CZĘŚĆ IV. BOBBY PIĘKNIŚ

٭

Za wysokimi murami bombajskiego domu przycupnął niewielki dziedziniec, odgrodzony od popołudniowego zgiełku i chaosu Falkland Road. Krząta się po nim jakiś młodzik z miotłą. Macha nią bezładnie, nerwowo broniąc przed tumanami kurzu nowych spodni o europejskim kroju. To nie jest praca dla niego. To zajęcie dla kobiet służących.

Po kilku minutach uznaje zadanie za wykonane. Rzuca miotłę w kąt, prostuje się i zapala papierosa. Trzyma go z gracją, w jednej chwili zmieniając się ze sługi w uczestnika cocktail party. Dla zwiększenia efektu krzyżuje nogi i opiera się niedbale o mur. Urodzony elegancik. I próżniak.

Mur wygląda, jakby miał się za chwilę rozpaść. Niebezpiecznie zapadnięty pośrodku, wyrasta mniej więcej na wysokość oczu dorosłego człowieka i dzieli ciasne podwórko na dwie nierówne części. Spomiędzy cegieł wykrusza się zaprawa. Same cegły poukładano byle jak jedna na drugiej, bez zbytniej troski o efekt końcowy. Żałosny stan muru rzuca się w oczy tym bardziej, że budynki po drugiej stronie są mocne i solidne, choć wołają o świeży tynk.

Kiedy chłopak celebruje kolejne zaciągnięcie się dymem, zza muru niespodziewanie wylania się brodata twarz białego mężczyzny.

– Robert! – wola brodacz. – Co ci mówiłem? Ile razy to ode mnie słyszałeś? Tytoń to narzędzie Szatana, które otwiera mu drogę do naszych serc!

– Tak – odpowiada Robert, z ponurą miną przydeptując papierosa sandałem.

– „Tak” i co dalej?

– Tak, wielebny Macfarlane.

Choć nie łączy ich żadne fizyczne podobieństwo, akcent młodego człowieka jest uderzająco zbieżny z akcentem brodacza, łącznie z afektowaną modulacją głosu, charakterystyczną dla wykształconego mieszkańca nizinnych terenów Szkocji. Wielebny Macfarlane unosi krzaczastą brew, przypominającą małe kosmate zwierzątko, które oddaliło się od stada. Z grymasem na twarzy Robert schyla się, podnosi rozdeptany niedopałek i wsuwa go do kieszeni spodni.

– Bardzo się na tobie zawiodłem – wielebny kontynuuje kazanie, podrygując na czubkach palców po drugiej stronie muru. – Wiem, że nie można oczekiwać od ciebie wzniesienia się ponad pewien poziom. Nic myśl, że nie biorę tego pod uwagę. Ale jesteś inteligentnym chłopcem. Masz wszelkie szansę, by wznieść się ponad ograniczenia, jakimi Bóg w swej mądrości cię obdarzył. Tyle że to wymaga wysiłku. Musisz walczyć, Robercie! Walczyć!

Wielebny Macfarlane mówi coraz głośniej, aż przy wezwaniu do walki jego głos niesie się przez podwórko z siłą wyrobioną przez lata nauczania na ulicy. Donośność głosu przykuwa uwagę kobiety która pojawia się w drzwiach od strony Roberta. Choć jest Europejką, ma na sobie sari. Młodsza od wielebnego, którego stercząca siwa czupryna świadczy o jakichś sześćdziesięciu latach bojów z życiem, upięła jasne włosy w ciasny kok.

– Czandra? – woła.

– Tak, Ambaji? – odkrzykuje Robert.

– Skończyłeś robotę?

– Tak, Ambaji.

– Czy jesteś mu do czegoś potrzebny? Wielebny Macfarlane mruczy:

– Powiedz jej, że tak. Jest nowa dostawa. Chcę wszystko sprawdzić.

– Jestem, Ambaji.

– Nowe czaszki? Bardzo dobrze. Powiedz mu, żeby cię za długo nie trzymał.

Czandra-Robert odwraca twarz w stronę brodacza i ściany.

– Pani mówi…

– Słyszałem – mamrocze wielebny. – A teraz przejdź na drugą stronę i pomóż mi rozpakować rzeczy. Przyjechały aż z Edynburga.

– Nazwę miasta wymawia z naciskiem, jakby chciał podkreślić jego znaczenie i nadzwyczajność.

Młodzik przeciąga pod mur skrzynię do pakowania. Staje na niej i pokonuje przeszkodę. Po drodze zrzuca obluzowaną cegłę. Wielebny zakasuje rękawy jak do ciężkiej pracy i prowadzi Roberta do niskiej sali służącej za kościół. Sprzęty są tu proste i surowe. Naprzeciw ciężkiego stołu i pulpitu stoją rzędy ławek bez oparć. Wzdłuż ścian leżą na pólkach stosy śpiewników. Na drugim końcu sali widać podwójne drzwi, zaryglowane grubą drewnianą belką. Przez dwucalową szparę pod nimi sączą się do środka odgłosy miasta: stukot dwukółek, dzwonki rowerów, wołanie przekupniów. Pomieszczenie jest czyste, lecz demonstracyjnie spartańskie. Jedynym ustępstwem na rzecz wygody jest wentylator u sufitu.

– Masz zwracać się do mojej żony jej właściwym nazwiskiem

– warczy Macfarlane. – Nie chcę słyszeć w twoich ustach tego bełkotu, który sobie przyswoiła.

– Tak, wielebny Macfarlane.

– To pani Macfarlane. I nie pozwól, żeby cię nazywała Czan-coś-tam. Robert. Elspeth i Robert. Bardzo stosowne imiona.

Drobinki kurzu wirują w promieniach słońca, gdy obaj przechodzą przez kościół i pną się wąskimi schodami na górę do pomieszczenia, które służy wielebnemu za sypialnię i laboratorium. Robert zatrzymuje się w drzwiach, podczas gdy Macfarlane sadzi wielkimi krokami po skrzypiącej podłodze i zamaszyście otwiera okiennice. Uliczny gwar wdziera się do środka, a ciemny pokój odsłania chwalebną prostotę.

Wielebny Andrew Macfarlane wierzy, że sprzątanie jest rodzajem pomniejszej modlitwy, służebnej wobec ważniejszych form w rodzaju wiosennych porządków czy gimnastyki. W rezultacie zamieszkuje przestrzeń o idealnych kantach. Setki książek ułożonych w alfabetycznej kolejności na półkach bez śladu kurzu, twarde składane łóżko, zasłane z żołnierską precyzją, podniszczone biurko wolne od niepotrzebnych papierów oraz starannie zamknięte na klucz szafy, pełne niecodziennych przedmiotów badań. Żaden bożek nie hańbi nieskazitelnej bieli ścian, żaden frywolny dywan czy mata nie kalają szlachetnych desek podłogi. Osobista próżność, uwięziona w podróżnym metalowym kufrze wypełnionym ubraniami, dochodzi do głosu dwa razy w miesiącu, ograniczona do maleńkiej powierzchni lusterka używanego w trakcie przycinania brody. Przez resztę czasu lusterko leży odwrócone na umywalce. Gdyby strzyżenie brody odbywało się częściej, wiodłoby do grzechu. U źródeł patriarchalnego wyglądu i niekontrolowanego porostu brody wielebnego leży dyktat religijnej profilaktyki, a nie pobłażanie samemu sobie czy (Boże uchowaj!) estetyczne upodobania. Jak w przypadku pomieszczenia mieszkalnego, nic, co dotyczy człowieka, nie jest wynikiem ślepego trafu czy niedbalstwa.

A jednak w ten duszny świat Wsączyła się odrobina uczucia. Zasada braku wizerunków została złamana. Na biurku stoi kupiona na bazarze mosiężna ramka mieszcząca dwie fotografie. Robert, który często bywa w tym pokoju, znów rzuca spojrzenie w jej kierunku. Dwaj młodzi żołnierze piechoty patrzą bezmyślnie w obiektyw aparatu. Dwie różne pracownie fotograficzne. Dwa różne odcienie sepii. Dwaj nieżyjący synowie. Ich twarze budzą w Robercie nieodmienną fascynację, choć daremnie szukać w nich rysów rodziców. Zastygłe i stanowcze, są grobowcem uczucia, które rządzi życiem tego domostwa. To z ich powodu, Robert wie o tym, Ambaji wzięła go do siebie, a wielebny pozwala mu tu być.

– Miałeś mi pomagać, a nie bujać w obłokach.

Głos Macfarlane’a przywraca go rzeczywistości. Robert pomaga wielebnemu podważyć wieko niedużej skrzyni i odkłada je na bok. Obaj wyjmują rowkowane deseczki oraz kilka małych skórzanych futerałów z kompletem suwmiarek, regulowanych imadeł i ciężkich mosiężnych liniałów, fest też składany ekran na metalowym stojaku, taki jaki Robert widywał podczas projekcji filmów, tyle że czarny.

Macfarlane wyciąga z kieszeni klucz i otwiera jedną z pokaźnych drewnianych szaf. W środku, troskliwie ułożone na półkach, leżą w rzędach ludzkie czaszki. Wielebny patrzy na nie czule.

– Witaj, moja mała Golgoto.

Schyla się i z samego dołu wyciąga ciężką skrzynię z narzędziami.

– Najpierw złożymy siatkę Lampreya. Trzymaj, a ja dokręcę śrubki.

Kiedy wielebny dociska listewki, Robert podnosi wzrok na martwych ludzi. Martwi ludzie patrzą na niego ze swoich miejsc na półkach. Mimo usilnych starań Robert nie może przywyknąć do tej kolekcji. Pomysł stłoczenia ich w tym miejscu napełnia go przerażeniem. Mężczyźni i kobiety, którzy kiedyś chodzili tu i tam, jadali kolację, grali na instrumentach czy prowadzili zażarte dyskusje, sprowadzeni do roli naukowych eksponatów. Kiedy zobaczył to pierwszy raz, omal nie krzyknął. „Śmieszne przesądy – stwierdził wtedy Macfarlane, w zadumie obstukując kostkami palców głowę Roberta. – Całkiem naturalne dla umysłów takich jak twój”. Robert odsunął się wtedy. Ten gest podziałał na niego deprymująco. Miał wrażenie, że w oczach wielebnego jego własna egzystencja, wypełniona chodzeniem, jedzeniem, sporami, jest tymczasowa; że granicę dzielącą go od eksponatów z szafy bardzo łatwo przekroczyć. Teraz pod ostrzałem spojrzeń pustych oczodołów pomaga Macfarlane’owi naciągać jedwabną nić na drewnianą ramę, tworząc siatkę, którą umieszczą na stojaku przed czarnym ekranem.

– Gotowe – mówi Macfarlane z wyraźnym zadowoleniem. – Nareszcie mam wszystko do studiów fotograficznych z prawdziwego zdarzenia. A tobie, młody człowieku, przypadnie w udziale zaszczyt bycia pierwszym obiektem moich badań.

Robert kurczy się pod wpływem tych słów. Asystował już wielebnemu i choć zajęcie nie jest ani trudne, ani przykre, zawsze czuje się wtedy nieswojo. Kilkakrotnie przeprowadzali eksperyment, który Macfarlane nazywa „podążaniem śladami wielkiego Mortona”. Napełniali czaszki drobnym ołowianym śrutem po same brzegi, potem przesypywali go do szklanych zlewek z podziałką. Tym sposobem odkryli, że czaszka kobiety z plemienia Naga ma mniejszą pojemność niż czaszka rolnika z Biharu. Czaszka kajasthy z Gudżaratu mieści więcej niż czaszka biharczyka, a czaszka tybetańskiego pasterza ma większą pojemność niż czaszka kajasthy, rolnika z Biharu, kobiety Naga czy rybaka z Orissy. Wszystkie te odkrycia są, zdaniem wielebnego, dowodem na wielkość wielkiego Mortona, choć rozmiary czaszki Tybetańczyka wydają się go drażnić. Na żadnym z etapów tej pracy pomoc Roberta nie wydawała się konieczna. Jego rola polegała głównie na wysłuchiwaniu teorii wielebnego, czerpanych z bogatego księgozbioru o tematyce antropologicznej, zgromadzonego w ciągu trzydziestu lat pracy misyjnej.

Okazuje się, że dzięki niepodważalnej metodzie kraniometrii można wyjaśnić brytyjską dominację imperialną w świecie. Wyniki pomiarów pojemności czaszek wybranych przedstawicieli indyjskich plemion dają, zdaniem wielebnego Macfarlane’a, podstawy do wniosków natury bardziej ogólnej: że istnieje ścisły związek między rozmiarem mózgu a stopniem rozwoju cywilizacyjnego i racjonalnym myśleniem w różnych częściach świata. Zajmujący dół drabiny mieszkańcy południowej Jawy czy Hotentoci niewiele różnią się od małp człekokształtnych pod względem pojętności (a także budowy twarzy i szczęki). Grupa hindustańska, do której należała większość właścicieli czaszek z kolekcji wielebnego, plasuje się w górnej połowie drabiny. Na szczycie jest Europejczyk, któremu czaszka o pojemności stu cali sześciennych daje o wiele większe możliwości rozwoju mózgu niż pogrążonym w mrokach barbarzyństwa Peruwiańczykom (dziewięćdziesiąt jeden cali sześciennych) czy dzikusom z lasmanii (osiemdziesiąt sześć cali sześciennych). Stąd wzięło się Imperium. Wielebny oczywiście przyznaje, że metoda mierzenia pojemności czaszki jest prymitywna i przestarzała, ale teraz doczekał się przyrządów, które wzniosą jego dociekania na wyższy poziom.

Ustawia Roberta bokiem do siatki, unieruchamia mu szyję i plecy w stalowych kleszczach, to samo robi z jedną wyciągniętą ręką, po czym umieszcza aparat na statywie i robi serię zdjęć. Chłopakowi to nie w smak, więc Macfarlane krzyczy na niego, by przestał się krzywić. Wreszcie Robert się uspokaja. W wizjerze jego marmurowo-biała skóra niemal lśni na tle czarnego perkalowego ekranu. Kształtny nos, wąskie, zacięte usta Roberta wydają się wielebnemu dziwnie czyste rasowo. Jak na takiego mieszańca, niewiarygodnie czyste. Prawdę powiedziawszy, aż za czyste. Prawie europejskie.

– No no, znakomicie – mruczy. – Robercie, twoje skażone pochodzenie jest właściwie niewidoczne.

Wielebny uwalnia Roberta z imadeł i sadza na krześle. Teraz może użyć swoich nowych przyrządów do pomiarów głowy. Kąt twarzowy wynosi dziewięćdziesiąt trzy stopnie, nos jest silnie wysklepiony i wąski, oczy nieznacznie uniesione w kącikach, co zdradza azjatyckie pochodzenie obiektu badań, szczęka przyjemnie cofnięta w przeciwieństwie do wystającej szczęki murzyńskiej czaszki, uwiecznionej na ilustracji w księdze „Rasy ludzkie na Ziemi” Notta i Gliddona. Ten interesujący tom wielebny podaje teraz Robertowi, a sam spisuje wyniki pomiarów. Robert wertuje księgę, patrzy na wizerunki szlachetnej greckiej rzeźby, potem na powykrzywiane, czarne jak sadza twarze ciemnoskórych i czuje – co zresztą często mu się zdarza – osobliwą ulgę z powodu swego podobieństwa do pierwszej, a nie drugiej ilustracji.

Jak niemal większość księgozbioru wielebnego, księga „Rasy ludzkie na Ziemi” jest bardzo stara. Oprawa ze świńskiej skóry popękała i zapleśniała po latach przebywania w klimacie monsunowym. Robert wodzi palcami po wybrzuszeniach na okładce, całkiem rad z obrotu spraw}’. Nadejście siatki Lampreya i przyrządów pomiarowych oznacza, że obsesyjne zamiłowanie wielebnego do mierzenia ludzkiego ciała skieruje się z martwych ku żywym. Kiedyś wiązało się to z nieprzyjemnymi wyprawami do szpitala św. Jerzego i powrotem przez zatłoczone ulice z paczkami owiniętymi w szary papier. Czuł się wtedy jak wampir albo morderca.

Gdy Robert rozmyśla o śmierci, Macfarlane zapisuje uwagę o „niecodziennej świetlistości białej skóry badanego” i zastanawia się, czy przypadkiem piękno i delikatność rysów, ich niezwykła doskonałość nie kwalifikuje Roberta jako jeden z typów przestępczych, wyodrębnionych przez znakomitego Lombrosa. Skłonność do występku u mieszańców jest przecież dobrze udokumentowana w obu Amerykach, a pod osobliwie niedostrzegalnym pochodzeniem Roberta mogą skrywać się wszelkiego rodzaju aspołeczne tendencje. Wskazywałyby na to jego przesadna dbałość o wygląd i upodobanie do tytoniu. A kształt jego nosa (nieco orli) i uszu (wydatne guzki, bardziej widoczne w lewym uchu niż w prawym) to przecież, według włoskiego antropologa, znamiona urodzonego przestępcy. Wielebny zastanawia się przez chwilę, czy nie byłoby mądrze oddalić chłopca, który zjawił się w misji nie wiedzieć skąd. Z drugiej jednak strony mieszka z nimi od ponad roku i przez ten czas nie doszło do żadnych incydentów. Poza tym jest bystry. Chyba nawet bardziej niż Duncan w tym wieku. A już na pewno bystrzejszy od Kennetha.

Macfarlane natychmiast odsuwa od siebie tę nielojalną myśl. Lepiej nie myśleć o tym wcale niż w taki sposób. Postanawia, że będzie, jak jest. Chłopiec zostanie, nawet jeśli to tylko mieszaniec.

– Dobrze. Dzisiaj nie ma już czasu na lekcje. Możesz odejść. Jutro przepytam cię z Eneidy i listu świętego Pawła do Koryntian. Jeśli będziesz mówił z moją żoną, przypomnij jej, że kategorycznie zabraniam wszelkich kontaktów z tą Pereirą. Chyba wybiera się do niej dziś wieczorem. Liczę, że do tego nie dopuścisz. Rozumiesz?

– Tak, wielebny Macfarlane.

Robert rusza w dół po schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz. Równie szybko przeskakuje mur i wbiega do domu po drugiej stronie dziedzińca. W niewielkim saloniku udekorowanym rycinami i wazonami kwiatów natyka się na Elspeth Macfarlane, która kroi warzywa ze służącą imieniem Shobha. Obie kobiety podnoszą wzrok, gdy Robert wpada do środka.

– Wychodzisz, Czandra? – pyta Elspeth.

– Tak, proszę pani.

– Tylko nie na długo. Będziesz mi potrzebny. O ósmej odprowadzisz mnie do pani Pereiry.

– Wielebny powiedział…

– Wiem, co powiedział. Jak twoja czaszka?

– Bardzo dobrze, Amba… to znaczy pani Mac… Bardzo dobrze. Jestem prawie Anglikiem.

Elspeth piorunuje go wzrokiem.

– To znaczy Szkotem.

– Moim zdaniem, powinieneś być zadowolony, że jesteś Hindusem. W końcu w mniejszym lub większym stopniu nim jesteś. To bardzo wzniosłe. Z wiarygodnego źródła wiem, że prawie we wszystkich poprzednich wcieleniach byłeś Hindusem. Tylko raz byłeś Egipcjaninem i raz mieszkańcem Merkurego. Pamiętaj, że masz wrócić przed ósmą.

– Tak, Ambaji.

Czandra-Robert znika w swoim pokoju. To niewielka mansarda obwieszona zdjęciami z ilustrowanych magazynów. Amerykańskie gwiazdy filmowe, politycy, żołnierze, dżokeje, znani pisarze i artyści, artystki kabaretowe, damy z towarzystwa i gracze w krykieta przemieszani z obrazkami o tematyce religijnej. Ganapati, Vivekananda, święty Franciszek, Budda, Siwa Nataradża. Wokół umywalki wiszą pocztówki z brytyjskimi widokami. Hyde Park Corner, jezioro Windermere, popołudnie w New Forest, Balmoral z lotu ptaka. Gdzieś spomiędzy natłoku twarzy wygląda zbiorowa fotografia wycięta z periodyku „The Harvest”, przedstawiająca misjonarską herbatkę w Hampstead Heath. Pan i pani Macfarlane są ledwo widoczni między postaciami w półtonach. Stoją z tyłu, trzymając w dłoniach filiżanki na spodeczkach.

Przez kilka minut Robert leży na wznak z rękami pod głową i wpatruje się w swój gwiazdozbiór. Kiedyś wymyślił sobie zabawę. Mruży oczy albo otwiera je i zamyka bardzo szybko, a wtedy twarze z fotografii zamazują się i nakładają na siebie, dając początek twarzom nowym, jeszcze ciekawszym, jeszcze bardziej fascynującym. Zaczyna się bawić, ale po chwili przypomina sobie, że jeśli dziś chce trochę zarobić i wrócić punktualnie na ósmą, musi zaraz wyjść. Podrywa się z łóżka, staje przed prostokątem lustra zawieszonego na drzwiach i starannie przyczesuje gęste włosy. Potem nakłada na palce odrobinę wosku, przesuwa dłońmi po włosach i znów sięga po grzebień. Gdy odwraca głowę, promień światła wydobywa z lśniącej czerni delikatny miedziany poblask. Robert zrzuca sandały, wkłada skarpetki w romby, spod łóżka wyciąga parę czarnych skórzanych butów. To ciężkie, starannie wykonane buty, rzadko widywane na hinduskich stopach, a już nadzwyczaj rzadko na stopach przedstawicieli niższych klas. Zastanawia się nad krawatem i kołnierzykiem, ale że czas nagli, rezygnuje z tego pomysłu. Zbiega ze schodów i śmiga do wyjścia, odprowadzany karcącym spojrzeniem kobiet w saloniku.

Na ulicy przystaje jeszcze przed podwójnymi drzwiami kościoła, nad którymi widnieje łuszczący się napis:


NIEZALEŻNA SZKOCKA MISJA DLA POGAN

Falkland Rd. Bombaj.

Indie Pastor – wielebny A.J. Macfarlane


„Czyż pozwolimy im umrzeć w ciemności, skoro sami

poznaliśmy światło Boga?”


Część tekstu jest nieczytelna, zapaćkana czerwoną i żółtą farbą, pozostałościami po ubiegłorocznym święcie Holi, kiedy to rozbawieni Hindusi omal nie wzięli misji szturmem (w nastroju zabaw)’, ma się rozumieć). Robert wyjmuje coś z kieszeni. Zegarek na rękę z brązowym skórzanym paskiem. Ukradkiem spogląda przez ramię, by się przekonać, czy żadne z Macfarlane’ów nie wyszło za nim, zakłada zegarek na przegub, chucha na tarczę i poleruje ją o spodnie. Teraz jest gotów. Jego wyjściowy wizerunek jest kompletny. Miody, elegancki mężczyzna wkracza na swoje terytorium. Bobby Piękniś, książę najbardziej znanej spośród dzielnic czerwonych latarni, bagna moralnego Indii: Falkland Road.

Falkland Road przechodzi wieczorną transformację od chaosu dnia do chaosu nocy. Zmiana rytmu jest subtelna, być może nawet niewyczuwalna dla postronnego obserwatora. Uliczni przekupnie ciągle odbywają swój mozolny marsz w górę i w dół ulicy, oferując lodowatą wodę, owoce, przekąski i bidi. Ręczne wózki, dwukółki, rowery i czarne auta z przeraźliwie dźwięczącymi klaksonami ciągle torują sobie drogę wśród posępnego tłumu, rozjeżdżając odpadki i wciskając je w ziemię. W powietrzu nadal dominuje woń smażonej cebuli i lampek oliwnych. I oczywiście główna atrakcja ulicy: dziewczęta na schodach i drewnianych balkonach ciągle piszczą słowa zachęty i obrzucają inwektywami każdego, kto wpadnie im w oko. Ale w miarę jak gaśnie światło dnia i słabnie upał, ulicę zapełnia nowy rodzaj ludzi. Mężczyźni zbici w gromadki przy kramach z paan są bardziej rozwichrzeni, a ich rozmowy pełne sekretów. Kobiety, zwyczajne kobiety, rzadkie zjawisko w ciągu dnia, całkiem zniknęły. Pojedynczy przechodnie przemykają chyłkiem bez rozglądania się na boki. Spieszą do domów, by przy kolacji opowiedzieć żonom, co się zdarzyło w ciągu dnia. Falkland Road biorą teraz we władanie grupki trzymających się za ręce chłopców, którzy z oczyma błyszczącymi od taniego araku wolnym krokiem mijają szeregi otwartych drzwi. Ich pikantne żarty to przybierają na sile, to cichną, w zależności od tego, czy w pobliżu są dziewczęta, czy zabijaki o chmurnym spojrzeniu, szukający zaczepki albo okazji łatwego zarobku.

Robert wkracza w ten świat żwawym krokiem mieszkańca miasta, rzucając ukradkowe spojrzenia na prawo i lewo. Nie wie, dokąd idzie. Nie musi tego wiedzieć. Sens i cel tej wędrówki jak zawsze zostaną mu wyjawione bez szczególnego wysiłku z jego strony.

– Bobby? Bobby!

Maria Francesca woła go z okna pierwszego piętra Goa House. Obok niej stoi nieznana mu dziewczyna. Maria opiera się o rozchwianą balustradę. Jej pełne, dorodne piersi wylewają się z obcisłej bluzki.

– Witaj, Mario! – Robert macha do niej ręką.

– Witaj, Piękny! Dobrze, że cię widzę! Jeden z klientów chce butelkę! Polecisz na róg? Czekaj, zrzucę ci pieniądze!

Maria zawija kilka monet w gałganek, wiąże go na supeł i rzuca wprost w ręce Bobby’ego niczym ukochana rzucająca kokardę swemu ukochanemu. Bobby idzie do straganu po alkohol. Reszta będzie dla niego.

Dziesięć minut później, roztaczając wokół zapach rumu Marii i aromat jej wody różanej, który przeszedł na niego po dziękczynnym uścisku, otrzymuje następne zlecenie. Tym razem z jednego z droższych domów. Anglo-hinduskie dziewczęta mamy Paul tak sumiennie zabawiały młodego brytyjskiego marynarza, że teraz ktoś musi go bezpiecznie odholować na statek. Mama Paul wciska Bobby’emu parę monet do ręki. Byle tylko facet nie padł na ulicy albo nie przyszło mu do głowy, że został okradziony, i nie przyprowadził policji pod jej drzwi.

– A został okradziony? – pyta Bobby zuchwale i patrzy na bezwładną postać na podłodze salonu.

Mama Paul podnosi rękę, jakby chciała wymierzyć mu policzek, i krzywi usta.

– Na imię mu chyba Norman, ale trudno zrozumieć, co mówi. Marynarz jest tak pijany, że ledwo trzyma się na nogach. Po wyjściu na ulicę okazuje się, że nie pamięta, gdzie stoi jego statek.

– A nazwa? Jak się nazywa statek? – docieka Bobby, uginając się nieco pod ciężarem mężczyzny.

– A kogo to obchodzi? Mnie nie.

– Rano zmienisz zdanie.

Ta uwaga była niemądra. Marynarz rzuca Bobby’emu wojownicze spojrzenie i próbuje stanąć o własnych siłach.

– Ty gnojku!

Bobby puszcza go, a wtedy mężczyzna wpada na jakiegoś przechodnia i wszczyna krótką, bezładną bójkę. Tak przebiega reszta drogi. Zanim marynarz zostaje przywleczony na nabrzeże, gdzie wedle wszelkiego prawdopodobieństwa stoi jego statek, zegarek Bobby’ego („prezent” od innego pijanego wilka morskiego) pokazuje za kwadrans ósmą. Cholera! Bobby puszcza się pędem w stronę misji. Pani Macfarlane jest nieco bardziej spostrzegawcza od męża. Już zaczyna podejrzewać, że związki jej sługi z sąsiedztwem misji są bliższe, niż powinny.

Od tamtego wieczoru, gdy Robert pojawił się na progu misji z pytaniem, czy mógłby pracować w zamian za jedzenie, zmienił się, i to bardzo. Przedstawił się wtedy innym imieniem, twierdził, że jest Anglikiem i potrzebuje pomocy. Elspeth Macfarlane nie uwierzyła mu. Było jasne, że chłopak jest mieszańcem, bękartem jakiegoś brytyjskiego żołnierza, dorastającym na ulicy. Ale ponieważ był bardzo ładny i miał ogładę, nakarmiła go ryżem i dałem w saloniku, a po półgodzinie przyglądania mu się w trakcie jedzenia przekonała samą siebie, że potrzebuje służącego. Hołdując hinduskim zwyczajom, postanowiła dać mu imię księżyca, który akurat zaglądał przez okno. Kiedy przybysz umył talerz, powiedziała mu, że może zostać.

Czandra zainstalował się w pokoiku na górze, a ona ze zdumieniem odkryła, jak wielką przyjemność sprawia jej obecność młodego mężczyzny w domu. Tupot nóg na schodach, widok szczupłych przedramion wspartych o stół, gdy czytał książkę, nawet stęchły zapach brudnej pościeli, którą przynosił do prania, wywoływał w niej nagły skurcz, ból połączony z miłością. To były oczywiście najzupełniej niestosowne uczucia. Rojenia głupiej kobiety. On przecież nie był jej synem. Jej synowie nie żyli.

Kiedy mąż zorientował się, co narobiła, chwilowo zapomniał o chrześcijańskiej cnocie miłosierdzia i zażądał, aby powiedziano młodemu darmozjadowi, że ma natychmiast opuścić ten dom. Ale jako że od lat nie rozmawiał z żoną, zapoznanie jej z własną opinią nie było proste. I tak Czandra został. Po kilku miesiącach ukradkowej obserwacji chłopca zza swego śmiesznego muru Andrew zaczął zlecać mu rozmaite zadania i pouczać w sprawach moralności, aż przeszedł do lekcji łaciny, historii i gramatyki angielskiej.

Mimo szczerych chęci Elspeth nie potrafi się gniewać, gdy Czandra przybiega bez tchu, spóźniony przynajmniej o dziesięć minut.

– Gdzie byłeś? – pyta, pakując rzeczy potrzebne u pani Pereiry.

– Poszedłem… Poszedłem się przejść. Na Apollo Bunder. Obejrzeć statki.

– Za dużo czasu tam spędzasz. Nie masz nic lepszego do roboty? Żadnej nauki? W pokoju posprzątane?

– Tak, Ambaji. Nie. Tak. Nic.

– Spóźnimy się na spotkanie.

– Przepraszam.

Elspeth kręci głową. Oboje wychodzą do domu pani Pereiry. Po drodze pani Macfarlane obserwuje, jak Czandra łowi obrazy i dźwięki Falkland Road. Paru sklepikarzy skinęło mu głową na powitanie. Ten chłopak jest jak kameleon. Zdaje się chłonąć wszystko, czego dotknie. Kiedy zjawił się u nich, był taki niezdarny, taki obcy. Teraz jest częścią tego miejsca. Skręcają już w Grant Road, gdy Elspeth dostrzega zegarek, wyglądający spod jednego z eleganckich białych mankietów. Nie po raz pierwszy martwi się o niego.

Pani Pereira mieszka w bok od Grant Road w domu za murem. Na niewielkim podwórku powyginane drzewo nim skrywa przed ciekawskim wzrokiem ludzi jej konszachty z zaświatami. Sąsiedzi nie pozwalają dzieciom zbliżać się do jej drzwi. Gdyby za bardzo hałasowały, stara wiedźma mogłaby rzucić na nie urok. Czasem ktoś odważniejszy przychodzi do niej po radę. Reszta biega do konkurencji odczyniać uroki, które jakoby na nich rzuciła. I na nic się zdadzą wyjaśnienia, że pani Pereira nie jest czarownicą, lecz naukowcem. Na nic się zda powtarzanie, że to nie żadne hokus-pokus, tylko przekaz nadziei. W tych dniach zamiast wyjaśniać, pani Pereira woli wznieść się ponad plotło. Jej reputacja ma też dobre strony, między innymi możliwość zachowania prywatności. Umysł tej kobiety zaprzątają wzniosłe sprawy. W zaciszu udekorowanego zielonymi kotarami salonu pani Pereira pokonała śmierć.

Bobby idzie za panią Macfarlane na trzecie piętro. Gdy jego chlebodawczyni puka do drzwi, czeka o krok za nią. Przez drzwi sączy się śpiew. Elspeth patrzy na Bobby’ego oskarżycielsko. Spotkanie już trwa. Spóźnili się. Słychać dźwięk odsuwanej zasuwy. Mabel, córka pani Pereiry, prowadzi ich do środka. Jej matka, zwalista kobieta o ziemistej cerze, spowita w wyblakłą szatę z żółtego jedwabiu, intonuje z obecnymi melodyjną pieśń. Machając w powietrzu opuchniętymi palcami, niczym dyrygent, robi kwaśną minę na widok spóźnialskich i gestem zaprasza Elspeth do kręgu. Bobby zamierza wyjść i poczekać na zewnątrz, ale ku jego zdumieniu Elspeth patrzy na gospodynię i po otrzymaniu niemej zgody daje mu znak, że ma zostać. Nigdy przedtem tego nie robiła. Bobby przestępuje z nogi na nogę. Nie jest do końca pewien, czy chce wziąć udział w eksperymencie.

Śpiewający ludzie zgromadzeni wokół stołu pani Pereiry tworzą barwną mieszankę. Wysoki Anglik w średnim wieku stoi wyprostowany jak struna, z rękami założonymi do tyłu, wyrzucając z siebie słowa jak podczas perfekcyjnego wykonania szkolnej piosenki. Wytworny młody Hindus obok niego bez przerwy przesuwa palcami po nakrochmalonym kołnierzyku. Milcząca, wymizerowana Mabel o zapadniętych oczach ukradkiem rzuca mu tęskne spojrzenia. Na prośbę matki kręci korbką gramofonu. Wszyscy śpiewają:

Krąg aniołów w radosnym tańcu

niesie pokój ludziom na ziemi.

Śmierć z życiem się bratu,

strach znika, świat się weseli…

Inna Europejka najwyraźniej nie zna słów. W skupieniu marszczy łuki brwi, podkreślone czarnym ołówkiem. Z jej uszminkowanych ust wydobywają się pojedyncze słowa. Jakby dla wyrażenia gorliwej chęci pełnego uczestnictwa kobieta lekko kołysze się w takt muzyki. Bobby ma wrażenie, że już ją kiedyś widział; to było gdzieś na ulicy. Kiedy igła gramofonu przeskakuje na środek, pani Pereira podnosi ją i kładzie na tarczy kolejną ciężką, szelakową płytę. Z mosiężnej tuby dobiegają trzaski. Gramofon znów budzi się do życia, przewodząc grupie przy drugiej pieśni.

Mądre duchy, wskażcie drogi;

tym, co w ciemności zbłąkani.

Światłem wiedzy przegnamy trwogę,

waszą mocą wspomagani…

Po czterech czy pięciu równie miernych poetycko zwrotkach (Bobby wymamrotał jeszcze mniej słów niż owa młoda biała kobieta) pani Pereira chowa płytę i z lekkim sapnięciem sadowi swe cielsko na drewnianym krześle u szczytu stołu.

– Osiągnęliśmy harmonię. Atmosfera jest pozytywna. Witam nowo przybyłych. Mademoiselle Garnier i…

– Czandra – wtrąca pani Macfarlane.

– Czandra. Witajcie. Proszę wszystkich o zajęcie miejsc. Czandra, usiądź po mojej lewej ręce. Panie Arbuthnot, proszę usiąść po prawej. Mabel obok Czandry. Teraz pan Shivpuri. Tak, dobrze. Mademoiselle Garnier między panem Shivpurim a Arbuthnotem. A teraz Mabel, moja droga, czy mogłabyś zgasić lampę?

Dziewczyna wstaje i przykręca lampę stojącą na kredensie. Płomień w kloszu maleje i gaśnie. Pokój pogrąża się w ciemnościach. Ktoś kaszle. Mademoiselle Garnier chichocze nerwowo.

– Proszę, żebyście złączyli ręce. Oprzyjcie je płasko na stole, jakbyście chcieli wcisnąć je w blat. Nie trzymajcie się za nie, po prostu połóżcie jedną na drugiej. Pomiędzy nami będzie krążyć wielka moc, więc przypomnę wam zasady. Złamanie ich grozi poważnymi konsekwencjami, szczególnie dla mnie, ponieważ to w moje ciało wejdzie duch zmarłego. Proszę, żebyście pod żadnym pozorem nie przerywali kręgu. Pamiętajcie, żadnych gwałtownych ruchów czy zapalania światła. Podkreślam z całą mocą. W pokoju nie może być żadnego światła.

Pani Pereira przeciąga samogłoski. Wydłużone słowa opływają strumieniem stół. Ich brzmienie koi, ale i niesie świadomość czyhającego niebezpieczeństwa. Są jak woda sącząca się przez tamę.

– Trzymajcie ręce złączone, a stopy mocno wsparte o podłogę. Stopy na podłodze są bardzo ważne. Razem będziemy stanowić baterię ładowaną energią psychiczną. Stopy wsparte o podłogę są naszym łącznikiem z ziemią. Proszę więc, żebyście ich nie odrywali. Żadnego krzyżowania nóg czy unoszenia. To bardzo ważne. Możecie się odzywać, ale jeśli jakiś duch zwróci się przeze mnie do was, doradzam uprzejmość. Nie sądzę, by w tym pokoju były jakieś niedowiarki, więc jestem pewna, że nawiążemy prawdziwy kontakt, ale pamiętajcie: uprzejmość, uprzejmość i jeszcze raz uprzejmość. Bardzo ważne. Powtarzam jeszcze raz: pamiętajcie, że to, co robimy, jest niebezpieczne. Jeśli przerwiecie krąg, grozi mi zasiedlenie przez złego ducha. A teraz wprowadzę się w trans i wezwę swojego ducha-przewodnika.

Bobby czuje się nieswojo. Z jednej strony tłusta i spocona ręka pani Pereiry wciska jego rękę w stół. Z drugiej koścista i sucha dłoń Mabel robi to samo z jego drugą ręką. Bobby czuje pod palcami szorstki blat stołu. W ciemnościach medium oddycha coraz ciężej i szybciej.

– Błękitna Perło! Błękitna Perło! Słyszysz mnie? Wzywa cię Rosi-ta. Błękitna Perło, przybądź. Rosita pragnie nawiązać łączność.

Bobby usiłuje przebić wzrokiem ciemności. Na próżno. Ręka pani Pereiry naciska teraz jeszcze silniej, omal nie gruchocąc mu kości. Bobby chce cofnąć dłoń. Powietrze jest duszne i cuchnące. To chyba odurzające perfumy medium. Woń taniego piżma utrudnia mu oddychanie, wdziera się do gardła i nozdrzy.

– Błękitna Perło! Błękitna Perło! Czy to ty?

W ciemności rozlega się szereg gwałtownych stuków. Zgromadzeni poruszają się podnieceni na swoich miejscach. Głos pani Pereiry staje się gruby i niewyraźny.

– Błękitna Perło?

Kolejna seria stuków. I niski głos.

– To ty, kochana Rosito? Wzywałaś mnie? To ty przywołujesz mnie ze światła?

Z gardła pani Pereiry wydobywa się bulgot.

– Patrzyłam na twój krąg z góry. Moi bracia i siostry z królestwa światła są bardzo radzi z twoich poszukiwań.

Głos pani Pereiry znów jest wyraźny.

– Dziękuję ci, Błękitna Perło. Dziękuję. To dla nas wielki zaszczyt.

– Mam wiadomość dla jednego spośród was. Dla kogoś, kto wprawia w ruch wielkie machiny.

Pan Arbuthnot woła podekscytowany:

– To o mnie! To ja, Błękitna Perło. Arbuthnot, inżynier na kolei. Co chcesz mi powiedzieć?

– Mam wiadomość od kogoś, kogo straciłeś.

– O Boże, od Davida? Rozmawiałaś z Davidem? Co mówi?

– David jest obok mnie. Nie ma jeszcze wystarczającej mocy, by przemówić w swoim imieniu. Mam ci powiedzieć, że w królestwie światła wszyscy go szanują. Chce, żebyś wiedział, że nad tobą czuwa.

– Wielkie nieba! Dziękuję ci. Dziękuję. Widziałaś tam jego matkę? Czy Thomasina jest z nim?

– Tych dwoje się połączyło. Ślą ci swoje błogosławieństwa. David jest już wolny od wszelkiego cierpienia. Narodził się tam w górze z lodowatych wód. Zmagał się z falami i jest bohaterem. Teraz i na zawsze. Wyrwał się z cyklu narodzin i śmierci.

– Och, dziękuję ci. Dziękuję.

Panu Arbuthnotowi łamie się głos. Bobby słyszy tłumione łkanie. Tę smutną chwilę przerywa nagły trzask. Blat stołu kołysze się i podskakuje niczym dzikie zwierzę. Obok Bobby’ego pani Pereira oddycha ciężko jak podczas wyczerpujących ćwiczeń fizycznych. Dziwne, że jej wdechy i wydechy zdają się dochodzić gdzieś z okolic jego kolan. Zmieniła ułożenie ręki. Teraz jej nadgarstek boleśnie przygważdża palce Bobby’ego.

– Uwaga! – To głos Mabel, niespodziewanie donośny i niespokojny. – Nie przerywajcie kręgu! W moją matkę wszedł inny duch.

Zgromadzeni wydają okrzyk trwogi.

– Czuwajcie nad nią! – woła Mabel. – Strzeżcie jej!

Stół unosi się nad podłogą, aż ręce Bobby’ego lądują niemal na wysokości jego nosa. Po chwili mebel z łoskotem opada na ziemię. Z gardła pani Pereiry znów dochodzi nieartykułowany bulgot.

– Uważajcie! – krzyczy Mabel. – To młody duch, który nie zna własnej mocy!

Stół nieruchomieje. Przez minutę czy dwie słychać w salonie jedynie ciężki oddech medium. A potem rozlega się delikatny, ledwo słyszalny dźwięk dzwoneczków. Pani Pereira zaczyna mówić cienkim dziewczęcym głosikiem, przerywanym gwałtownymi atakami mokrego kaszlu.

– Tralala! To ja!

Zebrani siedzą bez słowa.

– Hej! Ale heca, ale heca! Czemu u was tak ponuro?

Pan Shivpuri przerywa milczenie.

– Duchu, kim jesteś? Powiedz nam, proszę – mówi drżącym z niepokoju głosem.

– Kim jestem? Kim? Sobą, to jasne! Aleś ty głupi!

– Spytam jeszcze raz. Kim jesteś?

– Nazywają mnie Małą Orchideą, idioto. Jestem młoda od początku świata. Lubię zabawę! Bardzo lubię! Zabawmy się razem!

– Duchu, powiedz, proszę… – To mademoiselle Garnier. – Czy tam jest pięknie?

– Pięknie! Pięknie! Wszystko jest światłem i szczęściem. Wszystko jest radością, tralala!

– Duchu – ciągnie mademoiselle Garnier – czy jest tam może ktoś z Charleroi?

Panią Pereira wstrząsa nagły atak kaszlu. Bobby czuje poruszenia jej obfitego ciała na krześle. Znów słychać odległe dzwonki i stół zaczyna podskakiwać.

– Proszę… – mademoiselle Garnier wydaje się zrozpaczona. – Charleroi, duchu. Widziałeś kogoś stamtąd? Powiedz, proszę…

Mademoiselle Garnier dozna rozczarowania. Mała Orchidea więcej się nie odezwie. Po kolejnej serii dzwonków i wstrząsów do salonu wraca głos Błękitnej Perły.

– Doprawdy, na duchowych częstotliwościach panuje dziś wieczór niezwykły tłok. Złoty łańcuch między dwoma światami manifestuje się z niezwykłą siłą. Są tu jeszcze dwa duchy zabrane w kwiecie wieku. Młodzi żołnierze szukają matki.

– O Boże – szepcze Elspeth. – Czy to prawda?

– Jeszcze nie mają mocy mówienia. Trudno utrzymać przepływ eteru.

Rozlega się stuk i walenie w blat stołu.

– Szybko! – krzyczy Mabel. – Moja matka jest u kresu sił. Nie wiem, jak długo utrzyma otwarty kanał komunikacji. Użyjmy kodu. Duchy, o duchy! Zaklinamy was, odpowiedzcie na nasze pytania. Jeden stuk oznacza „tak”, dwa – „nie wiemy”, trzy – „nie”. Rozumiecie?

Jeden stuk.

– Czy w tym pokoju jest ktoś, z kim chcecie rozmawiać? Stuk.

– Czy między nami jest wasza matka? Stuk.

– Kenneth? Duncan? To wy? – głos Elspeth Macfarlane drży z emocji.

Znów pojedynczy stuk. Elspeth zanosi się gwałtownym szlochem.


٭

Zanim Bóg rozdzielił Andrew Macfarlane’a i Elspeth Ross, wiele lat wcześniej sprawił, że się spotkali. Elspeth i jej siostra zostały zaproszone przez braci Johnstone’ów na wspólną wyprawę do Melrose Abbey by obejrzeć ruiny i, jak to ujął Petie Johnstone, „wyobrazić sobie, jak mnisi i mniszki spędzali tam czas”. Dziewczęta były przekonane, że nic z tego nie wyjdzie, lecz w nagłym przypływie dobrego humoru (i ponieważ Johnstone’owie byli synami aptekarza i mieli widoki na przyszłość) ojciec wyraził zgodę. Kiedy w umówiony sobotni ranek podekscytowane dziewczęta odsunęły zasłony, ujrzały dzień słotny i ponury. Ciężkie ołowiane chmury wisiały nad drzewami porastającymi stok wzgórza, a po bruku tuż przed oknem ich sypialni płynęły strumyki wody. Nie pozostawało nic innego, jak odwołać wycieczkę.

Później Malcolm Johnstone miał ochotę sam sobie dokopać. Powtarzał to za każdym razem, gdy opowiadał tę historię. Było nie było, to przecież on zaproponował, żeby wstąpić do kościoła na kazanie. Lepsze to niż nic, pomyślał wtedy. Szansa na spędzenie godziny obok Elspeth. A godzina to sześćdziesiąt minut okazji dotknięcia jej ręki, otarcia nogi o nogę czy powolnego manewrowania stopą, aż do zetknięcia z krawędzią jej pantofelka. Próbował wszystkiego. Po jego drugiej ręce Petie i Susan oddawali się temu samemu zajęciu. Z jedną zasadniczą różnicą. Kiedy palce Petiego dotknęły niby to przypadkiem palców Susan, dotyk został odwzajemniony (niby to przypadkiem). Potem było trzymanie się za ręce, ocieranie skóry o skórę. Czego Malcolm nie widział, zdradziły rumieńce na twarz)’ brata. Petie był czerwony jak burak. Szczęśliwy gość.

Tymczasem Malcolm niczego nie zwojował. Elspeth ignorowała jego wysiłki ze stanowczością równie szokującą, co bolesną. Siedziała zasłuchana w słowa brodatego misjonarza. Zupełnie jakby rzucił na nią urok. Pochodził stąd, z Kelso nad Tweed, i zamienił blade i mdłe światło Szkocji na piekące słońce Indii. Choć nadal młody, spędził dziesięć lat, przechodząc najcięższe próby, miesiącami wędrując przez dżunglę i żyjąc pośród dzikich plemion, które czczą demony i wieszają u wejścia do chat pomalowane czaszki dzieci jako dekoracje.

Obojętna na niemą obecność Malcolma, zaprawioną tęsknotą bliskości, Elspeth słuchała opowieści o ciemnych ludziach oddających cześć bożkom i zawierzających sztuczkom lokalnych kapłanów, i zakochała się. W oczach wielebnego Macfarlane’a płonął taki ogień, że w ciągu paru chwil spopielił wizerunek Malcolma, przemieszany w jej umyśle z dźwięczeniem dzwonka u drzwi do sklepu Johnstone’ów, zapachem leków i perfumowanego mydła. Od pierwszej chwili wielebny był dla niej po prostu Andrew. Nawet gdy siedziała jeszcze w ławce, ignorując manewry Malcolma; nawet nim zdążyła zamienić z nim choćby słowo.

Andrew.

Andrew przeleżał trzy tygodnie w chacie dzikusa, prosząc Boga, by uwolnił go od majaków wywołanych atakiem malarii. Andrew widział tubylcze kobiety z Asamu, bezwstydnie odsłaniające własną nagość, i nakazał im się okryć. Andrew wyleczył je z choroby, czym przysporzył sobie śmiertelnego wroga w osobie miejscowego czarownika. Ten zebrał jad grzechotnika i potrząsając ogonem gada, usiłował rzucić klątwę na potężnego białego demona, który zniszczył jego prestiż. Andrew własnymi rękami ścinał drzewa w dżungli i zbudował kościół misyjny, który po raz pierwszy w historii głosił słowo boże w tym zapomnianym zakątku Imperium. Opowiadał o tym wszystkim z cudowną pokorą. To był jego obowiązek, sprawdzian siły chrześcijańskiej wiary, czyn naturalny u kogoś, kto miał szczęście narodzić się w wiedzy o boskim miłosierdziu. Kiedy skończył i poprosił obecnych o wspólne odśpiewanie krótkiego hymnu, Elspeth śpiewała tak głośno i entuzjastycznie, że ludzie siedzący z przodu odwrócili się w jej stronę. Później Malcolm snuł się smętnie przy wyjściu, a Elspeth stała przy pulpicie i przestępując z nogi na nogę, zadawala mówcy dziesiątki pytań, aż wreszcie spytała, czy nie miałby nic przeciwko zaproszeniu na herbatę do domu jej ojca. Kiedy następnej wiosny Petie i Susan brali ślub, Andrew i Elspeth Macfarlane’owie byli już na statku płynącym do Indii.

Początkowo radość przeważała nad rozczarowaniami. Niezłomna wiara Andrew czyniła świat miejscem pewnym i bezpiecznym. Jego surowe zasady i stanowcze stwierdzenia, co jest grzechem, a co jedyną drogą dla chrześcijanina, dawały jej siłę i zapewniały ochronę. Elspeth kochała jego spaloną słońcem skórę, surową patriarchalną twarz, nawet sposób, w jaki nocami oblewał go pot, gdy malaria przypominała o sobie kolejnym atakiem. W zaciszu małżeńskiej sypialni jej osiemnastoletnie ciało doznało objawienia. Mąż egzekwował swoje prawa gorliwie i namiętnie i gdyby nie jego zapewnienia, że tak powinno być, Elspeth uznałaby to za kwintesencję grzechu nieobyczajności.

Jej wiara w Andrew była tak mocna, że pozwoliła przełknąć rozczarowanie na wieść usłyszaną w gościnnym pokoiku pani Butler przy kościele św. Pankracego, że nie pojadą do Asamu. Spór Andrew z Towarzystwem Misyjnym zakończył się odwołaniem go z funkcji duszpasterza parafii w dżungli. Poza tym, jak tłumaczył jej łagodnie, tam nie miał już nic do zrobienia. Zadanie utrzymania myśli dzikusów przy Bogu należy do kogoś innego. Teraz obowiązek wzywa go gdzie indziej. Patrząc ponad czarnymi od sadzy dachami King’s Cross, spowitymi londyńską mgłą podbarwioną zielenią, Andrew roztoczył przed Elspeth wizję innego miasta, jeszcze bardziej mrocznego. W slumsach Bombaju mieszkają dusze wołające o słowo Boga, dusze nie mające do zaspokojenia duchowych tęsknot nic prócz trzech milionów hinduskich bożków o szatańskim pochodzeniu. Podczas serii wykładów w rodzinnym kraju Andrew zebrał wystarczającą sumę, by otworzyć misję w samym sercu slumsów, gdzie upodlenie i deprawacja nie mają sobie równych. Poprosił Elspeth, by przemyślała sprawę, zastanowiła się, jaki to zaszczyt nieść prawdziwe chrześcijaństwo w mieście, gdzie sekty czcicieli ognia rzucają swych zmarłych ptakom, a jezuiccy duchowni, o prawie tak bałwochwalczych skłonnościach jak hindusi, wchodzą między biednych i potrzebujących, szerząc wypaczoną wersję nauk Pana. On, Andrew, wie, że czeka ich trudna droga, ale nigdy nie ośmieliłby się prosić Elspeth o towarzyszenie mu w tej podróży, gdyby nie wierzył bezgranicznie w jej hart ducha. Elspeth pochyliła przed nim głowę i oznajmiła, że pójdzie za nim wszędzie.

Pierwszy smak rozczarowania poznała kilka tygodni później w trakcie przechadzki po pokładzie parowca w drodze do Indii. Oślepiający blask Morza Czerwonego zmuszał do mrużenia oczu. Gumowe podeszwy jej butów piszczały przy każdym kroku. Mijała właśnie pasażerów pierwszej klasy spoczywających na składanych leżakach i troskliwie obsługiwanych przez młodych stewardów w nakrochmalonych białych uniformach. Kiedy pierwszy raz weszła po kładce na statek i otrzymała listę pasażerów, poczuła dreszcz na samą myśl, że będzie obracać się w towarzystwie tak interesujących i wysoko postawionych ludzi. Urzędnicy państwowi, oficerowie indyjskiej armii, cała arystokracja Imperium. Bardzo szybko dano jej jednak do zrozumienia wymowną ciszą, rozkładem miejsc przy stole i kwaśną uprzejmością, że wbrew temu, w co pozwalał jej wierzyć Andrew, żona misjonarza to niezbyt szanowana pozycja. Kabina drugiej klasy na prawej burcie statku, z gorszej strony, po której zawsze mocniej świeci słońce, naznaczyła ją jako niegodną wspólnych posiłków, a nawet rozmów z ludźmi wysoko urodzonymi czy bogaczami, którzy każdego wieczoru pojawiali się na kolacji w szykownych frakach i, biorąc w posiadanie salę balową, wirowali w tańcu z żonami i córkami w lśniących sukniach. Elspeth przechodziła właśnie obok stadka starszych memsahib, nadzorujących gromadkę pochłoniętych zabawą dzieci, gdy jej uszu dobiegła uwaga wypowiadana krystalicznie czystym angielskim akcentem, zuchwale głośna, bez troski o dyskrecję.

– Tam. To ona.

– Żona tego szkockiego misjonarzyny? Biedna mała. Ten człowiek wydaje się nieznośny.

– Na to wygląda. Arthur mówi, że gada jak najęty.

Te słowa nie powinny jej dotknąć, a jednak dotknęły. Dotąd wydawało jej się, że wszyscy widzą Andrew jak ona. Nawet jej przez myśl nie przeszło, że może być nudny. Oczywiście nie wspomniała mu o tym. A kiedy nocą leżała z szeroko otwartymi oczyma, grzebiąc wspomnienie tej chwili głęboko w sercu, powiedziała sobie, że to był test jej wiary, drobna próba zesłana przez Boga. Mimo to nie mogła zapomnieć słów tamtych kobiet. Wtedy jakaś jej cząstka odsunęła się na bok i zaczęła uważnie patrzeć.

Bombaj wywołał jeszcze większy wstrząs. Jej wyobrażenia na temat Orientu były bardzo mgliste: jakieś palmy kokosowe, kobiety w jaskrawych szatach. Wiedziała, że miasto będzie strasznym miejscem, ale wyobrażała sobie wszystkie jego okropności jako pasjonujące wyzwanie, któremu trzeba sprostać z zaciśniętymi zębami i modlitwą na ustach. Znikną w starciu z jej szkockim uporem i zdecydowaniem, a miasto przeobrazi się w harmonijny chrześcijański Wschód ciężkiej pracy i uśmiechniętych brunatnych twarzy, jaśniejących bożą światłością. Rzesze tragarzy na Apollo Bunder, setki żebraków szarpiących jej białą bawełnianą suknię, piekielny skwar i obce zapachy były dla niej niczym cios w twarz, wymierzony brudnym czarnym łapskiem. Idąc tuż za Andrew, coraz dalej i dalej, gdzie ulice zamieniały się w cuchnące zaułki, pomyślała, że zaraz zemdleje. I zemdlała pośrodku tłumu. Ocknęła się na zrujnowanym dziedzińcu, który przez następne trzydzieści lat miał być jej domem.

Przez długi czas egzystowała jak w półśnie. Całkowicie zdała się na Andrew. Myślała i działała według jego słów, prowadziła dom, mechanicznie stosując się do jego wskazówek. Na ile to było możliwe, nie dopuszczała do siebie przerażającego otoczenia, w jakim przyszło jej żyć. Trzymała je na odległość wyciągniętej ręki niczym powalane łachmany niesione do prania. Prawdziwe życie toczyło się tylko w jej wyobraźni, podtrzymywane zniszczonymi angielskimi książkami, kupionymi od handlarzy starzyzną na bazarze Crawford. W tajemnicy przed mężem czytała romanse, baśnie, powieści gotyckie (im bardziej osobliwe, tym lepiej), po czym odsprzedawała je kupcom handlującym książkami.

Kiedy zaszła w ciążę, Andrew złagodniał i pozwolił jej zgodzić służącą. Starsza kobieta pomagała przy gotowaniu i zamiatała podłogę w prowizorycznym kościele. Co niedziela Andrew stawał w drzwiach, gotów na powitanie kongregacji, która musiała się jeszcze zmaterializować. Nocą Elspeth koiła cierpienie wspomnieniami szarych wzgórz i białych twarzy. Często nawiedzały ją myśli o Mal-colmie Johnstonie i wysokich szklanych słojach z miniaturowymi perfumowanymi mydełkami w środku, a wtedy po jej twarzy płynęły gorzkie łzy.

W trakcie narodzin Duncana w dusznej sali szpitala kobiecego Elspeth omal nie umarła. I choć Andrew chciał, by jak najszybciej wróciła do zajęć w misji, rekonwalescencja trwała dwa miesiące. Elspeth leżała przy oknie w pokoju na górze, z wysiłkiem karmiła dziecko i przyglądała się życiu ulicy. Być może ten anielski dystans, wrażenie unoszenia się nad oglądanym światem pozwoliły jej pokochać Indie. Obserwowała ludzi pochłoniętych codziennymi sprawami, kupujących i sprzedających, gotujących posiłki, żebrzących o jałmużnę, piorących ubrania, kucających nad rynsztokiem przy myciu zębów, i wreszcie dostrzegła w Falkland Road coś bardziej złożonego niż ludzką ciżbę potrzebującą zbawienia. Dzień po dniu obserwowała ich coraz uważniej, widziała postacie dźwigające tace ze szklankami, cegły, bele bawełny, figurki bożków z papier mache i martwe ciała przystrojone kwiatami. Podziwiała bujność tego świata, obfitość rzeczy i spraw, o których nic nie wiedziała.

Gdy wyzdrowiała, Andrew nie posiadał się z radości. Elspeth z entuzjazmem rzuciła się w wir zajęć w misji i po raz pierwszy spróbowała zaprzyjaźnić się z ludźmi, pośród których żyli. Czuła, że kocha Andrew za to, że ją tu przywiódł, a on zabierał ją na wędrówkę po slumsach w poszukiwaniu kandydatów do nawrócenia.

– Co usiłuję dla was zrobić, ja, człowiek z dalekiej Szkocji? Tylko dźwignąć was z upadku! Wziąć was za rękę i pokazać właściwą drogę! Uszlachetnić wasze serca, tchnąć w nie moralne zasady, na których wspiera się szkocki charakter! Ślubuję wam to! Będę żył pośród was jako przykład prawości. Przyjdźcie do mojego kościoła, a gdy wyjdziecie z niego, ludzie powiedzą o was: dobry z niego mężczyzna, dobra z niej kobieta…

Czasem przechodnie przystawali i słuchali. Częściej po prostu szli dalej. Ponieważ Andrew mówił po angielsku, większość ludzi, do których usiłował trafić, nie rozumiała jego przesłania. Elspeth zwróciła mu na to uwagę, lecz Andrew niechętnie odnosił się do idei przyswojenia sobie miejscowego języka, nie mówiąc już o głoszeniu w nim nauk. Tłumaczył jej, że językowi angielskiemu moralność jest przyrodzona i że samo jego brzmienie prowadzi ku Bogu. Elspeth spytała, jak sobie radził wśród tubylców w Asamie. Odpowiedział, że liznął trochę ich mowy, to oczywiste, ale kładł nacisk na nauczanie po angielsku. Angielski i Chrystus, Chrystus i angielski. Nierozłączna para.

Elspeth uważała tę metodę za niezbyt skuteczną. Jej złość budziło też coś innego. Do tej pory myślała, że w ich małżeństwie to Andrew jest otwarty, wtapia się w Indie, które ona tak od siebie odpychała. Teraz dostrzegła innego człowieka. Aroganckiego i ograniczonego. Z powodu mocno zakorzenionej tradycji religijnej Indie zawsze były dla misjonarzy twardym orzechem do zgryzienia. To nie Afryka, gdzie – jak słyszała – tubylcy masowo padali na twarz po jednym kazaniu. Do tej pory Andrew odniósł niewielki sukces. Kiedy Elspeth ponownie zaszła w ciążę (po prawie trzech latach w Bombaju), Niezależna Szkocka Misja dla Pogan miała na koncie zaledwie dwóch nawróconych. Obaj niedotykalni, pomagali dorywczo w zamian za jedzenie, a w niedzielę często trzeba było siłą wyciągać ich z pobliskiego sklepiku z paan i wlec na mszę.

Andrew uznał, że drugi poród w Bombaju stanowi dla Elspeth zbyt wielkie ryzyko. A że nie mieli dość pieniędzy na podróż dla całej rodziny, ustalili, że pojedzie sama z małym Duncanem i zatrzyma się w Edynburgu u Gavinów, małżeństwa byłych misjonarzy. Tam miał przyjść na świat Kenneth. Kiedy Elspeth machała mężowi z pokładu parowca płynącego do Liverpoolu, czuła dreszcz podniecenia. Jedzie do domu! Starała się zachować pod powiekami wizerunek Andrew, ale często ginął, przyćmiony widokiem stadka delfinów czy skomplikowaną intrygą w powieści Marie Corelli, rozłożonej na kolanach.

Szkocja była cudowna. I obca. Jeszcze na statku Elspeth obawiała się, że kocha Szkocję za bardzo, by znów ją opuścić. Tymczasem po przyjeździe z najwyższym zdumieniem przekonała się, że jej cząstka zapuściła korzenie w slumsach Bombaju. Powrót do domu był niczym odwiedziny u samej siebie z czasów dzieciństwa. Naładowany emocjami i odrobinę zawstydzający. Pierwszy posiłek, złożony z pieczeni wołowej i ziemniaków, wycisnął jej łzy z oczu. A kiedy Susan i Petie przyjechali z wizytą, uściskała ich na powitanie tak mocno, że Petie spytał, czy chce już na samym początku wydusić z nich życie. Ojciec był zbyt chory, by przyjechać. Tydzień później siedziała przy nim w saloniku od frontu i znów płakała. Trzymała ojca za rękę, a on patrzył spłoszony przez okno i pytał już trzeci raz, czy jest panią Ferguson i czy przyniosła kolację.

Gavinowie znali Andrew z Asamu. Mówili o nim w sposób, który czasem budził jej niepokój. Pani Gavin pytała o jego silną wolę. W takim miejscu musi być przecież narażony na straszne pokusy. Elspeth odparła, że nigdy w życiu nie spotkała człowieka o równie żelaznej woli, na co pan Gavin prychnął nad herbatą. Parokrotnie mówił o pracy Andrew z upadłymi kobietami, jakby miał wątpliwości co do charakteru tego zajęcia. „Ale teraz Andrew ma Elspeth – strofowała go pani Gavin. – Ona jest jego siłą”.

Narodziny Kennetha były dla Elspeth niemal równie trudne, co Duncana. Lekarz w szpitalu oświadczył młodej matce, że może nie przeżyć kolejnego porodu. Doradził wstrzemięźliwość. „To może być trudne dla męża – powiedział – ale jest przecież duchownym i kocha panią. Jestem pewien, że zrozumie”. Dali jej list z opisem jej nadwątlonego zdrowia. Lekarz zerkał znad okularów, gdy przesuwał go po blacie biurka w jej kierunku. „To powinno go przekonać” – dodał.

W drodze powrotnej do Indii z dwoma synami Elspeth poczuła, że wszystko się zmieniło. Dotąd krążyła wokół Andrew niczym satelita w polu oddziaływania gazowego olbrzyma. Poczuwszy na pokładzie liniowca pierwszą falę bombajskich zapachów, odległą woń palonego drewna, niesioną wiatrem nad powierzchnią morza, wiedziała, że ten obraz jest już nieprawdziwy. Indie są teraz częścią jej własnej orbity.

Nowe oblicze Elspeth zmieniło misję nie do poznania. Wbrew utyskiwaniom Andrew zatrudniła miejscowego nauczyciela języka i zaczęła wędrówkę po slumsach i burdelach, odkrywając dla siebie miejsce, w którym żyła. Wszędzie ogłaszała, że jeśli ktoś potrzebuje opieki medycznej, ma zwrócić się do jej męża, i że po niedzielnej mszy w kościele będą lekcje angielskiego. Po kilku miesiącach w misji tętniło życie. Paru młodych ludzi się nawróciło.

Sukces uradował ją i zaszokował. Dlaczego osiągnięcie celu okazało się takie proste? Ujrzała nowego Andrew, zagubionego Andrew, skrywającego bezideowość pod warstewką mocnych przekonań. Jej czujność rosła, wzmocniona jeszcze fizycznym dystansem, nakazanym w liście lekarza. Patrzyła, jak w miarę czytania twarz męża purpurowieje pod wpływem ledwo hamowanego gniewu. Żadne słowa nie były już potrzebne. W nocy czuła obok siebie jego napiętą, urażoną obecność. Próbowała go pocieszyć, ale odepchnął jej ręce. „To gorsze niż nic – mruknął. – Gorsze od tego, co było przed twoim przyjazdem”.

Zachowywał się tak, jakby to była jej wina, jakby zrobiła to celowo. Nie rozumiał, że ona też coś straciła. Zawsze łączyła ich cielesna bliskość. Używali ciał jako rękojmi związku; gdy on był zły, gdy ją dręczyły wątpliwości. Teraz ona też coś opłakiwała, choć ta jej cząstka, której wyznaczyła rolę obserwatora, odczuwała skrywaną ulgę, że nie musi naginać się do woli męża, gdy jej wiara w niego słabnie coraz bardziej. Czasem nie mogła tego znieść i przywoływała Andrew do siebie, ale zawsze kończyło się to źle – dotykaniem, uściskami, przeprosinami. Bycie razem stało się gorsze niż bycie samemu.

Przez parę lat wszystkie problemy zagłuszało nowe gwarne życie. Pod misją zawsze stał ogonek czekających na poradę medyczną, która w wykonaniu Andrew przybierała zazwyczaj formę wykładu na temat higieny osobistej. Kobiety z Falkland Road zaczęły traktować szkołę jak ochronkę dla dzieci. Wreszcie misja znalazła sobie niszę w ekosystemie ulicy. Elspeth uśmiechała się do jaskrawo ubranych matek, te uśmiechały się do niej. Pod uśmiechami kryła się wzajemna fascynacja. Elspeth zwróciła uwagę, jak patrzy na nie Andrew. Z udręką w oczach. Z wymuszonym potępieniem. Zastanawiała się, jaką grę prowadzi, na jaką próbę się wystawia.

Wydawało się, że przemoc chodzi za Andrew krok w krok. Kiedyś omal nie doprowadzi! do zamieszek, gdy grzmiał na widok muzułmańskiej procesji mijającej budynek misji. Innym razem na progu salonu Elspeth stanął młody angielski policjant. Przykro mu, że przeszkadza, ale jej mąż jest w areszcie. Awantura z katolickim księdzem. Gdy przyprowadził ją do kotwala, ten z trudem skrywał rozbawienie. Zawsze to samo. Andrew sam przeciw całemu światu. On ma rację, reszta się myli.

Duncan i Kenneth podrośli. Nadszedł czas wysłania ich do szkoły w Szkocji. Kiedy chłopcy zmaleli do rozmiarów powiewających chusteczkami kropek na horyzoncie, w życiu Elspeth nie istniało już nic, co mogłoby odciągnąć jej uwagę od męża. Ale prawda była taka, że Elspeth się zakochała. Nie w innym mężczyźnie, lecz w innym sposobie myślenia, co było jeszcze gorsze. Stopniowo wizyty nauczyciela zaczęła uzupełniać głębszymi studiami. Wyprawy do muzeum i ruin wkrótce doprowadziły ją na wykłady i zapoczątkowały nocne czytanie pism. Zyskała hinduskich przyjaciół, chodziła na obiady do ich domów i czuła, jaką nieopisaną przyjemność daje jej siedzenie na ziemi i jedzenie palcami. Obserwowała obchody święta

Ganapatiego na plaży, gdzie nieprzebrany tłum czcicieli zanurzał jego ogromny posąg w oceanie. Zaglądała do wnętrz świątyń, usiłując dostrzec w ciemności figurki bóstw wysmarowane ghi. Któregoś roku w dniu Holi Andrew wyszedł na dziedziniec i stanął twarzą w twarz z własną, roześmianą od ucha do ucha żoną w mokrym, przylepionym do ciała ubraniu powalanym farbkami. „Stajesz się jedną z nich! Ciągną cię w bagno!” – krzyczał.

Dla niej była to czysta magia. Świat, który odnalazła, przenikały tajemnice. Zawsze ciągnęło ją wszystko, co fantastyczne i osobliwe. Teraz odkryła, że ten świat różni się zupełnie od wyobrażeń Andrew o nim. Pewność jej męża, kiedyś tak pociągająca, wydawała się teraz dziecinnie arogancka. Jak śmiał? Jak mógł stawiać swoją księgę i czystość przeciw nieskończonym tajemnicom wszechświata?

Kiedy ich mała konstelacja się rozpadła, Andrew, zmuszony przez stronę przeciwną, zaczął mówić o nauce, racjonalnej religii oraz wyższości europejskiego umysłu nad azjatyckim. Chłopcy, gdy starczało pieniędzy na wakacyjny przyjazd, zastawali rodziców odnoszących się do siebie uprzejmie. Ale po ich wyjeździe życie wracało do stanu kontrolowanej wrogości, na czym ucierpiały interesy misji. Elspeth prowadziła własną działalność poza nią. Dlaczego miałaby zachęcać innych do wyznawania wiary, od której sama odchodzi? Ta myśl pierwszy raz zakiełkowała jej w głowie w trakcie jazdy rowerem po zatłoczonej ulicy. Przeszyło ją wtedy nagłe poczucie winy, strużki potu towarzyszące zdradzie spłynęły spod pach i między piersiami. Resztki sumienia żony misjonarza, uciekające przez pory jej skóry.

Pojąć tajemniczą doktrynę. Pojąć starożytną mądrość. Nie ona ją wymyśliła. I nie był to czysty hinduizm. Elspeth została przedstawiona grupie innych poszukiwaczy prawdy, ludziom, którzy jak ona wierzyli w cud, w mistyczną syntezę wszechrzeczy. Chodziła na wykłady, które urzekały ją równie mocno, jak przed laty kazania w kościele. Tyle że teraz słuchała opowieści o Wielkim Czystym Braterstwie Himalajskich Mistrzów, Panu Świata, Buddzie, Mahajanie, Manu, Maitreji. Pełen entuzjazmu Anglik w zwykłej białej kurcie i białych spodniach z zapałem mówił o kluczu, który mogą zdobyć adepci tej nauki, kluczu osiągalnym tylko dzięki długiemu ezoterycznemu treningowi i surowej duchowej dyscyplinie. Ów klucz daje nieśmiertelność i szansę wejścia w krąg takich znakomitości, jak Cagliostro, Abraham, Lao-Cy, Mesmer i Platon. Od brzmienia samych imion kręciło się w głowie. Grek Hilarion. Cudowny Serpis i niebieskooki Koot Hoomi. Boehme i Salomon. Konfucjusz i syryjski Jezus. Wydaje się, że przez wieki mężczyźni i kobiety dążyli do poznania świata, uchwycenia tajnych znaczeń i hierarchii rządzących życiem. W dzisiejszych czasach Wschód i Zachód stapiała w jedno teozofia, naukowa duchowość, poszukująca jedynej prawdziwej mądrości, wiedzy o nadprzyrodzonych prawach rządzących wszechświatem.

Elspeth się nie przyłączyła. Jeszcze nie. To było za bardzo odległe od wszystkiego, co znała. Przeskok od pustych białych ścian do zawiłych rzeźb. Od umiarkowania we wszystkim do radosnego nadmiaru. Skrywała swoje myśli przed Andrew. On skrywał swoje przed nią. I kiedy trwali w tym stanie, niezdolni do ostatecznego rozejścia, misja właściwie przestała istnieć. Nawróceni powrócili do starych wierzeń albo odeszli, wchłonięci przez bardziej dynamiczne kościoły działające wśród mieszkańców slumsów – przez baptystów albo luterańskiego pastora z Ameryki, którzy zainstalowali się przy Grant Road. Potem wybuchła wojna. Doszły ich wieści, że Kenneth i Duncan zaciągnęli się na ochotnika. Andrew był dumny. Elspeth czuła tylko gniew. Synowie spędzili większość swego życia z dala od niej, a teraz zabierani byli jeszcze dalej. Jej mali chłopcy z białymi chusteczkami w rękach, zagubieni pośród drobnych literek raportów. Nienawidziła tego z całego serca. Życie zredukowane do czarno-białych zwięzłych słów; ciała, które myła i przewijała, skrępowane irytująco abstrakcyjnymi pojęciami typu „akcja”, „front” i „ofensywa”.

Przez jakiś czas ona i Andrew znów wspólnie się modlili, co im się nie zdarzało, odkąd przestali dzielić łoże. To był gest. Elspeth spędzała teraz wieczory w towarzystwie teozofów i innych poszukiwaczy prawdy. Medytowali o żołnierzach, usiłując roztoczyć wokół swoich bliskich tarczę energii psychicznej. Elspeth usłyszała o wojnie przerażające opowieści – że Niemcy są sługami Władcy o Czarnym Obliczu, nieprzejednanymi wrogami prawdy, że nieżyjący już podżegacz wojenny Bismarck naszpikował granice swego państwa magnetycznymi talizmanami, by zapobiec nadprzyrodzonemu oporowi wobec teutońskiej dominacji. Kiedy zaczęły napływać wieści o ofiarach, niektórzy spośród zaprzyjaźnionych teozofów zaczęli działać jako Niewidzialni Przyjaciele. Patrolowali odległy front w ciałach astralnych i prowadzili dusze zabitych ku nowym wcieleniom. Pełna złych przeczuć Elspeth usiłowała nawiązać kontakt z Kennethem i Duncanem. Jeden jedyny raz. Pierwszy i ostatni. Ale nie potrafiła wyjść z ciała, oderwać się od Bombaju. Może była to kwestia słabego opanowania duchowej techniki, tłumaczyła sobie.

Telegramy nadeszły w niewielkich odstępach czasu. Kenneth pod Ypres. Duncan pod Loos. Tylko myśl o reinkarnacji pozwoliła jej to przetrzymać. Ktoś pokazał Elspeth Lives ofAlcyone pana Leadbeatera z listą inkarnacji, sławnych wcieleń we wszechświecie od czterdziestu tysięcy lat przed Chrystusem do czasów współczesnych. Juliusz Cezar. Pani Besant. Wcielenia na Marsie, w Peru, na Księżycu. Świadomość ich nieograniczoności przyniosła ukojenie. Ten koszmar był po prostu zakończeniem jednej z wizyt jej synów. Spotkali się przedtem i spotkają potem, setki razy, w setkach form wędrujących w czasie i przestrzeni. Z dwoma telegramami na stole w salonie odkryła, że już się nie boi. Powiedziała Andrew, w co wierzy, spokojnie rozwijając ten wątek niczym dywan na stopniach, po których zejdzie niecierpliwie oczekiwany dygnitarz.

Andrew był wstrząśnięty. Powiedział, że zwiódł ją Szatan. Że nie są już mężem i żoną. Tego popołudnia przydźwigał stosy cegieł na podwórko, rozebrał się do koszuli i zaczął wznosić mur.


Kiedy Bobby zjawił się tu pierwszy raz, nie mógł się nadziwić władzy, jaką owa konstrukcja ma nad jego nowymi chlebodawcami. Kruszący się krzywy mur, zapadnięty pośrodku, z mężem po jednej i żoną po drugiej stronie, wydawał się mieć niedorzeczną, a jednocześnie mistyczną moc. Podejrzewał, że nawet wielebny nie potrafi wyjaśnić, jak powstał. Mur zrodziło cierpienie.


Chodziło o utrzymanie się na posterunku i odgrodzenie się od Elspeth. Nikt go nie rozumiał. Kładąc cegły jedna na drugiej, Andrew czuł się jak ostatni człowiek na świecie. Fala plugastwa porwała nawet jego żonę. Nawet Elspeth.

O Boże.

Wszystkie jego słabości. Wszystkie poprzednie mury. Nie byłyby konieczne, gdyby nie upadał tak nisko i tak często. Nie miał pojęcia, jak widzą go inni, i niezbyt go to obchodziło. Liczyło się tylko to, co widzi Bóg. Andrew wiedział, co widzi gigantyczne niebieskie oko. Dziurawe wiadro. Cieknący worek ze skóry.

Przez chwilę rozważał ułożenie cegieł w kwadracie. Zbudować grobowiec i zamknąć się w nim. Nic takiego się jednak nie stało. Rozpacz jest jedną z rzeczy, które nie są Bogu miłe. Andrew zbudował więc mur do wysokości oczu, przeniósł resztę swoich rzeczy do pokoju na poddaszu kościoła i zaczął obserwować, jak Elspeth stacza się do poziomu małp.

Mógł położyć temu kres. Każde z nich mogło to zrobić, wyprowadzając się albo wracając do domu. Mógł narzucić jej swoją wolę, odcinając od pieniędzy przysyłanych przez siostrę (Susan i Petie wzbogacili się na sieci aptek). A jednak coś ich przed tym powstrzymywało. Żyjąc po przeciwnych stronach muru, zawiśli w stanie tymczasowości. Odsuwali w czasie ostateczny koniec.

Po stronie Elspeth panował ruch. Andrew ukradkiem obserwował przychodzących i wychodzących, czasem z okien pokoiku na górze, czasem stojąc na palcach za murem. Teozofowie zawsze chodzili grupkami, jakby musieli trzymać się razem. Choć ciągle widział te same twarze, zawsze występowały pod różnymi sztandarami. Córy Indii, Zakon Wschodzącego Słońca, Liga Uzdrowicieli, Liga Modlitwy, Braterstwo Sztuki. Tyle oszukaństwa. Tyle dezorientacji. Mężczyźni i kobiety Hindusi i Europejczycy. Wszyscy bezładnie przemieszani. Andrew nie wiedział, jak Elspeth może to znieść.

Nigdy nie miał szerokich horyzontów, l nie był z tego dumny. To oznaczało, że jego wiara jest chwiejna i słaba. Przez całe życie zdawał sobie sprawę, że gdyby wskazano mu drogę tylko raz, byłby zgubiony. Dziwaczne misteria odbywające się po drugiej stronie muru to dzieło Szatana, tego był pewien. Ale zawsze unikał nawet bardziej niewinnych form abstrakcji. Bezkres. Konglomerat. Różnorodność. Dla Andrew były to jedynie inne określenia Wątpliwości.

A kiedy upadł, upadł naprawdę nisko.

W chacie na zboczu wzgórza gdzieś w Asamie migocze światło. Przez szpary między bambusowymi palami żółty płomień sączy się na zewnątrz. Andrew krąży w środku niespokojnie. Jego zlane potem nagie ciało pozostawiło na prześcieradle brudny i mokry ślad. Popija wodę z dzbana na stole. Klęka do modlitwy. Pociera ręką o rękę, ostrymi paznokciami skrobie pokąsaną przez komary pierś. Każdy dotyk pali mu skórę. Tropikalny klimat okazuje szatańską złośliwość. W upale i wilgoci Europa się roztapia, a sługa boży staje się wrażliwym instrumentem – ociekającym potem nagim ciałem z falującym i naprężonym kutasem. Andrew tarza się po ziemi i jęczy. Ma dwadzieścia cztery lata. Kiedy przychodziły takie noce, poddawał się i w poczuciu winy ręcznie pozbywał się problemu. Dziś zza drzwi dobiega jakiś szmer. Ktoś go obserwuje. Andrew przepasuje się starą koszulą i otwiera. Staje twarzą w twarz z Sara, jedną z dziewcząt z misji. Filigranowa, o twarzy kotki, przytyka obie dłonie do ust, by stłumić chichot. Nie ma na sobie sukienki z zadrukowanego perkalu, stroju obowiązującego w misji, do którego noszenia on i Gavinowie nie mogą przyuczyć swoich podopiecznych. Kuca. Spódniczka z trawy tańczy wokół jej talii. Ciężkie mosiężne kolczyki wiszą w rozciągniętych uszach. Poza tym Sara jest naga. Oczy Andrew błądzą po małych brodawkach jej piersi, wędrują w dół ku sromowi obramowanemu trawą. Nie wytrzymuje. Zaciska palce na ramieniu Sary i wciąga ją do środka.

To stało się raz, drugi, trzeci. Czwartego razu nie było. Andrew poczuł do siebie obrzydzenie. Musi z tym skończyć. Przysiągł sobie, że musi. Kalka miesięcy później mała Sara toczy się między zabudowaniami misji, wygładzając wyblakłą różową sukienkę na rosnącym brzuchu. Andrew jej unika. Gavinowie wiedzą, że nie jest zamężna, ale złożyli to na karb jakiegoś uchybienia z jej strony, jakiegoś przypadkowego kontaktu poza misją, z kimś z jej plemienia. To się wymykało europejskiemu rozumieniu. „A może ona ma męża – głośno myślał któregoś dnia pan Gavin. – Kogoś, kto się nie nawrócił”. Nie zauważył spojrzeń rzucanych młodemu Macfarlane’owi przez inne dziewczęta z misji. Nie miał pojęcia, co słyszy jego młody asystent, gdy leży wieczorem na pryczy i modli się, wpatrzony w lepką ciemność. Skrobanie do drzwi. Jak pazurki małych zwierzątek. Sara. I nie tylko ona. Wszystkie pragnęły dostąpić tej łaski. Stać się kobietą młodego białego kapłana.

Urodziła się dziewczynka. Sara podniosła małą do góry, gdy ojciec mijał je wielkimi krokami. Nie miał śmiałości spojrzeć jej w oczy. Dziecko miało jasną skórę. Andrew pomyślał, że Gavinowie musieli zwrócić na to uwagę. Ale milczeli. Dziewczynka była w misji przez cały czas. Bawiła się w piasku, klaskała pulchnymi rączkami. Oskarżała go.

Widział wioski w sąsiedztwie rozległych plantacji herbaty, gdzie cale rodziny mieszanych dzieci ustawiały się w szeregu, by popatrzeć na przejeżdżających misjonarzy. Chłopcy i dziewczynki w różnym wieku stali przed chatami, trzymając się za ręce. Każde z nich miało zdradzający wszystko haczykowaty nos albo odstające uszy zarządcy plantacji, inżyniera czy naczelnego lekarza okręgu. Szokująca rozmowa z jakimś mężczyzną w zatęchłej palarni jednego z klubów w terenie. „Lżej spędzać samotne wieczory, no nie? Czy facet ma coś innego do roboty?”.

Ale nie on. On miał być lepszy.

Postanowił walczyć. Rzucił się w wir pracy, wpadł na pomysł budowy szpitala w misji. Cztery solidne ściany z cegły, wszystkie udogodnienia, budynek na tyle duży, by zaspokoić potrzeby całego okręgu. Jego myśli znalazły ujście. Pewnego wieczoru odwiedził go pan Gavin i zastał pod drzwiami dziewczęta. Trzy z nich zwinięte w kłębek na werandzie jak małe pieski. W środku Macfarlane najniewinniej w świecie pisał prośby o dotacje do przełożonych w Darjeelingu. Co one tam robiły? Czy jego pomocnik urządził sobie harem? Mina protegowanego przekonała pana Gavina, że nie jest tak źle, jak mu się wydaje, niemniej jednak złe wrażenie pozostało.

Któregoś dnia dochodzi do nieuniknionej rozmowy. Jadą po zaopatrzenie. Monsunowy deszcz ścieka z szerokich rond kapeluszy, intensywny zapach zielonej dżungli wdziera się w nozdrza. „To nie jest kraj dla samotnego mężczyzny. Być może nie to miejsce Bóg ci przeznaczył. Wracaj, Andrew. Znajdź sobie żonę. Masz nasze pełne poparcie. Muszę cię jednak uprzedzić, że Towarzystwo Misyjne może nie znaleźć dla ciebie innego miejsca w górach”.

Andrew upadł, ale się nie poddał. Wrócił do Ojczyzny i zaczął zbierać fundusze na otwarcie własnej misji. Jego wytrwałość została nagrodzona. W swej łasce Bóg zesłał mu żonę. Z wdzięczności Andrew postanowił poddać się próbie, ciężkiej próbie, by udowodnić, że w pełni zasłużył na ten dar. Ułożył dokładny plan. Wejdzie między nierządnice, na swój dom wybierze najbardziej zdeprawowane miejsce. Opierając się pokusie, udowodni własną siłę i odkupi swą winę w oczach Pana. Kierował nim ten sam impuls, który każe mężczyznom dźwigać ciężary albo zgłaszać się podczas wojny na niebezpieczne misje. Nikogo się nie radził, nikt więc nie zadał mu pytania, czy to rzeczywiście hart ducha, czy raczej zwyczajne pragnienie ba-brania się we własnych słabościach.

Pojawiła się Elspeth. Szukając odpowiednich słów, zadawała pytania w kościele, po którym hulał wiatr. Otrzymał dotacje na misję w Bombaju. Oboje wydawali się częścią jednej i tej samej całości. Przestał być bezwartościowy. Skupił się na realizacji duchowego celu i świat mu się odwzajemnił. Zawarli ślub. Andrew kupił dwa bilety drugiej klasy na statek do Indii. Dopiero na miejscu, z rozhisteryzowaną młodą żoną w walących się murach domu przy Falkland Road, ocknął się, wziął głęboki oddech i spojrzał na swoje przedsięwzięcie z odpowiedniej perspektywy.

Prawdę powiedziawszy, był zagubiony. Nie wiedział, co robić. Czuł się zupełnie jak tyle razy przedtem w Asamie. Potrzebował przeciwnika, ciężkiej pracy, która pomogłaby mu dowiedzieć się czegoś o sobie. Zamiast tego ślizgał się po powierzchni niczym machający rękami łyżwiarz, odpychany przez miasto broniące dostępu do swego wnętrza. Problem stanowili ludzie. Andrew potrzebował ich do wykonania zadania, potrzebował obiektu, na którym mogłyby się skupić jego duchowe wysiłki. Tymczasem oni uparcie bronili się przed asymilacją. Mężczyźni i kobiety Bombaju, pozbawieni widoków na zbawienie, patrzyli albo nie patrzyli na nauczającego Andrew, żuli betel, przechodzili obok, rzucali uwagi, każdym przejawem rozbawienia czy obojętności zdając się ostentacyjnie demonstrować własną indywidualność. Jak mogli? To przecież rojna Azja, gdzie jednostka się nie liczy. Andrew krzyczał na ulicy na przestraszonych rikszarzy i czuł, że jego gniew jest odbiciem gniewu samego Boga. Odbierał to jako osobistą zniewagę. Rzecz była tym bardziej irytująca, że ci ludzie niewolniczo służyli innym siłom: pieniądzom, fałszywym religiom i własnej tradycji, rządzącym nimi białym. Zastanawiał się, czy brak mu czegoś, co mają inni, jakiegoś organu decydującego o skłonnościach przywódczych.

A może należał po prostu do pośledniejszego gatunku białych, którzy rozwodnili swą drogocenną krew.

Wszystko się zazębiło. Obowiązek. Brak oparcia w misji. Sperma. Chichoczące tubylcze kobiety. Andrew chciał poznać dokładny kształt swego grzechu. Znalazł jego opis w naukowych opracowaniach. Andrew Macfarlane, osobnik o białej skórze, falistych włosach i średniodługiej głowie, spółkował z Sara o skórze żółtawej i egzotycznej urodzie, dziewczyną jednak niefortunnie krótkogłową. Ich córka była odstępstwem. Osobnikiem o niejasnej przynależności.

„W porównaniu z rodzicem reprezentującym wyższą rasę dzieci wykazują gorsze cechy. Mieszanie się ras, jeśli zachodzi powszechnie i w każdym pokoleniu, nieuchronnie pociąga za sobą obniżenie zdolności u następnych generacji. Efekt łączenia się osobników różnych ras jest gorszy niż efekt łączenia się dwóch osobników rasy wyższej”. Kogo sprowadził na ten świat? Nie pamiętał rysów twarzy tamtej dziewczynki. Powoli się zacierały, zastąpione twarzyczkami dwóch synków, których narodzin nie skaził upadek ojca. Byli jego dumą, choć czasem cena za to wydawała się zbyt wysoka. Wyrzeczenie się ciała żony było torturą. Mimo listu lekarza coś w zachowaniu Elspeth kazało Andrew przypuszczać, że i bez tego by się odsunęła. Falkland Road stała się miejscem najeżonym pułapkami.

„Oto cechy znamionujące rasową niższość: prostota i wczesne zrastanie się kości czaszki, szerokie otwory nosowe, kościozrost kości nosa, wydatne szczęki, cofnięty podbródek, wczesne wyrastanie, rozmiar i trwałość zębów mądrości”.

Te pułapki to kobiece części ciała. Wysokie czoła. Oczy obrysowane czarnymi obwódkami. Piersi wciśnięte w obcisłe barwne bluzki. Odsłonięte brzuchy. Czerwone ruchliwe usta, otwarte, oczekujące.

„Płaskie i cofnięte czoło to także «niższa» cecha, choć z drugiej strony charakterystyczne dla negroidów wysokie czoło niekoniecznie oznacza wybitne zdolności intelektualne”.

Jego żona kwitła. Miała niespożyte siły. Wydawało się, że energia wprost ją rozpiera. Wyrzekła się go. A według prawa należała do niego. To było nie do zniesienia. Nie do zniesienia. Zazdrość Andrew zaczęła żyć własnym życiem.

„W miarę podbojów kolejnych części świata Europejczycy mieszali się ze wszystkimi znanymi rasami, co doprowadziło do powstania niezliczonej i problematycznej masy ludzi-krzyżówek, porównywalnych z naszymi bezpańskimi psami czy kotami”.

Pieprzenie. Nadaj realny kształt temu słowu czerwonymi ustami, mlaskaniem warg. Dysząca samogłoska spływa ze ściśniętego gardła. Pieprzyć. Pieprzenie.

„W trakcie badań nad kątem i kierunkiem waginy u negroidalnych kobiet oraz nad budową organów płciowych u mężczyzn wyraźnie widać…”

Pieprzenie. Dziwka, którą mijał pewnego ranka, uniosła różową spódnicę, by pokazać…

„(…) cykliczne pobudzenie ośrodków seksualnych…”

Misjonarz wędrujący pośród nierządnic. W dolinie czerwonych ust. Bez strachu.

„(…) wargi sromowe są spłaszczone i cienkie, upodabniając się do typu obserwowanego u samic małp człekokształtnych”.

Pieprzenie.

Misjonarz na dziewczynie z rozłożonymi nogami. Paznokcie wbite w brunatną skórę. Angielskie słowa. W odpowiedzi niezrozumiały bełkot. Krzyk. Cios pięścią. Za wszystkie te lata. Mocno. Jeszcze mocniej. Gdzieś tam jest jego biała żona, której nie może tknąć. Boże! O Boże!

Oderwali go od dziewczyny jacyś mężczyźni o brunatnej skórze, śmierdzący potem i czosnkiem. Uderzyli go w żołądek, rozcięli twarz, powlekli na ulicę i rzucili na stos odpadków. Półnagi, z gołymi stopami zanurzonymi w odchodach i gnijących skórkach pomarańczy, chwiejnym krokiem ruszył w poszukiwaniu spodni. Misjonarz ścigany spojrzeniami grupki dzieci ulicy.

Powiedział Elspeth, że to była awantura z hinduskimi bandziorami. Nie uwierzyła. Widział to. Mniej więcej w tym samym czasie zaczął poważnie zastanawiać się nad ideami zwolenników poliginii.

Może rzeczywiście na początku istniały jeszcze inne rodziny prócz tworzonej przez Adama i Ewę. Święty autor Genesis nie miał powodu zaprzątać sobie głowy tymi stworzeniami, żyły więc nie opisane i nie upamiętnione przez nikogo. Współczesne niższe rasy wykazywały tak odmienne i zróżnicowane cechy, że wniosek o ich pochodzeniu od tamtych niższych istot i przynależności do odrębnego gatunku nasuwał się niemal samorzutnie. A skoro tak, krzyżowanie się z nimi było w dwójnasób wbrew naturze, nie lepsze niż sodomia.

Jak nisko upadł! Większość autorytetów podzielała pogląd o nasilającej się tendencji do bezpłodności u osobników powstałych w wyniku krzyżówek. Przynajmniej tyle. Andrew wyobrażał sobie, jak jego żółtawa córka o wielkiej głowie rodzi młode w błocie dżungli, jak jego cechy rozmywają się coraz bardziej, aż ród przez niego zapoczątkowany kończy się narodzinami martwego potworka.

Tymczasem Elspeth oddalała się coraz bardziej. Przestała go pytać o zgodę w różnych sprawach, z przypominającymi małpy ludźmi rozmawiała szybko wyrzucanymi z gardła sylabami, których nie rozumiał. Nie dotykała go, za to huśtała na kolanach małpie dzieci. Czuł się tak, jakby patrzył na żonę obcującą z psem albo koniem. Później uświadomił sobie, że wybuch wojny uchronił go przed czymś strasznym. Przelatywały mu wtedy przez głowę rozmaite myśli, obrazy krwi i zemsty ze Starego Testamentu. Kajzer je rozwiał, a raczej skierował na inne tory. Karykatura w „Illustrated News”. Żądne krwi monstrum w spiczastym hełmie. Ludzie w Bombaju nigdy nie uosabiali sił ciemności w tak prostej i obrazowej formie. Andrew znienawidził Niemców z całego serca. Na jakiś czas stali się wyłącznym tematem jego ulicznych kazań. Przechodnie na bazarze patrzyli, jak z wysokości skrzyni po herbacie pomstuje na demonicznych Hunów, plując w zapamiętaniu śliną i wygrażając zaciśniętymi pięściami. Był nawet gotów przymknąć oczy na okultystyczne praktyki żony, tym bardziej że po raz pierwszy od lat uklękli razem do modlitwy.

Unoszony zapałem wojennym Andrew oczekiwał, że zostanie poproszony o ofiarę. Tęsknił za ofiarą. Ale brak wyobraźni sprawił, że choć Kenneth i Duncan walczyli we Francji, nawet mu przez myśl nie przeszło, by Bóg miał zażądać jego synów. Wprawdzie Abraham położył Izaaka na ołtarzu, lecz Pan powstrzymał jego rękę. Andrew nigdy nie dostąpił łaski takiej próby i nic nie powstrzymało niemieckich karabinów maszynowych. Telegramy zadały zbyt wielki ból, by zostawić miejsce na gniew. Kiedy Elspeth oznajmiła, że nie wierzy już w jego Boga, i opowiedziała bajeczkę o reinkarnacji i srebrzystych duchach, jakaś cząstka Andrew chciała wyciągnąć ręce i przytulić ją mocno. Byle tylko chłopcy wrócili. Byle tylko zbudować pomost nad przepaścią ziejącą między nim a światem.

Zamiast tego zbudował mur. Cegły, jedna na drugiej, spojone resztkami jego cnoty, przypominającej wróbla rozpaczliwie trzepocącego skrzydłami, gdy eksperymentator wypompowuje życiodajne powietrze ze szklanego pojemnika. Czuł, że nie ma wyboru. Mur dał Macfarlane’om złudzenie równowagi. Elspeth zyskała przestrzeń do prób połączenia się z synami na planie astralnym, a Andrew do rozmyślań o Bogu, winie i Rozumie. Powziął zamysł, którego realizacja miała mu wypełnić resztę czasu na ziemi. Badania fizjologicznych podstaw duchowości. Doszedł do przekonania, że wyjątkowa zdolność białego człowieka do wiary musi mieć swoje uzasadnienie w jakiejś właściwości umysłu albo ciała. Klucza do rozwiązania tej zagadki miała dostarczyć anatomia porównawcza. Andrew gorliwie przystąpił do badań.

Kiedy zjawił się chłopiec, Andrew był bliski obłędu, grzęznąc w statystyce i skalach pomiarowych. Usłyszawszy hałas na podwórku, zszedł z laboratorium i obserwował zza muru, jak Elspeth oprowadza młodego oberwańca w brudnym ubraniu khaki po swojej części misji. Później zauważył, że przydzieliła mu jakieś prace wokół domu. W jego sercu natychmiast zakiełkowało podejrzenie. A kiedy odkrył, że mimo białej skóry i szlachetnych rysów twarzy dzieciak ma skażoną krew, wiedział już, że wszystkie najgorsze podejrzenia się sprawdziły. Elspeth stacza się coraz niżej. Zostanie obrabowana i oszukana. Napisał list, w którym wyłożył swoje zastrzeżenia, i wsunął go pod jej drzwi. Elspeth nie dała po sobie poznać, czy znalazła i przeczytała list. Chłopiec został.

Andrew szpiegował go zza muru. Obserwował, jak się krząta, wykonując zlecone prace. Czuł się jak nawiedzony przez ducha. Przyszło mu żyć blisko istoty, której bał się najbardziej – białej, ale nie białej, pośredniego stadium między jego nieżyjącymi synami a potworkowatą córką. Pewnego dnia chłopak naprawiał na podwórku krzesło. Z domu wyszła Elspeth. Stanęła za nim i z osobliwym uśmiechem patrzyła, jak pracuje. Prawie nieświadomie wyciągnęła rękę i pogładziła go po włosach. Chłopiec podniósł głowę i uśmiechnął się do niej. Andrew poczuł ściskanie w gardle. Tego popołudnia zawołał przybłędę i szorstkim głosem kazał mu pozamiatać swoją część podwórka.

Wkrótce uczył Roberta poprawnej angielszczyzny w mowie i piśmie oraz podstaw kultury. W ramach eksperymentu. Chciał się przekonać, jaki wpływ na zdolności intelektualne i moralne ma jego mieszane pochodzenie (o którym ze zrozumiałych względów chłopak mówił bardzo niechętnie). Występując w roli nauczyciela, uważnie obserwował swojego ucznia. Chłopiec był zadziwiająco bystry i chętny do nauki, niemal pazerny na wiedzę. Ku swemu niepomiernemu zdziwieniu Andrew nie szczędził mu pochwal i napomnień. Poza tym chłopiec pełnił funkcję posłańca, niebiańskiego łącznika między jego światem i światem jego żony.

Anioł, prawdziwy anioł.


٭

Po deszczach nadchodzą chłody. Po chłodach upały. Przez rok, jaki minął od wizyty u pani Pereiry i nadejścia przyrządów pomiarowych wielebnego Macfarlane’a, ciało Bobby’ego twardnieje, a twarz staje się szczuplejsza. Kobiety z Falkland Road ciągle wołają go, gdy przechodzi obok, ale głosem już zmienionym. W ich nieprzyzwoitych żartach jest coś pożądliwego, podszytego pragnieniem i taksowaniem. Bobby wyrósł ze starych ubrań i sprawił sobie nowe. Ubrania sprawiają mu przyjemność. Lubi dotykać czystej koszuli, lubi błysk spinki przy kołnierzyku. Akt wybierania krawata z kolekcji wiszącej na drzwiach szafy ma wartość rytuału. Kropki czy paski? Kim dzisiaj być?

Choć Bobby nadal mieszka w misji, wszyscy i tak wiedzą, że sługą Macfarlane’ów jest tylko z nazwy. Plotka głosi, że tych dwoje prawie się w nim zakochało. Cóż, nie są wyjątkiem. Nie miałabym nic przeciwko temu. Ani ja. Ach, czego bym go nauczyła, gdybym tylko miała okazję…

Przez ten rok Bobby był bardzo zajęty. Jego bombajskie interesy rozrosły się do znacznych rozmiarów. Co wcale nie oznacza, że jest bogaty. Bo kto jest w takim miejscu jak to? Ale Bobby ma chyba coś więcej niż bogactwo. Jest ustosunkowany. Nadal załatwia rozmaite sprawunki dla domów, ale po paan i butelki biegają już młodsi chłopcy. Bobby żyje z prowizji. Pośredniczy w interesach i oferuje trudno dostępne usługi osobom, które cenią dyskrecję i mają wypchany portfel. Czy gustujesz w Żydówkach madame Noor z Bagdadu (Habibi! Habibi!), w banalnych gejszach z Domu Japońskiego, czy szczególnych i bolesnych praktykach, jakie zapewnia tylko Błękitny Motyl, Bobby skieruje, gdzie trzeba. Chodzą słuchy, że sam nie gardzi małym zarobkiem na boku. Bóg jeden wie, ile ofert mu się trafia. Ale Bobby udaje, że go to nie interesuje, a ludzie udają, że mu wierzą.

Nikt nie zna jego przeszłości. I nie ma w tym nic dziwnego. Nikomu nie przyszłoby do głowy pytać Shyam Sena, czemu nie może wrócić do Kalkuty, albo podpytywać Tony’ego Chińczyka o poharatane palce. Niektóre sprawy są poufne. Ale Bobby ma cechę inną niż tajemniczość. Kiedy do kogoś mówi, przejmuje rytm głosu rozmówcy i pozę, rzuca uwagi skrojone na miarę poczucia humoru tej osoby. Mimo fanfaronady, urody i pewności siebie jest w Bobbym coś, co łaknie niewidzialności.

Zdolność Bobby’ego do mimikry pomaga mu w pracy. Potrafi rozśmieszyć szeregowców i kaprali naśladowaniem regionalnej wymowy. „Dobrze być, stary? Nie łamać się. A teraz do rzeczy, panowie. Znam wspaniałe miejsce i mogę was tam zaprowadzić, jeśli sobie tego życzycie…”. Bobby handluje silnie utrwalonymi stereotypami. Czasem snuje się w pobliżu ekskluzywnych miejsc, płacąc portierom, by go nie przeganiali. Jego rozmowy są krótkie i raczej jednostronne. „Jak się pan dzisiaj ma, sir?” „Dobry wieczór, sir, czy mogę w czymś pomóc?”. Przy takich okazjach często się okazuje, że owszem, mógłby pomóc. Szczególnie późnym wieczorem przed Green czy Watson, albo w Byculla Club w dniu wyścigów.

Bobby jest duchem nawiedzającym brzegi morza świateł elektrycznych. Krąży gdzieś na granicy percepcji, materializując się w swym kołnierzyku i krawacie niczym istota na wpół realna, wystarczająco eteryczna, by powierzyć jej swoje sekrety, które wraz z nią rozpłyną się w świetle słońca. Bobby nigdy nie był w żadnym z obserwowanych miejsc. Bobby po prostu zaczepia ludzi, którzy stamtąd wychodzą. Ale Bobby zna jednego z kelnerów w Royal Bombay Yacht Club i kiedyś dzięki niemu mógł obejrzeć bal. Na trawniku płonęły pochodnie, sznury żarówek rozświetlały drewniane podium, na którym członkowie klubu tańczyli z żonami i narzeczonymi, tworząc wir białych pleców i ramion, z przejęciem śledzony przez dwadzieścia par hinduskich oczu.

Czasem za dnia Bobby jest uczniem. Pod czujnym okiem wielebnego Macfarlane’a recytuje kluczowe daty. Bitwa pod Hastings. Magna Carta. Bezkrwawa Rewolucja i Wojna o Ucho Jenkinsa. Jego gramatyka lacińska jest już doskonała. W zamian za lekcje przyprowadza wielebnemu obiekty do fotografowania. Procedura jest za każdym razem taka sama. „Powiedz im, że nie zapłacę” – mówi wielebny. I płaci, ale tylko wtedy, gdy obiekt pochodzi z kasty lub grupy której jeszcze nie ma w kolekcji, i pozuje nago.

Bobby’ego ciekawi, co myśli Macfarlane o ulicznych przyjaciołach swojego ucznia. Albo o jego ubraniach, zachowaniu, chęci do nauki. W spojrzeniu wielebnego nie ma uczucia. Jest wyzwanie, l ocena.

Macfarlane jest zdumiony sposobem, w jaki Bobby studiuje jego księgi. Pewnego dnia ukradkiem zerka do notatnika, w którym prócz listy rzeczowników drugiej deklinacji i bitew angielskiej wojny domowej znajduje zapiski: „Eskimos, palearktyczny lub ugryjski, Chińczyk, Indianin północnoamerykański, Turek, Polinezyjczyk, Tehuelcze, Indianin z północnego-zachodu Ameryki…”. I tak dalej. Wszystkie rasowe podgrupy wyszczególnione przez Haddona. Są jeszcze inne rzeczy. Wykresy. Tabele z miejscem i częstotliwością występowania. Jego fascynacja klasyfikacją wydaje się równie silna, co u Macfarlane’a.

W trakcie lekcji nie pada ani jedno zbędne słowo. Obaj porozumiewają się między sobą za pośrednictwem dat, ciągu faktów, typologii. Choć Macfarlane powinien sobie pochlebiać, znajduje w tym coś osobliwego. Ma ucznia, w którego koncentracji wyczuwa jakiś głód, jakąś zachłanność. Coś agresywnego. Instynkt nakazuje się chronić. Wielebny ma niejasne wrażenie, jakby ktoś chyłkiem wysysał mu szpik z kości.

W trakcie wymiany informacji w pokoiku Macfarlane’a na poddaszu wisi coś złowrogiego. Bobby myśli o tym w kategoriach zabawy w wytrzymywanie cudzego spojrzenia. Kto pierwszy mrugnie powieką? Nie rozumie, skąd w nim ta wytrwałość, skąd dziwaczna fascynacja lekcjami z Macfarlane’em. Najbliżej mu do znalezienia odpowiedzi na to pytanie, gdy obserwuje swego nauczyciela przy fotografowaniu obiektów badań. Jak wielebny szponiastymi palcami ustawia modela, jak unieruchamia ciało na tle siatki, jak bierze pomiary. Szerokość miednicy. Kąt nachylenia piersi. Jak kalibruje dane, a potem wpisuje do notesu. Kiedy Macfarlane patrzy przez obiektyw aparatu, jego przygarbione ciało starego człowieka staje się masywnym i posiwiałym wehikułem dla oka, w którym ogniskuje się cała siła. Na jego twarzy zawsze maluje się wtedy napięcie. Pewnego dnia jedna z dziewcząt zaczyna się z nim droczyć. Dotyka się w różnych miejscach i wygina zalotnie. Wielebny odsuwa się od aparatu i wlepia w nią wzrok. Sprawia wrażenie przerażonego, niezdolnego do myślenia. Wreszcie Bobby wywleka stamtąd dziewczynę w obawie, że Macfarlane zaraz zrobi coś strasznego.

We wtorki i czwartki pani Macfarlane wprowadza Bobby’ego w tajniki naukowej duchowości. Towarzystwo Teozoficzne spotyka się w przestronnej sali, obwieszonej transparentami głoszącymi mądrość Mistrzów Himalajskich i szlachetność duchowych poszukiwań. Bobby przychodzi na spotkania razem ze swoją panią i wzbudza powszechny zachwyt. „Jego dusza prześwieca z wnętrza – szepczą między sobą panie i panowie w średnim wieku. – Na pewno będzie adeptem”. Bobby odkrywa, że ładni chłopcy zawsze odgrywali ważną rolę w życiu Towarzystwa Teozoficznego. Sam Nauczyciel, teraz podróżujący z cyklem wykładów po Europie, jest ponoć wyjątkowo przystojnym młodym mężczyzną.

Członkowie Towarzystwa śpiewają pieśni, kwestują i słuchają wykładów o znaczeniu piramid, autorytecie Wed we współczesnym świecie i potrzebie syntezy myśli Wschodu i Zachodu dla wyleczenia psychicznych ran pozostawionych przez wojnę. Czasem Bobby słucha z uwagą. Czasem po prostu rozgląda się wokół, nieodmiennie zadziwiony kongregacją, w której Hindusi i Europejczycy obcują z sobą bez zwracania uwagi na dzielące ich różnice. Atmosfera spotkań jest gorączkowa. Ludzkość od wieków poszukiwała klucza, ścieżki wiodącej ku Prawdzie. Nadchodzi czas spełnienia tych dążeń. W świecie

rozdartym przez wojnę, w którym wzmógł się ruch między żywymi i umarłymi, między tym, co niematerialne, a tym, co materialne w ciele fizycznym, nadchodzi chwila, gdy teozofowie poprowadzą ludzkość ku Szczęściu. Towarzystwo się rozrasta. Na spotkania przychodzi mnóstwo osób, prowadzący odczytują komunikaty z Australii, Holandii, Kalifornii, Brazylii. „Skierujcie swe myśli ku zachodowi – wzywa mówca z Adyaru. – Z wód Pacyfiku narodzi się przyszła rasa, która zajmie miejsce dzisiejszych indoaryjskich przywódców”.

Kiedy do zebranych zwraca się Niemka, na sali wybucha spór. „Frau Doerner przyjechała ze Szwajcarii” – przewodniczący stara się przekrzyczeć wrzawę. Frau Doerner jest wybitną nauczycielką rytmiki. I istotnie pochodzi ze Szwajcarii. Niektórzy uczestnicy spotkania na znak protestu wychodzą z sali, ale Frau Doerner dostaje zgodę na zabranie głosu. W trakcie przybliżania słuchaczom swej filozofii zmysłowego ruchu rytualnego i wyzwolenia Instynktu nerwowo skubie skrawek sari.

Polityka i duchowość uległy dziwnemu przemieszaniu. Na planie materialnym Kongres obiecał swaradż w ciągu roku. Co kilka tygodni kolejny strajk paraliżuje Bombaj. Robotnicy z fabryki, dokerzy i marynarze wychodzą na ulicę, a generalny hartal sprawia, że miasto zamiera na parę dni. Przywódcy polityczni kroczą ku teozofii, przysłuchując się wykładom o chemii okultystycznej i masońskich praktykach Chrystusa w Egipcie. Teozofów z kolei przekonuje się do działania na rzecz samostanowienia Indii, gdyż taką drogę wskazał Pan Świata pani Besant, gdy nieśmiertelny riszi Agastja (Himalajski Mistrz odpowiedzialny za Indie) umożliwił jej kontakt z Najwyższym w Siamabhali, sekretnej górskiej siedzibie Bractwa. Polityczna niezależność Indii oznacza duchową wolność dla świata. Proszę o drobny datek do puszki…

Bobby odkrywa, że jak na ludzi tak mocno skoncentrowanych na rozwoju umysłu i ducha, teozofowie znajdują zadziwiająco dużo czasu dla ciała. W trakcie pewnego popołudniowego przyjęcia, gdy inni stoją w swoich ceremonialnych szatach i popijają herbatę, potężna pani Croft (żona zastępcy inspektora robót publicznych) sprytnie zaciąga go do spiżarni. Tam oznajmia, że jest bardzo wrażliwa na subtelną energię, dzięki czemu zna jego świętą misję. Ale Bobby nie musi się bać; jego sekret jest bezpieczny. Po tym zapewnieniu pani Croft rozpina bluzkę i odsłania piersi. „Namaść mnie, Czandra – dyszy. – Umieść swe usta na tych różowych aureolach”. Bobby, który oczyma wyobraźni widzi salę sądową i białych sędziów, mówi jej, że złożył ślub. „Jaki?” – pyta pani Croft. „Ktoś idzie – kłamie Bobby. – Lepiej niech się pani zapnie”. Przy innej okazji młody pan Avasthi natyka się na Bobby’ego w łazience i zastanawia się głośno, czy ten jeden jedyny raz zezwoliłby mu łaskawie na wyświadczenie pewnej szczególnej przysługi. Bobby pozwala panu Avasthiemu klęknąć, a potem ostrzega, że jeśli nie dostanie określonej sumy, powie wszystkim członkom Towarzystwa o ich umowie. Pan Avasthi płaci i ucieka. Później Bobby czuje wyrzuty sumienia. Pan Avasthi jest nieśmiały i pracuje jako urzędnik w portowym biurze. Niestety, w interesach nie ma miejsca na sentymenty.

Panią Macfarlane cieszy dociekliwość Czandry i wzruszająca chęć służenia mistrzom. Byłaby pewnie srodze zawiedziona, gdyby poznała jego motywy. Bobby przychodzi na spotkania Towarzystwa Teozoficznego w charakterze szpiega pani Pereiry Pani P. ma wielu klientów wśród teozofów, a informacje o ich życiu osobistym, upodobaniach, uprzedzeniach, nadziejach i marzeniach są wielce przydatne w nawiązywaniu zadowalających kontaktów z zaświatami. Pani P. utrzymuje siatkę informatorów złożoną z szoferów, bagażowych w hotelach, pokojówek, służących i wachlarzowych. Bobby dołączył do nich tydzień po pierwszym seansie.

Zgodził się pracować dla pani P. pod warunkiem, że zdradzi mu tajemnice swojego warsztatu. Po długich i zażartych dyskusjach pani P. ustąpiła. Sapiąc i gderając, usiadła do stołu używanego w trakcie seansów i zademonstrowała Bobby’emu pewne techniczne aspekty działania medium, nieznane ogółowi zwykłych uczestników. Z nadzwyczajną u tak tłustej kobiety zręcznością pokazała, jak przechylić stół gwałtownymi skurczami karku, jak niepostrzeżenie wysunąć rękę spod ręki sąsiada i jak za pomocą różnych części ciała imitować klaskanie ducha. W ogólnym zarysie przedstawiła też korzyści wynikające z lekkiej konstrukcji stołu, gdy nadchodzi pora lewitacji. Z niejaką dumą odchyliła dywan i zaprezentowała przemyślny system dzwonków i włączników pomagających uzyskać efekty specjalne. Ożywiona tematem, przybliżyła nawet problem wytwarzania i przechowywania ektoplazmy (na szczęście obyło się bez demonstracji). Wtedy stało się jasne, dlaczego kobiety-media mają przewagę na tym polu. Pani P. wyjaśniła, że odeszła od manifestowania ektoplazmy, odkąd pewien sceptyk zmusił ją do wypicia filiżanki kawy przed zajęciem miejsca i muślin zabarwił się na brązowo. Bobby wyszedł od pani P. dobrze poinformowany, choć było mu nieco żal pani Macfarlane.

Z racji wyjątkowo płynnych zasad moralnych narzucanych przez rodzaj wykonywanego zajęcia Bobby często czuje się zagubiony. Choć Macfarlane’owie dali mu dom, nie jest z nimi do końca uczciwy. Nikt inny się nim nie interesuje. Nie należy do żadnej grupy żadnej bandy. Właściwie z nikim i niczym nie czuje się naprawdę związany. Bombaj jest wielkim miastem. Fale niepokojów budzą strach nawet świetnie wyszkolonych brytyjskich administratorów, których ostoją są mundury, kodeks honorowy i portrety króla. Trudno się dziwić, że czasem Bobby boi się własnego cienia i miewa powracające sny o pajęczynach i ucieczce przez las. Udręczony, odwiedza wtedy Shuchi. O rok starsza od niego, pracuje w Red House. Jeśli jest akurat wolna, kładzie się z Bobbym na łóżku, a potem przygląda mu się, gdy śpi. W spokojne wieczory Bobby idzie czasem do madame Noor, gdzie pracuje dziewczyna nazywana przez innych Gul. Madame Noor zwykła potrącać mu opłatę z prowizji, ale przestała. „Coś w życiu musi być za darmo” – stwierdza filozoficznie, pykając z fajki.


Pewnego ranka Bobby wychodzi z misji odebrać nowy garnitur. Przepełnia go radość, nieco zmącona widokiem bohomazów wymalowanych czerwoną farbą na drzwiach kościoła. Sierp i młot. Wielebny Macfarlane nie będzie zadowolony. Od dawna podejrzewa żonę o bolszewickie sympatie i jest święcie przekonany, że nowe ugrupowania zdobywające w mieście coraz większą popularność są dziełem Szatana. Bobby wzrusza ramionami. To nie jego problem. Zapowiada się dobry dzień, za dobry, żeby go zepsuły humory szefa. Później wstąpi do Red House pokazać się Shuchi w nowym garniturze. Może nawet weźmie ją na przechadzkę. Wyobraża sobie dziewczynę ubraną jak Angielka: w długiej haftowanej sukni i dużym słomkowym kapeluszu. Koniecznie z parasolką. Rozbawiony tą myślą, wskakuje po schodkach do sklepu Shahida Khana, mija terminatorów zgarbionych nad maszynami do szycia i woła krawca, który popija herbatę na zapleczu.

Garnitur jest zachwycający. Shahid Khan podszył kremowe płótno żółtym jedwabiem i zrobił to za połowę ceny wyjściowej, która według niego pozwala zaledwie na przeżycie jednego dnia w tych strasznych czasach. Dwurzędowa marynarka leży jak ulał. Kieszenie z klapkami są skrojone w skos wedle najnowszej mody. Spodnie zakończone szerokimi mankietami opadają na skórzane buty Bobby’ego jak trzeba. Wniebowzięty klient płaci. Shahid Khan mówi mu, że godząc się na tak niewielką sumę, odejmuje własnym dzieciom jedzenie od ust. Mimo wszystko wygląda na zadowolonego. Każdego krawca cieszy, gdy uszyte przez niego ubranie świetnie się na kimś prezentuje.

Bobby postanawia przejść się po Hornby Road i obejrzeć wystawy europejskich sklepów. Przemyka ulicą, czując (co częściowo usprawiedliwia jego obecność w tym rejonie), że wygląda tysiąc razy lepiej niż wszyscy spoceni Anglicy czy parszywi Hindusi, między którymi musi torować sobie drogę. Przystaje przed wystawą z przenośnymi maszynami do pisania („lekkie i mocne, przydatne w podróży”). Ze sklepu, niosąc spory pakunek, wychodzi starszy biały mężczyzna w mundurze oficera piechoty.

– Dzień dobry – mówi.

– Dzień dobry – odpowiada zaskoczony Bobby.

– Co za potworny upal – ciągnie oficer. – Jest pan pewien, że nie potrzebuje kapelusza? Strasznie palące słońce. Trzeba uważać.

Bobby już ma zamiar się odezwać, ale mężczyzna, nie czekając na odpowiedź, rusza przed siebie, pogwizdując coś fałszywie. Zostawia Bobby’ego z zamętem w głowie. Ten dziwnie przyjacielski ton. Mężczyzna rzuca luźną uwagę do drugiego mężczyzny. Żadnego dystansu. Żadnej rezerwy. Kapelusz? I nagle wszystko staje się jasne. Ten oficer wziął go za Anglika. Dwaj Anglicy rozmawiają o pogodzie. Godzinę później Bobby wchodzi do Laidlaws i kupuje olbrzymie topi w stylu Curzona, które wyrasta mu na głowie niczym klasyczny monument. Zamiast pójść na spotkanie z Shuchi, spędza popołudnie, wałęsając się po ulicach i uchylając hełm na widok Anglików. Niektórzy odpowiadają tym samym.


٭

Po incydencie z kapeluszem Bobby zaczyna nową grę. Kręci się tam, gdzie można spotkać Anglików, i próbuje nawiązać z nimi rozmowę. Nie dla pieniędzy. Dla zabawy. Apollo Bunder świetnie się do tego nadaje. Kiedy do portu zawijają olbrzymie parowce, nabrzeże zapełnia się ludźmi, pośród których zawsze jest wielu nowo przybyłych potrzebujących pomocy. Lawirując między stosami worków pocztowych i oznaczonych kredą bagaży, Bobby wypatruje kandydatów. Unika witanych przez przyjaciół; poszukuje tych, którzy zmęczeni upałem i zdezorientowani, będą wdzięczni uczynnemu młodzieńcowi za przepłoszenie nachalnych naciągaczy i wskazanie dobrego hotelu.

Sedno sprawy tkwi w odpowiedniej historyjce. Każda historyjka jest odpowiednia, pod warunkiem, że jest skrojona na angielską modłę. A raczej, że dotyczy bycia Anglikiem. „Dzień dobry, nazywam się Walker, Peter Walker. John Johnson. Clive Smith. David Best, ale może mi pan/pani mówić Bestie. Wszyscy tak mnie nazywają. Pracuję w zakładach naftowych. W zakładach kauczukowych. W inspektoracie szkolnym. W domu towarowym. Odwiedzam kuzyna. Przyjaciela ze szkoły. A pan/pani?”

Wierzą mu. Słyszą akcent, widzą twarz, ubranie i z tych kawałków składają w wyobraźni obraz osoby. Po jakimś czasie nieliczni czują, że coś jest nie tak, coś im się nie zgadza. „Czy pan wychował się w koloniach, panie Best?”. Niezmiernie rzadko to przeczucie przybiera konkretny kształt. Zresztą do tego czasu Bobby już odchodzi. Chyba że popełni błąd.

Jak wtedy z tamtą starszą kobietą i jej siostrzenicą. Bobby jest na nabrzeżu. Przygląda się przeładunkowi auta ze statku na nabrzeże. Wyprowadzony z klatki pojazd stoi na drewnianej platformie i błyszczy luksusem. Łańcuchy zamocowane pod platformą szarpią nią gwałtownie, gdy robotnicy portowi krzyczą coś do siebie i uruchamiają wciągarkę. Auto unosi się nad pokładem i kołysze niebezpiecznie w powietrzu. Wielki czarny cień sunie rozedrgany po nabrzeżu. Bobby słyszy nagłe sapnięcie i widzi dwie Angielki umykające przed platformą.

– Moja walizka!

Bobby jednym susem rzuca się ku małej walizce, ratuje ją przed zmiażdżeniem, po czym wręcza starszej damie (nie zapomniawszy uchylić kapelusza). Ta posyła mu łaskawy uśmiech.

– Och, jaki pan uprzejmy młody człowieku.

– Cała przyjemność po mojej stronie. Pani właśnie przypłynęła?

– Tak. Na „Viceroyu”. Pan też? Nie widziałam pana na pokładzie.

– Och, nie. Czekałem na siostrę. Byłem przekonany, że przypłynie dzisiaj. Chyba coś mi się pokręciło. Nie mam głowy do dat.

– Wiem coś o tym. Biedactwo. Mam nadzieję, że siostra się pojawi.

Wkrótce Bobby przywołuje tragarzy i organizuje transport do hotelu Tadż Mahal. Kobiety wierzą mu bezgranicznie. Nigel Watkins, młodszy geodeta. Starsza pani drepcze wkoło, gubi rzeczy, znajduje je, boi się, że ktoś „czmychnie” z mniejszymi torbami, i nie szczędzi słów podzięki swemu białemu rycerzowi. Jej młoda towarzyszka, bardzo ładna, posyła mu spod ronda kapelusza kuszące uśmiechy. Wszystko idzie dobrze. Może nawet za dobrze. Bobby nie zdążył się obejrzeć, a już jest w hotelu i idzie za swymi nowymi przyjaciółkami przez jeden z małych dziedzińców. „Musisz zostać z nami na herbacie, młodzieńcze. Odmowy nie przyjmujemy. Jestem pewna, że Virginia ma mnóstwo pytań o Bombaj”.

Kiedy kobiety rozlokowują się w pokojach, Bobby czeka przy stole pod ogromnym płóciennym parasolem i patrzy na szereg balkonów z kutego żelaza, otaczających ogród ze wszystkich stron. Miejsce wygląda jak więzienny dziedziniec. Słudzy śpią na matach przed drzwiami swoich chlebodawców albo gawędzą zbici w gromadkę. Bobby zaczyna się zastanawiać, czy któryś z mężczyzn, leniwie wsparty o balustradę, przypadkiem go nie rozpozna. To całkiem możliwe. Wiele osób zna Bobby’ego Pięknisia. Bobby jest coraz bardziej niespokojny; czuje się zagrożony. To chyba nie był dobry pomysł. W chwili gdy postanawia wstać i odejść, Angielki wracają. Virginia zaczyna mówić o tygrysach, zaklinaczach węży i innych rzeczach, które, jak słyszała, można znaleźć w Indiach. Bobby odpowiada w roztargnieniu. Tak, to prawda, skorpiony są niebezpieczne, ale jeśli pamięta się o wytrząsaniu butów każdego ranka, ukąszenie raczej nie grozi. Kelner przynosi herbatę. I mruga do niego. Bobby jest pewien, że mruga. Mężczyzna odchodzi. Wymyślnie zawiązany turban kołysze się na boki, póło jego właściciel nie znika w przejściu. Możliwe, że idzie do dyrektora hotelu, by donieść o oszuście w ogrodzie.

– Skąd pochodzi twoja rodzina, młody człowieku?

To ciotka. Filiżanka z herbatą zawisa między spodeczkiem a brodą. Tej części historyjki Bobby nie opracował. Odpowiada bez namysłu.

– Z Londynu.

– Naprawdę? A z której części?

– Z… Ze wschodniej.

– Z East Endu? Zadziwiasz mnie. A dokładnie?

– Dokładnie?

– Tak, dokładnie skąd?

Bobby słyszał o East Endzie. To przeciwieństwo West Endu. Ale co do nazw konkretnych miejsc na East Endzie, to nie zna ani jednej.

– Brighton – mówi zakłopotany. To zła odpowiedź. Obie kobiety patrzą na niego zdziwionym wzrokiem.

– Wydawało mi się, że mówiłeś o Londynie – rzuca siostrzenica z ową wdzięczną kokieterią, której miłe angielskie dziewczęta uczą się na pensji, by potem wykorzystać do usidlania mężczyzn.

– Naprawdę?

– Naprawdę.

– Moi przodkowie stamtąd pochodzą. Ja wychowałem się głównie w Indiach.

– A mówiłeś, że przyjechałeś niedawno, by objąć posadę geodety. Mógł tak powiedzieć. Nie pamięta, co mówił.

– Och, musiała mnie pani źle zrozumieć. Jestem tu od dawna. No cóż, miło mi było panie poznać, ale na śmierć zapomniałem, że o trzeciej mam spotkanie. Muszę już iść.

Bobby wie, że zachowuje się dziwnie, ale nic na to nie może poradzić. Ciotka jednoznacznie odczytuje jego zakłopotanie. W jej głowie zapalają się ostrzegawcze światełka. Rozgląda się po ogrodzie, najwyraźniej w poszukiwaniu kogoś z personelu. Bobby wstaje. Kobietę ogarnia nagłe podejrzenie.

– Virginia? Zostawiałam tu swoją niebieską torebkę? Jestem pewna, że miałam ją z sobą.

– Wydaje mi się, że zabrałaś ją na górę, ciociu Dorothy

Ciocia Dorothy przeszywa Bobby’ego ostrym spojrzeniem. Bobby z trudem wytrzymuje jej wzrok. Kobieta dostrzega napięcie na jego twarzy i bierze je za symptom winy.

– Panie Watkins, czy pan widział moją torebkę?

– Ależ skąd. A teraz, jeśli panie pozwolą…

– Kelner? Kelner!

Ciocia Dorothy jest przekonana, że odkryła spisek. Jej oczy miotają błyskawice. Do stołu zbliża się już dwóch czy trzech pracowników hotelu. Choć Bobby nie zrobił nic złego, nie potrafiłby naprędce wymyślić jakiegoś wyjaśnienia. Szura krzesłem po kamiennych płytach i ucieka.

– Stój, złodzieju! – krzyczy ciocia Dorothy głosem donośnym jak dzwon.

Bobby pędzi w stronę głównego wejścia. Szczęściem dla niego nikt w holu nie wykazuje się czujnością. Nie zatrzymywany, wypada na ulicę bez topi na głowie, które zgubił gdzieś między hotelowym ogrodem a holem. Biegnie w popołudniowym skwarze, póki nie czuje się bezpiecznie w plątaninie uliczek. Później, ukryty w pokoiku Gul u madame Noor, dochodzi do wniosku, że kapelusz to niewielka strata. Prawdziwi Anglicy raczej go nie noszą, chyba że podczas oficjalnych okazji. Po kilku dniach kupuje zwyczajne topi ze świńskiej skóry. O wiele mniej okazałe nakrycie głowy. Bobby zaczyna doceniać wartość ostrożności.

Na szczęście dla niego incydenty w rodzaju spotkania z Virginią i ciocią Dorothy należą do rzadkości. Pewnego razu urodzony w kraju urzędnik podatkowy pochyla się ku niemu i pyta: „Jesteś Hindusem, prawda?”. Najczęściej jednak Bobby może wymyślać na swój temat rozmaite historie, wskakując w nową tożsamość niczym w nową marynarkę Shahid Khana. Początkowo udawanie wychodzi dość marnie. Wkrótce Bobby orientuje się, że wygląd i akcent to nie wszystko. Istnieje na przykład kwestia zapachu. Na równi ze wszystkimi Bobby’ego zawsze zastanawiała nieubłagana wojna Anglików przeciwko kuchni, ich niewytłumaczalne upodobanie do pozbawionych smaku kawałków mięsa, warzyw bez przypraw i słodkich rezultatów łączenia mąki i tłuszczu. Rozmowa z pewnym marynarzem z okrętu wojennego pozwala mu odkryć efekt uboczny diety pozbawionej czosnku i cebuli. Bobby udaje wpływowego młodzieńca, dziedzica przedsiębiorstwa eksportowo-importowego w Edynburgu. Marynarz parska śmiechem i mówi mu szczerze, że z forsą czy bez, cuchnie jak miejscowy dzikus. „Jeśli czegoś z tym nie zrobisz, stary, do końca życia będziesz kawalerem”. Bobby jest zbyt zaintrygowany, by czuć do marynarza urazę. Jak pachnie Hindus? Jak pachnie typowy Anglik? To pytanie nie daje mu spokoju. Zaczyna unikać czosnku (przynajmniej przed wyjściem do miasta) i wdycha zapachy ludzi, których zagaduje na nabrzeżu. Ale to jeszcze za mało. Pewnego dnia w odruchu desperacji wręcza praczowi w Watson’s Hotel kilka monet, by pozwolił mu obwąchać stosy ubrań oddanych do prania. Choć mężczyzna uważa go za zboczeńca, przyjmuje pieniądze. Z twarzą zanurzoną w bieliźnie memsahib i brudnych koszulach sahibów Bobby wreszcie potrafi to nazwać. Zjełczałe masło. Może z domieszką surowej wołowiny. Ukryta woń Imperium.

Niektórzy unikają introspekcji. Jeśli Bobby ukrywa swoje „ja” przed innymi, przybiera coraz to nową postać, zmienia imiona i nie ujawnia motywów działania, to tak samo postępuje względem siebie. Tajemniczość każe domyślać się głębi. Tak właśnie myślą ludzie, patrząc na Bobby’ego. Prostytutki, panie z Towarzystwa Teozoficznego, turyści i próżniacy zgromadzeni wokół kramu z paan są więźniami tego samego przeświadczenia: że intensywne wpatrywanie się w Bobby’ego pozwoli im dociec, co skrywa maska jego pięknej twarzy. To rodzaj uzależnienia. Jest dla nich udręką i czymś cennym. A jednak tej aury by nie było, gdyby Bobby sam wiedział, dlaczego robi to, co robi. To oczywiste tchórzostwo, ale wmawia sobie, że nie chce tego zrozumieć. Lepiej nie zastanawiać się nad życiem. Inaczej ryzykujesz, że nic z niego nie będziesz miał.

Bobby jest istotą ślizgającą się po powierzchni. Bibułką trzymaną pod słońce. Dąży ku przezroczystości, jakby po drugiej stronie, tej wewnętrznej, było coś godnego odkrycia. Może jest, a może nie. Może zamiast wyobrażać sobie głębię, ludzie, którzy niezbyt go znają, powinni uznać fakt, że skóra Bobby’ego nie jest granicą między rzeczami, lecz rzeczą samą w sobie, ekranem, na którym widać różne obrazy. Efemeryczne osobliwości. Świetlne złudzenia.

Stworzyć osobę z kawałków. Szmaciane ręce. Drewniana głowa. Kapelusz i zestaw zasłyszanych opinii. O tym, że w Indiach nie da się wyhodować dobrego trawnika. O pozytywnym wpływie gier zespołowych na moralność. O nikczemności Gandhiego i braku higieny w każdej sferze życia. Ułożyć je pojedynczo, jak przy stawianiu pasjansa. Nie ma znaczenia, czy się w to wszystko wierzy. Wiara to tylko wrażenie lekkiego ściskania w żołądku. Podczas stwarzania i ożywiania swoich marionetek Bobby pojmuje, że w Anglikach jest coś zdumiewającego. Ich życie jest skonstruowane z ułożonych w odpowiednim porządku części, niczym parowóz czy parowiec. Zgodne ze strukturą sfery, do jakiej przynależą, jest niemal imponujące w swej niezmienności i surowej sztywności obowiązujących i przestrzeganych reguł. Imponujące w sensie, w jakim może imponować most wiszący czy wiadukt. Angielskie życie: ekspansywne, funkcjonalne i industrialne.

Bobby zmierza ku czemuś. Niepostrzeżenie, powoli, ale nieuchronnie. Punktem przełomowym jest wieczór, kiedy spotyka Philipsa, singapurskiego plantatora. Popycha ich ku sobie przeznaczenie. To Philips zagaduje Bobby’ego, nie odwrotnie. Zatrzymuje go na Marinę Drive i prosi o ogień. Bobby wyciąga swoją nową zapalniczkę, mężczyzna osłania płomień dłońmi. Wywiązuje się luźna pogawędka typu „ładny dziś wieczór”. Przez chwilę stoją, zaciągając się dymem, wpatrzeni w ruchome światełka jednomasztowców z trójkątnymi żaglami na wodach Back Bay. Philips przedstawia się Bobby’emu, Bobby robi to samo. Bobby Flanagan z domu handlowego Johnson amp; Leverhulme w Kalkucie. Philips jest w drodze do domu, pierwszy raz od dziesięciu lat. I jeśli ma być szczery, bez urazy, nie ma o Bombaju najlepszego zdania. Bombaj nie umywa się do Singapuru. Tam dopiero jest życie! A przecież człowiek musi się zabawić! Na szczęście spotkał paru facetów, którzy zaprosili go na wieczór na turniej bilarda. Bobby musi znać to miejsce. Majestic. Sęk w tym, że on potrzebuje partnera. I choć to bardzo, bardzo niewłaściwe, ma pytanie: czy Bobby nie zechciałby…?

Philips ma denerwująco gładką twarz, okrągłą niczym pilica futbolowa. Włosy zaczesane na bok lśnią w księżycowej poświacie blaskiem płyty gramofonowej. Przyjął napuszoną pozę klubowego bywalca, z jedną ręką za plecami, jakby szykował się do rozpoczęcia recytacji. Człowiek z szelaku. Bobby nie jest przekonany do tej propozycji, ale coś w kombinacji połyskliwej powierzchni wody, rozświetlonej ulicy, absurdalnie świecących włosów Philipsa każe mu kiwnąć głową na zgodę. Łapią gharri i jadą w kierunku hotelu Majestic.

Bobby często kręcił się przy wejściu do Majesticu. To miejsce, gdzie zwyczajowo Hindusi nie są mile widziani, chyba że w roli służących. Co się tyczy bilardu, owo niepisane prawo jest bezwzględnie przestrzegane. Bobby przechodzi przez hol i wkracza do sali gier, gdzie wita go morze różowych twarzy na wpół pijanych mężczyzn w samych koszulach, którzy smarują końce kijów bilardowych kredą i pochłaniają wielkie ilości whisky z wodą sodową. Anglicy w chwili relaksu, rozładowujący swoje indyjskie frustracje i troski w alkoholowej rywalizacji. Bobby uświadamia sobie z przerażeniem, że nie będzie mógł stąd wyjść, póki wszystko się nie skończy.

Philips odnajduje mężczyzn, którzy go zaprosili. Po uściskach dłoni i kolejce drinków pośród innych par uczestników gry na tablicy pojawiają się „Philips i Flanagan”. Szczęściem dla Bobby’ego zasady bilardu są dość proste, a poziom cotygodniowych rozgrywek w Majesticu niski. Wkrótce krąży wokół zielonego stołu, słuchając opowieści rozbawionych Anglików o załatwionych interesach i przechytrzonych tubylcach. Teraz jego kolej. Wychodzi mu trudne uderzenie, po którym Philips klepie go plecach. Jego wielka dłoń niby to mimochodem ześlizguje się w dół ku pośladkom. Bobby odwraca się i widzi szelmowski uśmieszek na twarzy partnera. – Cieszę się, że cię spotkałem, młody przyjacielu. Bobby potakuje bez słowa i wręcza mu kij.

Wygrywają pierwszą turę. Bobby wymyka się na balkon zapalić papierosa. Jest podniecony, napięty od tłumionej radości z udanej misji szpiegowskiej. Przejął od reszty graczy pewność siebie. Zatrzymuje przechodzącego kelnera, zdecydowanym głosem zamawia dżin z tonikiem i odczuwa przyjemność białego człowieka na widok głębokiego ukłonu składanego mu przez brązowego człowieka. Kiedy kelner wraca z drinkiem, Bobby sięga po szkło jedną ręką, drugą zaś trzyma za plecami, bezwiednie naśladując w tym Philipsa. Kelner odchodzi. Bobby zostaje sam na sam z wirującymi w szklaneczce kostkami lodu. Ich lekki brzęk kojarzy się z brzękiem pieniędzy. Nagle przez gwar męskich rozmów dobiegających z sali bilardowej przebija kobiecy śmiech. Na jednym z sąsiednich balkonów przystanęła jakaś para. Mężczyzna coś mówi, rozbawiona kobieta odrzuca do tyłu głowę, smukłą białą dłonią pieszcząc kark swego towarzysza. Wyglądają, jakby łączyły ich serdeczne, ale nie zażyłe stosunki. Bobby odnosi wrażenie, że niezbyt dobrze się znają. Kobieta jest piękna. Ma odważnie krótką, ciemną fryzurę. Jej dopasowana suknia z jasnożółtego jedwabiu i odsłonięte ciało pobłyskują zmysłowo w świetle elektrycznych lamp. Wkłada papierosa do cygarniczki. Obecność kobiety wywiera tak wstrząsające wrażenie, że Bobby’emu brak tchu. Mężczyzna jest dużo starszy, nieporuszony i sztywny. Jak mu się to udaje? Jak można być tak odpornym na operową prawie nagość tej kobiety? Na chwilę oczy ich obu się spotykają. Mężczyzna lekko skłania głowę, jakby w uznaniu niemego zachwytu Bobby’ego.

– Tu cię mam!

To Philips, błyszczący posłaniec, przyszedł zabrać Bobby’ego do środka na drugą rundę. Na dźwięk jego głosu kobieta odwraca się i przez moment Bobby patrzy jej w oczy. Są obojętne. Jej zuchwale piękna twarz nie zdradza najmniejszych uczuć, nawet próby oceny jego wyglądu. Bobby Piękniś nie nawykł do takiej obojętności. Przedmiot jego podziwu odwraca się wolno ku swemu towarzyszowi i prowadzi go do środka.

W drugiej rundzie Flanagan i Philips przegrywają z kretesem. Głównie z winy Flanagana, którego gra jest żenująco chimeryczna w porównaniu z dokonaniami w pierwszej rundzie. Philips jest pijany i pobłażliwy. Wołając „to ci pech!” albo „nie przejmuj się!”, opiera się o jednego ze służących, jakby ten był kolumną czy ścianą. Flanagan próbuje wymknąć się niepostrzeżenie, ale jego partner dopada go i przygważdża do ściany na głównych schodach hotelu, niepomny na przerażone spojrzenia kobiet i mężczyzn mijających ich w drodze do łóżek. Utarczka przeradza się w regularną szamotaninę. Kiedy Flanagan wybiega wreszcie z hotelu, ignorując oferowaną przez odźwiernego taksówkę, klapa marynarki wisi mu w strzępach. A jednak tego wieczoru coś innego złożyło się w całość. Bobby Piękniś już wie, kim chce być.


٭

Bobby’ego dręczą myśli o kobiecie z hotelu. Ten jej spokój, ta jej obojętność. Białe szczupłe plecy i owalna twarz. Zastanawia się, ile może mieć lat, i dochodzi do wniosku, że jest niewiele starsza od niego. Jak by to było stać z nią na balkonie? Jak by to było patrzeć na dymiące kominy dzielnicy fabrycznej i czuć obecność dziesiątek tysięcy ludzi, którzy nigdy nie zajdą tak wysoko?

Nie chce być dłużej Bobbym Pięknisiem. Przestaje odwiedzać Gul i Shuchi, i kiedy tylko to możliwe, wyrywa się poza Falkland Road ku lepszym rejonom miasta, gdzie wędruje pod arkadami i uchyla kapelusza, mijając białych. Szuka dziewczyny. Wyobraża sobie, że jest córką bogatego Anglika, i modli się, żeby ciągle była w Bombaju. Zagląda przez szyby do wnętrza Evansa amp; Frasera w nadziei, że kupuje tam stroje. Je lody w Corngalia’s, marząc, by weszła i usiadła przy jednym z marmurowych stolików. Zaniedbuje obowiązki. Całkiem zapomina o posługach dla Elspeth Macfarlane. By zrekompensować wydatki, nagabuje ludzi na nabrzeżu i jako przewodnik pływa z turystami przez zatokę na Elephanta Lsland.

W drodze na wyspę siedzi w milczeniu, póki łódź nie zaczyna kluczyć między splątanymi namorzynami porastającymi brzegi. Po przycumowaniu odgania konkurentów i pomaga swojej grupie wspiąć się po krętych kamiennych schodach. Odzywa się dopiero wtedy, gdy trzeba pokazać jaskinie. Widok monumentalnych, wykutych w kamieniu twarzy zapiera turystom dech w piersiach. Ściskając w rękach przewodniki, milkną na dłuższą chwilę. Bobby prowadzi ich obok trójgłowego Siwy u wejścia i zatrzymuje się przed posągiem boga-hermafrodyty, pół mężczyzny, pół kobiety. Gdy turystki chichoczą, a turyści przerzucają się sprośnymi dowcipami, odsuwa się nieco, ale gdy nikt nie patrzy, ostrożnie dotyka kamienia na szczęście.

Zbyt pochłonięty własnymi sprawami, nie myśli o polityce i ledwo zauważa, że wokół niego narasta gorączka antybrytyjskiej agitacji. W salonie pani Macfarlane roi się od chłopców, którzy posłuchawszy wezwania, rzucili naukę w angielskich szkołach i oddali się sprawie wyzwolenia. Są schludni i poważni. Parsowie, muzułmanie i hinduiści z wyższych kast gromadzą się, by czytać na głos broszury i spierać się o ostatnie wypowiedzi Gandhiego, Patela i innych przywódców. Elspeth przynosi im herbatę, promieniejąc energią czerpaną z wydarzeń wokół niej. Kiedy Bobby wchodzi i wychodzi, czuje na plecach jej świdrujący wzrok. I nie wypowiedziane głośno pytanie: „Przyłączysz się do nas?”.

Bobby czuje niechęć młodych nacjonalistów do jego dobrze skrojonych garniturów i świeżo nabytego akcentu. Cóż za kontrast z ich indyjskimi czapeczkami Kongresu, białymi kurtami, płóciennymi spodniami oraz aczkanami z wysoką stójką, noszonymi z taką godnością i dumą. Pewnego wieczoru, gdy wychodzi (zamierza stać przed Byculla i czekać na dziewczynę z hotelu), paru z nich zastępuje mu drogę. „Dokąd idziesz, bracie? Towarzyszu, nie zostaniesz z nami pracować dla kraju?” Bobby kręci przecząco głową i przepycha się między nimi. Kiedy odchodzi, spluwają na podłogę i mamroczą obelgi pod jego adresem. „Kundel, angielski lokaj”. „Przyjdzie taki dzień – woła za nim jeden z chłopców – że ty i tobie podobni zginiecie!”.

– Martwię się o ciebie, Czandra – mówi Elspeth, gdy któregoś ranka Bobby schodzi na śniadanie. – Tracisz z oczu właściwy kierunek.

Bobby wpatruje się w nią z niedowierzaniem. Elspeth ciągnie dalej:

– Powinieneś być dumny ze swego narodu. Pomyśl o jego przyszłości. Powinieneś być dumny z tego, kim jesteś.

– A kim jestem? – rzuca Bobby i nie czekając na odpowiedź, wychodzi, trzaskając drzwiami.

Idzie na plac, gdzie toczy się mecz hokeja na trawie. Drużyna młodych muzułmanów gra przeciwko drużynie pracowników kolei. Przy linii bocznej stoi grupa brytyjskich żołnierzy. Podają sobie butelkę i zagrzewają do walki anglo-hinduskich graczy.

– Dalej, Railway! Dalej! Dowalcie tym brudasom! Dobrze!

Dopingowani zawodnicy kolei dają z siebie wszystko, dumnie prężąc pierś. Bobby patrzy na nich z niesmakiem. Ich kibice odwróciliby się od nich natychmiast, gdyby grali z drużyną o jaśniejszej skórze. Prawdziwe kundle, które merdając ogonem, zadowalają się rzuconym ochłapem.

Pewnego wieczoru modlitwy Bobby’ego zostają wysłuchane. To ona! Wchodzi do Green’s pod rękę ze słynnym dżokejem. Bobby czym prędzej rusza za nią. W drzwiach piorunuje wzrokiem odźwiernego, który przez chwilę zastanawia się, czy nie zastąpić mu drogi. W barze panuje nieopisany ścisk. Reprezentowane są wszystkie sfery bombajskiego towarzystwa. Od młodych mężczyzn z administracji państwowej, odważnie wkraczających do królestwa półświatka, po dwie rosyjskie dziwki, które w trakcie powolnego tańca bacznym wzrokiem omiatają salę w poszukiwaniu wpatrzonych w nie mężczyzn. Dziewczyna i dżokej dołączają do licznego towarzystwa amatorów wyścigów, zgromadzonego przy najlepszym stole w lokalu. Reszta gości patrzy i podziwia. Dwaj kelnerzy w białych rękawiczkach kończą właśnie ustawiać piramidę z kieliszków. Trzeci otwiera butelkę Kruga, gotów zapoczątkować fontannę szampana. Główny bohater przyjęcia, pars, bogaty hodowca, najwyraźniej świętuje coś wyjątkowego. Kiedy pojawia się dziewczyna z dżokejem, wylewnie całuje ją w rękę, po czym robi im miejsce obok siebie. Jak na zawołanie strzela korek od szampana. Do wtóru oklasków kelner wchodzi na krzesło i zaczyna rozlewać.

Przy sąsiednich stołach, mniejszych księżycach krążących wokół centralnej planety, świecą pośledniejsze gwiazdy bombajskiego światka wyścigów: bukmacherzy trenerzy, hazardziści głodni poufnych wskazówek. Bobby zauważa grubego Anglika, który przygląda się wszystkiemu ze szczególnym zainteresowaniem. Siada przy nim i pyta, co się dzieje.

– Koń Gotówki znowu wygrał.

– Który?

– Który? Pot of Gold oczywiście. Mógłbyś zwolnić to miejsce? Czekam na kogoś.

– Już się robi. Ale proszę mi powiedzieć, czy Torrance na nim jechał? Szczęściarz z niego. Jego żona jest szałowa.

Grubas parska śmiechem.

– Tamta kobieta? Taka z niej żona jak ze mnie. Tylko nie rób sobie nadziei. Od razu widać, że cię na nią nie stać. Gzy teraz zechcesz odejść?

Bobby wstaje i dopycha się do kontuaru. Zamawia bezalkoholowego drinka i gapi się na nieżonę Torrance’a. Jest jeszcze piękniejsza (o ile to w ogóle możliwe) niż wtedy. Krótkie włosy, obcięte z tyłu bardzo wysoko, opadają na twarz i odsłaniają szyję tak zmysłowo, że w swej białości wydaje się aż nieprzyzwoita. Gdy się śmieje i pije z towarzyszami zabawy, w jej oczach zapalają się figlarne iskierki.

– Bobby? Bobby! Co ty tu robisz?

Płaska jak naleśnik twarz belgijskiej klientki pani Pereiry. Tej młodej kobiety, która zawsze czeka na wieści o siostrze. Jak się nazywa? Ga – Gal – Gan… Gannay? Jest ożywiona, zaintrygowana i rozochocona. Machając ruchliwymi dłońmi, strzepuje popiół z papierosa i rozlewa ze szklaneczki krople dżinu. Bobby postanawia zaryzykować.

– Panna Garnier?

– Bobby! Nie przypuszczałam, że cię tu zobaczę. Nie w takim drogim miejscu!

– To samo mógłbym powiedzieć o pani. Jej twarz tężeje.

– Często bywam w Green’s. Jestem Europejką.

– Zna tu pani wiele osób?

– Oczywiście – mówi panna Garnier ostrożnie. Bobby dostrzega cienie pod jej oczami.

– A tamtych, którzy siedzą z panem Gotówką?

– To dżokej Gotówki i Elvin, jeden z zarządzających gymkhaną.

– A ta kobieta z Torrance’em?

– Czemu o nią pytasz?

– Niech pani pilnuje swojego nosa.

Urażona panna Garnier układa usta w małe „o” i odwraca się na pięcie. Przeklinając się w duchu, Bobby łapie ją za ramię. Panna Garnier kurczy się z bólu i obrzuca go wściekłym wzrokiem. Bobby przywołuje swoje najbardziej rozbrajające spojrzenie.

– Przepraszam.

– Puść mnie.

– Przepraszam. Nie chciałem być niegrzeczny.

– Mam nadzieję.

Jej stanowczość słabnie. Bobby czuje, że jej ciało się rozluźnia.

– Puść mnie, proszę.

Bobby spełnia tę prośbę. Zamiast odejść, panna Garnier robi krok ku niemu. Jest zlana jakimiś duszącymi perfumami o zapachu pomarańczy. Bobby cofa się. Walcząc o haust powietrza, opiera się o kontuar.

– Jesteś bardzo zepsuty – mówi panna Garnier. – Już bardzo zepsuty.

– Już?

Kobieta cmoka z dezaprobatą.

– Taki młody, a już taki zepsuty.

Pieści jego policzek, omal nie trafiając w oko trzymanym w dłoni papierosem. Uśmiecha się drapieżnie. Już ma coś powiedzieć, gdy pojawia się jakiś mężczyzna o rumianej, ospowatej twarzy i bezceremonialnie klepie ją w ramię.

– Chodź, Dianę czy jak ci tam. Nie mam całej nocy.

Posyła Bobby’emu nienawistne spojrzenie. Panna Garnier wzdryga się lekko na te słowa, ale zmusza się do uśmiechu.

– Oczywiście, kochanie. Już idę.

– Dianę, jak ona ma na imię? – pyta błagalnie Bobby. – Powiedz, jak ma na imię?

Panna Garnier spogląda na swego towarzysza, który puka w tarczę swojego zegarka. Potem odwraca się do Bobby’ego. Nagle wygląda na śmiertelnie znużoną, bliską załamania.

– Nazywa się Lily Parry. A ja nie jestem Dianę. Mam na imię Delphine.

Bobby kiwa głową. Panna Garnier powtarza swoje imię jeszcze raz, sylaba po sylabie. Delphine. Potem wychodzi, niemal wypychana z baru przez niecierpliwego mężczyznę. Kiedy znika Bobby’emu z oczu, znika też z jego pamięci. Jego myślami włada Lily Parry.

Jest doskonała, l nie tylko Bobby zdaje się tak uważać. W ledwo uchwytny sposób bar ciąży w jej kierunku. Na niej skupiają się spojrzenia wspartych o filary, wychylających się przez poręcze czy siedzących na krzesłach gości. Mężczyźni przy jej stole nachylają się ku niej niczym okryte smokingami stoki góry. Wokół głównej sali i na tarasie każdy dogodny punkt, w którym obserwator mógłby przystanąć i zapalić papierosa, jest już zajęty. Wydaje się, że ściganie wzrokiem Lily Parry jest tu tak popularne, że niektórzy spośród chętnych, z braku wolnych punktów obserwacyjnych, zmuszeni są przemieszczać się po sali, co przy sobotnim ścisku w Green’s jest zdecydowanie gorszym wariantem.

Samej pannie Parry zupełnie to nie przeszkadza. Przyzwyczaiła się do życia w atmosferze nieustannego podziwu. Wkrótce ma nadzieję na bardziej wymierne efekty, jeśli tylko ten stary kutwa Gotówka dotrzyma słowa i sfinansuje jej rewię. Kiedy w drodze do damskiej toalety zaskakuje ją młodzieniec, który kłania się nisko, jest nie tyle zaskoczona samym ukłonem, ile jego zuchwałą teatralnością. Jakby ten młody człowiek się z niej naśmiewał. W drodze powrotnej znów się na niego natyka. I znów ten ukłon. Nie do wiary! Lily naturalnie go ignoruje.

Jej umiejętności w dziedzinie dawania ostrej odprawy najwyraźniej wymagają jeszcze szlifu. W ciągu następnych dwóch czy trzech tygodni panna Parry bywa regularnie zaskakiwana w ten sam sposób. Epidemia ukradkowych ukłonów szerzy się w całym Bombaju. Kłaniający się młodzieniec zjawia się bez ostrzeżenia w Willingdon, w Yacht Clubie, pod arkadami Rampart Row. Wyskakuje nawet zza palmy, gdy Lily jedzie na przyjęcie. Panna Parry prowadzi bujne życie towarzyskie i gdziekolwiek jedzie, ludzi cieszy jej widok. Ale nawet schlebianie winno mieć swoje granice. I choć miody człowiek jest wyjątkowo przystojny, reprezentuje coś, czego ona nie zamierza do siebie dopuścić.

Na potrzeby kampanii swoich niezdarnych zalotów Bobby uruchomił całą siatkę informatorów. W służbę zostali wprzęgnięci służący, portierzy, odźwierni, właściciele dwukółek i legion małych chłopców. Szansę spotkania Lily oceniane są przy użyciu prostego fortelu – śledzi się ją od chwili wyjścia z domu, uroczej willi na Mallabar Hill, wynajętej jej przez któregoś z krewnych gubernatora. Co do historii, to jak donoszą źródła Bobby’ego, Lily Parry przyjechała do Bombaju dwa lata temu jako narzeczona pewnego urzędnika pracującego w głębi kraju. Zaręczyny szybko zostały zerwane. Niedługo potem, jak twierdzi jeden z recepcjonistów w Watson’s, wyrosła na „najsławniejszą młodą damę w Bombaju”. Ta pozycja wydaje się bardzo lukratywna. Choć dżokej Teddy Torrance przeznacza większość pieniędzy z nagród na obsypywanie prezentami swojej Lily, jego podarunki nijak się mają do podarunków niejakiego pułkownika Marsdena, nie mówiąc już o prezentach od pana Barratta, rządowego dostawcy. I tak się fatalnie składa, że to jeszcze nie koniec listy. Końskie błahostki Torrance’a bledną przy hojnych podarkach Geblera, zakochanego w Lily niemieckiego armatora, a w porównaniu z szaleńczą szczodrością radży Amritpuru nie są nawet godne wzmianki. Od czasu do czasu nawet sir Parvez „Gotówka” Mistry ma swój udział w dobrym samopoczuciu panny Parry. Bobby dochodzi do wniosku, że gdyby był Torrance’em, czułby się zniechęcony.

Dziwnym trafem nie stosuje tej samej logiki względem siebie. Mimo iż poznał większość tego, co Falkland Road ma do zaoferowania w kwestii romantycznych przeżyć, zawsze (a przynajmniej jeszcze nie tak dawno temu) robił to bez zaangażowania. Miłość, prawdziwa miłość, nigdy tam nie gościła. Teraz, kiedy patrzy na roześmianą Lily Parry kontempluje jej cudowną szyję i karminowe usta o kształcie łuku Kupidyna, czuje, że to musi być miłość. I to, w jego przekonaniu, różni go od całej reszty. Wszyscy ci radżowie, dostawcy i inne stare pryki muszą wspierać starania o względy Lily podarunkami. W przeciwnym wypadku (to przecież logiczne) nie mieliby najmniejszych szans. Miłość nie jest dla nich. Są za głupi, żeby to zrozumieć. Tymczasem dla niego sprawa jest prosta. Musi tylko wystarczająco często rzucać się Lily w oczy, a reszta przyjdzie sama. jego głowa pełna jest wyobrażeń o romantycznych przejażdżkach, tajnej mowie wachlarza, buduarach (cokolwiek to jest) i innych rzeczach wprost z przykurzonych powieści na półce pani Macfarlane.

Któregoś dnia w trakcie rutynowego podążania śladami Lily Bobby dochodzi do wniosku, że jego wybranka dojrzała do rozmowy. Teddy Torrance startuje w trzeciej gonitwie na Wicked Lady, drugim spośród najlepszych arabów Gotówki. Tupet i łapówka utorowały Bobby’emu drogę do sektora cila członków klubu, gdzie Lily otacza grupka angielskich miłośników wyścigów, którzy jeden przez drugiego (jakżeby inaczej) starają się zwrócić jej uwagę. Gdy Lily poprawia na głowie nowy kapelusz, jeden trzyma jej kieliszek szampana, drugi parasolkę, trzeci torebkę. Czwarty został wysłany na poszukiwanie lusterka, które po jego powrocie nie będzie już potrzebne, a piąty, mimo obecności rzeszy służących, uparł się, że sam przyniesie jej szklankę wody z lodem. Nagle Lily przypomina sobie, że powinna śledzić przebieg gonitwy. Nadąsana, że nikt z obecnych nie przypomniał jej o zbliżającym się biegu drogiego Teddy’ego, wiedzie rój trutni na trybunę. Bobby idzie za nimi. Jest pewien swego. Shahid Khan uszył mu nowy garnitur, kopię ostatniego krzyku mody wypożyczonego mu chwilowo przez pracza z hotelu Tadż Mahal. Krawat (ze szkarłatnego jedwabiu) też jest nowy. Bobby’emu pozostaje jedynie wybrać stosowną chwilę. Czy może się nie udać?

Lily również musi wybrać – jedną spośród pięciu lornetek do obserwowania gonitwy. Kiedy wreszcie podejmuje decyzję, szczęśliwy właściciel wyróżnionej lornetki omal nie słabnie z wrażenia, a pokonani rywale próbują ukryć rozczarowanie, zazdrosnym wzrokiem obrzucając zwycięzcę i jego przyrząd. Na głównej trybunie powstaje gwar, który stopniowo obejmuje resztę tańszych miejsc dla tubylców, wzmaga się i rośnie. Bukmacherzy w pośpiechu przyjmują ostatnie zakłady, pustoszeją kioski z herbatą. Widzowie przeciskają się ku barierkom, chcąc być jak najbliżej linii startu. Bobby lokuje się kilka rzędów niżej w zasięgu wzroku Lily by patrząc na tor, widziała i jego.

Kiedy konie ruszają w tumanach wzbitego kopytami kurzu, wie, że mu się powiodło. Lily kieruje lornetkę na niego. Bobby uchyla kapelusza i patrzy na nią, nie zwracając najmniejszej uwagi na wyścig. Przez jakiś czas Lily znów go ignoruje. Ale kiedy Wicked Lady przybiega na metę jako czwarta, panna Parry wygląda, jakby powzięła postanowienie, że musi coś zrobić z maniakiem ukłonów. Odwraca głowę w stronę baru dla członków klubu i dyskretnie wymyka się swoim adoratorom, którzy machając programami i przekrzykując się nawzajem, przez moment zapominają o bożym świecie. Bobby idzie za nią z bijącym sercem. Lily mija wejście do baru i wielki kuchenny namiot. Kiedy znikają innym z pola widzenia, odwraca się gwałtownie. Jej oczy miotają błyskawice.

– Ej, ty! Co ty wprawiasz, do cholery?!

Bobby nauczył się na pamięć przemowy traktującej o błogosławionym blasku jutrzenki i podobieństwie Lily do tego cudnego zjawiska. Nie chcąc, by jej podyktowane złością słowa wytrąciły go z rytmu, zaczyna mówić. Zwraca się do niej „serce moje” i składa ręce w geście znamionującym szczerość intencji.

– Zamknij się! – rzuca Lily warkliwie. – Liczysz na pieniądze? Bobby jest zdezorientowany.

– Pieniądze?

– Wiem, kim jesteś. Może ci się wydaje, że jesteś całkiem dobry, ale ja widzę cię na wylot. Znam ludzi w tym mieście. I tak nie uda ci się mnie zniszczyć swoimi opowieściami.

– Zniszczyć? Czemu miałbym cię niszczyć? Kocham cię. Teraz Lily jest zdezorientowana.

– O czym ty mówisz, na Boga? Powtarzam, że znam kogo trzeba i jeśli zajdzie taka konieczność, solidnie oberwiesz.

– Ale ja cię kocham, Lily. Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką…

– Nie zaczynaj z tymi bzdurami. Jesteśmy tacy sami, ty i ja. I co z tego? Tylko tyle, że wiesz, przez co musiałam przejść, żeby się tu dostać. I musisz wiedzieć, że nie pozwolę się stąd ściągnąć. Nie wrócę tam, o nie. Czemu nie zostawisz mnie w spokoju? Odwróć się i odejdź.

Zakłopotanie Bobby’ego sięga zenitu. Czy ona chce powiedzieć, że…? Nie, to niemożliwe. Nie ona.

– Ale ja cię kocham – powtarza. To bezpieczny punkt wyjścia. Przynajmniej tego jest pewien. Czując, że musi wypełnić wolną przestrzeń, próbuje dla odmiany: „Uwielbiam cię”. Potem: „Naprawdę”, co jednak nie brzmi zbyt przekonująco. Wreszcie urywa. Lily Parry chwyta jedną z lin dla zachowania równowagi i zanosi się śmiechem.

– No, dalej – mówi między jednym napadem śmiechu a drugim. – Powiedz to jeszcze raz.

– Kocham cię – powtarza Bobby, nagle nie dowierzając samemu sobie.

– Kochasz mnie? Och, mój drogi, naprawdę mnie kochasz? Chyba wszystko zaczyna się toczyć po jego myśli. Bobby otwiera ramiona.

– Nie ruszaj się, żołnierzu. Kochasz mnie? Mój ty biedaku. Biedne pół na pół. Nie masz pojęcia, o czym mówię, prawda?

– Wiem – protestuje Bobby bez przekonania. Pół na pół? Zaraz, zaraz. O co jej chodzi?

– Och, nie bój się – mówi Lily na widok jego miny. – Jesteś bardzo dobry. Bardzo przekonujący. Ich możesz oszukać – macha ręką w stronę trybuny głównej – ale ja jestem inna. – Grzebie w torebce w poszukiwaniu papierosa. Zapala go. – Naprawdę nie rozumiesz? Sam ten pomysł. Łażenie za mną. Jakbym miała ci coś do zaoferowania. Bardzo to miłe, ale czego tak naprawdę chcesz? No, nie krępuj się, mów. – Patrzy na niego z osobliwą otwartością. Kiedy mówi, jej głos i doskonały angielski akcent, tak podobny do jego własnego, zmienia się, rozmywa, staje się chropawy i gorętszy. Północna oziębłość i gładkość znikają.

– Niczego – odpowiada Bobby, uporczywie trzymając się scenariusza. – Niczego nie chcę.

W tej samej chwili jej twarz powraca do poprzedniego wyrazu. Kiedy otwiera usta, znów jest panną Lily Parry, „najsławniejszą młodą damą w Bombaju”.

– Uciekaj, chłopcze – mówi. – Ale już. Spływaj i więcej nie wracaj. Jeśli jeszcze raz cię zobaczę, tu czy gdzie indziej, powiem im o tobie. Wsadzą cię do więzienia. Nikt nie lubi kolorowych, którzy udają białych.

Przez moment Bobby się waha. Gorączkowo układa w myśli jakieś zdanie, które wszystko odmieni. Na próżno. Przygnębiony, zdruzgotany, uchyla kapelusza i odchodzi.

– Ej!

Na dźwięk jej głosu Bobby się odwraca.

– O co chodzi?

– Nie trzymaj tak głowy. To cię zdradza. Dwie podstawowe zasady: nigdy nie potrząsaj głową i nigdy nie pozwól, żeby cię zobaczyli, jak kucasz. Rozumiesz?

Bobby dziękuje jej niemym skinieniem głowy. Odchodzi, zostawiając za sobą piękną Lily Parry, która wypala ostatniego znalezionego w torebce papierosa. Do samego końca.


٭

Oddalając się od toru wyścigowego, Bobby wmawia sobie, że Lily Parry nigdy nie istniała. Z każdym krokiem grzebie ją coraz głębiej. Stanowczo. Zdecydowanie. Wielka ręka odsuwa jej twarz, nie pozwala wydobyć się na powierzchnię. Następnego dnia, gdy odźwierny Gulab Miah pyta o uroczą memsahib, Bobby przyskakuje do niego i przysięga, że poderżnie mu gardło, jeśli jeszcze raz o niej wspomni. Gulab Miah kiwa nerwowo głową, a potem szczerzy zęby za plecami odchodzącego Bobby’ego. Później, przy araku, na który chodzi po pracy, opowiada wszystkim kumplom, że księciu Bobby’emu Pięknisiowi wreszcie powinęła się noga. I że on, Gul, zawsze chłopakowi powtarzał, że przyjdzie taki czas, ponieważ taka jest wola Boga.

Bobby nie myśli o Bogu. Myśli o Innych Rzeczach. Na gwałt potrzebuje pieniędzy, postanawia więc iść do pani Pereiry. Otwiera mu Mabel. Na jej ziemistej twarzy maluje się nietajona radość. Krząta się wokół niego. „Witaj, Bobby. Jak się masz, Bobby? Dawno cię nie było”. Jej matka jest w saloniku. Zanurzona w obszernym fotelu, pastwi się nad martwym naskórkiem swoich stóp. Na widok Bobby’ego przerywa zabiegi higieniczne i daje mu znak ręką, by usiadł.

– Szykownie wyglądasz. Dawno się nie widzieliśmy.

– Właśnie.

– Tylko tyle? Tylko „właśnie”? Taki elegancki chłopak i żadnej rozmowy? Nie wyglądasz na szczęśliwego, l wcale mnie to nie dziwi.

Mabel przynosi herbatę. Stawiając na stole pobrzękującą tacę, ociera się o nogę Bobby’ego niczym wielki kot. Bobby odsuwa się od okrytego zadrukowaną bawełną zadka. Szuka w kieszeni papierosów.

– O czym pani mówi?

– Nie ty jeden w Bombaju masz oczy i uszy. Tak się musiało skończyć. Co ty sobie wyobrażałeś? Taka bogata angielska dama i chłopak z ulicy; nawet jeśli ona jest… Co w tym śmiesznego?

Bobby wykrzywia twarz w gorzkim uśmiechu.

– Nic, amma, nic. Ma pani dla mnie jakąś robotę?

Pani Pereira chrząka. Kiedy Mabel nalewa herbatę, ona znajduje coś paskudnego na prawej pięcie i przystępuje do działania. W trakcie usuwania zgrubienia mówi Bobby’emu o panu Duttcie, teozofie, który z utęsknieniem czeka na wiadomość od zmarłego brata. Coś w sprawie tytułu własności domu. Pani P. nie oczekuje niczego szczególnego. Wystarczy garstka informacji o lokalnym kolorycie, co pomoże jej zdecydować, w jakiej formie objawi się zmarły brat. Bobby zapisuje adres. Wydaje mu się, że zna tego mężczyznę. Widział go kiedyś, jak rozmawiał z panią Macfarlane. Przed wyjściem Bobby poznaje jeszcze nową sztuczkę pani P. Guzik ukryty pod dywanem, którym uruchamia się w sypialni gramofon z niebiańską muzyką. Trzeba tylko dopracować szczegóły, ponieważ igła czasem przeskakuje. Pani P. wierzy jednak, że to będzie strzał w dziesiątkę. Bobby zdawkowo chwali pomysł i mówi pani R, że przyjdzie za kilka dni.

Zadanie nie jest trudne. Przy następnym spotkaniu Bobby może już poinformować panią P, że brat pana Dutty zmarł w Kalkucie trzy lata temu i zabrał ze sobą do grobu tajemnicę dokładnej lokalizacji dokumentów dotyczących prawa własności jakiejś ziemi, zamurowanych gdzieś w starej rodzinnej rezydencji. Wygląda na to, że dokumenty są kluczem do przyszłej pomyślności materialnej pana Dutty i że to one raczej, a nie braterska miłość, budzą w nim tak gorące pragnienie nawiązania kontaktu z zaświatami. Bobby podaje jeszcze parę szczegółów, które Mabel sumiennie notuje w kartotece pana Dutty. Jej matka kiwa głową z uznaniem. Jedną ręką skrobie się w klatkę piersiową, drugą metodycznie napycha usta ryżem i dałem. Po opróżnieniu talerza szpera w obszernych fałdach sukni, z grubego zwitka wyłuskuje kilka zatłuszczonych banknotów i wręcza je gościowi.

Bobby ma pecha. Wychodząc od pani Pereiry, natyka się na pana Duttę we własnej osobie. Niezgrabnie próbują wyminąć się na wąskich schodach. Dutta w zakłopotaniu kiwa głową na powitanie, najwyraźniej usiłując odszukać go w zakamarkach pamięci. Bobby odpowiada ukłonem najkrótszym z możliwych, po czym oddala się szybko.

Nie przywiązuje wagi do tego spotkania, póki parę dni później nie staje twarzą w twarz z Elspeth Macfarlane. Pani Macfarlane wyrasta przed nim, gdy Bobby pędem przemierza salonik. To jego sposób na unikanie rozmów.

– Czandra, chcę z tobą porozmawiać. Bobby wzdycha i szura nogami.

– Jestem zmęczony, amma. Chcę iść na górę i położyć się.

– Popatrz na mnie.

Bobby patrzy. I boi się tego, co widzi.

– Mój znajomy twierdzi, że kręciłeś się koło jego domu, rozmawiałeś ze służbą.

– Nie.

– Czandra…

– No to co? Ja też mam tam przyjaciela. To… To czokidar.

– Rozumiem. Poza tym widział cię, jak wychodziłeś z mieszkania pani Pereiry. Nie wiedziałam, że odwiedzasz ją beze mnie. Popatrz na mnie.

Bobby podnosi wzrok.

– Poszedłem, żeby mi powróżyła. Chcę znać swoją przyszłość.

– Dlaczego mam wrażenie, że kłamiesz?

– Ja kłamię? Nie kłamię. Czemu miałbym panią okłamywać?

– Nie wiem, Czandra.

– Nie kłamię.

– Gniewam się na ciebie.

– Przepraszam, Ambaji.

– Za co?

Bobby milczy. Pani Macfarlane ciężko opada na krzesło.

– Przepraszasz? Co w twoim życiu każe ci przepraszać? Za co tak naprawdę przepraszasz?

– Jestem zmęczony, amma.

– Ty? O ósmej wieczorem? Przecież wstajesz o jedenastej. Bobby usilnie wpatruje się we własne stopy i słucha ulicznego zgiełku. Po chwili dociera do niego płacz pani Macfarlane.

– Czemu taki jesteś, Czandra? Przygarnęłam cię. Pomogłam ci, a ty… Co z tobą? Pan Dutta uważa, że go szpiegujesz. Powiedziałam mu, żeby nie przesadzał, ponieważ ty go nie szpiegujesz, prawda? Prawda, Robert? Co robisz? Co robisz w nocy?

Jej pytania spadają na niego kaskadą niczym woda z pękniętej tamy. Bobby stoi znieruchomiały. Tylko raz widział ją wcześniej płaczącą.

– Pan Dutta mówi, że pracujesz dla pani Pereiry. Myśli, że szpiegujesz go z jej polecenia, że szpiegujesz nas wszystkich dla Anglików i że ktoś powinien cię przymknąć. Mówi, że pani Pereira jest oszustką i że powiadomi policję. Powiedziałam mu, żeby nie był głupi. Pani Pereira jest wspaniała, ma ponadzmysłowe zdolności. Pan Dutta mówi, że nawet jeśli nie wsadzą cię do więzienia, my i tak będziemy swoje wiedzieli i nie pozwolimy ci zaszkodzić naszej sprawie. Pani Pereira ma dar, Czandra. Ty też tak myślisz, prawda? Prawda?

Tu go ma. Powinien przytaknąć, ale nie może. Żal mu jej. Żal kobiety z dwoma nieżyjącymi synami i pozostałych, którzy uparcie szukają kontaktu ze swoimi zmarłymi przy wydatnej pomocy stóp pani Pereiry.

– Pani Macfarlane, nie powinna pani więcej chodzić do pani Pereiry. To nie jest dobra…

Nie dane mu jest skończyć. Elspeth wymierza mu policzek.

– Mnie też szpiegowałeś? Dlatego tu jesteś? Żeby szpiegować? Bobby nie może wydusić z siebie słowa. Próbuje ułożyć usta w „nie”. Pani Macfarlane mówi bardzo cicho:

– Możesz odejść. Zabierz swoje rzeczy i odejdź.

– Amma…

– Dla ciebie nie jestem amma.

– Pani Elspeth Macfarlane? Przepraszam, czy pani Macfarlane?

Za nimi stoi wyraźnie zakłopotany angielski kapitan policji w towarzystwie dwóch hinduskich policjantów. Elspeth odwraca się, zdziwiona ich obecnością w salonie.

– Pani Macfarlane, przykro mi, ale musi pani pójść z nami. Na mocy ustawy o obronie interesów Indii otrzymaliśmy rozkaz zastosowania wobec pani aresztu prewencyjnego.


٭

Policjanci dają pani Macfarlane czas na zabranie paru ubrań, a potem prowadzą ją do ciężarówki. Z tyłu siedzi już trzech zatrzymanych Hindusów. Patrzą w milczeniu na gęstniejący tłum, który przygląda się aresztowaniu. Atmosfera grozi wybuchem. Bob-by widzi, jak brytyjski kapitan rozpina skórzaną kaburę, by w razie potrzeby szybko sięgnąć po rewolwer.

Kiedy towarzyszący mu policjanci odpychają gapiów, kapitan pomaga pani Macfarlane wsiąść do ciężarówki. Wyjmuje jej z rąk torbę i prowadzi ku oblepionej brudem drewnianej ławce. Robi to z osobliwą uniżonością teatralnego biletera, który nagle stwierdził, że ma na sobie mundur. Cały czas podtrzymuje rozmowę, starając się pokryć zmieszanie. Zapewnia panią Macfarlane, że nic strasznego się nie stanie, że to tylko czterdzieści osiem godzin, osobiście o czymś zapewnia, za coś ręczy słowem honoru. Aresztantka ignoruje jego zabiegi. Siedzi sztywno wyprostowana i upina luźne siwe kosmyki, które wysunęły się z koka.

Wreszcie kapitan przestaje paplać i zeskakuje na ulicę, gdzie wygłasza krótką przemowę do tłumu. Gapie mają się rozejść, wracać do domu i pozwolić oficerom Jego Królewskiej Wysokości wypełniać swoje obowiązki. Potem wali ręką w bok auta i każe swoim ludziom wsiadać. Gdy kierowca zapuszcza silnik, Bobby biegnie na tył, ale mimo rozpaczliwego machania i wołania nie udaje mu się nakłonić Ambaji, by na niego spojrzała. W końcu któryś z policjantów wstaje i opuszcza brezentową plandekę. Ciężarówka rusza bardzo wolno. Kierowca nie przestaje trąbić i przednim zderzakiem ociera się o ludzką ciżbę. Tłum rozstępuje się niechętnie. Po chwili auto roztapia się w ciemnościach.

Bobby znajduje wielebnego Macfarlane’a u wejścia do kościoła. Obrzuca surowym spojrzeniem grupkę chłopców, którzy kręcą się po drugiej stronie ulicy.

– Precz! – krzyczy do nich po angielsku. – Wynoście się! Bezbożna hołota!

– Wielebny – mówi Bobby błagalnym tonem – pani Macfarlane została aresztowana.

– Tak, widziałem. Precz! Wynoście się, zanim użyję pasa!

– Co zrobimy?

– Zrobimy? Nic, chłopcze. Ta kobieta zbiera, co posiała, trzymając z bolszewikami i satanistami. Gdzie byłeś? Czekałem na ciebie po południu. Miałeś mi pomagać przy eksperymencie.

Jeden z młodych ludzi rzuca kamieniem, który odbija się ze stukiem od drzwi kościoła.

– Imperialista! – krzyczy. – Sługus kapitalistów!

Wielebny Macfarlane sadzi wielkimi krokami na drugą stronę ulicy. Chłopcy pierzchają z kolejnymi komunistycznymi hasłami na ustach. Wielebny wraca czerwony na twarzy, bez tchu. Udaje mu się wymóc na Bobbym obietnicę pomocy jutro rano. Bobby wykorzystuje pierwszą sposobność, by przeprosić wielebnego i pójść do siebie na górę.

Twarze ze zdjęć, setki twarzy z czasopism patrzą na niego z wysokości niczym gwiazdy z firmamentu. Bobby czuje się jak robak, który nigdy nie oderwie się od ziemi.

Martwi się o panią Macfarlane. Jest stara. Kocha go. Ale zaraz po jej powrocie stanie się bezdomny, więc może lepiej, że ją aresztowali. Czy to źle tak myśleć? Ma poczucie, że wszystko się zapada; że stoi na walącym się rusztowaniu. Coś takiego już go spotkało, tyle że wtedy przyszło nagle i nieoczekiwanie. Teraz coś z niego powoli uchodzi. Wycieka wszystko, co składa się na Bobby’ego Pięknisia. Zostaje tylko puste naczynie. Łupina. Kiedy nad ranem morzy go sen, wozacy już krążą po ulicach z dostawami wody.

Z nastaniem dnia sklepy w Bombaju pozostają zamknięte z wyjątkiem europejskich w Forcie. Ich właściciele ustawili ludzi na straży przy wejściu, by w razie czego zażegnali niebezpieczeństwo. Związki zawodowe ogłosiły jednodniowy strajk, wymierzony głównie w fabryki włókiennicze. Na ulicach gęstnieje tłum wzburzonych robotników. Panią Macfarlane i jej przyjaciół aresztowano, by uniemożliwić im udział w marszu i przemawianie do tłumu. Mimo fali zatrzymań miasto trwa przy swoim. Bobby spędza ranek na mierzeniu z wielebnym kości podudzi. W roztargnieniu słucha o jego planach określania poziomu moralnego przedstawicieli ras północnych Indii na podstawie wagi przedniej części płatów czołowych (pomiary pośmiertne). Przez otwarte okno wdziera się ryk silników. Ulicą raz po raz przejeżdżają z łoskotem transportery wojskowe. Dowództwo rozmieszcza plutony brytyjskich żołnierzy w strategicznych punktach Bombaju.

W porze lunchu Falkland Road staje się fabryką pogłosek. Jej punktem centralnym jest stragan z paan. Strzykający czerwoną śliną nowinkarze opowiadają, że strajkujący robotnicy urządzili na placu wiec, rozpędzony jednak przez policję. Anarchiści chcieli podpalić jedną z fabryk „Gotówki” Mistry’ego, ale zostali zastrzeleni. A może to byli komuniści i udało im się uciec. Motilal Nehru wygłosi mowę. Jakąś kobietę rozjechał wojskowy pojazd. Gubernator opuścił miasto. Brytyjczycy użyją samolotów. Fanatyczni wyznawcy hinduizmu atakują muzułmanów w slumsach na przedmieściach.

Ludzie są rozgorączkowani, napięci. Kiedy Bobby wychodzi, czuje wiszącą w powietrzu atmosferę wrogości. Ci, którzy zawsze się z nim witali, teraz unikają jego wzroku. Poczucie zagrożenia wzmaga się po południu. Bobby rozpoznaje komunistów, którzy wczorajszego wieczoru rzucali kamieniami. Teraz kręcą się wokół misji i spoglądają w rozbite okno wielebnego Macfarlane’a.

O zmierzchu wyraźnie widać siup ognia nad slumsami w sąsiedztwie fabryk Taty. Falkland Road roi się od tłumu. Coś w tej falującej rzeszy ludzi uderza Bobby’ego. Na ich twarzach nie ma ani radości, ani nadziei na dobrą zabawę. Ci ludzie są przyczajeni, na coś czekają. Mniej więcej godzinę po zachodzie słońca przechodzi tamtędy hałaśliwy pochód. Udekorowani girlandami zwolennicy satjagrahy wymachują rytmicznie pięściami do wtóru łoskotu bębnów i zawodzenia trąbek. Zostawiają za sobą ciżbę niespokojnych mężczyzn i chłopców szukających pretekstu do działania, czegoś, co przywiedzie dzień strajków do punktu kulminacyjnego.

Ktoś podpala stos odpadków na ulicy. Ludzie stoją wokół ognia, oblani blaskiem pomarańczowych płomieni. Z okna swojego pokoiku Bobby dostrzega wyjeżdżający zza rogu samochód. Za kierownicą siedzi biały. Zatrzymuje się, waha, po czym zawraca i odjeżdża tą samą drogą. Wokół ognia zbiera się coraz więcej ludzi. Bobby widzi mężczyzn z kijami w rękach, u jednego zauważa długi zakrzywiony nóż. Warkot ciężarówki pełnej policjantów przepłasza zgromadzonych. Śmieci się dopalają. Policjanci chodzą tam i z powrotem przez parę minut, kopią rozżarzone resztki i bacznie obserwują wysokie drewniane domy. Potem odjeżdżają.

Wszystko cichnie. Może dzisiejsza noc minie spokojnie. Bobby’ego nudzi siedzenie przy oknie. Potrzebuje powietrza, przestrzeni, żeby pomyśleć. Wkłada płócienną marynarkę, wiąże krawat i wychodzi. Na ulicy od razu czuje, że coś się zmieniło. Przechodnie mierzą go nieprzyjaznym wzrokiem, a raz czy dwa jacyś mężczyźni usiłują zagrodzić mu drogę. Dają mu spokój, gdy się do nich odzywa albo gdy ktoś inny odciąga ich na bok i wyjaśnia, kim jest Bobby. Dzisiejszego wieczora w Bombaju niebezpiecznie wyglądać na Anglika.

Bobby wędruje w stronę Fortu. Tu ma ulice dla siebie. Okna biur są ciemne, szyny tramwajowe puste. Nawet paru żebraków i pedałujący co sił rowerzysta nie przeszkadzają mu wyobrażać sobie, że tak wyglądałaby chwila tuż po końcu świata. Bobby Piękniś – jedyny aktor. Cała reszta zeszła ze sceny. Zabawia się, usiłując stosownie do okoliczności zająć jak największą przestrzeń. Kroczy majestatycznie środkiem ulicy i rozkłada ręce. Chce być większy, niż jest. Bobby Piękniś. Pan Ostatnich Chwil Bombaju.

Wielkimi krokami przemierza opustoszałe miasto, aż dociera do Fontanny Flory. Zza palisady migoczących lamp gazowych wygląda mała, pretensjonalna, usmarowana rzeźba, stercząca w górę z makadamowej podstawy pokrytej smołą. Bobby podchodzi bliżej i odkrywa, że nie jest jedynym aktorem. W świetle latarni grają jeszcze dwie osoby dramatu: angielski chłopak i krowa.

– Boże wszechmogący! – bełkocze Anglik. – Co trzeba zrobić, żeby potraktowali cię po ludzku w tej dziurze? Co za obraza. Cholerna obraza.

Wygląda na to, że rozmawia z krową. Bobby ostrożnie podchodzi bliżej. Przystaje na granicy kręgu światła. Chłopak chwieje się na nogach i szpera po kieszeniach. Znajduje płaską flaszkę, pociąga z niej spory łyk i najwyraźniej coś postanawia.

– Dobra, krowo. Skoro nie grasz fair, nie będę się cackać. Ostrzegam. Mówię do ciebie: sos chrzanowy i Yorkshire pudding.

Krowa patrzy na niego nieporuszona. Chłopak traci cierpliwość.

– Stek, idiotko! Duszony! Nie żartuję. Nie obchodzą mnie te wasze towarzystwa ochrony krów i cała reszta hinduskich fanklubów. Zjem cię, ty świńska krowo.

już ma zamiar zdzielić zwierzę w nos, gdy dostrzega Bobby’ego.

– Alleluja! – krzyczy. – Ktoś ze strunami głosowymi. Bridgeman jestem. To bydlę mnie wykończy. Nie wiesz przypadkiem, gdzie tu można kupić tarte?

Bobby z namysłem kiwa głową. Twarz Bridgemana rozjaśnia się uśmiechem.

– Ha! – wrzeszczy jak ktoś, kto zdobył punkt w trudnej rozgrywce, i z radości klepie krowę po zadzie. – Zabierz mnie tam. Od razu. Mówiłeś, że jak się nazywasz, stary?

Bobby nie mówił. I wcale nie jest przekonany, że chce kogokolwiek dokądkolwiek prowadzić. Bridgeman wygląda żałośnie. Nie ma jeszcze dwudziestu lat. Jego szorstka skóra jest sina od wypitego za dnia alkoholu, a ubranie nosi zaschnięte ślady po jedzeniu. Nawet gdyby był trzeźwy, jego twarz nie budziłaby zaufania. Jest nalana, ciastowata, a małe oczka i świński nos pływają w niej niczym kluski w tłustej zupie. U pijanego Bridgemana cała głowa pod grzywką prostych kasztanowatych włosów zdaje się niemile ruchliwa. Jak galareta. Rozchwiana. Niestała.

Ale Bridgeman ma pieniądze. I udowadnia to. Wyciąga z kieszeni plik banknotów i powiewa nimi zamaszyście.

– Robert, przyjacielu – bełkocze – idziemy się zabawić. Wielki finał. Gdzie się podziało to przeklęte krówsko?

Bridgeman twardo upiera się, że krowa też powinna z nimi iść. Gdy orientuje się, że zwierzę gdzieś powędrowało, ma zamiar ruszyć na poszukiwania. W końcu akceptuje stratę i pozwala Bobby’emu prowadzić się w stronę dzielnicy czerwonych latarni. Po drodze gada jak najęty, budząc w Bobbym zdziwienie (siłą głosu, sprytem i całkowitą obojętnością na słuchacza) oraz przeczucie nadejścia czegoś nieuchronnego.

Zanim docierają na koniec Esplanade Road, Bobby wie już prawie wszystko o Jonathanie Bridgemanie, począwszy od przedwczesnych narodzin na podłodze stacji pocztowej w Biharze, a skończywszy na powodach, dla których tak spił się w Bombaju prawie osiemnaście lat później. Okazuje się, że jeśli chodzi o wiek, dzieli ich tylko miesiąc różnicy i że Bridgeman jest nałogowym pijakiem w drugim pokoleniu. Syn pary dypsomaniaków spędził pierwsze lata dzieciństwa na plantacji herbaty swojego ojca pośród wzgórz w pobliżu Darjeelingu, pomagając mu w kleceniu prowizorycznych kotłów destylacyjnych.

Kiedy matka Bridgemana spadła z werandy i skręciła kark (co nastąpiło, gdy Jonathan był jeszcze dzieckiem), jej pogrążony w żałobie mąż przysiągł sobie, że nigdy nie wyśle syna do szkoły w Anglii; co więcej – nigdy nie spuści z oka Jedynej Rzeczy, Jaka Mu Została. Tym sposobem w wieku dziesięciu lat Jonathan umiał jeździć konno, strzelać i świetnie mieszać dżin z tonikiem, ale nie umiał ani czytać, ani pisać. Jego ojciec zupełnie się tym nie przejmował. W jego mniemaniu to umiejętność czytania spowodowała zgon jego żony, która poślizgnęła się na egzemplarzu magazynu „Blackwood’s”, beztrosko porzuconym na frontowych schodach.

W chwilach zdolności do działania Bridgeman senior całą energię poświęcał pędzeniu nowego gatunku alkoholu z liści herbaty. Po udoskonaleniu receptury ów eliksir miał wyprzeć szkocką whisky i zająć jej miejsce w sercu brytyjskiego pospólstwa, czyniąc swego twórcę niewiarygodnie bogatym. Niestety, czy to z racji błędów w procesie produkcji, czy może dlatego, że liście herbaty zupełnie się do tego nie nadają, większość partii Herbacianej Whisky Bridgemana wywoływała ataki apopleksji albo czasową ślepotę. W końcu jej producent uzupełnił recepturę o ryż.

Podatny na napady depresji, podczas których strzelał na oślep do swoich pracowników z małokalibrowego karabinu używanego do polowań, pan Bridgeman wreszcie zrozumiał, że nawet dodanie ryżu nie uratuje go przed ruiną. Doznany zawód wywołał większe niż zazwyczaj przygnębienie. W wyniku negocjacji z okręgowym komisarzem policji (wspieranym przez pluton Gurkhów) uwolnił zakładników i oddał się pod opiekę Sióstr Mniejszych Pokutniczek, które prowadzą dyskretny zakład dla obłąkanych w Kalkucie. Mały Jonathan wylądował w pobliskiej szkole z internatem. Raz w miesiącu miał odwiedzać chorego ojca.

W ciągu paru lat Akademia Bradshawa dla Chłopców w Kalkucie wpoiła młodemu Bridgemanowi podstawy wiedzy i zachowania. Jonathan nauczył się jeść z zamkniętą buzią, radzić sobie z rzymskimi cyframi i łacińskim alfabetem i siedzieć cicho nawet podczas długiego porannego nabożeństwa. Wszyscy spodziewali się, że wróci w góry i poświęci się mało wyszukanemu zajęciu; może włoży mundur i zostanie wysłany gdzieś daleko, gdzie brak ogłady i rozwijający się alkoholizm nie narobią zbytniego zamętu. Nie wzięli pod uwagę cudownych zdolności uzdrowicielskich Sióstr Mniejszych i ich głównego psychiatry – matki przełożonej.

Siostra Agnes, zwalista słoweńska zakonnica z twarzą niczym wypolerowany orzech włoski i usposobieniem jucznego wielbłąda, nie chciała mieć do czynienia z obłąkanymi. Kierując się surowymi zwyczajami wyniesionymi z rodzinnej wioski w górach, wprowadziła zimne kąpiele, odosobnienie i religijne reprymendy, które przynosiły szokujące rezultaty. Według powszechnej opinii (błędnej) siostra Agnes uzdrawiała swoich pacjentów śmiertelnym strachem. W rzeczywistości, gdy gwałtowne zmiany temperatury i barwna wizja męki piekielnej nie przynosiły pożądanych efektów, siostra uciekała się do walki zapaśniczej. Rozbierała się, nacierała oliwą i prowadziła najbardziej opornych podopiecznych na tyły klasztoru, gdzie dawała im wycisk, stosując chwyty i rzuty, które niegdyś uchroniły jej cnotę przed zakusami miejscowych pasterzy, oszalałych po paru miesiącach samotności na górskich halach.

Metoda siostry Agnes sprawdziła się na ojcu Jonathana. Po wołaniu o litość i złożeniu przyrzeczenia, że nigdy więcej nie tknie alkoholu, w cudowny sposób odzyskał zdrowie psychiczne. Nikt nie przypuszczał, że kiedykolwiek stamtąd wyjdzie, tymczasem krótko po piętnastych urodzinach syna Bridgeman senior zjawił się w szkole trzeźwy i porządnie ubrany. Oświadczył, że pragnie, by Jonathan kontynuował naukę, a potem studiował na jednym ze słynnych uniwersytetów. Był prawdziwie odmienionym człowiekiem. Dyrektor uścisnął mu rękę, uniósł brwi na widok wielkiego srebrnego krucyfiksu na szyi (fanatyczne oddanie kościołowi rzymskokatolickiemu było efektem ubocznym kuracji siostry Agnes) i w duchu uśmiał się z ojcowskich nadziei. Ale Jonathan bardzo się postarał. Opanował wielosylabowe słowa, nabrał ogłady i rozumu, co zrobiło wrażenie nawet na jego najzacieklejszych krytykach w Akademii Bradshawa.

Niestety, lata smakowania herbacianego trunku nadszarpnęły zdrowie pana Bridgemana. Rok po wyjściu spod opieki sióstr zmarł. Po otwarciu testamentu okazało się, że połowę majątku zapisał siostrze Agnes, a drugą połowę (zadziwiająco dużą) swemu synowi. Majątkiem syna miał zarządzać radca prawny rodziny Bridgemanów w Londynie, niejaki pan Spavin.

– Dlatego tu jestem, stary – mówi Jonathan, serdecznie poklepując Bobby’ego po plecach. – Jutro rano płynę do Anglii. Ten Spavin ma się mną opiekować, póki nie skończę dwudziestu jeden lat. Nie wiem, co myśleć. Nigdy nie widziałem tego gościa. Jakiś przyjaciel mojego dziadka. A jeśli to stary tyran? Cholernie męczące żebrać za każdym razem o parę szylingów. I szczerze mówiąc, nie lubię samej nazwy kraju. Słyszałem, że tam jest potwornie zimno. Byłeś tam?

– Tak – odpowiada Bobby. – To znaczy nie. Nie byłem. Większość życia mieszkam tutaj.

– Hm… – Bridgeman kiwa mądrze głową. – Myślałem, że się tam urodziłeś. To zawsze widać.

– Nie masz żadnych krewnych?

– Żadnych, o których bym wiedział. Ostatni w rodzie. Strajk czy nie, to moja ostatnia noc na wolności i nie mam zamiaru siedzieć w hotelu. Moje rzeczy są już na statku. Do badania jutro rano nieważne, w jakim jestem stanie, no nie?

– Chyba nie.

– Jasne, że nie! I powiem ci, że moje jaja są jak dwa dojrzałe melony. Chciałem przelecieć w pociągu mieszaną siostrzyczkę, ale się nie dała. Powiedziała, że pociągnie za hamulec bezpieczeństwa. Zimna suka. A powinna być wdzięczna. Takim nie dogodzisz. Chcę dużej dziewczyny No wiesz, takiej z balastem z przodu i z tyłu. Takie lubię. Nie ma nic gorszego niż chuda dziwka, nie?

Kiedy skręcają w labirynt ciemnych uliczek prowadzących ku Falkland Road, Bobby rozgląda się wokół nerwowo. Ten Bridgeman to jego szansa. Na razie wszędzie panuje spokój. Nieliczni przechodnie obrzucają ich bacznym wzrokiem. Bobby prezentuje udawaną obojętność, Bridgeman powoli i z namysłem stawia stopy. Dwaj pewni siebie angielscy chłopcy na przechadzce.

Duże dziewczyny można znaleźć w Goa House. Maria Francesca jest zaskoczona. Posyła Bobby’emu niespokojne spojrzenie, gdy Bridgeman z trudem drapie się po schodach i wchodzi do środka. Dziś są jedynymi klientami. Wszystkie lokatorki Goa House siedzą w salonie, popijają herbatę i zagryzają lepkimi słodyczami z kokosem. Rząd uśmiechniętych żujących buź. Na widok takiego wyboru pulchnych, odsłoniętych ciał Bridgeman klaszcze w ręce z radości.

Z miejsca ciągnie Terezę, bezsprzecznie największą spośród tutejszych miłośniczek dobrego jedzenia, za przesłonę z koralików do jednej z sypialni. Bobby w zamyśleniu chodzi tam i z powrotem, paląc papierosa i jednym uchem słuchając opowieści Twinkle o kliencie, który zawsze przychodzi z mango.

– Oszalałeś? – pyta Maria. – Czemu przyprowadziłeś tego typa akurat dzisiaj? Ludzie łakną krwi, przecież wiesz.

– Nic się nie stanie – odpowiada warkliwie Bobby. – Po wszystkim zabiorę go do domu. Wszyscy musimy jeść – dodaje sarkastycznie, wskazując ogołocone tace po słodyczach. – Zresztą, czym jest życie bez ryzyka? – Lubi brzmienie tej frazy. Ma taki waleczny, podszyty przygodą wydźwięk. Znalazł ją w jednej z powieści pani Macfarlane.

Maria prycha drwiąco.

– Słuchaj, kokosie. Nie możesz zostawić tego Anglika samego, nawet jeśli poderżną ci za to gardło.

– Pieprz swoją matkę.

– Pieprzyłam wszystkich innych. Nie, odwołuję to. Nie kokos. Na zewnątrz też jesteś biały.

Maria mówi to z uśmiechem i Bobby przełyka zniewagę. Z sypialni dochodzi przejmujący krzyk rozkoszy, któremu wtórują profesjonalne tryle i ozdobniki w wykonaniu Terezy Po paru minutach Bridgeman wraca z błogim uśmiechem na twarzy.

– Drinka, stary? – pyta Bobby’ego, pociągając haust z flaszki. Jego poufały ton robi wrażenie na dziewczętach. Bobby Piękniś, tak ugrzeczniony, że nawet Europejczyk traktuje go jak swego. Bobby wypija odrobinę dla zachowania konwenansu. Czuje, jak trunek pali mu gardło. Nagle poraża go nieprzyjemna myśl.

– To chyba nie jest…?

– No nie – rzuca rozbawiony Bridgeman. – Herbaciana whisky? Od lat się jej nie robi. To moja receptura.

Bobby’ego nie uspokaja to wyjaśnienie. Ale Bridgeman jest w szampańskim nastroju. Nie zauważywszy że on jeden pije w tym towarzystwie, opróżnia do dna swoją flaszkę, po czym posyłając Marii zawadiacko taksujące spojrzenie, pyta, czy nie udziela rabatu wyjątkowym klientom. Choć mamrocze tak niewyraźnie, że Maria ma kłopoty z rozszyfrowaniem sensu jego słów, po chwili załapuje, o co chodzi. Bridgeman „chce jeszcze”, tym razem z nią. Następuje kolejne sypialniane interludium, akcentowane niezrównanymi okrzykami Marii. Maria gra dla galerii. Stosuje efektowne zmiany tonacji i wysokości jęków, co w salonie brzmi nadzwyczaj dobrze. „Zupełnie jak fabryczna syrena” – zauważa Tereza. Po chwili zapada cisza. Nie zawracając sobie głowy ubieraniem, Maria wychodzi z sypialni i oznajmia Bobby’emu, że jego przyjaciel zemdlał.

– Nie może tu zostać – mówi, przewracając oczami i kiwając pogardliwie małym palcem w stronę Terezy. Tereza odpowiada tym samym gestem. Wszystkie dziewczęta wybuchają śmiechem. Bobby wysyła jedną z nich po wodę.

Godzinę później obaj znów są na ulicy. Bobby podtrzymuje Bridgemana, którego krzepkie, postkopulacyjne, wilgotne ramię ciąży mu na plecach jak kłoda drewna.

– Chodzi o to – peroruje Bridgeman – że w starej Anglii jest inaczej niż tutaj.

Ulica jest pusta, ale Bobby czuje niepokój. W powietrzu czuć swąd spalenizny, a wychodząc z Goa House, omal nie potknęli się o pojedynczy but leżący na środku jezdni. Teraz, kiedy większość rupii tego pijanego durnia znalazła się w jego kieszeni, Bobby chce się go pozbyć. Postanawia, że kiedy znajdą się w pobliżu jakichś dużych hoteli, zostawi go.

Nic dane mu było zrealizować tego planu.

Kiedy Bridgeman snuje rozważania, czy góry w Anglii przypominają tutejsze, i stwierdza, że na pewno nie mogą się z nimi równać, jeden z cieni przed nimi rozdziela się na kilka mniejszych. Każdy trzyma kij, butelkę albo nóż. Bobby oblewa się zimnym potem. Siedmiu, ośmiu mężczyzn? Nawet z odległości czuć od nich dym i arak. Ich herszt ma głowę owiniętą jakąś szmatą, w ręku dzierży żelazny pręt. Na twarzy ma ślady krwi, jakby walczył już dziś wieczorem. Gdy wychodzi z cienia, Bobby widzi po jego oczach, że jest pod wpływem bhang.

– Europejskie skurwysyny – rzuca.

Większość ludzi wykazuje głęboko zakorzenioną dbałość o własne interesy, a Bobby ma tę cechę rozwiniętą w stopniu wyjątkowym. Decyzja porzucenia półprzytomnego Bridgemana zajmuje mniej więcej tyle czasu, ile wędruje impuls nerwowy z mózgu do nóg.

Bobby zaczyna biec.

Za plecami słyszy wrzaski, głuche uderzenia, jakieś nieprzyjemne odgłosy. Przyspiesza.

Po chwili orientuje się, że nikt go nie ściga. Przystaje więc, pochyla się i opierając ręce o kolana, rozpaczliwie łapie powietrze szeroko otwartymi ustami. Gdy oddech znów staje się regularny, Bobby’ego dopada poczucie winy. Powinien zostać z Bridgemanem. Powinien stanąć do walki, dobyć rapiera i odeprzeć wroga. Wszystkich? Klnąc pod nosem, ściąga krawat i wkłada złożoną marynarkę pod pachę. Ostrożnie wraca tą samą drogą, którą biegł.

Mężczyźni zniknęli. Upewnia się o tym w pierwszej kolejności. Bridgeman został zaciągnięty w boczną uliczkę między wysoki dom i podwórko murarza. Leży na plecach z rękami ułożonymi sztywno wzdłuż ciała. Z daleka wygląda na spokojnego. Nie rusza się. Bobby odczekuje jeszcze kilka minut. Teraz jest pewien, że odeszli. Można bezpiecznie podejść.

Martwy Bridgeman nie wygląda lepiej niż żywy. Lewa strona twarzy jest zupełnie zmasakrowana, czarna i obrzmiała. Szczęka zdeformowana ciosem. Brudna koszula, przedtem pokryta zaschłymi resztkami jedzenia, teraz lśni niczym krwistoczerwony mundur. Bobby spogląda na niego z obojętnym współczuciem. Młody alkoholik w drodze do Anglii. Ostatnia szalona noc przed wyjazdem. Dziwna rzecz: mimo wszystko Bridgeman zdołał jakoś utrzymać w ręku flaszkę. Bobby schyla się i wyjmuje ją ze sztywnej dłoni. Obraca i widzi wygrawerowane z boku inicjały JPB. Znowu czuje się winny. Przez krótką chwilę.

Obok leży pusty portfel Bridgemana. Bobby już chce odejść, bojąc się, by go nie przyłapano nad trupem, ale coś go zatrzymuje. Na ziemi spostrzega skórzaną saszetkę na dokumenty. W środku znajduje bilet na parowiec do Anglii, paszport na nazwisko Jonathan Pelchat Bridgeman i czysty arkusz papieru listowego z nagłówkiem: Spavin amp; Muskett, Doradcy i Pełnomocnicy ds. Zobowiązań, Gray’s Inn Road, London.

Bobby spogląda na fotografię w paszporcie. Ciemnowłosy młody mężczyzna wpatrzony w obiektyw z twarzą tak wyblakłą, że niemal bez wyrazu. Bardzo dalekie podobieństwo.

To mógłby być każdy.

Chowa dokumenty do kieszeni i rusza w kierunku misji. Pomysł dojrzewa, zanim Bobby dochodzi do końca ulicy. Już wie, co zrobi.

Wyczuwa zapach nafty. Bridgeman, ten prawdziwy Jonathan Bridgeman, znany tylko przez kilka godzin, rozpływa się w przestrzeni. Unicestwiony powraca w innej postaci. Bobby uśmiecha się szeroko. Jak łatwo strząsnąć z siebie jedno życie i zacząć nowe! Bardzo łatwo, gdy nic cię nie trzyma. Zdumiewają go ludzie, którzy potrafią umiejscowić siebie, przyklękając i napełniając rękę garstką ziemi. „Człowiek powstał z prochu” – twierdzi wielebny. Jeśli mężczyźni i kobiety powstali z prochu, to on nie jest jednym z nich. Jeśli pod bosymi stopami czują puls ziemi i nazywają to domem, jeśli patrząc na znajomy krajobraz, widzą w nim swoje odbicie, to on nie jest jednym z nich. „Człowiek z ziemi” – mówi wielebny. „Ziemia z człowieka” – mówią Wedy. Słońce, księżyc i reszta stworzenia, powstałe z ciała Pierwotnej Ludzkiej Istoty. Ale Bobby czuje, że nie ma w nim ani odrobiny ziemi. Kiedy chodzi, jego stopy nie dotykają podłoża. Więc musi mieć inny rodowód, musi wywodzić się z jakiegoś innego elementu.

Kiedy skręca w Falkland Road, słyszy dźwięk przypominający szum deszczu między drzewami.

Na ulicy roi się od wzburzonych i rozkrzyczanych łudzi. Ich twarze barwy ziemi rozświetla wściekle pomarańczowy blask. Bobby jest tak pochłonięty własną transformacją, że dopiero pośrodku tłumu dostrzega źródło owego blasku.

Misja stoi w ogniu.

Płomienie pełzną po drewnianym froncie budynku niczym palce po instrumencie. Słychać trzaski, groźny łoskot. Lada chwila rozlegnie się huk, wszystko runie. Mowa olbrzymów. Bobby przepycha się do przodu, nagle przerażony perspektywą utraty tego miejsca, swojego pokoju z kolażem twarzy w półtonach, szafy z ubraniami, dobrze znanej drogi na dół do saloniku. Ogień strawił prawie do końca napis nad wejściem do misji. Można odczytać tylko kilka słów: „Czyż pozwolimy im umrzeć w ciemności, skoro sami poznaliśmy światło…”. Na czele ciżby ktoś macha czerwoną flagą własnej roboty. Smród nafty i dym wdzierają się w nos i usta Bobby’ego. Co powie pani Macfarlane? Po tym, co dla nich zrobiła, ile im dała miłości? A wielebny?

Jakby w odpowiedzi na to ostatnie pytanie okiennice na poddaszu kościoła otwierają się gwałtownie. Tłum faluje i postępuje bliżej. Ci z przodu stawiają opór, broniąc się przed bliskością szalejącego ognia. Ci z tyłu napierają. Bobby toruje sobie drogę łokciami. Czuje, jak jego twarz, twarz Bobby’ ego, przypieka gorący podmuch. Las zaciśniętych pięści w górze. Skandowanie: „Spalić! Spalić!”. Rozświetlone pożarem twarze, wyszczerzone zęby, czerwone usta, otwarte w krzyku. Wielebny wychodzi chwiejnym krokiem na balkon niczym wizja wiecznego potępienia. Jego twarz i ubranie pokrywa sadza, włosy i broda tworzą wokół głowy płonącą siwą aureolę. Wielebny ma błędny wzrok, wykrzykuje coś w stronę tłuszczy ale jego słowa giną w huku płomieni. Na ten widok tłum się cofa. Niektórzy rzucają się do ucieczki. Skandowanie cichnie coraz bardziej, wreszcie ustaje. Wielebny trzyma w złączonych rękach stos czaszek. Na chwilę wszystko zamiera. Bobby zawsze będzie pamiętał tę scenę właśnie tak: nieruchomą i cichą jak na fotografii. Potem przy akompaniamencie przerażającego łoskotu balkon zapada się do środka i wielebny znika w płomieniach niczym stos gałganów.

Bobby przepycha się do tyłu. Chce czym prędzej wydostać się z tłumu. Nic tu po nim. Nic więcej go tu nie trzyma. Czuje, jak ziemia przesuwa się pod jego stopami szybko i bez oporu.

Загрузка...