Rozdział 17

Roman rozparł się w fotelu i wbił wzrok w sufit. Wciąż dręczyły go wątpliwości. Kiedyś już opowiedział swoją historię kobiecie, i ta chciała go zabić. Głęboko zaczerpnął tchu, zanim zaczął mówić:

– Urodziłem się w małej rumuńskiej wiosce w 1461 roku. Miałem dwóch braci i młodszą siostrzyczkę. – Usiłował przypomnieć sobie ich twarze, ale czas zatarł wspomnienia. Byli razem bardzo krótko.

– O rany – szepnęła Shanna. – Masz ponad pięćset lat.

– Dzięki, że mi o tym przypominasz.

– Opowiadaj dalej – poprosiła. – Co się z nimi stało?

– Żyliśmy w biedzie. To były ciężkie czasy. – Czerwone światełko nad łóżkiem przykuło jego uwagę. Kamera monitoringu działała. Przeciął powietrze płynnym ruchem i w ułamku sekundy światełko zgasło.

– Matka umarła w połogu, gdy miałem cztery łata. Potem odeszła moja siostrzyczka, dwuletnia.

– Bardzo mi przykro.

– Kiedy miałem pięć lat, ojciec zabrał mnie do pobliskiego klasztoru i tam zostawił. Ciągle liczyłem, że wróci. Nie mógł przecież porzucić syna, którego kochał. Tak mocno mnie uściskał przy rozstaniu. Nie chciałem spać na sienniku, nie słuchałem mnichów. Wciąż czekałem na przyjazd ojca. – Potarł czoło. – Mieli już dosyć moich szlochów i powiedzieli mi prawdę. Ojciec mnie sprzedał.

– O nie. To straszne.

– Pocieszałem się myślą, że ojcu i braciom powodzi się lepiej, że żyją jak królowie, mają wreszcie pieniądze. W rzeczywistości zostałem sprzedany za worek mąki.

– To okropne. Pewnie był zdesperowany.

– Przymierali głodem. – Westchnął. – Często zastanawiałem się, dlaczego właśnie ja.

Shanna pochyliła się lekko.

– Czułam to samo, gdy rodzice wysłali mnie do szkoły z internatem. Ciągle mi się zdawało, że czymś im podpadłam, ale nie miałam pojęcia, co takiego zrobiłam.

– Pewnie nic. – Patrzył jej w oczy. – Mnisi zauważyli, że jestem zdolny i garnę się do nauki. Ojciec Konstantyn twierdził, że to dlatego ojciec mnie wybrał. Wiedział, że jestem zdolniejszy od braci.

– Spotkała cię za to kara.

– Nie nazwałbym tego karą. W klasztorze było ciepło i czysto. Nie brakowało jedzenia. Zanim skończyłem dwanaście lat, mój ojciec i bracia umarli.

– O Jezu. Tak mi przykro. – Wzięła poduszkę z wezgłowia i przytuliła do siebie. – Moja rodzina ma się dobrze, na szczęście, ale wiem, jakie to uczucie, utracić najbliższych.

– Ojciec Konstantyn był uzdrowicielem. Został moim mentorem. Nauczyłem się od niego tyle, ile mogłem. Twierdził, że mam dar uzdrawiania. – Ściągnął brwi. – Dar od Boga.

– I zostałeś uzdrowicielem.

– Tak. Nigdy nie zastanawiałem się, czy właśnie to chcę robić. W wieku osiemnastu lat złożyłem śluby zakonne. Ślubowałem łagodzić cierpienie ludzi. – Skrzywił się. – Wyrzekłem się szatana i jego sług.

Przycisnęła poduszkę do piersi.

– Co robiłeś?

– Ojciec Konstantyn i ja jeździliśmy od wioski do wioski, by leczyć chorych, nieść ulgę w cierpieniu. W tamtych czasach, przy niewielkiej liczbie medyków, zwłaszcza zajmujących się ubogimi, zapotrzebowanie na nasze usługi było ogromne. Pracowaliśmy ponad siły. Kiedy ojciec Konstantyn nie czuł się już na siłach, żeby jeździć, został w klasztorze, ja wyruszałem sam. I może to błąd. – Uśmiechnął się gorzko. – Nie byłem nawet w połowie tak mądry, jak mi się wydawało. A bez mądrych rad ojca Konstantyna…

Powróciły wspomnienia. Ruiny klasztoru, ciała martwych mnichów wśród zgliszczy. Zwłoki ojca Konstantyna. Ukrył twarz w dłoniach, odpychał od siebie tę wizję. Nie mógł jednak, bo przecież to on sprowadził na nich nieszczęście. Bóg nigdy mu tego nie wybaczy.

– Dobrze się czujesz? – zapytała Shanna miękko. Oderwał dłonie od twarzy, z trudem oddychał.

– O czym mówiłem?

– Że leczyłeś ludzi.

Współczucie na jej twarzy utrudniało koncentrację, więc przeniósł wzrok na sufit.

– Dotarłem daleko, na tereny dzisiejszych Węgier, do Transylwanii. Z czasem przestałem nosić się jak ksiądz. Zarosła mi tonsura, zapuściłem włosy. Ale dotrzymałem ślubów ubóstwa i czystości, więc uważałem, że jestem dobry i prawy, że Bóg jest po mojej stronie. Wieści o moich czynach szybko się rozchodziły, wioski witały mnie jak honorowego gościa. Jak bohatera.

– To dobrze. Pokręcił głową.

– O nie. Ślubowałem unikać zła, ale z czasem popełniłem grzech śmiertelny. Stałem się próżny.

Żachnęła się.

– Co złego w tym, że czułeś się dumny? Ratowałeś ludzkie życie, prawda?

– Nie, ratował je Bóg, za sprawą swojego sługi. Zapomniałem, jaka to różnica. Zgubiła mnie pycha, byłem przeklęty na wieki.

Spojrzała na niego z powątpiewaniem.

– Miałem trzydzieści lat, gdy usłyszałem o pewnej wiosce na Węgrzech. Ludzie w niej umierali, a nikt nie wiedział, dlaczego. Odniosłem pewne sukcesy w walce z zarazą, dbałem o podstawowe zasady higieny. Uważałem… że potrafię im pomóc.

– I pojechałeś tam.

Tak. Kierowany dumą, uważałem, że zdołam ich zbawić, ale na miejscu okazało się, że ludności nie dziesiątkuje zaraza, tylko wioskę opanowały straszliwe, krwiożercze potwory.

– Wampiry – szepnęła.

– Przejęły zamek i żywiły się ludzką krwią. Nie poprosiłem Kościoła o pomoc, choć powinienem, ale w swojej próżności uznałem, że sam sobie poradzę. Byłem mnichem. – Pocierał czoło, jakby chciał zetrzeć hańbę klęski. – Myliłem się. W obu sprawach.

– Zaatakowały cię?

– Tak, ale nie zabiły jak innych mieszkańców wioski. Zmieniły w jednego z nich.

– Dlaczego? Żachnął się.

– A dlaczego nie? Trudno o lepszą zabawkę. Sługa boży demonem z piekła rodem? Świetnie się bawili takim świętokradztwem.

Wzdrygnęła się.

– Bardzo mi przykro. Rozłożył ręce.


– Stało się. Żałosna historia. Duchowny tak próżny, że Bóg musiał go porzucić.

Wstała. Jej spojrzenie było pełne bólu.

– Uważasz, że Bóg cię porzucił?

– Oczywiście. Sama to powiedziałaś. Jestem krwiożerczym demonem z piekła.

Skrzywiła się.

– Czasami trochę dramatyzuję, ale teraz znam prawdę. Chciałeś pomóc, a zostałeś zaatakowany. Nie prowokowałeś, ja też nie pchałam się w łapy rosyjskiej mafii; zaatakowała Karen i mnie. – Miała łzy w oczach. Podeszła od niego. – Karen nie prosiła o śmierć. Ja nie chciałam stracić rodziny i żyć jak ścigane zwierzę. A ty nie chciałeś zostać wampirem.

– Dostałem, na co zasłużyłem. Stałem się zły. Nie szukaj we mnie dobra. Robiłem straszne rzeczy.

– Ja… jestem przekonana, że miałeś ku temu powody. Pochylił się do przodu, oparł łokcie na kolanach.

– Chcesz mnie rozgrzeszyć?

– Tak. – Stanęła koło jego fotela. – Jesteś tym samym człowiekiem. Wynalazłeś syntetyczną krew, żeby wampiry nie żerowały na ludziach, prawda?

– Tak.

– Nie rozumiesz? – Uklękła, żeby widzieć jego twarz. – Nadal ratujesz życie.

– Nie zadośćuczynię za to, które odebrałem. Spojrzała na niego ze smutkiem.

– Jest w tobie dobro. Nawet jeśli ty sam tego nie widzisz. Przełknął z trudem i zamrugał – nie chciał się rozpłakać.

Nic dziwnego, że tak bardzo jej potrzebuje. Że tak bardzo mu na niej zależy. Po pięciuset latach rozpaczy dawała mu cień nadziei, którego do tej pory nie miał.

Wstał, przyciągnął ją do siebie, i tulił tak mocno, jakby nigdy nie chciał wypuścić jej z objęć. Oddałby wszystko, żeby być tym, za kogo go uważa. Pragnął być godny jej miłości.

Petrovsky uśmiechał się do Angusa MacKaya. Potężny Szkot spacerował nerwowo i łypał groźnie, jakby chciał go przestraszyć. Szkoci otoczyli ich, ledwie Ivan i jego świta znaleźli się na sali balowej. Zaprowadzili Ivana, Alka, Katię i Galinę w odległy zakątek sali i kazali czekać.

Ivan skinął głową – dał znak swoim wampirom, żeby usłuchały. Rozsiadł się wygodnie w towarzystwie podwładnych. Szkoci stali w pobliżu, każdy z ręką na srebrnym sztylecie. Jakby mieli ochotę ich użyć.

Groźba była oczywista. Jedno pchnięcie i długi żywot Ivana się zakończy. Nie obawiał się, przecież w każdej chwili może się stąd teleportować. Na razie jednak bawiło go zachowanie rzekomych strażników.

Angus MacKay przechadzał się niespokojnie.

– Petrovsky, po co tu dziś przyszedłeś?

– Zostałem zaproszony. – Wsunął rękę za połę fraka. Szkoci jednocześnie zbliżyli się o krok.

Ivan się uśmiechnął.

– Wyjmuję zaproszenie. Angus splótł ręce na piersi.

– Czekamy.

– Jesteście chłopcy bardzo nerwowi – mruknął Ivan. – Pewnie dlatego, że nosicie spódnice.

Szkoci zamruczeli gniewnie.

– Zabiję drania – syknął jeden. Angus podniósł rękę.

– Wszystko w swoim czasie. Teraz rozmawiamy.

Ivan wyjął zza pazuchy foliową kopertę z zaproszeniem, przedartym na pół.

– Proszę. Jak widzicie, nie od razu podjęliśmy decyzję, ale moje panie mnie przekonały, twierdziły, że będzie… wystrzałowo.

– No właśnie. – Katia poruszyła się na krześle i odsłoniła gołą nogę aż po biodro. – Chciałam się trochę zabawić.

MacKay uniósł brew.

– A jak sobie pani wyobraża dobrą zabawę? Planujecie dziś kogoś zabić?

– Zawsze tak traktujecie gości? – Ivan cisnął zaproszenie na podłogę i zerknął na zegarek. Są tu już kwadrans. Vladimir chyba znalazł składy sztucznej krwi. Prawdziwi odniosą zwycięstwo.

MacKay zatrzymał się przy nim.

– Co chwila patrzysz na zegarek. Daj mi go.

– Już przeszukaliście mi kieszenie. Co wy, banda złodziei? – Celowo się ociągał. MacKay wiedział, że coś knuje. Z westchnieniem podał mu zegarek. – Zwyczajny. Zerkam na niego, bo strasznie tu nudno.

– No właśnie. – Galina się nadąsała. – Jeszcze nawet nie tańczyłam.

MacKay podał zegarek jednemu ze swoich ludzi.

– Sprawdź to.

Ivan zobaczył, że do sali wchodzą przywódca francuskiego klanu i Szkot.

Większość gości z podziwem patrzyła na Jean-Luca Echarpe. Żałosna postać. Zamiast ludzi mordować, on ich ubierał. I przy okazji się bogacił.

Ivan pokręcił głową, aż trzasnęły kręgi, czym zwrócił na siebie powszechną uwagę. Uśmiechnął się.

Angus MacKay zerknął na niego ciekawie.

– Co jest Petrovsky? Łeb ci odpada? Szkoci zachichotali.

Ivan spoważniał. Jasne, śmiejcie się, idioci. Po wybuchu nie będzie wam tak wesoło.


Shanna zesztywniała w objęciach Romana. Chciała go pocieszyć, ale gdy odwzajemnił pieszczotę, przeraziła się myśli, że obejmuje wampira. Trochę potrwa, zanim do tego przywyknie. Odsunęła się.

Nie puszczał jej, zajrzał jej w twarz.

– Zmiana zdania? Chyba nie chcesz mnie zabić?

– Nie, skądże. – Patrzyła na jego piersi. Na samą myśl, że mogłaby przebić mu serce kołkiem… – Nie mogłabym… – Zamrugała nagle zaszokowana. – Twoje serce bije. Czuję to.

– Tak, ale o wschodzie słońca przestanie.

– A ja myślałam, że…

– Że moje organy nie funkcjonują? Przecież chodzę i mówię, prawda? Moje ciało odżywia się krwią, mój mózg działa, bo dostarczam mu krew i tlen. Muszę oddychać. Bez serca, które rozprowadza krew po całym ciele, nie mógłbym funkcjonować.

– Och. Po prostu myślałam, że wampiry…

– To zimne trupy? W nocy nie. Sama wiesz, jak moje ciało reaguje na ciebie, i to od pierwszej nocy, w samochodzie Laszlo.

Zaczerwieniła się. No tak, taka erekcja dowodzi, że w nocy jego ciało funkcjonuje bez zarzutu. Dotknął jej policzka.

– Pragnę cię od pierwszej nocy.

– Nie możemy…

– Nie skrzywdzę cię.

– Jesteś tego pewien? Czy całkowicie panujesz nad… Zacisnął zęby.

– Złem we mnie?

– Chciałam powiedzieć: nad apetytem. – Objęła się ramionami. – Posłuchaj, zależy mi na tobie, i nie mówię tego dlatego, że mi pomogłeś. Naprawdę mi zależy. I nie podoba mi się, że od tak dawna cierpisz…

– Więc zostań ze mną.

– Jak? Nawet jeśli pogodzę się z myślą, że jesteś… wampirem, ciągle masz tu kochanki. Harem.

– Nic dla mnie nie znaczą.

– Ale dla mnie tak! Jak mam się pogodzić z faktem, że sypiasz z innymi?

Skrzywił się.

– Mogłem się domyślić, że to będzie problem.

– Brawo! Po co ci aż tyle? – O Jezu. Głupie pytanie. Każdy facet skorzystałby z takiej okazji.

Z westchnieniem poszedł do aneksu kuchennego. Rozwiązał muchę pod szyją.

– Zgodnie z tradycją każdy szef klanu ma harem. Musiałem to uszanować.

– Jasne.

Cisnął muchę na stolik.

– Nie rozumiesz świata wampirów. Harem to symbol władzy i prestiżu. Bez nich nie budzę szacunku, narażam się na drwiny.

– Biedaczek! Zmuszany do przestrzegania tradycji wbrew własnej woli! Chyba się popłaczę. – Shanna podniosła ręce i umilkła na moment. – Nie, fałszywy alarm. Pewnie to alergia.

Łypnął na nią.

– Na jad w twoim głosie. Odpowiedziała takim samym spojrzeniem.

– Jakie dowcipne. Przykro mi, że nie rozczulam się nad tobą jak one.

– Wcale tego nie chcę. Zaplotła ręce na piersi.

– Wiesz, właśnie dlatego uciekłam. Dowiedziałam się, że jesteś kobieciarzem.

W jego oczach pojawił się błysk.

– Czy ty jesteś… – Gniew przerodził się w zdumienie. – Zazdrosna?

– Co?

– Jesteś zazdrosna. – Z uśmiechem zdarł z siebie pelerynę i położył na oparciu krzesła. – Skręca cię z zazdrości. A wiesz, co to oznacza? Że mnie pragniesz.

– Że się tobą brzydzę! – Odwróciła się na pięcie i podeszła do drzwi. Niech go szlag. Jest za mądry, wie, że ją pociąga. Ale wampir z dziesięcioosobowym haremem? Jeśli już ma się wiązać z demonem, niech będzie wierny. Boże drogi, jak ona się w to wpakowała? – Rano skontaktuję się z Departamentem Sprawiedliwości.

– Nie ochronią cię tak skutecznie jak ja. Nie wiedzą, z kim mają do czynienia.

To prawda. O ile wiedziała, Roman to jej jedyna szansa. Oparła się o ścianę.

– Zostanę, ale na krótko. Między nami nic nie będzie.

– Och. Nie chcesz się ze mną całować? – Przyglądał się jej tak uważnie, że zrobiło się jej nieswojo – Nie.

– Ani mnie dotykać?

– Nie. – Serce biło jej coraz szybciej.

– Wiesz, że cię pragnę. Przełknęła z trudem.

– Ale do niczego nie dojdzie. Masz harem. Nie jestem ci potrzebna.

– Nigdy żadnej z nich nie dotknąłem, nie w ten sposób. Kogo chciał nabrać?

– Nie miej mnie za idiotkę.

– Mówię poważnie. Nie byłem w łóżku, fizycznie, z żadną z nich.

Gniew narastał.

– Nie kłam. Wiem, że się z nimi kochałeś. Mówiły o tym, narzekały, że minęło tyle czasu, że im tego brakuje.

– No właśnie. Dużo czasu.

– Przyznaj, że uprawiałeś z nimi seks.

– Wampiryczny.

– Co?

– To doświadczenie umysłowe. Nie przebywamy nawet w tym samym pomieszczeniu. – Wzruszył ramionami. – Po prostu podsuwam im odpowiednie wrażenia.

– Taka telepatia?

– Kontrola umysłu. Wampiry za jej sprawą kontrolują ludzi i porozumiewają się między sobą.

– Kontrolują ludzi? – Skrzywiła się. – W ten sposób przekonałeś mnie, żebym ci wstawiła ząb? To znaczy kieł. Oszukałeś mnie.

– Miałaś uważać, że to zwykły ząb. Żałuję, że nie byłem z tobą szczery, ale w zaistniałych okolicznościach uznałem, że nie mam innego wyjścia.

Fakt. Nie pomogłaby mu, gdyby znała prawdę.

– Więc naprawdę nie było twego odbicia w lusterku.

– Pamiętasz to?

– Jak prze mgłę. Nadal masz druty w dziąśle?

– Nie, Laszlo je usunął. Martwiłem się o ciebie, bez ciebie nie daję rady. Wzywałem cię, liczyłem, że nadal istnieje więź.

Przypomniała sobie, jak śnił się jej głos.

– Ja… Nie podoba mi się, że wdzierasz się do mojej głowy, kiedy tylko chcesz.

– Nie przejmuj się. Jesteś bardzo silna psychicznie. Dostaję się tylko, jeśli mnie wpuścisz.

– Mogę cię powstrzymać? – Dobre wieści.

– Tak, ale kiedy mnie wpuszczasz, więź między nami jest bardzo silna. Nigdy takiej nie doświadczyłem. – Podszedł do niej z błyskiem w oku. – Mogłoby być nam tak dobrze.

O Jezu.

– Ale nie będzie. Przyznałeś, że uprawiasz seks z dziesiątką innych kobiet.

– Seks wampiryczny. To nie jest doznanie osobiste. Każdy uczestnik leży sam we własnym łóżku.

Uczestnik? Jak w grze zespołowej?

– Chcesz powiedzieć, że robisz to naraz z całą dziesiątką? Wzruszył ramionami.

– To najszybszy sposób zaspokojenia wszystkich naraz.

– O rany. – Przycisnęła dłoń do czoła. – Sekstaśma produkcyjna. Henry Ford byłby z ciebie dumny.

– Żartuj sobie, ale pomyśl o tym. – Przygwoździł ją wzrokiem. – To mózg rejestruje doznania rozkoszy, kontroluje oddech i bicie serca. To najbardziej erogenna strefa ludzkiego ciała.

Nagle musiała zacisnąć uda.

– No i?

Kącik jego ust uniósł się w uśmiechu. W oczach zabłysło płynne złoto.

– Seks wampiryczny bywa wspaniały.

Niech go szlag trafi. Zacisnęła kolana.

– Naprawdę ich nie dotykałeś?

– Nie wiem nawet, jak wyglądają. Przyglądała mu się przez chwilę. Pokręciła głową.

– Trudno mi w to uwierzyć.

– Zarzucasz mi kłamstwo?

– No, nie celowo. To po prostu niewiarygodne. Zmrużył oczy.

– Nie wierzysz, że to możliwe?

– Nie wierzę, że można zaspokoić dziesięć kobiet, nawet ich nie dotykając.

– Udowodnię ci, że seks wampiryczny istnieje naprawdę.

– Jasne. A niby jak? Uśmiechnął się powoli.

– Uprawiając go z tobą.

Загрузка...