I KULISY RAJU

1. UMIERAM

Któregoś dnia się umiera.

Źródło: przypadkowa osoba biorąca udział w sondzie ulicznej.

Więc umieram.

Stało się to bardzo szybko i z hukiem.

Znienacka. Usłyszałem hałas. Odwróciłem się. Ujrzałem dziób Boeinga 747 (prawdopodobnie zagubionego w przestworzach z powodu strajku kontrolerów ruchu lotniczego), który właśnie z impetem wpadł przez okno, przejeżdżał przez mój salon, miażdżył meble, zamieniał w pył moje bibeloty i w szalonym pędzie sunął prosto na mnie.

To bez znaczenia, czy jesteśmy awanturnikami, czy czujemy się eksploratorami i pionierami nowych światów: któregoś dnia wszyscy staniemy w obliczu problemów, które nas przerosną. W każdym razie samolot demolujący mój salon był problemem, który mnie przerósł. Wydarzenia przewijały się w zwolnionym tempie. W ogłuszającym hałasie przestrzeń wokół mnie rozrywała się na tysiące kawałeczków, wśród tumanów pyłu i gruzu mignęły mi twarze pilotów. Jeden wysoki i chudy, drugi mały i łysy. Wyglądali na zaskoczonych. Pewnie po raz pierwszy odwozili pasażerów prosto do domów. Wysoki chudzielec miał twarz wykrzywioną przerażeniem, drugi natomiast przejawiał objawy paniki. Nie słyszałem ich zbyt dobrze ze względu na łomot, ale ten z otwartymi ustami musiał głośno wrzeszczeć.

Cofnąłem się, ale rozpędzony samolot, w dodatku Boeing 747, nie zatrzymał się ot tak. W idiotycznym geście zasłoniłem twarz rękoma, skrzywiłem się żałośnie i zacisnąłem powieki. Wciąż miałem nadzieję, że to wszystko jest tylko koszmarem.

Czekałem więc. Niezbyt długo. Może ułamek sekundy, który jednak ciągnął się dla mnie w nieskończoność. Potem uderzenie. Poczułem się tak, jakby ktoś wymierzył mi potężny policzek, który pchnął mnie na ścianę, a następnie zmiażdżył. Wtedy zrobiło się cicho i ciemno. Coś takiego zawsze zaskakuje. Nie tylko pomyłka kontrolerów lotów boeingów, lecz także nasz własny koniec.

Nie chcę dziś umierać. Jestem na to za młody.

Żadnych obrazów, dźwięków, żadnych doznań. Ciii… To źle wróży… Przez system nerwowy wciąż płyną życiodajne soki. Może moje ciało jeszcze uda się „odzyskać"? Przy odrobinie szczęścia ratownicy nadejdą w porę, pobudzą znów serce, zlepią jako tako połamane członki. Dłuższy czas poleżę w łóżku, lecz w końcu wszystko będzie jak dawniej. Będzie się mówiło, że przeżyłem istnym cudem.

No dobra. Czekam na pomoc. Nadejdą. Gdzież się podziali? Już wiem… O tej porze dnia pewnie wszędzie są korki.

Nie mogę się poddać. Śmierć to o jedno poddanie się za dużo. Muszę rozruszać umysł. Muszę myśleć. Ale o czym?

Na przykład o piosence z dzieciństwa.

Bum tralala

chlapie fala,

Po głębinie

Statek płynie…

Jak to dalej szło?

Cholera, pamięć zaczyna strajkować. Biblioteka zamknięta.

Mój mózg zatrzymał się, wiem to, ale… wciąż myślę. Kartezjusz się mylił. Można „już nie być", a „wciąż myśleć". To nawet coś więcej niż myślenie: mam pełną świadomość tego, co się dzieje wokół mnie. Wszystkiego. Nigdy w życiu nie byłem równie świadomy.

Czuję, że teraz wydarzy się coś ważnego. Czekam. O, już. Mam wrażenie… Mam wrażenie, że… coś ze mnie wychodzi! Wydzielam jakieś opary. Opary, które przyjmują kształt mojego ciała. Coś na kształt przeźroczystego odbicia mnie samego!

Czy to właśnie jest „dusza"? Ten „inny ja" przepuszczający światło wydobywa się z mojego ciała przez górną część czaszki. Boję się, a jednocześnie jestem bardzo podekscytowany. Potem padam na ziemię.

„Inny ja" przygląda się mojemu dawnemu ciału. Wokoło rozrzucone są moje szczątki. No cóż, nie ma sensu dłużej się oszukiwać, chyba że znajdzie się jakiś chirurg pasjonat układanek… Nie da się już tego odratować.

Dobry Boże, co za uczucie! Lecę. Wznoszę się. Z dawnym ciałem łączy mnie, niczym pępowina, tylko srebrna nitka. Lecę dalej i dalej, a srebrna nić ciągnie się za mną.

Po głębinie

Statek płynie

To ja jestem tym statkiem. Moje ciało unosi się na wodzie. Lecę. Oddalam się od mojego dawnego mnie. Coraz dokładniej widzę Boeinga 747. Samolot jest całkowicie rozbity. Patrzę z lotu ptaka na mój dawny blok. Przypomina ciasto francuskie – piętra położyły się jedne na drugich.

Dryfuję nad dachami domów. Jestem w niebie. Co ja w ogóle tutaj robię?

Jestem profesorem na wydziale antropologii w Paryżu i myślę, że zdołam odpowiedzieć na pańskie pytanie. Za początek ludzkiej cywilizacji uznaje się moment, w którym niektóre naczelne przestały wyrzucać ciała swych zmarłych na śmietnik, a zaczęły pokrywać je muszlami i kwiatami. Pierwsze ozdobione groby odkryto w pobliżu Morza Martwego. Datuje się je węglem 14C na 120 000 lat. Oznacza to, że dawno temu ludzie wierzyli, iż następstwem śmierci jest jakiś „magiczny" fenomen. Nie da się też nie zauważyć, iż równocześnie pojawiła się sztuka abstrakcyjna, starająca się opisać ową „magię". Nieco później powstały pierwsze dzieła fikcyjne, utwory autorów starających się wyobrazić sobie stan „po śmierci". Prawdopodobnie sami chcieli się tym sposobem uspokoić…

Źródło: przypadkowa osoba biorąca udział w sondzie ulicznej.

Coś mnie ciągnie w górę. Cudowne światło. Wreszcie się dowiem. Co się z nami dzieje po śmierci? Co znajduje się ponad naszym światem?

Lot nas miastem.

Lot nad planetą.

Wychodzę poza sferę okołoziemską. Srebrna nitka naciąga się coraz bardziej, aż wreszcie pęka.

Nie da się już zawrócić. Moje życie w skórze Michaela Pinsona, całkiem sympatycznego gościa, naprawdę dobiegło końca.

W chwili gdy opuszczam „życie", zdaję sobie sprawę, że do tej pory zawsze uważałem śmierć za coś, co przytrafia się tylko innym. Za legendę. Albo za jakąś próbę, której ja nie zostanę nigdy poddany.

Każdy kiedyś umiera. Dla mnie to „kiedyś" nastąpiło dzisiaj.

Myślę, że po śmierci nie ma nic. Zupełnie nic. Myślę, że nieśmiertelność osiągamy, płodząc dzieci, które również będą płodzić dzieci i tak dalej… To one przenoszą w czasie naszą małą pochodnię…

Źródło: przypadkowa osoba biorąca udział w sondzie ulicznej.

2. WIELKI SKOK

Wiem już, że nie mam wyboru. Ziemia jest tylko odległym okruszkiem. Szczątki mojego dawnego ciała zostały właśnie odnalezione przez ratowników.

To dziwne, ale zdaje mi się, że słyszę ich głosy. „Co za okropny wypadek! Nie codziennie samolot uderza w wieżowiec! I jak tu odszukać wszystkie ciała w tej betonowej magmie?".

No cóż, to już nie mój problem.

Wciąga mnie cudowna poświata. Kieruję się w stronę środka galaktyki. W końcu go widzę. Kontynent zmarłych to czarna dziura pośrodku Drogi Mlecznej.

Przypomina odpływ z umywalki, wciągający wszystko wir. Zbliżam się. Można by go porównać do pulsującego kwiatu, olbrzymiej orchidei ze świetlistej mgiełki.

Ta czarna dziura wciąga wszystko: układy słoneczne, gwiazdy, planety, meteoryty. Mnie także.

Przypominam sobie rysunki map świata zmarłych. Siedem Niebios. Docieram do… Pierwszego Nieba. To niebieski, stożkowaty teren. Z zewnątrz otacza go powłoka z gwieździstego pyłu.

Co roku na Ziemi rodzą się miliony istot ludzkich. Zmieniają tony mięsa, owoców i warzyw w tony odchodów. Poruszają się, rozmnażają, by w końcu umrzeć. Nie ma w tym nic niezwykłego, choć taki właśnie jest sens naszej egzystencji. Rodzić się. Jeść. Poruszać się. Rozmnażać. Zdechnąć.

W międzyczasie czujemy, że nasze istnienie ma jakieś znaczenie, bo z naszych ust wydobywają się dźwięki, a nasze nogi i ramiona poruszają się. Mówię wam: jesteśmy maluczcy, skończymy jako gnijące ścierwo, by na koniec obrócić się w pył.

Źródło: przypadkowa osoba biorąca udział w sondzie ulicznej.

U progu świata zmarłych wyczuwam czyjąś obecność. Wokół mnie inni nieboszczycy, niczym motyle, wędrujące monarchy, pędzące w stronę światła.

Ofiary wypadków drogowych. Skazani na śmierć, którzy właśnie zostali straceni. Torturowani więźniowie. Nieuleczalnie chorzy. Pechowy pieszy, któremu doniczka spadła na głowę. Niedouczony turysta, który pomylił żmiję z zaskrońcem. Majsterkowicz, który zadrapał się zardzewiałym gwoździem, nie będąc zaszczepionym przeciwko tężcowi.

Niektórzy sami się o to prosili. Piloci, amatorzy lotów we mgle, niemający pojęcia o korzystaniu z instrumentów nawigacyjnych. Narciarze szusujący poza wyznaczonymi trasami, którzy nie zauważyli przepaści. Spadochroniarz, któremu w locie spłonął spadochron. Nieuważni treserzy dzikich zwierząt. Motocykliści przekonani, że jednak zdołają wyprzedzić tę ciężarówkę…

To dzisiejszy narybek. Pozdrawiam ich.

Nieco dalej niemal ocierają się o mnie znajome postaci. Rose, moja żona! Amandine, dawna kochanka!

Pamiętam.

Znajdowały się w pomieszczeniu obok, w chwili gdy Boeing 747 spadł na nasz budynek w Buttes-Chaumont. To z nimi przeżyłem wielką przygodę „tanatonautów".

Tanatonauci, od greckiego słowa thanatos oznaczającego „śmierć" i nautes – „żeglarz". Określenie to wymyślił mój przyjaciel Raoul Razorbak. Wokół słowa powstała cała nauka. Wraz z nauką pojawili się pionierzy. Zbudowaliśmy tanatodromy i zainaugurowaliśmy nową gałąź badań eksperymentalnych – tanatonautykę.

Naszym celem było odkrycie terra incognita zaświatów. Dopięliśmy swego. Unieśliśmy zasłonę ostatniej istniejącej tajemnicy – związanej z ludzką śmiercią. Wspominały o nich wszystkie religie, wszystkie mitologie opisywały je poprzez mniej lub bardziej precyzyjne metafory, my jednak pierwsi zaczęliśmy mówić o zaświatach jako o „normalnym" kontynencie.

Obawialiśmy się, że nie uda nam się doprowadzić naszych badań do końca. Fakt, że ów Boeing 747 spadł, niby przypadkiem, na nasz budynek, jest dowodem na to, że zaczęliśmy przeszkadzać komuś „na górze".

I znów widzę to, co już kiedyś odkryliśmy… tym razem to jednak podróż w jedną stronę. Nici łączące nas z naszymi ciałami zostały zerwane – wiem już, że powrót do mojej dawnej skóry jest niemożliwy. Odpływ umywalki wsysa nas w coraz węższy tunel. Przemierzamy w całości tę trasę i docieramy do ściany z miękkiej i matowej błony. Ponieważ mach 1 oznaczał pierwszą barierę dźwięku, ja i moi towarzysze nadaliśmy nazwę „Moch 1" pierwszej ścianie śmierci. Dzisiaj, wspólnie, pokonujemy ją.

Waham się. Pozostali prą naprzód z dużą pewnością siebie. Trudno. Ruszam także. Przed nami…

Skandal. To prawdziwy skandal. Jestem pielęgniarką na oddziale paliatywnym. Codzienne towarzyszenie ludziom w chwilach agonii sprawiło, że wyrobiłam sobie na ten temat pewne zdanie. I uważam, że to skandaliczne. Staramy się zachowywać tak, jakby śmierci nie było. Wnuki patrzą, jak pewnego dnia karetka pogotowia zabiera dziadka do szpitala. Nie widzą go przez kilka tygodni, aż w końcu pewnego pięknego ranka ktoś przez telefon oznajmia im, że dziadek nie żyje. Rezultat: najmłodsze pokolenia nie wiedzą, czym tak naprawdę jest śmierć. Gdy dzieci dorastają, starzeją się i stają w obliczu własnej śmierci – ogarnia je panika. Nie tylko dlatego, że tym razem to one będą musiały zniknąć, lecz także dlatego, że czeka je wielka niewiadoma. Jeśli miałabym coś poradzić dzieciom, powiedziałabym: Nie bójcie się, odwiedźcie dziadków w szpitalu! To będzie dla was najlepsza lekcja… życia.

Źródło: przypadkowa osoba biorąca udział w sondzie ulicznej.

Przedostaję się przez pierwszą barierę i widzę przed sobą… Drugie Niebo: czarną krainę wszystkich lęków.

Materializują się jako potwory, wychodzą z najskrytszych głębin mojej wyobraźni. Ciemność. Dreszcze. Witają mnie szydercze zmory i współczesne demony.

Na dziewięciu stromych ścieżkach spotykam moje najstraszniejsze koszmary. Wciąż jednak widzę bijące ze środka światło, które cały czas wskazuje mi właściwą drogę.

Staję twarzą w twarz z moimi skrytymi w półcieniu lękami. Dochodzę do kolejnych wrót, do matowej błony. Moch 2. Przechodzę przez nie i docieram do…

Jestem wdową i towarzyszyłam mojemu mężowi w jego ostatnich chwilach. Proces ten można podzielić na pięć etapów. Z początku nie godził się na śmierć. Chciał, by nasze życie toczyło się jak dawniej, opowiadał o tym, co będziemy robić, gdy wróci do domu po chorobie. Następnie, gdy lekarze stwierdzili, że nie ma już dla niego nadziei, wpadł w wielką złość. W pewnym sensie szukał winnego. Oskarżał swojego lekarza prowadzącego o brak kompetencji. Mnie zaś o to, że umieściłam go w nieodpowiednim szpitalu. Twierdził, że chcę tylko jego pieniędzy i robię wszystko, by wreszcie dostać po nim spadek. Skarżył się, że wszyscy go porzucili i że bliscy nie odwiedzają go wystarczająco często. Trzeba przyznać, że był tak nieuprzejmy, iż nawet dzieci niechętnie przychodziły do szpitala. Wreszcie uspokoił się i wszedł w trzecią fazę, którą można by zakwalifikować jako „fazę sprzedawcy dywanów". Targował się: no dobrze, jestem skazany, ale chciałbym przynajmniej dożyć do moich najbliższych urodzin, albo przynajmniej do mistrzostw świata w piłce nożnej. Żebym chociaż zobaczył półfinały. No, przynajmniej ćwierćfinały. Kiedy pojął, że naprawdę z nim źle, wpadł w depresję. To było straszne. Nie chciał z nikim rozmawiać ani nic jeść. To tak, jakby nagle sobie odpuścił. Przestał walczyć, stracił całą energię. Przypominał boksera, który przestaje się bronić i opada na sznury otaczające ring w oczekiwaniu na dobicie.

Wreszcie wszedł w piątą fazę: akceptację. Odzyskał uśmiech. Zażądał walkmana, by móc słuchać swojej ulubionej muzyki. Najbardziej lubił Doorsów, to mu przypominało czasy młodości. Umarł z uśmiechem na ustach, ze słuchawkami na uszach, słuchając: This is the end.

Źródło: przypadkowa osoba biorąca udział w sondzie ulicznej.

…czerwonej krainy moich fantazji, po niebieskim świecie u wejścia i czarnym świecie strachu. Tu materializują się moje żądze.

Jestem w Trzecim Niebie. Odczuwam przyjemność, żar, ciepłą wilgoć. Rozkosz. Konfrontacja z najbardziej ekstrawaganckimi fantazjami seksualnymi, najskrytszymi marzeniami. Na jakiś czas tu grzęznę… W moim umyśle pojawiają się wyjątkowo ekscytujące obrazy. Najgorętsze i najbardziej prowokujące aktorki i modelki błagają, bym je wziął w objęcia.

Moja żona i była kochanka padają z kolei w ramiona pięknych efebów.

Chciałbym tu pozostać, lecz czuję się zmuszony skoncentrować na świetle, niczym nurek, który nie może oddalić się od prowadzącego go sznura. Pokonuję Moch 3.

Chcielibyśmy, żeby śmierć nie istniała. Ale właściwie to dobrze, że istnieje – takie jest moje zdanie. Najgorsza rzecz, jaka mogłaby nam się przydarzyć, to nieśmiertelność. Ależ byśmy się nudzili, prawda?

Źródło: przypadkowa osoba biorąca udział w sondzie ulicznej.

Czwarte Niebo: pomarańczowa kraina. Terytorium cierpienia z powodu minionego czasu. Pochód zmarłych ciągnie się aż po horyzont, prawie jak kolejka do kasy kinowej.

Sądząc po ich ubraniach, niektórzy zdają się tu czekać od stuleci. Chyba że to statyści filmu katastroficznego, ofiary wypadku na planie. Tak czy owak niektórzy znajdują się tu już od dłuższego czasu.

Czekają.

Pomarańczową krainę chrześcijanie nazwaliby z pewnością czyśćcem. Czuję, że i my powinniśmy stanąć na końcu kolejki i czekać. Jednak już na Ziemi zawsze wolałem wpychać się przed pozostałych. Zachowanie to przysporzyło mi zresztą wielu kłopotów, a nawet stało się powodem kilku bójek na pięści. W każdym razie wymijamy kolejkę. Chociaż niektórzy protestują, krzyczą, że nie mamy prawa, nikt nas nie zatrzymuje.

Zmierzając ku początkowi kolejki, cofam się wraz z historią i odkrywam bohaterów bitew homeryckich, o których czytałem na lekcjach w szkole, filozofów greckich, królów państw, które już dawno zniknęły z map.

Miałbym ochotę poprosić ich o autograf, lecz miejsce i okoliczności niespecjalnie się do tego nadają.

Rose, Amandine i ja przelatujemy nad zmarłymi. Stanowią rozległą rzekę płynącą w stronę światła (Styks?). Wejście do pomarańczowej krainy jest jej źródłem, w miarę jak posuwamy się naprzód, rzeka zwęża się coraz bardziej, aż wreszcie staje się niewielkim strumyczkiem. W głębi widać jeszcze jedną matową ścianę. Pokonujemy Moch 4.

Nigdy nie myślę o śmierci. Boję się, że mogę ją tym sprowokować. Żyję tu i teraz, a potem niech się dzieje, co chce – zobaczymy.

Źródło: przypadkowa osoba biorąca udział w sondzie ulicznej.

Oto jesteśmy w Piątym Niebie. Żółta kraina. Świat Wiedzy. Tutaj poznajemy wielkie tajemnice ludzkości. Przechwytuję po drodze kilka cennych informacji, których niestety nie zdołam już przekazać nikomu z żyjących.

Ogarnia mnie poczucie własnej mądrości. Subtelne głosy wyjaśniają mi kwestie, których nigdy wcześniej nie mogłem pojąć. Jedną po drugiej poznaję odpowiedzi na pytania, które zadawałem sobie przez całe dotychczasowe życie.

Ogonek zmarłych kurczy się.

Wielu nieboszczyków zwleka – są zafascynowani odpowiedziami na pytania, które zawsze tak bardzo ich dręczyły. Strumyk zmienia się w strumyczek. Staram się nie dać oszołomić tymi frykasami dla umysłu. Dążę do światła. Wychodzę z Moch 5 i czuję…

Zdziwienie.

Tak, rzekłbym – obustronne zdziwienie. Zostałem niedawno zwolniony za dobre sprawowanie po odsiedzeniu kary trzydziestu lat więzienia. Mogę więc teraz mówić bezkarnie. Zabiłem czternastu ludzi. Kiedy zabijałem, dziwiłem się na widok zaskoczonych i wzburzonych ludzi, którym właśnie oznajmiałem, że zamierzam położyć kres ich życiu. Najwyraźniej wyobrażali sobie, że życie należy do nich, tak jak samochód, pies czy dom.

Źródło: przypadkowa osoba biorąca udział w sondzie ulicznej.

…że znajduję się w Szóstym Niebie. Odkrywam Piękno. Wizje jak ze snów, wrażenie kolorów i harmonii. Czuję się brzydki i głupi. Wielu nieboszczyków grzęźnie tutaj, zafascynowanych Pięknem.

Rose, moja żona, ciągnie mnie za ramię. Musimy iść dalej i nie dać się usidlić przez ten widok.

Idziemy naprzód. Jest nas coraz mniej.

Opuszczamy Moch 6 i docieramy do Siódmego Nieba, do białej krainy.

Tutaj migracja dusz zdaje się kończyć. Światło wydobywa się z głębi łańcucha górskiego. Najwyższy szczyt emanuje intensywnym blaskiem. Kieruję się w jego stronę. Wąska ścieżka prowadzi na Równinę Sądu.

Pośrodku długa rzeka zmarłych jest już zaledwie strużką. Płynie kropla za kroplą. Każda dusza czeka, by stojąca przed nią została wezwana do okienka, robi wtedy kolejny krok i staje na specjalnej, wyznaczającej granicę linii.

Rose, Amandine i ja wciskamy się do kolejki.

Podchodzi do nas przeźroczysta istota. Już na pierwszy rzut oka wiem, kto to. Klucznik. Odźwierny bramy do raju. Dla Egipcjan to Anubis, bóg zmarłych, dla hinduistów – Jama, Charon, przewoźnik na rzece Styks – dla Greków, Merkury, przewodnik dusz – dla Rzymian i święty Piotr – dla chrześcijan.

– Proszę za mną…

Rosły brodacz popatrzył na mnie z lekką wyższością.

– Zgoda.

Uśmiechnął się i kiwnął głową. Super, słyszy to, co mówię. Prowadzi nas wprost na Wyżynę Sądu Ostatecznego. Stajemy przed trzema sędziami, którzy przypatrują nam się w milczeniu. Słyszę, jak święty Piotr informuje ich:

Nazwisko: Pinson

Imię: Michael

Narodowość: francuska

Włosy w ostatnim życiu: brązowe

Oczy: brązowe

Wzrost w ostatnim życiu: 1,78 m

Znaki szczególne: brak

Wada: brak wiary w siebie

Zaleta: ciekawość

Wiem, kim są sędziowie. Oni również przyjmują różne imiona w zależności od mitologii: Zeus, Temida, Tanatos dla Greków. Maat, Ozyrys, Thot dla Egipcjan. Izanami, Izanagi, Omoi-kane dla Japończyków. Trzej archaniołowie: Gabriel, Michał i Rafał dla chrześcijan.

– Zważymy teraz twoją duszę – oznajmia najwyższy z trzech, Gabriel.

Czyli ta ektoplazma rzeczywiście jest moją duszą…

– Osądźmy ich wszystkich naraz – dodaje najgrubszy, Rafał.

Rozprawa nie trwa długo. Archaniołowie oskarżają nas o zdradzenie zbyt wielu sekretów dotyczących zaświatów, o podzielenie się wiedzą, którą zdobyliśmy podczas naszych badań w dziedzinie tanatonautyki – a jest ona zarezerwowana jedynie dla Wielkich Wtajemniczonych. Nie mieliśmy prawa wyjawiać ludziom sensu życia i śmierci.

– Gnani ciekawością, odkryliście Siedem Niebios i opowiedzieliście o nich w sposób czysto… bezinteresowny i laicki!

– Nikt nie wydał wam pozwolenia na szerzenie tego typu tajnych informacji.

– Gdybyście przynajmniej skryli je za otoczką paraboli i mitologii…

– Gdybyście chociaż uzależnili wyjawienie ich od przejścia pewnej inicjacji…

Archaniołowie wymieniają wszystkie szkody, jakie mogły wyrządzić zdradzone przez nas sekrety o świecie zmarłych.

– Ludzie mogliby zacząć popełniać samobójstwa wyłącznie z pobudek „turystycznych", z chęci „zwiedzenia" Raju!

– Na szczęście zareagowaliśmy w porę, by stłumić w zarodku wasze nietaktowne działania!

Archaniołowie stwierdzili, że chyba będą zmuszeni zniszczyć wszystkie dzieła na temat tanatonautów oraz wszystkie księgarnie i biblioteki je przechowujące. Uznali, że trzeba będzie sfałszować pamięć kolektywną ludzkości, by wymazać z niej wszelki ślad naszych badań. Na szczęście okazało się, że nie będzie to konieczne. Książka o tanatonautach nie wywołała właściwie żadnego oddźwięku. Nieliczni czytelnicy, którzy sięgnęli po nią przypadkiem, pomyśleli pewnie, że to zwykła powieść science fiction, jakich wiele. Wydarzenie, jakim było ukazanie się naszej książki, nie zostało w żaden sposób dostrzeżone, utonęło w morzu innych publikacji.

Na tym bowiem polega współczesna cenzura. Polega już nie na tuszowaniu, lecz na gubieniu ważnych treści w masie innych. Drażliwe książki dusi się w natłoku nudnych i banalnych pozycji.

Tak więc archaniołowie nie muszą interweniować bezpośrednio. Musimy jednak zostać ukarani za to, że wzbudziliśmy ich niepokój. Jest tylko jeden możliwy werdykt: winni.

– Jaka czeka nas kara? – pyta Amandine. – Piekło?

Trzej archaniołowie spoglądają na nią pobłażliwie.

– Piekło? Przykro nam, ale coś takiego nie istnieje. Jest tylko Raj albo… Ziemia. Ci, którym się nie udaje dostać do Raju, skazywani są na reinkarnację i powrót na Ziemię.

– Czyli właściwie można powiedzieć, że Ziemia jest Piekłem – stwierdza z rozbawieniem archanioł Rafał.

Archanioł Gabriel dodaje:

– Reinkarnacja to trochę jak matura. Kiedy oblewamy egzamin, powtarzamy klasę. Jeśli o was chodzi, właśnie oblaliście. Wracacie zatem do punktu wyjścia, czeka was powtórka z życia.

Pochylam głowę.

Rose – moja żona, Amandine – moja przyjaciółka i ja, wszyscy myślimy sobie: „Kolejne życie na marne".

Ile osób przed nami musiało podobnie westchnąć?

Jednak następni nieboszczycy niecierpliwią się. Musimy zwolnić miejsce. Święty Piotr odprowadza nas w stronę góry. Wspinamy się na jej wierzchołek, z którego bije potężny promień światła. To właśnie ono nas tu doprowadziło. Tuż pod nim widnieją dwa wejścia do korytarzy biegnących do wnętrza góry. Pierwszy otwór ma brunatną otoczkę, drugi zaś niebieską. Brunatny prowadzi ponownie w stronę Ziemi, niebieski wiedzie do krainy aniołów. Nie ma żadnych drogowskazów, lecz jak wszędzie tutaj, informacje zapisane są bezpośrednio w naszych umysłach.

Skinąwszy nam głową na pożegnanie, święty Piotr oddala się, pozostawiając nas przed brunatnym korytarzem.

– Do zobaczenia wkrótce, po waszym kolejnym życiu! – rzuca lakonicznie.

Ruszamy w głąb tunelu. W połowie drogi zatrzymuje nas błona podobna do tych, które odgradzały Siedem Niebios od siebie. Kiedy pokonamy tę przeszkodę, runiemy w dół do kolejnego życia. Amandine spogląda na mnie, gotowa do drogi.

– Żegnajcie, przyjaciele. Postarajmy się odnaleźć w naszym przyszłym istnieniu.

Dyskretnie puszcza do mnie oko. Nie udało jej się zdobyć mnie jako stałego partnera w tym życiu, liczy więc, że uda jej się to w następnym.

– Naprzód w stronę nowych przygód! – woła, rzucając się w dół.

Rose przytula się do mnie. Szepczę jej do ucha słowa, którymi tanatonauci wznoszą swój okrzyk bojowy podczas wielkich bitew na kontynencie zmarłych.

– Ty i ja, razem, przeciwko tym wszystkim imbecylom!

Nie mamy ciał, by mogły one złączyć się w uścisku, nasze dwie ektoplazmy całują się więc w usta. Moje wargi nie czują nic, lecz mój „byt" czuje się wzruszony.

– Razem… – powtarza jak echo Rose.

Jeszcze przez chwilę trzymamy się za ręce. Za końce palców. Nasze palce wskazujące stapiają się w jedno, następnie tylko się muskają, wreszcie rozdzielają się.

Rose odwraca się, by zakończyć już tę przykrą chwilę, i rusza w stronę swojej nowej inkarnacji.

No dobra, teraz moja kolej. Zapuszczam się energicznym krokiem w głąb korytarza, powtarzając sobie, że muszę w następnym życiu pamiętać, iż kiedyś byłem tanatonautą.

Moja ektoplazma drży. Wreszcie dowiem się, co kryje się za tą ścianą…

Po drugiej stronie śmierci znajduje się…

Dobry chwyt! Oto co się liczy! Dobry chwyt i odpowiednia ilość talku na dłoniach. Jestem cyrkowym akrobatą. Trapezistą. Bez siatki. Przy dobrym chwycie wiem, że nic mi nie grozi. Zresztą nigdy nie myślę o śmierci i dobrze mi z tym. Wiem, że kiedy się spojrzy w dół, łatwo wtedy spaść. Więc nie znam śmierci. I tak, mówiąc między nami, wolałbym rozmawiać o czymś innym. Widział pan już mój występ?

Źródło: przypadkowa osoba biorąca udział w sondzie ulicznej.

3. APELACJA

…ręka. Czyjaś ręka łapie moją duszę i nieruchomieje.

Przeźroczysty osobnik uniemożliwił mi skok, a teraz oświadcza, rozwścieczony, że to skandal, iż mój proces odbył się podczas jego nieobecności.

– To niezgodne z procedurą, musimy to powtórzyć.

Dla Rose i Amandine też wszystko mogłoby potoczyć się inaczej, ale dla nich jest już za późno. Zaszły już zbyt daleko w głąb korytarza. Ja mogę jednak stanąć ponownie przed Sądem.

Mój rozmówca jest niskim, brodatym człowieczkiem o rozgorączkowanym spojrzeniu ukrytym za binoklami. Ciągnie mnie, popycha, naciska. Twierdzi, że jest moim „aniołem stróżem".

A więc miałem swojego anioła stróża? Kogoś, kto czuwał nad moimi poczynaniami? Może nawet pomagał… Wiadomość ta dodaje mi otuchy i zadziwia jednocześnie. A zatem nie byłem sam. Przez całe życie ktoś mi towarzyszył. Przyglądam mu się uważniej.

Ta krucha sylwetka, ta bródka, te okularki rodem z dziewiętnastego wieku… Wydaje mi się, że gdzieś go już widziałem.

Mężczyzna przedstawia się: Emil Zola.

– Emil Zola, autor Terminalu? – Do usług, proszę pana. Ale nie czas teraz na uprzejmości. Czas nas goni. Pośpieszmy się.

Twierdzi, że śledzi moje życie od samego początku i zapewnia, że nie powinienem się teraz poddawać.

– Intryga… hm, to znaczy karma była dobra. Skok nieudany. Ale przede wszystkim procedura osądzenia duszy nie została dopilnowana. Wyrok jest niesprawiedliwy.

Krzywdzący. Antyspołeczny.

Emil Zola wyjaśnia mi, że zgodnie z literą obowiązującego w Raju prawa anioł stróż powinien być obecny podczas ważenia mojej duszy, by móc w razie potrzeby posłużyć mi za adwokata.

Wyciąga mnie z tunelu i popycha w stronę miejsca, gdzie wciąż siedzą trzej archaniołowie. Przepychając się, dociera do nich i żąda wznowienia procesu. Grozi, że nada tej sprawie rozgłos. Obiecuje, że jego interwencja wejdzie do orzecznictwa. Powołuje się na wszystkie zasady obowiązujące w Raju. Grzmi:

– Oskarżam archaniołów o oszustwo podczas ważenia duszy mojego klienta. Oskarżam archaniołów o odrzucenie naprędce niewygodnego dla nich procesu. Oskarżam wreszcie Sąd Niebieski o to, że zależało mu na jak najszybszym odesłaniu tej duszy, której jedynym grzechem jest nadmierna ciekawość!

Najwyraźniej archaniołowie nie spodziewali się takiego przedstawienia. Zapewne nie co dzień ktoś ośmiela się podać w wątpliwość słuszność ogłoszonego przez nich wyroku.

– Panie Zola, bardzo proszę. Musi pan przyjąć werdykt Sądu Niebieskiego.

– Nie ma mowy, panie Archaniele Gabrielu. Mówię i powtarzam, że rozpatrując mojego klienta jedynie pod kątem jego działań jako tanatonauty, zapomnieli sędziowie pochylić się, jak powinni to uczynić, nad jego życiem i codziennymi uczynkami. Tymczasem od tego powinno się zacząć. Nalegam, bowiem pan Michael Pinson wiódł bardzo przykładne życie. Był dobrym mężem, ojcem, obywatelem, wyjątkowym przyjacielem, jego bliscy mogli zawsze na niego liczyć. Całe jego życie było doskonałe i prawe. Liczne były jego szczodre gesty, a w zamian każe mu się wrócić i cierpieć na Ziemi. Nie pozwolę, by jego dusza została tak bezceremonialnie spalona!

Po chwili milczenia Rafał rzekł:

– Hm… Co pan o tym sądzi, panie Pinson? W końcu to pan jest głównym zainteresowanym, jak mniemam. Czy chce pan ponownie stanąć przed sądem?

Teraz, gdy wszyscy, których kocham, Rose, Amandine, Raoul i Freddy, nie są już przy mnie, czuję się nieco demotywowany. Muszę jednak przyznać, że zapał Emila Zoli łatwo się udziela. Gdyby Dreyfus miał innego obrońcę, bez wątpienia jego sprawa nigdy nie zostałaby ponownie rozpatrzona.

– Chcę zostać… ponownie osądzony.

Emil Zola promienieje.

Archaniołowie wyglądają na niezadowolonych.

– No dobrze, dobrze, jeszcze raz zważymy tę duszę – zgadza się archanioł Michał.

Od śmierci mamy odnoszę wrażenie, że moje życie straciło wszelki sens. Jestem tutaj, to prawda, ale wciąż żyję tylko wspomnieniami o niej. Była dla mnie wszystkim. Teraz czuję się zagubiony.

Źródło: przypadkowa osoba biorąca udział w sondzie ulicznej.

Mój proces może wreszcie odbyć się jak należy. Trzej archaniołowie przedstawiają mi minione życie i pomagają skomentować każdy dobry i zły uczynek. Kryteriami przy ocenie moich działań są ewolucja, empatia, atencja i chęć czynienia dobra. Widzę moje życie jako mozaikę ulotnych chwil, jak film wideo, którego niektóre fragmenty przewijane są szybciej, inne w zwolnionym tempie. Czasami obraz zatrzymuje się, bym mógł lepiej zdać sobie sprawę z tego, co się wówczas wydarzyło.

Wreszcie rzucam ostatnie trzeźwe i zdystansowane spojrzenie na wszystkie dokonania Michaela Pinsona. Nim mnie osądzą, sam się osądzę. Dziwne uczucie. A więc takie było moje życie? Przede wszystkim uderza mnie fakt, że tyle czasu zdołałem zmarnować. Bałem się. Stwierdzam, że zawsze powstrzymywał mnie strach przed nieznanym.

Jak na istotę, której największą zaletą jest ciekawość, to doprawdy paradoksalne zjawisko. Ileż inicjatyw zahamował ów strach!

Ciekawość pozwoliła mi jednak także odciąć się od rutyny, od skostnienia bytu. Mogło być gorzej.

Widząc się ponownie, dostrzegam jeszcze mój pociąg do pustelniczego trybu życia. Ileż to razy chciałem po prostu być sam, w spokoju, z dała od ludzi, na jakiejś bezludnej wyspie albo w szałasie uczepionym skalnego występu…

Moje życie przypomina teraz obraz, a archaniołowie niczym wprawni krytycy sztuki wyjaśniają mi, w jaki sposób mógłbym jeszcze poprawić owo dzieło i dlaczego jest ono jedyne w swoim rodzaju. Gratulują mi nawet niektórych czynów, zasługujących najbardziej na uznanie.

Inne momenty mojej egzystencji są mniej chwalebne. Niewielkie przejawy lenistwa w większości przypadków. Głównie w celu osiągnięcia świętego spokoju.

Każdy z moich uczynków jest długo dyskutowany. Mój adwokat stara się jak może.

Archanioł Michał sumuje dodatnie i ujemne punkty. Słyszałem, że potrzebuję 600, aby uniknąć reinkarnacji. Obliczenia są bardzo dokładne: każdemu kłamstwu, każdemu miłosnemu porywowi, każdemu wyrzeczeniu i każdej inicjatywie przypisana jest pewna liczba punktów. Pod koniec Archanioł Michał podaje wynik: 597 na 600.

Nie zdałem. Niewiele brakowało, ale jednak się nie udało.

Adwokat zrywa się na równe nogi.

– Twierdzę, że obliczenia zostały sfałszowane i żądam nowego przeliczenia punktów. Prześledźmy jeszcze raz wszystkie uczynki po kolei. Oskarżam…

Słyszę za nami zniecierpliwione westchnięcia dusz, które czekają na swoją kolej. Archanioł Gabriel, wyraźnie zmęczony tymi wszystkimi „oskarżeniami" wysuwanymi przez mojego anioła stróża, poddaje się: archaniołowie szybko naradzają się, śpieszno im bowiem, by się nas wreszcie pozbyć. Nowy werdykt:

– Dobrze, świetnie, dosyć tego, wygrał pan. Zaokrąglamy do 600. Zostaje pan uwolniony z kręgu reinkarnacji. Może pan sobie pogratulować, że trafił pan na tak upartego anioła stróża – mówi święty Michał.

Emil Zola klaszcze w dłonie, zachwycony.

– Prawda zawsze w końcu tryumfuje!

Archaniołowie oznajmiają mi, że z 600 punktami jestem odtąd szóstką.

– Co to jest szóstka?

– Istota na szóstym poziomie świadomości. Jeśli tylko sobie tego życzysz, możesz się uwolnić od cielesnego więzienia.

A więc mam wybór. Wrócić na Ziemię, by w nowej inkarnacji zostać Wielkim Wtajemniczonym mającym za zadanie naprowadzać ludzi na właściwą drogę – zachowałbym wówczas niejasne wspomnienie swego pobytu w Raju. Druga opcja pozwoliłaby mi zostać aniołem.

– A kim właściwie jest „anioł"?

– Istotą ze światła odpowiedzialną za trzy dusze ludzkie. Musi doprowadzić do tego, by choć jedna z nich opuściła krąg reinkarnacji. Tak jak to właśnie uczynił dla ciebie Emil Zola.

Rozmyślam przez chwilę. Obydwie propozycje są kuszące.

– Pospiesz się, za tobą wielu czeka na swoją kolej – mruknął Archanioł Gabriel. – No więc, jaka jest twoja decyzja?

Śmierć? Nie mam się czego obawiać. Wiem, że czuwa nade mną mój anioł stróż, który chroni mnie przed wszelkimi niebezpieczeństwami. Kiedyś, gdy przechodziłem przez ulicę, poczułem nagle, że po prostu muszę się cofnąć. Możecie mi wierzyć albo nie, ledwie zrobiłem krok w tył, jakiś motor, którego wcześniej nie zauważyłem, po prostu otarł się o mnie. Jestem pewien, że to mój anioł stróż mnie ostrzegł.

Źródło: przypadkowa osoba biorąca udział w sondzie ulicznej.

4. ANIOŁ

– Chcę być aniołem.

– To dobry wybór, nie pożałujesz go – zapewnia mnie Emil Zola.

Archaniołowie nalegają, byśmy zrobili miejsce dla następnych w kolejce. Mój anioł stróż ciągnie mnie do wejścia drugiego tunelu w górze. Z jego ścian bije niebieska poświata, na myśl przychodzi mi podświetlony od dołu diament.

Emil Zola zostawia mnie przed tą oświetloną jaskinią i jeszcze raz mi gratuluje. Wchodzę do tunelu. Wejście znów zasłania błona. Unoszę ją niczym kurtynę w teatrze. Po drugiej stronie, pośrodku korytarza, stoi wyprostowany nonszalancki jegomość.

– Witam wśród aniołów. Jestem pańskim aniołem instruktorem.

– Anioł instruktor? A któż to taki?

– W procesie kształtowania duszy przejmuję pałeczkę po aniele stróżu – oznajmia nieznajomy, jakby to była najbardziej oczywista rzecz.

Przyglądam mu się.

Przypomina Kafkę. Długie, szpiczaste uszy. Oczy w kształcie migdałów. Trójkątna, lisia twarz. Rozgorączkowane spojrzenie.

– Nazywam się Wells.

– Wells? Ten Wells?

Jego oblicze rozciąga się w uśmiechu.

– Nie, nie. Jestem Edmund Wells, nie mam nic wspólnego z H.G. Wellsem czy Orsonem Wellesem, jeśli o to panu chodziło. Ale przyznam, że lubię swoje nazwisko. Wie pan, co ono znaczy po angielsku? „Studnie". Mogę być studnią, z której będzie pan czerpał do woli. Ale skoro przyjdzie nam spędzić razem trochę czasu, może przejdziemy na „ty"?

– Nazywam się Pinson, Michael Pinson. I nie mam nic wspólnego z ptakiem [1].

Wells poklepuje mnie po ramieniu, choć wcale tego nie czuję.

– Bardzo mi miło, aniele Michaelu.

Dziwnie się czuję, słysząc słowo „anioł" w bezpośrednim towarzystwie mojego własnego imienia, jakby coś w rodzaju „doktora" czy „mistrza".

– Czym się zajmowałeś w „cywilu"? – pytam go.

– W ostatnim życiu, zanim opuściłem krąg reinkarnacji? No więc, powiedzmy, że byłem badaczem, trochę tak jak ty. Z tym że mnie bardziej niż to, co „nad nami", interesowało to, co „pod"… Podziemie.

– Podziemie?

– Tak, życie ukryte pod skorupą ziemską. Leśne krasnale.

Ramię w ramię idziemy przez niekończący się, wydrążony w skale tunel. Nagle zatrzymuję się.

– Edmund Wells. Edmund Wells…

Powtarzam sobie to imię w zamyśleniu. Gdzieś już o nim czytałem. W jakiejś gazecie. Czekam, aż wróci mi pamięć. Jest!

– Czy przypadkiem nie byłeś zamieszany w morderstwo producenta środków owadobójczych?

– Chyba gorzej z tobą.

„Leśne krasnale"… Marszczę czoło.

– To ty skonstruowałeś aparaturę do porozumiewania się z mrówkami!

– Nazwałem ją „Kamieniem z Rosetty", gdyż służyła do komunikacji pomiędzy dwiema najbardziej skomplikowanymi cywilizacjami naszej planety, które mimo to nie potrafiły nawzajem się docenić: ludźmi i mrówkami.

Odnoszę wrażenie, że słyszę w jego głosie pewną nostalgię.

– Przyuczę cię do „zawodu" anioła, zapoznam z obowiązkami, metodami i możliwościami – zmienia temat Edmund Wells. – Przede wszystkim nie możesz zapomnieć, że już sam fakt bycia tutaj jest WYJĄTKOWYM PRZYWILEJEM.

Tłucze mi dalej do głowy:

– ROZUMIESZ PRZYNAJMNIEJ, ŻE MÓC JUŻ SIĘ WIĘCEJ NIE ODRADZAĆ JEST NAJPIĘKNIEJSZYM PREZENTEM, NA JAKI CZŁOWIEK MOŻE LICZYĆ?

Zaczyna do mnie docierać, że zostałem uwolniony z kręgu reinkarnacji.

– A czego dokładnie mnie nauczysz?

5. ENCYKLOPEDIA

SENS ŻYCIA: „Ewolucja jest celem wszystkich działań".

Na początku była…

Zero: Pustka.

Pustka uczyniła miejsce dla materii. Ona zaś dała:

Jeden: Minerał.

Minerał ewoluował w kierunku życia. Otrzymaliśmy więc:

Dwa: Roślinę.

Roślina zmieniła się w ciało ruchome. Tak powstało:

Trzy: Zwierzę.

Ewolucja sprawiła, że zwierzę zyskało świadomość. Tak powstał:

Cztery: Człowiek.

Człowiek rozwijał się, a świadomość pozwoliła mu zyskać dostęp do mądrości. Dzięki temu powstał:

Pięć: Człowiek myślący.

Ów bystry człowiek ewoluował w stronę czystej jaźni, wolnej od wszelkiej materii. Następnym etapem był już:

Sześć: Anioł.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

6. EDMUND WELLS

– Czyli jestem szóstką?

– Czyli jesteś „aniołem" – poprawia mnie Edmund Wells.

– Byłem przekonany, że anioły mają aureolę nad głową, a na plecach skrzydełka.

– Wyobrażenie to ma antyczne korzenie. Aureola nawiązuje do metalowej płytki, jaką Rzymianie osłaniali pomniki świętych chrześcijańskich, by chronić je przed ptasimi odchodami. Skrzydełka zaś na plecach mają tradycję, której początków szukać należy w sztuce Mezopotamii, gdzie były one znakiem przynależności do wyższego świata. Tak więc nietrudno było o skrzydlate konie, byki i lwy…

– Na czym właściwie polega bycie aniołem?

Spoglądam na swoją dłoń. Tęczowy blask, którego do tej pory nie zauważyłem, otacza moje ciało, od którego bije teraz granatowa poświata.

– Zmiany fizyczne nie są najistotniejsze – ciągnie Edmund Wells. – Nowy stan, w jakim się znajdujesz, sprawia, że odtąd inaczej patrzysz na istoty i rzeczy.

Edmund Wells wyjaśnia mi, na czym będzie polegał mój nowy zawód. Zostaną mi powierzone trzy dusze ludzkie. Muszę się postarać, by choć jedna z nich zdobyła 600 punktów, stała się „szóstką" i opuściła tym sposobem krąg reinkarnacji. Moim zadaniem będzie podążać za nimi i pomagać im w ich życiu na Ziemi. Po śmierci posłużę im za adwokata podczas ważenia duszy przed sądem trzech archaniołów.

– Tak jak Emil Zola uczynił to dla mnie przed chwilą?

Edmund Wells kiwa głową.

– Dzięki temu Emil Zola mógł wstąpić na wyższy poziom anielskiej ewolucji.

Rozumiem już, skąd ten upór u Emila Zoli w obliczu moich sędziów i wielki entuzjazm po tym, jak udało mu się osiągnąć sukces.

– Na czym polega „wyższy poziom anielskiej ewolucji"?

Mój mentor tłumaczy, że po przebyciu każdego etapu otrzymam dodatkowy zasób wiedzy. Teraz muszę jedynie wypełnić moje zadanie jako anioł, po czym przejdę inicjację do wyższego świata.

Prowadząc te rozważania, docieramy do końca tunelu. Brzeg otworu wyjściowego promienieje tym samym diamentowym blaskiem w kolorze granatu, który bił od wejścia. Przed nami rozciąga się „kraina aniołów".

Anioły? Przykro mi, nie wierzę. To tylko kwestia mody. Raz jest moda na anioły, raz na kosmitów. Pożywka dla próżniaków i przesądnych. Mogą dzięki temu zapomnieć o bezrobociu i kryzysie gospodarczym.

Źródło: przypadkowa osoba biorąca udział w sondzie ulicznej.

7. KRAINA ANIOŁÓW

Ogarniam wzrokiem olbrzymią panoramę rozciągającą się przede mną.

– Nie musisz chodzić po podłożu – przypomina mi Edmund Wells. – Koniec z grawitacją, uwolniliśmy się od materii. Możesz przemieszczać się w przestrzeni, dokąd chcesz i jak chcesz.

Gdyby nie to, że podłoże było przeźroczyste, lekko zabarwione na mleczny kolor, można by sądzić, że wciąż znajdujemy się na „normalnym" ludzkim terytorium.

Edmund Wells pomaga mi się zorientować w tej nowej przestrzeni:

– Na zachodzie znajduje się równina, po której anioły przechadzają się, gdy mają ochotę na pogawędkę. Na północy strome góry, a w nich jaskinie, w których możemy odizolować się na jakiś czas i pobyć w samotności. Chodź. Wespnijmy się na górę.

Z tego miejsca cała kraina przypomina mi oko. Pośrodku białego terytorium w kształcie migdała znajduje się turkusowy krąg. Niczym tęczówka. To las błękitnych drzew. Środek tęczówki zajmuje czarne jezioro – źrenica. Jednak w przeciwieństwie do prawdziwej ludzkiej źrenicy, jezioro to nie ma kształtu okręgu, lecz… serca. Raj jest więc turkusowym okiem, spoglądającym na mnie czarnym sercem źrenicy.

– To Jezioro Poczęć – oznajmia mi Edmund Wells.

Podchodzimy do tej ciemnej strefy. Otaczające nas turkusowe drzewa przypominają pinie o płaskich i gęstych wierzchołkach.

Pod drzewami – anioły. Większość z nich siedzi po turecku, lewitując metr nad ziemią, pod gałęziami, a przed nimi unoszą się trzy okręgi tworzące kształt trójkąta. Anioły kontemplują je z dużym zainteresowaniem. Niektórzy są zdenerwowani, inni podekscytowani. Przyglądają się na zmianę każdemu z okręgów.

Na przestrzeni wielu kilometrów tysiące aniołów siedzą tak i patrzą. Mam ochotę poobserwować ich przez chwilę, lecz mój instruktor już ciągnie mnie ku górze.

– Cóż to za drzewa?

– Tak naprawdę to nie są drzewa, służą do poprawiania emisji i odbioru fal pochodzących z Ziemi.

Zataczamy w powietrzu kręgi. Odkrywam południe, doliny, w których anioły zbierają się na narady w podgrupach.

Skręcamy.

Na wschodzie jeszcze jedno wejście, od którego bije zielony blask. Migocząca świetlista jasność. Czarne odblaski jeziora, turkusowe drzew i perliste podłoża.

– Szafirowe Wrota to wejście do krainy aniołów, tamtędy się tu dostałeś.

Edmund Wells wskazuje mi na wschodzie pobłyskującą na zielono jaskinię.

– Szmaragdowe Wrota to wyjście, nimi właśnie opuścisz to miejsce po zakończeniu swojej anielskiej misji. Chodźmy porozmawiać na zachodniej równinie. Znam spokojny zakątek, gdzie będziemy mogli odbyć pierwszą lekcję.

Sekret cyfr stanowi temat pierwszej lekcji danej mi przez Edmunda Wellsa. Wyjaśnia mi, że forma cyfr używanych na Zachodzie ma pochodzenie indyjskie i wytycza drogę ewolucji życia. Pozioma linia oznacza przywiązanie, łuk – miłość, skrzyżowanie – wybór.

1: Minerał. Prosta pionowa kreska bez łuku czy linii poziomej. Brak przywiązania, brak miłości. Minerał nie wie, co to uczuciowość.

2: Roślina. Linia przywiązania do ziemi: korzeń. Nad nią łuk miłości zwrócony ku niebu: liść lub kwiat kochający światło.

3: Zwierzę. Dwa łuki miłości. Zwierzę kocha ziemię i niebo. Brak linii przywiązania oznacza, że z niczym się nie łączy. Targane emocjami.

Mam wrażenie, że gdzieś to już słyszałem. Po co mi się to zatem powtarza? Czy biorą mnie tu za głupca?

– Te informacje dotyczące kształtu cyfr indyjskich wydają ci się banalne – ciągnie Edmund Wells – a jednak przekazują prawdziwe tajemnice, prawdziwe sekrety i prawdziwe arkana ewolucji świadomości. Dlatego właśnie tak ważne jest bezustanne ich powtarzanie. Świat ewoluuje zgodnie z symboliką cyfr indyjskich.

Edmund Wells wraca do swoich rysunków na tablicy z chmur.

– 4: Człowiek. Symbolizuje go krzyż. Czyli ma wybór. Znajduje się na skrzyżowaniu, w miejscu, gdzie podejmuje się decyzje co do nowych kierunków, jakimi będzie się podążać. Człowiek może zejść do stadium zwierzęcia „3" lub wspiąć się wyżej.

Mój instruktor kreśli w powietrzu kształt cyfry 5.

– 5: Mędrzec. Pozioma linia przywiązania do nieba i łuk miłości skierowany ku ziemi. Jego umysł buja w obłokach, a serce kocha świat…

– Jakby odwrotność „dwójki" – stwierdzam, wreszcie zaciekawiony lekcją…

– …5 ewoluuje w stronę… jeszcze większej dawki świadomości. Wolności. Złożoności. 5 chce się uwolnić z cielesnego więzienia narzucającego mu strach i ból. Chce stać się „szóstką".

Edmund Wells zapisuje cyfrę 6.

– 6 jest jedną wielką krzywą. Łukiem miłości, gdyż anioł kocha. Spójrz na tę spiralę. Miłość biegnie z góry, z nieba ku ziemi, by następnie zwrócić się do swego środka. Ta miłość zatacza krąg, by zakończyć na umiłowaniu samego siebie.

– Czy wszystkie „szóstki" są takie same?

– Nie. Ale tylko „szóstki" są do tego zdolne. A ja mam zamiar zmienić cię tak, byś stał się godnym tej nazwy.

– Co z siódemką?

Edmund Wells zrobił niezadowoloną minę.

– Dzisiejsza lekcja kończy się na szóstce. Możesz poznać wyłącznie samego siebie. Skup się na obecnym zadaniu i nie rozpraszaj myśli. Nie jestem maszyną, która będzie odpowiadać na wszystkie twoje pytania. Chodź!

Ponownie wznosi się nad ziemię. Muszę się przyzwyczaić do tego sterowania ciałem w trzech wymiarach, tak jakbym nurkował. Tyle tylko że podczas nurkowania ruchy są ociężałe i zwolnione przez opór wody, tu zaś każdy gest jest płynny.

Są też inne czynności, z którymi muszę się oswoić, na przykład: z nieoddychaniem.

Stwierdzam, że do tej pory moje ciało kołysało się, niemal bezwiednie, w rytm ruchu płuc. Dyskretny metronom odmierzał całe moje istnienie. Tutaj zanikł. Znalazłem się w nieskończoności i bezcielesności.

Edmund Wells oznajmia mi, że teraz pora na wybranie pionków, którymi rozegram swoją partię. Ciągnie mnie nad brzeg czarnego jeziora w kształcie serca. Przyglądając się mu uważniej, dostrzegam na jego powierzchni obrazy. Jezioro to swego rodzaju olbrzymi ekran, a właściwie mozaika tysięcy maleńkich ekraników. Na każdym z nich widać nagie, splecione w uścisku i poruszające się rytmicznie ciała. Nie muszę przecierać swoich nieistniejących oczu. Nie śnię, to naprawdę są uprawiające miłość pary.

– Czy to kącik… filmów porno?

Edmund Wells wzrusza ramionami.

– To Jezioro Poczęć, nad którym przelatywaliśmy chwilę temu. Tutaj wybierzesz rodziców istot, które weźmiesz pod swoją opiekę.

Wokół nas inne anioły w towarzystwie swoich instruktorów przyglądają się maleńkim obrazom falującym na powierzchni jeziora.

– Mam patrzeć, jak się kochają?

– Tak jest. Najpierw jednak zdradzę ci jeszcze jeden wielki sekret. Przepis na duszę.

8. ENCYKLOPEDIA

PRZEPIS NA DUSZĘ: Dusza ludzka uzależniona jest od trzech czynników: dziedziczności, karmy i wolnej woli. Oto jak rozkładają się ich pierwotne proporcje:

25% dziedziczności,

25% karmy,

50% wolnej woli.

Dziedziczność: na początku na duszę w jednej czwartej wpływają geny, poziom wykształcenia, środowisko i jego jakość, zależne od rodziców.

Karma: na duszę, również w jednej czwartej, wpływają elementy zachowane z poprzedniego życia, niezaspokojone żądze, błędy i rany, które stale będą dręczyć jej podświadomość. Wolna wola: dusza jest w połowie wolna, by decydować o sobie, nie kierując się żadnym wpływem zewnętrznym.

25%, 25% i 50% to początkowe proporcje. Przy 50% wolnej woli każda istota jest w stanie zmodyfikować ów przepis. Może oswobodzić się spod wpływu dziedziczności, odrzucić piętno moralne narzucone jej przez rodziców. Może też uwolnić się od karmy, wyrzekając się popędów drążących podświadomość. Tak zatacza się krąg. Paradoksalnie – człowiek może też dzięki wolnej woli wyrzec się… własnej wolnej woli.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

9. TRZY POCZĘCIA: NARODZINY – 9 MIESIĘCY

Przyglądam się temu wrzeniu ludzkości. Jeśli dobrze zrozumiałem, wybierając spośród tych wszystkich par, zdecyduję o 25% dziedziczności istot, które będę miał pod swoją opieką.

Dryfuję w powietrzu nad Jeziorem Poczęć. Przyglądam się ekranom. Znajdują się tam pary z każdego kontynentu, z każdego kraju i każdego ludu.

Niektórzy obejmują się w łóżkach, inni na stołach kuchennych, w windach, na plażach, w krzakach…

Osobliwe obrazy, jeśli wziąć pod uwagę, że uchwycono w ten sposób najintymniejsze chwile dwojga ludzi. Jak tu wybrać? Przyzwyczajony do słuchania własnej intuicji, zatrzymuję się ostatecznie na parze, której ruchy wydają mi się stosunkowo najbardziej harmonijne. Mężczyzna jest brunetem o bladej i poważnej twarzy. Kobieta również jest brunetką, ma długie włosy i wygląda na miłą. Wskazuję na nich palcem.

– Wybieram tych – mówię.

Edmund Wells informuje mnie, że to francuska rodzina z Perpignan, o nazwisku Nemrod. Średnio zamożni księgarze. Wielodzietni. Cztery córki. Do tego kot. Mój instruktor stuka delikatnie w ekran, chcąc zaznaczyć, że to poczęcie jest już zarezerwowane.

– Teraz żaden inny anioł nie będzie mógł ci już go podebrać.

Następnie analizuje DNA rodziców i przekazuje mi wynik badania:

– Mmm…

– Co?

– Nic poważnego. Choroby dróg oddechowych od strony ojca. Będzie pokasływał.

– A od strony rodzicielki?

Mój mentor ponownie oddaje się analizie.

– Rude włosy.

W moim umyśle pojawia się przyspieszona wizja spotkania spermatozoidu i oocytu. Widzę dwadzieścia trzy męskie i dwadzieścia trzy żeńskie chromosomy.

– Chłopiec czy dziewczynka?

Edmund Wells bacznie przygląda się zespoleniu dwóch gamet i oznajmia:

– XY, będzie chłopiec. Przejdźmy do następnego.

Długo szukam, wreszcie wybieram parę o skórze w kolorze miodu. Są oboje tak piękni, że mogą dać życie jedynie pięknemu dziecku.

– Czarnoskórzy Amerykanie z Los Angeles – przedstawia ich Edmund Wells.

Matka modelka, ojciec aktor. Rodzina Sheridan. Zamożna burżuazja. To będzie ich pierwsze dziecko, bardzo wyczekiwane, gdyż matka poddana była długiemu leczeniu, podejrzewano ją nawet o bezpłodność. DNA rodziców bardzo satysfakcjonujące. Żadnych upośledzeń fizycznych.

– XX, będzie dziewczynka.

Dochodzę do wniosku, że cała ta klasyfikacja XX, XY jest jakby wyjęta prosto z Biblii. Słynne „żebro" odebrane Adamowi to może po prostu odjęcie dolnej nóżki z „X", które zmienia się przez to w „Y".

Po raz kolejny dopuszczam do głosu moją intuicję i decyduję się na ostatnią parę.

– Rosjanie z Sankt Petersburga – oznajmia mi Edmund Wells. Nazwisko: Czechow. Biedna rodzina. Ojciec i matka na bezrobociu. To będzie ich pierwsze dziecko. Para poznała się niedawno, każde z nich mieszka osobno. Najprawdopodobniej nie będą mieli więcej dzieci. Doskonałe DNA. XY, wygląda mi to na silnego chłopca.

Edmund Wells sprawdza coś wielokrotnie, odbierając fale, które on jeden potrafi zrozumieć. Wreszcie unosi głowę i podsumowuje:

– Dwóch chłopców i dziewczynka, niezły skład. Francuzi trochę słabego zdrowia, Amerykanie w porządku, Rosjanie – okazy zdrowia. Możemy dzięki temu sprawdzić wpływ warunków fizycznych na osobowość.

Zaciera ręce z zadowoleniem.

– Doskonale, doprawdy doskonale! – woła, redagując w myślach trzy fiszki, które zapisane zostają w moim umyśle.

Skupiony dodaje jeszcze:

– Mogę już powiedzieć, że Francuz będzie się nazywał… Jacques, Amerykanka… Venus, a Rosjanin… Igor. No proszę, masz tu trzech niezłych „klientów".

– „Klientów"?

– To techniczne określenie na dusze, które znajdują się pod naszą opieką. Jesteśmy dla nich w pewnym sensie adwokatami, a oni naszymi klientami.

– Jakie jest teraz moje zadanie?

– Odczekać siedem miesięcy, by dowiedzieć się, jaką otrzymają karmę.

– Siedem miesięcy? To długo!

– Na Ziemi – owszem. Tutaj czas jest pojęciem względnym i nie jest absolutny.

Uśmiecha się.

– Zresztą dla wszystkich czas jest względny, każdy przecież odbiera go na swój sposób.

I zaczyna recytować z pamięci:

– Żeby poznać wartość roku, zapytaj studenta, który oblał decydujący egzamin. Żeby poznać wartość miesiąca, zapytaj matkę, która wydała na świat wcześniaka. Żeby poznać wartość tygodnia, zapytaj wydawcę tygodnika. Żeby poznać wartość godziny, zapytaj zakochanego, który czeka na spotkanie. Żeby poznać wartość minuty, zapytaj człowieka, który właśnie spóźnił się na autobus. Żeby poznać wartość sekundy, zapytaj tego, kto stracił ukochaną osobę w wypadku samochodowym. Żeby poznać wartość ułamka sekundy, zapytaj srebrnego medalistę olimpijskiego.

Następnie dodaje żartobliwie:

– Żeby poznać wartość ludzkiego przeznaczenia, zapytaj swojego anioła instruktora. Nie zwracamy uwagi na drobne okoliczności, na chwile bez znaczenia dla naszych klientów. Patrzymy tylko na ważne momenty i decydujące wybory.

Edmund Wells oddala się. Musi jeszcze przeszkolić inne początkujące anioły.

Zostaję sam, zafascynowany, kontemplując migoczącą powierzchnię Jeziora Poczęć, gdzie tysiące par właśnie się kochają, dając początek nowej ludzkości. Mam ochotę zachęcić ich, gdyż im większą odczuwać będą przyjemność, tym bardziej udane będą owoce tego poczęcia.

10. ENCYKLOPEDIA

JAJECZKO: Przez długi czas uważano, że to najszybszy ze spermatozoidów zapładnia oocyt. Dziś wiemy, że jest inaczej. Około stu spermatozoidów dociera niemal jednocześnie do komórki jajowej, która każe im czekać na swojej powierzchni. Jak w poczekalni. Na co czeka?

Tak naprawdę zajęta jest dokonywaniem wyboru pomiędzy kandydatami. Jakimi kryteriami się kieruje? Od niedawna już to wiemy. Oocyt wybiera spermatozoid, którego kod genetyczny najbardziej różni się od jej własnego. Tak jakby już w tym pierwszym stadium nasze komórki wiedziały, że natura wzbogaca się poprzez różnicowanie, a nie podobieństwo. Decydując się na wybór najbardziej „obcego", komórka jajowa daje wyraz pierwszej z biologicznych mądrości: unikać problemów związanych z pokrewieństwem. Im bardziej bowiem dwa kody genetyczne są zbliżone, tym większe ryzyko chorób genetycznych.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

11. NIEOCZEKIWANE SPOTKANIE

– Hej, szczwany lisie, bawimy się w podglądactwo?

Drgnąłem. Ten głos!

– Widok tych wszystkich kopulujących ziemian przyprawia mnie o mdłości. Pocą się, dyszą. Poza tym… to frustrujące, patrzeć na kochające się pary, podczas gdy my sami już nigdy nie zaznamy cielesnej rozkoszy.

Odwracam się. Raoul RAZORBAK!

Niezdarny, chudy, o szpiczastym nosie, wyciągniętej, prostokątnej twarzy o drapieżnym wyrazie. Bawi się swymi dużymi dłońmi o długich palcach. Wygląda dokładnie tak samo, jak w dniu, gdy spotkałem go po raz pierwszy na cmentarzu Pere-Lachaise. Urzekał mnie. Jego pewność siebie, niewymuszony sposób bycia, wiara w możliwość spełnienia marzeń zmieniły sens mojego życia.

– Raoul! Cóż ty tutaj robisz?

Klęczy sobie spokojnie, z podwiniętymi nogami.

– Poprosiłem o inkarnowanie mnie w roślinę, chciałem trochę odpocząć. W drodze wyjątku otrzymałem na to zgodę. Byłem więc winoroślą, słodziłem winne grono, którego kiście zebrano. Wytworzono ze mnie wino, wypito je i oto jestem tu ponownie, zachowawszy cały kapitał punktów. Mój anioł stróż uczynił, co należy, bym otrzymał status anioła.

– A niech mnie! Nie spodziewałem się zobaczyć cię w Raju!

– W Raju? Chyba żartujesz! Ten Raj jest gorszy niż hospicjum! Można tu umrzeć z nudów! Trzeba stąd zwiać jak najszybciej i wyruszyć na dalsze odkrywanie wszechświata!

Jest wyraźnie poruszony.

– Tutaj, to jedna wielka biurokracja! Zarządza się, szpieguje i nadzoruje śmiertelników. I to ma być przyjemność! Nigdy nie chciałem skończyć jako urzędnik. Och, Michael, powinniśmy byli wrócić na Ziemię jako Wielcy Wtajemniczeni. Daliśmy się nabrać. Aniołowie, a niech mnie! Jeśli nie zaczniemy działać, zostaniemy tutaj przez sto tysięcy lat, patrząc na kolejnych klientów. To zesłanie!

Cieszę się, że znów spotkałem swojego najlepszego przyjaciela, mimo iż nic się nie zmienił – jak zwykle w gorącej wodzie kąpany! Nagle poczułem się pewniej. Nie jestem tu sam. Ziemski przyjaciel odnaleziony tutaj, na górze, to prawdziwy uśmiech losu.

Wyciąga ramiona w kierunku łańcucha górskiego z otaczających nas chmur.

– Mówię ci, to najbardziej uciążliwe więzienie! Zobacz, jesteśmy otoczeni ze wszystkich stron! Tak naprawdę jesteśmy w Piekle!

– Raoul, bluźnisz!

– Ależ skąd. Wiem, że Piekło nie istnieje, ale przyznam ci się, że żałuję. Bawiłbym się o wiele lepiej pośród kotłów, w otoczeniu nagich, lubieżnych kobiet, harpii i diabełków, w atmosferze rozpusty i tańczących czerwonych ogników, trochę tak jak w Trzecim Niebie, rozumiesz? Zamiast tego tylko biel i błękit, chmury i przeźroczyści kompani – nic zabawnego w gruncie rzeczy. Ech, zwiać stąd, wyjechać, ruszyć przed siebie, jeszcze raz przeżyć naszą przygodę z dwudziestego pierwszego wieku. Przesunąć granicę Nieznanego. Wrócić do epopei tanatonautów. Zbliżyć się do Nieznanego.

Kładzie mi ręce na ramionach.

– Od zarania ludzkości istnieją tacy, którzy chcą wiedzieć, „co znajduje się za górami". Ty i ja, Michaelu, jesteśmy w grupie tych, którzy wyruszą tam pierwsi. Jesteśmy odkrywcami i zostaniemy nimi na zawsze. Więc, przyjacielu, proponuję ci wyprawę do następnej terra incognita.

Przyglądam się Raoulowi uważniej. Zachował swój wygląd Sherlocka Holmesa, a ja znów wcielam się przy nim w rolę wiernego doktora Watsona. Jaką przygodę mi jeszcze zaproponuje? Dotarłszy do Raju, wiemy już przecież wszystko… Co moglibyśmy jeszcze odkryć?…

Śmierć? Tak, myślałem o tym. Chciałbym umrzeć we śnie. Zasypiam, śnię i umieram. Następnie chciałbym zostać skremowany. Tak będzie taniej dla rodziny. Postawią na kominku niewielką urnę i nie będą musieli przychodzić z kwiatami na mój grób. Co do spadku, to… mmm! No dobra, powiem wam! Schowałem pieniądze w figurce hipopotama w piwnicy, za komodą stylizowaną na ludwikowską. Wystarczy ją przesunąć. Ten, kto je znajdzie, będzie mógł je sobie zatrzymać.

Źródło: przypadkowa osoba biorąca udział w sondzie ulicznej.

12. WYBÓR DUSZ: MINUS 2 MIESIĄCE

Edmund Wells klepie mnie po ramieniu.

– Dusze lada moment zagnieżdżą się w ciałach twoich klientów. Nie ma czasu do stracenia. Chodź za mną.

Zostawiam Raoula samego. Mój instruktor prowadzi mnie w stronę spokojnej strefy na południu i prosi, bym usiadł po turecku przy wejściu. Stąd możemy objąć wzrokiem całą anielską krainę.

– Doskonałe miejsce, by śledzić nadchodzący bieg wydarzeń.

Ujmuje mnie za ręce i skierowuje wewnętrzne strony moich dłoni ku niebu. Ma wtedy miejsce niesamowite zjawisko. Trzy kule spływają w naszym kierunku i osiadają między moimi dłońmi. Jedna nad lewą ręką, druga nad prawą, a ostatnia nieco powyżej, dokładnie między dwoma pierwszymi. Całość tworzy lewitujący trójkąt.

– Dzięki tym kulom nie tylko ujrzysz dusze twoich klientów, lecz także będziesz mógł ich słyszeć i kontrolować ich poczynania.

Delikatnie pociera każdą z kul, sprawiając, że rozbłyskują światłem. Wewnątrz dostrzegam swoich klientów, mam wrażenie, że korzystam z kamery zapisującej obraz płodu w brzuchu matki. Kule są pomarańczowe, gdyż moi klienci pławią się w płynie owodniowym.

– Nauczę cię jeszcze jednego określenia w żargonie anielskim. Te kule kontroli dusz, które masz właśnie przed sobą, nazywamy „jajami". Bo wysiadujemy je jak kury swoje jaja.

Edmund Wells siada koło mnie.

– Teraz pora na przyznanie duszy.

– Można je wybierać?

Uśmiecha się.

– Nie. W tym wypadku interweniuje świat nad nami, „siódemka".

Czekamy. Jedna po drugiej kule rozbłyskują, jak gdyby dokonało się w nich wyładowanie elektryczne. Edmund Wells przygląda się pierwszej rozpalonej kuli i oznajmia mi, że Jacques otrzymał właśnie duszę Indianina żyjącego w ubiegłym stuleciu. Był wędrownym gawędziarzem, chodzącym od plemienia do plemienia, by przekazywać legendy swego ludu. Pewnej nocy na jego obozowisko napadli poszukiwacze złota. Próbował się ukryć, lecz napastnicy dogonili go i złapali. Obcięli mu jego długie czarne warkocze nasączone niedźwiedzim tłuszczem, z których był taki dumny, a następnie powiesili.

Liczba punktów uzyskana przy ważeniu duszy: 350.

Edmund Wells bada drugą kulę, która właśnie rozbłysła. Igorowi przydzielono duszę francuskiego astronauty. Samotnik, miał trudne dzieciństwo, kłótliwą matkę. Poznał życie w więzieniu, lecz wykupił się dzięki niebezpiecznym wyprawom w kosmos, na które zgłosił się na ochotnika. W wyniku zawodu miłosnego odebrał sobie życie podczas jednej z wyjątkowo ryzykownych misji…

Liczba punktów uzyskana przy ważeniu duszy: 470.

Co do trzeciej kuli, Venus stała się właśnie schronieniem dla duszy bogatego Chińczyka, zmarłego już ponad dwa wieki temu. Epikurejczyk, choć wątłego zdrowia, miał słabość do dobrego jedzenia i pięknych kobiet. Zaliczał się do przyjaciół samego cesarza i bywał w towarzystwie najpotężniejszych osób w państwie. Podczas jednej z podróży przez prowincję napadli go rabusie, którzy obrabowali go, by następnie pochować żywcem. Długo miotał się pod ziemią. Straszliwa śmierć…

Liczba punktów uzyskana przy ważeniu duszy: 320.

– Nieźle – kiwa głową z zadowoleniem Edmund Wells. – Dwie z twoich dusz przekraczają 333 punkty.

– A co oznacza posiadanie 333 punktów?

– Chodzi tu o średnią poziomu świadomości. Jeśli doda się punkty zdobyte przez dusze sześciu miliardów istot ludzkich i wyciągnie się z nich średnią, otrzymamy właśnie 333. Oznacza to, że mimo wszystko większość ludzi znajduje się bliżej ziemi niż nieba. Na nas spoczywa ciężar zwiększenia wartości owej średniej.

Przyglądam się moim „klientom" w ich „jajach".

– Naszym celem – ciągnie Edmund – jest podniesienie poziomu świadomości. „Gdy jedna dusza się wznosi, cała ludzkość wznosi się wraz z nią".

– Chcesz powiedzieć, że jeśli uda mi się podnieść poziom przynajmniej jednego z moich klientów, cała ludzkość wespnie się z poziomu 333 na 334?

– Postępy nie są aż tak spektakularne. Znaczna liczba ludzi musiałaby przejść pewną ewolucję, żeby średnia zwiększyła się o jeden punkt – wyjaśnia mój mentor.

Prosi mnie, bym uczestniczył w narodzinach moich podopiecznych, by nałożyć na nich, tuż po wyjściu z brzucha matki, anielski odcisk. Ten gest połączy nas – anioła stróża i strzeżonego śmiertelnika. Pozwoli im to zapomnieć o poprzedniej karmie.

– Wystarczy dotknąć ich pod nosem, by stworzyć rynienkę – Edmund pokazuje ów gest, dotykając mojej twarzy. – Ale potem, ostrzegam, masz całkowity zakaz wracania na Ziemię!

13. ENCYKLOPEDIA

WSPÓŁPRACA-WZAJEMNOŚĆ-PRZEBACZENIE: W 1974 roku filozof i psycholog Anatol Rapoport z Uniwersytetu w Toronto wysunął tezę, iż„najskuteczniejszymi" sposobami zachowywania się w stosunku do drugiego człowieka są: 1) współpraca, 2) wzajemność i 3) przebaczenie. Oznacza to, że jeśli dany osobnik, struktura lub grupa napotyka innego osobnika, strukturę lub grupę, w jego interesie leży zaproponowanie przymierza, następnie – zgodnie z regułą wzajemności – osobnik ten może dawać drugiemu tyle, ile od drugiej strony otrzymuje. Jeśli tamten mu pomoże, on także pomaga, jeśli drugi wykaże się agresją, ten również okaże swoją wrogość, w taki sam sposób i o takim samym natężeniu. Na koniec przychodzi czas na przebaczenie i propozycję współpracy. W 1979 roku matematyk Robert Axelrod zorganizował turniej autonomicznych programów komputerowych naśladujących ludzkie zachowania. Jedynym wymogiem było uzupełnienie każdego z programów o funkcję komunikacji, pozwalającą na ich porozumiewanie się między sobą.

Do Roberta Axelroda nadesłano 14 dyskietek z programami – ich autorami byli głównie jego koledzy z uczelni. Każdy program rządził się innymi prawami zachowań (najprostsze miały zaledwie dwie linijki kodu, najbardziej skomplikowane – około stu). Miał zwyciężyć ten, który zdobędzie największą liczbę punktów. Niektóre programy stosowały strategię polegającą na jak najszybszym wyeksploatowaniu przeciwnika, skradzeniu jego punktów i zmienieniu partnera. Inne próbowały radzić sobie same, strzegąc zdobytych punktów i unikając kontaktów z tymi, które mogłyby je im odebrać. Jeszcze inne stosowały zasady typu: „Jeśli przeciwnik okazuje wrogość, zażądać, by przestał, a następnie przystąpić do wymierzania kary" lub „Współpracować, a następnie zdradzić przez zaskoczenie".

Każdy z programów przeciwstawiono 200 razy każdemu z pozostałych.

Zwyciężył program Anatola Rapoporta, wyposażony w funkcję zachowania WWP (Współpraca-Wzajemność-Przebaczenie). Co więcej, program WWP, umieszczony pośród innych, z początku przegrywał w obliczu agresywnych przeciwników, wreszcie jednak zwyciężał, a nawet stawał się „zaraźliwy". W miarę jak inne programy orientowały się, że stosuje najskuteczniejszą metodę zdobywania punktów, same przyjmowały jego postawę. Prawo WWP okazało się więc najbardziej opłacalne na dłuższą metę. Każdy może je zastosować w życiu codziennym. Oznacza to, że należy zapomnieć o wszystkich obelgach, jakimi obrzuca nas kolega z pracy i stale proponować mu wspólne działanie. Dowiedziono, że ta metoda popłaca. To nie zwykła uprzejmość, lecz metoda zadbania o własny interes, którego skuteczność wykazała informatyka.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względne i absolutnej, tom IV

14. PŁÓD JACQUES. MINUS 2 MIESIĄCE

No proszę, jakie to dziwne… Pływam. Znajduję się w worku wypełnionym mętnym płynem. To moja matka? Zapewne.

Pamiętam swoje poprzednie życie. Byłem Indianinem. Opowiadałem historie przy ognisku. A potem nadeszli Biali. Zabili mnie. Powiesili.

Teraz wracam na ziemię. Pytanie, gdzie dokładnie? Do jakiego kraju, do jakiej epoki, do jakich rodziców? Trochę się boję.

Słyszę głosy. To pewnie moja nowa matka. Co mówi? Aż dziw, że tak dobrze ją rozumiem. Mama mówi o mnie. Mówi, że nazwie mnie Jacques. Mówi, że w nocy ją kopię, a wtedy widzi przez skórę moje piętki. A więc lubi to? Dobra, no to znów zaczynamy wierzgać!

Mówi, że chce stosować haptonomię.

– Co to jest haptonomia? – pyta ją przyjaciółka.

– Technika pozwalająca na współuczestnictwo ojca w ciąży. Kładzie on ręce na brzuchu żony sygnalizując tym sposobem, że jest drugą istotą zwracającą uwagę na płód.

To prawda. Wczoraj czułem jego dłonie. Więc mam nie tylko mamusię, lecz także tatusia.

Mama wyjaśnia, że ja, Jacques, doskonale rozpoznaję dłonie mojego ojca i gdy tylko tatuś położy je na jej brzuchu, ja od razu się w nie wtulam.

Ciągnę za pępowinę. Nudzi mi się tutaj. Ciekawe, jak będzie na zewnątrz.

15. PŁÓD VENUS. MINUS 2 MIESIĄCE

A więc istnieję.

To dziwne. Wiem, że jestem tylko płodem, a jednak wiele odczuwam. Nie na zewnątrz. Koło mnie.

Jestem ściśnięta, a nienawidzę tego. Nie mogę znieść myśli, że moje ciało ma skrępowane ruchy. Staram się zidentyfikować to, co mnie tak ogranicza, aż nagle dostrzegam, że tuż koło mnie znajduje się mój brat bliźniak!

Mam brata bliźniaka!

Domyślam się, że oboje jesteśmy złączeni z naszą mamą za pośrednictwem pępowin, ale na dodatek sami również jesteśmy połączeni. Możemy więc się porozumiewać.

– Kim jesteś?

– A ty kim jesteś?

– Jestem malutką dziewczynką w brzuchu mamy.

– A ja jestem małym chłopczykiem.

– Cieszę się, że mam towarzystwo. Zawsze mi się wydawało, że życie płodowe to samotne doświadczenie.

– Chcesz, żebym ci opowiedział o sobie?

– Oczywiście.

– W poprzednim życiu popełniłem samobójstwo. Zostało mi jeszcze trochę drogi do pokonania, zostałem więc oddelegowany tutaj, żeby dokończyć swoją karmę. A ty?

– Ja byłam starym Chińczykiem. Bogatym i potężnym mandarynem. Miałam mnóstwo służących i kobiet.

Poruszam się. Wspomnienia sprawiają, że mam ochotę przekręcić się nieco i rozprostować.

– Przeszkadzam ci?

– Trochę tu ciasno, przyznaję. Ja pewnie też trochę ci zawadzam.

– Dla mnie to nie ma znaczenia. Wolę ciasnotę w miłym towarzystwie niż swobodę w ciemności i samotności.

16. PŁÓD IGOR. MINUS 2 MIESIĄCE

A więc istnieję.

Niewiele jestem w stanie dostrzec. Tylko czerwonopomarańczowe otoczenie. Słyszę. Bicie serca. Odgłosy trawienne. Głos mamy. Mówi rzeczy, których nie rozumiem.

– Nie-chcę-zachować-tego-dziecka.

Bełkot.

Nasycam się sylabami, chcąc odnaleźć dawną wiedzę i możliwość interpretacji słów. Głos męski. Pewnie taty.

– Głupia jesteś. Już mu nawet nadałaś imię: Igor. W chwili gdy zaczynamy nazywać rzeczy, te zaczynają istnieć naprawdę.

– Na początku chciałam, ale teraz już go nie chcę.

– Już jest za późno, powtarzam ci. Trzeba było pomyśleć o tym wcześniej. Teraz żaden lekarz nie przerwie twojej ciąży.

– Nigdy nie jest za późno. Nie mamy środków na utrzymanie dzieciaka, lepiej pozbyć się go od razu.

Śmiech.

– Jesteś zwykłym śmieciem! – woła mama.

– Jestem pewien, że w końcu go pokochasz! – nalega tata.

Łkanie.

– Mam wrażenie, że w moim ciele zagnieździł się nowotwór, który rośnie we mnie i mnie niszczy. Ta myśl mnie brzydzi.

Ktoś odchrząkuje.

– Zresztą rób, co chcesz! – woła tata. – Mam już dość twojego ciągłego jęczenia. Idę sobie. Koniec z nami. Radź sobie sama.

Trzaśnięcie drzwiami. Mama płacze, potem krzyczy. Mija dłuższa chwila. Nagle spada na mnie grad uderzeń pięściami. Tata odszedł. A więc to mama sama bije się w brzuch. Pomocy!

Nie uda jej się. Próbuję się zemścić serią kopniaków. Łatwo tak atakować mniejszego, szczególnie gdy jest uwięziony i nie może uciec.

17. ENCYKLOPEDIA

HAPTONOMIA: Po drugiej wojnie światowej Franz Veldman, holenderski lekarz ocalony z obozu koncentracyjnego, stwierdził, że świat zmierza ku zagładzie, gdyż nie zaczyna się kochać dzieci wystarczająco wcześnie.

Zauważył, że ojcowie, zajęci głównie pracą lub wojną, niemal nie troszczą się o swoje potomstwo, zanim to nie wejdzie w wiek dojrzewania. Zaczął wówczas szukać sposobu, by zainteresować ojca dzieciństwem lub nawet ciążą. W jaki sposób? Poprzez kładzenie rąk na brzuchu rodzicielki. Wymyślił haptonomię, z greckiego hapto – „dotykać" i nomos – „prawo".

Prawo dotykania.

Ojciec może zaznaczyć swoją obecność i nawiązać pierwszy kontakt z dzieckiem, jedynie głaszcząc napiętą skórę na brzuchu matki. Doświadczenia wykazały, że bardzo często płód potrafi rozpoznać, który z rozmaitych dotyków należy do ojca. Najzdolniejsi ojcowie potrafią nawet sprowokować dzieci do piruetów wewnątrz brzucha i przemieszczania się od jednej ręki do drugiej. Tworząc już we wczesnym stadium ciąży trójkąt „matka-ojciec-dziecko", haptonomia wpływa na zwiększenie poczucia odpowiedzialności ojca. Ponadto matka czuje się mniej samotna w przebiegu swojej ciąży. Dzieli się doznaniami z ojcem, opowiada mu, co czuje, gdy partner kładzie ręce na jej brzuchu i na dziecku. Haptonomia nie jest oczywiście receptą na szczęśliwe dzieciństwo, otwiera jednak nowe możliwości w życiu uczuciowym zarówno matki, jak i ojca oraz płodu. Swego czasu, w starożytnym Rzymie, istniał zwyczaj otaczania ciężarnej kobiety przez kumy (cum mater – „która towarzyszy matce"). Nie ulega jednak wątpliwości, że osobą, która tak naprawdę powinna towarzyszyć matce, wciąż pozostaje ojciec.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

18. POMYSŁY RAOULA

Obserwuję moje kule.

Rodzice Jacques'a stosują haptonomię. Doskonałe warunki do wylęgu.

Igor jest bity. Bardzo złe warunki do wylęgu. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu Venus będzie miała brata bliźniaka. Nie wiem, czy to dobrze czy źle.

– Tracimy tu czas. Stańmy się znów tymi, którymi byliśmy kiedyś. Przesuńmy granice poznanego – powtarza mi w kółko Raoul, który ponowił swój atak, gdy tylko Edmund Wells zniknął.

Znajdujące się pod moją opieką jaja obracają się powoli. Wskazuję na nie ruchem głowy.

– Nie będę tak się cały czas do nich kleił. Co mam zrobić, żeby się ich pozbyć?

Raoul pokazuje mi, że wystarczy tylko odwrócić wnętrza dłoni w stronę ziemi, by kule odleciały. Już po chwili pędzą na północny wschód, jak małe zdalnie sterowane samolociki.

– Dokąd odlatują?

– Gdzieś w góry.

Odwracam ponownie dłonie i natychmiast trzy kule pojawiają się przede mną. Zaczynam pojmować ten system. Raoul złości się.

– Przestań się bawić. Potrzebuję twojej pomocy, Michaelu! Przypomnij sobie nasz slogan tanatonautów: „Dalej, coraz dalej w nieznane!".

Unoszę głowę ku niebu.

– Nie ma już nic nieznanego. Jedynie poczucie odpowiedzialności za płody.

Raoul prosi, bym poleciał z nim na wschód. Zmieniliśmy punkt obserwacyjny, lecz wciąż istnieje pewna niewiadoma. Nie wiemy, co znajduje się nad krainą aniołów. Dolatujemy do wschodniej granicy ich terytorium.

– Co zamierzasz zrobić?

Ruchem głowy wskazuje na Szmaragdowe Wrota.

– Wiesz dobrze, że będziemy mogli przejść na drugą stronę, gdy ocalimy przynajmniej jednego człowieka – mówię.

Raoul zamachał mi rękami przed oczyma:

– Czy ty naprawdę jeszcze niczego nie zrozumiałeś? Nasi klienci to kretyni, którzy nigdy nie ewoluują!

19. PŁÓD JACQUES. MINUS 1 MIESIĄC

Stałem się nerwowy. Wiercąc się w brzuchu mamy, zaplątałem się w pępowinę. Owinęła mi się wokół szyi – po raz kolejny przeżywam chwilę, gdy mnie powieszono. Panikuję, by następnie znieruchomieć. Gdy przestaję się ruszać, udaje mi się oswobodzić.

20. PŁÓD VENUS. MINUS 1 MIESIĄC

Płyn owodniowy stał się gorzki. Co się dzieje?

– Hejże! Bliźniaku! Mamy problem! Śpisz?

Bliźniak nie odzywa się dłuższą chwilę.

– Czuję się taki zmęczony, bardzo zmęczony… Mam wrażenie, że pustka ogarnia całe moje wnętrze…

Staram się pojąć, co się dzieje, bo jeśli o mnie chodzi, to cały czas delektuję się przepysznym jedzeniem. Likierem inteligencji, cukru i miłości. Nagle wzdrygam się:

– Przejmuję twoją energię!

– A więc to tak – szepcze on. – Znam to zjawisko.

Wypowiada się z trudem.

– Jesteśmy bliźniakami z zespołem TTTS [2]. Wiem, o co chodzi, bo w poprzednim życiu byłem ginekologiem-położnikiem. Zostało mi trochę wspomnień z tego okresu.

– Wyjaśnij mi.

– A więc wytworzyliśmy między nami połączenie, naczynie krwionośne, które łączy nas bezpośrednio, niezależnie od organów naszej matki. To tylko maleńka żyłka, lecz jest ona wystarczająco duża, by dokonywała się między nami wymiana płynów. To dlatego tak dobrze słyszymy się nawzajem. Dlatego też jedno z nas, a konkretnie ty, nie może powstrzymać się przed pobieraniem krwi od drugiego. Jeśli nie wyjmą nas stąd w najbliższych dniach, obawiam się, że wyssiesz mnie na dobre.

Zadrżałam.

– A wtedy?

– A wtedy umrę.

Milczy, wycieńczony, lecz ja nalegam:

– Czy oni o tym wiedzą, tam na zewnątrz?

Odpowiedź pada po dłuższej chwili:

– Wiedzą chyba o bliźniakach, ale nie mają pojęcia, że pompujesz ode mnie krew. Nadali nam wczoraj imiona, obojgu. Ty spałaś, ale ja wszystko słyszałem. Ty będziesz się nazywać Venus, a ja George. Witaj, Venus!

– Hm… Witaj, George! Przerażona, zaczynam kopać.

– Hej! Tam, w górze!! Zróbcie coś! Trzeba wywołać poród. George umiera!

Tupię niecierpliwie. George uspokaja mnie.

– Przestań, już jest za późno. Będę żył w tobie. Zawsze będę w tobie, moja Venus.

21. PŁÓD IGOR. MINUS 1 MIESIĄC

Zapadłem w lekki sen. Mama płacze. Mówi sama do siebie i pije dużo wódki. Upija się i lekko kręci mi się w głowie. Chyba chce mnie otruć. Ale moje ciało przyzwyczaja się do tego stanu i rozwija własną odporność na alkohol.

Nie, mamo, nie uda ci się mnie pozbyć w taki sposób. Chcę się urodzić i to będzie moja zemsta.

Nagle czuję gwałtowne uderzenie. Upadam. Moja twarz jest zgnieciona. Co się dzieje? Słyszę, jak matka bełkocze: „Dorwę cię, dorwę. Zdechniesz, uda mi się". Kolejne uderzenie.

Próbuję pojąć, co się dzieje wokoło i chyba już się domyślam. Matka rzuca się na ziemię, na brzuch – chce, żeby pękł!

Trzymam się ze wszystkich sił. Wreszcie matka daje za wygraną.

Czekam na kolejny atak. Czym mnie jeszcze potraktuje? Drutem? Trzymaj się, Igor. Dasz radę. Na zewnątrz jest tak pięknie…

22. TAJEMNICA SIÓDEMEK

Raoul ciągnie mnie w stronę starej anielicy, którą rozpoznaję – widziałem jej zdjęcia w gazetach – to Matka Teresa.

– Na Ziemi była chodzącą szczodrością. Święta. Tutaj jednak opiekuje się już czwartą serią klientów i wciąż jej się nie udaje. Jeśli Matce Teresie nie dane jest zostać „siódemką", to wierz mi, nikomu się to nie może udać.

Stara kobieta wygląda na wystraszoną, spogląda na swoje kule i pokrzykuje rozdrażniona, jak gdyby właśnie sparzyła się wrzątkiem, wyjmując prawdziwe jajka z wody.

– Edmund Wells mówił mi, że życie stawia nas w obliczu tylko takich problemów, które jesteśmy w stanie pokonać.

Raoul przyjmuje swoją najbardziej pogardliwą minę.

– Myślisz, że zjadłeś wszystkie rozumy? Nie dysponujemy nawet wiedzą, która pozwoliłaby nam zmierzyć poziom naszej ignorancji.

– W żółtej krainie wiedzy poznałem odpowiedzi na pytania, które zadawałem sobie jako śmiertelnik. Edmund Wells wyjawił mi sekret kształtu cyfr – czyli kierunek ewolucji świadomości. To wszystko, co powinniśmy wiedzieć.

– Tak sądzisz? Swego czasu byliśmy tanatonautami, mędrcami. „Piątkami". Teraz jesteśmy aniołami. „Szóstkami". Następnym etapem jest zmienienie się w „siódemkę". Czym jest jednak „siódemka"?

– „Siódemka" to istota, która osiągnęła wynik 700 punktów – ryzykuję.

Gdybym nie był bezcielesny, Raoul z pewnością potrząsnąłby mną jak drzewem owocowym.

– Ale konkretnie, czym jest „siódemka"? Superaniołem? Inną istotą? Jeśli zastanowisz się nad różnicą między biednymi „piątkami" i nami, „szóstkami", przyznasz, że jest nad czym myśleć.

Mój przyjaciel jest poruszony, ale ja pozostaję ostrożny. Raoul zaczyna snuć marzenia:

– Bycie „szóstką" może być czymś wspaniałym. Szukałem tekstów na ten temat. Podobno nad aniołami znajdują się „cherubiny" i „serafiny". Jest mowa o „dominacjach" i „tronach". Chociaż osobiście podejrzewam, że poziom nad nami zajmują…

Szepcze, jak gdyby obawiał się, że ktoś go usłyszy:

– Bogowie.

To cały Raoul, mój stary przyjaciel, zawsze wysuwający najbardziej karkołomne hipotezy.

– Dlaczego mówisz „bogowie", a nie „bóg"?

Najwyraźniej dobrze się przygotował.

– Po hebrajsku Bóg wymawia się „EL", choć w tekstach widnieje słowo „ELOHIM", co odpowiada formie liczby mnogiej.

Udajemy, że stawiamy kroki, poruszając na przemian nogami w powietrzu, tuż nad niby-podłożem, tak jak to robiliśmy na Ziemi.

– Rozmawiałeś o tym z innymi aniołami? Co one na ten temat sądzą?

– Myślą podobnie jak ja. Połowa z nich wierzy w Boga. Jedna trzecia to ateiści. Pozostaje jedna czwarta, która – tak jak my – przyznaje, że nie wie, czy Bóg istnieje.

– Połowa, jedna trzecia i jedna czwarta to więcej niż jedna całość.

– To normalne. Są tacy, którzy uznają dwa punkty widzenia jednocześnie lub na przemian – sam przyznasz, że tak bywa.

Raoul podsumowuje:

– 4: ludzie, 5: mędrcy, 6: anioły, 7: bogowie. To wydaje się dość logiczne, prawda?

Nie odpowiadam od razu. Śmiertelnicy nie wiedzą nic o istnieniu lub nieistnieniu Boga, nie posiadają właściwie żadnych dowodów na poparcie swoich tez, powinni więc wykazywać się nieco większą skromnością.

Jeśli chodzi o Michaela Pinsona, którym kiedyś byłem, skłaniał się on zdecydowanie ku agnostycyzmowi, z agnôstos („brak pewności"). Moim zdaniem agnostycyzm doskonale pasuje do słynnego twierdzenia Pascala, że bardziej opłacalne jest założenie istnienia Boga. Będąc jeszcze na Ziemi, stawiałem jeden do dwóch na to, że po śmierci zaczyna się nowe życie i że anioły i Raj naprawdę istnieją. Przygoda tanatonautów potwierdziła moje przypuszczenia. Na razie nie widziałem potrzeby zwiększania lub zmniejszania stawki, jeśli chodzi o wiarę w Boga. Jak dla mnie Bóg był hipotezą, której szanse wynosiły 50 procent.

Raoul ciągnął dalej:

– Tutaj mówi się, że jakieś zarządzenie nadeszło „z góry": koniec z cudami, mesjaszami, prorokami, nowymi „objawionymi" religiami. Któż może dysponować taką władzą i mieć taki dar widzenia przyszłości podczas podejmowania ważnych decyzji, jeśli nie jeden lub kilku bogów?

Raoul jest zadowolony z wywołanego efektu. Zdaje sobie sprawę z mojego niezdecydowania. Czyżby moja kolejna misja miała polegać na staniu się bogiem? Nawet nie śmiem o tym myśleć.

– Te drzwi otwierają się na Olimp, jestem tego pewien – tłucze mi wciąż do głowy Raoul Razorbak, wskazując na Szmaragdowe Wrota.

Zażenowany udaję, że spoglądam na niewidzialny zegarek, wskazujący stopień dojrzałości moich podopiecznych.

– Dobra. Muszę teraz zejść na Ziemię, by wziąć udział w narodzinach moich klientów – mówię.

– Idę z tobą.

No proszę, cóż on znowu knuje?

– Chcesz zejść ze mną na Ziemię?

– Tak – odpowiada Raoul. – Dawno mnie tam nie było. A konkretnie odkąd ostatni raz postawiłem tam stopę.

– Wiesz dobrze, że nie wolno nam odwiedzać Ziemi poza tą właśnie okazją.

Raoul wykonuje podwójne salto, by pokazać, że ma ochotę rozerwać się nieco, przelatując jakiś spory odcinek.

– Zabrania się zabraniać. Dajże spokój, Michaelu, wiesz dobrze, że byłem i zawsze będę buntownikiem!

Wreszcie staje przede mną i przyjmując anielski wyraz twarzy, recytuje fragment Encyklopedii wiedzy względnej i absolutnej Edmunda Wellsa, tom IV, której nauczył się całej na pamięć.

23. ENCYKLOPEDIA

PRZESTĘPCA: Społeczeństwo potrzebuje przestępców. Prawa ustala się, by ktoś mógł ich nie przestrzegać. Jeśli każdy respektuje obowiązujące zasady i nagina się do norm szkolnictwa, pracy, obywatelstwa, konsumpcji, wtedy całe społeczeństwo staje się „normalne" i popada w stagnację.

Ujawnieni przestępcy zostają natychmiast wydani i wyłączeni z życia publicznego, w tym czasie jednak społeczeństwo ewoluuje i generuje jad, który zmusza je do wytwarzania antyciał. Uczy się dzięki temu pokonywać coraz to trudniejsze przeszkody. Choć niezbędni, przestępcy są składani w ofierze. Są regularnie atakowani, znieważani po to tylko, by w przyszłości inni osobnicy, „pośredni w stosunku do normalnych", których można by nazwać „pseudoprzestępcami", mogli popełniać te same przestępstwa, w łagodniejszej wersji, przetrawione, ujęte w system, rozbrojone. To oni właśnie zbiorą żniwo przekroczenia dotychczasowych norm.

Nie łudźmy się jednak. Jeśli nawet to właśnie „pseudoprzestępcy" staną się sławni, ich jedynym walorem będzie umiejętność dostrzeżenia tych, którzy pierwsi naruszyli prawo. Ci zaś zostaną skazani na niepamięć i umrą w przekonaniu, że nikt ich nie zrozumiał.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

24. WYPAD NA ZIEMIĘ

Przechodzimy przez Szafirowe Wrota.

Dyskretnie, by archaniołowie nas nie zauważyli, przemykamy się w stronę Styksu i idziemy wzdłuż brzegu. Pokonujemy siedem krain, zwanych też kontynentami śmierci, wychodzimy z głównego stożka, rzucamy się w czarną przestrzeń i lecimy w stronę Ziemi. Jako aniołowie lecimy jeszcze szybciej niż jako zmarli. Mam wrażenie, że gnamy z prędkością światła. Wkrótce w oddali dostrzegamy naszą planetę. Wchodzimy w atmosferę w tym samym czasie, co cała masa maleńkich meteorytów, które w zetknięciu z nią stają w płomieniach, i które nazywamy spadającymi gwiazdami.

Opuszczamy się w dół. Mijamy samolot z amatorami skoków spadochronowych. Raoul ustawia się naprzeciw jednego z nich, który oczywiście nas nie widzi, i zabawia się, próbując go wyprzedzić. Proszę go, by dał sobie spokój z tą dziecinadą. Śpieszę się do jajka, z którego lada chwila ktoś się wykluje.

Lądujemy gdzieś na równinie w Toskanii.

Ogarnia mnie nostalgia. Czujemy się jak pierwsi astronauci powracający z misji w kosmosie. Z tym że nasz dom nie znajduje się już tutaj, lecz wysoko w górze… Mam wrażenie, że stałem się cudzoziemcem na własnej ziemi.

Raoul daje mi znak – nie mamy czasu do stracenia. Musimy jak najszybciej dotrzeć do szpitala w Perpignan, gdzie czeka na mnie mój pierwszy klient: Jacques Nemrod.

25. NARODZINYJACQUES'A

A więc za chwilę się narodzę.

Pierwszą rzeczą, jaką widzę, jest oślepiające światło w głębi tunelu.

Coś mnie popycha. Coś mnie ciągnie. Pamiętam swoje poprzednie życie. Byłem Indianinem powieszonym przez poszukiwaczy złota. Moją ostatnią myślą było: „Nie mają prawa tak mnie zabić, gdy moje stopy nie dotykają ziemi". Powiesili mnie. Udusiłem się. Duszę się.

Szybko. Raoul woła, że trzeba szybko zadziałać. Tłumaczy, co mam zrobić: nałożyć „anielski pocałunek".

Obrazy masakry zapisują się na zawsze w moim umyśle. Nasze strzały przeciwko ich kulom. Nasze łuki przeciwko ich strzelbom. Obóz w płomieniach. Pojmanie. Moje warkocze odcięte i sznur wokół szyi.

Jacques wciąż przeżywa swoją śmierć. Jest zbyt nerwowy. Szepczę mu do ucha: „Cii… zapomnij o przeszłości". Raoul każe mi go naznaczyć. Jak się do tego zabrać? Wyjaśnia mi, że trzeba przyłożyć palec wskazujący nad górną wargą, jakby chcąc zmusić kogoś do milczenia.

Kładę mój palec pod noskiem dziecka i odciskam rynienkę pod maleńkimi nozdrzami. Jacques uspokaja się.

Nie wiem, co się przed chwilą stało. Poczułem czyjąś obecność. W każdym razie całkowicie zapomniałem, kim poprzednio byłem. Wiem, że musiałem o czymś pamiętać, ale nie mam pojęcia, co to było. Zresztą czy miałem tylko jedno poprzednie życie? Nie, nie wierzę.

A więc za chwilę się narodzę.

Ciągną mnie w stronę światła. Słyszę krzyki.

Mama.

Słyszę głos, który rozkazuje:

– Proszę przeć. No dalej, proszę przeć raz po raz. Naśladujemy oddech psa.

Mama zaczyna sapać.

Inny głos:

– To trwa już zbyt długo. Stan dziecka nie jest najlepszy. Powinniśmy pomyśleć o cesarce…

– Nie, nie – mówi mama. – Zostawcie mnie. Poradzę sobie.

Znowu parcie. Porywają mnie fale. Zmierzam w stronę wąskiego przesmyku. Nogami naprzód ześlizguję się w stronę oślepiającego światła. Nagle palce u nóg znajdują się w lodowatej strefie. Mam ochotę podkulić je i schronić się w cieple, lecz ręce w gumowych rękawiczkach chwytają mnie i wyciągają ku lodowatej przestrzeni.

Moje nogi są już na zewnątrz, teraz pośladki, wreszcie brzuch. Ciągną dalej. Jeszcze tylko moje ramiona i głowa są bezpieczne. Reszta ciała drży z zimna. Znowu ktoś mnie ciągnie, na szczęście mój podbródek dobrze się zaklinował – nie dam się tak łatwo.

– Nie uda nam się, nie przechodzi – oświadcza położnik.

– Uda się, uda… – jęczy moja matka.

– Może pora na nacięcie krocza? – radzi jakiś głos.

– Czy to konieczne? – pyta moja mama bez entuzjazmu w głosie.

– Jeśli dalej będziemy tak ciągnąć, uszkodzimy mu głowę – pada odpowiedź.

Przez chwilę moje ciało znajduje się w chłodzie, głowa zaś w cieple, ramiona przyciśnięte mam do uszu. Nagle w pobliżu mojej twarzy pojawia się ostrze. Czuję, że coś rozdziera się wokół mnie, nacisk słabnie. Czuję ostatnie pociągnięcie i tym razem głowa przechodzi.

Otwieram oczy. Światło mnie razi. Czym prędzej je zamykam.

Ktoś mnie chwyta za nogi. Nie mam nawet czasu pomyśleć o tym, co się ze mną dzieje. Obracają mnie głową na dół. Aj! Aj! Dość tego maltretowania! Krzyczę ze złości. Oni też krzyczą.

Cóż, zapamiętam tę chwilę narodzin! Wrzeszczę wniebogłosy. Wygląda na to, że sprawia im to wyjątkową przyjemność. Śmieją się. Czyżby się ze mnie nabijali? Nie wiedząc, co o tym wszystkim sądzić, zaczynam płakać. Wciąż się śmieją. Podają mnie sobie z rąk do rąk. Hej! Nie jestem przecież jakąś tam zabawką! Ktoś dotyka mojego przyrodzenia i mówi:

– To chłopiec!

Patrząc obiektywnie, z punktu widzenia anioła, dziecko jest po prostu brzydkie… Raoul przygląda się noworodkowi i wybucha gromkim śmiechem jak za dawnych czasów.

– Naprawdę jest paskudny!

– Myślisz, że to się zmieni?

Lekarz obwieszcza, że mój klient waży trzy trzysta. Raoul poklepuje mnie po ramieniu, jak gdybym dokonał nie lada wyczynu.

– Wszystkie noworodki wyglądają na nieco przydeptane po wyjściu z brzucha matki. A kiedy wyciąga się je za pomocą kleszczy – przypominają gofry.

Urodziłem się.

– Jaki słodziutki! – gratulują sobie głosy, których wciąż nie rozumiem.

Wszyscy wrzeszczą na tej planecie. Czy nie potrafią szeptać? Za dużo tu światła, za dużo przeciągów, hałasu i zapachów. Wcale mi się tu nie podoba. Czy mogę wrócić tam, skąd przyszedłem? Nikt jednak nie pyta mnie o zdanie. Wszyscy zajęci są dyskusją, wygląda na to, że na bardzo ważny temat.

– Jak nazwiecie chłopca?

– Jacques.

Nadal wrzawa wokoło. Do mojego drżącego ciała zbliżają się nożyczki. Ratunku! Przecinają pępowinę i czuję jeszcze większy chłód.

26. NARODZINY VENUS

Pamiętam moje poprzednie wcielenie. Byłam chińskim kupcem, bardzo bogatym i wpływowym. Podróżowałem w lektyce z moją świtą. Zaatakowali nas zbóje. Pojmali nas, a następnie kazali mi wykopać sobie własny grób, do którego mnie wrzucili. Błagałem, by darowali mi życie w zamian za moje bogactwa. Do dołu wrzucili wraz ze mną jedną z moich służących. „Masz, zabaw się nieco!". Potem zasypali nas ziemią. Miałem jej pełno w oczach. Służąca udusiła się pierwsza i czułem, jak życie opuszcza jej ciało. Starałem się wydostać, odgarniając ziemię rękoma, ale byłem zbyt gruby, żeby się spod niej uwolnić. Za dużo wystawnych uczt…

Duszę się. Nienawidzę przebywać w zamknięciu. Otwieram oczy. Gdy byłam chińskim kupcem, umarłam wśród ciemności. Teraz otwieram oczy, a wokół wszystko ma barwę czerwoną. Czuję się ściśnięta. Koło mnie nadal znajdują się zwłoki!

To George, mój brat bliźniak, którego zabiłam, wcale tego nie chcąc. Duszę się, chcę się stąd wydostać. Powietrza! Powietrza! Szamoczę się. Dziś moje ciało jest znacznie lżejsze. Uderzam, stukam, macham rękami i nogami. Ktoś musi mi pomóc stąd wyjść!

Stajemy przy łóżku Venus.

Coś tu nie gra. Staram się spojrzeć w głąb duszy dziecka, stwierdzam jednak, że nie potrafię. Tu rozciąga się granica naszych anielskich możliwości. Nie możemy czytać w myślach naszych klientów.

Najwyraźniej dręczy ją przeszłość. Chcę czym prędzej odcisnąć na niej swój znak, lecz Venus wciąż jest niespokojna, roztrzęsiona, mam trudności z przyłożeniem do niej swojego palca.

– Ma atak klaustrofobii – stwierdza Raoul.

– Już?

– Oczywiście. Czasami poprzednia śmierć pozostawia po sobie niekorzystne skutki. Nie lubi przebywać w zamkniętych pomieszczeniach. Nie mamy czasu na „anielski pocałunek". Szybko, musimy coś zrobić.

– Przekażę intuicję wykonania cesarki lekarzowi prowadzącemu.

Światło. Wreszcie wolność! Czyjeś ręce wydobywają mnie z mojego więzienia, wciąż jednak czuję jakiś ciężar uwieszony na mnie.

To zwłoki George'a! Trzyma mnie w objęciach, jak gdyby nie chciał, by nas rozdzielono. To obrzydliwe! Umarłem jako mężczyzna z ciałem kobiety w ramionach, a oto odradzam się jako kobieta uczepiona zwłok mężczyzny.

Pielęgniarki muszą użyć szczypców, by odgiąć jeden z paluszków George'a.

– Ciii… zapomnij o przeszłości.

W chwili gdy jej ciało zostaje wydobyte na zewnątrz, nakładam anielski znak nad jej wargami. Lekarze zbyt są zajęci odczepianiem od niej George'a, by popatrzeć na buźkę dziewczynki. W przeciwnym razie z pewnością dostrzegliby, jak maleńka rynienka zarysowuje się tuż pod jej nosem.

27. NARODZINY IGORA

A więc nadeszła chwila narodzin.

Pamiętam, że byłem astronautą. Pamiętam, że byłem zrozpaczony.

I oto stoimy przy Igorze. On także sprawia wrażenie zdenerwowanego. Wspomina poprzednie wcielenie i związane z nim traumatyczne przeżycia. Zbliżam się do niego i nakładam na niego anielski znak.

„Ciii… zapomnij o przeszłości". On jednak nie chce się uspokoić. Naciskam nieco mocniej, trudno, najwyżej rynienka będzie głębsza. Wreszcie chłopiec odnajduje nieco spokoju.

Matka właśnie przewróciła się na ulicy. Do tej pory ignorowała wszystkie symptomy, trzeba się więc było tego spodziewać. Nudności. Zawroty głowy. Za każdym razem to ja byłem bity, to mnie wymierzała karę. Jak gdyby to była moja wina!

Tym razem odeszły jej wody, wokół mnie robi się sucho, a co gorsza mama zemdlała.

Ludzie podnoszą ją. Ktoś stwierdził, że ta pani musi być w ciąży. Inny krzyknął, że trzeba ją jak najszybciej zawieźć do szpitala.

– Już mi lepiej – oznajmia mama, odzyskując przytomność. – Zemdlałam tylko, gdyż za dużo wypiłam.

Na szczęście nikt jej nie słucha.

Szpital znajduje się daleko stąd. Samochód jedzie szybko. Czuję, jak podskakuje na drodze.

– Proszę oddychać powoli – radzi kobiecy głos.

– To nic, to nic, chcę wrócić do domu – powtarza mama.

Zaczynam się dusić. Umrę, a wtedy ona wygra. Zaczynają się skurcze. Najwyższa pora. Para ludzi w samochodzie – wiem, że to para, bo rozróżniam męski i kobiecy głos – zaczyna panikować. Samochód przyspiesza. Wstrząsy i skurcze nasilają się. Układam się we właściwej pozycji.

DALEJ, JESTEM GOTÓW.

– Nie mam pojęcia, jak się do tego zabrać – wzdycha mężczyzna. – Nigdy nie przyjmowałem żadnego porodu, jestem piekarzem.

Więc wyobraź sobie, że wyciągasz wielki chleb z pieca, ty ofermo!

– Dziecko umrze, umrze! – lamentuje dalej mężczyzna.

Nie liczcie na mnie. Na przekór wrogo nastawionej rodzicielce i tym dwojgu nieudacznikom mam ochotę żyć i będę żył.

Tędy do wyjścia: „Exit".

Wystawiam głowę na zewnątrz. Nie było łatwo. Otwieram oczy i nic nie widzę. Obraz jest jakby zatarty.

– Owiń je w swoją kurtkę – rozkazuje kobieta.

Dobra, najgorsze za mną. Urodziłem się. Reszta powinna być prostsza.

– Już myślałem, że nigdy nie dotrzemy na miejsce. Nie wiedziałem, że poród może być aż tak ciężki!

– Szybko się o nim zapomina – pociesza mnie Raoul. – Ale widzisz, dobrze, że przyleciałem tu z tobą. Łatwiej wpływa się na kierowców i unika wypadków drogowych we dwóch.

– Dzieciaki są słodkie…

– Chyba żartujesz… To potwory! A koszmar dopiero się zaczyna. Wkrótce poznasz ich gorszą stronę.

– Co na przykład?

Raoul robi zmartwioną minę.

– WOLNĄ WOLĘ! Wolna wola pozwala im dokonywać wyborów życiowych. A więc daje im prawo popełniać błędy. Powodować katastrofy i nie musieć się nikomu z tego tłumaczyć. Odrzucać odpowiedzialność. I zapewniam cię, że korzystają z tego prawa. Ach, bardzo cię proszę, strzeż się, jak możesz, tych dwóch słów: „wolna wola".

28. ENCYKLOPEDIA

POWSTAWANIE: Powstawanie małego człowieczka dokonuje się zazwyczaj w ciągu osiemnastu miesięcy. Po dziewięciu miesiącach zachodzi konieczność wydostania go z brzucha matki, głowa bowiem staje się już za duża. Gdyby pozwolić mu pozostać tam dłużej, mogłaby ona już nie zdołać przecisnąć się przez miednicę rodzicielki. To tak, jakby nie dopasować kuli do średnicy lufy armatniej.

A zatem płód opuszcza matczyny brzuch, jeszcze zanim zostanie całkowicie ukształtowany. Rezultat: konieczność przedłużenia dziewięciu miesięcy życia wewnątrzmacicznego dziewięcioma miesiącami życia pozamacicznego.

W tym delikatnym okresie wylęgu bardzo ważna jest obecność matki. Zadaniem rodziców jest stworzenie uczuciowego „brzucha", w którym noworodek będzie czuł się bezpieczny, kochany i akceptowany, tym bardziej że tak naprawdę wciąż się jeszcze nie narodził. W wieku dziewięciu miesięcy następuje tak zwana „żałoba dziecięca", gdy dziecko zdaje sobie sprawę z różnicy między nim a światem zewnętrznym. Od tej chwili będzie się ono rozpoznawało w lustrze, jako element wyróżniający się na tle reszty otoczenia.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

29. POWSTAWANIE KLIENTÓW

Edmund Wells czeka na mnie przed Szafirowymi Wrotami. Skrzywił się lekko na widok Raoula, domyśliwszy się, że ten niezbyt ortodoksyjny anioł towarzyszył mi w wyprawie na Ziemię, lecz nie komentuje tego, ponieważ nie jest jego aniołem instruktorem.

– Jak ci poszło chrzczenie dzieci? – pyta niby mimochodem.

– Bez większych problemów!

Edmund Wells proponuje, byśmy udali się na południowy zachód anielskiej krainy. Mój mentor rozkłada ramiona, by wziąć zakręt w lewo, podążam za nim.

– Pora, bym ci wyjaśnił, na czym polega istota twojej roboty.

Wybiera spokojny zakątek w górach, gdzie po chwili lądujemy.

– Musisz nakierowywać swoich klientów na właściwą drogę. Każdemu z nich pisane jest co innego. Już dawno temu ich dusze obrały sobie pewne cele – w ciągu całego życia starają się poprawić, zmierzając w obranym kierunku. Ty niestety nic nie wiesz na temat tych misji. Oczywiście możesz się domyślić, na czym one polegają, dzięki zachowaniom twoich klientów, lecz i tak jedynym obiektywnym kryterium ich ewolucji pozostaje liczba punktów otrzymana podczas Sądu. Ten, który obierze właściwą drogę, zobaczy, że jego ocena poprawia się po każdym życiu. A więc pamiętaj: 600 punktów i zaliczasz klienta.

– W jaki sposób mogę im pomóc?

Edmund ujmuje mnie za ręce, odwraca je tak, by przywołać trzy świetliste kule. Na naszych przeźroczystych twarzach odbija się migocząca jasność sferycznych ekranów.

– Masz do dyspozycji pięć środków działania: 1) intuicję, 2) sny, 3) znaki, 4) medium i 5) koty.

Zapisuję sobie to wszystko w pamięci. Edmund ciągnie dalej:

– Intuicja. Nakierowujesz klienta na to, co powinien uczynić, lecz w sposób tak delikatny, że często niemal dla niego niezauważalny.

– Sny?

– Oczywiście, chętnie przekazywalibyśmy im rozwiązania wszystkich problemów za pośrednictwem snów, lecz nie mamy takiego prawa. Musimy docierać do nich poprzez dyskurs oniryczny, w który wplatamy wskazówki pod postacią symboli. Jeśli twój klient znajdzie się w niebezpieczeństwie, sprawiasz, żeby przyśniło mu się, że traci zęby lub włosy. Problem ze snami polega na tym, że często zapomina się je zaraz po przebudzeniu albo niepoprawnie się je interpretuje. By przekazać wiadomość, trzeba czasami powtarzać ją przez kilka nocy z rzędu, za pomocą różnych symbolicznych opowieści. Anioły w roli reżyserów snów mają doprawdy wielkie pole do popisu. Każdy klient ma swój własny świat referencyjny, który warto świadomie wykorzystywać. Dlatego też właśnie wszystkie dzieła spisujące ogólną symbolikę snów są nic niewarte.

Gładzi ręką kulę Venus.

– Co ze znakami?

– Działają na podobnej zasadzie, co intuicja. Chodzi tu o bezpośrednie interwencje, które niestety nie zawsze odnoszą właściwy skutek. Swego czasu ludzie podejmowali decyzje, obserwując lot ptaków lub wnętrzności kurczaka. Wtedy mieliśmy łatwiejsze zadanie. Teraz sami musimy wymyślać znaki. Szczekający pies ostrzegający, by nie kierować się w tamtą stronę… Zardzewiałe drzwi, które nie chcą się otworzyć…

– Medium?

– Do stosowania z ostrożnością. Medium to osoba, która otrzymała zdolność słyszenia anielskich głosów. Istnieje jednak pewien szkopuł, a nawet dwa. Przede wszystkim zdarza się, że zostajemy źle zrozumiani. Poza tym medium lubi czasami używać swojego daru do wykorzystywania słuchaczy. Tak więc decyduj się na medium tylko wtedy, gdy wszystkie inne sposoby zawiodą.

– A… koty?

– Koty przypominają trochę media. Z tym że nie ciągną ze swych zdolności żadnych zysków. Mają jednak inną wadę: nie mówią i nie mogą przekazywać bezpośrednich ostrzeżeń.

Zastanawiam się. Środki interwencji, jakie otrzymałem do dyspozycji, wydają mi się istotnie dość skromne, by walczyć przeciwko zagrożeniom wynikającym z wolnej woli.

– Czy to wszystko?

Edmund Wells głaszcze kulę Igora.

– Odpowiednie wykorzystywanie pięciu środków działania może dać całkiem dobre wyniki.

Przeciągam się.

– Świetnie, zawsze marzyłem o tym, by sterować ludźmi. Prawdziwi mężczyźni, prawdziwa kobieta, to o wiele bardziej interesujące niż gra komputerowa w stylu „niech wasz bohater przeżyje w nieprzyjaznym otoczeniu".

– Zaraz, zaraz, nie masz prawa się bawić. Spoczywa na tobie wielki obowiązek. Musisz spełniać ich życzenia. A jeśli mówię „życzenia", mam na myśli absolutnie wszystkie życzenia.

– Nawet te sprzeczne z ich interesem?

– Na tym właśnie polega wielka przewaga ich 50% wolnej woli. Nie możesz jej tknąć. Musisz spełniać nawet najokropniejsze z ich zachcianek.

Raoul miał rację. Naszym wrogiem nie jest diabeł czy jakiekolwiek inne niematerialne zło. Naszym wrogiem jest ludzka wolna wola.

30. JACQUES. 1 ROK

Jestem niemowlakiem.

Nie lubię, jak rodzice podnoszą mnie, chwytając pod pachami. Lubię, jak biorą mnie za pupę i mogę usiąść w zagłębieniu wewnętrznych stron ich dłoni.

Tata często podrzuca mnie w powietrze. Boję się, że uderzę o sufit. Dlaczego tatusiowie czują się zmuszeni podrzucać swoje dzieciaki do góry?

Wszystkiego się boję. Mam ochotę schować się pod kołdrą, chcę, żeby zostawiono mnie w spokoju.

Przedstawiono mi małą dziewczynkę – to ponoć moja siostra. Wygląda na zadowoloną z tego, że mnie widzi, bo ciągle wkłada mi do buzi różne przedmioty, mówiąc: „Tak, tak, dzidziusiu, trzeba jeść". Układa mnie w swoim wózku dla lalek i biega, krzycząc: „Dzidziuś jest brudny! Trzeba go wykąpać i umyć mu oczka szamponem!".

Wokoło jest więcej dziewczynek, które twierdzą, że są moimi siostrami. Postrzegam je jako istoty interesujące, choć potencjalnie niebezpieczne. Niektóre mnie całują, inne ciągną za włosy, jeszcze inne karmią butelką albo łaskoczą.

Odkryłem, że nasza rodzina ma też kota. To chyba najspokojniejsze stworzenie w całym domu. Jego futerko jest tak mięciutkie jak pluszowy miś, a do tego mruczy głęboko, co bardzo lubię.

Siostry próbują nauczyć mnie chodzić. Już raz się przewróciłem i wspomnienie siniaków sprawia, że nie mam ochoty powtarzać tego doświadczenia. Pozycja pionowa budzi mój niepokój. Na czworakach spada się z mniejszej wysokości.

Prócz kota uspokajającymi elementami w domu są jeszcze nocnik i telewizor. Kiedy siedzę na nocniku, nikt mi nie przeszkadza. Telewizor zaś ma tę właściwość, że cały czas się rusza, a do tego mruczy jak kot.

W telewizji cały czas można oglądać różne historie. Uwielbiam historie. Sprawiają, że zapominam o moich lękach.

31. VENUS. 1 ROK

Jestem obsypywana pocałunkami i poświęca mi się mnóstwo uwagi. Mama powtarza mi ciągle, że jestem najpiękniejszą dziewczynką na całym świecie. Widziałam się w lustrze i rzeczywiście, wyglądam olśniewająco. Mam długie, czarne jak heban włosy, jedwabistą skórę w kolorze miodu i zielone oczy. Podobno gdy się urodziłam, nie byłam nawet pomarszczona, w przeciwieństwie do innych noworodków. Mama wytłumaczyła mi, że to dlatego, iż wyciągnięto mnie bezpośrednio z jej brzucha.

Przedstawiono mi starszego pana, ojca mamusi. Nazywają go „dziadziusiem", a dziadziuś zamęcza mnie swoimi mokrymi pocałunkami. Nienawidzę mokrych całusów. Chyba musi brakować mu bliskości innych ludzi, skoro pozwala sobie na takie ślinienie.

Wieczorem żądam, by zapalano mi małą lampkę koło łóżka, żeby uniknąć pogrążenia się w ciemnościach. W przeciwnym razie mam wrażenie, że jakiś złoczyńca kryje się pod moim materacem i chce złapać mnie za nogi.

Nie cierpię też, jak się mnie owija kołdrą. Zawsze muszę mieć wolne nogi. Bo inaczej to mnie denerwuje, oj, jak mnie to denerwuje! Poza tym jeśli spod łóżka nagle wyskoczy potwór, unieruchomiona nie będę mogła uciec.

Nie jem też wszystkiego. Biorę do ust tylko to, co delikatne i słodkie. Lubię rzeczy piękne, miłe i słodkie.

32. IGOR. 1 ROK

Muszę przeżyć.

Uciekam z wanny, gdy mama próbuje mnie utopić. Uciekam jej z łóżka, gdy stara się mnie udusić poduszką. Umiem się wyślizgiwać. Umiem uprzedzać zagrożenia.

Umiem obudzić się w środku nocy, gdy tylko gdzieś w pobliżu zapali się światło.

Umiem, dzięki doskonałemu słuchowi, odgadnąć, że ona czai się za mną.

Umiem być zwinny i szybki. Szybko uczę się chodzić. Żeby lepiej uciekać.

33. ENCYKLOPEDIA

INSTYNKT MACIERZYŃSKI: Wielu z nas wyobraża sobie, że miłość matki to naturalne i automatyczne ludzkie uczucie. Nic bardziej mylnego. Aż do końca dziewiętnastego wieku większość kobiet należących do burżuazji w krajach zachodnich powierzała swoje dzieci mamce i więcej już się nimi nie zajmowała. Chłopki zresztą nie różniły się od nich tak bardzo. Omotywały dzieci ciasno obszernymi chustami, po czym wieszały na ścianie w pobliżu pieca, żeby nie marzły.

Umieralność niemowląt była bardzo wysoka, a rodzice nie wiązali z nimi wielkich nadziei, wiedzieli bowiem, że istnieje tylko pięćdziesiąt procent szans na to, że ich dzieci przeżyją wiek młodzieńczy.

Dopiero na początku dwudziestego wieku władze państwowe pojęły znaczenie ekonomiczne, społeczne i militarne owego słynnego „instynktu macierzyńskiego".

Powoli powstał całkiem nowy rynek: pieluszki, butelki, sztuczne mleko, nocniki i zabawki. Mit Świętego Mikołaja rozprzestrzenił się po świecie.

Producenci artykułów dla dzieci, za pośrednictwem przeróżnych reklam, stworzyli obraz odpowiedzialnej matki, a szczęśliwe dzieciństwo stało się niejako nowoczesnym ideałem.

Paradoksalnie to właśnie dzisiaj, gdy miłość rodzicielska afiszowana jest niemal na każdym kroku, będąc jedynym niekontestowanym uczuciem cechującym społeczeństwo, podrastające dzieci wyrzucają swoim matkom, że te niedostatecznie się o nie troszczyły. Później wylewają swoje żale i urazę do rodzicielki, leżąc na kozetce u psychiatry.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

34. ŚWIAT NAD NAMI

Dzięki moim kontrolnym kulom obserwuję przydzielonych mi klientów pod każdym kątem, tak jakbym miał do dyspozycji dwadzieścia kamer. Jedna myśl i otrzymuję plan panoramiczny, widok ogólny, zbliżenie. Moje kamery obracają się w dowolnych kierunkach, krążą wokół klientów, filmują postacie drugoplanowe, statystów i całe otoczenie. Panuję nie tylko nad kątem ujęć, lecz także nad oświetleniem. Widzę moich bohaterów nawet wtedy, gdy pogrążeni są w ciemnościach. Dostrzegam każdy ich szczegół poprzez strugi padającego deszczu. Mogę przeniknąć w głąb ich ciała, zobaczyć bijące serce i procesy trawienne w żołądku. Ukryte przede mną są jedynie ich myśli.

Raoul nie podziela mojego entuzjazmu.

– Kiedyś też mnie to cieszyło. W końcu jednak zdałem sobie sprawę ze swojej bezsilności.

Przygląda się kuli Igora.

– Hm… nie najlepiej to wszystko wygląda.

Wzdycham.

– Martwię się o Igora. Ta jego matka w końcu go zabije.

– Dziecko znienawidzone przez matkę… – rozważa na głos Raoul. – Niczego ci to nie przypomina?

Zastanawiam się przez chwilę, lecz nie znajduję odpowiedzi.

– Felix – szepcze Raoul.

Drgnąłem. Felix Kerboz, nasz pierwszy tanatonauta! Jego także nienawidziła własna matka. Podekscytowany przyglądam się uważniej karmie Igora i stwierdzam, że istotnie, mój Rosjanin to reinkarnacja naszego byłego towarzysza, pioniera tanatonautyki.

– Jak to możliwe?

Raoul Razorbak wzrusza ramionami.

– W chwili gdy Felix stawał przed anielskim sądem, pojęcie „tanatonauta" nie weszło jeszcze do słownika, został więc zaklasyfikowany jako „astronauta".

Przywołuję na myśl wspomnienie tego dość prostego chłopca, który chcąc szybciej wydostać się z więzienia, w zamian za amnestię testował niebezpieczne lekarstwa, a wreszcie zgłosił się jako ochotnik do pierwszego lotu tanatonautycznego. Był więc pierwszą osobą, która udała się na kontynent zmarłych i z niego powróciła. Muszę jednak przyznać, że ukarano go nieco zbyt surowo, przydzielając mu w obecnym życiu tak nienawistną matkę, biorąc pod uwagę fakt, że i poprzednia nie darzyła go ciepłymi uczuciami.

Raoul tłumaczy mi, że to rzecz zupełnie normalna. W przypadku gdy jakiś problem nie został rozwiązany podczas jednej egzystencji, zostaje automatycznie przetransferowany do następnej.

– Dusza Feliksa Kerboza nie zdołała wydostać się z kręgu reinkarnacji, nie udało jej się też zrozumieć własnej matki, będzie więc starała się to uczynić podczas nowego wcielenia, jako Igor Czechow. To zapewne „siódemki", ci „z góry", czyli „bogowie", podjęli taką decyzję. Jeśli i tym razem nie uda mu się rozwiązać problemu z matką, ciekawe, jak bardzo wyrodną matką obdarzą go w kolejnym życiu?

Marszczę czoło.

– Nie wyobrażam sobie kogoś gorszego niż matka Igora.

Raoul Razorbak zaśmiał się szyderczo.

– Wierz mi, w tej kwestii możesz zaufać „tym z góry". Mają niezwykle płodną wyobraźnię, jeśli chodzi o wymyślanie nowych prób dla ludzi. Kolejny awatar Igora-Feliksa będzie być może musiał stawić czoło uroczej, lecz nadmiernie zaborczej kobiecie, która stłamsi go swoją zazdrosną miłością.

– Ależ to istne znęcanie się nad człowiekiem!

Twarz mojego przyjaciela zapada się pod wpływem smutku, widzę też, że jego ręce zaczynają drżeć.

– Zaczynasz chwytać. Odnoszę wrażenie, że tam, na górze, ktoś torturuje naszych klientów, zanurzając ich głowy pod wodę, czekając na jakąś reakcję z ich strony. Uważają, że dopiero znalazłszy się na samym dnie basenu, człowiek potrafi odbić się i wypłynąć na powierzchnię. Nie wiem, kim są ci „bogowie", lecz nie jestem pewien, czy tak naprawdę zależy im na ludzkim szczęściu.

– Co mogę zrobić, aby mu pomóc?

Raoul Razorbak zaciska pięści.

– Niestety niewiele. Jesteśmy piechurami w tej armii. Stoimy w pierwszym szeregu, patrzymy na ogólne nieszczęście, lecz to oficerowie odpowiedzialni za całą strategię podejmują decyzje.

Czuję, jak ogarnia mnie bezsilność. Raoul potrząsa mną, wściekły.

– To właśnie dlatego musimy za wszelką cenę dowiedzieć się, kim są ci oficerowie i kto nimi dowodzi, kim są „siódemki", kim są „bogowie", którzy wykorzystują nas, anioły, i tych tam na dole, śmiertelników.

Po raz pierwszy, być może widząc rozpacz Igora, docierają do mnie argumenty mojego przeźroczystego przyjaciela. Wciąż jednak nie jestem gotów postąpić wbrew prawom obowiązującym w krainie aniołów.

35. JACQUES. 2 LATA

Dzisiaj rodzice zostawili mnie z opiekunką, która wyszła właśnie na balkon na papierosa. Rozmawia tam przez telefon. Droga jest wolna. Kierunek: kuchnia. To cudowne miejsce, które od zawsze chciałem lepiej poznać. Jest tam mnóstwo migoczących światełek, białych, czerwonych, a nawet zielonych. Wdycham zapach ciepłego cukru, mleka, płynnej czekolady i słony dym. W ciągu ostatnich dni ciągle to robię. Poza tym stałem się ekspertem od wspinaczek. Ciekawe, co tam jest na górze?

Na szczęście koło kuchenki stoi krzesło. Jeśli wdrapię się na nie, może uda mi się do niej dosięgnąć.

Jacques poparzy się, jeśli ściągnie na siebie rondel z gotującą się wodą na makaron. Trzeba go ratować. Rozpatruję po kolei każdy ze środków działania, jakimi dysponuję.

Intuicja.

Próbuję przeniknąć umysł opiekunki. „Dziecko! Dziecko w niebezpieczeństwie. W kuchni!".

Niestety rozmowa z ukochanym pochłonęła ją całkowicie.

Staram się dotrzeć do umysłu małego Jacques'a, lecz jego czaszka jest niczym sejf, do którego w żaden sposób nie umiem się dostać.

Znaki.

Na parapecie okiennym siedzą wróbelki, ćwierkają głośno, chcąc odwrócić uwagę malca. Ten jednak, zafascynowany rondlem, nie widzi ich ani nie słyszy.

Medium. Nie znajduję żadnego w okolicy.

Co robić?

Nie dosięgam. Muszę stanąć jeszcze bliżej. Muszę złapać ten długi, wystający nade mną patyk i sprawdzić, dlaczego wydaje z siebie kłęby dymu i hałas.

Koty. Zostaje mi kot.

Na szczęście w domu jest kot! Podłączam się do jego umysłu. Przy okazji dowiaduję się wielu rzeczy na jego temat. Przede wszystkim to nie kot, tylko kotka i nazywa się Mona Lisa. Zadziwiające, że podczas gdy umysł człowieka jest dla mnie całkowicie niedostępny, umysł kota widzę jak na dłoni. „Trzeba ocalić tego małego chłopca!" – nadaję komunikat. Problem polega na tym, że Mona Lisa doskonale zrozumiała mój przekaz, lecz wcale nie ma ochoty zareagować. Kotka urodziła się w tym domu i nigdy z niego nie wychodziła. Całe dnie siedzi nieruchomo przed telewizorem, przez co stała się otyła. Wstaje tylko trzy razy dziennie, by pochłonąć miskę rozgotowanego makaronu i spreparowane krokiety, za którymi przepada.

Nigdy nie polowała, nigdy nie biła się z innymi kotami, nigdy też nie wyszła na spacer.

Całe życie siedziała tutaj, w ciepłym mieszkaniu, wpatrując się w telewizor. Mona Lisa ma swoje ulubione programy i wykazuje duże zainteresowanie grami polegającymi na zadawaniu kandydatom pytań w stylu: „Jak się nazywa stolica Republiki Wybrzeża Kości Słoniowej?".

Kotka uwielbia, gdy ludzie się mylą albo gdy wielka wygrana przechodzi im koło nosa. Ludzkie przygnębienie podnosi ją na duchu i utwierdza w przekonaniu, że o wiele lepiej jest być kotem.

Ma pełne zaufanie do swoich właścicieli. Nie, właściwie trzeba to nazwać inaczej: ona nie traktuje ich jak właścicieli, lecz jak… jako poddanych. Niesamowite. To zwierzę jest przekonane, że światem rządzą koty, że to one sterują tymi grubymi, dwunożnymi dostarczycielami zadowolenia.

Nadaję komunikat:

– Rusz się, uratuj małego człowieka.

Kotka ma to w głębokim poważaniu.

– Jestem zajęta – odpowiada bezczelnie zwierzę. – Nie widzisz, że oglądam telewizję?

Wnikam jeszcze głębiej do jej móżdżku.

– Jeśli teraz nie wstaniesz, dzieciak umrze.

Mona Lisa spokojnie czyści wąsy.

– Wszystko mi jedno. Zrobią sobie nowego. Zresztą za dużo dzieciaków w tym domu. Tyle hałasu, bieganiny. Poza tym ciągle ciągną mnie za wąsy. Nie lubię małych ludzi.

I jak tu przekonać kotkę do ocalenia dziecka?

– Słuchaj, kocie, jeśli natychmiast nie ruszysz się stąd i nie uratujesz Jacques'a, spowoduję zakłócenia nadajnika telewizyjnego.

Nie mam pojęcia, czy jest to w mojej mocy, najważniejsze jednak, że do kocicy przemówił ten argument. Najwyraźniej waha się. Czytam w jej umyśle wspomnienia zakłóconych przez burze programów, zaśnieżonego ekranu… Bywało nawet jeszcze gorzej: zepsuty odbiornik albo strajk. Te przerwy zawsze psuły jej humor.

– Dzień dobry, kotku. Chyba po raz pierwszy przychodzisz i ocierasz się o mnie. Jaki ty jesteś milutki, a twoje futerko jest takie mięciutkie! Wolę bawić się z tobą niż tym patykiem, tam w górze.

36. VENUS. 2 LATA

Wczoraj dłuższą chwilę stałam przed lustrem. Stroiłam różne miny, ale nawet z wykrzywioną twarzą podobam się sobie.

Rodzice włożyli mi różową pieluszkę. Mówią, żebym tam robiła „siusiu" i „kupkę". Nie wiem, o czym oni w ogóle mówią. Pytam: „co siusiu?", a mama mi pokazuje. Przyglądam się żółtemu płynowi. Wącham go. Obrzydliwe. W jaki sposób z tak ładnego ciała, jak moje, może wyciekać tak śmierdząca ciecz? Złoszczę się. To takie niesprawiedliwe. No i noszenie pieluch mnie upokarza!

Podobno wszyscy ludzie bez wyjątku robią „siusiu" i „kupkę". W każdym razie tak twierdzą mamusia i tatuś, ale ja im nie wierzę. Muszą przecież istnieć tacy, którzy uniknęli tego przekleństwa. Boli mnie główka. Często boli mnie główka.

Zdarzyło się coś bardzo ważnego, o czym zapomniałam. Dopóki sobie tego nie przypomnę, ciągle będzie mnie bolała.

37. IGOR. 2 LATA

Mama chce mnie zabić.

Wczoraj zamknęła mnie w pokoju z otwartym oknem. Wiał lodowaty wiatr, który przenikał mnie do szpiku kości, ale ja na szczęście uodporniłem się na zimno. Dałem radę. Zresztą nie miałem wyboru. Wiem, że jeśli się rozchoruję, ona nie będzie mnie leczyć.

– Zakpiłem sobie z ciebie, mamo. Ciągle żyję. I o ile nie zbierzesz się na odwagę, żeby mnie dźgnąć nożem w brzuch, będę żył, przykro mi.

I tak mnie nie słucha. Leży w łóżku ze swoją wódką.

38. SZMARAGDOWE WROTA

Wraz z Raoulem szukam innego przejścia do krainy „siódemek". Lewitujemy, podążając na wschód, wznosimy się na sam szczyt jednej z gór i próbujemy przedostać się na zbocze położone po drugiej stronie – tam jednak zatrzymuje nas niewidzialna bariera.

– Mówiłem ci, kraina aniołów to zwykłe więzienie – mruknął posępnie Raoul.

Niby przypadkiem pojawia się przed nami Edmund Wells.

– Hola, hola, panowie! Co tu kombinujecie?

– Mamy dość tej roboty. Nasze zadanie jest niewykonalne – oznajmia prosto z mostu Raoul, przyjmując wyzywającą pozę, opierając ręce na biodrach.

Edmund Wells ma świadomość, że sprawa nie będzie łatwa.

– A ty co sądzisz na ten temat, Michaelu?

Raoul odpowiada za mnie.

– Ledwie pękły skorupki jajek, a już jest po ptakach. Przydzielili mu lękliwego i nieporadnego Jacques'a, narcystyczną i próżną Venus i Igora, którego matka chce wykończyć. Sama radość!

Edmund Wells nie zaszczycił mojego przyjaciela nawet jednym spojrzeniem.

– Zwracam się do Michaela. Co ty o tym sądzisz?

Nie wiem, co odpowiedzieć. Mój instruktor nalega:

– Chyba nie tęskno ci do życia, jakie wiodłeś jako śmiertelnik? Przypomnij sobie swoje ostatnie wcielenie.

Znalazłem się między młotem a kowadłem. Szerokim gestem Edmund Wells wskazuje na horyzont.

– Wiem, że cierpiałeś. Bałeś się. Chorowałeś. Teraz jesteś czystą jaźnią. Uwolnioną od ciała.

Mówiąc to, Edmund przenika przeze mnie.

Raoul wzrusza ramionami z wyrazem obrzydzenia na twarzy:

– Ale straciliśmy zmysł dotyku. Nie możemy nawet tak naprawdę usiąść.

Szkicuje w powietrzu kształt krzesła i siada na nim, przenikając je na wylot.

– Nie starzejemy się – wysuwa kolejny argument Edmund Wells.

– Ale nie mamy świadomości upływającego czasu – odbija piłeczkę Raoul. – Żadnych sekund, minut, godzin, nocy i dni. Żadnych pór roku.

– Jesteśmy wieczni.

– Ale nie obchodzimy urodzin!

Argumenty padają jeden po drugim.

– Nie cierpimy…

– Nic już właściwie nie czujemy.

– Porozumiewamy się za pomocą samych umysłów.

– Ale nie możemy słuchać muzyki.

Edmund Wells nie daje się zbić z tropu.

– Latamy z zawrotną prędkością.

– Lecz nie czujemy na twarzy dotyku wiatru.

– Nie musimy spać.

– A przez to nie śnimy!

Mój mentor stara się zdobyć jakieś punkty, lecz Raoul nie daje za wygraną:

– Żadnych przyjemności. Koniec z życiem seksualnym.

– Ale też koniec z bólem! Mamy za to dostęp do wszelkiej wiedzy – odpiera atak Edmund Wells.

– Nie ma tu nawet… książek. Nie widziałem ani jednej biblioteki w tym Raju…

Mój instruktor nie znajduje nic, by odeprzeć ten cios.

– To prawda, nie mamy książek… ale… ale…

Myśli intensywnie, wreszcie odpowiada:

– Ale… nie potrzebujemy ich! Każde życie śmiertelnika to niezwykle pasjonująca intryga. Lepsza niż wszystkie powieści i filmy: obserwacja zwykłego, ludzkiego życia dostarcza nam przecież tyle nagłych zwrotów akcji, tyle niespodzianek, smutków, radości, zawodów miłosnych, sukcesów i porażek… A co najważniejsze, te historie są PRAWDZIWE!

Teraz Raoul Razorbak nie wie, co powiedzieć. Edmund Wells puszy się jednak nadal:

– Kiedyś byłem, jak i wy, buntownikiem.

Podnosi głowę, jakby oglądając deszczowe chmury. Wreszcie postanawia ustąpić:

– Hm… Chodźcie. Spróbuję zaspokoić waszą ciekawość, zdradzając wam pewną tajemnicę.

39. ENCYKLOPEDIA

RADOŚĆ: „Obowiązkiem każdego człowieka jest pielęgnowanie swojej radości wewnętrznej". Niestety wiele religii zapomniało o tym przykazaniu. Większość świątyń to posępne i zimne budowle, zaś muzyka liturgiczna jest pompatyczna i smutna. Księża ubierają się na czarno. Rytuały celebrują męczeństwo, rywalizując w przedstawianiu okrutnych czynów. Tak jakby tortury, którym poddawano proroków, miały dodawać im autentyczności.

Czyż radość życia nie jest najlepszym sposobem, by podziękować Bogu – jeśli istnieje – za dar życia? A jeśli Bóg istnieje, dlaczego miałby być istotą posępną?

Jest jednak kilka wyjątków: Daodejing, swego rodzaju księga filozoficzno-religijna, proponuje nam naśmiewanie się ze wszystkiego, łącznie z nami samymi, oraz gospel, którego hymny skandowane są radośnie przez czarnoskórych Amerykanów podczas mszy i pogrzebów.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

40. IGOR. 5 LAT

Po wielu nieudanych próbach mama najwyraźniej zrezygnowała z zamordowania mnie. Wciąż tylko pije i patrzy na mnie spode łba. Nagle rzuca w moją stronę szklanką. Uchylam się, jak zawsze, a szkło z hukiem rozbija się o ścianę.

– Może nie uda mi się cię zabić, ale nie pozwolę, żebyś mi jeszcze długo uprzykrzał życie – oznajmia mi.

Wkłada kurtkę i bierze mnie za rękę, wychodzimy pod pretekstem zrobienia zakupów, choć czuję dobrze, że nie zamierza chodzić ze mną po sklepach. Moje przypuszczenia potwierdzają się, gdy zostawia mnie, a raczej porzuca, na dziedzińcu przed kościołem.

– Mamo!

Oddala się szybkim krokiem, po chwili jednak wraca i rzuca mi pozłacany medalik. Wewnątrz znajduje się zdjęcie jakiegoś faceta z potężnym wąsem.

– To twój ojciec. Odszukaj go sobie. On z przyjemnością się tobą zajmie. Żegnaj!

Siadam na mokrym śniegu. Muszę przeżyć. Muszę. Płatki śniegu opadają na mnie gęstym puchem.

– Co tutaj robisz, mój mały?

Podnoszę przemarzniętą głowę i spoglądam na mężczyznę w mundurze.

41. VENUS. 5 LAT

W ciągu dnia rysuję, a nocą śpię niespokojnym snem. Dużo śnię. Śni mi się, że jakieś zwierzę siedzi uwięzione w mojej głowie i ze wszystkich sił stara się z niej wydostać. To mały króliczek, który skubie sobie od wewnątrz moją czaszkę, powtarzając w kółko: „Musisz o mnie pamiętać". Budzę się czasami ze straszliwą migreną. Tej nocy ból był bardziej dotkliwy niż zazwyczaj. Wstaję i idę do tatusia i mamusi. Śpią. Jak oni mogą spać, kiedy mnie tak bardzo boli głowa? Chyba tak naprawdę mnie nie kochają.

Rysuję swój ból i rysuję istotę, która siedzi we mnie i drąży mnie od wewnątrz.

42. JACQUES. 5 LAT

Boję się. Nie wiem dlaczego, ale boję się. Wczoraj wieczorem w telewizji puszczali tak zwany western. Byłem oniemiały z przerażenia. Cały się trząsłem. Moja rodzina była zaskoczona.

Dzisiaj rano siostry wbiegły do pokoju, udając kowbojów, chcąc mnie nastraszyć. Uciekam na drugi koniec mieszkania, ale dziewczyny dopadają mnie w salonie. Biegnę do kuchni. I tu mnie złapały. Biegnę w stronę łazienki. Tam też mnie dorwą. – Oskalpujemy cię! – grozi Mathilde, najmłodsza. Dlaczego mówi mi takie niemiłe rzeczy? Siostry gonią mnie aż do pokoju rodziców. Później próbują mnie złapać w pralni, na szczęście udaje mi się umknąć między ich nogami. Jestem w panice. Gdzie się schować? Wpadam na pewien pomysł. Barykaduję się w toalecie. Dla większego bezpieczeństwa zamykam drzwi na zasuwkę. Słyszę, jak siostry się dobijają, ale nie boję się już, drzwi są solidne. Czuję się tu jak w bezpiecznej fortecy. Nagle dziewczyny przestają walić pięściami w drzwi. Słyszę rozmowę.

– Co się tutaj dzieje? – pyta tata.

– Jacques zamknął się w toalecie – piszczą siostry.

– W toalecie? Cóż ty tam, do diabła, wyprawiasz? – dziwi się ojciec.

Nagle przychodzi mi do głowy pewna myśl. Powtarzam zdanie, którego tatuś zawsze używa, gdy chce spokojnie posiedzieć w toalecie i które strasznie denerwuje mamusię.

– Czytam książkę.

Za drzwiami zapada cisza. Wiem, że w tym domu słowo „książka" budzi natychmiastowy respekt.

– To co, wyważamy drzwi? – proponuje przymilnym głosem Mathilde.

Pełne napięcia oczekiwanie.

Wreszcie słyszę głos taty:

– Skoro siedzi w toalecie z książką, trzeba go zostawić w spokoju.

Czegoś się nauczyłem. Kiedy wszystko idzie nie po mojej myśli, trzeba zamknąć się w łazience i czytać książkę.

Siadam na sedesie i rozglądam się. Po mojej prawej leży sterta gazet, a nade mną znajduje się półka – podręczna biblioteczka taty. Biorę jedną z książek. Strony wypełnione są przylegającymi do siebie literami, których nie umiem rozszyfrować. Patrzę na okładki innych pozycji. Na szczęście jest tu też album dla dzieci, z licznymi obrazkami. Znam go. Tata czytał mi go już przed snem. Opowiada o olbrzymie w krainie liliputów i o lilipucie w krainie olbrzymów. Główny bohater nazywał się chyba Guliwer. Patrzę na obrazki i próbuję pojąć sens liter tak, by powstały z nich słowa. To za trudne. Zatrzymuję się na dłużej przed ilustracją wielkoluda spętanego przez tłum maleńkich ludzików.

Kiedyś, kiedy będę już umiał czytać, zamknę się w toalecie na długo, bardzo długo i będę czytał i czytał, tak że wreszcie zapomnę o tym, co się dzieje za drzwiami.

43. CZTERY KULE PRZEZNACZENIA

Edmund Wells ciągnie nas w stronę przesmyku wśród skalistych gór północnego wschodu. Mój instruktor wskazuje nam wejście, po czym wślizgujemy się do labiryntu tuneli, które doprowadzają nas w końcu do olbrzymiej groty oświetlonej przez cztery kule wysokie na mniej więcej pięćdziesiąt metrów, lewitujące dwa metry nad ziemią.

Anioły instruktorzy latają wokół nich niczym muszki wokół fosforyzujących, wiszących melonów.

– Wstęp tutaj mają teoretycznie jedynie anielscy instruktorzy. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że tak bardzo chcieliście zobaczyć coś, czego pozostałe anioły nie mają prawa ujrzeć – i czego zresztą nawet nie próbują – postanowiłem zaspokoić choć w niewielkim stopniu waszą ciekawość.

Podchodzimy bliżej.

Cztery kule są identycznej wielkości, lecz różnią się zawartością.

W pierwszej kryje się dusza świata mineralnego.

Druga zawiera duszę świata roślinnego.

Trzecia – duszę świata zwierzęcego.

Czwarta – duszę świata ludzkiego.

Podchodzę do pierwszej. Pośrodku drga migoczące jądro. Czyżby to była dusza Ziemi? Słynna Gaja? Starożytna Alma mater!

– A więc ziemia posiada duszę?

– Oczywiście. Żyje, a wszystko co żywe, obdarzone jest duszą – odpowiada Edmund Wells.

Po chwili od niechcenia dodaje:

– A wszystko co posiada duszę, ma potrzebę ewoluowania.

Zafascynowany odrywam wzrok od kul.

– Wszystko żyje? Nawet kamienie?

– Nawet góry, potoki, kamyki – lecz ich dusze należą do niższego poziomu. By go zmierzyć, wystarczy przyjrzeć się natężeniu świetlistego jądra, wtedy instynktownie poznamy wartość duszy.

– A więc – stwierdzam – przyjmując tę kosmogonię, minerał znajdujący się na poziomie I powinien otrzymać 100 punktów, roślina – 200, zwierzę – 300, a człowiek – 400.

– Sam zmierz!

Dostrzegam istotnie duszę Ziemi, lecz liczba jej punktów nie jest równa 100 – przekracza ją znacznie… ma 163 punkty! Druga kula, obejmująca lasy, pola i kwiaty, również posiada nie 200, lecz 236 punktów! Dusza zwierząt ma 302 punkty. Ludzkość zaś znajduje się na poziomie 333 punktów.

– Co? – wołam zdziwiony – ludzkość nie ma nawet 400 punktów?

Edmund Wells potwierdza:

– Jak już ci mówiłem, na tym właśnie polega nasza praca. Mamy dążyć do podciągnięcia ludzkiej średniej, by ludzie wreszcie stali się… ludźmi. Prawdziwymi „czwórkami". Ale jak sam możesz właśnie stwierdzić, człowiek nie znajduje się jeszcze na należnym mu miejscu. Nie można też powiedzieć, że znajduje się w połowie drogi pomiędzy zwierzęciem na poziomie 3 a mędrcem z poziomu 5. To człowiek jest owym „brakującym ogniwem". Ech, i pomyśleć tylko, że Nietzsche używa pojęcia „nadludzie"! Nim człowiek stanie się „nadczłowiekiem", niech lepiej stanie się najpierw człowiekiem!

Nachylam się nad kulą ludzkości i spoglądam na nieco ponad sześć miliardów kuleczek, z których każda mieści w sobie świetliste jądro.

Raoul Razorbak milczy, lecz domyślam się, że i on jest pod wrażeniem; wraz ze mną kontempluje ludzkie dusze.

Edmund Wells zbliża się do kuli.

– Oto cała gromada naszych „klientów", tutaj toczy się najważniejsza gra. Moim zdaniem jeśli ludzkość nie podąży nagle w stronę autodestrukcji, może już za kilkaset lat ludzie staną się prawdziwymi ludźmi, prawdziwymi „czwórkami".

Potrzebny jest jednak wielki nakład pracy, naszej anielskiej pracy, by wydźwignąć ich na właściwy poziom.

Mój instruktor emituje do naszych umysłów obraz wykresu. Jest nastawiony optymistycznie. Postęp ludzkości to funkcja wykładnicza. Dzięki nowoczesnym środkom transportu, a więc dzięki zwiększeniu się liczby podróży, komunikacji globalnej, rozprzestrzenianiu się kultury na skalę światową i dzięki mediom – coraz liczniejszym i coraz bardziej dostępnym – mędrcy (czyli „piątki") wywierają coraz większy wpływ na resztę ludzi.

– Zauważcie, jak ludzie żyli dawniej i jak żyją dzisiaj. Niegdyś obawiali się drapieżników. Dziś zamykają je w ogrodach zoologicznych. Dawniej skazani byli na częste głodowanie, zmuszeni byli pracować w pocie czoła. Teraz człowiek ma coraz więcej wolnego czasu, który może poświęcić na rozmyślanie. A gdy człowiek myśli, zadaje sobie pytania. U progu trzeciego tysiąclecia możemy śmiało stwierdzić, że szansa na podciągnięcie średniej świadomości gatunku ludzkiego nigdy jeszcze nie była tak duża. Kiedyś, na przykład w antycznej Grecji, szanowano jedynie „obywateli", czyli osoby wolne lub wyzwolonych niewolników. Z biegiem czasu pozostali „marginalizowani" ludzie zyskali sobie prawo do obywatelstwa.

44. ENCYKLOPEDIA

TOLERANGA: Za każdym razem gdy ludzie poszerzają pojęcie „pobratymca" o nowych członków, oznacza to, iż odtąd uważają te istoty, dotychczas uznawane za gorsze, za wystarczająco do nich podobne i zasługujące na ich współczucie. Możemy też przyjąć, że wówczas nie tylko nowi członkowie plemienia robią krok do przodu, lecz także cała ludzkość pokonuje kolejny etap ewolucji.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

45. DOBRZY I ŹLI

Kula ludzkości… Domyślam się, że to tutaj powracają jaja znajdujące się pod moją opieką za każdym razem, gdy oddalają się na północny wschód. Rozumiem też, że dusze wchłonięte przez jedną wielką kulę oddziaływają na siebie i szukają wspólnej harmonii. Pewne zdanie Edmunda Wellsa dzwoni mi cały czas w uszach: „Wystarczy jedna dusza, by unieść całą ludzkość". Czyżby chodziło tu o słynną „noosferę" Teilharda de Chardin? Miejsce, w którym mieszają się wszystkie ludzkie świadomości?

– Ale gdybyśmy my, anioły, nie robili niczego, czy ludzie nie ewoluowaliby sami z siebie?

– Jesteśmy pasterzami kierującymi nasze stado na właściwą drogę. Choć zapewne dzięki pracy, jaką anioły wykonały do tej pory, ludzie tak czy owak zmierzają już we właściwym kierunku.

– W takim razie może moglibyśmy ich zostawić…

Edmund nawet nie komentuje tej uwagi.

Raoul nalega:

– A jaki kolejny stopień ewolucji czeka nas, anioły? Świat bogów?

Edmund Wells unosi brwi ze zdumieniem.

– Jesteście zabawni, wy młodzi. Chcecie wszystko wiedzieć od razu. Nie umiecie pozbyć się starych, ludzkich nawyków. Popatrzcie lepiej uważnie na wasze kule, a zdacie sobie sprawę, że cały ten osad zwyczajów typowych dla śmiertelników przeszkadza wam i ciąży. Zamiast zasypywać mnie gradem ludzkich pytań, spróbujcie zachowywać się, jak przystało na anioły!

Po tych słowach nasz mentor odwraca się na pięcie i odmaszerowuje wielkimi krokami. Biegnie w stronę Matki Teresy, by natrzeć jej uszu. Z tego co udaje mi się usłyszeć z tej odległości, Matka Teresa ma wśród swoich klientów jednego z szefów państw, którego nakłania do ciągłego zwiększania podatków od wzbogacenia. Edmund Wells tłucze jej do głowy, że biednych nie uszczęśliwia się poprzez szykanowanie bogatych.

Podchodzę bliżej, żeby lepiej słyszeć.

– Droga Matko Tereso, chwilami nadmiernie pani wszystko upraszcza. Jak mawiał jeden z moich przyjaciół, „nie wystarczy odnosić sukcesy, trzeba też umieć czerpać przyjemność z patrzenia na porażki innych". On żartował, ale pani naprawdę podziela tę opinię. Jest pani przekonana, że ludzka bieda będzie łatwiejsza do zniesienia, jeśli cała ludzkość będzie ją klepać. A powinniśmy przecież, wręcz przeciwnie, dążyć do tego, by wszyscy ludzie byli bogaci!

Matka Teresa robi minę upartego uczniaka, przekonana, że to mimo wszystko ona ma rację.

Jeśli o mnie chodzi, uważam, że Matka Teresa, spędziwszy całe życie wśród biedaków, próbuje odtworzyć swoje dawne środowisko i odnaleźć jakieś punkty orientacyjne. Biednych ludzi znała od zawsze. Z bogatymi sprawa już nie jest taka łatwa. Święta kobieta została zmuszona do zainteresowania się kursami giełdowymi, kolekcjami odzieży, kolacjami na mieście, modnymi restauracjami, depresjami, alkoholizmem, cudzołóstwem, talassoterapią, krótko mówiąc – wszystkimi problemami bogatych.

Matka Teresa słucha napomnień Edmunda Wellsa, przetrawia jego słowa i wreszcie oznajmia:

– Powinnam być może namówić mojego prezydenta do wszczęcia akcji mającej na celu kontrolę urodzin w biednych dzielnicach. „Róbcie dzieci, tylko jeśli macie środki, by się nimi zająć, w przeciwnym wypadku sięgną one po narkotyki i zejdą na drogę przestępczą". O to chodzi?

– Zawsze warto spróbować – wzdycha Edmund Wells.

Stwierdzam, że nasz instruktor przypomina cierpliwego pedagoga. W pewnym sensie szanuje… wolną wolę aniołów.

Raoul odlatuje w stronę horyzontu. Podążam za nim.

– Edmund Wells wie, kim są „siódemki". Wie też, co się znajduje nad nami.

– Nie zdradzi nam tego, widziałeś, jak zareagował tym razem – odpowiadam.

– On nie piśnie ani słówka, to prawda. Ale jest jeszcze jego książka…

– Jaka książka?

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej. Zaczął ją pisać jeszcze jako śmiertelnik, a teraz kontynuuje owo dzieło w swym niebieskim życiu. Zauważyłeś, że ciągle cytuje nam jej fragmenty? Gromadzi tam całą swoją wiedzę, opisuje odkrycia i przeróżne ciekawostki. Trzy pierwsze tomy powstały na Ziemi, do dziś korzystają z nich śmiertelnicy. Czwarty tom jednak redagowany jest tutaj…

– Do czego zmierzasz?

Mój przyjaciel wykonuje pętlę w powietrzu, by po chwili znów znaleźć się przy mnie.

– Edmundowi Wellsowi tak bardzo zależy na szerzeniu wiedzy, że z pewnością znalazł sposób, by zmaterializować czwarty tom encyklopedii swojego autorstwa.

– Przecież nie ma już do dyspozycji pióra, ołówka, nie mówiąc o maszynie do pisania czy też komputerze. Może gromadzić całą wiedzę, jaką tylko ma ochotę, lecz ta na zawsze pozostanie jedynie w eterze.

Te argumenty nie przemawiają jednak do Raoula.

– Chyba nie sądzisz, że jest aż tak szalony, by spisać największe sekrety Raju w postaci jakiegoś manuskryptu ukrytego gdzieś na Ziemi?

Raoul jest niewzruszony.

– Pamiętasz ten fragment Encyklopedii zatytułowany: „Koniec ezoteryzmu"? Napisał tam wyraźnie: „Teraz wszystkie tajemnice oddane zostają do wiadomości publicznej. Musimy pogodzić się bowiem z faktem, że zrozumieją je jedynie ci, którzy mają ochotę zrozumieć".

Krążymy nad Rajem.

– Wszystkie sekrety PRÓCZ tajemnicy „siódemek"! Nie umiem sobie mimo wszystko wyobrazić Edmunda Wellsa powierzającego człowiekowi arkana Raju, by ten spisał je w książce…

Mój przyjaciel rozpromienia się, jak gdyby cały czas czekał, aż wypowiem te słowa.

– Kto wie?

46. ENCYKLOPEDIA

KONIEC EZOTERYZMU: Niegdyś osoby mające dostęp do podstawowej wiedzy o naturze człowieka nie mogły wyjawiać jej całej naraz. Prorocy wysławiali się za pomocą paraboli, metafor, symboli, aluzji i niedomówień. Bali się, że posiadana przez nich wiedza zbyt szybko się rozprzestrzeni. Obawiali się też, że zostaną źle zrozumiani. Wymyślali obrzędy inicjacji, mające na celu wyłowienie tych, którzy będą godni usłyszeć najważniejsze informacje. Tworzyli hierarchię dostępu do wiedzy.

Czasy się zmieniły. Teraz wszystkie tajemnice oddane zostają do wiadomości publicznej. Musimy pogodzić się bowiem z faktem, że zrozumieją jedynie ci, którzy mają ochotę zrozumieć. „Głód wiedzy" jest najpotężniejszym napędem ludzkości.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

47. IGOR. 7 LAT

Pan w mundurze okazał się milicjantem. Był piękny. Wysoki. Silny. Pachniał czystością. Wziął mnie na ręce.

Strzepnął ze mnie śnieg i zaprowadził do najbliższego sierocińca. Wreszcie znalazłem się z dala od największego niebezpieczeństwa. Z dala od mamy. Minęły już ponad dwa lata, odkąd tu jestem.

W sierocińcu są jeszcze inne dzieci porzucone przez rodziców. Jesteśmy wyrzutkami społeczeństwa, niekochanymi, niechcianymi, tymi, którzy nigdy nie powinni się byli urodzić.

Co mi tam, przynajmniej żyję.

Miejsce to przypomina schronisko dla porzuconych psów, z tym że weterynarz przychodzi tu rzadziej i gorzej nas karmią.

Inne dzieciaki są nerwowe. Ja na szczęście jestem silny. Kiedy znajdę się w tarapatach, nie rozmyślam, tylko rzucam się naprzód i walę na oślep. Najczęściej celuję w brzuch przeciwnika. Mam opinię brutala, ale wolę to, przynajmniej inni czują przede mną respekt. Wyznaję zasadę – najpierw wzbudzić lęk, a dopiero potem się zaprzyjaźniać. Szybko do mnie dotarło, że gdy jesteś miły dla ludzi, od razu wierzą, że jesteś też słaby.

Śpimy w czterech w pokoju. Oprócz mnie jest tam trzech na „W”

Wania to mały Ukrainiec – jego ojciec alkoholik zbyt często trafiał jego głową w ścianę.

Władimir jest największy z naszej bandy. Nie wiem, jak mu się udaje utrzymać taką tuszę, biorąc pod uwagę ilość jedzenia, jaką nam tutaj wydzielają.

Wasyl – cichy chłopiec. Gdy się już zdecyduje coś powiedzieć, to zawsze mówi coś interesującego, ale nie robi tego zbyt często. To on nauczył nas grać w pokera.

Poker jest fantastyczny. W ciągu jednego wieczora można osiągnąć apogeum szczęścia lub popaść w najgłębszą rozpacz, wszystko w przyspieszonym tempie. Gdy Wasyl gra, jego twarz nieruchomieje, jakby była z marmuru. Mówi: „Nie ma znaczenia, czy się ma złe czy dobre karty, trzeba tylko umieć grać złymi kartami". Albo: „Nie liczą się te karty, które masz w ręce, ale te, które twój przeciwnik myśli, że masz". Wasyl cały czas międli w ustach słomkę.

Uczy nas wysyłać fałszywe sygnały radości albo rozczarowania, aby wprowadzać w błąd przeciwników. Dzięki niemu poznaję w szkole pokera i rozwijam zmysł obserwacji. Podoba mi się to. Świat jest pełen detali, które dostarczają nam niezbędnych informacji.

Wasyl mawia:

– Niektórzy zawodowcy grają tak świetnie, że nawet nie patrzą w swoje karty. Mają dzięki temu pewność, że nie zdradzi ich wyraz twarzy.

– Skąd więc wiedzą, kto wygrał?

– Dowiadują się tego w ostatniej chwili. Po zakończeniu zakładów wykładają karty na stół i wtedy okazuje się, komu karta poszła dobrze, a komu nie.

Wasyl nie został porzucony. Jego rodzice nie bili go. To on uciekł z domu w wieku sześciu lat. Milicja złapała go, lecz nikomu nie udało się wyciągnąć z niego informacji, kim jest i skąd pochodzi. A ponieważ gliny miały lepsze rzeczy do roboty niż wszczynanie wielkiego śledztwa w sprawie małego uciekiniera, wsadzili go do sierocińca razem z nami.

Wasyl nigdy nie wspomina swojego wcześniejszego życia. Może nawet miał bogatych rodziców, ale po prostu nie chce ich już więcej oglądać. Opuścił ich ot tak, pod wpływem impulsu, z potrzeby przeżycia przygody. Wasyl to naprawdę niezły gość.

Czasami dzieci odchodzą z sierocińca, są adoptowane przez ludzi, którzy chcą być rodzicami. Na początku marzyłem o tym. O rodzicach, którzy pojawią się i zabiorą mnie stąd… Szybko jednak pojąłem, że to jedno wielkie oszustwo. Podobno te tak zwane adoptowane dzieci dostawały się do siatek przestępczych zajmujących się prostytucją albo do nielegalnych pracowni, gdzie zmuszano je do szycia piłek lub składania zabawek na sprzedaż na Zachód.

Nienawidzę dzieci z Zachodu. Nawet w podziemiach sierocińca, podczas tak zwanych „warsztatów rozwijania zdolności manualnych", każą nam składać lalki albo zabawki elektroniczne. Wykorzystują nas, nie płacąc ani grosza, ot co!

Kiedy koledzy pakują swoje manatki i wyruszają do swoich „adoptowanych rodziców", nabijamy się z nich i wołamy za nimi: „Co tym razem? Prostytucja czy nielegalna praca?". Ale tak naprawdę zazdrościmy im, bo oni być może znaleźli sobie rodziców, a my nie.

Wczoraj Wania pobił się z bandą Piotra. Wrócił do nas cały we łzach. Piotr zmusił go do pokazania mu naszego sejfu i ukradł nam wszystkie papierosy. Nie puścimy tego płazem.

Natychmiast udajemy się do pokoju Piotra. Drzwi nie są zamknięte, ale wewnątrz nie ma nikogo. Jest aż za spokojnie. To musi być pułapka.

Pająk wspina się prędko w stronę sufitu – intuicja podpowiada mi, że to znak. Niepokojący znak. Pająk – pułapka.

Za późno. Piotr i jego kumple schowali się pod łóżkami. Wyskakują i grożą nam nożami sprężynowymi.

Pająk miał rację.

Moje silne pięści na nic się tu nie przydadzą. Stoimy z opuszczonymi rękami, podczas gdy wspólnicy Piotra rozbierają nas i palą nasze ubrania. Szef bandy oznajmia, że jeśli kiedykolwiek ukradniemy jakieś papierosy, musimy oddać im połowę, w przeciwnym wypadku dosięgnie nas bolesna kara.

– Jeśli chcecie żyć z nami w zgodzie, musicie nam płacić.

W końcu odwraca się w moją stronę, przykłada ostrze noża do mojego pępka i mówi:

– Któregoś dnia przerobię ci buźkę.

Nie mogę nic zrobić, to on ma nóż. Przechodzimy nago przed resztą dzieci. Historia szybko obiegła sierociniec i wiemy, że straciliśmy twarz.

Za oknem pada śnieg. Niedługo święta, ale tutaj nikt nie wierzy w Świętego Mikołaja: gdyby istniał, podarowałby nam rodziców, którzy nie chcieliby się nas pozbyć. Chociaż z okazji Bożego Narodzenia każdy z nas ma prawo do jednej pomarańczy i do kilku kosteczek prawdziwej baraniny. Obieram swoją pomarańczę i wypowiadam życzenie. Święty Mikołaju, jeśli mnie słuchasz: chciałbym, żeby Piotra ktoś dźgnął nożem w brzuch.

48. VENUS. 7 LAT

Tej nocy miałam dziwny sen. Śniła mi się bójka między chłopakami. W pewnej chwili jeden z nich zwrócił się do mnie i powiedział: „Któregoś dnia przerobię ci buźkę".

Wczoraj wieczorem oglądałam w telewizji program na temat chirurgii estetycznej. Wyjaśniano w nim właśnie, w jaki sposób przerabia się twarze. Mama niemal przyssała się do ekranu. Zazwyczaj kiedy w telewizji pokazują krew, rodzice każą mi iść spać, ale tym razem byli tak zafascynowani, że zapomnieli o mojej obecności.

Mama oznajmiła, że ona także chętnie poszłaby pod nóż, żeby sobie przerobić twarz. Powiedziała, że lepiej nie czekać do ostatniej chwili: im wcześniej się to zrobi, tym lepszy jest rezultat.

Tata mówi, że operacja jest bardzo droga, ale mama stwierdziła, że uroda nie ma ceny, w szczególności jeśli jest narzędziem pracy. Tata oświadczył, że dla niego wygląd również stanowi niezbędny atut, ale woli po prostu pielęgnować swoje ciało i ujędrniać skórę, ćwicząc, a nie korzystając ze skalpela.

Tata miał za złe mamie, że ta wydaje za dużo pieniędzy. Potem chciał ją pocałować, ale mama go odepchnęła. Powiedziała, że chyba już na nią wcale nie patrzy, bo gdyby patrzył, zobaczyłby jej zmarszczki i sam zacząłby się zastanawiać, jak się ich pozbyć. Dodała też, że kobieta nigdy nie jest doskonała i w pewnym wieku musi zabrać się za swoją twarz.

Czy to prawda? Czyżby uroda nie była skarbem, który zdobywa się raz na całe życie?

Pokłócili się. Mama wyrzucała tacie, że ten spotyka się z młodszą od niej panienką. Tata oświadczył, nie ma żadnej panienki i ma już powyżej uszu tych wszystkich oskarżeń. Mama z kolei upierała się, że każda kobieta ma prawo dbać o swoją urodę i jeśli tato nie sfinansuje jej operacji, ona nie zawaha się wypłacić pieniędzy ze wspólnego konta.

Tata powiedział: „Ani się waż". Następnie wypowiedzieli standardowe zdanie: „Nie przy małej", po czym poszli do swojego pokoju. Stamtąd nadal słychać było ich krzyki. Jakieś przedmioty rozbijały się o ziemię i o ściany. Wreszcie po jakimś czasie nastąpiła cisza.

Jest wiele rzeczy, które dziwią mnie w zachowaniu dorosłych. Posiedziałam jeszcze chwilę przed telewizorem, żeby zobaczyć do końca program.

Następnie, jak to mam w zwyczaju, usiadłam przed lustrem w moim pokoju i rozmyślałam. Skoro mama potrzebuje operacji plastycznej, żeby być jeszcze piękniejszą, w takim razie ja także.

Co mogłabym zmienić, żeby być jeszcze piękniejszą? Przyglądam się bacznie swojej twarzy i już wiem: nos.

Mój nos jest za długi. Święty Mikołaju, jeśli mnie słuchasz, spełnij, proszę, moje największe marzenie: chciałabym mieć operację plastyczną skrócenia nosa.

49. JACQUES. 7 LAT

– Przestań zadawać tyle pytań, Nemrod.

– Ale…

– Denerwujesz mnie, Nemrod. Po prostu naucz się tego, co zadane i tyle. Ciągle tylko bujasz w obłokach i zadajesz miliony pytań. Ja natomiast wolałabym odpowiedzi.

Dzieci podśmiewają się. Spuszczam głowę. Nauczycielka każe nam uczyć się różnych rzeczy na pamięć, a ja mam z tym problemy. Staram się wbić sobie do głowy tabliczki dodawania i odejmowania. W zerówce miałem straszne kłopoty z nauczeniem się alfabetu, pisania imienia, nazwiska i adresu. Nie byłem w stanie pojąć odmiany czasowników. Nie umiem nawet zapamiętać kodu do drzwi we własnym domu. Ileż razy stałem przed drzwiami, cały zmarznięty, i próbowałem różne kombinacje cyfr? Relacje z innymi dziećmi też nie układają mi się najlepiej. Ponieważ jestem rudy i noszę okulary, nazywają mnie „marchewką w binoklach" albo „zardzewiałym gwoździem". Chyba urodziłem się na niewłaściwej planecie.

Najlepiej czuję się w towarzystwie Mona Lisy. Zawsze służy mi dobrą radą. Wczoraj miałem do rozwiązania trudne zadanie z matematyki: test wyboru. Mona Lisa zawsze kładła łapę na dobrych odpowiedziach!

Jeśli nie jestem z tej planety, to może z kociej?

W zeszłym tygodniu przechodziłem koło sklepu z zabawkami i zobaczyłem tam niesamowity statek kosmiczny z całą masą migoczących światełek. Może taką rakietą dałoby się polecieć w kosmos i odnaleźć moją prawdziwą planetę? Jestem pewien, że mieszkają tam rudowłose istoty, a blondynów i brunetów przezywa się „kukurydzianymi głowami" i „gnojowymi łbami".

Na mojej planecie nie zmusza się do uczenia na pamięć wierszyków, bo wszyscy wiedzą, że to niczemu nie służy. Nie potrzeba też kodów, żeby wejść do własnego domu. Wkrótce święta Bożego Narodzenia. Poproszę Świętego Mikołaja, żeby przyniósł mi ten statek kosmiczny.

Opowiedziałem o nim Mona Lisie. Wygląda na to, że popiera mój wybór.

50. ŻYCZENIA

Siedzę sobie po turecku, lewitując, pod drzewem w turkusowym lesie. Jezioro Poczęć chlupocze przyjemnie po prawej stronie. Trzy kule drgają nad moimi dłońmi. Za każdym razem gdy podłączam się do umysłów moich klientów, odczuwam lekki ból. Jak gdyby kontakt z czyimś ciałem pozwalał mi odzyskać odrobinę wrażliwości na bodźce cielesne.

Podchodzi do mnie Edmund Wells. Dotyka czubkiem palca kulę Igora, muska ręką kulę Venus.

– Teraz przynajmniej znasz najdogodniejsze sposoby oddziaływania na każdego z nich. Obserwacja znaków w wypadku Igora. Sny dla Venus. Kot dla Jacques'a. Ale uwaga, czasami twoi klienci sumują kilka sposobów, a czasami je zmieniają. Nie możesz wpaść w rutynę. Więc jakie są ich życzenia świąteczne?

– Igor życzy sobie… żeby jeden z jego kolegów został dźgnięty nożem w brzuch. Venus marzy o operacji plastycznej nosa, a Jacques prosi o jakąś plastikową zabawkę w kształcie pojazdu kosmicznego. Czy naprawdę muszę spełnić wszystkie ich życzenia?

Mój instruktor traci cierpliwość.

– Zostając aniołem, zobowiązałeś się, że nie będziesz kwestionował tej zasady. Nie wolno ci oceniać życzeń, twoja rola polega jedynie na ich spełnianiu.

– Kto wymyślił te reguły? Kto uważa, że spełnianie tych marzeń ma jakikolwiek sens? Czyżby Bóg?

Edmund Wells udaje, że nie usłyszał mojego pytania. Nachyla się nad jajami z miną zaniepokojonego kuchcika. Przygląda im się z różnych stron, rozmyśla przez chwilę i wreszcie oznajmia:

– Teraz, gdy już opanowałeś znajomość pięciu sposobów działania, nauczę cię trzech taktyk. Od najprostszej po najtrudniejszą. Pierwsza taktyka to tak zwana metoda kija i marchewki. Polega ona na motywowaniu klienta do dążenia naprzód, bądź to obiecując mu nagrodę, bądź też grożąc mu karą. Druga taktyka to „ciepło-zimno". Należy bardzo szybko stosować miłe i przykre niespodzianki i sprawić, by klient stał się bardziej uległy. Trzecią taktykę nazywam „kulą bilardową". Należy oddziaływać na osobę, która z kolei będzie oddziaływać na twojego klienta.

Następnie mój zadowolony z wygłoszonego przez siebie wykładu mentor odchodzi. Ledwie oddalił się kilka kroków, a już Raoul Razorbak, mój kusiciel, pojawia się przede mną.

– Chodźmy za nim.

Dyskretnie podążamy za nim wśród drzew, aż docieramy na niewielką polankę, gdzie Edmund Wells, siedząc po turecku, utrzymuje nad dłońmi jedną kulę, nie zaś trzy, której bardzo uważnie się przygląda. Czyżby instruktorzy mieli pod opieką jedną, starannie dobraną duszę?

Jajo migocze.

Edmund Wells porusza wargami. Przemawia do kuli.

– Czy jesteś gotowy, Ulissesie Papadopulosie? Oto nowe hasło do Encyklopedii wiedzy względnej i absolutnej.

Słyszymy go, jak dyktuje rozdział na temat wpływu języka na myśl. Nie wierzę własnym uszom. Edmund Wells przekazuje swoją wiedzę człowiekowi na Ziemi. I to nie byle jakiemu człowiekowi, poprawiam się. Raoul miał rację. Nasz instruktor posługuje się medium, obawia się bowiem, że myśli nieprzelane na materialny nośnik mogą po prostu się ulotnić.

– Ten śmiertelnik, ten Ulisses Papadopulos, wie zatem więcej niż anioły – szepcze mój przyjaciel. – Chodźmy go zobaczyć. Coś czuję, że to będzie bardzo ciekawe doświadczenie…

51. ENCYKLOPEDIA

KWESTIA JĘZYKA: Język, którym się posługujemy, wpływa na nasz sposób myślenia. Na przykład we francuskim, obfitującym w synonimy i słowa o podwójnym znaczeniu, możemy pozwolić sobie na liczne niuanse dyplomatyczne. Język japoński, gdzie znaczenie słowa określane jest za pomocą intonacji, wymaga ciągłej uwagi i panowania nad emocjami. Wiele poziomów uprzejmości zmusza dodatkowo rozmówców do natychmiastowego umiejscowienia się w hierarchii społecznej.

Język ma nie tylko znaczenie edukacyjne i kulturalne, lecz zawiera także elementy wpływające na dane społeczeństwo: zarządzanie emocjami oraz zasady etyczne. Liczba synonimów w danym języku dla słów „kochać", „ty", „szczęście", „wojna", „nieprzyjaciel", „obowiązek" i „natura" jest znamienna dla wartości wyznawanych przez naród posługujący się tym właśnie językiem. Trzeba też wiedzieć, że nie sposób wywołać rewolucji bez zmiany języka i słownictwa. To bowiem język przygotowuje umysły na zmianę mentalności.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

52. JACQUES. 7 LAT

Pod choinkę dostałem mój wymarzony statek kosmiczny. Ależ się ucieszyłem! Ucałowałem rodziców, a potem zjedliśmy dużo świątecznego jedzenia. Gęsie wątróbki, ostrygi, łosoś wędzony z koperkiem, indyk w sosie kasztanowym i Bûche de Noël [3].

Nie mogę pojąć, co im tak smakuje w tych – świątecznych daniach.

Moja starsza siostra Suzon tłumaczy mi, że wątróbka pochodzi od specjalnie tuczonej gęsi, młodsza siostra Marthe zapewnia, że homary wrzuca się żywe na wrzącą wodę, a mama prosi nas, byśmy sprawdzili, czy ostrygi są na pewno żywe, polewając je sokiem z cytryny. Jeśli małże się ruszają, oznacza to, że można je zjeść.

Po posiłku opowiadaliśmy sobie kawały. Tatuś opowiedział jeden, który bardzo mnie rozbawił.

– To historia gościa, którego potrąciła ciężarówka. Podnosi się, ale nagle nadjeżdża motor i wpada na niego. Facet wstaje, ale nadbiega koń i go tratuje. Wstaje, ale prawie natychmiast samolot wlatuje mu niemal prosto w twarz. Wtedy ktoś woła: „Zatrzymajcie karuzelę, mamy tu rannego!".

Z początku nie zrozumiałem, o co chodzi, ale kiedy już pojąłem, śmiałem się przez godzinę. Dowcipy, których w pierwszej chwili nie rozumiem, rozśmieszają mnie potem najbardziej.

Kawały to takie krótkie bajki. Dobry dowcip wymaga scenerii, bohatera i sytuacji kryzysowej albo trzymającej w napięciu akcji, które trzeba bardzo szybko przedstawić, nie nadużywając słów. Wymagają również zaskakującego zakończenia, a to też nie jest łatwe do wykonania. Muszę nauczyć się wymyślać kawały – wydaje mi się, że to będzie dobre ćwiczenie.

Kawały mają tę zaletę, że można je bezpośrednio testować. Opowiada się je i od razu widać, czy są śmieszne. Nie da się oszukiwać. Kiedy ludzie nie rozumieją naszego kawału albo uważają, że nie jest śmieszny, po prostu się nie śmieją. Zaryzykowałem.

– Wiecie, jak się zbiera papaję?

Wszyscy zaprzeczyli.

– Wi-widelcem.

Wszyscy się uśmiechnęli. Nikt się nie roześmiał. Pudło.

– Milutki – powiedziała mama, głaszcząc mnie po głowie.

Urażony ukryłem się w toalecie i zamknąłem drzwi na zasuwkę. To była moja zemsta. Siedziałem tam bardzo długo i nie pozwalałem nikomu wejść. Wreszcie wujek zaproponował wyważenie drzwi. „No może jednak lepiej nie", stwierdził tata. Wygrałem. WC to naprawdę świetna kryjówka.

Przez następne kilka dni doskonale się bawiłem moim statkiem kosmicznym. Żeby miał gdzie lądować, zbudowałem planetę kosmitów i pięciu małych ludków z papieru toaletowego, kleju i pociętych na paski plastikowych butelek. Moja planeta jest czerwona, niebo i woda są na niej czerwone. Całość pomalowałem na czerwono lakierem do paznokci – na szczęście mama jeszcze się nie zorientowała.

Następnie zabrałem się do spisywania przygód moich bohaterów. To historia o czterech astronautach lądujących na czerwonej planecie, pełnej potężnych kosmicznych wojowników, którzy niczego się nie boją. Astronauci zaprzyjaźniają się z nimi i poznają ich kodeks honorowy oraz sztukę walki, które całkowicie różnią się od tych obowiązujących na Ziemi.

Mona Lisa schrupała jednego z moich astronautów. Dzięki temu wpadłem na pomysł, by włączyć do mojej opowieści potwora, olbrzymią Angorę, której trzeba się za wszelką cenę wystrzegać. Teraz chciałbym, żeby ktoś przeczytał moją opowieść. Bo jeśli miałbym pisać dla samego siebie, to bez sensu!

53. VENUS. 7 LAT

Wszystko potoczyło się bardzo szybko.

Przymierzałyśmy z mamą ubrania w bardzo eleganckim butiku w Beverly Hills i jakiś pan podszedł do mnie i pogłaskał mnie po włosach. Mama zawsze mnie przestrzegała: „Nie pozwalaj się dotykać, nie bierz cukierków od nieznajomych". Ale tym razem mama była razem ze mną i jakoś nie przegoniła tego pana.

– Chciałbym zrobić jej kilka zdjęć. Jestem fotografem i robię właśnie katalog dla dużej firmy produkującej ubrania dla dzieci – oświadczył.

Mama odpowiedziała, że sama jest modelką, dobrze zna ten zawód i nie chce, żeby córka też przeżywała to piekło.

Potem z jakiegoś powodu zaczęli rozmawiać o cyfrach. Za każdym razem kiedy pan mówił jakąś liczbę, mama podawała inną, trochę wyższą. Rodzaj gry. W końcu mama powiedziała ostatnie słowo i wróciłyśmy do domu.

Tydzień później mama zaprowadziła mnie do pomieszczenia bardzo mocno oświetlonego. Wszyscy krzątali się koło mnie. Zrobiono mi makijaż. Uczesano mnie. Ubrano. Wszyscy powtarzali, że jestem piękna, ale to akurat wiem już od dawna. Jakaś pani zapewniała mnie, że jestem „najpiękniejsza". Doskonała.

No dobrze, skoro nikt z nich nie zauważył mojego feleru, czyli za długiego nosa, ja nie będę im o nim przypominać. Kazali mi usiąść na krześle i robili mi zdjęcia z wielu ujęć. Uwielbiam odgłos flesza. Mruczy jak dzikie zwierzę, które szykuje się do skoku, potem błysk i wszystko zaczyna się od nowa.

Następnie stałam na tle z chmur i udawałam, że bawię się lalką. Mama przyglądała mi się z dumą. Pan, którego wtedy spotkałyśmy, też tam był i znowu grał z mamą w liczby i chyba mama znowu wygrała. Podkreślała, że dokonałam czegoś niezwykłego i że w nagrodę spełni moje życzenie. Cokolwiek by to było, spełni je.

Zażyczyłam sobie być naprawdę doskonałą.

– Jesteś doskonała – powiedziała mama.

Rozpłakałam się.

– Nie. Mój nos jest za długi. Konieczna jest operacja plastyczna.

– Żartujesz! – zaśmiała się mama.

Ale ja nalegałam:

– Ty przecież zoperowałaś sobie zmarszczki i uda…

Zapadła cisza. Mama zawahała się, by po chwili oświadczyć:

– Zgoda. Przejdziesz do historii jako najmłodsza dziewczynka, która poddała się zabiegowi chirurgii estetycznej. Chodźmy.

Znalazłam się w specjalistycznej klinice, pod opieką chirurga dr. Ambrosia Di Rinaldiego, dawnego rzeźbiarza, który przekwalifikował się na pracę z ludzkim ciałem. Nazywają go tu Michałem Aniołem skalpela. Podobno to on wylansował większość popularnych aktorek, a nie ich agenci i rzecznicy prasowi. Chirurdzy to prawdziwi łowcy talentów. Ale ciii… to tajemnica, ludzie nie muszą o tym wiedzieć. Ambrosio jest wyjątkowo zdolny, operując mnie, weźmie pod uwagę wzrost, jaki osiągnę w przyszłości.

Zostałam uśpiona na stole operacyjnym, a kiedy się obudziłam, moja twarz była cała obandażowana. Chciałam jak najszybciej zobaczyć mój nos, ale trzeba było poczekać jeszcze kilka dni, aż całość się zrośnie.

W oczekiwaniu, aż znikną ślady po operacji, siedziałam w swoim pokoju. Oglądałam swój ulubiony film Kleopatra z Liz Taylor. Liz Taylor jest najpiękniejszą kobietą na świecie. Kiedy dorosnę, zostanę Liz Taylor. Prawdziwa Kleopatra też miała, podobno, za długi nos. Może to taka klątwa rzucona na zbyt pięknych ludzi? Ale mam przewagę nad Kleopatrą. Za jej czasów nie istniała jeszcze chirurgia plastyczna, choć sztukę bandażowania opanowano już wtedy doskonale.

Moja operacja nosa była zaledwie pierwszym krokiem na drodze podboju szerokiej publiczności.

Mam teraz kolejne marzenie: chcę zostać prawdziwą gwiazdą.

54. IGOR. 7 LAT

Od czasu swego zwycięstwa nad nami Piotr zwiększył wymagania. Pobiera haracz od chłopców ze wszystkich pokoi. Nóż sprężynowy pomaga mu w egzekwowaniu jego praw.

Od niedawna w warsztacie zajmujemy się pakowaniem papierosów do pudełek. Piotr rozkazał nam kraść regularnie po jednej paczce i mu oddawać. Rozwinął handel, w który zamieszanych jest też wielu dorosłych opiekunów.

Piotr otacza się gwardią przyboczną, a jego porucznicy sieją wśród nas postrach tym większy, że są właściwie całkowicie bezkarni. Kiedy nasi strażnicy chcą nas do czegoś zmusić, robią to za pośrednictwem Piotra, który wie, jak się do nas dobrać. Wymyślił cały wachlarz męczarni dla upartych i dla tych, którzy usiłują wykręcić się od płacenia tak zwanego „podatku piotrowego". Zaczyna się od przypalania papierosem, potem nacina się nożem, a na końcu garbuje skórę na wszystkie możliwe sposoby.

Mam już dość tego miejsca. Nawet moi przyjaciele, trzej „W" – Wasyl, Wania i Władimir, w końcu ulegli autorytetowi Piotra, który żąda, by go traktować jak „carewicza".

W obliczu jego bandy moja siła nie zdaje się na nic. Jeśli uderzę jednego z nich, wszyscy pozostali od razu rzucą się na mnie.

Piotr wybrał Wanię na swojego kozła ofiarnego. Jedno skinienie głowy i banda Piotra pastwi się nad nim. Próbowaliśmy kilkakrotnie go bronić, ale wtedy sami nieźle oberwaliśmy, zaś opiekunowie udawali, że tego nie widzą.

Wasyl w końcu się zbuntował. „Musimy uciekać z tego piekielnego sierocińca!" – powiedział. Postanowiliśmy więc wykopać tunel. Nasza sypialnia znajduje się w pobliżu muru otaczającego budynek. Jeśli wszystko potoczy się po naszej myśli, będziemy mogli cieszyć się wolnością na świecie bez Piotra, bez jego bandy i naszych opiekunów.

Tego ranka wezwano mnie do dyrektora. Idę, wlokąc się noga za nogą. W gabinecie, prócz dyrektora, zastaję jeszcze umundurowanego mężczyznę. Sądząc po całej masie medali, jaką ten gość przyczepił sobie do piersi, musi być kimś super – ważnym. Dyrektor zwraca się do mnie łagodnie:

– Igor, bardzo mi przykro.

– Ja nic nie zrobiłem, psze pana, to nie ja – odpowiadam odruchowo, sądząc, że być może nasz tunel został odkryty.

Dyrektor zrobił minę, jak gdyby niczego nie usłyszał.

– Igor, przykro mi, gdyż będziesz musiał opuścić naszą instytucję, którą – zdaję sobie z tego sprawę – traktujesz jak dom rodzinny. Otwiera się przed tobą nowa droga…

– Więzienie?

– Ależ nie! – woła dyrektor. – Adopcja.

Słysząc te słowa, moje serce zaczyna bić szybciej. Dyrektor ciągnie dalej:

– Pan Afanasjew, tu obecny, pragnął spotkać się z tobą z zamiarem adoptowania cię. Naturalnie możesz też wyrazić swoje zdanie na ten temat.

Adoptować mnie?

Przyglądam się mężczyźnie. Uśmiecha się dobrotliwie. Wygląda sympatycznie. Jego oczy są błękitne. No i te wszystkie medale… Mężczyźni w mundurach z dużą liczbą medali robią na mnie wrażenie.

Podchodzę bliżej. Mężczyzna ładnie pachnie. Zapewne jego żona nie może mieć dzieci i dlatego chcą mnie adoptować. Mój przyszły tata ujmuje mnie pod brodę.

– Zobaczysz, spodoba ci się u nas. Moja żona piecze wyśmienite ciasta, w szczególności te czekoladowe.

Ciasta! Już mi ślinka cieknie. Tutaj dostajemy ciastka tylko z okazji urodzin prezydenta, a i tak są robione na bazie świńskiego tłuszczu i sacharyny, które pozostawiają w ustach ohydny smak. Ach, czekolada! Już sobie wyobrażam moją przyszłą mamę. Uśmiechnięta blondynka o pulchnych, białych rękach idealnych do wyrabiania ciasta.

– Myślałem, że już jestem za stary na adopcję.

– Pan Afanasjew jest pułkownikiem lotnictwa. Ma prawo do wyjątków. Nie chciał niemowlęcia, tylko dużego i zdrowego chłopca.

W sypialni nikt nie chciał uwierzyć w moją historię. Władimir starał się sprowadzić mnie na ziemię.

– Smutna prawda jest taka, że zabierają nas z tego więzienia i wysyłają w jeszcze straszniejsze miejsca.

– Taa… – przytaknął Wania. – Na dodatek powiedzieli wprost, że wybierają cię ze względu na twój wygląd.

Władimir dodał:

– Pułkownik lotnictwa… Sporo mówi się o handlu rekrutami. To znana rzecz.

– A ty co o tym sądzisz, Wasyl? – pytam.

Wasyl wzrusza ramionami i proponuje partyjkę pokera. Przegrywam pierwszą rozgrywkę… Wasyl wpycha sobie wygraną do kieszeni i postanawia podzielić się ze mną swoją opinią wielkiego mędrca.

– Sądzę, że lepiej zrobisz, pomagając nam kopać tunel.

Z początku jego obojętność zbija mnie z tropu, gdyż Wasyl zawsze stara się służyć dobrą radą, tym razem jednak mam wrażenie, że egoizm wziął w nim górę.

– Jesteście zazdrośni, bo będę miał tatę i mamę, a wy tymczasem nadal będziecie tu gnić.

Mam ochotę zostawić ich i sobie pójść, ale ostatecznie nigdzie nie idę i gram dalej w pokera. Władimir podnosi stawkę do dwudziestu papierosów i zwraca się do mnie, nie patrząc mi jednak w oczy.

– Potrzebujemy cię do kopania tunelu.

Wybucham:

– Nigdy nie uda nam się go wykopać! Za rok wciąż będziecie się nad nim męczyć!

Wkrótce nie będę sierotą. Będę miał nową rodzinę. Koledzy należą już do przeszłości. Nasze rozstanie będzie bolesne, ale im szybciej odetnę się od trzech „W", tym lepiej dla mnie.

Teraz mam już prawdziwego tatę i tylko jedno życzenie: wydostać się stąd.

55. ENCYKLOPEDIA

WYDOSTAĆ SIĘ STĄD. Zagadka: Jak połączyć te dziewięć punktów czterema pociągnięciami ołówka, nie odrywając ręki od papieru?

Rozwiązanie:

Czasami znalezienie rozwiązania przychodzi z trudnością, gdyż nasz umysł zawęża się do granic rysunku. Tymczasem nigdzie nie jest powiedziane, że nie możemy przekroczyć tych granic. Morał: Żeby pojąć dany system, należy… wydostać się z niego.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

56. PAPADOPULOS

Edmund Wells ogłasza koniec ezoteryzmu; to prawda, jego sekrety nie są zbyt dobrze ukryte.

Ulisses Papadopulos jest mnichem eremitą. Wybudował sobie domek, zgromadził spory zapas jedzenia, mający wystarczyć mu do końca jego dni, i zamurował drzwi wejściowe.

Jego pustelnia nie została wzniesiona byle gdzie. Znajduje się w miejscu najwyżej położonym i najbardziej oddalonym od innych siedzib ludzkich, na zboczach Andów w pobliżu miasta Cuzco, w Peru.

Tam właśnie Ulisses Papadopulos medytuje i pisze. Jest niskim mężczyzną o czarnej, zmierzwionej brodzie i długich paznokciach wątpliwej czystości. Gdy się żyje od ponad dziesięciu lat w pomieszczeniu o powierzchni dwudziestu metrów kwadratowych, a w odwiedziny przychodzą jedynie pająki, prędzej czy później rezygnuje się z wysiłków higienicznych i dbania o należyty strój.

Mnich zajęty jest właśnie notowaniem ostatniego aforyzmu Edmunda Wellsa, gdy wpraszamy się do niego z wizytą. Hasło encyklopedii wyraźnie twierdzi, że aby zrozumieć jakiś system, należy wydostać się poza jego granice. Bardzo nas to cieszy, Raoula i mnie. Czyż nie to właśnie robimy? Gdy podchodzimy bliżej, chcąc przeczytać zapiski mnicha, Papadopulos przerywa nagle swoje zajęcie.

– Kto tu jest?

Zimny prysznic. Śmiertelnik zauważył naszą obecność! Szybko, schowajmy się za szafę.

Węszy.

– Czuję pana. Jest pan tutaj, prawda?

Ten mały człowieczek jest doprawdy wyjątkowym medium. Kręci się i wierci niczym kot, który dostrzegł mysz.

– Czuję, że pan tu jest, święty Edmundzie.

Staramy się powstrzymać blask bijący od naszych aureoli.

– Jest pan tutaj, święty Edmundzie. Wiem to, czuję to.

Gdyby ktoś mi kiedykolwiek powiedział, że będę aniołem ukrywającym się przed ludźmi…

– Już od dawna na pana czekam – szepce skryba. – Posiadanie wiedzy absolutnej to jedno, ale samotność potrafi dać się we znaki…

Raoul i ja trwamy w nieruchomej pozie.

– Jestem mistykiem, ale moja wytrzymałość ma też swoje granice. Twierdził pan, że będzie mi dyktował we śnie wszystko to, co powinienem zapisywać. Rzeczywiście, co rano budzę się z gotowym tekstem w głowie, ale nigdy nie udało mi się pana zobaczyć…

Kulimy się coraz bardziej za szafą. Nagle mnich woła:

– Udało się. Namierzyłem pana, święty Edmundzie!

Podchodzi do naszej kryjówki, już się przymierza do odsunięcia szafy, lecz w ostatniej chwili zmienia zdanie i wraca na środek pomieszczenia.

– No cóż, skoro tak, wypowiadam umowę! – rzuca z wściekłością. – Przykro mi, ale nie znoszę, gdy się mnie traktuje tak nieuprzejmie.

Zdenerwowany grecki mnich chwyta młotek i zaczyna kruszyć cegły, którymi zamurowane jest wejście.

Przez nas skryba chce opuścić pustelnię! Trącam Raoula łokciem.

Nie możemy mu na to pozwolić. Edmund Wells nigdy nam tego nie wybaczy.

– Witaj, świecie! Witajcie, piękne dziewoje! – wrzeszczy podekscytowany mnich. – Rezygnuję ze ślubów czystości! Rezygnuję ze wszystkich ślubów! Ze ślubu milczenia! Ze ślubu modlitwy! Witajcie restauracje i pałace! Niech żyje prawdziwe życie!

Każde zdanie poparte jest uderzeniem młotka.

– Dziesięć lat straconych na przepisywaniu filozoficznych aforyzmów, dziękuję serdecznie! A potem przychodzi do mnie taki jeden, nie mówi ani dzień dobry, ani dobry wieczór! Ech, już się więcej na to nie nabiorę. Religia to pułapka na braciszków zakonnych. A ja, jak głupi, od razu zgodziłem się na zamknięcie w górskiej pustelni i notowanie myśli pierwszej lepszej świetlistej istoty, jaka mi się objawiła…

– Jeden z nas musi się poświęcić – mówię.

– Ty – odpowiada Raoul.

– Ja nie. Ty.

Grek cały czas wali młotkiem w ścianę, nucąc pod nosem The Wall Pink Floydów.

– …We don't need your education…

Okruchy cegieł latają w powietrzu, wzbijając obłoki pyłu. Energicznym ruchem wypycham Raoula z naszej kryjówki za szafą. Zakonnik staje jak wryty. Zobaczył go. To prawdziwe medium o szerokim wachlarzu możliwości. Klęka oszołomiony i składa ręce, jak do modlitwy.

– Wreszcie! Objawienie! – woła mężczyzna, zachwycony.

– Ech… – bąka Raoul, dodając dla lepszego efektu nieco blasku swojej aureoli.

Ależ z niego kabotyn! Przyjemność, jaką sprawia mu bycie widzialnym dla ludzi ze skóry i kości, jest silniejsza niż wszystko inne. Ulisses Papadopulos wielokrotnie kreśli w powietrzu znak krzyża i pada u stóp Raoula.

– Hm… Cóż… – mój przyjaciel stara się zyskać na czasie. – Więc tak… z pewnością… tak… oto jestem.

– Wielkie to dla mnie szczęście! Widzę pana, widzę pana, święty Edmundzie. Na własne oczy! Na moje własne oczy!

Powodowany być może wyrzutami sumienia, Raoul poprawia go:

– Hm… nie jestem Edmund, jestem Raoul, kolega Edmunda, tego, który ci dyktuje Encyklopedię. Niestety nie mógł przyjść i pozwolił mi się zastąpić.

Mnich nie słyszy zbyt dobrze i Raoul musi mu powtarzać wielokrotnie te same zdania, czasami wręcz sylaba po sylabie, by ten zdołał zrozumieć, o co mu chodzi. Grek wyciąga dłonie w stronę niewyraźnej zjawy.

– Najpierw święty Edmund, a teraz święty Raoul! Święty Raoul! Święty Raoul! Jestem błogosławiony! Jestem na służbie u dwóch świętych – woła Papadopulos.

– Doskonale – mówi Razorbak. – Powiedz mi, proszę, czy w Encyklopedii jest mowa o cyfrze siedem?

– O cyfrze siedem? – dziwi się mnich. – Hm… Oczywiście, święty Raoulu. Wszędzie po trochu.

– Pokaż mi – rozkazuje anioł.

Mnich rzuca się w stronę księgi, ślini kciuk i zaczyna energicznie wertować kartki. Znajduje najpierw hasło na temat symboliki siódemki w tarocie. Potem drugie, dłuższe hasło przypominające o znaczeniu cyfry siedem w mitach i legendach. Trzeci fragment na temat siedmiu szczebli drabiny Jakuba…

Problem z Encyklopedią wiedzy względnej i absolutnej polega na tym, że wrzucono do niej naprawdę wszystko. Myśli naszego mentora krążą we wszystkich kierunkach. Encyklopedia zawiera nie tylko przemyślenia filozoficzne, lecz także przepisy kulinarne, anegdotki naukowe, zagadki, badania socjologiczne, portrety różnych postaci i informacje rzucające nowe światło na historię Ziemi. Co za chaos! Żeby wszystko przeczytać, musielibyśmy się tu bardzo często pojawiać!

Raoul sugeruje skrybie, by ten zaopatrzył księgę w indeks albo przynajmniej w spis treści i zaczął numerować strony. Przewraca kartki. Natrafia na testy psychologiczne i na wywiady z gwiazdami. Wreszcie znajduje coś interesującego. W jednym z haseł autor twierdzi, że z punktu widzenia geograficznego świat siódemek wcale nie przylega do świata szóstek. Oznacza to, że należałoby szukać „tam, gdzie najmniej spodziewalibyśmy się go znaleźć".

Nagle nas, którzy nie odczuwamy już ciepła ani zimna, dotyka lodowaty podmuch.

– Wędrujące dusze! – niepokoi się Raoul.

Przed nami pojawia się około dziesięciu duchów. Wyglądają niemal jak my, z tym że pochłaniają światło, zamiast je emanować.

Raoul, z większym stażem pobytu w Raju, wyjaśnia mi, że te ektoplazmy to samobójcy, przedwcześnie zmarli lub ofiary morderstw. Ich dusze są do tego stopnia niespokojne, że wolą zostać na Ziemi i rozwiązać swoje problemy z przeszłości, niż wznieść się do nieba i oczyszczać poprzez życie w innym wcieleniu.

– Czyli, krótko mówiąc, są to ludzie, którzy nawet jako umarli nie chcą uznać, że nie żyją?

– Albo nie mogą. Niektórych gnębi żądza zemsty, innym zależy na tym, by przybrać postać ducha i nawiedzać swoich prześladowców.

– Czy mogą nam zaszkodzić?

– Nam nie, ale Papadopulosowi – owszem.

Protestuję.

– Ale my jesteśmy aniołami, a oni zwykłymi wędrującymi duszami.

– Oni jednak bliżsi są ludziom niż my.

Raoul obawia się, że to my doprowadziliśmy duchy do greckiego mnicha. Wędrujące dusze cały czas poszukują ciał, które mogliby nawiedzać, a my wskazaliśmy im medium, pojawiając się na Ziemi.

Dusze napływają ze wszystkich stron. Jest ich już około trzydziestu. Wyglądają dokładnie tak, jak w chwili własnej śmierci. Mamy przed sobą inkaskich wojowników, wciąż pokrytych ranami zadanymi im przez rusznice konkwistadorów. Można by sądzić, że znaleźliśmy się w powieści H.P. Lovecrafta! Ten, który wygląda na ich szefa, jest najstraszniejszy ze wszystkich. Nie ma głowy. Staję jak najbliżej Raoula i pytam:

– Jak się zabierzemy do ich pokonania?

57. VENUS. 7 LAT

Lustro. Mój nowy nos sprawia, że uważam się za jeszcze piękniejszą. Chodzę do szkoły dla dzieci gwiazd, gdzie naucza się metodą doktora Hatkinsa. Pozwała się nam robić to, na co mamy ochotę i kiedy mamy ochotę, by nasze popędy same mogły dojść do głosu. Ja zazwyczaj ograniczam się do rysowania małego, uwięzionego ludzika.

– Kto to? – pyta pedagog. – Twój tatuś? Mamusia?

– Nie. To Inny.

– Jaki inny? Książę z bajki?

Tłumaczę:

– Nie, to Inny, ten, o którym czasami śnię.

– No właśnie, i tym Innym, o którym śnisz, jest bez wątpienia książę z bajki – informuje mnie pani pedagog. – Też go kiedyś szukałam, aż wreszcie znalazłam, gdy spotkałam swojego męża.

Nic mnie tak nie denerwuje jak dorośli, którzy nie słuchają dzieci i którym wydaje się, że zjedli wszystkie rozumy. Wrzeszczę:

– Nie! Inny nie ma nic wspólnego z księciem z bajki! To więzień! Utknął i nie może wyjść. Ja tylko mogę mu pomóc, ale najpierw muszę sobie przypomnieć.

– Co sobie musisz przypomnieć?

Nie mam czasu na takie bzdury. Odwracam się do niej plecami.

W zeszłym tygodniu wezwano mnie na sesję zdjęciową dla pewnego czasopisma. To dzięki mamie, która robi mi reklamę u siebie w pracy. Pozowałam dwie albo trzy godziny na taborecie z bukietem kwiatów. Chyba miały to być zdjęcia do jakiegoś kalendarza. Mama siedziała obok i grała w grę, w której trzeba wypowiadać coraz większe liczby i kończyć słowem „dolarów". Mama powiedziała mi, że staję się kimś bardzo ważnym. Nazwała mnie nową Shirley Temple. Nie wiem, kim jest ta dziewczyna. Zapewne jedną z tych starych aktorek, na które moja mama lubi się powoływać. Zresztą dla mnie wszystkie, poza Liz Taylor, są brzydkie.

58. JACQUES. 7 LAT

Od kilku tygodni do szkoły chodzi nowa uczennica. Zawsze kiedy pojawia się ktoś nowy, mam ochotę pomóc mu zintegrować się z resztą klasy.

Ta nowa jest dość specyficzna. Jest od nas starsza. Ma osiem lat. Prawdopodobnie musiała powtarzać klasę, chociaż nie wygląda na nieuka. Mieszka w cyrku. Ciągle się przeprowadza, dlatego niełatwo jej nadążać za programem szkolnym.

Dziewczynka nazywa się Martine. Dziękuje mi za miłe przyjęcie, przyjmuje moje rady i pyta, czy umiem grać w szachy. Odpowiadam, że nie, a ona wyjmuje z tornistra niewielką plastikową szachownicę i chce mnie uczyć. W szachach podoba mi się to, że szachownica jest jak mała scena teatralna, na której tańczą i walczą małe marionetki. Martine mówi, że każda z figurek ma swój kod zachowań. Niektóre poruszają się małymi kroczkami: to są pionki. Inne ślizgają się daleko: wieże. Jeszcze inne mogą przeskakiwać przez inne pionki: to skoczki.

Martine jest mistrzynią w grze w szachy. Mimo swojego młodego wieku startuje już w turniejach symultanicznych z dorosłymi.

– Nie ma w tym nic trudnego. Dorośli nie spodziewają się, że mała dziewczynka będzie umiała ich czymś zaskoczyć, a ja tymczasem atakuję. Zaczynają grać defensywnie, co oznacza, że stają się przewidywalni: dzięki temu zyskuję przewagę. Martine twierdzi, że żeby wygrać, trzeba pamiętać o trzech zasadach. Na początku partii należy jak najszybciej wyprowadzić swoje figury z ostatniej linii i pozwolić im wejść do akcji. Następnie należy zająć centrum szachownicy. Wreszcie wzmocnić swoje silne punkty, zamiast starać się ratować te słabe.

Szachy stały się moją pasją. Rozgrywamy z Martine partie na czas, podczas których nie wystarczy planować jednego, lecz co najmniej sześć logicznie połączonych ruchów naprzód.

Martine mówi, że jestem dobry w ataku, ale niespecjalnie sprawdzam się w obronie, więc ją proszę, żeby nauczyła mnie lepiej się bronić.

– Nie. Pamiętaj, musisz wzmacniać silne punkty, żeby uzupełnić braki w słabszych. Nauczę cię być jeszcze bardziej skutecznym w ataku, wtedy wcale nie będziesz musiał się bronić.

Tak też właśnie robi. Staram się myśleć coraz szybciej. Kiedy gram, mam wrażenie, że przestrzeń i czas ograniczają się do szachownicy, gdzie wszystko się rozgrywa. Za każdym razem przez mój umysł przebiega mała myszka, eksplorując labirynt wszystkich możliwych tras, by wybrać tę najszybszą i najlepszą.

Martine powtarza mi pewną anegdotkę z eseju Edgara Allana Poego pod tytułem Maelzel's Chess Player. To historia pewnej maszyny, która potrafiła wygrać w szachy z każdym człowiekiem. Na końcu dowiadujemy się, że wewnątrz niej siedział karzeł. Cóż za wspaniała pointa! Aż czuję ciarki na plecach. Podobno zresztą to prawdziwa historia.

Martine, Edgar Allan Poe i szachy nadają mojemu życiu nowy sens. Wprowadzam teraz o wiele więcej napięcia do moich opowiadań, których większość bazuje na szachach. Moi bohaterowie często uwikłani są w rozgrywkę, której reguł nie znają i podlegają niewidzialnym prawom, których nawet nie są w stanie sobie wyobrazić.

Proponuję Martine, że przeczytam jej moje najnowsze opowiadania. Zgadza się. Czyżbym wreszcie znalazł słuchacza? Szepczę jej do ucha przygodę dwóch białych krwinek, które eksplorują ludzkie ciało w poszukiwaniu bakterii. Gdy wreszcie ją łapią, okazuje się, że jedynym celem drobnoustroju było przedostanie się do społeczeństwa komórek. Na końcu bakteria zostaje przyjęta do ciała – jednak pod warunkiem, że pozostanie w miejscu, w którym jej obecność będzie pożyteczna.

– Czyli gdzie?

– W systemie trawiennym, gdzie będzie przyczyniać się do rozkładu pokarmu.

Martine śmieje się.

– Nieźle to wymyśliłeś! Jak na to wpadłeś?

– Widziałem w telewizji program o bakteriach.

– Nie, chodzi mi o to, dlaczego przyszła ci ochota na poszukiwanie lepszego świata – twoja bakteria tak naprawdę szuka idealnego społeczeństwa.

– Wydaje mi się, że ludzki organizm jest właśnie takim idealnym społeczeństwem. Nie ma w nim współzawodnictwa, nie ma przywódców, wszyscy różnią się od siebie, a zarazem się uzupełniają, no i dążą do osiągnięcia wspólnego celu.

Martine mówi, że moja historia jej się podoba. Całuje mnie w policzek. Próbuję zrobić to samo, ale mnie odpycha.

– Kiedy napiszesz jeszcze inne opowiadania, możesz mi je przeczytać – szepcze.

59. IGOR. 7 LAT

Moi nowi rodzice mają przyjść po mnie dziś wieczorem. Założyłem sztuczny, nylonowy smoking, który dostałem z okazji świąt. Wypolerowałem buty smalcem. Spakowałem walizkę. Nie rozmawiam już z innymi. W południe nie jem obiadu. Za bardzo się boję, że poplamię sobie ubranie. W bibliotece przejrzałem szybko książkę o dobrych manierach. Wiem już, że widelec kładzie się po lewej stronie talerza, a nóż po prawej. Wiem, że do mięsa podaje się białe wino, a do ryby czerwone. Albo właśnie odwrotnie. Wiem, że innym bogatym ludziom trzeba wręczać wizytówki, by łatwiej można było się później odnaleźć, nie musząc natykać się na biednych.

Przeanalizowałem też medale, które nosi na piersiach mój przyszły tato: świadczą nie tylko o tym, że należy on do elity wojsk powietrznych, lecz także o tym, że strącił wiele nieprzyjacielskich samolotów. Armia powietrzna… Czuję się gotów, by zacząć gardzić piechotą i marynarką. Niech żyje lotnictwo! Lata się nad armią wroga i zabija z daleka, nie widząc, ani nie mogąc go dotknąć. Niech żyje armia! Niech żyje wojna! Śmierć nieprzyjacielowi! Śmierć Zachodowi!

Gdy już oficjalnie zostanę „synem pułkownika", prawdopodobnie będę znał wszystkie posunięcia naszych oddziałów, będę wiedział wszystko o sekretnych misjach, o których nawet nie pisze się w gazetach. Jestem pewien, że zataja się przed nami wiele naprawdę interesujących rzeczy: masakry, akty przemocy itd. Trzej „W" z mojej sypialni doprowadzają mnie do rozpaczy. Wystarczyło, że wstąpiłem w szeregi bogatej rodziny, a już biedacy zaczynają działać mi na nerwy.

Dwunasta, trzynasta, siedemnasta. Żegnam się z opiekunami, siadam i wyczekuję dziewiętnastej w moim ślicznym niedzielnym smokingu, który zaczyna już lekko puszczać w szwach. Pojawia się Wania, przygląda mi się ze złością i rzuca:

– Ten twój pułkownik to z całą pewnością jakiś pedofil!

– Mówisz tak, bo jesteś zazdrosny. Nie wiesz nawet, jak smakuje dobre, czekoladowe ciastko.

– Jesteś zwykłym zdrajcą!

Wiem, że Wania liczył, że będę go chronił i mu pomagał, ale nie mogę przecież siedzieć tu bez przerwy i być do jego dyspozycji. Uspokajam się.

– Zobaczysz, któregoś dnia i tobie się poszczęści, a wtedy zachowasz się dokładnie tak jak ja.

Mój nowy tatuś ma przyjść po mnie o dziewiętnastej. O dziewiętnastej trzydzieści będę już z całą pewnością w domu, z rodziną, jedząc czekoladowe ciastka, prawdziwe ciastka na maśle i z prawdziwą czekoladą.

Osiemnasta trzydzieści. Jeszcze tylko pół godziny i skończę raz na zawsze z tym sierocińcem. Będę miał rodzinę i miłość.

Osiemnasta czterdzieści pięć. Wasyl staje przede mną z dziwną miną. Chce, żebym poszedł z nim do pomieszczenia z prysznicami. Zgromadziło się tam sporo osób, wyglądają na poruszonych. Wszystkie twarze zwrócone są w stronę sufitu, a tam dostrzegam powieszonego Władimira z karteczką na szyi: „Ukrywał papierosy, żeby nie płacić podatku". Niełatwo było wciągnąć tak wysoko mojego tłustego kolegę. Jest cały siny, wyciąga język w groteskowy sposób, a to sprawia, że ta scena jest jeszcze bardziej przerażająca.

– To Piotr… to Piotr… go zabił! – mówi z trudem Wania.

Wasyl milczy, ale jego spojrzenie jest twarde jak skała.

Podchodzi do mnie, kładzie mi rękę na ramieniu i prowadzi do swojej kryjówki, której nigdy wcześniej nie widziałem. Z kawałka płótna odwija długi i błyszczący przedmiot. To nóż.

Przyglądam mu się. Nie znalazł go, ani nie kupił. Sam go zrobił. Wykuł go w tajemnicy w warsztacie po zajęciach. Wygląda jak prawdziwy sztylet wojenny.

– Jesteś z nas wszystkich najsilniejszy. Musisz pomścić Władimira.

Ogarnia mnie przerażenie. Myślę o moim nowym tacie, pułkowniku wojsk lotniczych. Któregoś dnia pozwoli mi wejść na pokład swojego samolotu. Któregoś dnia nauczy mnie latać… Widzę też Władimira, opychającego się cały czas, dłubiącego w nosie, paskudne prosię. Widzę, jak je, śliniąc się i bekając głośno. Władimir.

– Przykro mi – mówię do Wasyla. – Poszukaj sobie kogoś innego. Moi nowi rodzice przyjdą po mnie za pół godziny. Już mnie nie interesują tutejsze awantury.

Odwracam się, gdy nagle słyszę za sobą czyjś głos.

– Ależ to Igor… Igor, który też nie zapłacił podatku.

Piotr.

– Ależ się wystroiłeś, kolego. Prawdziwy burżujski dzieciak. Przepiękny smoking, byłyby z niego świetne szmatki do kurzu.

Wasyl próbuje niepostrzeżenie wsunąć mi do ręki sztylet. Nie chwytam go.

– Nie można umknąć przed własnym przeznaczeniem – szepcze mi cicho do ucha.

– Więc jak, Igor, bijemy się czy pozwalasz nam spokojnie dorobić trochę frędzli do twojej marynarki? Będzie zdecydowanie modniejsza.

Chłopaki z bandy Piotra zwijają się ze śmiechu.

Nie odpowiadać na prowokacje. Wytrzymać jeszcze dwadzieścia minut. Zaledwie dwadzieścia minut. Przy odrobinie szczęścia może mój przyszły tato pojawi się przed czasem.

Próbuję uciec, ale nogi odmawiają mi posłuszeństwa. „Carewicz" i jego świta zbliżają się. Jeszcze mam wybór. Siedzieć cicho albo wykazać się odwagą.

Dzieci z innych sypialni otaczają nas kręgiem, zajmują najlepsze miejsca do oglądania spektaklu.

– No i jak tam, Igor. Masz pietra?

Trzęsą mi się ręce. Nie mogę teraz wszystkiego zaprzepaścić.

Piotr oblizuje ostrze swojego noża sprężynowego. Sztylet Wasyla cały czas znajduje się w zasięgu mojej ręki.

– Tym razem nie wystarczy blef – szepcze mój eksprzyjaciel. – Nie masz wyboru, musisz wyłożyć karty na stół.

Wiem dokładnie, czego nie powinienem robić. Nie mogę dotknąć sztyletu. Myślę o czekoladowych ciastkach, o lataniu samolotem, o medalach pułkownika. Wytrzymać. Jeszcze tylko kilka minut. Opanować nerwy. Opanować umysł. Gdy tylko znajdę się w przytulnym domu pułkownika, wszystko to stanie się tylko jeszcze jednym nieprzyjemnym wspomnieniem.

– Patrzcie, jak trzęsie portkami! Igor to tchórz! Chodź, poprawię ci nieco buźkę!

Być może straciłem kontrolę nad moimi członkami, ale usta wciąż są mi wierne.

– Nie chcę się bić – artykułuję z trudem.

Tak, tak, jestem tchórzem. Chcę nowych rodziców. Wystarczy, że wybiegnę na korytarz, a znajdę się poza zasięgiem noża sprężynowego. Uciekać. Uciekać. Jeszcze mam czas.

Wtem Wania wciska mi sztylet w dłoń, zmuszając mnie, bym go chwycił. Moje palce się poruszają. Nie, nie, nie, nie zamykajcie się na tej rękojeści, zabraniam wam. Wania zagina siłą moje palce.

Znów widzę twarz mamy. Czuję ból w żołądku. Moje oczy nabiegają krwią. Nic już nie widzę. Czuję tylko sztylet, który zagłębia się w miękkiej tkance, w brzuch Piotra, w miejsce, które mnie samego tak bardzo boli.

Piotr patrzy na mnie zaskoczony. Jak gdyby myślał: „Tego się nie spodziewałem. Chyba rzeczywiście nie jesteś aż takim tchórzem, jak myślałem".

Piotr uznaje tylko przemoc, szanuje więc siłę swoich przeciwników. Być może cały czas w gruncie rzeczy szukał kogoś, kto utrze mu nosa.

Czas zatrzymuje się. Na obliczu Wasyla pojawia się lekki uśmieszek, widoczny właściwie jedynie w kącikach ust. Po raz pierwszy czytam w jego spojrzeniu: „Jesteś niezły!".

Wokoło dzieci biją brawo. Nawet świta Piotra patrzy na mnie z uznaniem. Chyba rzeczywiście nie spodziewali się, że to ja będę górą. Wiem już, że nie muszę się ich więcej obawiać. Przeskoczyłem do innego świata. Zaprzepaściłem moją jedyną szansę na to, by zyskać prawdziwą rodzinę, a mimo to czuję się dobrze. Wydaję z siebie zwierzęcy ryk. Okrzyk zwycięstwa nad przeciwnikiem i z powodu przegranego przeznaczenia.

Władimir został pomszczony, a ja… a ja… wszystko przegrałem.

Po moich dłoniach spływa krew Piotra. Wypowiedziałem życzenie, żeby ktoś zadał Piotrowi cios nożem w brzuch. Moje życzenie się spełniło. Jakże teraz tego żałuję! Odpycham kompanów Piotra, którzy widzieliby mnie w roli nowego szefa bandy.

Jeszcze tego samego wieczora okratowany samochód przyjeżdża po nas, po mnie i po Wanię, żeby nas zawieźć do kolejnego etapu naszej życiowej drogi: do poprawczaka dla młodocianych przestępców w Nowosybirsku.

60. ENCYKLOPEDIA

POZIOM ORGANIZACJI: Atom ma swój własny poziom organizacji. Molekuła ma swój poziom organizacji. Komórka ma swój poziom organizacji. Zwierzę ma swój poziom organizacji, a nad nim planeta, Układ Słoneczny i galaktyka. Wszystkie te struktury nie są jednak niezależne jedne od drugich. Atom oddziałuje na cząsteczkę, cząsteczka na hormon, hormon na zachowanie zwierzęcia, a zwierzę na planetę.

Komórka potrzebuje cukru, zmusza więc zwierzę do polowania i zdobywania jedzenia. Polując na pożywienie, człowiek zaczął odczuwać potrzebę poszerzania swojego terytorium, a w rezultacie zaczął wręcz budować rakiety i wysyłać je w kosmos. U astronauty, w wyniku stresu spowodowanego awarią maszyny, rozwinie się wrzód żołądka. Z powodu wrzodu niektóre atomy tworzące ścianę żołądka stracą swoje elektrony, które oderwą się od jądra.

Cofnięcie kamery, zbliżenie, od atomu po przestrzeń kosmiczną. Patrząc na to z tego punktu widzenia, śmierć żyjącej istoty jest tylko formą transformacji energii.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

61. WŁADCA INKÓW

Wędrujące dusze otaczają Ulissesa Papadopulosa. Każda z nich szepcze mu do ucha:

– Pozwól mi cię przeniknąć.

– Dlaczego chce pan mnie przeniknąć, święty Raoulu? – pyta Papadopulos.

– Widzisz – stwierdza z żalem Raoul – do tego śmiertelnika łatwiej docierają słowa wędrujących dusz niż nasze.

Nagle dochodzi do mnie, że być może niektórzy prorocy porozumiewający się z aniołami rozmawiali w rzeczywistości po prostu z wędrującymi duszami, które podszywały się pod nas.

– Pozwól mi cię przeniknąć – powtarza duch.

Grecki mnich jest zdezorientowany. „Widzi" Raoula, ale nie może pojąć, dlaczego ten nagle zmienił głos i składa mu takie propozycje. By rozwiać wszelkie wątpliwości, zaczyna się modlić. W miarę jak się modli, dusza zaczyna opuszczać jego ciało. Niebezpieczeństwo.

Wtrącam się:

– Hej! Duchy! Dlaczego błądzicie tu po Ziemi?

Jeden z nich łaskawie odwraca się od zdobyczy i odpowiada mi:

– Musimy zemścić się na konkwistadorach, którzy nas zamordowali. Ten mnich jest jednym z ich przedstawicieli, będziemy więc go nawiedzać. Mogę zapewnić, że żadnemu egzorcyście nie uda się nas wypędzić z jego ciała.

– Chłopaki! – woła Raoul. – Nie wstyd wam atakować tego biednego człowieka? Wybierzcie sobie godnego was przeciwnika!

Ta przestroga ani trochę ich nie wzrusza:

– Mamy się zabrać za anioły? W jakim celu? Wolimy uderzać w słabe punkty. W waszych „klientów", jak ich nazywacie.

Niestety, modląc się usilnie, mnich zaczyna naprawdę opuszczać swoje ciało. Wędrujące dusze otaczają wianuszkiem jego czaszkę, z czubka której zaczyna wyłaniać się dobrze widoczna, biała forma jego ektoplazmy.

Krzyczę:

– Nie! Zostań w swoim ciele! Przestań się modlić!

Ale mnich mnie nie słyszy, a wędrujące dusze kłębią się wokół niego, chcąc pomóc mu jak najszybciej pozbyć się ciała. Nieszczęsnego Papadopulosa łączy z ciałem jeszcze tylko cienka srebrna niteczka. Naiwny, myśli, że osiągnął pełną ekstazę mistyczną, gdy tymczasem właśnie daje się zniszczyć.

Chcąc zyskać na czasie, próbuję odwrócić uwagę przeciwników rozmową. Wędrujące dusze są dość zdziwione, że okazuję im aż takie zainteresowanie. Zgadzają się zmniejszyć nieco nacisk na Papadopulosa i opisują nam swoje cierpienie. Wędrujące dusze to cierpiące istoty. Relacjonują nam swój dramat.

Papadopulos powraca do swego ciała i mdleje.

Historia poprzedniego życia tych duchów jest naprawdę poruszająca. Wraz z nimi przeżywam męczarnie, jakim zostali poddani, i zaczynam ich rozumieć. Poznaję odwieczną kulturę Inków. Widzę, jak spokojne życie prowadzili przed pojawieniem się najeźdźców ze Wschodu. Przed moimi oczyma pojawiają się niewyraźne widoki z Cuzco sprzed tragedii, kult słońca, sceny życia codziennego tej zaawansowanej cywilizacji. Zaczynam rozumieć Inków; moja troska z początku ich dezorientuje, lecz po jakimś czasie uspokaja.

– Czy możecie pomóc nam wejść do nieba? – pyta w końcu jeden z inkaskich wojowników.

Odpowiadam, że nie wiem, ale zamykam oczy i po chwili już czuję, że mogę. To jeden z naszych anielskich przywilejów. Żeby wędrująca dusza przedostała się do Raju, wystarczy jej pozwolić prześlizgnąć się wzdłuż mojego kręgosłupa w taki sposób, by wydostała się przez górę czaszki.

Duchy Inków oznajmiają jednak, że nie będą mogły odejść, dopóki ich przywódca nie odzyska głowy. Owym zdekapitowanym duchem jest Atahualpa, ostatni wielki wódz Inków, zamordowany przez Francisca Pizarra w 1533 roku. Hiszpan, udusiwszy nieprzyjaciela, pozbawił go głowy w jednym celu: chcąc uniemożliwić mu wstąpienie do Raju. Najeźdźca znał podstawy religii Inków. Uważali oni, że reinkarnacja jest możliwa tylko pod warunkiem, że ciało stanie przed obliczem bogów nienaruszone. Pizarro ukrył więc głowę celowo, by całą społeczność ogarnął strach.

Jeden z duchów mówi nam, że podobno między głową męczennika i jego ciałem powstała „świetlista ścieżka", mająca ułatwić scalenie.

– Czy mit ten nie zainspirował przypadkiem peruwiańskiego ruchu maoistycznego, zwanego Świetlistym Szlakiem, o którym zrobiło się dość głośno w latach osiemdziesiątych?

– Istotnie. Zainspirowaliśmy tych rebeliantów. W tamtym czasie byliśmy gotowi uczynić wszystko, by scalić ciało naszego króla.

Wraz z Raoulem staramy się rozwiązać ten problem. Odnajdujemy królewską głowę, przeglądając sekretne archiwa Biblioteki Watykańskiej. Znajduje się ona w jamie, niedaleko Quipayan, ostatniego miejsca zwycięstwa Inków nad nieprzyjacielem. Naprowadzamy na to odkrycie ekspedycję amerykańskich archeologów, która odnajduje głowę i łączy ją z ciałem znajdującym się w jednym z peruwiańskich muzeów.

Ciało władcy Inków zostało odtworzone, jego dusza zaczyna emanować blaskiem. Od tak dawna na to czekał… W zamian oferuje nam swoją pomoc. Wyjaśniamy mu cel naszych poszukiwań: jesteśmy aniołami i chcemy dowiedzieć się, kto stoi ponad nami.

Atahualpa zastanawia się chwilę.

Wreszcie mówi, że jako władca Inków i Syn Słońca naturalnie posiada wiedzę na temat kosmogonii swojego ludu. Nad aniołami jest Bóg, lecz nie umie nam powiedzieć, w jaki sposób moglibyśmy to sprawdzić.

Raoul twierdzi, że nad aniołami znajduje się kraina „siódemek". Czy liczba ta kojarzy mu się z czymś konkretnym?

Nagle inkaski władca przypomina sobie, że któregoś dnia, gdy jako wędrująca dusza przechadzał się po ambasadzie Korei Południowej w Peru, spotkał pewną niezwykłą młodą dziewczynę. Zdawała się ona posiadać nieprzeciętną wiedzę, a w dodatku najwyraźniej również pochodziła z bardzo daleka. Świat, który dręczy minione istnienia, jest według Atahualpy światem wyższym niż świat ludzi, a także wyższym niż kraina aniołów. Nie zdziwiłby się, gdyby się okazało, że tamta dziewczyna, zwykła śmiertelniczka, kryła w głębi swej duszy sekret krainy „siódemek". Jak już mieliśmy to okazję sprawdzić w wypadku Papadopulosa, świetlne istoty lubią czasami wykorzystywać ludzi do ukrycia swoich sekretów i skarbów. Chowają je w ich podświadomości, niczym w najbezpieczniejszej skrytce.

– Kim była ta dziewczyna? – pyta Raoul.

Atahualpa nachyla się ku nam i szepcze:

– Nathalie Kim, córka ambasadora Korei w Peru.

Po tych słowach dawny monarcha amerykańskich Indian przybiera poważną minę i rozkazuje swoim wojownikom, by ustawili się w szeregu. Są gotowi do wyruszenia do Raju.

Jeden po drugim, inkascy żołnierze oplatają nasze stopy, wspinają się po naszych plecach, by wreszcie pojawić się u szczytu głowy. Raoul i ja wykrzywiamy twarze z bólu, gdyż za każdym razem gdy wędrująca dusza nas przenika, odczuwamy odłamki jej minionego cierpienia.

Po ich odejściu, gdy ponownie zostajemy sami, zwracam się do przyjaciela z pytaniem:

– Nathalie Kim? Znasz ją? Co to za jedna?

– Jedna z moich klientek – odpowiada w zamyśleniu Raoul.

62. VENUS. 8 LAT

Cierpię na lunatyzm. Wstaję w środku nocy i spaceruję po dachu. Nienawidzę, gdy moje ciało odmawia mi posłuszeństwa. To tak, jakby ten Inny, uwięziony we mnie, miał ochotę rozprostować kości.

Po przebudzeniu dręczy mnie migrena. Być może Inny nie ma jeszcze dość i wciąż drąży mnie od wewnątrz…

Od czasu gdy po raz pierwszy wzięłam udział w sesji fotograficznej jako modelka, mam wiele nowych propozycji. Jestem coraz bardziej popularna. Mama załatwia formalności z agencjami i negocjuje w moim imieniu.

Mam osiem lat i zarabiam na siebie. W normalnych warunkach wszyscy powinniśmy nie posiadać się ze szczęścia, niestety tata i mama ciągle się kłócą. Rozmawiają o „forsie małej". To zapewne aluzja do mnie, jeszcze jedno słowo dorosłych, którego nie rozumiem. Mama twierdzi, że to ona ustala warunki kontraktów, więc należy jej się procent od tego, co zarobię. Tata wtrąca, że „to dziecko zrobiliśmy przecież we dwoje, nie?" i dodaje: „Poza tym mała jest bardziej podobna do mojej matki niż do ciebie".

Lubię, gdy rodzice przypisują sobie wkład w moją urodę. Mama krzyczy wtedy coraz głośniej. Oznajmia, że wynajęła prywatnego detektywa, który śledzi tatę i rzuca mu w twarz zdjęcia „z tą twoją laseczką".

Tata powiedział mamie:

– Tak czy owak starzejesz się, moja droga, muszę zacząć rozglądać się za kimś, kto cię zastąpi.

Mama mówi tacie, że nie umie się kochać. To nieprawda. Uwielbiam, kiedy tatuś obsypuje mnie pocałunkami i zapewnia mnie, że mnie kocha. Tata odpowiada, że nie istnieją impotenci, tylko nieudolne kobiety.

Mama wymierza mu policzek.

Tata jej oddaje.

Mama mówi, że skoro tak, to ona wyprowadza się do swojej matki. Bierze jakąś figurkę i rzuca ją w kierunku taty. Wtedy on wypowiada rytualne zdanie: „Nie przy małej". Idą do swojego pokoju i dalej wrzeszczą, a po jakimś czasie następuje cisza i słyszę, jak mama jęczy: „tak" i „och, och, och" i znowu „tak, tak" i „nie, nie", jak gdyby nie umiała się zdecydować.

Nikt nie przyszedł mnie pocałować na dobranoc albo opowiedzieć bajkę. Płakałam, a potem zaczęłam się modlić. Chcę, żeby moi rodzice mniej się kłócili, a więcej mną zajmowali.

63. JACQUES. 8 LAT

– Hej, mały! Chcesz się bić?

– Nie – odpowiadam kategorycznie.

– Boisz się nas?

– Tak.

– Hm… bardzo się nas boisz?

– Bardzo.

Moja reakcja zaskoczyła chłopaków wymuszających haracz. Zazwyczaj każdy odpowiada, że się nie boi. Ot tak, dla brawury. Żeby sobie dodać otuchy. Ja nie muszę udawać odważnego.

Szef bandy czeka, aż spojrzę mu w oczy, aż rzucę mu wyzwanie, ale ja wbijam wzrok w niebieską linię horyzontu.

To Martine nauczyła mnie omijać spojrzeniem niebezpieczne psy, włóczęgów i pijaków, gdyż zawsze traktują to jako prowokację. Za to podczas gry w szachy powinno się nie spuszczać wzroku z grzbietu nosa przeciwnika, patrzeć dokładnie między jego oczy. To go dekoncentruje. „Ma wrażenie, że czytasz w jego myślach", powiedziała Martine.

Bez wątpienia ta dziewczyna nauczyła mnie wielu rzeczy. Nauczyła mnie też szanować przeciwnika. Według niej prawdziwe zwycięstwo to takie, które odnieśliśmy z minimalną przewagą. „Jeśli pokonamy przeciwnika ze zbyt dużą łatwością, to się nie liczy".

– Hej, kpisz sobie z nas? – pyta przywódca łobuzów.

– Nie.

Jeszcze jedna rada Martine. Wystarczy odpowiadać rozsądnie tym, którzy zachowują się w stosunku do nas agresywnie, a łatwiej będzie zbić ich z tropu.

Idę spokojnie dalej. Tamci wyraźnie się wahają. Wahający się napastnik – wiem to, odkąd gram w szachy – zostaje o krok w tyle. Wykorzystuję okazję i mijam ich spokojnie.

Mój oddech jest regularny, bicie serca również. Żadnego skoku adrenaliny. Dobra, udało mi się pokonać tę przeszkodę, choć wiem, że za kilka minut, gdy tylko uzmysłowię sobie niebezpieczeństwo, jakie właśnie mnie ominęło, poczuję napływający atak paniki. Moje serce zacznie bić jak szalone i będę trząsł się ze strachu. Wtedy jednak nieprzyjaciel będzie już daleko za mną i nie będzie miał okazji rozkoszować się przerażeniem, jakie we mnie wzbudził.

Co dziwne, zawsze zaczynam bać się z opóźnieniem. W danym momencie, cokolwiek by się działo, zachowuję zimną krew, wyglądam na spokojnego, a dopiero kwadrans później strach eksploduje w mojej głowie.

Ciekawe.

Rozmawiałem o tym z Martine. Ona twierdzi, że to forma reakcji obronnej, którą musiałem sobie wypracować jeszcze jako małe dziecko. Za pierwszym razem, gdy zostałem zaatakowany, mój mózg opracował sposób na przeżycie. Martine uważa, że moje zamiłowanie do pisania opowiastek jest związane z tym pierwotnym strachem. Pisząc, mszczę się, wyżywam. Iluż złoczyńców, potworów, smoków i morderców posiekałem wirtualnie na kawałki za pomocą mojego pióra?

Pisanie to moja obrona, mój sposób na utrzymanie się przy życiu. Tak długo, jak będę pisał, źli mnie nie przestraszą.

Liczę, że pisarstwo pozwoli mi na znalezienie wyjścia z jeszcze wielu niebezpiecznych sytuacji życiowych.

Jestem w trakcie redagowania kolejnego tekstu z myślą o Martine. To historia tchórzliwego chłopca i pewnej kobiety, która go chroni i sprawia, że poznaje samego siebie.

64. IGOR. 8 LAT

Narzekałem na sierociniec w Sankt Petersburgu. Niesłusznie. Poprawczak dla młodocianych przestępców w Nowosybirsku jest znacznie gorszym miejscem. W sierocińcu jedliśmy wióry mięsne, lecz przynajmniej były świeże. Tutaj są zepsute. Od kiedy tu jestem, mój system odpornościowy zdecydowanie się wzmocnił.

W sierocińcu pościel była stęchła. Tutaj aż roi się w niej od tłustych pluskiew wielkości mojego paznokcia. Nawet myszy się ich boją. W sierocińcu śmierdziało moczem, tutaj – padliną.

Bardzo długo żałowałem, że podjąłem decyzję o pomszczeniu Władimira, choć mogłem odejść z pułkownikiem. Pewnego dnia dowiedziałem się, że mój eksprzyszły tatuś został aresztowany. Okazało się, że należał do siatki pedofilskiej. Chłopaki miały rację. Jak widać, nie można już nawet ufać odznaczeniom wojskowym…

Pierwszego dnia pobytu w poprawczaku, gdy spałem, skradziono mi wszystkie rzeczy. Nocą w całym budynku panuje hałas. Słychać krzyki, a moja wyobraźnia zaczyna pracować na wysokich obrotach.

Wania też tu jest. Ponieważ to on podał mi nóż, dyrektor uznał go za współwinnego. Niestety zdążył już tu poważnie oberwać. Można by pomyśleć, że przyciąga ciosy… Próbowałem mu pomóc. Powiedział, że będzie mi za to dozgonnie wdzięczny. Wania stał się jakby moim młodszym bratem.

Tutaj też pracujemy w warsztacie. Sieroty, przestępcy, więźniowie to przecież najtańsza siła robocza dla przedsiębiorców. Nadal robię zabawki dla dzieci z Zachodu.

65. NATHALIE KIM

Przetestowałem taktykę „ciepło-zimno" na Venus: poddawałem ją na przemian przyjemnościom wynikającym z sukcesów w pracy jako modelka i przykrości słuchania małostkowych kłótni rodziców.

Taktykę kuli bilardowej testowałem na Igorze, wpływając na jego przyjaciół, by zmusili go do wzięcia odpowiedzialności za swoje czyny podczas konfrontacji z Piotrem.

Jacques'a poddałem próbie kija i marchewki: sprawiałem, by miał ochotę przypodobać się Martine, strasząc go jednocześnie bandą opryszków. Stałem się kowalem ich dusz. Dopracowuję je za pomocą intuicji, snów i kotów. Cały czas mam jednak poczucie, że jedynie pomagam im toczyć się wytyczoną już ścieżką. Moje kule rozbłyskują światłem i dostrzegam, że rezultat nie jest jednak aż tak pozytywny, jak sądziłem. Prawdę mówiąc moje stadko nie posuwa się do przodu tak, jak bym sobie tego życzył. A jeśli już robi krok naprzód, to nie najodpowiedniejszą ścieżką.

Raoul uśmiecha się, widząc moje rozczarowanie.

– Tak naprawdę nie możemy im pomóc. Nie jesteśmy w stanie przestrzec ich przed popełnianiem największych głupstw.

Znając defetyzm mojego przyjaciela, wolę zmienić temat rozmowy.

– A ta słynna Nathalie Kim, o której wspomniał władca Inków?

Raoul odpowiada, że przeanalizował jej przypadek i nie zauważył w niej niczego ciekawego. Zresztą nie rozumie, dlaczego miałaby być w jakikolwiek sposób wyjątkowa. Jej karma, dziedziczność i pierwsze decyzje wolnej woli są jak najbardziej typowe dla przeciętnej istoty ludzkiej.

– To znaczy?

– To znaczy, że popełnia mnóstwo głupstw.

Podaje mi jej jajo, bym sam je obejrzał.

Nazwisko: Kim

Imię: Nathalie

Narodowość: koreańska

Włosy: czarne

Oczy: czarne

Znak szczególny: lubi się śmiać

Słaby punkt: naiwność

Mocne punkty: dojrzałość, odwaga

Twarz okrągła niczym księżyc, długie ciemne warkocze, czarne oczy w kształcie migdałów. Nathalie Kim jest figlarną dwunastolatką. Jej stroje nawiązują do mody hipisowskiej z lat siedemdziesiątych, nosi sandały i sukienki indyjskie. Mieszka ze swoją rodziną w Limie, w Peru, gdzie jej ojciec pełni funkcję ambasadora Korei Południowej.

Mili rodzice, korzystne warunki do wylęgu, liczba punktów przy urodzeniu: 564.

Podskakuję.

– 564! 564 na 600! Ależ ona… praktycznie rzecz biorąc, już osiągnęła cel!

Raoul Razorbak wygląda na rozczarowanego.

– Tak ci się tylko wydaje! To po prostu stara dusza. Jak gdyby najgorszy uczeń, w kółko powtarzający klasę, który w końcu zacznie zdobywać dobre oceny. Wciąż kończy się jednak na tym, że potem wszyscy drepczą w miejscu, nie mogąc dotrzeć do mety.

– Piękna jak ta lala, bogata, inteligentna, pod opieką kochających rodziców, któż to właściwie jest, ta Nathalie Kim? Przecież to wymarzona klientka!

– Nie robię sobie złudzeń.

Jeszcze raz przyglądam się osobliwemu jaju. W rezydencji ambasadora Nathalie Kim pobiera lekcje u prywatnego nauczyciela, w towarzystwie swoich dwóch starszych braci. Rodzeństwo bardzo nudzi się w Peru, gdyż nie wolno im wychodzić, kiedy i dokąd tylko chcą. Wymyślają więc zabawy tylko dla ich trójki. W tej chwili Nathalie czyta braciom dzieło na temat hipnozy, zatytułowane: Hipnoza dla każdego. Nachylam się nad jajem i stwierdzam, że zamierza ona właśnie przetestować jedną z lekcji na swoim najstarszym bracie, Jamesie, piętnastolatku.

Prosi brata, by ten zamknął oczy, zrelaksował się i wyobraził sobie, że jest twardą deską. James zamyka oczy, próbuje się skoncentrować, lecz nagle wybucha śmiechem.

– To nie działa! – martwi się Nathalie.

– Jeszcze raz, obiecuję, że nie będę się już śmiał – mówi James.

Nathalie stwierdza jednak zdecydowanie:

– Tu jest napisane, że jeśli ktoś raz się roześmiał, to znaczy, że nie da się go zahipnotyzować.

– Na pewno się da. Zacznijmy od początku, uda się.

– Przykro mi, James. Niewielu ludzi jest podatnych na hipnozę. Zgodnie z tym, co piszą w tej książce, to zaledwie 20 procent całej populacji, a ty najwyraźniej nie należysz do tej grupy. Nie masz daru. Hipnotyzowany musi być bardzo zmotywowany, żeby mogło się udać – to od niego zależy sukces całego doświadczenia. Hipnotyzer uświadamia mu tylko, że jest zdolny do wprowadzenia się w ten stan.

Willy, lat trzynaście, zgłasza się na ochotnika do kolejnej próby. Zaciska powieki z tym większym zaangażowaniem, że widział, jak jego bratu się nie udało, a on tak bardzo chce udowodnić swojej siostrze, że jest podatny na hipnozę. Jak gdyby to był powód do dumy.

– Jesteś sztywny jak deska – intonuje monotonnym głosem Nathalie. – Twoje mięśnie są sztywne, nie możesz się ruszać.

Chłopak zaciska pięści, powieki, napina się.

– Jesteś sztywny, twardy, suchy, jesteś kawałkiem twardego drewna…

Nathalie daje znak Jamesowi, by stanął za bratem i oznajmia:

– Jesteś deską i teraz jak deska opadniesz do tyłu.

Willy, sztywny, wyprostowany, pada na wznak. James łapie go za ramiona, a Nathalie chwyta za nogi. Kładą jego głowę na oparciu jednego krzesła, zaś stopy na oparciu drugiego. Nic go nie podtrzymuje, a mimo to nie spada.

– To działa! – woła James oczarowany.

– W książce jest napisane, iż ciało potrafi być tak sztywne, że można na nim usiąść.

– Jesteś pewna? Nie złamiemy mu kręgosłupa?

Dziewczyna wspina się na nieruchomego brata, lecz ten nie ugina się nawet pod jej ciężarem. Nathalie staje mu na brzuchu. James dołącza do niej. Nastolatki są zachwycone, że Hipnoza dla wszystkich się sprawdziła.

– Umysł ludzki kryje w sobie niezbadane tajemnice – mówi z przejęciem Nathalie. – Postawmy go teraz do pionu.

Znów chwytają nogi i ramiona Willy'ego, którego oczy wciąż są zamknięte, a ciało sztywne.

– Zacznę teraz odliczać, gdy dotrę do zera, obudzisz się – rozkazuje Nathalie.

– Trzy, dwa, jeden… zero!

Ze strony Willy'ego nie ma najmniejszej reakcji – nie porusza się żadna część jego ciała, nawet powieka. Zabawa przestaje być aż tak wesoła.

– Niczego nie rozumiem. Nie daje się wybudzić – niepokoi się Nathalie.

– Może nie żyje? Co powiemy rodzicom? – martwi się James.

Dziewczyna zaczyna nerwowo wertować kartki książki.

– „Jeżeli podmiot nie wybudza się, należy powtórzyć odliczanie, bardziej rozkazującym tonem i wymawiając zero, klasnąć głośno w ręce".

Ponownie odliczają, klaszczą w dłonie i tym razem „podatny na hipnozę" brat otwiera oczy.

Westchnienie ulgi.

– Co czułeś? – pyta hipnotyzerka.

– Nic. Niczego nie pamiętam, ale to było raczej przyjemne uczucie. Co się działo?

Mina Raoula Razorbaka wyraża powątpiewanie. Ja z kolei uważam, że Nathalie Kim istotnie ma w sobie coś wyjątkowego. Przyglądam się uważniej historii jej duszy. W poprzednim wcieleniu Koreanka była tancerką z Bali. Utonęła.

Jeszcze wcześniej miała wiele wcieleń artystycznych: grała na tam-tamie na Wybrzeżu Kości Słoniowej, była maltańskim malarzem miniaturzystą, rzeźbiarzem drewnianych figurek na Wyspie Wielkanocnej. Jako człowiek, nigdy nie bardzo wierzyłem w teorię reinkarnacji. Dziwili mnie ci wszyscy ludzie, którzy widzieli się w roli bohaterów książek historycznych: przywódców wojskowych, badaczy, artystów, gwiazd, kurtyzan czy księży. Biorąc pod uwagę fakt, że jeszcze w 1900 roku 95 procent populacji ludzkiej zajmowało się pracą na roli, mogło się to wydawać co najmniej osobliwe.

Stwierdzam, że każde z wcieleń Nathalie Kim spędza stosunkowo dużo czasu w Czyśćcu.

– Dlaczego jej reinkarnacja trwa aż tak długo?

Raoul stara się wyjaśnić:

– Niektóre dusze są niecierpliwe i przepychają się przez tłum zmarłych, by jak najszybciej stanąć przed sądem. Inne, jak już miałeś okazję zauważyć, czekają spokojnie w kolejce.

Rzeczywiście, przypominam sobie, że w pomarańczowej krainie natknąłem się na dusze poruszające się nonszalanckim krokiem, nieśpiesznie, w stronę miejsca, gdzie będzie odbywał się ich sąd.

– Niektórym pokonanie tej trasy zajmuje całe wieki. Inni, gdy ich życie dobiega końca, hop! Pędzą czym prędzej na ring, próbując zwyciężyć w walce o jak najszybsze opuszczenie kręgu reinkarnacji. Poprzednie życie Nathalie Kim zapewne doświadczyło ją boleśnie. Z przyjemnością więc odetchnęła sobie nieco, nim ponownie przyjęła ludzką powłokę.

Raoul wyjaśnia, że Nathalie miała już sto trzynaście wcieleń, jednak zaledwie osiem z nich można było uznać za interesujące.

– Co sprawia, że dane życie można uznać za „interesujące"? I co dzieje się w tych „nieinteresujących"?

– Nic specjalnego, prawdę mówiąc. Rodzi się, bierze ślub, rodzi dzieci, znajduje przyjemną pracę i umiera w łóżku po ukończeniu osiemdziesięciu lat. To zmarnowane życie, bez misji, bez konkretnego celu, bez większych przeszkód do pokonania.

– Takie istnienia są naprawdę niepotrzebne?

Raoul kręci przecząco głową. Uważa, że te łagodne życiorysy służą do tego, by wypocząć pomiędzy dwoma „ważnymi" żywotami. Niektórzy męczennicy, niedocenieni artyści, ludzie walczący o sprawy skazane na niepowodzenie docierają do Raju tak zmęczeni, że błagają o spokojną reinkarnację.

– Moja Nathalie zaznała stu pięciu istnień wypoczynkowych i ośmiu interesujących, lecz prawdopodobnie trudnych do zniesienia.

Zauważam, że gdyby zgromadzić w muzeum wszystkie dzieła jej autorstwa, można byłoby zapełnić wiele sal.

– Dlaczego wciąż jeszcze nie uwolniła się z kręgu reinkarnacji?

– Niemal osiągnęła już ten cel – mówi Raoul. – Lecz jej zachowanie nigdy nie było wystarczająco uduchowione, by pozwolić jej pokonać ostatni etap.

– Na czym polegał jej problem?

– Na braku miłości. Dusza Nathalie jest zbyt wrażliwa. Czy była kobietą, czy też mężczyzną, nigdy nie miała pełnego zaufania do swoich partnerów. Nigdy nie zdołała zatracić się w miłości, zresztą zazwyczaj okazywało się, że słusznie. Jednak unikanie owych „błędów" sprawiło, że nie poznała, czym jest kochanie całym sercem.

Rozumiem teraz lepiej pesymizm mojego przyjaciela: jego klientki nie blokuje głupota, lecz wręcz przeciwnie: zdrowy rozsądek!

Wracamy, żeby spojrzeć, co się dzieje w ambasadzie Korei w Limie. Dzieci jedzą właśnie podwieczorek. Najstarszy chłopiec uwielbia ciasto cytrynowe, młodszy – krem czekoladowy, a Nathalie – „pływającą wyspę".

66. ENCYKLOPEDIA

PRZEPIS NA „PŁYWAJĄCĄ WYSPĘ": Zaczynamy od żółtego i słodkiego oceanu, po którym będzie pływać nasza wyspa: krem angielski.

Zagotować mleko. Oddzielić białka z sześciu jajek. Żółtka ubić z 60 g cukru. Dodać ciepłe mleko. Wymieszać. Zagęścić krem na wolnym ogniu, cały czas mieszając. Nie gotować.

Ocean gotowy. Pora na wyspę – białą górę lodową.

Białka ubić z 80 g cukru i szczyptą soli.

Gotować 20 min w kąpieli wodnej. Ostudzić. Wlać krem do naczynia, a następnie delikatnie ułożyć na nim białą masę. Podawać na zimno.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

67. STARY PRZYJACIEL

Raoul Razorbak nadal jest przekonany, że Nathalie Kim niczym nie różni się od innych klientów. Wpada jednak na nowy pomysł, który ma przyczynić się do przełomu w naszej sprawie.

– Chodź ze mną.

Podlatujemy ramię w ramię w kierunku południowo-wschodnim. Na jednym z pagórków dostrzegamy grupę aniołów, otaczających ciasnym kręgiem pewnego osobnika – przypominają fanów zgromadzonych wokół ulubionego piosenkarza. Artysta jest wyraźnie przepełniony energią i mówi, żywo gestykulując…

Freddy Meyer!

Stary, niewidomy rabin nie zmienił się ani trochę! Niski, pulchny, łysy, z nosem jak kartofel, na którym osadzone są ciemne okulary – z tym że tutaj jego kalectwo nie ma już żadnego znaczenia. W świecie aniołów niewidomy anioł widzi tyle samo, co każdy inny.

Raoul trąca mnie łokciem. Niepotrzebnie, przecież pamiętam. Z Freddym każda wyprawa badawcza, odkrywcza czy śledcza nie mogła być lepiej przeprowadzona. Był najdokładniejszym, najbardziej entuzjastycznie nastawionym, najbardziej perfekcyjnym bohaterem epoki tanatonautycznej. To on wpadł na pomysł, by splatać razem srebrne nitki, zapewniając tym samym większe bezpieczeństwo lotów grupowych. Freddy wymyślił też pierwsze strategie wojen ektoplazmowych. Wyprawa w jego towarzystwie dostarczała zawsze niezapomnianych emocji.

Zajmujemy miejsce wśród gromadki widzów i słuchamy naszego przyjaciela, który opowiada… dowcip.

– To historia alpinisty, który spada w głęboką przepaść, lecz udaje mu się jedną ręką uchwycić gałęzi. „Na pomoc! Ratunku! Czy ktoś mnie uratuje?" – wrzeszczy zrozpaczony. Pojawia się przed nim anioł i mówi: „Jestem twoim aniołem stróżem. Zaufaj mi. Ocalę cię". Alpinista zastanawia się przez chwilę, wreszcie mówi: „Hm… a nie ma nikogo innego?".

Anioły parskają śmiechem. Ja także. To typowo anielskie poczucie humoru. Muszę się dostosować.

Tak się cieszę ze spotkania z dawnym kompanem. Kto twierdził, że w Raju jest nudno? Freddy nas ocali. Daję mu znak. Dostrzega nas i podbiega.

– Michael! Raoul!

Ściskamy się serdecznie.

Powracają wspomnienia: pierwsze spotkania, wspólne majsterkowanie, pierwsze fotele startowe, pierwsze wyprawy do Raju, wojny ektoplazmowe przeciwko Nizarytom.

– Pozwólcie, że wam przedstawię moich nowych kumpli! – mówi Freddy.

Otacza nas oddział świetlistych istot, wśród których rozpoznaję wiele znanych twarzy: Groucho Marx, Oscar Wilde, Wolfgang Amadeusz Mozart, Buster Keaton, Arystofanes, Rabelais…

– Zwą nas rajskimi komikami. Przed pojawieniem się tutaj nie miałem pojęcia, że Mozart był takim żartownisiem. Zawsze ma w zanadrzu jakąś wesołą historyjkę. Nie mylić z Beethovenem – ten był raczej mrukiem.

– A twoi klienci? – dopytuję się.

Freddy wzrusza ramionami. Nie ma już zapału do swojej anielskiej pracy. Nie zajmuje się już duszami. Ma dość ludzi. Ratować ich? Stracił wiarę, że to możliwe. Podobnie jak Raoul, jest przekonany, że wspomożenie ewolucji ludzkich dusz jest zadaniem ponad siły nawet najzdolniejszych aniołów.

Arystofanes twierdzi, że na sześć tysięcy pięćset dwudziestu siedmiu klientów ani jeden nie osiągnął sukcesu. Buster Keaton narzeka, że przydzielano mu jedynie Lapończyków przygnębionych brakiem słońca. Oscar Wilde odpowiada, że to nic w porównaniu z jego Hindusami, wśród których nietrudno o teściowe podpalające sari synowych, by uzyskać odszkodowanie. Groucho Marx jakoś sobie radzi z Czerwonymi Khmerami, załatwiającymi porachunki w walkach w dżungli.

Rabelais wznosi ręce w górę, wspominając dzieciaki ze slumsów w Sao Paulo, wąchające klej od rana do wieczora, których średnia długość życia wynosi czternaście lat.

Mogłoby się wydawać, że najbardziej dramatyczne przypadki przydziela się komikom.

– To zbyt trudne. Większość z nas w końcu się poddaje. Nie da się pomóc ludziom.

Podnoszę argument Edmunda Wellsa:

– A jednak sama nasza obecność tutaj jest dowodem na to, że da się opuścić krąg reinkarnacji. Jeśli nam się udało, inni też muszą być do tego zdolni.

– Być może z ludźmi jest tak samo jak ze spermatozoidami – stwierdza Raoul. – Zaledwie jeden na trzydzieści milionów dostaje się do jajeczka. Jeśli o mnie chodzi, to nie mam cierpliwości, by przetestować trzydzieści milionów dusz w oczekiwaniu na pozwolenie przekroczenia Szmaragdowych Wrót.

Mój przyjaciel jest wyraźnie uradowany, że nie on jeden chce dać za wygraną. Freddy Meyer jest po jego stronie. On również nie może znieść opieki nad duszami – porzuca je więc i pozostawia samym sobie. Stracił wszelką ambicję. Ma zamiar spędzić resztę swojej egzystencji, bawiąc się w najlepsze i zapominając o świecie śmiertelników. Stracił wiarę w ludzkość. Wierzy już tylko w humor.

Co takiego sprawiło, że wesoły alzacki rabin zmienił się w rozczarowaną świetlistą istotę?

– Holokaust – szepcze. – Ludobójstwo dokonane na Żydach podczas II wojny światowej.

Pochyla głowę złamany.

– Stąd wszystko widzi się dokładniej. Wszystko się rozumie. Ma się dostęp do wszystkich informacji. Dzisiaj już wiem to, czego nie mogłem przeczytać na Ziemi. To przekracza wszelkie wyobrażenie.

– Ja…

– Nie, ty nie wiesz. Kolejki przed komorami gazowymi, dzieci wyrywane z objęć matek, rzucane o ściany pieców krematoryjnych, doświadczenia medyczne na żywych istotach ludzkich… Trzeba znaleźć się tutaj, by zobaczyć to i pojąć. Nie umiem oderwać się od tych wizji.

Staram się znaleźć jakieś wytłumaczenie:

– Może te wszystkie potworności wydarzyły się dlatego, że anioły przestały interesować się swoją pracą, tak jak ty teraz.

Freddy jednak nie słucha. Kładzie mi rękę na ramieniu i zaczyna się śmiać.

– Nie chcę już nic więcej wiedzieć. Chcę tylko się śmiać, śmiać i śmiać… Upijać się śmiechem i dowcipami aż do końca świata! Śmiejmy się i zapominajmy!

Jakże się zmienił, mój drogi Freddy. Czyżby humor mógł uzależniać? Klaszcze w dłonie.

– Cóż, atmosfera robi się tu jakaś ponura. Szybko, dowcip potrzebny od zaraz. DOWCIP! – domaga się były rabin tanatonauta.

Nie jest łatwo cokolwiek powiedzieć po tych wszystkich wspomnieniach, mimo to Oscar Wilde podejmuje się rozwiać opary przygnębiających opowieści Freddy'ego.

– To historia o Jezusie, który podróżuje ze swoją Matką. Docierają do niewielkiej osady. Jezus zauważa cudzołożnicę oraz tłum szykujący się, by ją ukamienować. Jezus staje w obronie kobiety, mówiąc: „Ten, który jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamień". Wszyscy zebrani, poruszeni, odkładają swoje kamienie. Jezus już ma uwolnić kobietę, gdy nagle olbrzymia cegła trafia w nieszczęsną cudzołożnicę. Jezus odwraca się i mówi: „Mamo, nie uważasz, że tym razem lekko przesadziłaś?".

Wybuchy śmiechu zdają się nieco wymuszone.

– Całe szczęście, że nie ma w pobliżu Jezusa – mówi Buster Keaton poważnym tonem. – Bardzo nie lubi, gdy się żartuje z Jego Matki.

Groucho Marx ciągnie dalej:

– Pewien facet cały czas narzeka, że nie udaje mu się wygrać w lotto. Pojawia się przed nim anioł stróż i mówi: „Słuchaj, chętnie ci pomogę wygrać, ale… wypełnij chociaż jeden kupon!".

Wszyscy znają już ten dowcip, ale i tak pokładają się ze śmiechu.

Raoulowi i mnie jakoś nie udziela się ogólna wesołość, która wydaje się nienaturalna.

I wtedy właśnie pojawia się Marilyn Monroe. Rzuca się w objęcia Freddy'ego. Jako anioł wciąż ma ów charakterystyczny urok, tę magię, która uczyniła z Normy Jean Baker prawdziwą legendę. Uważam, że to niesprawiedliwe, iż gwiazdy zmarłe w kwiecie wieku tu w Raju są równie piękne jak na Ziemi, podczas gdy na tych, które odeszły po długiej starości, jak na przykład Louise Brooks albo Greta Garbo, czas odciska swoje piętno na wieczność.

– Nie muszę wam chyba przedstawiać tej pani – mówi rabin przekornie.

Freddy czule głaszcze Marilyn po plecach i gdybym nie wiedział, że wszyscy tu jesteśmy pozbawieni seksualności, zacząłbym ich podejrzewać o romans. Tak naprawdę tych dwoje bawi się, naśladując dawne gesty świadczące o intymności, choć ich palce nie natrafiają już na nic namacalnego. Zastanawiam się, co ta piękność widzi w małym, łysym i okrągłym jegomościu – jedyna odpowiedź, jaka przychodzi mi do głowy, to… humor. Marilyn dostarcza Freddy'emu wdzięku. W zamian on oferuje jej swój śmiech.

– Panno Monroe, niech mu pani wytłumaczy… – mówi Raoul.

– Przykro mi, Holokaust wywarł na mnie równie duży wpływ. Wie pan, przeszłam na judaizm przed poślubieniem Arthura Millera.

Chciałbym wypytać Marilyn o prawdziwe okoliczności jej śmierci, ale moment wydaje mi się nie najlepszy.

– Z początku – ciągnie Marilyn – Freddy schodził na Ziemię, na tereny byłych obozów koncentracyjnych i pomagał błądzącym tam wciąż duszom dostać się do Raju. W końcu dał sobie z tym spokój. Zbyt wielu śmiertelników doświadczyło zbyt ogromnego cierpienia, przy całkowitej obojętności niebios i pozostałych narodów. Gatunek zdolny do takich zbrodni nie jest godny ocalenia. Jeśli o mnie chodzi, to rozumiem Freddy'ego, zresztą sama też nie mam już ochoty robić czegokolwiek dla ludzi – ucina, a w jej głosie słychać źle skrywaną wściekłość.

– Zamiast tracić nadzieję, czy nie lepiej by było spróbować to zrozumieć? – sugeruje Raoul.

– Doskonale. A zatem pytam. Dlaczego te zbrodnie zostały popełnione bezkarnie? Pytam: dlaczego? Dlaczego? DLACZEGO? – krzyczy Freddy.

Chwila zmieszania. Wreszcie Raoul odpowiada:

– Ponieważ organizacja zaświatów jest o wiele bardziej złożona, niż nam się wydaje. Powinniśmy dowiedzieć się, kto decyduje tam w górze, kto zarządza krainą aniołów. Dopóki nie wyregulujemy kosmicznego zegara, Holokaust pozostanie tajemnicą, a nawet będzie istniała groźba, że się powtórzy! Zamiast zatracać się w bólu, lepiej by było, gdybyście pomogli nam rozgryźć tajemnicę „siódemek" i zapobiec kolejnym hekatombom.

Rabin Meyer pozostaje niewzruszony:

– Ludzkość nie jest zdolna do ewolucji. Ziemia dąży do autodestrukcji. Ludzie nie kochają się nawzajem. Nie życzą sobie dobrze. Co krok napotykamy na fanatyków, nacjonalistów, integrystów, ekstremistów… Nic się nie zmieniło. Nic tak naprawdę nie może się zmienić. Nietolerancja kole w oczy bardziej niż kiedykolwiek.

Teraz moja kolej, by wstawić się za śmiertelnikami:

– Ludzkość porusza się po omacku. Trzy kroki naprzód, dwa do tyłu, lecz w rezultacie robi postępy. Jesteśmy na poziomie 333 punktów i wkrótce osiągniemy 334. To są fakty. Jeśli nawet my, anioły, damy za wygraną, kto będzie ratował ludzi?

Freddy odwraca się do nas plecami, jakby zmęczony całą rozmową.

– Niech sobie śmiertelnicy radzą sami. Kiedy sięgną dna, być może obudzi się w nich instynkt samozachowawczy.

Rabin dołącza do swoich przyjaciół i woła:

– Chodźcie, chłopaki, śmiejmy się, a ludzkość zostawmy własnemu losowi!

68. ENCYKLOPEDIA

VANUATU: Archipelag Vanuatu został odkryty na początku siedemnastego wieku przez Portugalczyków na niezbadanej jeszcze wówczas części Pacyfiku. Zamieszkuje go kilkadziesiąt tysięcy ludzi, żyjących zgodnie z osobliwymi regułami.

Nie istnieje tam, na przykład, koncepcja większości narzucającej mniejszości swoje zdanie. Jeśli mieszkańcy nie zgadzają się, rozmawiają między sobą tak długo, aż osiągną porozumienie. Oczywiście każda taka dyskusja musi zająć trochę czasu. Niektórzy są uparci i nie dają się przekonać. Dlatego też populacja Vanuatu spędza trzecią część dnia na czczej gadaninie, mającej za cel przekonanie pozostałych do własnych opinii. Gdy dyskusja dotyczy danego terytorium, może zająć nawet lata, albo nawet setki lat, zanim wreszcie osiągnie się konsensus. W międzyczasie sprawa pozostaje w zawieszeniu.

Gdy wreszcie po upływie dwustu lub trzystu lat wszyscy mówią już jednym głosem, problem zostaje w pełni rozwiązany i nikt nie żywi urazy, gdyż nikt nie może uznać się za stronę przegraną. Cywilizacja Vanuatu jest organizacją klanową. Każdy klan należy do innego cechu rzemieślniczego. Jeden klan specjalizuje się w rybołówstwie, inny w rolnictwie, garncarstwie itd. Klany wymieniają się między sobą. Rybacy pozwolą na przykład na dostęp do morza w zamian za możliwość korzystania z zasobów leśnych.

Specjalizacja klanów sprawia, że gdy w klanie rolników rodzi się dziecko wykazujące wrodzony talent do garncarstwa, opuszcza ono swoich bliskich i jest adoptowane przez rodzinę garncarzy, którzy pomagają mu rozwijać jego talent. Podobnie stanie się z dzieckiem garncarzy, które ma ochotę zostać rybakiem. Praktyki te zaszokowały pierwszych podróżników zachodnich, bowiem z początku sądzili, że mieszkańcy Vanuatu po prostu kradną sobie nawzajem swoje dzieci. Nie była to jednak żadna przemoc, lecz wymiana, mająca na celu optymalny rozwój każdej istoty ludzkiej.

W wypadku konfliktu na poziomie prywatnym mieszkańcy Vanuatu posługują się złożonym systemem umów. Jeżeli mężczyzna z klanu A zgwałci dziewczynę z klanu B, obydwa klany nie rozpoczynają wojny. Wzywają natomiast swoich „przedstawicieli wojennych", czyli klan niezamieszany w sprawę, z którym związani są przysięgą. Klan A powołuje wówczas klan C, a klan B – klan D. System pośredników wystawia do walki osoby o niewielkiej motywacji do wypruwania innym flaków, nie są one bowiem bezpośrednio zaangażowane w spór. Walczy się do pierwszej krwi, po czym każdy woli się wycofać, uważając, że spełnił swoje zadanie jako sprzymierzeniec. W Vanuatu wojny toczą się więc bez nienawiści i bez niepotrzebnego pastwienia się nad ofiarami, wynikającego z próżności i dumy.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

69. JACQUES. 14 LAT

Szkoła to moje więzienie. WC to moje schronienie. Kiedy się tam zamykam, rozmyślam. Moje oceny nieco się poprawiły, ale brak dobrej pamięci uniemożliwia mi brylowanie.

Martine opuściła liceum. Cyrk, w którym pracują jej rodzice, odjeżdża. Sibelius, jej ojciec, jest hipnotyzerem. Chyba widziałem już kiedyś jego występ w telewizji. Objechawszy okolice Perpignan, artyści udają się teraz do Peru. Przed rozstaniem Martine powtarzała mi:

– Staraj się pracować nad swoimi mocnymi stronami, zamiast zwalczać słabe.

Tak więc Martine odjechała, a ja mam wrażenie, że wraz z nią straciłem wiele z mojej siły. Naszą nauczycielką francuskiego w tym roku jest kobieta o długich rudych włosach, ubierająca się w obcisłe koszulki – panna Van Lysebeth. Ta niezwykła istota oczarowała nas wszystkich. Chcąc lepiej nas poznać, pani poprosiła nas o napisanie opowiadania na dowolny temat.

Cała klasa zaszemrała. Obowiązujący system szkolnictwa nie nauczył nas samodzielności. Uczniowie marudzą. Inni się skarżą.

– Ale proszę pani, nie umiemy tak. Musimy mieć zadany temat.

– Spróbujcie. Sprawdzimy, jaki będzie rezultat.

Po raz pierwszy nauczyciel popuszcza nam cugli. Ta nowa wolność bardzo mi pasuje. Zabieram się do pisania opowiadania pod tytułem: „Papież". Wyobrażam sobie, że podczas kolejnego konklawe komputer zajmie miejsce pośród papabili. Nikt lepiej niż maszyna nie może reprezentować chrześcijaństwa. Koniec kompromisów ze środowiskami gospodarczymi i politycznymi. Koniec z osobistymi ambicjami. Zatem kardynałowie wprowadzają wszystkie zasady chrześcijaństwa do programu komputerowego, który następnie umieszczają we wnętrzu człekopodobnego robota o imieniu Pius 3,14. Jego wybór na papieża miałby według nich same zalety. Jedynie Pius 3,14 może pełnić swoją funkcję dożywotnio bez obawy, że zachoruje lub się zestarzeje. Jeśli jakiś szaleniec strzeli do niego, zawsze będzie się dało odzyskać program z jego wnętrza. Ponadto Pius 3,14 nie ogranicza się do konkretnej epoki historycznej czy specyficznego wycinka dziejów ludzkości; można go informować o wszystkim w miarę ewolucji społeczeństwa. Robot będzie się bezustannie „reformował", dopasowując do nowych zwyczajów. Tak więc, dzięki najnowocześniejszej technologii, chrześcijaństwo będzie mogło zostać uznane za religię najbardziej dopasowaną do swych wyznawców.

Pius 3,14 wyposażony jest naturalnie w sztuczną inteligencję, która pozwala mu rozwijać własną logikę, opierając się na myśli Jezusa i własnych obserwacjach.

Na końcu mojego opowiadania Pius 3,14, informatyczny papież, zaczyna pojmować, czym tak naprawdę jest Bóg, co moim zdaniem jest prawdziwą misją papieża. Problem w tym, że stwierdza, iż Bóg jest tak słaby, że o wiele lepiej byłoby go zastąpić komputerem… Taka jest pointa mojego opowiadania.

Tydzień później, kiedy panna Van Lysebeth oddaje nam wypracowania, zaczynając od najwyższych ocen po najniższe, moje zatrzymuje i prosi mnie, żebym został po zakończeniu lekcji.

– Niezwykłe opowiadanie! – mówi. – Cóż za wyobraźnia! Czy to w telewizji widziałeś podobne rzeczy?

– Raczej w książkach.

– Jakich książkach?

Wymieniam:

– Kafka, Edgar Allan Poe, Tolkien, Lewis Carroll, Jonathan Swift, Stephen King…

– Dlaczego ograniczasz się do literatury fantastycznej, a nie zainteresujesz się klasykami?

Nachyla się, szuka czegoś w szufladzie i podaje mi Salambo Gustawa Flauberta.

– Masz, przeczytaj to. Jeszcze jedno pytanie: jakie zazwyczaj dostajesz oceny z francuskiego?

– Mierne i dostateczne mniej, ale najczęściej… mierne.

Oddaje mi moje wypracowanie, gdzie na marginesie widnieje „5-" zapisane czerwonym atramentem oraz uwaga: „Dużo oryginalnych pomysłów. Spędziłam miłe chwile, czytając twoje opowiadanie".

Panna Van Lysebeth lubi dyskutować ze mną po lekcjach. Rozmawiamy o historii literatury światowej. Opowiada mi o śledztwach sędziego Di autorstwa Roberta van Gulika i o Mahabharacie. Wciąż otwiera przede mną nowe horyzonty. Pewnego dnia zaproponowała, że podwiezie mnie do domu. Nieco się dziwię, bo wybiera niewłaściwą drogę, ale nic nie mówię. Zatrzymuje auto na poboczu pustej drogi i spogląda mi głęboko w oczy. Nadal się nie odzywam, widząc, jak jej ręka puszcza kierownicę i dotyka mojej dłoni.

– Daleko zajdziesz w pisarstwie – twierdzi.

Następnie rozpina moją koszulę.

– Lubię być pierwsza. Będę pierwszą, prawda?

– Ja… to znaczy… to zależy, o co chodzi… Hm… jeśli… – bełkoczę.

Ręka panny Lysebeth porusza się po moim ciele z krępującą powolnością.

– Czytałeś już teksty erotyczne Jeana de La Fontaine?

– Hm… nie… A warto?

Zamiast usłyszeć odpowiedź, czuję, że jej ręka dociera w bardzo wrażliwe miejsce. Nie protestuję, zaskoczony tą inicjatywą i osobliwością całej sytuacji. Niczym małe, myszkujące zwierzątko prawa dłoń panny Lysebeth wyzwala moje ciało z pętających je ubrań, podczas gdy lewa ręka siłuje się z przeróżnymi gumkami, tkaninami i guzikami jej własnego stroju.

Potem następuje chwila całkowitej paniki, nieopanowanego strachu, który stopniowo ustąpił pewności siebie, a w końcu żywemu zainteresowaniu dla tekstów Jeana de La Fontaine, które być może zbyt pochopnie ominąłem.

70. IGOR. 14 LAT

Zacząłem pić. Im więcej piję, tym bardziej nienawidzę Zachodu. Pewnego dnia rozpęta się wojna między nami i bogatymi krajami zachodnimi. Nie mogę się doczekać, kiedy to nastąpi. Za każdym razem, gdy ktoś mi dokucza, za każdym razem, gdy rozgniatam jakąś pluskwę, za każdym razem, gdy narzuca mi się kolejne ograniczenia, powtarzam sobie, że to wszystko wina Francji, Anglii i Stanów Zjednoczonych.

W jakiejś porzuconej przez kogoś gazecie przeczytałem artykuł o młodej Amerykance – Venus Sheridan – dokładnie w moim wieku, top modelce i miliarderce. Myślę sobie, że gdy podbijemy te wszystkie dekadenckie kraje, pokażę jej, do czego zdolny jest silny, pracowity słowiański chłopak, w porównaniu z otaczającymi ją tam z pewnością głupkami.

Nocą obserwuję gwiazdy przez okno. Jedną z nich musi być planeta Wenus. W marzeniach kocham się z obrazem mojej amerykańskiej gwiazdy. Wiem, że pewnego dnia spotkam ją, istotę z krwi i kości. A wtedy…

71. VENUS. 14 LAT

„Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Venus".

Cała armia nieproszonych gości, przyjaciół mojej mamy, opanowała salon. Za nic w świecie nie wyjdę ze swojego pokoju. Wczoraj dostałam pierwszą miesiączkę. Myśląc, że zrobi mi tym przyjemność, mama powiedziała, że „wreszcie stałam się prawdziwą kobietą" i że będę teraz mogła „poznać, czym jest miłość mężczyzny".

Nienawidzę swojego ciała. Całymi dniami przesiaduję w swoim pokoju, nie pozwalam nikomu mnie odwiedzać i próbować pocieszyć.

Jednak zew reflektorów jest silniejszy. Przekonuję samą siebie, że trzeba jakoś żyć i iść naprzód.

Koniec z dziecięcymi ubrankami. Jestem teraz nastolatką, młodą gwiazdą, której wszyscy pożądają. Kręcę reklamę jakiegoś napoju gazowanego. Scenariusz wymaga, żebym wyrwała puszkę z rąk pewnego młodzieńca i wypiła jej zawartość przed nim, prowokując go.

Wieczorami, w domu, rodzice nadal się kłócą: teraz już otwarcie się nienawidzą. Wojna została wypowiedziana. Pojęłam w końcu, że „forsa" to pieniądze i że im więcej ich zarabiam, tym bardziej rodzice się kłócą. A przecież te wszystkie dolary nie należą ani do mamy, ani do taty, tylko do mnie.

Mam nadzieję, że nie tkną ich, tylko będą trzymać na koncie w oczekiwaniu na dzień, w którym będę mogła z nich skorzystać.

Wiem już, na co wydam mój skarb. Kupię sobie biżuterię i zaplanuję kolejne operacje plastyczne (na przykład dołek w podbródku – myślę, że byłoby mi z nim do twarzy – Ambrosio na pewno zrobiłby z tego małe arcydzieło).

Chwilowo najbardziej potrzebuję korków do uszu. Co wieczór wrzaski. Co wieczór tata albo mama wykrzykują: „Gdyby nie mała, dawno by mnie tu nie było!".

Te ich spory naprawdę zaczynają doprowadzać mnie do rozpaczy. Pewnego dnia wpadłam na pomysł, w jaki sposób przyciągnąć ich uwagę. Przestałam jeść.

Testuję tę metodę podczas wieczornego posiłku. Nie tykam żadnego z dań. Ich reakcja przekracza moje najśmielsze oczekiwania. Rozmawiają ze mną. Od bardzo dawna coś takiego nie miało miejsca. Mówią mi: „Musisz jeść". Odpowiadam: „Im modelka je mniej, tym lepiej". Mama protestuje. Tata krzyczy na mamę, że wpoiła mi te wszystkie idiotyczne pomysły. Kłótnia znów wisi w powietrzu, lecz spoglądam na nich i coś ich powstrzymuje. Ponownie nachylają się nade mną, chcąc mnie przekonać, bym przełknęła choć kilka kęsów.

Zgadzam się, lecz z dnia na dzień napięcie rośnie, gdyż coraz bardziej ograniczam sobie porcje.

Cieszę się. Znalazłam wreszcie sposób, by przejąć kontrolę nad rodzicami. Kiedy nie jem, przestają się kłócić, a na dodatek zaczynają się mną interesować.

Mam ich w garści!

Oczywiście niełatwo wyrzec się tej małej przyjemności, jaką jest jedzenie, ale gra jest warta świeczki. Zresztą im mniej jem, tym mniejszy odczuwam głód. Wszystko z korzyścią dla mojego ciała, które zaczyna przybierać dokładnie taką formę, jakiej wymaga się od top modelek. Staję się cieniutka jak patyczek. Wspaniale! Mogę oddziaływać na swoje ciało, nie odwołując się do chirurgii plastycznej.

Co więcej, odkąd niemal nie jem, zanikł mi okres. Dodatkowa korzyść. Dlaczego wcześniej nie wpadłam na ten prosty sposób?! Mogę jednocześnie kontrolować swoje ciało i rodziców.

Teraz, gdy zaczęli się mną interesować, nie chcę już nigdy więcej słyszeć ich kłótni.

72. POBOŻNE ŻYCZENIA

Sadowię się nad brzegiem Jeziora Poczęć, pod rozłożystą turkusową sosną. Odwracam dłonie wnętrzem do góry i moje trzy kule powoli nadlatują. Dusze migoczą. Przyglądam się im uważnie pod różnymi kątami i podsumowuję ostatnie czternaście lat. Jacques nie uczy się dobrze, ale pisze opowiadania. Wypracowanie o papieżu przyniosło pożądany efekt, podsyłam mu więc w snach jeszcze bardziej oryginalne pomysły.

Venus jest powierzchowna, lecz zarabia na życie jako modelka. Chce, żeby jej rodzice przestali się kłócić… Hm… Namówię ich na rozwód.

Igor utknął w poprawczaku, lecz łatwo nawiązuje przyjaźnie i jest bardzo dojrzały jak na swój wiek. Zastosuję tu metodę „kuli bilardowej", oddziałując na jego otoczenie, by wydostać go w końcu z tego miejsca. Nadszedł czas, by zaczął spotykać się z innymi ludźmi.

Postać Edmunda Wellsa pojawia się przede mną.

– Jak tam twoi klienci?

Pokazuję mu moich podopiecznych, zadowolony, że nie spotkały ich jeszcze poważne problemy.

– Muszę cię jeszcze czegoś nauczyć – mówi mój instruktor. – Tych troje nie zostało ci powierzonych przypadkiem. Mają pewien związek z twoją własną naturą. Każda z tych dusz reprezentuje jedną z cech, nad którą sam powinieneś pracować. Suma osobowości trojga klientów rekonstruuje osobowość anioła. Igor plus Jacques plus Venus równa się Michael. Jesteś trójcą.

A więc o to chodzi! Pielęgnując moje trzy kule, oddaję się swego rodzaju superpsychoanalizie… Edmund Wells, zapewne przyzwyczajony do reakcji, jaką powoduje to wyznanie, bierze mnie za ramię.

– Czyż do tej pory się nie zorientowałeś, że sporo cię łączy z twoimi klientami? Tak jak Jacques – chciałeś pisać. Jak Igor – chciałeś być twardzielem. Jak Venus – chciałeś się podobać.

– A więc Jacques to moja wyobraźnia, Igor – moja odwaga, a Venus – uwodzicielstwo…

– Jacques to także twoja bojaźliwość, Igor – twoja brutalność i Venus – twój narcyzm. Klienci to twoje odkupienie… Mają sprawić, byś zdał sobie sprawę z tego, kim tak naprawdę byłeś.

Kierując nimi, działam więc pośrednio na samego siebie… Po raz kolejny dociera do mnie, że jedynie częściowo pojąłem niezwykle złożone reguły tej gry. Edmund Wells oddala się, a w pobliżu już widzę Raoula Razorbaka.

– Powiedział ci? Kapujesz już? Nie wiem, kto tam w górze pociąga za sznurki, ale trzeba przyznać, że jest to dość perwersyjna rozrywka! Te „siódemki" albo bogowie nieźle bawią się naszym kosztem. Konfrontują nas z poszczególnymi obliczami naszych osobowości i patrzą, jak na to reagujemy.

– Chcesz powiedzieć, że „siódemki" analizują anioły tak, jak my analizujemy śmiertelników?

Mój przyjaciel kiwa głową.

– Tak, wszystko to zaczyna do siebie pasować – jak rosyjskie matrioszki. Kontroler jest kontrolowany, a obserwator obserwowany.

– Być może „siódemek" pilnują z kolei „ósemki" i tak dalej.

– Hola, hola! Fantazjujesz! – dokucza mi Raoul. – Poprzestańmy na dowiedzeniu się, kim są ci, którzy nami manipulują!

W głosie Raoula usłyszałem wyzwanie. W jego mniemaniu „siódemki" to wrogowie. Znam go, nienawidzi, jak się go do czegokolwiek zmusza. Duma każe mu czuć się wolnym.

Raoul przygląda się moim kulom.

– Czy systematycznie spełniasz ich życzenia?

– Tak.

Rechocze.

– Ja też z początku byłem miłym aniołkiem. I co? Im bardziej starałem się zrobić im przyjemność, tym bardziej stawali się kapryśni.

– Trudno, nie mamy innego wyjścia, jak im pomagać, prawda?

– Mylisz się – uzmysławia mi Raoul. – Możemy też zsyłać na nich „próby". Edmund zapewne mówił ci o kiju i marchewce. Pierwsze porażki tuszowałem łagodnie, lecz w końcu postanowiłem dać im też kilka kopniaków, by wreszcie ruszyli się z miejsca. I zapewniam cię, że to działa! Są jak dzieci. Niczego nie zrozumieją, dopóki nie dasz im w skórę.

– Czym w praktyce jest twoje „dawanie w skórę"?

– Spełniam ich życzenia, lecz jednocześnie poddaję ich próbom, które zmuszają ich do przeskoczenia samych siebie, albo przynajmniej do zadawania sobie pytań. Moja rada: nie wahaj się przed stawianiem ich w sytuacjach kryzysowych, które zmuszą ich do rozmyślania. Sam Edmund Wells wspomina o tej metodzie w Encyklopedii. Nazywa ją „Kryzysem podawania w wątpliwość" – KPW.

– A którą z metod ty preferujesz?

– Zamiast chronić klientów, wystaw ich na niebezpieczeństwo. Zamiast trzymać ich z dala od przepaści, popchnij ich w stronę krawędzi. Dzięki temu poznają swoje możliwości, co zwiększy ich wiarę w siebie. Zapewniam cię, że nie oszczędzam moich klientów i przez to funkcjonują o wiele lepiej. Doceniają dane im życie. Ich życzenia stają się bardziej przemyślane: przeżyć, wyzdrowieć… Wszystkie wielkie dusze cierpiały, pokonując trudne przeszkody. Właśnie w ten sposób powstawały ludzkie legendy…

Wciąż nie czuję się w pełni przekonany do tego pomysłu.

– Nie mam pewności, czy potrafię być tak twardy w stosunku do swoich klientów. Zacząłem się do nich przywiązywać.

Raoul przewraca oczami.

– Więc dalej ich oszczędzaj i zobaczymy, którzy, twoi czy moi, otrzymają wyższe oceny końcowe.

– Czy to zakład?

– Jeśli chcesz – zgadza się. – Niech każdy z nas stosuje swoją metodę anielskiej kontroli, a na końcu sprawdzimy, kto ma rację.

Pytam Raoula, jak się mają sprawy z Nathalie. Przywołuje swoje kule i razem przyglądamy się duszom, małym rybkom szamoczącym się w okrągłych akwariach.

– Wiesz już, dlaczego władca Inków nam poradził, byśmy zaczęli ją postrzegać jako klucz do tajemnicy „siódemek"?

– Pewnie – wzdycha Raoul. – Od tego czasu nie przestaję jej obserwować. Nathalie, Nathalie, Nathalie… Dziewczynka próżnująca w ambasadzie w Ameryce Południowej.

– A zanim zaczęła żyć jako człowiek, kim była?

– Miała status zwierzęcia. Konkretnie ostrygi perłodajnej. Nikt jej nie podniósł. Umarła ze starości, wraz ze swoją perłą.

Obchodzę kulę dookoła.

– Przyjrzyjmy się jej poprzednim wcieleniom. Musi w nich być coś, czego poprzednio nie zauważyliśmy. Niemożliwe, by mylił się ktoś tak jasnowidzący, jak wódz Inków.

Odtwarzamy, niczym długą taśmę filmową, historię wszystkich poprzednich wcieleń dziewczynki. Nagle podskakuję. Daty! Między datami jej śmierci i kolejnych narodzin dostrzegam olbrzymie luki, chociaż nie spędzała tych okresów w Czyśćcu.

– Zgadza się – przyznaje Raoul. – Masz rację. Ani na Ziemi, ani w Raju… Więc gdzie wtedy była? Jeszcze jeden element kosmicznego zegarmistrzostwa, który został przed nami zatajony… Istnieje jakieś miejsce, inne niż Ziemia albo Raj, dokąd mogą migrować dusze…

– Zarezerwowane dla wybitnie uzdolnionych jednostek, takich jak Nathalie Kim? Myślisz, że to może być kraina „siódemek"?

– Czemu nie? Tylko Nathalie może to wiedzieć.

73. ENCYKLOPEDIA

KULT KOBIETY: U źródeł większości cywilizacji znajduje się kult bogini matki, któremu oddają się kobiety. Rytuały nawiązują do trzech najważniejszych wydarzeń w życiu każdej z nich: 1) miesiączki, 2) macierzyństwa i 3) śmierci. Mężczyźni postanowili skopiować owe prymitywne religie. Księża przywdziali długie, kobiece suknie.

Nawet dziś szamani syberyjscy ubierają się w kobiece stroje w dniu swoich inicjacji. We wszystkich wyznaniach odnajdujemy postać bogini matki założycielki.

Chcąc rozprzestrzenić religię katolicką wśród ludów pogańskich, pierwsi chrześcijanie podkreślali znaczenie Dziewicy Maryi, przy czym oryginalność nowej bogini miała polegać właśnie na jej dziewictwie.

Dopiero w Średniowieczu chrześcijaństwo postanowiło oderwać się od dawnego kultu kobiety. We Francji rozpoczęły się prześladowania adoratorów „Czarnych Dziewic", a „czarownice" płonęły na stosach (w znacznie większych ilościach niż„czarownicy").

Od tamtej pory mężczyźni próbują za wszelką cenę wykluczyć kobiety z domeny mistycyzmu. Nie tylko nie ma już kultu kobiety, lecz także nie ma już kapłanek. Żegnamy się w imię Ojca, Syna i Ducha Świętego.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

74. JACQUES. 16 LAT

W tym roku panna Van Lysebeth została oddelegowana ze szkoły w Perpignan. Czuję podobne przygnębienie jak wtedy, gdy odeszła Martine. Dlaczego kobiety porzucają mnie wtedy, gdy jestem do nich najbardziej przywiązany?

Przy pożegnaniu panna Van Lysebeth, podobnie jak Martine, dała mi pewną radę: „Szukaj swojego miejsca. Kiedy je znajdziesz, nie będziesz już musiał walczyć". Wręczyła mi też kartkę z tekstem napisanym na maszynie.

Kiedy już zostałem sam, przyjrzałem się uważnie tekstowi. Była to kserokopia fragmentu Encyklopedii wiedzy względnej i absolutnej Edmunda Wellsa, tom II.

Ustęp wybrany przez pannę Van Lysebeth dotyczył doświadczenia, jakiemu poddano w 1998 roku szczury w mieście Nancy. Oto co przeczytałem:

„Szczury są doskonałymi pływakami. By sprawdzić tę ich właściwość, naukowcy z wydziału badania zachowań Uniwersytetu w Nancy przygotowali klatkę z jednym wejściem do tunelu prowadzącego pod wodą wzdłuż małego baseniku. Nie ma możliwości wydostania się na powierzchnię, gdyż tunel zamknięty jest od góry za pomocą płyty. Szczury muszą więc przepłynąć na bezdechu cały basen, by dotrzeć do pożywienia wydawanego przez podajnik ziaren umieszczony na drugim końcu. Z początku wszystkie szczury próbowały pływać po ziarno. Po jakimś czasie rozdzieliły między siebie różne role. W klatkach liczących sześć szczurów pojawiły się dwa osobniki wykorzystujące pozostałe, dwa wykorzystywane, jedno zwierzę samodzielne i jedno popychadło.

Wykorzystywane szczury płynęły po ziarna, a wykorzystujące je zabierały. Dopiero gdy te się nasyciły, zwierzęta wykorzystywane ośmielały się same pożywić. Popychadło zaś, niezdolne do przepłynięcia basenu ani do sterroryzowania pozostałych, nie miało innego wyboru, jak tylko zadowolić się resztkami.

Wszystkie szczury maltretowały popychadło, wszystkie szczury wykorzystujące biły wykorzystywanych – zapewne w celu przypominania o przydzielonej im roli. Najbardziej zaskakujący jest jednak fakt, że jeśli w jednej klatce zgromadzi się sześciu wykorzystujących, zwierzęta te będą walczyć całą noc, a nad ranem pojawi się znów dwóch wykorzystujących, dwóch wykorzystywanych, jeden działający samodzielnie i jedno popychadło.

Podobnie stanie się, jeśli zbierzemy razem szczury wykorzystywane, samodzielne albo popychadła. W każdym przypadku podział ról będzie ten sam.

Eksperyment modyfikowano, wprowadzając do klatki nawet dwieście szczurów. Po długiej nocnej bitwie rankiem zaobserwowano, że powstała klasa wykorzystujących, która wytworzyła sobie kilka warstw podwładnych. Ci nie musieli już nawet terroryzować wykorzystywanych, gdyż inni robili to za nich. Co ciekawe: znajdujące się na samym dole popychadła były jeszcze bardziej maltretowane. Jak gdyby na znak ostrzeżenia, trzy z nich zostały poćwiartowane przez pozostałych towarzyszy i ukrzyżowane na siatce klatki.

Naukowcy z Nancy poszli jeszcze dalej w swoich badaniach. Otworzyli czaszki zwierząt biorących udział w doświadczeniu i zrobili sekcję ich mózgów. Okazało się, że zwierzęta, u których znaleziono najwięcej oznak stresu, nie były popychadłami lub osobnikami wykorzystywanymi, lecz właśnie wykorzystującymi, które bały się utraty swojego uprzywilejowanego statusu i konieczności pływania po pożywienie".

Wielokrotnie wracam do tego artykułu, by lepiej zrozumieć jego znaczenie. Dlaczego pannie Van Lysebeth zależało, bym przeczytał właśnie ten tekst? Zapewne, cytując jej słowa, ma on mi ułatwić „znalezienie mojego miejsca na ziemi". Gdy tylko zbierze się więcej niż dwóch osobników, wśród ludzi zaczynają powstawać zależności – wyłaniają się wykorzystujący i wykorzystywani. Dlatego właśnie rewolucjoniści z pokładu „Bounty", buntownicy i idealiści, w końcu pozabijali się nawzajem. To wyjaśniałoby także porażkę komunizmu i chrześcijaństwa, a także porażkę każdego innego ruchu politycznego, mającego u swych podstaw bunt, utopię lub mistycyzm.

Edmund Wells opisuje w gruncie rzeczy przekleństwo życia w grupie. Jakiekolwiek by były oryginalne intencje, zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie chciał wejść innym na głowę. A jeśli nawet wykorzystujący odmówią wypełniania przydzielonej im roli, wykorzystywani zmuszą ich do tego! Robotnicy wymagają tego od swoich przełożonych, wyznawcy od swoich guru, a obywatele od prezydentów. Wolność napawa ludzi strachem przed samodzielnym myśleniem i braniem na siebie odpowiedzialności…

Chcę być jednostką Autonomiczną…

Oraz Anarchistą, Autodydaktą i Agnostykiem.

75. VENUS. 16 LAT

Moje życzenie się spełniło. Rodzice przestali się kłócić. Sześć miesięcy temu, zamiast „do widzenia", przed wyjściem z domu tata zawołał: „Mam już dość życia z histeryczką i anorektyczką! Rozwodzę się, mój adwokat skontaktuje się z tobą". Mam szesnaście lat. Jestem już duża. Zarabiam na życie. Nie będę już marnować moich modlitw na prośby o pogodzenie się rodziców. Wolę prosić o coś, co sprawi przyjemność mnie samej.

Wczoraj w nocy śniło mi się, że wygrałam konkurs piękności. Wszyscy padali mi do stóp i mówili, że jestem najszczuplejsza i najpiękniejsza. Wygląda mi to na nowy cel, który powinnam osiągnąć: wygrać eliminacje do konkursu Miss Universe. Zabawne określenie, Miss Universe… Tak jakby jury było przekonane, że nigdzie poza Ziemią, w całym kosmosie, nie ma piękniejszej…

76. IGOR. 16 LAT

W poprawczaku ćwiczę mój talent pokerzysty. Udaje mi się rozszyfrować nie tylko wyraz twarzy przeciwników, lecz także niemal niezauważalne ruchy rąk, ramion, skurcze źrenicy.

Udaje mi się nawet, nie patrząc na kogoś bezpośrednio, wyczuć, że jego brwi lekko się unoszą z zaskoczenia lub zadowolenia. Umiem też czytać z żyłek na twarzy: pulsowanie w skroni lub na szyi. Ruch jabłka Adama wskazuje na to, że ktoś przełknął ślinę. Lecz najbardziej wymowną częścią ciała są wargi.

Niewiarygodne, jak te dwa różowe mięśnie potrafią zdradzać myśli moich przeciwników. Niewielu graczy potrafi zapanować nad ustami. Jeśli o mnie chodzi, znalazłem na to sposób – zapuściłem wąsy, które ocieniają tę część twarzy. Mają one jeszcze tę zaletę, że zasłaniają rynienkę nad moją górną wargą, zbyt głęboką, przypominającą zajęczą wargę.

Gram ze strażnikami. O papierosy. Nalegają, bym pił z nimi wódkę; wyobrażają sobie, że pijany będę miał mniejsze szczęście. Nie wiedzą jednak, że wódkę znam od dawna, odkąd byłem w brzuchu mojej matki. Udaję, że jestem lekko wstawiony. I znów wygrywam.

– Na pomoc!

Rozpoznaję głos Wani. Biegnę, porzuciwszy sekwens w kolorze, na który postawiłem dwieście papierosów. Po raz kolejny mój przyjaciel wpakował się w sytuację bez wyjścia. Jakiś olbrzym stara się właśnie pozbawić go przytomności. Jak zwykle ratuję mojego podopiecznego, ale Wania korzysta z okazji, wydobywa nie wiadomo skąd jakąś butelkę i roztrzaskuje ją na czaszce napastnika. Ten zwala się ciężko na ziemię.

Po chwili nadbiegają strażnicy. Za nimi dyrektor. Pyta, kto jest za to odpowiedzialny. Wania wskazuje na mnie. Nagle dociera do mnie, że on mnie nienawidzi. Nienawidzi mnie od pobytu w sierocińcu w Sankt Petersburgu, gdyż od tamtego czasu zawdzięcza mi wszystko. Nienawidzi mnie bardziej za każdym razem, gdy przychodzę mu z pomocą. Niezdolny do spłacenia swojego długu, popadł w nienawiść.

Wiele rzeczy można wybaczyć, lecz nie to, że ktoś nam pomógł.

To już druga rzecz, jakiej nauczyłem się w poprawczaku. Pomagać tylko tym, którzy potrafią to znieść i nie będą mi tego później wyrzucać. A niewielu jest takich.

Potem wszystko toczy się bardzo szybko. Nie próbuję nawet przedstawiać mojej wersji wydarzeń, wiem, że nikt mi nie uwierzy. Każdy widzi, jaki Wania jest drobny, a ja z kolei rosły – nikt nie ma wątpliwości, kto uporał się z leżącą na ziemi ofiarą.

I tak nie chciałem zostać w poprawczaku. Dobrze się składa. Zostaję odesłany do azylu dla chorych psychicznie w Brześciu.

77. SIBELIUS

Niewielka salka wytapetowana jest na czerwono. Wraz ze swoimi braćmi Nathalie uczestniczy w seansie hipnozy. Jak przystało na prawdziwych pasjonatów, zarezerwowali miejsca w pierwszym rzędzie.

Mistrzem ceremonii jest Sibelius, francuski hipnotyzer. W świetle reflektorów pojawia się w czarnym smokingu wykończonym jedwabiem. Gdy tylko podnosi się kurtyna, Sibelius zaczyna wychwalać możliwości sugestii. Wygłasza krótki wykład naukowy, z którego wynika, że wystarczy tylko uparcie do czegoś przekonywać, a ludzie nam uwierzą. Twierdzi nawet, że potrafiłby przekonać każdego z obecnych na sali do tego, że jest deską. Czy jest ktoś chętny do tego eksperymentu? Wstaje młody mężczyzna w jeansach, podnoszone siedzenie głośno trzaska.

Bardzo szybko Sibelius sprawdza, czy nowy królik doświadczalny jest czuły na jego prośby. „Jest pan sztywny jak deska, całkiem sztywny" – powtarza do znudzenia, aż wreszcie woła: „Jest pan deską! Sztywny jak deska, nie może się pan ruszyć, jest pan deską, deską!". Przy pomocy nastoletniej asystentki, niewiele starszej od Nathalie, mistrz układa zahipnotyzowanego mężczyznę między dwoma krzesłami: głowa leży na jednym, nogi na drugim. Zaprasza trzech widzów, by wspięli się na brzuch królika doświadczalnego, który jak to porządna deska, nie ugina się pod ich ciężarem.

Owacje.

Nathalie Kim klaszcze ze wszystkich sił. Ta sztuczka jest jakby potwierdzeniem jej własnej pracy. Mimo niewielkiego nakładu sił dziewczyna radzi sobie nie gorzej niż zawodowiec.

Tym razem Sibelius wzywa na scenę pięciu ochotników. Nathalie rzuca się pierwsza, ubrana w muślinową, indyjską sukienkę i fiołkowo-niebieskie bolerko. Czarne proste włosy opadają jej na ramiona.

Hipnotyzer rozdaje swoim gościom banany, zachęca ich, by obrali je ze skóry i spróbowali, jak smakują.

– Jak smakuje ten owoc? – pyta.

– Jak banan – odpowiadają wszyscy chórem.

– Doskonale. Teraz przekonam was do tego, że to nie jest żaden banan, lecz kwaśna cytryna!

Nathalie zaczyna przyglądać się uważnie bananowi, który trzyma w rękach. Sibelius zwraca się do niej.

– Panienka ma śliczne, złote okulary. Jest panienka krótko- czy dalekowidzem?

– Krótkowidzem – odpowiada dziewczynka.

– Bardzo mi przykro zatem. Ta sztuczka nie działa na krótkowidzów. Proszę wrócić na swoje miejsce. Potrzebny nam będzie inny ochotnik, najlepiej bez okularów.

Nathalie wraca do swoich braci.

– Wyprosił mnie, bo odkryłam jego szachrajstwo. W skórce banana znajduje się maleńka dziurka. Musiał tam wstrzyknąć sok z cytryny za pomocą strzykawki.

Na scenie wszyscy ochotnicy obierają swoje banany i każdy po kolei potwierdza, że wyczuł w nim smak cytryny.

Brawa. Nathalie Kim wstaje i woła:

– To oszust! – z wściekłością w głosie dziewczynka demaskuje strategię mistrza.

Sala milknie na chwilę oszołomiona, lecz po chwili rozlegają się pierwsze głosy: „Chcemy zwrotu za bilety, chcemy zwrotu za bilety". Wśród gwizdów i szyderczych okrzyków Sibelius znika za kulisami. Kurtyna opada, a ochotnicy wracają na swoje miejsca, zbici z tropu.

Nathalie korzysta z zamieszania i wymyka się do garderoby, gdzie artysta siedzi przed lustrem i zmywa makijaż, starając się nie poplamić swojego stroju scenicznego.

– Co za tupet, żeby tu przyjść! Zepsuła mi panienka cały występ. Proszę natychmiast stąd wyjść!

Nathalie nic sobie nie robi z takiego przyjęcia.

– Całkowicie zdyskredytował pan hipnozę, jaka szkoda! Zapewne nie wierzy pan w nią wystarczająco. Ja jednak wiem, że to działa i metoda ta powinna opuścić cyrki i jarmarczne estrady, by wejść na uniwersytety i do laboratoriów!

– Ma panienka rację – mówi Sibelius spokojniejszym tonem, nadal przemywając twarz gąbeczką. – Hipnoza działa, ale nie za każdym razem. Ja jednak nie mogę brać na siebie tego ryzyka i zepsuć sobie występu. Jestem więc zmuszony uciekać się do zabezpieczeń.

– Jakich zabezpieczeń?

– Skoro interesuje się panienka hipnozą, powinna wiedzieć, że działa ona zaledwie na 20 procent ludzi. Zygmunt Freud zdał sobie z tego sprawę, gdyż stosował tę metodę na swoich pacjentach. Podczas moich spektakli muszę prosić o pomoc znajomych, którzy zgłaszają się na ochotników.

Nathalie Kim marszczy brwi.

– A więc zna się pan na hipnozie?

– Oczywiście! – oburza się artysta. – Studiowałem ją bardzo dogłębnie. Robiłem nawet doświadczenia naukowe.

Dostrzegając przyganę na ślicznej twarzyczce swojej rozmówczyni, Sibelius wzdycha:

– Trzeba przecież jakoś zarabiać na życie. Mam rodzinę na utrzymaniu! Proszę nie oceniać ludzi pochopnie. Zobaczy panienka, że kiedyś też będzie musiała sobie jakoś radzić, by wykarmić swoje dzieci.

Nie chcąc stracić ani jednego słowa z całej tej sceny, Raoul I ja niemal przylepiliśmy nosy do kuli. Zachwycony, mój przyjaciel zwierza mi się, że ma niepowtarzalną okazję rozwiązania zagadki małej Koreanki.

– Przy pomocy tego szarlatana?

– To nie jest wcale szarlatan – przerywa mi Razorbak. – Jest całkiem dobrym medium. Czuję, że mam nad nim władzę.

– Naprawdę?

– Tak, tak, już się z nim łączę. Tak jak z kotem. Istotnie, w dole Sibelius wygląda, jak gdyby dopadła go migrena. Obejmuje dłońmi głowę, Nathalie postanawia się więc dyskretnie wycofać.

– Proszę nie odchodzić – mówi Sibelius. – Nie przeszkadza mi panienka, tylko… coś mi mówi, że muszę teraz koniecznie panienkę zahipnotyzować…

Wreszcie pojmuję, o co chodzi mojemu wspólnikowi. Rzeczywiście, właśnie nadarza się okazja, by dowiedzieć się czegoś więcej o Nathalie.

– Wie panienka, na czym polega hipnoza? – pyta Sibelius.

– Tak, nie chwaląc się, razem z moimi braćmi nauczyliśmy się jej podstaw i muszę przyznać, że mieliśmy całkiem niezłe rezultaty.

Mężczyzna przerywa jej:

– Czy praktykowała już panienka regresję?

– Nie, a cóż to takiego?

– To cofnięcie się do poprzednich wcieleń – wyjaśnia Sibelius.

Nathalie Kim wydaje się zaintrygowana.

– Czy to niebezpieczne? – pyta, by zyskać na czasie.

– Nie bardziej niż sama hipnoza – odpowiada artysta, poprawiając fryzurę.

– Czego doświadczę?

– Własnych narodzin i być może ujrzy panienka swoje poprzednie życie.

Raoul nalega, by jego młoda podopieczna zgodziła się na eksperyment. Odnoszę wrażenie, że robi to wbrew sobie. Sibelius zamyka drzwi na zasuwkę, wyłącza z gniazdka telefon i nakazuje dziewczynce, by zamknęła oczy i się zrelaksowała.

Eksperyment rozpoczęty.

Sibelius każe jej wyobrazić sobie schody, którymi ma zejść dziesięć stopni w głąb swojej podświadomości. Tak jak podczas nurkowania, należy dzielić podróż na etapy. Zejście dziesięć stopni w dół – lekkie rozluźnienie. Kolejne dziesięć stopni – głęboki relaks. Dalsze dziesięć – lekka hipnoza. Na poziomie czterdziestu stopni Nathalie znajduje się już pod wpływem głębokiej hipnozy.

– Proszę przywołać w pamięci wczorajszy dzień i mi go zrelacjonować.

Powieki Nathalie opuszczone są na czarne jak węgiel oczy, dziewczynka opisuje banalny dzień, jaki spędziła z braćmi w ambasadzie, studiując książki na temat buddyzmu tybetańskiego i szamanizmu.

– Proszę teraz opisać nam dzień sprzed tygodnia.

Nathalie ciągnie swoją opowieść na temat jeszcze jednego poranka i jeszcze jednego popołudnia – całkowicie bez znaczenia.

– Co się wydarzyło dokładnie miesiąc temu?

Dziewczynka waha się, lecz po chwili sobie przypomina.

Podobnie rzecz ma się z wydarzeniami sprzed roku, pięciu i dziesięciu lat. Nathalie szuka w myślach, trochę się jąka, aż wreszcie opowiada. Sibelius postanawia postawić ją w obliczu jej własnych narodzin.

Jednocześnie zdziwiona i wzruszona Koreanka mówi, że widzi się właśnie opuszczającą brzuch matki.

– Świetnie. Proszę spojrzeć w twarz płodowi i nałożyć na nią swoje dawne oblicze, twarz osoby, którą była panienka w poprzednim wcieleniu. Proszę się w nią uważnie wpatrzyć i przeżyć raz jeszcze jej ostatnie chwile.

Nathalie Kim wstrząsają dreszcze. Temperatura jej ciała wzrasta gwałtownie, a twarz zaczyna wykrzywiać się w nerwowych grymasach. Raoul dokładnie instruuje Sibeliusa, o co ten ma pytać dziewczynkę. Ma go pod całkowitą kontrolą.

Pytam przyjaciela:

– Czy możemy tak postępować?

– Nie wiem, zobaczymy.

Wątłe ciałko jego klientki wstrząsane jest spazmami. Dziewczynka wije się niczym wąż.

– Przestań, Raoul. Widzisz przecież, że dziecko cierpi. Każ temu Sibeliusowi przerwać seans.

– Niemożliwe, jak się zaczęło, trzeba dobrnąć do końca.

Nathalie otwiera szeroko oczy, lecz jej wzrok sięga poza pokój – zwrócony jest w przeszłość.

– Co panienka widzi?

Nathalie wygląda na ogarniętą paniką. Oddycha z trudem, niemal się dusi. Na bolerku pojawiają się ślady potu.

– Przestań, Raoul. Przestań.

– Tak blisko celu? Nie ma mowy. Potem musiałbym zaczynać wszystko od nowa.

– Co panienka widzi? Co panienka widzi? – powtarza hipnotyzer.

Nathalie przez chwilę miota się niespokojnie, wreszcie nieruchomieje, jakby zastygła na widok jakiejś przerażającej sceny. Zaczyna mówić, lecz jej głos brzmi zupełnie inaczej:

– Umieram. Tonę. Duszę się. Na pomoc!

– Wszystko będzie dobrze, jestem tutaj – uspokaja ją Sibelius. – Proszę się cofnąć dalej w głąb poprzedniego życia, a wtedy wydostanie się panienka z wody.

Strach rzeczywiście powoli opuszcza Nathalie. Dziewczynka już spokojnym tonem opowiada, dlaczego się topiła. Kąpała się, na Bali, gdy wielka fala porwała ją daleko od brzegu. Nie udało jej się dotrzeć z powrotem. Czuła, jak woda wypełnia jej płuca. Stąd wzięły się jej dzisiejszy lęk przed wodą i ataki astmy.

Rozwiązanie tajemnicy poprzedniego wcielenia dodaje Nathalie pewności siebie i skłania ją do dalszej podróży w przeszłość. Dziewczynka opisuje swoje życie codzienne na wyspie archipelagu indonezyjskiego, muzykę, jedzenie, złożone reguły życia społecznego, naukę tańca, trudności ze zgromadzeniem kwoty niezbędnej do zakupu kostiumu scenicznego, ćwiczenie palców, by dały się jak najbardziej wyginać.

– Udało się – grzmi rozradowany Raoul. – Trafiliśmy w sam środek jej duszy. Nikt poza nią nie ma dostępu do tego intymnego sejfu.

Nathalie relacjonuje swoje życie tancerki, a potem jeszcze wcielenie gracza na tam-tamie w Wybrzeżu Kości Słoniowej, malarza miniaturzysty z Malty i rzeźbiarza w drewnie z Wyspy Wielkanocnej.

Raoul koncentruje się na sterowaniu słowami medium.

– A między tymi dwoma wcieleniami, co się działo? – pyta hipnotyzer.

Nathalie milczy dłuższą chwilę.

– Co się wydarzyło między dwoma wcieleniami? – nalega Sibelius.

Koreanka nadal milczy. Przestała się poruszać. Ledwo oddycha. Wydaje się spokojna, jak gdyby wreszcie otoczyła ją normalność, która jej nie przeraża.

– Ja…

– Gdzie się panienka znajduje?

– Ja… ja… jestem gdzie indziej.

– Gdzie? Gdzie? Na jakim kontynencie?

Znów dreszcze.

– Gdzie indziej. Nie na Ziemi.

Prawie słyszę głos Raoula, nakładający się na głos Sibeliusa.

– Nie na Ziemi?

– Wcześniej… w moim poprzednim wcieleniu, żyłam… żyłam na innej planecie.

78. ENCYKLOPEDIA

TRZY REAKCJE: W swoim dziele Pochwała ucieczki biolog Henri Laborit twierdzi, że wystawiony na próbę człowiek ma do wyboru trzy możliwości: 1) walczyć, 2) nie robić nic lub 3) uciekać. Walczyć: to najbardziej naturalna i najzdrowsza postawa. Ciało nie ponosi żadnych szkód psychosomatycznych. Cios zadany zmienia się w cios oddany. Ta postawa ma jednak kilka wad. Przede wszystkim wprowadza nas w spiralę powtarzającej się agresji. Zawsze kończy się na tym, że napotykamy kogoś silniejszego od nas, kto nas nokautuje.

Nie robić nic: chodzi o przełknięcie żalu i takie nasze działanie, jak gdybyśmy nie dostrzegli agresji. Postawa ta jest najlepiej przyjęta i najbardziej rozpowszechniona we współczesnym społeczeństwie. Nazywamy ją „zahamowaniem działania". Mamy ochotę sprać przeciwnika po pysku, ale biorąc pod uwagę ryzyko, że znajdziemy się w centrum uwagi, że sami oberwiemy i wejdziemy w spiralę agresji, wolimy stłumić tę wściekłość. Tym samym ów cios, którego nie zadamy przeciwnikowi, trafia w nas samych. Tego typu sytuacje stwarzają wprost idealne warunki do rozwoju chorób psychosomatycznych: wrzodów, łuszczycy, newralgii, reumatyzmu.

Trzecią możliwością jest ucieczka. Istnieje kilka ich rodzajów: Ucieczka chemiczna: alkohol, narkotyki, tytoń, środki antydepresyjne, uspokajające i nasenne. Ucieczka taka pozwala na wymazanie lub przynajmniej na złagodzenie przeżytej agresji. Zapominamy. Majaczymy. Śpimy. Wszystko, co złe, mija. Niestety ten typ ucieczki rozmywa również rzeczywistość i krok po kroku dany osobnik traci kontakt ze światem.

Ucieczka geograficzna: polega na nieustannym przemieszczaniu się. Zmieniamy pracę, przyjaciół, kochanków, miejsce zamieszkania. Wysyłamy nasze problemy w podróż. To ich nie rozwiązuje, a jedynie zmienia ich otoczenie, co mimo wszystko jest już samo w sobie odświeżające.

Wreszcie ucieczka artystyczna: polega na przekształceniu wściekłości, złości i bólu w dzieło sztuki, filmy, muzykę, powieści, rzeźby, obrazy… Wszystko, czego nie pozwalamy sobie wypowiedzieć na głos, wkładamy w usta fikcyjnym bohaterom. Może to nas wprowadzić w stan katharsis.

Ci, którzy zobaczą, jak bohaterowie mszczą ich własne zniewagi, sami poczują się lepiej.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

79. FREDDY JEST Z NAMI

– Na innej planecie! Chyba sobie żartujecie!

Tym razem Freddy Meyer jest poruszony. Owszem, nasz przyjaciel jest przekonany, że ludzkość zmierza ku zagładzie, lecz mimo wszystko ciekawość bierze w nim górę. Chce się dowiedzieć, jak działa „inna ludzkość", gdzieś tam, daleko. Chciałby wiedzieć, czy autodestrukcja jest cechą charakterystyczną wszystkich planet zamieszkanych przez gatunki obdarzone inteligencją, czy też zarezerwowana jest tylko dla ludności ziemskiej.

Siada i zachęca nas, byśmy do niego dołączyli. Pozycja siedząca nie jest najbardziej komfortowa ze wszystkich możliwych, gdyż tak czy owak lewitujemy, ale jest to zwykłe ludzkie przyzwyczajenie, którego naśladowanie sprawia nam przyjemność. Zapewne przypomina nam ona o tych długich dyskusjach przy kolacji, które niegdyś prowadziliśmy, siedząc wokół dużego stołu w Buttes-Chaumont.

– Znalezienie tej planety nie będzie rzeczą łatwą – prawi rabin. – Nasza galaktyka, Droga Mleczna, liczy 200 miliardów gwiazd. Wokół każdej z nich wiruje około dziesięciu planet, więc jest co robić, przyjaciele.

Raoul przypomina, że odkąd uwolniliśmy się od naszego ciała, możemy podróżować z zawrotną prędkością.

– To prawda, lecz przemieszczanie się po olbrzymim kosmosie można porównać do bardzo wolnego poruszania się po małym terytorium… Wszystko jest względne – podkreśla Freddy.

– No i od czego zacząć? Dokąd się kierować? Rozglądanie się za zamieszkaną planetą wśród niezamieszkanych to jak szukanie igły w stogu siana – skrzywiłem się i ja.

Moja uwaga wyraźnie zaciekawiła Freddy'ego.

– To kwestia metody. Żeby znaleźć igłę w stogu siana, wystarczy podpalić siano, a następnie przeszukać popioły za pomocą magnesu.

Jego twarz pojaśniała. Gdyby nie był aniołem, i do tego niewidomym, być może dostrzegłbym w jego spojrzeniu ten sam płomień, który ożywiał niegdyś nas samych, gdy wyruszaliśmy na podbój innych światów.

– Chodźcie… pokonajmy granice nieznanego!

Raoul, który aż drży z zadowolenia, dodaje:

– Naprzód, na podbój… krainy bogów!

Загрузка...