany w kształty pragnień, napędzał te jego sny na jawie?
— Wojsko nie zestrzeli Azylu z orbity, jeżeli o to ci chodzi. To w końcu są cywile, nawet jeśli są przy tym potencjalnymi terrorystami, no i około jednej czwartej populacji stanowią dzieci. Każda broń, jaką mogą posiadać, jest z pewnością zabójcza, ale Jennifer miała zawsze zbyt wiele politycznej przenikliwości, żeby przekroczyć linię, za którą mogłaby naprawdę oberwać.
— Ludzie się zmieniają.
— Być może. Ale nawet jeśli obsesja zdołała wypaczyć osąd Jennifer, są tam jeszcze inni, którzy mogą to zrównoważyć. Pewien znakomity prawnik o nazwisku Will Sandaleros i Casie Blumenthal, no i jej dzieci, które teraz muszą być już dobrze po czterdziestce…
Nieoczekiwanie Leisha przypomniała sobie słowa Richarda, który czterdzieści lat temu powiedział jej: „Człowiek staje się kim innym, kiedy spędza całe lata za murem, tylko pomiędzy innymi Bezsennymi…”
— Richard także tu jest — odezwał się Dan, bacznie się jej przyglądając.
— Richard?!
— Z Adą i dzieckiem. Stella robiła wokół nich sporo zamętu, kiedy wszedłem. Zdaje się, że Sean ma grypę czy coś w tym rodzaju. Wyglądasz na zaskoczoną, Leisho.
— Bo jestem. — Nieoczekiwanie uśmiechnęła się szeroko. — Masz rację, Dan. Ludzie się zmieniają. Nie uważasz, że to trochę zabawne?
— Nigdy nie podejrzewałem cię o poczucie humoru, Leisho. Wśród tylu innych twoich przymiotów jakoś nie natknąłem się na ten właśnie.
— Nie próbuj się ze mną droczyć — rzuciła ostro.
— Wcale się nie droczyłem — odpowiedział, a z jego osobliwego uśmieszku wyczytała, że mówi prawdę: nigdy nie przyszło mu do głowy, że Leisha może być obdarzona poczuciem humoru. No cóż, może pojmowali je w odmienny sposób. Podobnie jak wiele innych spraw.
Do pokoju wszedł Richard, sam.
— Witaj, Leisho, cześć Dan. Mam nadzieję, że nie masz mi za złe nie zapowiedzianej wizyty. Pomyślałem sobie…
— Że gdyby Najla lub Ricky chcieli się z tobą skontaktować, będą próbować przeze mnie? — dokończyła za niego. — Richardzie, mój drogi… Chyba lepiej było wybrać Kevina. Azyl prowadzi z nim interesy…
— Nie. Nie próbowaliby przez Kevina — odparł Richard, a Leisha nie zapytała, skąd ma tę pewność. — Leisho, co teraz będzie z Azylem?
Wszyscy ją o to pytali. Każdy widocznie zakładał, że ona jest jakimś ekspertem od spraw politycznych. Ona, która przesiedziała — „naburmuszona”, jak to określiła niegdyś Susan Melling — bezczynnie na pustyni okrągłe trzydzieści lat. Co się działo przez ten czas w umysłach ludzi, nawet tych jej najbliższych?
— Nie mam pojęcia, Richardzie. A co według ciebie zrobi Jennifer?
Richard patrzył gdzieś w bok.
— Myślę, że wysadziłaby chętnie cały świat, jeśli dzięki temu mogłaby się wreszcie poczuć bezpiecznie.
— Twierdzisz, że… Czy ty wiesz, co mówisz, Richardzie? Że cała filozofia polityczna Azylu sprowadza się do zaspokajania osobistych potrzeb jednej osoby? Czy ty w to wierzysz?
— Wierzę, że tak jest w przypadku wszystkich filozofii politycznych — odpowiedział Richard.
— Nie — sprzeciwiła się Leisha. — Nie wszystkich.
— Ależ tak.
Tym razem zaprzeczenie padło nie ze strony Richarda, a Dana.
— Nie w przypadku naszej konstytucji — upierała się Leisha, sama siebie zaskakując.
— Ano zobaczymy — odrzekł Dan, wygładzając delikatną i drogą irlandzką wełnę na swych uwiędłych nogach.
Azyl, który nie miewał dni ani nocy, nie miewał pór roku, zawsze trzymał się wschodnich standardów czasowych. Fakt ten, tak dobrze znany Jennifer jak szum krwi przepływającej w jej własnych żyłach, nagle wydał się jej groteskowy. Azyl, schronienie i ojczyzna Bezsennych, pionier nowego etapu w rozwoju ludzkości, przez długie lata przykuty był do Stanów Zjednoczonych za pomocą tych najbardziej fundamentalnych ze wszystkich wymyślonych przez ludzi kajdan — okowów czasu. Stojąc na naczelnym miejscu przy stole Rady Azylu o szóstej wieczorem czasu wschodnioamerykańskiego Jennifer postanowiła, że kiedy skończy się obecny kryzys, okowy te również muszą zostać zerwane. Azyl opracuje swój własny system obliczania czasu, bez opartych na cyklu planetarnym pojęć dnia i nocy, wolny od otępiającego rytmu, który nierozerwalnie wiązał Śpiących. Azyl zwycięży czas.
Żaden z członków Rady nie usiadł, wszyscy stali, opierając dłonie płasko o metalowy blat stołu lub przyciskając zwinięte w pięści po obu stronach ciała. Wszystkie oczy zwrócone były ku ekranowi w drugim końcu sali. Jennifer badała wzrokiem każdą twarz — podnieconą, zdeterminowaną czy też pełną cierpienia. Lecz i tych kilka, na których odbiło się cierpienie, także było zdecydowane na wszystko — ich cierpienie działało jak ból, który wymusza pozwolenie na operację. Jennifer udało się zastąpić system loteryjny przez wybory, co zajęło jej niemal całą dekadę. Potem przez długi czas manewrowała tak, aby zebrać Radę w jej obecnym składzie. Przekonywała ludzi, żeby na całe lata odkładali swoje kandydatury. Rozdysponowywała lekką ręką zachęty i niełaski. Odwoływała się do rozsądku, handlowała, sprawdzała, czekała cierpliwie, godząc się na każdą zwłokę i niezdecydowanie. I w końcu miała swoją Radę, która w całości — z wyjątkiem jednej osoby — stała za nią w tej kluczowej dla Bezsennych chwili, wszędzie i o każdym czasie, jaki zechce wyznaczyć tamto zużyte państwo, które dawno przestało się liczyć dla rozwoju ludzkości.
Robert Dey, lat siedemdziesiąt pięć, szanowany ojciec wielkiej i bogatej azylowej rodziny, który przez całe dziesięciolecia przekazywał wszystkim jej członkom historie o Bezsennych znienawidzonych i szykanowanych w Stanach Zjednoczonych z czasów jego dzieciństwa.
Caroline Renleigh, lat dwadzieścia osiem, błyskotliwy ekspert od telekomunikacji, fanatycznie przekonana o wyższości Bezsennych.
Cassie Blumenthal, stoi przy Jennifer od pierwszych dni istnienia Azylu, bardzo pomocna przy wszystkich działaniach, które poprzedzały proces Jennifer — a choć wydarzenia te w Azylu dawno już uznano za prehistorię, dla wiernej pamięci Cassie były nadal żywe.
Paul Aleone, lat czterdzieści jeden, matematyk-ekonomista, który nie tylko przewidział załamanie się opartej na energii Y amerykańskiej ekonomii z chwilą wygaśnięcia międzynarodowych patentów, ale i skonstruował program, który opisał dokładnie ostatnie dziesięć lat szachrajstw i szaleństwa, kiedy Stany Zjednoczone usiłowały ukryć przed światem fakt, że odfrunął już ich niebieski ptak iluzorycznego dobrobytu. Aleone pracował nad przyszłością Azylu jako niepodległego państwa, handlującego z innymi niepodległymi państwami, które w swoim czasie okazały się przezorniejsze niż USA.
John Wong, lat czterdzieści pięć, prawnik, a także sędzia Sądu Apelacyjnego w rzadko używanym systemie sądowniczym Azylu, który dumny był z tego, iż Bezsenni korzystają z jego usług w zasadzie tylko przy rutynowych sprawach o interpretację kontraktów. W Azylu niewiele zdarzało się aktów przemocy, wandalizmu, a jeszcze mniej kradzieży. Lecz Wong, dodatkowo historyk, doskonale rozumiał władzę, jaką ma system sądowy nad praworządnymi obywatelami w czasach kontrowersyjnych zmian, a on wierzył w zmiany.
Charles Stauffer, lat pięćdziesiąt trzy, szef sił wewnętrznego bezpieczeństwa Azylu. Jak wszyscy dobrzy żołnierze zachowywał stałą gotowość do odparcia ataku, stale był gotów na tę chwilę, kiedy jego przygotowania okażą się zasadne. Od przygotowań do realizacji — myślała Jennifer — od gotowości do gorliwości tylko mały krok.
Barbara Barcheski, lat sześćdziesiąt trzy, milcząca i rozsądna szefowa firmy handlującej zespołami modeli informatycznych. Przez długi czas Jennifer nie miała pewności co do Barcheski. Była studentką nauk politycznych, a przez lata zajmowania się tematem doszła stopniowo do wniosku, że nieograniczony rozwój technologiczny i lojalność wobec własnej grupy społecznej nie są ze sobą kompatybilne. Przesłankę tę zilustrowała bogato przykładami społeczeństw w okresach przejściowych — od renesansowej Wenecji do rewolucji industrialnej wczesnych orbitalnych utopii. Studiowanie paradoksu — Jennifer wiedziała o rym doskonale — w nieunikniony sposób prowadzić musi do jego oceny, choć niekoniecznie przecież do oceny negatywnej. Jennifer czekała. W końcu Barbara Barcheski zdecydowała w swym metodycznym umyśle: kiedy społeczność musi wybierać, orzeł społecznej lojalności oferuje większe możliwości przetrwania niż reszka postępu technologicznego. Barbara Barcheski kochała Azyl. Poparła Jennifer.
Doktor Raymond Toliveri, lat sześćdziesiąt jeden, wspaniały szef zespołu badawczego Laboratoriów Sharifi. Jennifer nigdy nie wątpiła w jego poparcie dla tego projektu — sam był przecież jego twórcą. Trudno było jednak sprawić, aby doktor Toliveri, z którego zapełniony terminarz pracy czynił właściwie eremitę, został wybrany do Rady. Aby tego dopiąć, Jennifer potrzebowała sporo czasu.
Następni to Will Sandaleros, Najla i jej mąż, Lars Johnson, a także Hermione Sharifi. Wszyscy stali dumnie wyprężeni, w pełni świadomi wszystkich konsekwencji tego, co za chwilę mieli zamiar zrobić i przyjmujący owe konsekwencje bez uników, bez uchylania się i bez wykrętów.
Tylko Ricky stał przygarbiony, oparty o ścianę kopuły Rady, z oczyma wbitymi w ziemię i rękoma splecionymi na piersiach. Jennifer dostrzegła, że Hermione rozmyślnie nie chce na niego spojrzeć. Musieli się o to pokłócić. I to właśnie Hermione — jej synowa, a nie jej genetyczny syn — stanęła po stronie sprawiedliwości. Jennifer poczuła płomyczek bardzo skomplikowanych uczuć — kombinacji gniewu, bólu i macierzyńskiego kompleksu winy — ale szybko go stłumiła. Nie ma już czasu na niepowodzenia Ricky’ego. Nadszedł czas Azylu.
— Ognia — powiedział Will i włączył ogólnoazylową sieć komunikacyjną, ekrany wideotelefonów i holoprojektory wewnątrz, a mikrofony na zewnątrz budynku. Jennifer wygładziła fałdy białej abaji i wystąpiła naprzód.
— Obywatele Azylu. Mówi Jennifer Sharifi. Przemawiam do was z kopuły Rady, gdzie Rada Azylu odbywa właśnie swoje nadzwyczajne posiedzenie. Zgodnie z naszymi przewidywaniami Stany Zjednoczone odpowiedziały na naszą Deklarację Niepodległości, zapowiadając na jutrzejszy ranek inwazję Śpiących. Nie możemy do tego dopuścić! Pozwolenie tej delegacji na lądowanie w Azylu oznaczałoby zgodę na negocjacje w sytuacji, kiedy żadne negocjacje nie są możliwe. Oznaczałoby niezdecydowanie, a przecież jesteśmy zdecydowani, otwarłoby furtkę dla ustanowienia prawnej i ekonomicznej kary, a przecież i ekonomiczna, i ewolucyjna racja jest po naszej stronie. Ta delegacja nie może wylądować w Azylu. Próbując jednak powstrzymać ich silą, moglibyśmy zagrozić ich życiu lub zdrowiu. A to również przedstawiłoby nas w fałszywym świetle. Bezsenni nie atakują, kiedy sami nie zostaną zaatakowani. Przyjmujemy konieczność samoobrony, ale nie uznajemy wojny. Chcemy, aby pozostawiono nas w spokoju, pozwolono nam żyć na własną modłę, cieszyć się wolnością i szczęściem, które osiągamy swoją własną pracą, co dotąd było nam wzbronione. Jedyne, co możemy zrobić, aby powstrzymać żebraków, to dać im pokaz siły, której nie użyjemy jednak, dopóki się nas do tego nie zmusi. Wobec powyższego decyzją Rady Azylu do wszystkich najważniejszych sieci ziemskich zostanie przekazany następujący pokaz, który zostanie nałożony na ich własne programy.
Caroline Renleigh wpisała na swojej konsolecie kilka kodów. Will Sandaleros przez odrębną linię połączył się z siłami wewnętrznego bezpieczeństwa Azylu. Z połączenia tego tak rzadko korzystano, że większość mieszkańców w ogóle zapomniała o jego istnieniu, co dało Willowi wolną rękę i pozwoliło należycie je rozbudować. Każdy terminal w Azylu i na Ziemi przełączył się na jedną z pięciu poważniejszych sieci Wołów, w których ukazał się obraz niszczejącego środowiska, odkupionego przez Azyl od Japonii — stacji orbitalnej Kagura.
Na de obrazu zabrzmiał głos Jennifer Sharifi:
— Mówi do was Rada Azylu. Rząd Stanów Zjednoczonych zapowiedział na jutro rano inwazję na Azyl, którą ma zamiar przeprowadzić pod płaszczykiem tak zwanej pokojowej delegacji. Ale tam, gdzie istnieje fizyczny i ekonomiczny wyzysk, nie może być mowy o prawdziwym pokoju. Jesteśmy ludźmi miłującymi pokój i chcemy, aby pozostawiono nas w spokoju. Jeśli Stany Zjednoczone nie uszanują tego życzenia, będzie to oznaczało, że przypuściły pierwszy atak. A my nie pozwolimy na to, by ktokolwiek zaatakował Azyl. Aby odwieść rząd od planowanego ataku i pokazać, do jakiej ostateczności jesteśmy gotowi się posunąć w obronie naszego domu, przedstawiamy następujący pokaz. Prasa w Stanach Zjednoczonych snuła rozległe spekulacje na temat broni, jakiej mógłby użyć Azyl w swojej obronie. Nie chcemy pozostawić tej kwestii niczyim spekulacjom. Nie chcemy, aby nasza secesja od Stanów Zjednoczonych nosiła piętno przemilczania istotnych informacji. Chcemy za wszelką cenę uniknąć wojny i w tym właśnie celu pokazujemy, jak straszliwe ta wojna mogłaby mieć skutki.
Rzuciła okiem na ekran jednego z monitorów i podjęła zdecydowanie:
— Oto stacja orbitalna Kagura, stanowiąca w tej chwili własność Azylu. Nie ma na niej żadnych ludzi. Pozostała jedynie fauna: zwierzęta hodowlane, owady używane do zapylania, ptaki i gady trzymane dla zachowania równowagi biologicznej i różnego rodzaju gryzonie.
Wszystkie holoprojektory i monitory pokazywały teraz wnętrze stacji orbitalnej Kagura — najpierw szeroką panoramę, a potem zbliżenia pasących się kozokrów i bizobydła. Japończycy stosowali mniej restrykcji wobec inżynierii genetycznej niż Amerykanie, zatem ich bydło rzeźne było potężniejsze, powolniejsze, bardziej soczyste, ukontentowane i głupie. Robokamery pokazały następnie przelatującego ptaka, potem czmychającego z liścia owada.
— Na tej stacji ukryto pojedynczą paczkę zawierającą organizmy wyhodowane przez inżynierów genetycznych Azylu. Organizm ten jest roznoszony przez wiatr. Jego kod genetyczny zawiera wbudowany nakaz autodestrukcji po upływie siedemdziesięciu dwóch godzin od momentu wypuszczenia. Organizm ten zostanie teraz wypuszczony z pojemnika za pomocą aparatury zdalnego sterowania, mieszczącej się w Azylu.
Na obrazie stacji nic nie uległo zmianie. Sztuczna bryza poruszała liśćmi jakichś roślin. Wielka rzeźna, bizokrowa, która żuła je powoli, wywróciła oczyma, po czym bolesnym stęknięciem zwaliła się na ziemię.
Z nieba spadały ptaki. Cichło brzęczenie owadów. W ciągu dwóch minut ustał wszelki ruch z wyjątkiem drżenia liści, poruszanych śmiercionośną bryzą.
— Stacja orbitalna Kagura pozostaje otwarta dla wszelkich ekspedycji naukowych, które pragną zbadać to zjawisko — powiedziała cicho Jennifer. — Jeżeli zdecydujecie się wylądować tam przed upływem siedemdziesięciu ośmiu godzin, włóżcie pełne stroje ochronne i stosujcie jak najdalej posuniętą ostrożność. Radzimy jednak poczekać, aż upłynie ten termin. Wiele podobnych pojemników ukryto w najróżniejszych miejscach Nowego Jorku, Waszyngtonu, Chicago i Los Angeles. Odstąpcie od zamiaru wysyłania delegacji do Azylu, nie próbujcie także do nas strzelać. Jeśli to zrobicie, uznamy, że mamy prawo zastosować środki odwetowe. Odwet przyjmie formę, jakiej właśnie byliście świadkami. My, mieszkańcy Azylu, pozostawiamy was z myślą, którą wypowiedział kiedyś jeden z waszych mężów stanu, Thomas Paine: „Walczymy nie po to, by narzucić niewolę, lecz żeby uwolnić nasz kraj i żeby znalazło się w nim miejsce dla wszystkich uczciwych ludzi”.
Caroline Renleigh zakończyła przekaz.
Ekrany natychmiast wypełniły się scenami z tego, co działo się wewnątrz Azylu. Strumienie ludzi płynęły w stronę centralnego parku, gdzie zwykle wygłaszano przemowy z okazji Dnia Pamięci. Trawy nie pokrywały dziś żadne siatki ochronne i Jennifer, śledząca z uwagą każdy ruch, uznała za dobry znak fakt, że nikt nie podeptał żadnych roślin. Jej ludzie byli rozgniewani, ale nie destrukcyjni. Przenosiła wzrok z twarzy na twarz, klasyfikując widniejący na nich gniew.
Nikomu w całym Azylu nie powiedziano wcześniej ani słowa o stacji Kagura — poza członkami Rady, którzy przegłosowali ten projekt, starannie dobranymi studentami, którzy rozmieścili pojemniki na Ziemi i równie starannie dobranymi członkami oddziałów bezpieczeństwa Willa Sandalerosa. Utrzymanie tajemnicy kosztowało Jennifer wiele wysiłku. Członkowie Rady, bezgranicznie oddani swej społeczności, chcieli przedyskutować kwestię tej broni ze swoimi wyborcami. Jennifer przypomniała im wtedy swój własny proces, kiedy to ktoś spośród mieszkańców starego Azylu w okręgu Cattaraugus, ktoś, kogo do tej pory nie udało się zidentyfikować, wysłał do Leishy Camden kopię Ślubowania Lojalności, zanim jeszcze Rada zdecydowała się ją ogłosić. To może się przecież powtórzyć. A Richard Keller — tu Najla zapatrzyła się z determinacją w okno, a Ricky w czubki swych butów — przekazał informacje o ich działaniach Leishy Camden, sprowadzając na wszystkich duże zagrożenie. To również może się powtórzyć. Koniec końców Rada zgodziła się utrzymać rzecz w tajemnicy.
— Azyl to nie machina wojenna! — krzyknął ktoś na ekranie. To Douglas Wagner, jeden z założycieli Azylu, w młodości aktywista ruchów pacyfistycznych. Miał wyjątkowe zdolności organizacyjne, mógł być potężnym przeciwnikiem.
— Odizoluję go, a później porozmawiam z nim osobiście — oświadczył Will.
— Zdejmij go po cichu — odrzekła Jennifer tak, by nie słyszał jej nikt prócz Willa, starając się jednocześnie kontrolować wszystkie ekrany. — Nie twórz zbiegowiska.
— Należało nam powiedzieć! — krzyknęła jakaś kobieta. — Czym Azyl różni się od społeczeństw żebraczych, jeśli decyzje podejmuje się za naszymi plecami, bez naszej wiedzy i przyzwolenia! Nie jesteśmy poddanymi, nie jesteśmy też mordercami! Nie tak miał wyglądać ten cały plan uzyskiwania niepodległości, o którym nam mówiono!
Wokół kobiety zbierał się tłumek.
— Ja ją znam — odezwała się radna Barcheski. — Will, każ ją tutaj przyprowadzić. Porozmawiam z nią.
— W sektorze B spokój, Will — meldował ktoś z ekranu linii służb bezpieczeństwa. — Ludzie wyraźnie zgadzają się z tym, że demonstracja była konieczna, choć niesmaczna.
— To dobrze — odpowiedział Will.
— Idą — rzucił radny Dey.
Do nieprzejrzystej tym razem kopuły Rady zbliżała się zdecydowanym krokiem grupa obywateli. Nadzorująca budynek kamera pokazała, jak usiłują otworzyć drzwi, po sekundzie próbują jeszcze raz, wreszcie zdają sobie sprawę, że drzwi są zaryglowane. Głos z komputera oznajmił gładko:
— Rada chętnie wysłucha wszystkich waszych opinii na temat kontrowersyjnej demonstracji sił Azylu, lecz w tej chwili musimy skoncentrować się raczej na reakcjach z Ziemi. Proszę wrócić nieco później.
Bezsenni spojrzeli po sobie: upokorzenie, rezygnacja, gniew i strach. Jennifer uważnie studiowała ich twarze.
Po dziesięciu minutach głośnych protestów odeszli.
Zaczęły się przekazy z Ziemi.
— …bezprecedensowa terrorystyczna groźba z rejonu, który od dawna uznawany był przez wielu nie tylko za nielojalny, ale i niebezpieczny…
— …niebezpieczny wybuch paniki w czterech miastach, gdzie rzekomo rozmieszczono pojemniki ze śmiercionośnym wirusem, chociaż władze oficjalnie…
— …błąd wierząc, że tylko dlatego, iż wysunięto pod naszym adresem groźbę, istnieje rzeczywista możliwość jej spełnienia. Nasz amerykański ekspert z dziedziny inżynierii genetycznej, doktor Stanley Kassenbaum, przybył do naszego studia, aby…
— Panie i panowie, oto prezydent Stanów Zjednoczonych!
Sieci informacyjne Wołów działały błyskawicznie. Jennifer musiała im to przyznać. Zastanawiała się, czy inne sieci nadal będą ciągnąć swoje głupkowate żarty z Oregonem.
Prezydent Meyerhoff rozpoczął przemowę swoim powolnym, głębokim, uspokajającym głosem:
— Moi współrodacy, Amerykanie. Jak większości z was wiadomo, Stany Zjednoczone otrzymały właśnie terrorystyczną pogróżkę ze strony stacji orbitalnej Azyl. Twierdzą oni, że są w stanie poważnie zagrozić czterem naszym głównym miastom za pomocą nielegalnego genomodyfikowanego wirusa. Grożą, że jeśli planowana na jutro wizyta delegacji federalnej dojdzie do skutku, uwolnią wirus. Sytuacji tej nie wolno nam tolerować z kilku przyczyn. Długofalowa polityka Stanów Zjednoczonych zakazuje nam negocjacji z terrorystami, bez względu na okoliczności. Z drugiej zaś strony absolutny priorytet ma bezpieczeństwo i dobro naszych obywateli. I nie podlega to żadnej dyskusji. Mieszkańcom Nowego Jorku i Chicago, Waszyngtonu i Los Angeles mogę powiedzieć tylko tyle: bez paniki. Nie opuszczajcie swoich domów. Stany Zjednoczone nie dopuszczą do tego, aby ktoś zagroził waszemu bezpieczeństwu. Podczas gdy ja mówię do was, doświadczone zespoły ekspertów od broni biologicznej zapewniają bezpieczeństwo naszym miastom. Podczas gdy ja mówię do was, inni poświęcają całą swoją uwagę sprawie tej niedopuszczalnej i tchórzliwej groźby. I powtarzam: najlepsze, co można zrobić, to pozostać w domach…
Sieci informacyjne pokazywały nieprzerwanie obrazy ludzi za wszelką cenę próbujących opuścić Waszyngton, Chicago, Nowy Jork i Los Angeles. Powietrze pełne było helikopterów, pojazdy szynowe utknęły, samochody zatkały wszystkie trasy wylotowe.
Przekaz z Białego Domu wcale nie wyjaśnił, czy delegacja rządowa spróbuje jutro wylądować w Azylu.
— Nie chcą zamknąć sobie żadnej z możliwości — skomentował ponuro radny Dey. — To błąd.
— To przecież Śpiący — odrzekł z pogardą radny Aleone, ale oddech miał wyraźnie przyśpieszony.
W godzinę po pokazie na stacji Kagura Azyl otrzymał przekaz z Białego Domu, nakazujący natychmiastowe oddanie wszelkiej nielegalnej broni, w tym i rzekomej, przestępczo wyprodukowanej broni biologicznej. W odpowiedzi Azyl przesiał cytat z Patricka Henriego, który znany był nawet niektórym Amatorom Życia: „Dajcie nam wolność albo…”
W dwie godziny po pokazie Azyl posłał kolejny wielokanałowy konwencjonalny przekaz na Ziemię, tym razem wyłącznie audio. Obwieszczano w nim, że pojemniki z genomodyfikowanym wirusem zostały rozmieszczone nie w Waszyngtonie, Nowym Jorku i Los Angeles, a w Waszyngtonie, Dallas, Nowym Orleanie i St. Louis.
Strumienie ludzi popłynęły z St. Louis, w Nowym Orleanie wybuchły zamieszki. Jednocześnie wcale nie ustała ewakuacja z Chicago, Nowego Jorku i Los Angeles.
Jakaś histeryczka w Atalancie doniosła, że nagle zdechły wszystkie gołębie na jej tarasie. Ludzie zaczęli opuszczać Atalantę, a z budynku obrony cywilnej wypadła drużyna mężczyzn w kombinezonach ochronnych. Odkryli, że gołębie zjadły trutkę na szczury, ale w tym czasie sieci pełne już były doniesień o martwym bydle w okolicach Fort Worth.
Jennifer przysunęła się do ekranu.
— Nie umieją planować. Nie potrafią koordynować działań. Nie potrafią nawet myśleć.
Protesty wewnątrz Azylu osiągnęły punkt krytyczny i stopniowo opadły. Wszyscy spontaniczni liderzy albo utknęli w dyskusjach z poszczególnymi radnymi, albo zostali odizolowani w budynku przygotowanym cichcem przez służby bezpieczeństwa Sandalerosa, albo zajęli się zbieraniem podpisów na petycjach, które w Azylu były zwyczajową formą okazywania protestu. I jak dotąd — wystarczającą.
— Żebracy zupełnie nie potrafią planować — powtórzyła Jennifer. — Nawet wtedy, kiedy w grę wchodzi ich najlepiej pojmowany interes.
Will Sandaleros obdarzył ją uśmiechem.
— Leisho — zagadnęła nieśmiało Stella — czy nie sądzisz, że powinniśmy coś przedsięwziąć w… w kwestii bezpieczeństwa?
Leisha nie odpowiedziała. Siedziała przed trzema ekranami, z których każdy włączony był na inny kanał. Siedziała spokojnie, bez wewnętrznego napięcia, lecz w tak głębokim bezruchu, że nawet nieśmiałość Stelli (nieśmiała Stella!) nie mogła się przezeń przebić.
— Powinienem był o tym pomyśleć! — włączył się Jordan. — Nie przypuszczałem… Chciałem powiedzieć, że od tak dawna nie było nienawiści wobec Bezsennych… Stello, kogo tu mamy w tym tygodniu? Może powinniśmy ustalić rotacyjną straż, to znaczy na wypadek, gdyby okazała się potrzebna…
— Wokół posiadłości rozciąga się pole Y szóstej klasy, patrolowane dodatkowo przez trzech uzbrojonych strażników — odezwał się Dan. A ponieważ Stella i Jordan wytrzeszczyli na niego oczy, dodał: — Od dzisiejszego ranka. Przepraszam, że nic wam nie powiedziałem. Miałem nadzieję, że się mylę i że Azyl się nie odważy.
— A skąd w ogóle mogłeś wiedzieć, na co ma się odważać? — warknęła Stella, której wróciła zwykła obcesowość.
— Nie ja, Kevin Baker. To on się domyślił.
— On rzeczywiście mógł się domyślić — fuknęła Stella.
— Dziękuję ci, Dan — powiedział Jordan, a Stella wykazała na tyle przyzwoitości, żeby się lekko zawstydzić. Leisha zaś nie odezwała się ani słowem.
— Nie mamy wyboru — oświadczyła Miri.
Ośmioro Superbystrych tłoczyło się w pracowni Raoula — wszyscy, którzy popędzili w to samo miejsce, kiedy trzasnęła w nich jak meteor zapowiedź demonstracji na Kagurze. Kilkoro innych pognało do pracowni Miri, przemykając pomiędzy protestującymi a strażnikami w mundurach (Od kiedy to strażnicy w Azylu noszą mundury?!). Inni pobiegli do Nikosa. Przez wszystkie kanały audio płynął oficjalny rozkaz „Proszę pozostać w budynkach!” (Od kiedy to na Azylu stosuje się oficjalne rozkazy?!) Dzieci uruchomiły połączenie między tymi trzema budynkami.
Wszystkie normalne linie w Azylu milczały jak zaklęte.
Miri rzuciła okiem na Terry’ego Mwakambe, na sekundę zanim wybuchnął stekiem przekleństw, jakich Miri nie słyszała nigdy przedtem. Jakaś nieporuszona cząstka jej umysłu, która nie wirowała akurat w plątaninie chaotycznych sznurów, podpowiedziała, że kombinacje przekleństw muszą mieć dla Terry’ego jakiś związek z progresją arytmetyczną, skoro przychodzą mu tak łatwo i naturalnie.
Natychmiast uruchomił tajną sieć komunikacyjną, którą Superbystrzy przez dwa miesiące wprogramowywali pracowicie w każdą funkcję Azylu, komputerowy gabinet cieni systemu zarządzania stacją, tak znakomicie utajniony, że nie mógł być wykryty przez ten właściwy.
— Nikos, jesteś tam? Kto jest z tobą? Na linii pojawiła się twarz Nikosa.
— Diane, Christy, James i Toshio.
— Gdzie Jonathan?
— Ze mną — wszedł na linię głos Marka. — Miri, to się naprawdę stało. Oni to zrobili.
— A co my teraz zrobimy? — zapytała Christy. Ramieniem mocno obejmowała płaczącą Ludie, jedenastolatkę.
— Nic nie możemy zrobić — odparł Nikos. — To nie nasza ugoda. Nie chcą skrzywdzić żadnego Superbystrego, próbują tylko dla dobra nas wszystkich zdobyć wolność dla Azylu.
— A tymczasem zabiją nas wszystkich! — krzyknął Raoul. — Albo zabiją setki tysięcy ludzi w naszym imieniu. Tak czy inaczej, jakaś krzywda spotka nas z pewnością!
— To sprawa obrony granic Azylu — sprzeczał się Nikos. — Nie chodzi o żadnego z Żebraków.
— To zdrada — oświadczył zimno Allen. — I dotyczy nie tylko nas. Strażnicy w mundurach, zakaz opuszczania budynków, wyłączenie połączeń komunikacyjnych… Przecież tam na zewnątrz aresztuje się ludzi! Sam widziałem, jak strażnik wlókł Douglasa Wagnera do jakiegoś budynku. Za zbrodnię odmiennych poglądów! A czym się to różni od zabicia Tony’ego za to, że stał się inny? Rada zdradziła wszystkich obywateli Azylu, nie wyłączając nas. Ale inni nie mogą nic na to poradzić, a my możemy!
— To są nasi rodzice… — szepnęła Diane, a Miri usłyszała w jej głosie wszystkie sznury jej myśli.
Miri włączyła się do rozmowy tak zdecydowanie, jak tylko mogła:
— Najpierw musimy uzyskać połączenie ze wszystkimi Żebrakami, gdziekolwiek teraz są. Nie widzę nigdzie Petera — czy ktoś wie, gdzie on jest? Terry, znajdź go i połącz się, chyba że są z nim Normalni. Przedyskutujemy tę sytuację. Dogłębnie. Wszyscy się wypowiedzą. A potem podejmiemy zbiorową decyzję.
Dla naszego dobra — dodała w duchu. Ale nie powiedziała tego głośno.
Trzy godziny po pokazie na stacji Kagura Azyl przesłał do Stanów Zjednoczonych wiadomość, że te same urządzenia do zdalnego sterowania, które mogą odbezpieczyć pojemniki i uwolnić wirusa w głównych miastach Ameryki, mogą także zniszczyć go całkowicie jeszcze przed uwolnieniem. Azyl uczyni to chętnie pod warunkiem, że Kongres uzna niezależność Azylu, a jego mieszkańcom przyzna status równych innym niepodległym narodom.
Owe inne narody zaś zajęły dość zróżnicowane stanowiska. Te najbardziej związane ze Stanami Zjednoczonymi wydały oficjalne komunikaty, w których potępiły „buntowników” za ich terrorystyczne akty, lecz odmówiły nałożenia embarga handlowego. Biały Dom nie naciskał w tej kwestii. Zagraniczni komentatorzy podkreślali, z różnym stopniem otwartości, że naciski ze strony Białego Domu mogłyby doprowadzić do ujawnienia faktu, iż większość sojuszników Stanów Zjednoczonych jest zależna od międzynarodowej finansjery i badań genetycznych kontrolowanych z Azylu.
Te z krajów, które nie były akurat sojusznikami USA, wydały oświadczenia, w których potępiały obie strony uznając je za moralnych barbarzyńców bez szacunku nawet dla własnych praw i obywateli — stara śpiewka, która już dawno przestała budzić czyjekolwiek zainteresowanie. Tylko Włochy, po raz kolejny socjalistyczny, zdobyli się na oryginalne stanowisko. Oświadczyła mianowicie, że Bezsenni są nowymi przywódcami w walce o wyzwolenie klasy robotniczej, uciskanej przez rządy amerykańskich mediów, i że Azyl powiedzie świat w nową erę odpowiedzialnego użytkowania sieci informacyjnych dla dobra mas pracujących.
W kierunku Kagury wyleciał wahadłowiec wiozący międzynarodową grupę badaczy. Natychmiast demonstranci w Stanach poczęli wrzeszczeć, że nie wolno pozwolić im wrócić na Ziemię.
Jakiś Bezsenny żyjący samotnie w Nowym Jorku, niegroźny, nieduży mężczyzna, który przez pięćdziesiąt lat unikał kontaktu z innymi Bezsennymi, został wywleczony ze swego mieszkania i zatłuczony na śmierć.
Azyl wysłał Stanom Zjednoczonym kolejny komunikat:
Żaden człowiek nie jest na tyle lepszy od drugiego, by móc nim rządzić bez jego zgody. A. Lincoln.
— To było do ciebie — rzuciła ze złością Stella. — Cytat z Lincolna; to nie ta wojna. Oni podszywają się pod wojnę o niepodległość, nie pod secesyjną. Jennifer wsadziła tu tego Lincolna tylko dlatego, że ty jesteś linkolnologiem!
Leisha milczała.
— Gdybyśmy przejęli stację bez ostrzeżenia, byłoby to tak samo, jak gdyby Azyl bez ostrzeżenia wypuścił na Ziemi wirus — powiedział Nikos. Wysłał swój sznurowy program do wszystkich trzech budynków, w których zgromadzili się pozostali Bezsenni. Konstrukcja ta była dość zaskakująca jak na Nikosa, który myślał zwykle śmiałymi sznurami z wyraźnie zaznaczonymi powiązaniami. Te zaś sznury odznaczały się delikatną równowagą: równoważyły starannie etykę, historię i solidarność wobec społeczności — wartości przeciwstawne, a tak równorzędne, że cała konstrukcja nabrała dziwnej kruchości od panujących w niej wewnętrznych napięć. Wyglądała niemal tak, jakby była tworem Allena, nie Nikosa. Miri przestudiowała ją uważnie. Spodobała jej się pełna napięcia subtelność.
Oznaczało to, że Nikos nie będzie się jej aż tak mocno przeciwstawiał.
— A gdybyśmy tak dali im ostrzeżenie? — odezwała się Christy.
Pomysł ten wypłynął jakąś godzinę temu, ale konstrukcja Christy zawierała w sobie zupełnie nowe elementy, zaczerpnięte z uzasadnień militarnych: uderzenie wstępne kontra jasno określone alternatywy. Brzemię winy przed sądem wojennym zrównoważone przez opcje poszukiwania rozwiązań pokojowych. Znaczenie wysiłków moralnych wobec ogólnie rozpowszechnionej permisywności. Pearl Harbour. Ojczyzna dla Izraelitów. Hiroszima. Generał William Tecumseh Sherman. Kryzys paragwajski. Sznury myśli Superbystrych rzadko zawierały w sobie elementy historii wojen. Miri była zaskoczona, że pamięć Christy posegregowała je na tyle dobrze, że mogła budować na nich konstrukcje myślowe.
— Taaaaa — wycedził Nikos. — Taaaa…
Ludie, ledwie jedenastoletnia, wykrzyknęła:
— Nie mogłabym grozić mojej mamie! Nawet niebezpośrednio!
Ja tam bym mogła, pomyślała Miri, przyglądając się kolejno Nikosowi, Christy, Allenowi i nieprzewidywalnemu Terry’emu.
— Taaaa — powtórzył Nikos. — A gdyby tak…
Sznury prawdopodobieństw snuły się, wiły i splatały.
— Will, kolejna grupa obywateli żąda wpuszczenia do kopuły Rady — poinformowała radna Renleigh. Sandaleros obrócił się gwałtownie.
— Jak udało im się dostać aż tutaj pomimo zakazu opuszczania budynków?
— Jak? — powtórzyła radna Barcheski z pewnym niesmakiem; wśród radnych zaczęły pojawiać się tarcia. — Na piechotę. Jak myślisz, ilu mamy na zewnątrz ludzi, żeby wyegzekwować posłuszeństwo? I jak myślisz, jak bardzo nasi obywatele boją się tych kilku, których mamy?
— Nikt nie chce, żeby nasi ludzie czegokolwiek się obawiali — odpowiedziała spokojnie Jennifer.
— No i się nie obawiają — odrzekła Barbara Barcheski. — Żądają, żeby ich wpuszczono i chcą z tobą rozmawiać.
— Nie — odparł Sandaleros. — Kiedy będzie po wszystkim, kiedy uniezależnimy się od Ziemi, wtedy będziemy rozmawiać.
— Kiedy już nikogo nie będzie obchodziło, w jaki sposób to uzyskaliście — odezwał się Ricky Sharifi, po raz pierwszy od trzech godzin.
— Mają ze sobą Hanka Kimballa. Pracowaliśmy razem przy systemach. Pole zabezpieczające wokół kopuły Rady może nie wytrzymać — zdenerwowała się Caroline Renleigh.
Cassie Blumenthal podniosła głowę znad terminalu.
— Wytrzyma.
Po chwili protestujący rozeszli się.
— Jennifer — odezwał się John Wong — kanał czwarty agituje ostro za wysłaniem jednego operacyjnego uderzenia nuklearnego, które zmiotłoby Azyl i nasze „rzekome detonatory” jednym, czystym pociągnięciem.
— Nie zrobią tego. Stany Zjednoczone? Niemożliwe — odparła Jennifer.
— Zakładasz, że poczucie przyzwoitości żebraków wygra dla ciebie tę wojnę — ponownie odezwał się Ricky.
— Sądzę, Ricky — rzuciła Jennifer opanowanym tonem — że gdybyś pamiętał wydarzenia, które pamiętam ja i Will, nie opowiadałbyś mi tu o poczuciu przyzwoitości u żebraków. Sądzę także, że swoje opinie mógłbyś na przyszłość zachować dla siebie.
Richard Keller wszedł do pokoju z holowizją tak cicho, że reszta z początku nie zdawała sobie sprawy z jego obecności. Stanął za Stellą i Jordanem, daleko z tyłu, przy samej ścianie. Nad gęstą brodą połyskiwały ocienione brwiami oczy. Pierwszy zauważył go Dan. Nigdy za nim nie przepadał, wydawało mu się, że Richard jakoś się poddał, wycofał, choć nie potrafiłby powiedzieć, od czego była to ucieczka. W końcu przecież ożenił się ponownie, miał jeszcze jedno dziecko, podróżował po całym świecie, uczył się i pracował. Z drugiej strony Leisha, która nie miała nawet tego. A mimo to Danowi wydawało się, że poddał się Richard, a nie otoczona pustynią Leisha.
To bez sensu. Jeszcze przez chwilę mocował się z abstrakcjami, a potem, jak zwykle, dał sobie spokój z ubieraniem odczuć w słowa. Pozwolił natomiast, by przez jego myśli zaczęły prześlizgiwać się chłodne kształty, które były i nie były Leishą i Richardem.
Richard garbił się przy ścianie, wsłuchany w ostre głosy prezenterów, wrzaskliwie domagających się śmierci jego własnych dzieci, których nie widział już od czterdziestu lat.
Jeśli rząd wysadzi Azyl, Richard nadal będzie miał Adę i Seana, pomyślał nieoczekiwanie Dan. A gdyby Sean zginął, powiedzmy, w wypadku, to czy Richard będzie miał kolejne dziecko z Adą albo z kimś innym? Tak. A kiedy i to dziecko umrze, Richard zastąpi je kolejnym. Tak właśnie zrobi.
Dan zaczynał rozumieć, z czego właściwie Richard, w przeciwieństwie do Leishy, zrezygnował.
— Mówi prezydent Stanów Zjednoczonych. Zwracam się do Korporacji Azylu.
Ekran wypełniła twarz Meyerhoffa, znacznie większa niż w rzeczywistości.
To typowe dla Śpiących — pomyślała Jennifer. — Powiększają obrazy łudząc się, że tym samym powiększają rzeczywistość.
Wszyscy, którzy znajdowali się w kopule Rady i nie byli zajęci śledzeniem sytuacji wewnętrznej, zebrali się błyskawicznie wokół tego ekranu. Najla zagryzła dolną wargę i postąpiła krok bliżej matki. Paul Aleone zacisnął złożone dłonie.
Było to połączenie dwustronne.
— Mówi Jennifer Sharifi, prezes zarządu Korporacji Azylu i przewodnicząca Rady stacji orbitalnej Azyl. Słyszymy pana, panie prezydencie. Proszę mówić dalej.
— Pani Sharifi, wasze działania stanowią naruszenie kodeksu karnego Stanów Zjednoczonych. Z pewnością jest pani tego świadoma.
— Już nie jesteśmy obywatelami Stanów Zjednoczonych, panie prezydencie.
— Stanowią także naruszenie ugody podpisanej przez kraje należące do ONZ oraz Konwencji Genewskiej.
Jennifer nie odpowiedziała, czekając, aż prezydent zda sobie sprawę, że oto nadał Azylowi status niepodległego państwa. Udało jej się wychwycić ten moment, choć Meyerhoff był na tyle dobry, że opanował się błyskawicznie.
— Proszę przedstawić Kongresowi rezolucję mówiącą o tym, że Azyl jest jednostką niezależną od Stanów Zjednoczonych, a oboje nie będziemy musieli dłużej roztrząsać zaistniałej sytuacji.
— Stany Zjednoczone tego nie zrobią, pani Sharifi. Ani też nie będą się wdawać w negocjacje z terrorystami. Będziemy natomiast ścigać sądownie całą Radę Azylu, każdego z jej członków, w najpełniejszym wymiarze, za zdradę.
— Nie jest żadną zdradą, kiedy ktoś chce uwolnić się spod tyranii. Panie prezydencie, jeśli nie ma mi pan nic nowego do powiedzenia, nie widzę powodu, abyśmy mieli ciągnąć dalej tę rozmowę.
Głos prezydenta przybrał ostrzejsze tony.
— Mam pani do powiedzenia następującą rzecz, pani Sharifi: jutro rano Stany Zjednoczone zaatakują Azyl wszelkimi dostępnymi środkami, jeśli do północy dzisiejszego dnia nie ujawni pani sekretarzowi stanu lokalizacji wszystkich rzekomych pojemników z bronią biologiczną, umieszczonych przez Azyl na terenie Stanów Zjednoczonych.
— Nie zrobi pan tego, panie prezydencie. A wasze konwencjonalne środki detekcji nie zdołają ich zlokalizować. Pojemniki zostały wykonane z takich materiałów i takimi środkami, które w USA są jeszcze nie znane. Prawdą jest natomiast, panie prezydencie…
W tej chwili w kopule Rady zadźwięczały dzwonki alarmów. Cassie podniosła na nią pełen niedowierzania wzrok. Ktoś złamał kod pola Y. Will Sandaleros rzucił się rozjaśniać okna, lecz zanim zdołał to uczynić, drzwi do kopuły Rady otwarły się i do środka wkroczyła Miranda Sharifi na czele długiego szeregu Superdzieci.
— …że w tej chwili nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia — zakończyła szybko Jennifer. Widziała, jak wyraz twarzy prezydenta zmienia się nieznacznie na głos dzwonków alarmowych, które słyszał przecież doskonale. Cassie Blumenthal szybko powyłączała wszystkie przekazy z i na Ziemię.
Superbystrzy nadal wlewali się strumieniem do sali obrad. Było ich dwadzieścioro siedmioro.
— Co wy tu robicie? Idźcie do domu! — rzucił szorstko Will Sandaleros.
— Nie — sprzeciwiła się Miri.
Kilkoro dorosłych wymieniło spojrzenia — jeszcze nie przywykli do tego, że dzieci już się nie jąkają i nie podrygują. Wydawały się przez to nie mniej, a bardziej obce.
— Miranda, do domu! — zagrzmiała Hermione.
Miri nie zaszczyciła jej ani jednym spojrzeniem. Jennifer przemieściła się zwinnie, żeby wziąć na swoje barki całą tę sytuację, która przecież nie może wymknąć się spod kontroli. Po prostu nie może.
— Mirando, co ty tutaj robisz? Wiesz z pewnością, że to zarówno niewłaściwe, jak i niebezpieczne zachowanie.
— To przez ciebie zrobiło się niebezpiecznie — odparła Miri, a Jennifer przeraziła się w duchu, patrząc w oczy tego dziecka. Nie pozwoliła jednak, żeby coś z tego przerażenia przedostało się na zewnątrz.
— Mirando, albo natychmiast wyjdziecie stąd sami, albo zostaniecie wyprowadzeni przez straże. To jest sztab wojenny, a nie klasa szkolna. Cokolwiek masz do powiedzenia Radzie Azylu, możesz z tym poczekać, aż minie kryzys.
— Nie mogę — odparła Miri — bo to dotyczy właśnie kryzysu. Zagroziłaś Stanom Zjednoczonym bez zgody innych mieszkańców Azylu. Przekonałaś do tego resztę Rady, zastraszyłaś ich lub przekupiłaś…
— Usunąć stąd te dzieci — rzuciła Jennifer do Willa.
Do i tak już zatłoczonej sali zaczęli zbiegać się strażnicy w swych obco wyglądających mundurach. Jakaś kobieta złapała Miri za ramiona.
— Nie róbcie tego — powiedział bardzo głośno Nikos. — Opanowaliśmy wszystkie systemy Azylu: podtrzymywanie życia, obronę, komunikację — wszystko. Ukryliśmy w nich programy, których w żaden sposób nie jesteście w stanie zrozumieć.
— Tak właśnie jak Śpiący nie są w stanie zrozumieć waszych wirusów — dorzuciła Miri.
Kobieta, która trzymała Miri za ramiona, rozejrzała się oszołomiona. Doktor Toliveri wykrzyknął:
— Ależ to niemożliwe!
— Nie dla nas — odparł Nikos.
Jennifer badała jedną dziecięcą twarz za drugą, a jej umysł pracował na najwyższych obrotach.
— Gdzie jest Terry Mwakambe?
— Tu go nie ma — odrzekł Nikos. Potem zwrócił się do przypiętego do bluzy mikrofonu. — Terry, przejmij kontrolę nad terminalem Cassie Blumenthal. Połącz ją z systemem obrony zewnętrznej Charlesa Stauffera.
Od terminalu Cassie Blumenthal dobiegł jej krótki, zduszony okrzyk. Zaczęła wydawać polecenia swojej konsolecie, potem przeszła na sterowanie ręczne i błyskawicznie zastukała w klawisze. Jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Charles Stauffer skoczył do jej konsolety. Zaczął wpisywać coś, co według oniemiałej Jennifer musiało być kodami nadrzędnymi. Siłą woli zachowała spokojny ton głosu.
— Radny Stauffer?
— Straciliśmy kontrolę. Ale komory pocisków otwierają się… a teraz zamykają.
— Powiedzcie Stanom Zjednoczonym, że zniszczycie pojemniki z wirusem w zamian za nietykalność dla wszystkich mieszkańców Azylu z wyjątkiem członków Rady — nakazała Miri. — Powiedzcie im, że zniszczycie wszystkie te organizmy, podacie ich lokalizację, a także wpuścicie do Azylu inspekcję federalną. Jeśli wy tego nie uczynicie, zrobimy to my.
Robert Dey gwałtownie zaczerpnął powietrza.
— Nie możecie.
— Ależ możemy. Proszę, lepiej w to uwierzcie — odpowiedział mu Allen tonem bezgranicznego przekonania.
— Jesteście tylko dziećmi! — krzyknął ktoś tak ochrypłym głosem, że Jennifer dopiero po chwili zorientowała się, kto to. Hermione.
— Jesteśmy tym, czym nas uczyniliście — powiedziała Miri.
Jennifer wpatrzyła się we własną wnuczkę. To… to dziecko, ta dziewczyna, której nigdy nie opluwano dlatego, że jest Bezsenną… Która nigdy nie była zamykana na klucz przez matkę, oszalałą z zawiści o to, że piękność jej córki nigdy nie przeminie, podczas gdy jej uroda przemija nieubłaganie… Której nigdy nie zamknięto w celi z dala od własnych dzieci… Której nigdy nie zdradził mąż, nienawidzący własnej bezsenności… To rozpieszczone i zepsute dziecko, które dostawało wszystko, czego zapragnęło, chce teraz popsuć szyki jej, Jennifer Sharifi, która siłą własnej woli powołała ten oto Azyl do istnienia. I to dziecko chce zniszczyć wszystko, nad czym Jennifer pracowała, przez co cierpiała i co planowała przez całe swoje życie, poświęcone jej ludziom, poświęcone dobru i niezależności Bezsennych… Nie. Żadna samolubna i do głębi zepsuta dziewczyna nie zniszczy przyszłości jej ludu, przyszłości, o którą Jennifer zawsze walczyła. Którą sama tworzyła. Którą powoływała do życia wolą własnego ducha, błądzącego po bezkresnej, pozbawionej nadziei pustce. O nie.
— Zabrać ich wszystkich — rozkazała strażom. — Odprowadzić do budynku aresztu i zamknąć w strzeżonym i zabezpieczonym pokoju. A najpierw odebrać im każdy najmniejszy drobiazg techniczny, jaki przy sobie mają. — Zawahała się, ale tylko na moment. — U każdego przeprowadzić kontrolę osobistą w poszukiwaniu urządzeń technicznych. Nie pozostawić im nic, nawet najniewinniej wyglądającego skrawka ubrania. Nic.
— Jennifer! Nie możesz tego zrobić! — wykrzyknął Robert Dey. — To przecież nasze — twoje — nasze dzieci!
— Dokonajcie wyboru — odezwała się Miranda. — Czy może już dokonaliście?
Od lat już Jennifer nie zezwalała sobie na odczuwanie nienawiści. Teraz wypłynęła na powierzchnię potężną falą, czarną i lepką, ze wszystkich tych zakątków umysłu, w które nie odważała się zapuszczać. Przez chwilę była tak przerażona, że nie widziała nic przed sobą. Po chwili wszystko przeszło i mogła dokończyć dzieła.
— Znaleźć Terry’ego Mwakambe. Natychmiast. Umieścić go z pozostałymi. Zwróćcie szczególnie baczną uwagę na to, żeby nie miał przy sobie czegokolwiek.
— Jennifer! — wykrzyknął John Wong.
— Ty wiesz, prawda? — Miri zwróciła się teraz bezpośrednio do Jennifer. — Wiesz, jaki jest Terry. Lepszy niż ja, Nikos albo Diane… Albo wydaje ci się, że wiesz. Sądzisz, że nas rozumiesz zupełnie tak samo, jak Śpiący zawsze sądzili, że rozumieją was. Nigdy nie przypisywali wam najprostszych ludzkich cech, prawda? Byliście inni, więc nie należeliście do ich społeczności. Dla nich zawsze byliście symbolem wszelkiego zła — zimni, wiecznie coś knujący i o wiele, wiele lepsi od nich. I wy też uważaliście się za lepszych, wszyscy Bezsenni. To dlatego nazwaliście ich żebrakami. Ale my jesteśmy jeszcze lepsi od was, więc zabiliście jednego z nas, bo wymknął się wam spod kontroli, czy nie tak? A teraz my jesteśmy w stanie robić takie rzeczy, o jakich wam nawet się nie śniło. I kto tu jest teraz żebrakiem, babciu?
A Jennifer odpowiedziała na to głosem, którego sama nie poznawała, ale spokojnie — bardzo spokojnie.
— Rozbierzcie ich od razu. Zabrać im wszystkie urządzenia techniczne, nawet jeśli ich wygląd nic wam nie mówi. I… I odizolować także mojego syna. Razem z nimi.
Ricky Sharifi tylko się uśmiechnął.
Miri zaczęła zdejmować ubranie. Chwila osłupienia i z ust Nikosa padł krótki rozkaz — rozkaz, którego Jennifer nie rozumiała. Czy oni mają swój własny język?! Pozostałe dzieci także zaczęły się rozbierać. Allen Sheffield cisnął swój mały mikrofon na błyszczący blat stołu. Mikrofon szczęknął metalicznie w ciszy, a Allen tylko się uśmiechnął. Nie płakały nawet najmłodsze Superdzieci.
Miri ściągnęła bluzę przez głowę.
— Oddałaś życie swojej społeczności. Ale my, Superbystrzy, już nie jesteśmy jej członkami, prawda? Zabiłaś jedynego spośród nas, który mógł stanowić pomost między naszymi społecznościami, najlepszego i najbardziej wspaniałomyślnego z nas. Zabiłaś go, bo przestał pasować do twojej definicji społeczności. I my też już nie pasujemy. Po pierwsze — my śnimy. Czy wiedziałaś o tym, Jennifer? Śnimy na jawie. Nauczył nas tego Śpiący.
— Nie mogę uzyskać kontroli nad systemem komunikacyjnym — rzuciła Cassie Blumenthal głosem pobrzmiewającym paniką.
— Przestańcie! — zawołał Charles Stauffer. — Dzieci, włóżcie z powrotem ubrania!
— Nie — sprzeciwiła się Miri. — Bo wtedy będziemy wyglądać jak członkowie waszej społeczności, czy nie tak, Jennifer? A już nimi nie jesteśmy. I nigdy nie będziemy.
— Mamy Terry’ego Mwakambe — zabrzmiał z głośnika czyjś głos. — Nie stawia oporu.
— Dla ciebie nie ma znaczenia nawet twoja własna społeczność — mówiła dalej Miri. — Inaczej przystałabyś na naszą propozycję. W ten sposób tylko wy bylibyście sądzeni za zdradę. Żebracy tam na dole zagwarantowaliby reszcie mieszkańców Azylu nietykalność. A teraz wszystkich oskarżą o współudział w zdradzie. Mogłaś ich uchronić, a nie zrobiłaś tego, bo to oznaczałoby, że musisz wyrzec się władzy i mocy orzekania, kto należy do twojej społeczności, a kto nie. Czy nie tak, Jennifer? No cóż, i tak ją utraciłaś. Tego dnia, kiedy zabiłaś Tony’ego.
Miri szarpnięciem zrzuciła szorty. Stała teraz naga, a za nią inni Superbystrzy. Niektóre dziewczynki zakrywały skrzyżowanymi rękami ledwie pączkujące piersi, kilku chłopców zakryło dłońmi genitalia. Ale żadne z nich nie płakało. Wpatrywali się w Jennifer zimnymi, wcale nie dziecięcymi oczyma, jakby coś właśnie przed nimi potwierdziła, jakby myśleli o czymś, o czym nie dane jest jej wiedzieć. Miri stała niezakryta, sutki drobnych piersi sterczały, włosy na jej łonie były ciemne i gęste jak u samej Jennifer. Wielką, zdeformowaną głowę uniosła wysoko. Uśmiechała się.
Ricky wystąpił naprzód, trzymając w ręku swą własną koszulę. Założył ją na plecy Miri i zaciągnął na piersiach, a dziewczynka po raz pierwszy spojrzała na kogoś innego poza Jennifer. Zerknęła na ojca, oblała się bolesnym rumieńcem i szepnęła:
— Dziękuję, tatusiu.
— W kierunku Białego Domu poszedł właśnie przekaz z opóźnionym startem. Mamy tu duplikat. Zawiera dokumentację lokalizacji i procedur neutralizujących dla każdego pojemnika z wirusem, jaki umieściliśmy na terenie Stanów Zjednoczonych — oznajmiła zmęczonym głosem Cassie Blumenthal.
— Nie da się kierować żadnym z systemów obrony zewnętrznej Azylu — dorzucił Charles Stauffer.
— Wyłączono pole zabezpieczające wokół budynku aresztu. Kody nadrzędne nie mogą przywrócić kontroli… — mówiła Caroline Renleigh.
— Wysłano drugi przekaz z opóźnionym startem w kierunku… w kierunku Nowego Meksyku… — jeszcze raz zameldowała Cassie Blumenthal.
Miranda nic już nie mówiła. Zanosiła się płaczem na ramieniu ojca.
LEISHA OGLĄDAŁA RELACJE Z ZAMIESZEK W ATALANCIE na tle martwych gołębi, z zamieszek w Nowym Jorku na tle zablokowanych przez pojazdy dróg wylotowych z miasta, z zamieszek w Waszyngtonie na tle innych zamieszek. Na powrót powyciągano stare sztandary — BOMBKĄ W BEZSENNYCH! — czyżby w jakichś zatęchłych piwnicach przechowywali stare plakaty i transparenty z kryzysu sprzed trzydziestu czy czterdziestu lat? Znów powróciła dawna retoryka, dawne postawy, a nawet — w najbardziej brukowych kanałach Amatorów Życia — te same stare dowcipy. „Co otrzymamy, jeśli skrzyżujemy Bezsennego z bulterierem? Parę szczęk, które nigdy nie popuszczą”. Ten Leisha słyszała, kiedy była jeszcze na studiach w Harvardzie. Sześćdziesiąt siedem lat temu.
— Rozejrzałem się dookoła i zobaczyłem — powiedziała — że nic nowego pod słońcem: że wyścig nie jest dla najszybszych, bitwa dla najmocniejszych, a korzyść dla najbardziej zdolnych…
Jordan i Stella przyglądali się jej z troską w oczach. Niezbyt to ładnie martwić ich pełnymi dramatyzmu wersami. Zwłaszcza po wielogodzinnym milczeniu. Powinna z nimi porozmawiać, wyjaśnić im, co odczuwa…
Czuła się taka zmęczona.
Od ponad siedemdziesięciu lat widziała wciąż to samo, ciągle od nowa, poczynając od Tony’ego Indivino. „Gdybyś szła ulicą w Hiszpanii i stu żebraków poprosiło cię o dolara, a ty byś im nie dała, skoczyliby na ciebie z wściekłością…” Azyl. Prawo, ten iluzoryczny współtwórca ludzkich społeczności. Calvin Hawke. I jeszcze raz Azyl. A ponad tym wszystkim Stany Zjednoczone — bogate, krótkowzroczne, globalnie wspaniałe, ale małostkowe w szczegółach, zawsze, zawsze niechętne, by jednomyślnie oddać hołd rozumowi. Powodzenie, szczęście, łachmaniarski indywidualizm, wiara, piękno, odwaga czy śmiałość, owszem, ale nigdy wyższa inteligencja, bardziej złożona myśl. To nie bezsenność jest prawdziwym źródłem tych wszystkich zamieszek — to myśl i dwie bliźniacze jej konsekwencje: postęp i wyzwanie.
Czy w innych krajach, innych kulturach jest inaczej? Leisha nie miała pojęcia. Przez całe osiemdziesiąt trzy lata swego życia nigdy nie opuściła Stanów na dłużej niż na weekend. Ani też nie miała na to szczególnej ochoty. To chyba dość odosobniona postawa w dobie ekonomii globalnej.
— Zawsze kochałam ten kraj — odezwała się raz jeszcze i natychmiast zdała sobie sprawę, jak musiał zostać odebrany ten pozbawiony związku wybuch sentymentów.
— Leisho, kochanie, czy nie napiłabyś się brandy? Albo herbaty? — zaproponowała Stella.
Wbrew sobie Leisha uśmiechnęła się.
— Powiedziałaś to zupełnie jak Alice.
— A więc…
— Leisho — wtrącił Dan — może to i lepiej, żebyś…
— Leisho Camden! — odezwało się nagle holo.
Zniknęły relacje z Białego Domu, zamieszki w Nowym Jorku, satelitarne zdjęcia Azylu. Zamiast nich projektor wyświetlał postać nieco sztywnej dziewczyny o ciemnych oczach i dużej głowie. Miała na sobie cienką syntetyczną koszulę, szorty i proste klapki, a jej ciemne włosy związane były z tyłu czerwoną wstążką. Richard, o którego obecności Leisha zupełnie zapomniała, wydał z siebie zduszony okrzyk.
— Mówi Miranda Serena Sharifi z Azylu — odezwała się dziewczyna. — Jestem wnuczką Jennifer Sharifi i Richarda Kellera. Kieruję ten przekaz wprost na pani sprzęt w Nowym Meksyku. Nadawany jest poza wszystkimi sieciami komunikacyjnymi Azylu. Nie został także autoryzowany przez Radę Azylu.
Dziewczyna przerwała, a na młodej, poważnej twarzy na krótko zagościło wahanie. Taka poważna twarz — to dziecko wyglądało, jakby nigdy się nie uśmiechało. Ile może mieć lat? Czternaście? Szesnaście? Mówiła z ledwie wyczuwalnym obcym akcentem, jak gdyby w Azylu używano angielskiego trochę inaczej. Leisha postąpiła krok w stronę obrazu.
— Jest tu nas cała grupa. Bezsennych, ale nie tylko. Zostaliśmy genomodyfikowani. Nazywają nas Superbystrymi, a ja jestem najstarsza. Jest nas dwadzieścioro ośmioro w wieku powyżej dziesięciu lat. Różnimy się od dorosłych i inaczej też zostaliśmy potraktowani. Przejęliśmy Azyl, wysłaliśmy waszemu prezydentowi dane o lokalizacji broni biologicznej, zdezaktywowaliśmy systemy obronne Azylu i zakończyliśmy tym samym wojnę o niepodległość.
— O mój Boże — westchnął Jordan. — Dzieci…!
— Jeśli otrzyma pani ten przekaz, oznacza to, że my, Superbystrzy, zostaliśmy uwięzieni przez moją babkę i Radę Azylu, ale nie sądzę, żeby to miało trwać długo. Niemniej nie będziemy już mogli pozostać w Azylu, a nie mamy dokąd się udać. Przeprowadziłam badania na temat pani, Leisho Camden, i pani wychowanka, Dana Arlena. Śniącego na jawie. My, Superbystrzy, wszyscy śnimy na jawie. Stało się to bardzo istotnym składnikiem naszego sposobu myślenia.
Leisha zerknęła na Dana. Wpatrywał się intensywnie w Mirandę Sharifi, a w oczach miał coś takiego, że Leisha natychmiast odwróciła wzrok.
— Nie wiem, co stanie się dalej ani też kiedy to nastąpi — ciągnęła Miranda. — Może Azyl pozwoli nam skorzystać z wahadłowca. Może pośle po nas wasz rząd, a może mogłaby to zrobić pani korporacja. Może kilkoro z młodszych Superbystrych będzie wolało tu pozostać. Ale niektórzy z nas wkrótce mogą potrzebować miejsca, do którego będą mogli się udać po opuszczeniu Azylu, skoro spowodowaliśmy aresztowanie jego Rady, która teraz będzie odpowiadać za zdradę stanu. Potrzebujemy dobrze zabezpieczonego miejsca, gdzie znaleźlibyśmy przyzwoity, dający się zmodyfikować sprzęt i kogoś, kto pomógłby nam się zorientować w waszym systemie prawnym i ekonomicznym. Pani jest prawnikiem, pani Camden. Czy możemy przyjechać do pani?
Miranda zawiesiła głos. Leisha poczuła, że pieką ją oczy.
— Być może będzie z nami — choć tego nie jestem pewna — kilkoro Normalnych. Jednym z nich będzie prawdopodobnie mój ojciec, Richard Sharifi. Nie sądzę, aby była pani w stanie skontaktować się z nami bezpośrednio po tym przekazie, choć nie jestem pewna, jakie są wasze możliwości.
— Z pewnością nie takie jak ich — szepnęła Stella głosem pełnym niedowierzania. Dan rzucił jej rozbawione spojrzenie.
— Dziękuję — zakończyła Miranda trochę niezręcznie. Przestąpiła z nogi na nogę i nieoczekiwanie wydała im się jeszcze młodsza. — Jeśli… Jeśli jest z panią teraz Dan Arlen i jeśli zechce pani przyjąć nas, Superbystrych, do siebie, proszę go poprosić, by na nas zaczekał. Chciałabym… Chciałabym go poznać.
Uśmiechnęła się niespodziewanie, a uśmiech ten tak przepełniony był cynizmem, że Leisha aż się przeraziła. To wcale nie jest takie znowu dziecko.
— Widzi pani — mówiła Miranda. — Przychodzimy do pani jako żebracy. Nie mamy nic do zaoferowania, nic na wymianę. Tylko potrzeby. — Zniknęła, a zamiast niej pojawiła się nagle trójwymiarowa grafika, skomplikowana kula utworzona ze sznurów słów, które tworzyły pętle, krzyżowały się i równoważyły, a każde słowo lub zwrot przedstawiał pewną ideę, która łączyła się z następną, a wszystko to w skali kolorystycznej uwypuklającej akcenty, harmonię i przesłanki znaczeniowe koncepcji, które się wzajemnie podkreślały, przeciwstawiały się lub modyfikowały. Kula wisiała przed nimi przez dłuższą chwilę, obracając się wolno.
— A cóż to jest, u licha?! — wykrzyknęła Stella. Leisha wstała i obeszła kulę dookoła nieco prędzej niż ta się obracała i przestudiowała ją uważnie. Czuła drżenie własnych kolan.
— Wydaje mi się… Wydaje mi się, że to dysputa filozoficzna.
— Aaaaa — jęknął Dan.
Leisha nadal przyglądała się kuli. W zewnętrznej warstwie wyłowiła wzrokiem zieloną frazę: „Dom podzielony — Lincoln”. Z wrażenia usiadła na podłodze.
Stella próbowała uciec w zamęt domowej krzątaniny.
— Jeśli jest ich dwadzieścioro ośmioro i ta liczba może się podwoić, moglibyśmy oddać im zachodnie skrzydło, a Richarda z Adą przenieść do…
— Mnie tu nie będzie — oznajmił cicho Richard.
— Ależ Richardzie! Twój syn…
— To było inne życie.
— Ależ Richardzie… — Twarz Stelli poczerwieniała. Richard w milczeniu wymknął się z pokoju. Po drodze popatrzył tylko na Dana, który odpowiedział mu niewzruszonym spojrzeniem.
Do Leishy zaś nic z tego nie dotarło. Siedziała na podłodze studiując sznurkową kulę Mirandy, dopóki przekaz nie dobiegł końca i obraz nie zniknął. Potem przeniosła wzrok na pozostałą trójkę: Stellę, Jordana i Dana. Stella wzięła głęboki wdech.
— Leisho… Twoja twarz…
— Świat się zmienia — oznajmiła rozpromieniona Leisha, siedząc wciąż po turecku na podłodze. — Zawsze istnieje druga i trzecia szansa. A potem czwarta i piąta.
— No tak, to oczywiste — odpowiedziała jej zdziwiona Stella. — Leisho, wstań, proszę!
— Świat naprawdę się zmienia — powtórzyła Leisha jak mała dziewczynka. — I to nie tylko w stopniu natężenia, ale i pod względem jakości. Nawet dla nas. A jednak. A jednak. A jednak.
Było ich trzydzieścioro sześcioro, przylecieli rządowym samolotem z Waszyngtonu. Cała sprawa trwała o wiele dłużej niż ktokolwiek, poza Leisha, prawniczką, mógł się spodziewać. Dwadzieścioro siedmioro Superbystrych: Miri, Nikos, Allen, Terry, Diane, Christy, Jonathan, Mark, Ludie, Joanna, Toshio, Peter, Sara, James, Raoul, Victoria, Anne, Marty, Bili, Audrey, Alex, Miguel, Brian, Rebecca, Cathy, Victor i Jane. Takie zwyczajnie brzmiące imiona u tak niezwyczajnych ludzi. A z nimi czworo Normalnych Bezsennych dzieci: Joan, Sam, Hako i Androula. I jeszcze pięcioro rodziców, znacznie bardziej spiętych niż ich dzieci. Pomiędzy rodzicami był i Ricky Sharifi.
Ciemne oczy, które w cierpieniu nabierały cierpliwości. Niepewne ruchy, jakby nie był pewien, czy ma prawo stąpać po ziemi. Kiedy Leisha uświadomiła sobie, dlaczego wydaje jej się to takie normalne, aż się skrzywiła. Richard, który teraz prezentował się młodziej od własnego syna, wyglądał dokładnie tak samo wtedy, po procesie Jennifer.
Po pierwszym procesie Jennifer. Teraz wszyscy członkowie Rady Azylu siedzą w więzieniu w Waszyngtonie.
— Czy jest tu mój ojciec? — zapytał Ricky cicho zaraz pierwszego popołudnia.
— Nie. On… On wyjechał, Ricky.
Ricky bez zdziwienia pokiwał głową. Wyglądał tak, jakby tej właśnie odpowiedzi się spodziewał. Może i tak było.
Miranda od razu objęła przywództwo. Kiedy minął już pierwszy zamęt ich przyjazdu — wnoszenie sprzętu, walizek i zabezpieczeń, skomplikowane plany Stelli względem zakwaterowania — Miri przyszła z ojcem do pracowni Leishy.
— Dziękuję, że pozwoliła nam pani tu przyjechać, pani Camden. Chcielibyśmy ustalić jakąś formę komornego, które zaczniemy płacić, jak tylko wasz rząd uwolni nasze aktywa.
— Mów mi Leisha. I jeszcze jedno: teraz to i wasz rząd. Nie trzeba komornego, Miri. Gościmy was tu z radością.
Ciemne oczy Miri badały uważnie jej twarz. Dziwne oczy. I nie, jak wydawało się Leishy, z powodu jakichś swoistych cech fizycznych, ale dlatego, że sprawiały wrażenie, iż widzą coś, czego nie sposób dostrzec innym. Ku swemu niemałemu zaskoczeniu Leisha odkryła, że pomimo całego uwielbienia, jakie natychmiast zaczęła czuć do Miri, wzrok dziewczyny budzi w niej niepokój. Ile potrafi w niej dojrzeć to niezachwiane spojrzenie? Na ile ten mózg — poprawiony, inny, lepszy — potrafi zrozumieć wnętrze jej duszy?
To samo kiedyś musiała czuć Alice w stosunku do Leishy. A Leisha o tym nie miała pojęcia, zupełnie nie zdawała sobie sprawy.
Miri uśmiechnęła się. Ten uśmiech zmienił całkowicie jej twarz, stała się jasna i otwarta.
— Dziękuję, Leisho. To bardzo wspaniałomyślnie z twojej strony. To nawet coś więcej: mam wrażenie, że myślisz o nas jako o swojej społeczności, a za to naprawdę jesteśmy ci wdzięczni. Społeczność to dla nas pojęcie ogromnie ważne. Ale wszyscy jesteśmy zdania, że należy ci płacić. Wiesz, jesteśmy wszyscy jagaistami.
— Wiem — odparła Leisha, zastanawiając się, czy pomiędzy tymi wszystkimi sprawami, które mózg Miri pojmował lepiej, znajduje się też ironia. Mimo wszystko miała dopiero szesnaście lat.
— Czy… Czy jest tu jeszcze Dan Arlen? Czy może wyruszył już w trasę?
— Jeszcze tu jest. Czekał na ciebie.
Miri zarumieniła się.
Oho! — pomyślała Leisha. — Oho!
Posłała po Dana.
Przyjrzał się Miri ze swego wózka z zainteresowaniem i wyciągnął do niej dłoń.
— Witaj, Mirando.
— Chciałabym później porozmawiać z tobą o snach na jawie — odezwała się czerwieniąc się jeszcze bardziej. — O neurochemicznych reakcjach mózgu. Wykonałam kilka badań, może zainteresują cię ich wyniki, to byłoby takie spojrzenie na własną sztukę z naukowego punktu widzenia…
Leisha rozpoznała w pozornie bezsensownej paplaninie dziewczyny to, czym naprawdę była: dar. Ofiarowywała Danowi to, co w jej mniemaniu było najlepszą jej cząstką — swoją pracę.
— Bardzo ci dziękuję — odparł z powagą Dan. Coś zamigotało w jego oczach. — Bardzo jestem ciekaw.
Leisha nie mogła się sobie nadziwić. Zastanawiała się już przedtem, czy nie poczuje lekkiego, ulotnego ukłucia zazdrości, kiedy Dan przerzuci swoje zainteresowanie na Miri — jego gotowość była aż nadto widoczna — ale to, co poczuła w rzeczywistości, nie było bynajmniej ani lekkie, ani ulotne. Ani też nie była to zazdrość. Instynkt opiekuńczy rozgorzał w niej jak płonące leśne poszycie. Jeśli Dan ma zamiar wykorzystać to niezwykłe dziecko, żeby dostać się do Azylu, już ona go załatwi. Kompletnie. Miri zasługiwała na coś lepszego, potrzebowała czegoś lepszego, była lepsza niż…
Miri się uśmiechnęła. Jej dłoń nadal spoczywała w dłoni Dana.
— Odmienił pan nasze życie, panie Arlen. Później panu o tym opowiem.
— Będę rad. I proszę, mów mi Dan.
Oczyma duszy Leisha zobaczyła tamtego brudnego dziesięciolatka o bezwzględnych, zielonych oczach i odpychającym uśmiechu. „Któregoś dnia mam zamiar mieć Azyl na własność”. Zerknęła na Mirandę. Ciemne włosy zakrywały zarumienioną twarz i zniekształconą głowę. Poszycie rozgorzało jeszcze silniej.
— Wydaje mi się — odezwał się Ricky Sharifi — że Miri będzie wkrótce potrzebowała posiłku. Jej metabolizm znacznie różni się od naszego. Poważnie nadszarpniemy twoje zasoby, Leisho. Pozwól nam pokryć koszty. Nie widziałaś jeszcze, co Terry, Nikos i Diane zrobili z twoim sprzętem komunikacyjnym.
Ricky także przyglądał się tym dwojgu. Przeniósł wzrok na Leishę i uśmiechnął się żałośnie. Leisha zrozumiała, że Ricky obawiał się możliwości swej córki tak samo jak ona bała się snów na jawie Dana i, podobnie jak ona z Dana, w skrytości ducha był z niej dumny.
— Szkoda — zwróciła się do niego Leisha — że nie zdążyłeś poznać mojej siostry, Alice. Umarła w zeszłym roku.
Wyglądało na to, że wyciągnął z tego prostego stwierdzenia tyle treści, ile mu nadała.
— Ja też żałuję.
Miri wróciła do kwestii zapłaty.
— Kiedy już wasz — nasz — rząd zadośćuczyni sobie na tyle, by uwolnić nasze aktywa, każde z nas będzie dość bogate według waszych standardów. Miałam zamiar cię zapytać, czy byłabyś zainteresowana doradztwem prawnym przy zakładaniu dla nas korporacji zarejestrowanych w Nowym Meksyku. Większość z nas prowadziła już własne firmy albo badania naukowe, ale według tutejszego prawa jesteśmy niepełnoletni. Będziemy potrzebować specjalnych struktur prawnych, które pozwoliłyby nam prowadzić dalej swoje interesy jako niepełnoletni pracownicy jednostek prawnych, których przedstawicielami byliby dorośli.
— To nigdy nie była moja dziedzina — odparła ostrożnie Leisha. — Ale mogę ci podpowiedzieć, kto mógłby się tym zająć. Kevin Baker.
— Nie. Pracował jako pośrednik dla Azylu.
— Czy zawsze był uczciwy?
— Tak, ale…
— Wobec was też będzie uczciwy.
I chętny. Kevin zawsze chętnie wchodził tam, gdzie widział dobry interes.
— Omówię to z resztą — powiedziała Miri.
Leisha miała już okazję obserwować ją wśród innych Superbystrych. Wymieniali spojrzenia, których znaczenie — Leisha miała pełną tego świadomość — było przed nią na zawsze zamknięte. Całe tomy znaczeń, których nigdy się nie domyśli. A ile z tych niedostępnych jej znaczeń kryło się w tych sznuro-kulach, które dla siebie konstruowali, albo w sznurowych konstrukcjach wewnątrz tych obcych jej umysłów?
W konstrukcjach, które tak niepokojąco przypominały jej kształty ze snów na jawie Dana.
— Ale nawet jeśli skorzystamy z usług Kevina Bakera — ciągnęła Miri — to i tak będziemy potrzebować adwokata. Czy będziesz nas reprezentować?
— Dziękuję za propozycję, ale nie mogę — odparła Leisha. Na razie nie tłumaczyła Miri, dlaczego. Jeszcze nie czas. — Ale mogę ci polecić jakiegoś dobrego prawnika. Na przykład Justine Sutter. To córka mojego bardzo dawnego przyjaciela.
— Śpiąca?!
— Jest świetna — odparła Leisha. — A w końcu tylko to się powinno liczyć, prawda?
— Tak — odrzekła Miri i powtórzyła: — Śpiąca.
— To właściwie byłoby najlepsze rozwiązanie — wtrącił Ricky Sharifi. — Wasi prawnicy będą mieli do czynienia z amerykańskimi prawami własności. Żebrak będzie znał je najlepiej.
— Jeśli masz tu mieszkać, Ricky — oznajmiła Leisha — będziesz musiał przestać używać tego słowa. Przynajmniej w takim znaczeniu.
— Tak. Masz słuszność — zgodził się Ricky po dłuższej chwili. Tak po prostu. Syn Jennifer Sharifi, wychowany w Azylu. A ludzie śmią twierdzić, że pojęli mechanizmy genetyki! Dan odwrócił się do Miri.
— Czy odziedziczysz kiedyś Azyl? — zapytał bez ogródek.
Miri przypatrywała mu się długo. Leisha nie była w stanie się domyślić — ani odrobinę — co działo się w jej głowie.
— Tak — odpowiedziała w końcu z namysłem. — Chociaż nie tak prędko. Może za jakieś sto lat, może więcej. Ale pewnego dnia go odziedziczę.
Dan się nie odezwał.
Jakieś sto lat, może więcej — powtórzyła w myślach Leisha.
Dan i Miri wymienili spojrzenia, których Leisha nijak nie potrafiła zinterpretować. Nie miała też najmniejszego pojęcia, dlaczego Dan w końcu się uśmiechnął.
— Dobre i to — powiedział.
Miri odpowiedziała mu uśmiechem.
LEISHA SIEDZIAŁA NA SWOJEJ ULUBIONEJ PŁASKIEJ skale w cieniu wielkiej topoli. Strumień pod jej stopami całkiem wysechł. Ćwierć mili dalej jego korytem wędrował z twarzą pochyloną ku ziemi jakiś Super. To musi być Joanna — ostatnio zafascynowały ją skamieliny i w związku z tym konstruowała jakiś trójwymiarowy sznur myślowy na temat związków koprolitów i stacji orbitalnych, którego Leisha oczywiście nie zrozumiała. Miri powiedziała, że to poezja i dorzuciła, że zanim zaczęli śnić na jawie, żadne z nich nie budowało poezji. Tak właśnie to ujęła: budować poezję.
Kilka stóp od Leishy jakiś pustynny skoczek wykopywał sobie norkę we wzgórku suchej ziemi. Leisha obserwowała jego krótkie przednie łapki pracujące jak mechaniczny świder i długie tylne odrzucające wykopaną ziemię za siebie. Skoczek odwrócił się nagle i spojrzał prosto na nią. Miał okrągłe uszka i jeszcze okrąglejsze, czarne, wyłupiaste ślepka. Na czubku głowy miał dziwaczny guz — początek raka, jak sądziła Leisha. Zwierzątko powróciło do pracy. Za nim, poza cieniem topoli, pustynia lśniła od dokuczliwego już, czerwcowego upału.
Za plecami, jak doskonale wiedziała, miała innego rodzaju lśnienie. Dziesięć metrów nad posiadłością cząsteczki powietrza przetwarzane były za pomocą nowego pola energii, z którym eksperymentował Terry. Jak twierdził, będzie to przełom w fizyce stosowanej. Kevin Baker prowadził negocjacje z Samsungiem, IBM i Konigiem-Rottslerem w sprawie wybiórczych licencji na niektóre z wynalazków Terry’ego.
Leisha zzuła buty i skarpety. Był to akt umiarkowanie ryzykowny, ponieważ znajdowała się poza terenem wyczyszczonym elektronicznie ze skorpionów. Ale skała, ciepła nawet tu, w cieniu, dawała bosym stopom przyjemne poczucie szorstkości. Nagle przypomniała sobie, jak oglądała swoje stopy owego poranka w sześćdziesiąte siódme urodziny. To dopiero dziwactwo — żeby wspominać akurat coś takiego. Choć właściwie wspomnienie to sprawiło jej przyjemność — dopiero teraz zaczęła zdawać sobie sprawę, ile rzeczy człowiek, nawet Bezsenny, zapomina w wieku osiemdziesięciu trzech lat.
Superbystrzy zapamiętywali wszystko. Zawsze.
Leisha czekała, aż z budynku wypadnie jak burza Miri, żeby zasypać ją oskarżeniami. Wybuch już i tak się opóźniał w stosunku do przewidywań Leishy — Miri musiała siedzieć w pracowni dłużej niż zwykle. A może była z Danem, który przed kilkoma dniami powrócił do domu z wiosennego toumće. W takim razie są raczej w jego pokoju, bo u Miri nie ma łóżka.
Skoczek zniknął we wnętrzu swego wzgórka.
— Leisho!
Odwróciła się. Od strony posiadłości pędziła ku niej jakaś postać w zielonych szortach, wściekle młócąc powietrze rękami i nogami. Osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy…
— Leisho! Dlaczego?!
— Bo tak zadecydowałam, Miri. Bo tego chcę.
— Chcesz? Bronić mojej babki przed oskarżeniem o zdradę? Ty, specjalistka od Abrahama Lincolna?
Leisha wiedziała, że nie jest to żadne non sequitur. W ciągu ostatnich trzech miesięcy dowiedziała się trochę na temat tego, jak myślą Superbystrzy. Nie na tyle, by mogła odtworzyć całą tę złożoną sznurkową strukturę, utkaną z asocjacji, związków przyczynowo-skutkowych i powiązań, wstrząsaną dawkami snów na jawie. A już na pewno nie na tyle, by była w stanie sama jakąś stworzyć. Nie była jedną z nich. Ale przynajmniej była w stanie odtworzyć opuszczone połączenia, kiedy mówiła do niej ta dziewczyna, droższa jej niż ktokolwiek inny po śmierci Alice. A w każdym razie potrafiła je wypełnić, jeśli Miri nie opuściła po drodze zbyt wiele. Tym razem się udało.
— Usiądź, Miri. Chcę ci wyjaśnić, dlaczego podjęłam się obrony Jennifer. Czekałam tu, aż przyjdziesz o to zapytać.
— Postoję!
— Usiądź — powtórzyła Leisha i po chwili Miri usiadła. Niecierpliwie odgarnęła włosy z czoła, spoconego mimo tak krótkiego dystansu i opadła ze złością na skałę Leishy, nie poświęciwszy nawet jednego spojrzenia ewentualnym skorpionom.
Tyle było jeszcze rzeczy na ziemi, których Miri nie nauczyła się wystrzegać.
Leisha starannie przygotowała się do tej rozmowy.
— Miri, twoja babka i ja należymy do specyficznej generacji Amerykanów, do pierwszego pokolenia Bezsennych. To pokolenie miało jeszcze wiele wspólnego z pokoleniem poprzednim, tym, które nas stworzyło. Oba te pokolenia dobrze wiedziały, że nie jest możliwe, by współistniały ze sobą równość — a to po prostu inna nazwa tego, co nazywacie solidarnością wewnątrzspołeczną — i indywidualne dążenie do doskonałości. Kiedy jednostka ma wolny wybór, może zostać albo geniuszem, albo użalającym się nad sobą żebrakiem. Niektórzy przyniosą korzyść sobie i swojej społeczności, inni nie przyniosą korzyści nikomu, a tylko zagrabią, co będą mogli. I równość zanika. Nie można mieć zarazem równości i wolności w dążeniu do indywidualnej doskonałości. Tak więc te dwie generacje wybrały nierówność. Mój ojciec wybrał ją dla mnie. Kenzo Yagai wybrał ją dla amerykańskiej ekonomii. Człowiek o nazwisku Calvin Hawke, o którym nic ci pewnie nie wiadomo…
— Owszem, wiadomo — odparła Miri.
Leisha uśmiechnęła się.
— No jasne. To była głupia uwaga. W każdym razie Hawke wziął stronę tych gorzej urodzonych i próbował nieco nagiąć nasze równanie, a doskonałość niech diabli porwą. Ze wszystkich nas tylko Tony Indivno i twoja babka próbowali stworzyć społeczność, która przykładała równą wagę do solidarności grupowej — równości wszystkich tych, którzy znaleźli się wewnątrz grupy, jak i do zróżnicowanych osiągnięć poszczególnych jej członków. Jennifer się nie powiodło, bo to nie może się udać. A im bardziej jej się nie udawało, tym większą stawała się fanatyczką i tym chętniej winę za swe niepowodzenia przypisywała wszystkim tym, którzy nie byli członkami jej społeczności. I coraz bardziej zawężała to pojęcie. I coraz dalej i dalej odchodziła od jakiejkolwiek równowagi. Ale, jak podejrzewam, sama wiesz na ten temat znacznie więcej ode mnie.
Leisha umilkła na chwilę, ale Miri się nie odezwała.
— Ale nawet jeśli Jennifer coraz bardziej oddalała się od swego marzenia o społeczności, samo marzenie — „marzenie Tony’ego”, przemknęło jej przez głowę — jest godne podziwu. Nawet jeśli jest niemożliwe do zrealizowania. To idealistyczny sen o zjednoczeniu dwóch wielkich ludzkich potrzeb, dwóch wielkich ludzkich pragnień. Czy nie mogłabyś przebaczyć swojej babce ze względu na to pierwotne marzenie?
— Nie — odparła Miri z surowym wyrazem twarzy, a Leisha przypomniała sobie, ile ona ma lat. Młodzi nie przebaczają. Czy Leisha kiedykolwiek przebaczyła własnej matce?
— Czy to dlatego będziesz jej bronić? Z powodu tego, co postrzegasz jako jej pierwotne marzenie?
— Tak.
Miri wstała. Skała odcisnęła siatkę szramek na jej udach, poniżej linii szortów. Ciemne oczy wwierciły się w Leishę.
— Zawężając swoje pojęcie społeczności, moja babka zabiła mi brata — rzuciła i zaczęła się oddalać.
Po krótkiej chwili szoku Leisha wstała niezgrabnie i boso pobiegła za nią.
— Miri! Poczekaj!
Miri zatrzymała się posłusznie i odwróciła się. Na jej twarzy nie było śladu łez. Biegnąc ku niej Leisha nastąpiła na ostry kamień i zaczęła skakać z bólu na jednej nodze. Miri pomogła jej wrócić do skały, gdzie buty i skarpety Leishy leżały bezwładnie w upale.
— Zanim je włożysz, sprawdź, czy nie ma skorpionów — przykazała Miri — bo mogłyby… Dlaczego się śmiejesz?
— Nieważne. Nigdy nie mogę zgadnąć, co wiesz, a czego nie wiesz. Miri, czy wykluczyłabyś mnie spośród osób godnych obrony? Albo Dana? Albo twojego ojca?
— Nie!
— A przecież z biegiem lat każde z nas zmieniło poglądy na temat tego, co jest dopuszczalne, właściwe, a nawet pożądane. W tym tkwi klucz do rozwiązania naszego problemu, kochanie. Dlatego będę bronić twojej babki.
— Co to za klucz? — szarpnęła się Miri.
— Zmiana. Bo nie da się przewidzieć, w jaki sposób rozmaite przypadki mogą zmienić ludzi. A Bezsenni żyją bardzo długo. Mają dużo czasu na wiele zdarzeń — „czas nawarstwia się jak kurz”, przemknęło jej przez myśl — a to oznacza wiele zmian. Nawet Śpiący mogą się zmienić. Dan, kiedy przyszedł do mnie, był żebrakiem. A teraz wniósł znaczący wkład w bieg świata przez to, że zmienił wasz sposób myślenia. To właśnie jest odpowiedź, Miri. Nigdy nie wolno ci osądzać, że ktoś nie jest godzien obrony, bo świat się zmienia. Może się zmienić nawet twoja babka. Możliwe, że zwłaszcza ona. Rozumiesz, co mam na myśli, Miri?
— Przemyślę to sobie — warknęła Miri.
Leisha westchnęła. Miri przemyślenia przybiorą tak skomplikowaną postać, że gdyby Leisha mogła zobaczyć ich zapis, nawet nie rozpoznałaby swoich własnych argumentów.
Kiedy już Miri poszła do domu, Leisha włożyła buty i skarpetki. Siedziała teraz na swej płaskiej skale zapatrzona w pustynny krajobraz, ramionami oplótłszy kolana.
Ludzie się zmieniają. Żebracy stają się artystami. Produktywni prawnicy stają się pogrążonymi w rozpaczy nierobami, naburmuszonymi jak Achilles w swym namiocie, skwaszonymi na całe dziesięciolecia naburmuszeniem na skalę ogólnoświatową — a potem odnawiają uprawnienia i znów zostają prawnikami. Eksperci morscy mogą zostać nomadami, noszonymi po świecie jak plankton. Badaczki snu mogą stać się nieudanymi żonami, a potem znów przedzierzgnąć się we wspaniałych naukowców. Być może Śpiący nie są w stanie zamienić się w Bezsennych — a może są? Tylko dlatego, że nie udało się to Adamowi Walcottowi czterdzieści lat temu, tylko dlatego, że Susan Melling stwierdziła, iż to niemożliwe do przeprowadzenia? Czy tylko dlatego ma pozostać niemożliwe na zawsze? Susan nie znała przecież Superbystrych.
Tony, mówiła Leisha bezgłośnie, nie ma w Hiszpanii żebraków na stałe. Ani nigdzie indziej. Żebrak, któremu dziś dasz dolara, jutro może odmienić świat. Albo zrobi to jego syn. Albo wnuk lub prawnuk. Nie istnieje żadna stała ekologia wymiany, tak jak wydawało mi się, kiedy byłam jeszcze bardzo młoda. Nie ma nic stałego ani nic ustalonego raz na zawsze, musi tylko upłynąć odpowiednio dużo czasu. Nic nie jest też bezproduktywne. Żebracy to tylko pośrednie etapy między kolejnymi społecznościami.
Skoczek wychynął ze swej norki i powąchał pierwiosnek. Leisha mogła teraz przyjrzeć się dokładniej narośli na jego głowie. Nie powstała naturalnie. Futerko miało tam inny kolor i wyrastało dłuższymi kłaczkami, a cała narośl miała zbyt doskonale okrągły kształt. Skoczek pochylił ją do przodu, żeby dotknąć kłaczkami pierwiosnka i znieruchomiał na chwilę. Narośl musiała być swego rodzaju sensorem. Zwierzątko zostało genomodyfikowane — tu, w tym odludnym miejscu, na przekór wszystkim zasadom i wszelkiemu spodziewaniu.
Leisha zawiązała sznurówki i wstała. Nagle poczuła się cudownie, jak młoda dziewczyna, na którą wciąż jeszcze wyglądała. Pełna energii. Pełna światła.
Tyle było jeszcze do zrobienia.
Odwróciła się w stronę posiadłości i puściła się biegiem.