Odsłona trzecia: Zapaść

Deszcze, deszcze. Całe życie padało. Kiedyś ukaże się słońce, wrześniowe, ciche i ciepłe. Tresura własnej śmierci. Oczywiście, rzecz to absurdalna i z gruntu niemożliwa, lecz porywająca na każdym zakręcie losu.

Wokół domu powstawały tajemnicze ścieżki, zasypane wrogimi twarzami, wysypiska przeróżnych nieczystości, odpady ludzkich odchodów, nie było przejścia, nie było wejścia czy wyjścia. Odpychające dłonie wtłaczały się do okien, do drzwi, popychały, obnażały. Mój dom stał się meliną. Topiel jest również formą bytu. Tutaj spotykali się wyznawcy zła wszelkiej maści, umierający, w ostatnim stadium narkomanii czy syfilisa. Nie czułam się ich przewodnikiem, sama zatopiona we własnym świecie, udzielałam im jedynie schronienia przed policją, zimnym deszczem czy upalnym słońcem, szpitalami psychiatrycznymi czy płaczącymi dziećmi. Tutaj rycerze samotności i występku polowali na grzechy innych. Rankiem, kiedy wszyscy znikali jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wychodziłam do ogrodu. Kwiaty milczały zastraszone nocnymi szeptami obłędu. Stary kruk uważnie wpatrywał się w moje ciało.

Nie modliłam się nigdy do Boga. Czasami z Nim rozmawiałam. Nie było o co, czy o kogo. Wierzę, że istnieje jakaś MOC, która zesłała mi śmierć zamiast anioła stróża. Ogród stale był zarzucany brudnymi strzykawkami, zużytymi prezerwatywami, butelkami po alkoholu i odczynnikach do produkcji heroiny, wymiocinami lub ciałami. Każdy kiedyś przechodzi przez wzgórze, na którym rośnie ostrokrzew. Dzisiaj gorzej mi się pisze. Ten ostatni przebłysk nadziei, próba oszustwa. Nic nie da się powrócić. Kiedy kokaina przestaje działać, a jeszcze nie możesz wstrzyknąć sobie kolejnej dawki, zawsze można wymoczyć stopy. Ba, trzeba je mieć! Zdarzało mi się śnić wojnę, której nigdy nie przeżyłam mam na myśli agresję jednego państwa do drugiego, obozy koncentracyjne, komory gazowe i cyklon B, krematoria, bomby, naloty, przesłuchania przypalanego ciała, wpuszczanie szczurów do pochwy. Tym nieustannie karmiono mnie w szkole i kazano pamiętać. Po przebudzeniu musiałam żyć dalej. Gówno, które śmierdzi tak samo z każdej strony. Znikąd świeżego powiewu, wszędzie spalona ziemia, masowe mordy, unicestwienia.

W Boliwii albo w Peru spokojnie, bez żadnego zagrożenia z zewnątrz, można przeżuwać liście koka Erythoxylin, uczestnicząc w grupowych tańcach i miłosnych uniesieniach. Wtedy na niebie pojawia się napis METYLOBENZOILEKOGONINA. Nabożeństwo trwa. Wędrując ulicami Limy lub La Paz, wyciągałam ramiona jak kolorowy motyl i zbierałam na łące nektar radości. Później na strzelistych zboczach Kordylierów było wiele nieznanych, latających stworzeń, które delikatnie łaskocząc, obsiadywały całe ciało, pieściły skrzydłami i odnóżami, szumiały w uszach, oślepiały odbitym światłem. Jeden z nich zwrócił moją szczególną uwagę, było to połączenie muchy i ryby ze stonogą. Miał złote skrzydełka i pysk szczupaka. Wędrował po moich nogach coraz szybciej, wsysał się w ubranie i szczękał zębami. Wystraszyłam się. Stwór zjadł część koszulki i dobrał się do skóry. Krzyk zrzucił mnie w dół, spadałam z wysokości 6768 metrów w dół ze stworem wyjadającym mięśnie brzucha. Próbowałam się uwolnić, zdzierałam z siebie skórę, mięśnie, dotarłam do kości. Nagle na polanie pojawiła się Dobra Wróżka, która nektarem, zebranym z płaczu żałobników, ulepiła mnie od nowa i zamknęła stwora w metalowym pudełku. Robaczek oszalał. Kokainę zażywałam codziennie. Nie byłam w stanie przetrzymać spadających na mnie sztormowych skał, kiedy wysycenie kokainą zmniejszało się i świadomość docierała do jądra mego istnienia.

Malowałam na ścianach bezsensowne (?) wzory, niemożliwe do odczytania wprost. Tylko nowa porcja koki dawała mi możliwość scalenia obrazu. Codzienne odliczanie narkotyku w kroplomierzu jak krople życia, bezcenne sekundy, które przemijały w czasie bez ocalenia.

Pieniądze!!! Coraz więcej pieniędzy. Kurczyły się jak przekłuty balon. Nowe ceny, nowe żądania erotyczne. Moja cena zaczęła spadać. Frajerów odstraszał wygląd i ślady po wkłuciach, rozpaczliwy uśmiech, brak makijażu. Już wtedy nie potrafiłam pomalować twarzy. Byli i tacy, których właśnie to podniecało, mój upadek, lubowali się w przyglądaniu agonii. Miałam kokę z przemytu, dobry towar, który można używać w postaci tabaczki, podleczyć stany zapalne żył. Mój nos zaczął przypominać samotnie wędrujący kapeć, rozdeptywany przez tłumy, z czerwonymi krostami.

Musiałam pieprzyć się w ciemnym pokoju. Czy istnieje inny rodzaj mężczyzn, którzy spotykając się z kobietą nie myślą o seksie? Na szczęście byli właśnie tacy, inaczej nie mogłabym zarabiać na narkotyki. Pieniądze i dupa są ze sobą symbiotycznie powiązane. Mój masażysta rozbijał drżące mięśnie, usiłował im nadać elastyczność. Była to praca nad zerwanymi strunami rozbitego instrumentu, który brzmi fałszywie. Dni mijały do siebie podobne, wyznaczone rytmem przymusowej kopulacji i ilością pobranego narkotyku. Świat realny stoczył się poniżej stanu świadomości mego upadku. Nie wiedziałam, czy grzeszę i jak bardzo, niczego nie pragnęłam, nie krzywdziłam nikogo (taką mam nadzieję). Twarze klientów przemijały jak krajobrazy w szybko jadącym pociągu. Może wszystko jest daleką podróżą z nieustannie mijanymi ważnymi sprawami, które nigdy nie doczekają się rozwiązania.

Zwykła śmierć jest cudownym zaskoczeniem. A obrzydliwa śmierć ćpuna, czym jest? Wyczekiwaniem? Ulgą dla otoczenia? Potwierdzeniem teorii dwoistości świata? Umiałam pytać. Zawsze miałam potrzebę zadawania pytań. Może to było we mnie tą cząstką człowieczeństwa, która nigdy nie zanika. Śmierć każdego wieczoru przychodzi do mnie i sprawdza zapisane strony. Widzę, że jest zadowolona z mojej pracy. Nie mogę tego opóźnić, wiem o tym, lecz postanowiłam przyspieszyć pisanie. Dwa razy więcej stron dziennie, plus weekendy. Może to jedyna rzecz w życiu, która mi się uda.

Od dawna byłam stracona, znałam swego kata i oprawcę, imię tego, który wydał wyrok. Moje imię i ich imiona. Trójca. Poddałam się, lecz czy miałam szansę na obronę? Jest jeszcze jeden powód, dla którego pragnę skończyć książkę szybciej stan świadomości, w którym muszę teraz żyć, wspomnienia, pobudzane obrazy, postacie, stracone możliwości. Takie okrucieństwo przeżywa chyba człowiek w celi śmierci. Miałam kontakty z podstarzałymi lesbijkami, których nikt już nie chciał, mimo że nadal były zdolne do wielkich namiętności. Przypominały opiekuńcze duchy, trochę złośliwe, karmiły mnie, kiedy nie miałam pieniędzy. Kąpały i podniecały się drobnymi pieszczotami. Byłam już aseksualna. Byłam wyzwolona. Pozostała mi kokaina i śmierć; dwa współbrzmiące nałogi.

One dawały mi pewien rodzaj spokoju, bezpiecznego przemijania, tuliły do snu, kołysały śmierć. Złościła się na nie, pobrzękiwała nerwowo kośćmi. Nie wiem o co jej chodziło. Policja wzywała mnie na przesłuchania. Starałam się być dla nich uprzejma. Mieli szybkie, mocne pięści i agresywne głosy. Byłam milcząca, nie obrażałam się, nie zanieczyszczałam pokoju. Sprawa była delikatnej natury, nadal znano mnie jako wybitną malarkę, nie mogłam ot tak sobie zostać zabita podczas śledztwa, mimo że wszyscy sądzili, że moja śmierć to najlepsze rozwiązanie dla miasta.

Rozwiązanie. Nie teraz. Nie w tej sytuacji. Płód już się wykształcił. Odkąd piszę, pomimo udręki o powiększoną świadomość, cała rzeczywistość staje się dużo lżejsza, faluje, jakby ją można było niczym plastelinę ulepić w zupełnie inny kształt. Przedmioty stają się wiotkie, może ponownie zastygają w nowej konfiguracji. Nie mam nawet łóżka. Śmierć wraz z nakazem pisania, przydźwigała stolik i krzesło. Mogła też mi donieść łóżko.

Czy widziałeś kiedyś czytelniku śmierć zajmującą się takimi sprawami? Sądzę, że na koniec przychodzi Anioł, który wybawia z ciała. Nie wierzę w piekło, czyściec i takie tam duperele. To wszystko jest tutaj, tam od razu spotykamy się z NIM. Całą aktywność przeniosłam w krainę snu. Otaczały mnie bezładne myśli, które w natłoku tworzyły bezsensowne zdania. Wołałam: Jestem bezbrzeżną pustynią łajdactwa lądowego. Albo: Nie ma śmierci dla komików. Dokonałam genialnego odkrycia, że sama jestem nieskończonością ograniczoną. Na mojej planecie nie było czasu i przestrzeni. Nawet stosunki seksualne odbywały się w czasie prędkości kosmicznych. Przestałam odczuwać eskalację podniecenia i orgazmu. Równie dobrze mogłoby to być zwierzę, kloaka, ptak czy przepaść. Wydawało mi się, że świat jest skonstruowany na odmianach zboczeń, niczym kula na ramionach Atlasa, który rozkołysany popędami, nie potrafi się zahamować.

W czasie najgorszego upokorzenia, gdzieś zakopane, tliły się ostrzegawczym światłem marzenia. Zawsze chciałam spotkać się z Przyjacielem nad rzeką lub brzegiem morza, w miłosnym milczeniu, odpoczywając pod rozłożystą topolą lub na rozgrzanym piasku. Pilibyśmy wino, a w drodze powrotnej malarz namalowałby niespodziewanie nasz portret. Różowa gąsienica pełzała wzdłuż linii okna pokoju, połyskiwała zielonymi ślepiami i czarnymi szczypcami wbijała się w drewno podłogi. Wychodzenie z łóżka było Absolutną Stratą Czasu. Apatyczne meduzy wysychające na suficie, odpadały co kilka minut, rozsypywały się na twarzy. Spluwałam na nie, by odeszły. Nikt nie przewidział granicy mojej odporności. Co ty na to, Panie Artaud? Czy twój teatr okrucieństwa byłby w stanie mnie przestraszyć? Czyż świat wokół nie jest pustym miastem z melancholijnymi ulicami, po których w rytmie marsza poruszają się ludzkie manekiny? Czy mój umysł stał się zmieniającym inscenizacje collagem?

Rano, kiedy słońce rozgrzewa czule zamarznięte krople rosy, cena rośnie, urasta do bezcennej, kiedy kat szykuje się do drogi, by wypłacić się jednym strzałem w żyłę, jedną porcją wódki, czy pchnięciem sztyletu w plecy. W mroku wstrzymuję oddech, by ustrzec świat od wybuchu nowej bomby, którą noszę w sobie. Nie sądzę, że jest to możliwe bym oszukała śmierć. Nie wiedziałam, że pisanie wymaga także siły fizycznej.

Niepokój istnienia powracał. Niepokój pustki, niemocy, zagubienia. To dziwne, przecież nie trzeźwiałam. Bywało i tak, że w szalonej pomyłce jakaś tajemnicza dłoń zrobiła mi zastrzyk z heroiny, a wtedy popadałam w bezład, mięśnie przeciskały się pomiędzy arteriami żył albo zastygały w przeczuciu nieuchronnego zagrożenia, niczym błyskawicznie działająca narkoza. Tamta Barbara brała tylko piąty. Tak. Więcej nie pamiętam. Byłam jak przykuta do łodzi dryfującej po oceanie, odbijającej się o skaliste nabrzeża, bez wioseł, bez rąk. Ach, żeby w końcu przyszedł jeden duży pająk i pozjadał wszystkie małe pająki. Trzeba otworzyć drzwi do ogrodu. Nie wiedziałam jak mijają godziny, dni, pory roku. Czas zatrzymał się albo oszalał w niewiadomym kierunku. Wszystko było przeliczane na dawki koki, miłosne chwile, puste strzykawki, zbędne nakładanie butów. Kupę zawsze można zrobić obok łóżka albo w majtki. Telefony, telefony. Dopiero po wzrastających porcjach narkotyku potrafiłam odliczyć czasokres, który upływa pomiędzy jednym a drugim zaistnieniem ukłucia. To impulsy czasowe są wysyłane do mózgu poprzez żyły, a raczej zawartą w nich truciznę. Rok 1990? Nie rozśmieszajcie mnie.

Lodowatość lub zlewające poty. Jakiś olbrzym potrząsa mnie za lewe ucho. Niedługo skończę pisanie. A już myślałam, że umrę spokojnie zadławiona rzygowiną. A tu mi jeszcze grają dobrą muzykę.

JA jako nielogiczna postać. Śmierć popija dyskretnie wódkę. Czasami i ona marznie. Zagrożenie narasta. Kiedyś potrafiłam się doskonale oszukiwać, teraz i tzw. mechanizmy obronne (patrz psychologia) zawiodły całkowicie. Sądzę, że uda mi się nie popaść w stan paniki.

Świat się zmienił, pomalowany ręką innego szaleńca, który dobierał barwy według jemu tylko znanej metody. W tramwaju twarze pasażerów zmieniały się w szczurze pyski lub żabie oczy.

Ktoś pomalował mnie na niebiesko, błękitno i wyglądałam jak bezchmurne niebo w wiosenny poranek. Żartowniś. Dał mi fioletowe oczy i czarne zęby. Złożyłam protest u policjanta kierującego ruchem na głównym skrzyżowaniu miasta. Wypisał mi mandat za zakłócanie porządku publicznego na świeżym, kobiecym łożysku. Przypominał kotlet schabowy z dzieciństwa; ojciec piekł mi takie, świeżutkie, prosto z patelni. Uwaga, uwaga, teren skażony nieznaną chorobą duszy. Nieznane mocarstwa wysłały na mój ogród broń biologiczną pod postacią mikroskopijnych robaczków, połyskujących stalowymi pancerzami, owadami o trójwymiarowych przestrzeniach między oczami oraz niewidzialnymi insektami, które opadają na ciało milionami natrętnych nóżek. To spisek przeciwko kokainie. Walczyłam dzielnie, strzepywałam z siebie wroga, drapałam się, czochrałam tj. pocierałam plecami klamkę, tarzałam w kałużach. Nożem wydłubywałam najsilniejsze jednostki z powłok skóry, które składały jaja. Te, które zawładnęły pochwą, były nieuchwytne. Usiłowałam przedostać się do lekarza, lecz nagle robaczki przeistoczyły się w krasnoludki i uciekły do mysich dziur. Cały świat skarłowaciał, a może to ja królowałam w krainie liliputów. Już się na nią tak nie wpieprzam. Wiem, że przyniesie mi całkowity spokój. Dosyć, wystarczy, wystarczy grzebania się w obłędzie. Nowe wylęgi skaczących poziomo pcheł. Gdzie się to wszystko tworzyło? Jak pojemny jest mózg człowieka. Podobno psy chorują na schizofrenię. Z wnętrza ściany padł rozkaz zniszczyć ogród! Dermatophagoides pteronyssimus wyzwala pył, który dławi. Odpadła mi przegroda nosa i wdychałam świat nowym kanałem.

Zapomniałam tabliczki mnożenia. Koniec z numerami. Nie dostrzegam pojedynczych liter. Dopiero po kilku sekundach pojawia się słowo, a za nim zdanie. No cóż, nie mam połowy mózgu. Doprawdy zadano mi nową torturę każąc pisać to wspomnienie.

Wierzyłam, że MOC nadal jest ze mną; zła czy dobra, istniała. Inaczej nie można było by tego przeżyć.

Psychiatrzy. Stanowili ważny punkt w pewnym okresie mego życia, chyba w dzieciństwie. Testowano mnie, obserwowano, podawano leki, które są wymysłem szatana albo Boga. Ich bezradność, moje pragnienie bliskości o którym nie miałam prawa im powiedzieć. Wywoływali we mnie poczucie winy, że jestem taka, czy taka lub inna. Luki pamięciowe. Niektóre pojęcia zostały wymazane, jakby wycięte nożyczkami. Niczego sobie nie wyobrażam. Doprawdy, widziałam wszystko. Kiedy za dużo piszę, śmierć jest niezadowolona i karze mnie dodatkowym bólem nerek lub skurczem palców. Widocznie naprawdę wszystko jest tam ustalone. Co do sekundy. Wyobrażałam sobie, że ludzie pod koniec życia powinni wsiadać do Autobusu Kresu i przy dobrej muzyce i ciepłej herbacie, jechaliby na tamtą stronę; w świat spokojnej śmierci bez hospicjum, bolesnego wyczekiwania, katastrof, samobójców, wypadków, szpitalnych oddziałów beznadziejności. Byłby to znak od Boga, jak przyjacielskie dotknięcie ramienia i wiadomo, że już trzeba iść. Dwa dni wcześniej, by zdążyć przeprosić, napisać list, przytulić się do kochanej osoby, oddać rzeczy osobiste na przechowanie. Dlaczego każdy koniec nie miałby być szczęśliwy?

Na kolejnym przesłuchaniu przez policję przyznałam się, że ukradłam aligatora policjantom z Miami. Od tej pory pozostawiono mnie w spokoju. Oni sobie mnie tylko wyobrażali. WSZYSCY. Problem ciała. Mały Książe zostawił je na pustyni. Hm, sądzę, że śmierć załatwi to w inny sposób.

Stan trzeźwości stał się zagrożeniem dla całego systemu międzyplanetarnego. Funkcje sprowadzone do wydalania moczu i stolca. Bywało, że ktoś się czegoś ode mnie domagał, na przykład bym przesunęła nogę albo otworzyła zaciśniętą pięść. Dopadała mnie ciemność jakbym musiała poruszać się po długim, nieoświetlonym tunelu. Czy ktoś jeszcze zabłądził? Zazdrość. Odczuwałam ją gdy ktoś umierał.

Zarabiałam bardzo mało. Mężczyźni przerzucili się na trzynastoletnie heroinistki, świeżutkie i jędrne, w które wychodzi się z oporem radosnej kopulacji. Małolaty jeszcze się nie zgadzały na inne formy seksu. Wiedziałam, że po kilku miesiącach zmienią zdanie, lecz musiałam sama obstawiać zboczeńców. Jeden z nich, gdy był bardzo podniecony, szybko przekraczał granicę mordu. Dusił mnie małymi, śliskimi mackami i powoli traciłam oddech w przekonaniu, że to koniec. A jednak stał się cud; facet miał przedwczesny wytrysk i ucisk zelżał. Rozpłakał się i nie zapłacił. Do dzisiaj mam niewielki ślad, krwawy po lewej stronie. Jeszcze obecna, chociażby fragmentem palca. W latach sześćdziesiątych byłam bardzo małą dziewczynką; w latach dziewięćdziesiątych nie będzie mnie. Nigdy nie byłam kurwą śmierć się ze mnie śmieje. Co to, to nie. Prostytucja przymusowa. Gdyby narkotyki były bezpłatne, nie byłoby narkomańskiej prostytucji. (Gdyby ludzie byli dobrzy, nie byłoby zła. Genialne!)

Usiłowałam się modlić. Codziennie inny rodzaj.

Mnogość Bogów i religii, a może tylko religii, świadczy o jakiejś metodzie, która pozwala niektórym ludziom trzymać w ryzach własne szaleństwo, ustawia ruch robaczkowy jelit we właściwym kierunku, napina twarz do uśmiechu jak cięciwę łuku do strzału. Byłam z pozoru niegroźną masą pojedynczego ćpuna, ale mogłam zarażać samym tylko istnieniem. Urojenie świata urojonego. To prawda.

Ludzie zdecydowanie zaczęli się zmniejszać. Karłowatość ludzkości. Być może chodzi o pokarm. W zupie pojawiały się ruchliwe makarony, a plemniki przekształcały się w obłe robale. Nie można było uprawiać fellatio.

Zwiększyłam dawkę kokainy do 250 mg i pojawił się we mnie dawny płomień. Znowu cierpienia Kafki, Prousta, Kierkegaarda wypływały zwartym strumieniem różowej rzeki. Zasłabłam dzisiaj. Mowa bełkotliwa, zimny pot wpływający do ust, ziemistość twarzy. Nie dałam się oszukać. Wiem, że mam jeszcze trochę czasu.

Ceny kokainy stawały się niewyobrażalne, lecz jak zmusić się do prostytucji, kiedy penisy zamieniały się w jadowite węże, wyszarpywały fragmenty pochwy i składały w macicy jaja egzotycznych ptaków. Kokaina gwarantuje ci jedną rzecz szaleństwo absolutne. Nawiedzały mnie koszmary, że po przebudzeniu nie będzie ani jednej dawki narkotyku na całym świecie. Był to absurd. Narkotyki są potrzebne do manipulowania ludźmi i zarabiania kosmicznych sum pieniędzy.

Następna dawka 350 mg.

Dostałam wszczepionej żółtaczki. Byłam szarocytrynowa, z silnymi zakolami wokół oczu i granatowymi sińcami na ramionach. Mury szpitala stały się epicentrum wstrząsów sejsmicznych albo nowy rodzaj huraganu nawiedził miasto. Przy pierwszych oznakach niepokoju zapakowano mnie w kaftan jak mumię, z możliwością wgryzania się w ściany. Ach sen, sen, sen. To jedyne wybawienie na głodzie.

Piszę na leżąco. Śmierć w końcu dostarczyła mi łóżko. Inaczej nic by z tego nie było. Nawet zdarza jej się zrobić herbatę. Marudzi, że tego lata ma szczególnie dużo pracy. Żyłam na pograniczu jawy i snu, karmiona sondą, kroplówkami. Stanowiłam szczególne zagrożenie dla personelu. Przy toalecie lub podawaniu zastrzyków gryzłam każdego bez uprzedzenia.

Wszędzie czaiła się kara za przekroczenie granicy. Świadomość stawała się wymyślnym katem duszy i nawet neuroleptyki jej nie zagłuszały. „A gdzie jest piekło, tam my być musimy” Marlowe. Wiedziałam o tym od dawna.

Dawne rany, pozbawione przepływu trucizny, otwierały się, ropiały, wypadały z fragmentami mięśni przy odleżynach, cuchnęły słodkawo-gorzkim odorem. Własny smród jest nie do wytrzymania. Po miesiącu odżywiania, wymuszania leków, chaotycznej pielęgnacji, nadal wzbudzałam lęk, kształtem zaczęłam przypominać ciało ludzkie. Ponownie uczyłam się chodzić. Chyba na moją zgubę.

Opuściłam szpital zaleczona z depresji. Tak twierdzili psychiatrzy. Uśmiechałam się wtedy, kiedy trzeba było. Reakcje emocjonalne adekwatne do sytuacji. W szpitalu usłyszałam wiele przekleństw i wiele słów litości. Nikt nie traktował poważnie mego ozdrowienia. Byłam przeznaczona na zagładę i wiedziałam o tym.

Nie mów nikomu o jego nienawiści. Znienawidzi także ciebie. Duch natury czuwa. Mnie nie ukochał.

Jak zwykle posprzątałam mieszkanie i czekałam. Nie, nieprawda. Na rogu takiej to, a takiej ulicy kupiłam narkotyk. Świeży, w przezroczystym opakowaniu i na następnym rogu, w miejskim szalecie wzięłam sobie potężnego niucha.

Żegnaj trzeźwości. Wyprawię ci wspaniały pogrzeb.

Nawet teraz dopada mnie uczucie bezsensowności pisania czegokolwiek, a jednak to robię. Struktura świata. Zło jako dopełnienie dobra. Pełnia. Każde przegrane życie ma sens. Dla kogo?

Nie mogę dzisiaj ruszyć z tą stroną. Zablokowanie całkowite myśli. Nie chcę, już nie chcę, lecz niedokończona książka jest czymś żałosnym.

Niedokończony obraz jest sztuką.

ŻYCIE JEST NIEDOKOŃCZONYM OBRAZEM.

Płomień talentu zgasł we mnie jak wszystko, co w moim życiu dobrego zaistniało. Mgła marzeń sennych powoli opadła i powracając do domu stwierdziłam z przerażeniem, że nie ma już ogrodu, półdzikich krzewów róży, drzew pielęgnowanych przez ojca, nie ma murów, drogi, furtki, niczego. Świat marzeń stał się nieosiągalny.

Pojawiło się plackowate łysienie, niby nic do pełnego obrazu upadku, lecz bałam się. Czerń włosów pokryta sennymi księżycami. Miałam 21 lat, tak sądzę. Narkomania jako egoizm doskonały. Alkoholizm. Seks dla seksu. Ucieczka. Niczego więcej nie trzeba. Powrót w schematy życia podziemnego także był koszmarem, jak sen z którego nie sposób się wybudzić przed nadejściem świtu.

Krzyk. Ból, który pojawił się, bez szans na transformację.

Zmiana z zewnątrz nie nadchodziła. Dobrzy sąsiedzi zabronili mi wstępu do pobliskiego sklepu, dotykania ich chleba.

Wtedy byłam silna. Znowu brałam 150 mg kokainy dziennie. Ciało dobrze odżywione w szpitalu, przypominało wyrobione ciasto, które można skonsumować. Ludzie nieustannie chcą cię zjeść w jakiejkolwiek formie. Czasami tylko cię wyrzygują. Świat podziemia przypomina porzucone wagony pociągu na bocznym torze, które nigdy nie dojadą do celu, służą za schronienie złodziejom i kobietom upadłym, sierotom i alkoholikom.

Nigdy nie słyszałam by kobieta zgwałciła i zamordowała z lubieżności mężczyznę. Coś jest w tych samcach bardzo agresywnego. Ich obsesje o udanych wzwodach po pięćdziesiątce. To doprawdy niesamowite. Kobiety natomiast uderzają inaczej. Moja matka… Wiem, wiem, mam pisać dalej. Zimno tu. Dlaczego mam umierać w tak złych warunkach? Śmierć, jeżeli aż tak mnie wybrała, niech się stara, i tak mnie dostanie. Wydłużyła mi się twarz. Opięta skóra na łysiejącej czaszce. Ramiona zapadnięte z prześwitem kości. Moje sutki… nie, zostawię je w tajemnicy. Naczynia krwionośne wydęte na zewnątrz, jakby krążenie oddzieliło się od ciała i poruszało według własnego, rytmu. Tysiące grobów, zapadnie, pułapki, druty kolczaste pod wysokim napięciem. Spalona ziemia, zaciemnione słońce. W sposób doskonały nie pojmowałam siebie.

Podczas stosunku z własnym szaleństwem doznawałam odżywczego orgazmu. Robaki po jednej stronie policzka. Naciskałam powoli palcem, pojawiały się symetrycznie po drugiej stronie.

Czego ty właściwie ode mnie chcesz? Do czego potrzebna jest ci moja książka? Nie zdradzisz mi tej tajemnicy. Zasypiam. Nareszcie sen po pięciu latach. Gdyby ktoś potrafił mnie pokochać. Nie teraz. Tam, na początku drogi, zanim narkotyk stał się wszystkim.

Lekarz spokojnie przytulił mnie i powiedział: Dziecko, umierasz. Wyrzygałam wczorajszy dzień. W jego gabinecie, na czystą, pachnącą podłogę. Już nie kontrolowałam niczego.

Dowodem na istnienie wiary jest to, że ludzie mieszkający niedaleko mnie, uwierzyli że nie istnieję.

Wieczorami dostawałam sygnały z Adhary, z gwiazdozbioru Psa Wielkiego. Tam nie było uzależnień i chorób psychicznych. Przysłali mi odmiany motyla Admirała, który ginął bezpotomnie. I nawet kolor błękitu gąsienicy nie wyjednał mu protekcji. Jeden z palców u nogi ma specjalne właściwości; działa jak czołg i zgniata robaczki w pokoju o różnych porach ich wylęgania.

Czasami udało mi się wyjść na spacer. Strzeliste topole nad rzeką przywoływały wspomnienia innego czasu. Kiedy przechadzałam się z ojcem za rękę, opowiadał mi o swoim świecie bez potrzeby oglądania się za siebie. Być może byłam kiedyś ukryta w bryle przeznaczonej do oszlifowania, lecz ten kamień nie podlegał obróbce, ze skazą przez całą długość, nie miał nawet wartości handlowej. A jednak mój ojciec trzymał go w dłoni w taki sposób jak unosi się na wysokość twarzy największy skarb.

Śmierć przynosi mi jakieś leki. Może po nich śpię kilka godzin.

Usypiałam prawie bez oddechu. Mundus universus exercet historionem a ja śniłam. Malowałam autoportrety, zbyt bolesne by mogły przetrzymać rzeczywistość. Nie potrafiłam słuchać facetów z gaciami wypełnionymi nasieniem. Instytucja żony jest także formą spowiedzi. Było to zupełnie niestrawne.

Bolą mnie zęby, których nie mam. Bóle fantomowe zawsze mnie przyjemnie zaskakiwały. „A la recherche du moi perdu”. Nigdy nie uczyłam się francuskiego. To coś oznacza. I AM FED UP WITH PEOPLE. O.K.

Na tej stronie mam ochotę zniszczyć poprzednie.

Moje obrazy istnieją i nigdy, nigdy do nich nie dotrę. Jak tak można było siebie rozprzedawać. Jak własne dzieci.

Walka z nałogiem jest bezcelowa. Każde działanie przyspiesza rozpad lub depresję. Ptaki założyły totalitarne państwo w ogrodzie.

Dawki koki znowu zbliżyły się do bolesnej liczby 350 mg. Mój krzyk zawsze kończy się w momencie wyjmowania igły z żyły. Jest to czynność heroiczna, czasami wielogodzinna. Nie ma już ustalonego systemu, arterie zapadają się niespodziewanie, są opuchnięte, przejrzałe. ZAMARTWICA. Lekarze tym razem są jednomyślni.

Wczoraj połknęłam małego delfina. Śmierć jest sprytna. Nie musi mnie dokarmiać. W nocy nie potrafię także słuchać własnego bełkotu.

To była zbrodnia.

To srebrny wiatr na pożegnanie.

To samotność.

To koniec.

To zakazane łzy dziecka.

To ja.

To sen.

Nie wierzę.

Wypalam 80 papierosów dziennie. Tak było z każdą sprawą. Wszystko było doskonałe, najdoskonalsze, śmierć jak łagodne przytulenie dłoni kochanków, muśnięcie tchnienia jaszczurki, płatek róży, chrapy konia. To było życie, to była Agonia. PRZEMIJANIE. Nawet nienawiść innych była doskonała. Kara za umieranie.

Śmierci, pomóż, urywa mi się wątek. Pojedyńczość zdania. Może to także ma sens. No chodź już Basiu, już czas na twoją dawkę koki, już organizm domaga się jej działania. Nie możesz się dłużej ociągać, bo zacznie się zemsta ciała i będziesz biedna, oj biedna, zaczniesz występować przeciwko sobie (jakby szprycowanie nie było ostateczną samozagładą). No chodź, mamy tu coś dla ciebie wyjątkowego. Śmierć to podrzuciła radosna, spróbuj, nadstaw przedramię, podam ci to jak komunię, niech się spełni. Niech się zacznie. Już mi zabierają zewnętrzną warstwę skóry, podnoszą, wypełniają. Krwawe placki przyciągają ławice leniwych much, oblepiają, wysysają i odchodzą zaskoczone. Cofanie kadru. Jestem w raju. Tutaj nawet ziemia nie odczuwa głodu. Sen, sen, dokąd się schował? Garście leków nasennych bez odliczania dawki, to już i tak bez znaczenia. Wyczekiwanie na krótki mrok, zapadanie się falujących nóg, tańczących oczu. Jeszcze raz trzeba starać się o łaskę zapomnienia. Czy religie są doskonałym zniewoleniem?

Pierwsza panika w związku z AIDS. Choroba zaczyna krążyć wśród narkomanów opiatowych. Miałam szczęście w tamtym wcieleniu, że mnie zdążyła dopaść. Ciekawe co się dzieje z Barbarą? Czy jeszcze żyje? Była taka chora.

Jest mi stale zimno. Stare lesbijki już mnie nie ogrzewają. Sądzę, że nikt w tej chwili nie odważyłby się do mnie przytulić.

Pieniądze na narkotyki były kwestią zasadniczą. Byłam zdecydowana na wszystko. Kradzieże, prostytucja, szantaż. Morderstwo? Nie, nie zabiłam drugiego człowieka w sposób ogólnie pojmowany. Jest to kwestia moralna samobójstwa.

Zatarły mi się nerki. Cewnikowanie jest niewygodną operacją, lecz czasami trzeba się wysikać. Tak po prostu.

Dlaczego narkotyki tak wyniszczają? Dlaczego nie ma takich, które nie zabierają zdrowia, duszy, umysłu, kariery, miłości?! Dlaczego potrzeba ich coraz więcej i więcej aż do niewyobrażalnych śmiertelnych dawek, które już nie uśmiercają? Ile razy można unicestwić się ostatecznie? Raz.

Jak dobrze, że wokół nie ma nikogo; tych oszukujących każdym gestem, słowem, uśmiechem, drgnieniem dłoni. Oni boją się bardziej niż ja; boją się wszystkiego szefa, podwładnego, ludzi na ulicy, przyjaciół, męża czy żony, rodziców. Są tak samo zniewoleni!!!!!!

To ja, ja przypominam im swoim wyglądem dawne winy, rozjątrzam sumienia, porażam zmysły, zmuszam do przypominania, że istnieje zło, które gdzieś głęboko tli się nierównym płomieniem w nich samych.

Nawet śmierć jest zakłamana.

Spaliłam pluszowego misia. Udało mi się to.

Codzienność, która nie istniała. Zapomniałam alfabet. Teraz oczywiście znam litery, ale wtedy trudno mi było zebrać myśli w dojrzały owoc, w określony porządek rzeczy, w rytm Kosmosu. Dłonie były nieporadne, zataczały koliste elipsy.

Jak nadać kształt czemuś, co przelewa się przez palce, przebiega skurczem przez nerwy, nie ciecz, nie ciało stałe. Nic, co można by ujarzmić. Pełna koncentracja czynności w momencie podawania zastrzyku. Setki impulsów nerwowych zaprzęgniętych do tytanicznej pracy.

Malowałam transformacje robaczków, palcami na ścianie pokoju lub na zewnątrz domu. „Pijane robaczki” tak nazwałam cykl obrazów. Wszystko inne stało się bezimienne, wypadało. Nowe obrazy stały się wydarzeniem, połączone z tajemnicą umierania i życia. Kokaina już mnie nie podniecała, dawała otępienie, nawet przyjemne, z bezwładem ciała. Wysyłam obrazy w Galaktykę. Miały wysoką cenę, Okupowano mój ogród. Grupa początkujących ćpunów. Naiwni, uważali mnie za swego przewodnika. Miałam ochota związać się z nimi za rękę i skoczyć w przepaść. Tylko tam mogłam ich zaprowadzić.

Ginęłam codziennie jak motyl. Nie pamiętam momentu przechodzenia. Zmalałam od pierwszego zastrzyku koki 5 cm.

Śmierć przyniosła magnetofon i kasety. Mogę słuchać muzyki. To dobrze. Nie jest tutaj tak tragicznie. Nadmiar tragiczności zawsze odwraca twarze. Sperma, robaczki, pająki polujące w sieci na muchy, codzienność bez stanu trzeźwości, brak oddechu. Reanimowano mnie kilka razy. Śmierć kliniczna niczym nie różni się od snu. Uwierzcie mi. Przy dawce 500 mg kokainy nie potrafiłam zbliżyć się do mężczyzny. Nie wpuszczałam. Cholera, zniszczę to. Niech śmierć martwi się sama. Niech mnie zabiera w tej sekundzie. Pieprzę jej darowane 10 dni. Eutanazja. Zaczęłam żebrać. Jako pierwsza wśród młodych ludzi. Teraz wiem, że ci z AIDS chodzą z tabliczkami. Wyzwalanie litości dla modlących się. A jednak nie chciałam popełnić samobójstwa, dopóki śmierć nie stanęła w drzwiach i krzyknęła: Dosyć! Nie dojdę do kresu śmierci właściwej. Wyznaczyłam sobie inną datę. W pozostałościach ludzkiej formy pozostał umysł, ostatnia funkcja, najsilniejsza, która zanika najpóźniej. Pokrętnie rozumujący, zabiegany przeliczaniem dolara na kokę, nie mający czasu na oczyszczanie, zagrożony wizją zagłady świata.

Hej, wy wszyscy którzy pragniecie być ćpunami. Tam w głębokiej podświadomości duszy ludzkiej jest wpisana tendencja do bycia nałogowcem. To ukryty gen przekazywany przez stulecia, który w sprzyjających warunkach zaczyna działać. Nagle spostrzega się, że inaczej popija się alkohol. Leki przy drobnych bólach same znajdują się w dłoni. Sen przychodzi dopiero po trzykrotnie zwiększonych dawkach niż przepisał lekarz. A pewnego dnia trafia się na opiaty czy halucynogeny. I nie można bez nich żyć. Oto jest narkomania. Szukacie winnych: dom rodzice, szkoła. A winnych nie ma, NIE MA, po prostu nie istnieją. To my sami chcemy być nałogowcami, chcemy się uzależnić, zniewolić, zamknąć w obłędzie. Witajcie moje krwawe dzieci: jeden zastrzyk, jeden kop i lawina toczy się. A bunt Basiu na zniewolenie? No, co ty na to? A brak miłości? Co ty na to? Już nic, Basiu, już tylko śmierć.

Przespałam kilka miesięcy w przekonaniu, że nie żyję. Byłam taka lekka, że wiatr unosił mnie 40 cm nad ziemią i nie musiałam chodzić na opuchniętych stopach. Na dużym palcu lewej stopy zrobiła się cuchnąca dziura, która prześwituje jak luneta. Owrzodzenia na palcach, proszę mnie nie przytulać.

Ocal mnie Panie.

Już czas.

Dokąd? Kiedy?

Już wielki czas.

W drogę, przed siebie. Wiem, tuż, tuż. Oddaj mi stopy!

Pluton egzekucyjny czeka madam. Za zdradę człowieczeństwa.

Do szału doprowadza mnie tykanie zegara lub kapiący kran. Dobrze, że na koniec panuje tutaj cisza. Słowa, słowa. Umykały, uciekały jak przestraszone króliki. Co za przeklęta mozaika. Co za przewrotność pamięci dom, mama, kosz, próg, koszula, samotność, dziwka, brat, strzykawka, krokodyl. To krzyżówka nie do rozwiązania. To pułapka. Namalowałam obraz zatytułowany: „Śmierć nadchodzi nocą”. I przyszła, spodobało się jej moje dzieło, a teraz z niego się wypłaca.

Zaczęłam powoli odzyskiwać spokój. Kiedy nie ma się nic do stracenia, nic cię nie zaskakuje. Ten cień, który jeszcze we mnie drgał, odblask świecy, błysk mrocznych skał nad brzegiem oceanu, oto trwał we mnie cień, który nie pozwala zasnąć, wymyka się spod kontroli świadomości, daje złudzenie życia.

Odnalazłam w sobie nową prawdę; byłam ocalona przez czas, który dla mnie odszedł innym torem i moje dzieło. Czy zrównoważy moją zbrodnię? Nie wiem. Cena jest niewyobrażalna i rodzi boski sprzeciw, chociaż uważam, że to ludzie wymyślili religie, bo kochają być zniewoleni lub są zbyt słabi, by kierować się własną moralnością. Nadal zjadałam na śniadanie włochate gąsienice, zielone w pomarańczowy deseń. Posiadały wiele cennych mikroelementów. Nie byłam sama w domu. Drugi pokój zajął inny ćpun, heroinista. Odkryłam go niespodziewanie i doszłam do wniosku, że jest zupełnie nieszkodliwy. Niczego nie oczekiwał, nie mógł kopulować, warzył napar z maków i kołysał się w takt muzyki. To nowa choroba sieroca. Stawiałam mu na progu sałatkę z otrutych motyli lub larw, ale ćpun nie był smakoszem. Czasami zesrał się i stał w kupie godzinami. Nie pamiętał swego imienia i w jaki sposób tu trafił. Kiedy pochylałam się nad nim by podciągnąć mu spodnie, słyszałam spowolniałe bicie jego serca: tik… tik… tiiiiik… puk… puk… Cisza. Jest, znowu bije, ręka porusza palcami, drga. Można wyciągnąć igłę z żyły. Bukiet kwiatów, codziennie świeży, ułożony jak na grobie, przez kogo, nigdy się nie dowiedziałam, kto przez całe lata ośmielał się wpuszczać słodkawy zapach w trupi odór ogrodu, w sen, drażnić powietrze i oczy kolorem sacrum i melancholii. A jednak zawsze były złożone. Dla kogo tak mocno umarłam za życia? Czy miałam jakiegoś tajemniczego PRZYJACIELA?

Ciało stało się obce, istniało poza mną, torturowane, nadgryzane przez brunatne jaszczury pełzające i atakujące z sufitu. Były zbyt namacalne.

Kiedy człowiek jest naznaczony piętnem samobójstwa? Czy już nic się nie liczy? NIC? Nie mogę dopuścić, by po mojej śmierci ktoś jeszcze ingerował w moją fizyczność. Lepiej oddać ciało jaszczurom na pożarcie, na zmiażdżenie w przepastnych zębach czasu. Boję się. Nareszcie boję się.

Zapłacić za narkotyk każdą cenę to powracało w podświadomości nieustannie. Wejść w gówno, zjeść gówno, wycałować kutasa, dać się wypieprzyć kilku staruszkom, wprawić w orgazm stado lesbijek. NIE MOŻE ZABRAKNĄĆ TOWARU.

Let me light my dark lamp at Thy fire.

Sądzę, że nawet po eksplozji, śnieg pozostanie w kosmicznych drobinach i będzie pobudzał do śmiechu cząstki elementarne.

Prawdopodobnie miałam kilka czy kilkanaście samoistnych poronień, przelotnych jak jednodniowy romans, trochę bólu i krwi. Coś w rodzaju bezpiecznej influency, bez powikłań. Oczywiście, obecnie jestem bezpłodna.

Nie potrafiłam liczyć dawek. Zagubiona rachuba. Pewno wielokrotnie przekraczałam dawkę śmiertelną. Nieustanna agonia, szron ścinający krew, fale obłędu, strachu, przerażenia. Wgryzanie ściany, wzory toczone paznokciem. Filozofia samotności. System umierania. To już nie samobójstwo, to nie ma kategorii.

Nigdy nie miałam przyjaciela. Rimbaud, Van Gough, Kierkegaard, Pascal. Tak, ONI zaistnieli, kiedy jeszcze potrafiłam czytać i patrzeć. Dopóki kokaina mnie nie spaliła. Było za późno kiedy dowiedziałam się, że można się udać w Podróż Na Wschód. Z trzech możliwości, wybrałam podwójne rozwiązanie: samobójstwo i obłęd. Konfrontacja ja ja lęk bez jednej łzy czy wzruszenia. Byłam po przeciwnej stronie archetypu cienia. Śmierć pod postacią diabła lub diabeł pod postacią śmierci.

Za mało mam słów śmierci. Teraz rozumiem twoją karę dla mnie. Teraz ujrzałam to. Czyż podobna opowiedzieć swoje życie, tak idealnie zatrute poprzez narkotyczne spostrzeganie całego świata wewnętrznego i zewnętrznego.

Zanikanie. Tak można określić stan ciała i umysłu u kresu narkomana. Wietrzność jako nowy rodzaj psychozy. Po tamtej stronie życia, tunelu, rozpaczy, zaciemnienia. Księżycowe dzieci, wypalone kratery. Widywałam martwe, młode ciała, zupełnie niezniszczone w początkach narkomanii, jednak doskonale uśmiercane szaloną dawką, jędrne, jakby uśpione w pierwszej dobie od chwili zgonu. Później pojawiał się zwykły smród. Uprawianie jakichkolwiek stosunków seksualnych stało się niemożliwe. Nawet dno posiada osobisty zmysł estetyczny.

Stałam się władcą absolutnym moich obrazów. Na mój rozkaz stawały na nocnym apelu uskarżając się na los, zamknięcie czy niezrozumienie. Nie mogłam im pomóc. Co można uczynić kiedy nadchodzi wezwanie?

Przypominałam źle ukształtowaną rzeźbę; coś w stylu pop-art. Było w tym coś z metafizycznego szoku dla oglądających.

Przełamanie własnego wstrętu. Jak ogromne zadanie stawiałam otoczeniu. Z lekkości, którą odczuwałam, weszłam w stan ociężałości. Utrudniał poruszanie i przestałam wychodzić z domu. Być może zalegały we mnie dawne poronione płody. Kiedy czułam, że jestem w ciąży, żyłam w dziwnej ekstazie, lecz myśl o potworkach, które mogłam urodzić, powodowała, że zwiększałam dawkę i wędrowałam po ulicach nieznanych miast aż do ostatecznego rozwiązania na którymś ze śmietników.

Nieuchronność rzeczy i spraw wyślizgiwała mi się z podświadomości. Doskonale zablokowałam świat realny, by utonąć po drugiej stronie. Ramiona pokryte ropniami niczym skorupą, dawały złudzenie ciepła.

Nie, nie potrafię zniszczyć tej książki, lecz śmierć od razu wyczuwa chwile zwątpienia i przybiega, i bezboleśnie robi mi zastrzyk.

Dzisiaj odkryłam, że nie posiadam prawego przedramienia, więc jakim sposobem zapisuję te strony?

W tramwajach zajmowałam miejsce leżące. Ludzie nie reagowali. To naturalne. Tam podąża człowiek. W paranoję tłumu.

Zawsze zabierałam czas innym, nawet psychiatrom.

I to mnie nie ominęło. Zakład psychiatryczny. Moje ciało stało się oskarżeniem, musiało zniknąć z ulic, ze świadomości, z powierzchni ziemi. Ciało moje w czystej pościeli jest widokiem niewłaściwym, jakby obcy statek wtargnął na wody terytorialne innego kraju. Opuszczałam każdorazowo szpital potajemnie.

To koszmarne pragnienie spełnienia, które powracało. Trzecia możliwość wyboru życia. Jak się wyzwolić, kiedy lęk zabiera każdą zdrową myśl.

Nawet Akademia Medyczna nie chciała kupić mego ciała. Pojawiały się napady epileptyczne, które zabierały resztki świadomości, rzucały o ściany, osaczały oddech. To wyczekiwanie. Być może na ostatni list. Od Przyjaciela. Tak, miałam Przyjaciela. Nie mógł mi pomóc, nie chciałam. Nie mógł nic uczynić. Nie zdradziłam mu tajemnicy, nie napisałam, że się topię. Przyjaciel, który się nie domaga, nie żąda. Akceptuje. Za dużo wymagam. Tak, jakbym chciała jednym uniesieniem zbliżyć się do Absolutu. Inna bajka. Wspólne brzmienie chwili. Samotność ćpuna jest taka sama. Przyjaciel zawsze może zdarzyć się w życiu jak wiele innych dobrych czy złych spraw. Przyjaciel, to takie proste. To takie nieosiągalne.

Psychiatrzy zaczęli przemawiać do mnie niezrozumiałym językiem. Nie miałam w swoich kategoriach pojęciowych takich słów jak: przyjaźń, uczucie, uśmiech. Przecież tkwiłam w letargu od tysiącleci. To nie miało znaczenia. Zawsze kończyło się ziemią psychiatryczną, z roztrzaskanymi skrzydłami, kiedy otoczona przez sanitariuszy doznawałam objawienia przy podawaniu neuroleptyków. (Niedawno odkryłam jak doskonałym samozniszczeniem jest alkohol w połączeniu z barbituranami, ale o tym innym razem). Byłam przytwierdzana zbawiennymi pasami do ruchomego łóżka jak do ulotnych piasków. Zakłady dla obłąkanych toczą się po świecie na cyrkowych wozach.

Wędrować.

Kiedy poruszasz się chociażby jednym załamkiem palca, żyjesz.

Nie szeptać. Ściany wołają.

Wspomnienia przysypywać dobrym światłem.

Metalowy smak w ustach chłodzić, ochładzać oszronionym sokiem pomarańczowym. Podawać w chorobie gorący napar z maku.

Wybudzać w sobie inny rodzaj lęku, by nie kruszał, nie zastygał wraz z ciałem, nie wykrzywiał ust.

Płacz, płacz. To zawsze wolno pomimo zakazu.

To także człowiek.

To przemijanie.

To oddawanie bólu trawom, ziemi, ciepłej skórze.

Pokochaj chociaż na chwilę, na ten moment, czas taki biegły, zabiegany, prędki jak jedno wspomnienie krzyku, pokochaj by odeszła.

Jesteś.

Ból jest realny.

Oto stało się.

Takie oczywiste.

W obłędzie.

W samotności obłędu.

W muzyce obłędu.

W obłędnej samotności szaleństwa.

W kokainie.

Umierasz.

I nic, absolutnie nic nie uchroni cię przed zachorowaniem.

Powracało obsesyjne spoglądanie w oczy innych, na ulicy, w autobusach, miejskich szaletach, drżenie nerwowe powiek, pojedyncze wypadanie rzęs pocieranych palcem, chrząkanie, drapanie w gardle, zatrzymywanie wdechu, zaskoczenie w źrenicach i wreszcie eksplozja słów, drobnych, kłujących, jak śmie tak wprost patrzeć im w oczy, uczciwym, spokojnym, tak zwyczajnie na ulicy, taki łach ćpunka, na ich drodze, do domu, do sklepu, do pracy, po męża alkoholika, do przedszkola po dziecko. Jak śmie!!! Całą noc padało. Liście zielone jeszcze wczoraj, dzisiaj są pokryte pomarańczowozłotawym odcieniem. Przemiany przyrody zawsze mnie zdumiewały, o ile byłam w stanie je zauważyć.

Buntuję się. Został mi tydzień, a tu nieopisana część ostatnia. Jednak w jakimś sensie dopadało mnie oświecenie, być może skrajne od czystego dźwięku i mogę dzisiaj świadomie funkcjonować jako przepływ kokainy przez każdą cząstkę organizmu.

Teraz, dopiero teraz muszę znosić życie, choć krótkie lecz intensywne. W ciągu miesiąca przeżywam całe lata, a kto wie, może i stulecia. Wierzyłam, że kiedyś to nastąpi, teraz przeklinam. Nie. Umrę świadomie. To Jest Piękno.

Śmierci, proszę, jestem zmęczona, kokaina nie działa, bo jestem nią sama, więc jaki jest sens by mnie tu trzymać? Dokończyć pisanie?

Przeznaczenie czy wybór? Kurwa, wybór.

Mam jedną prośbę Panie, umrzeć i nie zmartwychwstawać, bym już nigdy nie uderzyła. Widzisz śmierci, po co mi dałaś te chwile samoświadomości, nie mogłam tak po prostu odejść jak inne ćpuny. Wraz ze świadomością objawiłaś mi pustkę, która kusi by ją zapełnić. Co za tortura.

Tak wiem, jestem kokainą.

Jestem trucizną.

Kim ty jesteś, że tak troskliwie się mną opiekujesz, niczym matka? Dosyć, trzeba wracać do wspomnienia.

Ludzie tylko na małą chwilę zachłystują się twoim samobójstwem i idą dalej. Czy jest ktoś, kto zatrzyma się co roku, zapamięta?

Milczenie. Poznane i tajemnicze. Z wolnego wyboru. Było to jedyne wyjście, kiedy cały świat domagał się skazania. Nigdy nie złożyłam żadnych wyjaśnień. Porozumiewał się ze mną sprzedawca losów na loterii, kiedy kupowałam u niego złudne szczęście. Wtedy na moment uśmiechałam się szarozielonymi wargami. Mężczyzna czynił gest, jakby chciał mnie powstrzymać za rękę przy podawaniu kuponu. Wynik losowania zawsze był ten sam pusty los. To mnie nie zniechęcało, powracałam następnego dnia by powtórzyć grę. Było to coś na kształt rytuału, stały element, jedyna forma pozornej stabilności w moim życiu. Mężczyzna czasami mnie oszukiwał i twierdził, że los wygrał. Mogłam ciągnąć następny bez zapłaty. To zdarzenie zaliczałam do szczęśliwych. Potrafiłam o nim pamiętać aż całą godzinę. Codziennie zabierałam swój cień do muzeum obrazów surrealistycznych. To tak jakby namalowano moje wnętrze albo postać zewnętrzna. Czy ci malarze także rozpadają się za życia? zadawałam pytanie przewodnikowi.

Byłam obrazem własnego świata.

Gałąź za oknem. Monotonnie uderzała o krawędź muru i dawała pewność, że żyję. Wiedziałam, że za specjalną opłatę znajdę ćpuna, który zrobi mi złoty strzał. To jest zupełnie proste. Martwych narkomanów zastępuje się żywymi. Jest to warunek stabilności rynku, towar musi być w obiegu.

Przeżycia dla mnie samej stawały się zmienne i nieoczekiwane. To przypominało rozstrojone skrzypce. Eksperyment na jednej strunie, niewłaściwe nuty. Brak zapisu w pracy mózgu. Podobieństwo do mojej prześladowczyni; ona kurczowo trzyma kosę w dłoni, ja strzykawkę.

Musiałam poddać się operacji plastycznej pochwy. Nadmiar kopulacji spowodował jej trwałe naderwanie. Nie było problemu. Nikt nie chciał tego zrobić. Zaczęłam zgadzać się z Arturem Rimbaudem, że należy stworzyć duszę potworną, by zaistnieć jako poeta, jako artysta w ogóle. Wtedy łatwiej zrozumieć siebie, świat, drogę, po której się kroczy w stronę upadku, własny ból i samotne przeklinanie niedoskonałości. Upadek moralny w celu osiągnięcia stanu pokory. To podobno z Junga. Inaczej nie można przetrzymać choćby następnej sekundy istnienia. Świat idzie niewątpliwie ku samozagładzie, ale poezja, no właśnie poezja jeszcze przetrwa, przetrzyma tysiące obłędów jej poetów; nie zostanie wessana przez smog, pokona bronie masowego rażenia. Bo poezja jest gazem bojowym, który poraża duszę nie naruszając otoczenia. Moje wiersze. Zapewne istniały. Mgliste i wietrzne jak wszystko. Mężczyźni, kokaina i taniec. Seks. Oto była spełniona wolność, popuszczone węzły, stopniowo w lawinie, w zaśmiewaniu się, w krzyku przez łzy, w uwięzieniu grzechu. Stałam się meteorytem krążącym wokół ziemi.

Spadałam, roztrzaskując odłamki na ogrody, lasy, doliny. Robaki. Ludzie-robaki, robaki-ludzie. Przechadzali się wokół domu spokojnie, niemal dostojnie, codziennie pokazując paluchami.

Nie byłam bytem materialnym, lecz to jest ta zagadka dla filozofów. Teatr narkomanii porażał miasto. Prolog i epilog bywają podobne, efekt samookłamywania jest jeden: rozpad i samobójstwo. Zmieniają się jedynie układy aktów środkowych, konstelacje odwyków, pomysły nowych przestępstw, które w ostateczności okazują się być powielane. Kiedy narkotyk poraża duszę, kiedy choroba zaczyna drążyć każde drgnienie aktu woli, osaczać zmysły, zniekształcać pragnienia, wymazywać z serca uniesienia miłosne, zabierać możliwość seksu, kiedy czas jest zagoniony zdobywaniem środka, widmo śmierci rozbawione podąża regularnie za ćpunem. Oto miejsca akcji: hotele, gdzie zarabia się na towar i rozprowadza AIDS i inne choroby weneryczne. Główna scena, gdzie sprzedaje się towar, tak zwany trójkąt czy bajzel wydzielone miejsce i pobocze bramy, i ulice, odległe dzielnice, gdzie znajduje się zwłoki.

No tak, miało być o mnie. Stan świadomości poza moralnością.

Zdarzało mi się wyjść z mieszkania, z mego grobowca, wędrowałam z atrapą nieodgadnionego uśmiechu w kąciku ust, z majestatycznie podniesioną głową i z oczopląsem. We mgle świtu nad rzeką dzieciństwa zdawałam się być zjawą straszącą wybudzonych pijaków, którzy na mój widok modlili się zapomnianymi słowami.

Patronka Upadłych i Zarzyganych. Patronka Obłąkanych.

Zawładnęłam wiecznością, wciskając ją do tłoka strzykawki i codziennymi dawkami kontrolowałam czas.

Różnica pomiędzy kokainą jest taka jak między obłędem a samobójstwem, czyli samobójstwem w obłędzie. Nie ma żadnej.

Czy istnieją takie krainy lub przestrzenie, gdzie północne, schłodzone wiatry powstrzymują ciała od gwałtowności, albo ciepłe morza łagodzą ból w dłoniach? Kto tam uśmiecha się do obłąkanego w lustrze? Kto wędruje poprzez rozsypane księgi rodzaju? Przed sobą nie uciekniesz w żaden czas, krainę czy chorobę. Przyjdzie taki moment, że chociaż na chwilę będziesz musiał powrócić.

Strzykawka wypada mi ze zdrętwiałych palców i narkotyk wylewa się na lepką podłogę. Plama jest faktem.

The time is out of joint.

Загрузка...