KOLOR MAGII

W podwójnym mieście Ankh-Morpork szalał ogień. Tam, gdzie liznął Dzielnicę Magów, płonął niebiesko i zielono, przetykany nawet iskrami ósmego koloru, oktaryny. W miejscu, gdzie jego zwiadowcy znajdywali kadzie i składy oliwy przy ulicy kupców, posuwał się seriami jaskrawych fontann i eksplozji; przy ulicach wytwórców perfum płonął słodko, a kiedy dotykał wiązek rzadkich, wysuszonych ziół w magazynach zielarzy, ludzie wpadali w obłęd i mówili o Bogu.

Płonęła już cala biedniejsza część Morpork. Bogatsi, godniejsi mieszkańcy Ankh, na drugim brzegu rzeki, reagowali na sytuację z bezprzykładną odwagą, gorączkowo burząc mosty. Ale w dokach Morpork gorzały już wesoło statki wyładowane ziarnem, bawełną, drewnem i uszczelniane smołą. Cumy spłonęły na popiół, a statki na fali odpływu ruszały przez rzekę Ankh i niby tonące świetliki spływały ku morzu, podpalając po drodze nadbrzeżne pałace i altany. Zresztą i tak iskry żeglowały z wiatrem i opadały daleko za rzeką, w cichych ogrodach i wśród stogów siana.

Dym z tego ogromnego, wspaniałego pożaru unosił się na całe mile w górę, rzeźbioną wiatrem czarną kolumną, widoczną w najdalszych zakątkach dysku. Robił niezwykle silne wrażenie, oglądany z chłodnego, mrocznego wzgórza o kilka mil dalej. Stojące tam dwie postacie obserwowały wszystko z wyraźnym zainteresowaniem.

Wyższy z tej dwójki żuł udko kurczaka, wsparty na mieczu odrobinę tylko krótszym od mężczyzny średniego wzrostu. Gdyby nie promieniująca od niego aura czujności i inteligencji, można by uznać, że jest barbarzyńcą z osiowych pustkowi.

Jego towarzysz był o wiele niższy, od stóp do głów otulony brązowym płaszczem. Później, gdy będzie miał okazję się poruszyć, zobaczymy, że stąpa lekko jak kot.

Od dwudziestu minut obaj właściwie milczeli, jeśli nie liczyć krótkiej i nie rozstrzygniętej kłótni, czy niedawny, wyjątkowo potężny wybuch nastąpił w magazynie oliwy, czy też w pracowni Kerible Zaklinacza. Stawką były pieniądze.

Potężny mężczyzna obgryzł wreszcie kość i ze smutnym uśmiechem rzucił ją w trawę.

— Znikają te wąskie alejki — westchnął. — Lubiłem je.

— I skarbce — mruknął niższy. Po czym dodał z namysłem: — Ciekawe, czy klejnoty się palą. Podobno pochodzą od węgla.

— Tyle złota… topi się i spływa rynsztokami. — Wyższy zignorował rozterki towarzysza. — I to wino wrzące w beczkach.

— Były tam szczury — zauważył niższy.

— Szczury, owszem, muszę przyznać.

— Niezbyt przyjemne miejsce w środku lata.

— To także. Ale nie można stłumić uczucia… hm, przelotnego… Przycichł na moment i nagle uśmiechnął się.

— Staremu Fredorowi z Karmazynowej Pijawki byliśmy winni osiem sztuk srebra.

Niższy pokiwał głową.

Umilkli znowu? Nowe eksplozje wykreśliły czerwoną linię w ciemnej, jak dotąd, części najwspanialszego miasta świata.

Po chwili wyższy poruszył się niespokojnie.

— Łasico…

— No?

— Ciekawe, kto to zrobił.

Niższy z mężczyzn, znany jako Łasica, nie odpowiedział. Obserwował drogę zalaną pomarańczowym blaskiem. Niewielu uciekinierów tędy przeszło, ponieważ Brama Deosil jako jedna z pierwszych runęła wśród gradu rozgrzanych do białości głowni.

Teraz jednak zbliżała się jakaś para. Oczy Łasicy, zawsze najbystrzejsze w półmroku i półświetle, rozpoznały sylwetki dwóch jeźdźców i jakiegoś niskiego zwierzęcia między nimi. Z pewnością bogaty kupiec, uciekający z tyloma skarbami, ile tylko wpadło mu w drżące ze strachu dłonie. To właśnie obwieścił Łasica swemu towarzyszowi, który powiedział z westchnieniem:

— Nie przystoi nam rozbójnicze rzemiosło. Ale, jak sam mówisz, czasy są ciężkie i nie ma co liczyć na miękkie łoża.

Chwycił swój miecz, a kiedy zbliżył się pierwszy z jeźdźców, zastąpił mu drogę. Uniósł dłoń i rozciągnął usta w uśmiechu skalkulowanym tak, by uspokajał, a jednocześnie groził.

— Przepraszam pana bardzo… — zaczął.

Jeździec ściągnął cugle i odrzucił z głowy kaptur. Wysoki barbarzyńca zobaczył twarz poznaczoną plamami powierzchownych oparzeń i zdobną w kępki przypalonej brody. Nawet brwi zniknęły.

— Odczep się — burknęła twarz. — Jesteś Bravd Osianin, zgadza się?


* * *

W tym miejscu warto może wtrącić kilka słów na temat geografii i kosmologii dysku.

Na dysku rozróżniamy, oczywiście, dwa podstawowe kierunki: osiowy i krawędziowy. Ponieważ jednak dysk wiruje z szybkością jednego obrotu na osiemset dni (w celu równego rozłożenia ciężaru między podtrzymujące go gruboskórne bestie, jak stwierdził Reforgule z Krulla), wyróżnia się także dwa kierunki pomniejsze: obrotowy i opaczny.

Małe słońce orbitujące wokół dysku utrzymuje niezmienną trajektorię, a majestatyczny dysk kręci się pod nim, łatwo więc pojąć, że rok składa się tu nie z czterech, a z ośmiu pór. Lata to okresy, kiedy słońce wschodzi lub zachodzi w najbliższym punkcie Krawędzi; zimy następują, kiedy wschodzi lub zachodzi w punkcie oddalonym o mniej więcej dziewięćdziesiąt stopni luku.

Tym samym w krainach wokół Okrągłego Morza rok zaczyna się od Nocy Strzeżenia Wiedźm, postępuje poprzez Primę Wiosenną do pierwszego dnia lata (Wigilia Pomniejszych Bóstw) i dalej do Primy Jesiennej, mija połówkę roku w dniu Okrupływu, następnie Zimową Secundę (zwaną też Obrazimą, ponieważ słońce wschodzi wtedy w kierunku obrotowym dysku). Dalej następuje Wiosennna Secunda, a Lato Dwa depcze jej po piętach. Trzy czwarte roku mija w noc Załóżkową, jedyną noc w roku, kiedy — według legendy — wszystkie wiedźmy, czarownicy i duchy zalegają w łóżkach. Opadające liście i mroźne noce podążają z wolna ku Przeciwobrazimie i nowej Nocy Strzeżenia Wiedźm, spoczywającej jak klejnot w jej sercu.

Ponieważ słabe sionce nigdy nie dogrzewa Osi, ziemie wokół niej skuwa wieczna zmarzlina. Krawędź, z drugiej strony, to region gorących wysp i słonecznych dni.

Tydzień dysku składa się naturalnie z ośmiu dni, a w widmie światła występuje osiem kolorów. Osiem to liczba mająca na dysku istotne znaczenie okultystyczne i nigdy, ale to nigdy nie może jej wypowiedzieć mag.

Nie jest całkiem oczywiste, dlaczego właściwie wszystko powyższe zachodzi. Pomaga jednak zrozumieć, czemu bogów na dysku nie tyk czci się, co obwinia.


Bravd pojął, że odebrano mu inicjatywę.

— Po prostu zniknij stąd, dobrze? — poprosił jeździec. — W tej chwili nie mam dla ciebie czasu. Czy to jasne? — Rozejrzał się i dodał: — To samo dotyczy twego ciemnolubnego, zapchlonego towarzysza, gdziekolwiek się teraz ukrywa.

Łasica podszedł do konia i spojrzał na zmiętoszonego jeźdźca.

— To przecież mag Rincewind, nieprawdaż? — zawołał radośnie, równocześnie notując w pamięci wygłoszony przez przybysza opis własnej osoby. Zemści się w wolnej chwili. — Miałem wrażenie, że poznaję ten głos.

Bravd splunął i schował miecz. Zwykle nie opłacało się zaczepiać magów — rzadko mieli przy sobie jakieś skarby warte poniesionych trudów.

— Bezczelnie gada jak na rynsztokowego maga — mruknął.

— Nie zrozumieliście — odparł zmęczonym tonem jeździec. — Boję się was tak bardzo, że kręgosłup mam jak z galarety. Ale w tej chwili cierpię na przedawkowanie grozy. Kiedy mi to minie, znajdę czas, żeby się was przyzwoicie przestraszyć.

Łasica wyciągnął rękę w kierunku płonącego miasta.

— Przeszliście przez ogień? — zapytał. Mag przetarł oczy poparzoną dłonią.

— Byłem tam, kiedy to się zaczęło. Widzicie go? Tego z tyłu? — wskazał swego towarzysza podróży, który powoli zbliżał się, wykorzystując metodę jazdy polegającą na spadaniu co i rusz z siodła.

— Co z nim? — zdziwił się Łasica.

— To wszystko przez niego — odparł krótko Rincewind. Bravd i Łasica spojrzeli na obcego, który podskakiwał właśnie zjedna nogą w strzemieniu.

— Podpalacz, co? — mruknął w końcu Bravd.

— Nie. W każdym razie niezupełnie. Powiedzmy, że gdyby nadciągał całkowity i absolutny chaos, on w mokrym miedzianym pancerzu stanąłby na szczycie wzgórza w czasie burzy z piorunami i wrzeszczał: „Wszyscy bogowie to bękarty!” Macie coś do jedzenia?

— Znajdzie się parę kurczaków — odparł Łasica. — Wymienimy je za opowieść.

— Jak mu na imię? — wtrącił Bravd, który zwykle nie nadążał za konwersacją.

— Dwukwiat.

— Dwukwiat? Zabawnie.

— To jeszcze nic. — Mag zeskoczył z siodła. — Kurczaki, mówiłeś?

— Smażone — odparł Łasica. Mag jęknął.

— Co mi przypomina… — Łasica pstryknął palcami. — Jakieś, bo ja wiem… pół godziny temu nastąpił bardzo silny wybuch…

— To wyleciał w powietrze magazyn oliwy. — Rincewind zadrżał na wspomnienie płomiennego deszczu.

Łasica obejrzał się i uśmiechnął znacząco do towarzysza, który burknął coś pod nosem i wręczył mu wyjętą z sakiewki monetę. A potem od strony drogi rozległ się urwany nagle wrzask. Zajęty kurczęciem Rincewind nie odwrócił głowy.

— Jazda konna to jedna z tych umiejętności, których nie opanował — stwierdził. Po czym zesztywniał, jakby trafiony w głowę nieoczekiwanym wspomnieniem i z cichym jękiem grozy pognał w mrok. Kiedy wrócił, z ramienia zwisał mu bezwładnie osobnik zwany Dwukwiatem. Był niski i chudy, ubrany dziwacznie w parę sięgających kolan bryczesów oraz koszulę o kolorach tak jaskrawych i niedopasowanych, że nawet w półmroku raziły wyczulone oczy Łasicy.

— Na dotyk kości ma całe — ocenił Rincewind. Dyszał ciężko. Bravd mrugnął do Łasicy i odszedł, by zbadać kształt, który obaj uznali za juczne zwierzę.

— Lepiej nie próbuj — rzucił mag, nie odrywając wzroku od nieprzytomnego Dwukwiata. — Wierz mi. Moc go ochrania.

— Zaklęcie? — Łasica przykucnął.

— Nieee… Ale jakaś magia. Tak myślę. Nie całkiem zwyczajna. To znaczy, może zmieniać złoto w miedź, kiedy jednocześnie to ciągle złoto. Czyni ludzi bogaczami niszcząc ich własność, pozwala słabym bez lęku wchodzić pomiędzy złodziei, przebija najmocniejsze drzwi, by sięgnąć do najsilniej strzeżonych skarbców. Nawet teraz trzyma mnie w niewoli: muszę chcąc nie chcąc podążać za tym wariatem i chronić go od zła. Jest silniejsza od ciebie, Bravdzie. Myślę nawet, że sprytniejsza niż ty, Łasico.

— Jak zatem zwie się ta potężna magia? Rincewind wzruszył ramionami.

— W naszym języku nazywa się odbity-głos-podziemnych-duchów. Macie trochę wina?

— Wiedz, że jeśli idzie o magię, to znam pewne sztuczki — rzekł Łasica. — Nie dalej jak zeszłego rokują sam, wspomagany przez tego oto mego przyjaciela, odebrałem słynnemu z potęgi Arcymagowi z Ymitury jego laskę, pas i życie, mniej więcej w takiej właśnie kolejności. Nie obawiam się owego odbitego-glosu-podziemnych-duchów, o którym mówisz. Jednakże — dodał — pobudziłeś moją ciekawość. Zechcesz może opowiedzieć coś więcej?

Bravd rzucił okiem na ciemną plamę na drodze. Była teraz bliżej i widział ją wyraźniej w słabym blasku przedświtu. Wyglądała zupełnie jak…

— Skrzynia z nogami? — spróbował zgadnąć.

— Opowiem wam o tym — obiecał Rincewind. — To znaczy, jeśli macie wino.

Daleko w dolinie rozległ się grzmot, a potem syk. Ktoś rozsądniejszy od innych rozkazał, by zatrzasnąć wielkie odrzwia przegradzające koryto Ankh w miejscu, gdzie opuszczała podwójne miasto. Pozbawiona zwykłego ujścia rzeka wystąpiła z brzegów i zalewała pustoszone pożarem ulice. Wkrótce kontynent ognia stał się archipelagiem wysepek, coraz mniejszych w miarę jak podnosiła się ciemna fala. A ponad miastem oparów i dymu wzleciała skłębiona chmura pary i zakryła gwiazdy. Łasica uznał, że wygląda jak jakiś ciemny grzyb.


* * *

Podwójne miasto złożone z dumnego Ankh i zapowietrzonego Morpork, którego odbiciami zaledwie są wszystkie inne miasta w czasie i przestrzeni, w swej długiej i ciekawej historii przetrwało już wiele klęsk. Zawsze powstawało, by rozkwitnąć na nowo. Podobnie pożar i wkrótce po nim powódź, która zniszczyła wszystko, co pozostało niepalnego, dodając przy tym ocaleńcom do licznych uciążliwości szczególnie przenikliwy fetor, w żadnym razie nie oznaczały końca metropolii. Były raczej ognistym znakiem przestankowym, węglowym przecinkiem czy salamandrowym średnikiem w nieprzerwanej opowieści.

Kilka dni przed opisanymi zdarzeniami, z porannym przypływem dotarł korytem Ankh do miasta pewien statek. Zacumował wśród wielu innych w labiryncie nabrzeży i basenów przy brzegu Morpork. Wiózł ładunek różowych pereł, mlecznych orzechów i pumeksu, kilka oficjalnych listów do patrycjusza Ankh i pasażera.

Właśnie ów pasażer zwrócił na siebie uwagę Ślepego Hugha, jednego z żebraków pełniących ranną służbę przy Basenie Perłowym. Hugh szturchnął pod żebro Kulawego Wa i bez słowa wyciągnął rękę.

Przybysz stał na kei i przyglądał się, jak kilku marynarzy z wysiłkiem znosi po trapie wielką, okutą mosiądzem skrzynię. Obok stał inny mężczyzna, najwyraźniej kapitan. Dzielny żeglarz roztaczał — każdy nerw ciała Ślepego Hugha, wibrujący zwykle w obecności nawet odrobiny zanieczyszczonego złota z odległości pięćdziesięciu kroków, wrzeszczał o tym do jego mózgu — roztaczał aurę kogoś, kto spodziewa się szybkiego wzbogacenia.

I rzeczywiście; kiedy skrzynia stanęła na bruku, obcy sięgnął do sakiewki i błysnęła moneta. Kilka monet. Złotych. Ciało Ślepego Hugha drżało jak leszczynowa różdżka nad żyłą wodną. Żebrak gwizdnął pod nosem i raz jeszcze szturchnąwszy Kulawego Wa, posłał go biegiem w pobliską alejkę i dalej, ku sercu miasta.

Kapitan wrócił na statek, a nieco oszołomiony przybysz pozostał na nabrzeżu. Ślepy Hugh chwycił swój żebraczy kubek i z przymilnym uśmiechem przeszedł przez ulicę. Widząc go, obcy sięgnął nerwowo do pasa.

— Dzień dobry szanownemu panu — zaczął Hugh i nagle spojrzał prosto w twarz o czterech oczach. Odwrócił się, gotów do ucieczki.

— ! — powiedział obcy i chwycił go za ramię.

Hugh słyszał, jak śmieją się z niego stłoczeni na burcie marynarze. Równocześnie jego wyspecjalizowane zmysły wykryły odurzający zapach pieniędzy. Zamarł. Obcy puścił go i zaczął wertować wyjętą zza pasa małą czarną książeczkę.

— Witam — powiedział.

— Co? — zdumiał się Hugh.

Twarz przybysza nie wyrażała niczego.

— Witam? — powtórzył głośniej niż to konieczne i tak starannie, że Hugh słyszał niemal, jak samogłoski z brzękiem wskakują na miejsca.

— Ja też witam — odparł. Obcy uśmiechnął się szeroko i raz jeszcze sięgnął do sakiewki. Tym razem jego dłoń powróciła dzierżąc dużą złotą monetę. Szczerze mówiąc, była nawet trochę większa od 8000-dolarowej ankhiańskiej korony i miała jakiś dziwny rysunek. Przemawiała jednak do umysłu Hugha językiem, który doskonale rozumiał. Mój obecny właściciel, powiła, potrzebuje pomocy i wsparcia. Czemu ich nie udzielisz, żebyśmy — ty i ja — mogli potem pójść gdzieś i razem się zabawić?

Subtelne zmiany w posturze żebraka sprawiły, że obcy poczuł się swobodniej. Znowu zajrzał do książeczki.

— Pragnę dotrzeć do hotelu, tawerny, noclegowni, zajazdu, schroniska, karawanseraju — oznajmił.

— Co? Do wszystkich na raz? — zdumiał się Hugh.

— ? — odpowiedział obcy.

Hugh zdawał sobie sprawę, że wokół zebrał się już tłumek handlarek ryb, zbieraczy muszli i zwykłych gapiów. Wszyscy ź zaciekawieniem obserwowali jego rozmówcę.

— Znam niezłą tawernę — rzekł. — Wystarczy?

Nie mógł znieść myśli o złotej monecie znikającej z j ego życia. Zatrzyma tę jedną, choćby Ymor skonfiskował wszystkie pozostałe. A wielki kufer, będący głównym elementem bagażu przybysza, wyglądał na pełen złota.

Czterooki obcy zajrzał do książki.

— Pragnę dotrzeć do hotelu, miejsca odpoczynku, tawerny…

— Tak, wiem. Chodźmy zatem — przerwał pospiesznie Hugh. Porwał jeden z tobołków i szybko ruszył przed siebie. Po chwili wahania obcy pomaszerował za nim.

Klucz myśli płynął wolno przez umysł żebraka. Szczęście mu sprzyjało, skoro ten nowo przybyły tak łatwo pozwolił się zaprowadzić pod „Rozbity Bęben”. Ymor pewnie nie poskąpi nagrody. A jednak coś w nieznajomym budziło niepokój mimo jego oczywistej łagodności. I Hugh w żaden sposób nie mógł rozstrzygnąć, co to takiego. Na pewno nie ta dodatkowa para oczu, choć istotnie dziwaczna. Chodziło o coś innego.

Obejrzał się.

Niski przybysz kroczył wolno środkiem ulicy i rozglądał się z wyraźnym zaciekawieniem.

A potem Hugh zobaczył coś, co niemal odebrało mu rozum.

Wielki drewniany kufer, który ostatnio stał spokojnie na nabrzeżu, teraz podążał za swym panem, kołysząc się przy tym lekko. Powoli, by gwałtowny ruch nie odebrał mu kruchej władzy nad własnymi nogami, Hugh pochylił się, by zajrzeć pod dno skrzyni.

Było tam mnóstwo małych nóżek.

Hugh odwrócił się bardzo powoli i ostrożnie, z rozwagą pomaszerował pod „Rozbity Bęben”.


* * *

— Dziwne — mruknął Ymor.

— Miał taką wielką drewnianą skrzynię — dodał Kulawy Wa.

— Musi być kupcem albo szpiegiem — stwierdził Ymor. Z trzymanego w ręku kotleta oderwał i rzucił w powietrze kawałek mięsa. Pocisk nie zdążył osiągnąć wierzchołka łuku, gdy czarny kształt wynurzył się z cienia w kącie pod sufitem i zanurkował, chwytając smakołyk w powietrzu.

— Kupiec albo szpieg-powtórzył Ymor. — Wolałbym szpiega. Szpieg opłaca się podwójnie, bo zawsze jest za niego jakaś nagroda. Co o tym myślisz, Withel?

Siedzący naprzeciw drugi największy złodziej Ankh-Morpork przymknął jedyne oko i wzruszył ramionami.

— Sprawdziłem statek — oznajmił. — To niezależny handlarz. Czasem robi rejsy do Brunatnych Wysp. Ludzie tam to zwyczajne dzikusy. Nie mają pojęcia o szpiegach, a kupców pewnie zjadają.

— On przypominał kupca — wtrącił Wa. — Chociaż niezbyt gruby.

Przy oknie załopotały skrzydła. Ymor podniósł swe cielsko, przeszedł przez salę i wrócił z dużym krukiem na ręku. Kiedy odczepił przywiązaną do łapy kapsułę, ptak odleciał do swych pobratymców ukrytych między krokwiami. Withel spoglądał za nim bez sympatii. Kruki Ymora były nieodmiennie lojalne wobec swego pana. Lojalne do tego stopnia, że jedyna próba Withela, by awansować do rangi największego złodzieja w Ankh-Morpork, kosztowała prawą rękę ich pana lewe oko. Ale nie życie. Ymor nigdy nie winił ludzi za ich ambicje.

— B12 — oznajmił Ymor. Odrzucił kapsułkę i rozwinął ukryty w niej mikroskopijny pergamin.

— Gorrin Kot — wyjaśnił odruchowo Withel. — Na stanowisku w wieży z gongiem przy Świątyni Pomniejszych Bóstw.

— Donosi, że Hugh prowadzi naszego przybysza pod „Rozbity Bęben”. To dobrze. Grubas jest… chyba… naszym przyjacielem?

— Tak — potwierdził Withel. — Jeśli wie, co mu się opłaca.

— Wśród jego klientów znalazł się ostatnio i twój człowiek, ten Gorrin — dodał uprzejmie Ymor. — Pisze tu bowiem o skrzyni na nogach, jeśli prawidłowo odczytałem jego gryzmoły. — Spojrzał na Withela ponad brzegiem kartki.

Withel spuścił wzrok.

— Poniesie karę — odparł krótko.

Siedział rozparty nonszalancko, w swym czarnym stroju przywodząc na myśl pumę znad Krawędzi, zaczajoną wśród konarów w dżungli. Wa uznał, że Gorrin ze Świątyni Pomniejszych Bóstw wkrótce dołączy do tych drobnych bożków w licznych wymiarach Zaświata. A był Wa dłużny trzy miedziaki.

Ymor zmiął kartkę i cisnął ją do kąta.

— Sądzę, Withel, że niedługo zajrzymy pod „Rozbity Bęben”. Może spróbujemy też owego piwa, któremu twoi ludzie nie potrafią się oprzeć.

Withel nie odpowiedział. Pełnienie funkcji prawej ręki Ymora przypominało chłostanie na śmierć perfumowanymi sznurowadłami.


* * *

W podwójnym mieście Ankh-Morpork, najwspanialszym ze wszystkich miast wokół Okrągłego Morza, działały liczne gangi, złodziejskie gildie, syndykaty i tym podobne organizacje. Był to jeden z głównych powodów jego bogactwa. Większa część ubogich obywateli z opacznego brzegu rzeki, zamieszkujących labirynt uliczek Morpork, powiększała swe skromne dochody świadcząc drobne usługi dla tego czy owego ze współzawodniczących gangów. Toteż zanim Hugh i Dwukwiat wkroczyli na dziedziniec „Rozbitego Bębna”, przywódcy owych gangów wiedzieli już, że do miasta przybył ktoś, kto zapewne posiada wielkie skarby. Niektóre raporty od co bardziej spostrzegawczych szpiegów donosiły o takich szczegółach jak książka podpowiadająca obcemu, co ma mówić, czy kufer, który sam chodził. Te informacje odrzucano natychmiast. Żaden czarownik zdolny do takiej magii nie zjawił się nigdy w promieniu mili od doków Morpork.

Wciąż trwała pora, gdy większość mieszkańców właśnie wstała albo wybierała się do łóżek. Dlatego niewielu tylko klientów „Rozbitego Bębna” widziało, jak Dwukwiat zstępuje schodami do głównej sali. Kiedy za nim pojawił się Bagaż i pewnym krokiem zbiegł po stopniach, klienci przy drewnianych stołach jak jeden mąż spojrzeli podejrzliwie w swoje kufle.

Grubas robił właśnie awanturę małemu trollowi, który sprzątał za barem.

— Co to jest, do diabła? — zawołał, kiedy cała trójka przedefilowała obok niego.

— Lepiej nic nie mów — syknął Hugh. Dwukwiat kartkował już swoją książkę.

— Co on robi? — Grubas wziął się pod boki.

— Ta książka mówi mu, co powiedzieć — mruknął Hugh. — Wiem, że brzmi to śmiesznie.

— Jak książka może powiedzieć człowiekowi, co mówić?

— Pragnę noclegu, pokoju, kwatery, zakwaterowania, pełne wyżywienie, czy pokoje są czyste, pokój z widokiem, jaka jest opłata za jedną noc? — wyrzucił jednym tchem Dwukwiat.

Grubas spojrzał na Hugha. Żebrak wzruszył ramionami.

— Ma mnóstwo pieniędzy — wyjaśnił.

— W takim razie powiedz mu, że trzy miedziaki. A to Coś musi zostać w stajni.

— ? — zapytał obcy. Grubas wystawił trzy tłuste, czerwone paluchy, a twarz przybysza rozsłoneczniła się nagle wyrazem zrozumienia. Sięgnął do sakiewki i położył na dłoni oberżysty trzy duże, złote monety.

Grubas przyglądał się im z uwagą. Przedstawiały mniej więcej czterokrotną wartość całego „Rozbitego Bębna” łącznie z obsługą. Spojrzał na Hugha. Z tej strony nie mógł oczekiwać pomocy. Spojrzał na obcego. Przełknął ślinę.

— No tak — oświadczył nienaturalnie wysokim głosem. — Oczywiście, dojdą jeszcze posiłki. Hm… Zrozumiałeś? Jeść. Jedzenie. Tak?

Wykonał wymowny gest.

— Jeszcze? — powtórzył niski człowieczek.

— Tak. — Grubas zaczynał się pocić. — Lepiej zajrzyj do tej swojej książeczki.

Przybysz otworzył książkę i przesunął palcem po stronie.

Grubas, który w pewnym sensie umiał czytać, zajrzał od góry. To, co zobaczył, nie miało sensu.

— Jeeeść — powiedział obcy. — Tak. Kotlet siekany, sztuka mięsa, gulasz, ragout, potrawka, mielony, zrazy, suflet, pączki, krem migdałowy, sorbet, owsianka, kiełbasa, nie mieć kiełbasy, fasola, bez fasoli, słodycze, galaretka, dżem. Podroby. — Uśmiechnął się promiennie.

— Wszystko na raz? — upewnił się słabym głosem oberżysta.

— On tylko tak mówi — wyjaśnił Hugh. — Nie pytaj mnie dlaczego. Mówi i już.

Wszystkie oczy w sali wpatrywały się w przybysza — z wyjątkiem oczu maga Rincewinda, który siedział w kącie i ściskał kufel z bardzo małym jasnym.

On patrzył na Bagaż.

Popatrzmy na Rincewinda.

Spójrzmy na niego: chudy jak większość magów, odziany w ciemnoczerwoną szatę, na której zmatowiałymi cekinami wyszyto kilka mistycznych symboli. Można by wziąć go za prostego ucznia, który uciekł od mistrza z powodu nieposłuszeństwa, nudy, strachu czy też ukrytego zamiłowania do heteroseksualizmu. Jednak na szyi nosił na łańcuchu brązowy ośmiokąt, przynależny alumnom Niewidocznego Uniwersytetu, wyższej szkoły magii, której czasoprzestrzennie transcendentne miasteczko akademickie nigdy nie znajduje się dokładnie ani Tutaj, ani Tam. Absolwentów czekała zwykle kariera co najmniej czarnoksiężnika, lecz Rincewind — w rezultacie nieszczęśliwego wypadku — opuścił uczelnię znając tylko jedno zaklęcie, więc zarabiał na życie wykorzystując swe wrodzone zdolności językowe. Z zasady unikał pracy, ale posiadał spryt, dzięki któremu przywodził na myśl błyskotliwego szczura. I na pierwszy rzut oka potrafił rozpoznać drewno myślącej gruszy. Teraz właśnie j e zobaczył i nie do końca potrafił uwierzyć własnym zmysłom.

Arcymag, poświęcając wiele wysiłku i czasu, mógł czasem zdobyć laskę z gałęzi myślącej gruszy, rosnącej jedynie w miejscach, gdzie trwała pradawna magia. Na całym obszarze nad Okrągłym Morzem istniały najwyżej dwie takie laski. Wielki kufer z takiego drewna… Rincewind liczył przez chwilę. Doszedł do wniosku, że gdyby nawet kufer pełen był gwiezdnych opali i prętów auricholatum, zawartość nie byłaby warta nawet dziesiątej części ceny opakowania. Żyła zaczęła pulsować na skroni maga.

Wstał i zbliżył się do zajętej rozmową trójki.

— Czy mógłbym w czymś pomóc? — zaproponował.

— Spływaj stąd, Rincewind — warknął Grubas.

— Pomyślałem tylko, że dobrze byłoby zwrócić się do tego dżentelmena w jego ojczystej mowie — wyjaśnił uprzejmie mag.

— Sam doskonale sobie radzi — oświadczył oberżysta, ale cofnął się o krok.

Rincewind uśmiechnął się grzecznie do obcego i rzucił parę słów po chimerańsku. Szczycił się płynną znajomością tego języka, lecz przybysz zrobił tylko zdziwioną minę.

— Nic z tego — wtrącił pewnym głosem Hugh. — To ta książka, rozumiesz? Mówi mu, co powiedzieć. Magia.

Rincewind przeszedł na szlachetny borograviański, potem na vanglemesht, sumtri, a nawet czarny oroogu, język bez rzeczowników i z jednym tylko przymiotnikiem, w dodatku nieprzyzwoitym. Każda próba spotykała się z uprzejmym brakiem zrozumienia. W rozpaczy spróbował pogańskiego trob i twarz małego człowieczka rozjaśniła się uśmiechem zachwytu.

— Nareszcie! — zawołał. — Szlachetny panie! To zadziwiające!

(W trob ostatnie słowo oznaczało dokładnie „rzecz, która może się zdarzyć raz tylko w okresie używalności kanoe wydłubanego pilnie toporem i wypalonego starannie z najwyższego spośród diamentowych drzew rosnących w słynnym diamentowym lesie

w dolnych partiach zboczy Góry Ayawaya, będącej według legendy siedzibą bogów ognia”).

— Co to znaczy? — spytał podejrzliwie Grubas.

— Co powiedział oberżysta? — spytał mały człowieczek. Rincewind przełknął ślinę.

— Grubas — rzucił. — Dwa kufle twojego najlepszego piwa, jeśli łaska.

— Rozumiesz go?

— Oczywiście.

— Powiedz mu… powiedz, że witamy go serdecznie. Powiedz, że śniadanie kosztuje… no… jedną sztukę złota. — Przez moment twarz Grubasa wyglądała, jakby pod nią toczyła się zażarta walka. Wreszcie, w porywie wielkoduszności dodał: — Dołożę też twoje.

— Przybyszu — rzekł spokojnie Rincewind. — Jeśli się tu zatrzymasz, do wieczora zostaniesz otruty albo zadźgany nożem. Ale nie przestawaj się uśmiechać, bo inaczej mnie to spotka.

— Och, daj spokój. — Obcy rozejrzał się dookoła. — To piękny lokal. Prawdziwa morporkiańska tawerna. Tyle o nich słyszałem… Jakie ciekawe belkowania. I całkiem rozsądne ceny.

Rincewind spojrzał wokół siebie na wypadek, gdyby jakiś wyciek czarów z Dzielnicy Magów za rzeką przeniósł ich nagle w zupełnie inne miejsce. Ale nie — wciąż byli pod „Rozbitym Bębnem”, wśród ścian czarnych od dymu, z podłogą zasypaną kompostem starej trzciny i bezimiennych robaków, z kwaśnym piwem nie tyle kupowanym, ile wypożyczanym na chwilę. Próbował dopasować jakiś obraz do słowa „ciekawe”, a raczej jego najbliższego trobińskiego odpowiednika, który oznaczał „przyjemną odmienność konstrukcji spotykaną w koralowych chatkach gąbkożernych pigmejów z półwyspu Orohai”.

Umysł Rincewinda osłabł z wysiłku. Gość mówił dalej:

— Nazywam się Dwukwiat.

Wyciągnął rękę. Trzej jego rozmówcy pochylili się instynktownie, by sprawdzić, czy trzyma w niej monetę.

— Miło mi cię poznać — odparł Rincewind. — Jestem Rincewind. Posłuchaj, ja wcale nie żartowałem. To niebezpieczne miejsce.

— Doskonale. Właśnie czegoś takiego szukałem.

— Słucham?

— Co to za ciecz w kuflach?

— To? Piwo. Dziękuję, Grubas. Tak, piwo. Wiesz przecież. Piwo.

— Aha. Popularny napój. Jak sądzisz, czy mała sztuka złota będzie wystarczającą zapłatą? Nie chciałbym nikogo urazić. Złoto było już w połowie drogi z sakiewki.

— Arghh — wychrypiał Rincewind. — To znaczy nie, nikogo to nie urazi.

— Świetnie. Mówiłeś, że to niebezpieczne miejsce. Odwiedzane, chciałeś zapewne powiedzieć, przez bohaterów i poszukiwaczy przygód?

Rincewind zastanowił się.

— Tak? — rzucił niepewnie.

— Doskonale. Chciałbym ich poznać. Mag uznał, że zrozumiał.

— Przyjechałeś szukać najemników (wojowników walczących dla szczepu posiadającego najwięcej mlecznych orzechów)?

— Ależ nie. Po prostu chcę ich poznać. A kiedy wrócę do domu, będę mógł o tym opowiedzieć.

Rincewind pomyślał, że spotkanie z niemal każdym z klientów „Rozbitego Bębna” oznaczałoby, że Dwukwiat nigdy już nie wróci do domu. Chyba że mieszkał w dole rzeki i akurat przepłynąłby obok.

— Gdzie jest twój dom? — zapytał. Zauważył, że Grubas wyśliznął się na zaplecze, a zza sąsiedniego stołu Hugh obserwuje ich podejrzliwie.

— Słyszałeś kiedy o mieście Bes Pelargic?

— Wiesz, byłem w Trob. Ale przejeżdżałem tylko, rozumiesz…

— Ależ to wcale nie w Trob. Znam ten język, ponieważ w naszych portach spotyka się wielu żeglarzy z beTrobi. Bes Pelargic to główny port morski Imperium Agatejskiego.

— Obawiam się, że o nim nie słyszałem. Dwukwiat uniósł brwi.

— Nie? Jest całkiem spore. Płyniesz obrotowo od Brunatnych Wysp mniej więcej przez tydzień i już jesteś na miejscu. Dobrze się czujesz?

Poderwał się, podbiegł i klepnął maga w plecy. Rincewind krztusił się piwem.

Kontynent Przeciwwagi!


* * *

Trzy ulice dalej pewien człowiek wrzucił monetę do miseczki z kwasem ł zamieszał delikatnie. Grubas czekał niecierpliwie. Odczuwał niepokój w tym pomieszczeniu pełnym cuchnących kadzi i bulgoczących dzbanów, o ścianach zastawionych półkami, na których mroczne kształty przywodziły na myśl czaszki i wypchane nieprawdopodobieństwa.

— I co? — zapytał.

— Takich badań nie można przyspieszyć — odparł z irytacją stary alchemik. — Oznaczanie próby musi potrwać. Oho. — Stuknął w miseczkę, gdzie monetę otaczał teraz zielony wir. Na skrawku pergaminu przeprowadził jakieś obliczenia.

— Bardzo ciekawe — orzekł.

— Jest prawdziwy? Starzec ściągnął wargi.

— To zależy, jak rozumiesz ten termin — odparł. — Jeśli miałeś na myśli: czy ten pieniądz jest taki sam, jak — powiedzmy — moneta pięćdziesięciodolarowa, odpowiedź brzmi: nie.

— Wiedziałem! — wrzasnął oberżysta i ruszył do drzwi.

— Nie jestem pewien, czy wyrażam się dostatecznie jasno — rzucił za nim alchemik.

Grubas obejrzał się gniewnie.

— Co to ma znaczyć?

— Widzisz, przez wieki, przy takich czy innych okazjach, kruszec naszych monet został nieco zanieczyszczony. Zawartość złota przeciętnie sięga ledwie czterech części na dwanaście. Reszta to srebro, miedź…

— I co z tego?

— Powiedziałem, że ta moneta różni się od naszych. To czyste złoto.

Kiedy Grubas biegiem opuścił pracownię, alchemik przez chwilę wpatrywał się w sufit. Potem wyjął maleńki skrawek cienkiego pergaminu, wśród śmieci na blacie wyszukał pióro i wypisał bardzo krótką wiadomość. Następnie przeszedł do klatek, gdzie trzymał białe gołębice, czarne koguty i inne laboratoryjne zwierzęta. Wyjął szczura o lśniącym futrze, wsunął zwinięty pergamin do kapsułki umocowanej przy tylnej nodze gryzonia i szybko wypuścił zwierzę.

Szczur przez chwilę obwąchiwał podłogę, po czym zniknął w ściennej dziurze.

Mniej więcej w tym samym czasie wróżka, mieszkająca przy sąsiedniej ulicy i nieodnosząca do tej pory większych sukcesów, spojrzała przypadkiem w swoją kryształową kulę. Krzyknęła cicho i w ciągu godziny sprzedała całą swoją biżuterię, zestaw magicznych sprzętów, większość odzieży i prawie wszystkie przedmioty, których nie dało się wygodnie przewieźć na najszybszym koniu, jakiego zdołała kupić. Później, kiedy jej dom rozpadł się w płomieniach, ona sama zginęła pod nagłą lawiną w Górach Morpork. Fakt ten dowodzi, że Śmierć także ma poczucie humoru.


* * *

Również w tej samej mniej więcej chwili, gdy szczur pocztowy znikał w labiryncie nor pod miastem, podążając posłusznie za głosem pradawnego instynktu, patrycjusz Ankh-Morpork sięgnął po listy dostarczone rankiem przez albatrosa. Raz jeszcze spojrzał w zamyśleniu na pierwszy z nich i przywołał naczelnika szpiegów.


* * *

A pod „Rozbitym Bębnem” Rincewind z otwartymi ustami słuchał opowieści Dwukwiata.

— I postanowiłem sam to wszystko obejrzeć — mówił człowieczek. — Kosztowało mnie to oszczędności ośmiu lat, ale nie żałuję ani jednego pół rhinu. Rozumiesz, przybyłem tutaj. Do Ankh-Morpork. Sławionego w pieśniach i opowieściach. Po tych ulicach stąpał Heric Białozbrojny, Hrun Barbarzyńca, Bravd Osianin i Łasica… Wszystko wygląda właśnie tak, jak sobie wyobrażałem. Twarz Rincewinda była maską fascynacji i grozy.

— Nie mogłem już wytrzymać w Bes Pelargic — ciągnął pogodnie Dwukwiat. — Cały dzień siedzieć za biurkiem, sumować kolumny liczb i marzyć tylko o emeryturze… gdzie tu miejsce na przygodę? Dwukwiat, powiedziałem sobie, teraz albo nigdy. Wcale nie musisz słuchać opowieści. Możesz tam jechać. Pora skończyć z włóczeniem się po nabrzeżach i wysłuchiwaniem marynarskich bajek. Spisałem więc książkę rozmówek i wykupiłem miejsce na najbliższym statku do Brunatnych Wysp.

— Bez żadnej ochrony? — mruknął Rincewind.

— Bez. Po co? Nie mam niczego, co warto by ukraść. Rincewind chrząknął.

— Masz, ten… no… złoto.

— Ledwie dwa tysiące rhinu. Z trudem można za to przeżyć miesiąc czy dwa. To znaczy w domu. Tutaj pewnie wystarczą na trochę dłużej.

— Czy rhinu to te duże złote monety?

— Tak. — Dwukwiat spojrzał na maga niespokojnie ponad dziwacznymi szkłami do patrzenia. — Jak sądzisz, czy dwa tysiące wystarczą?

— Arghh — wychrypiał Rincewind. — To znaczy, owszem, wystarczą.

— To dobrze.

— Hm. Czy wszyscy w Imperium Agatejskim są bogaci jak ty?

— Ja? Bogaty? Na miłość bogów, skąd ci to przyszło do głowy? — zawołał Dwukwiat. — Jestem tylko skromnym urzędnikiem. Myślisz, że za dużo zapłaciłem oberżyście? — dodał.

— No… Zgodziłby się chyba na mniej — przyznał Rincewind.

— Rozumiem. Następnym razem będę wiedział. Widzę, że sporo jeszcze muszę się nauczyć. Mam pewien pomysł, Rincewind. Zgodziłbyś się zatrudnić u mnie jako, czyja wiem, może określenie „przewodnik” najlepiej oddaje sytuację? Mógłbym sobie pozwolić na płacenie ci jednego rhinu dziennie.

Rincewind otworzył usta, ale słowa zawisły w krtani, nie chcąc wychodzić” na świat, który raptownie tonął w szaleństwie.

Dwukwiat zaczerwienił się.

— Obraziłem cię — stwierdził. — To impertynenckie żądanie wobec takiego jak ty profesjonalisty. Bez wątpienia masz wiele spraw, do których chcesz powrócić… z pewnością jakieś magiczne dzieła…

— Nie — wyszeptał Rincewind. — Nie w tej chwili. Rhinu dziennie, powiadasz? Jeden dziennie? Każdego dnia?

— Sądzę, że w tych okolicznościach powinienem zaproponować półtora rhinu dziennie. Plus wszelkie koszta, naturalnie. Mag zadumał się z godnością.

— To odpowiednia kwota — stwierdził. — Doskonale.

Dwukwiat sięgnął do sakiewki, wyjął duży złoty przedmiot, spojrzał na niego i wsunął z powrotem. Rincewind nie zdążył przyjrzeć się dokładnie.

— Powinienem chyba trochę odpocząć — oświadczył turysta. — To był długi rejs. Gdybyś zjawił się koło południa, poszlibyśmy obejrzeć miasto.

— Naturalnie.

— Zechciej więc poprosić oberżystę, by zaprowadził mnie do pokoju.

Rincewind spełnił żądanie. Po chwili obserwował, jak zdenerwowany Grubas, który wybiegł pędem z jakiejś komórki na zapleczu, prowadzi gościa po schodach. Bagaż poderwał się natychmiast i truchtem ruszył za nimi.

Mag spojrzał na sześć dużych monet spoczywających na jego dłoni. Dwukwiat nalegał, by przyjął należność za cztery dni z góry.

Hugh skinął głową i uśmiechnął się zachęcająco. Rincewind odpowiedział niechętnym grymasem.

Na studiach czarnoksięskich Rincewind nigdy nie zbierał wysokich ocen z prekognicji, lecz teraz w mózgu zaczęły pulsować dawno nieużywane obwody. Widział przyszłość jak wymalowaną jaskrawymi farbami na gałkach ocznych. Coś zamrowiło go między łopatkami. Rozsądnym posunięciem — wiedział to dobrze — byłby zakup konia. Szybkiego i drogiego konia. Rincewind nie znał żadnego handlarza dostatecznie bogatego, by wydał mu resztę z prawie całej uncji złota.

Pozostałe pięć monet pomogłoby otworzyć jakąś niewielką praktykę w bezpiecznej odległości, powiedzmy, dwieście mil stąd. To by było rozsądne.

Ale co spotka Dwukwiata, zupełnie samego w mieście, gdzie nawet karaluchy bezbłędnie wyczuwają złoto? Musiałby być naprawdę bez serca, żeby go tak zostawić.


* * *

Patrycjusz Ankh-Morpork uśmiechnął się samymi wargami.

— Osiowa Brama, powiadasz? — mruknął. Kapitan straży zasalutował sprężyście.

— Tak, panie. Musieliśmy zastrzelić konia, żeby go zatrzymać.

— A to, stosunkowo prostą drogą, doprowadziło go tutaj. — Patrycjusz spojrzał na Rincewinda. — Co masz do powiedzenia na swoją obronę?

Plotka głosiła, że całe skrzydło patrycjuszowskiego pałacu zajmowali pisarze, którzy całe dnie spędzali na zestawianiu i aktualizowaniu informacji dostarczanych przez wspaniale zorganizowaną sieć szpiegowską władcy. Rincewind nie wątpił w to ani przez chwilę. Rzucił okiem na balkon biegnący wzdłuż całej ściany komnaty. Gwałtowny bieg, zwinny skok… nagły grad bełtów z kusz. Zadrżał.

Patrycjusz oparł swe podbródki na upierścienionej dłoni i obrzucił maga spojrzeniem oczu małych i twardych jak paciorki.

— Zastanówmy się — powiedział. — Złamanie przyrzeczenia, kradzież konia, wprowadzanie do obiegu fałszywych monet… tak, trafisz chyba na Arenę, Rincewind.

Tego już było za wiele.

— Nie ukradłem tego konia! Uczciwie go kupiłem!

— Ale za fałszywe pieniądze. Formalnie rzecz biorąc to kradzież, sam rozumiesz.

— Przecież te rhinu to lite złoto!

— Rhinu? — Patrycjusz przewrócił w swych grubych palcach jedną z monet. — Tak się nazywają? Interesujące. Ale, jak sam zauważyłeś, niezbyt przypominają nasze dolary…

— Oczywiście, że nie są…

— Aha! Więc przyznajesz się?

Rincewind otworzył usta, by przemówić, zastanowił się jednak i zrezygnował.

— No właśnie. A na dodatek mamy jeszcze obrazę moralności związaną z tchórzliwym porzuceniem gościa w naszym kraju. Wstyd, Rincewind.

Patrycjusz lekko skinął dłonią. Strażnicy odstąpili w tył, a ich kapitan przesunął się o kilka kroków na prawo. Rincewind poczuł się nagle bardzo samotny.

Mówi się, że kiedy ma umrzeć mag, przybywa po niego sam Śmierć (zamiast — jak to zwykle czyni — wydelegować któregoś ze swych podwładnych, na przykład Zarazę czy Głód). Rincewind rozejrzał się nerwowo, szukając wysokiej postaci w czerni (magowie, nawet nieudani, oprócz czopków i pręcików mają na siatkówce maleńkie ośmiokąty, pozwalające im widzieć oktarynę, podstawowy kolor, którego wszystkie inne są jedynie bladymi cieniami rzucanymi w normalną czterowymiarową przestrzeń. Podobno okaryna jest czymś w rodzaju odblaskowego zielonkawożółte-go fioletu).

Czy to jakiś migotliwy cień w kącie?

— Naturalnie — dodał patrycjusz — mogę okazać łaskę. Cień zniknął. Rincewind podniósł głowę; na jego twarzy malował się wyraz szaleńczej nadziei.

— Tak?

Patrycjusz znowu skinął ręką i strażnicy wyszli. Zostawszy sam na sam z suwerenem bliźniaczych miast, Rincewind zapragnął niemal, by powrócili.

— Podejdź, Rincewindzie — rzucił patrycjusz. Wskazał tacę smakołyków na niskim, onyksowym stoliku obok tronu. — Masz ochotę na kandyzowaną meduzę? Nie?

— Ehm — odpowiedział Rincewind. — Nie.

— Wysłuchaj teraz uważnie tego, co mam do powiedzenia — rzekł przyjaznym tonem patrycjusz. — W przeciwnym razie umrzesz. W interesujący sposób. Powolny. I przestań tak się wiercić. Jesteś

swego rodzaju magiem, wiesz zatem, że żyjemy na świecie mającym kształt dysku. Legenda głosi, że przy dalszej krawędzi istnieje kontynent, który, choć niewielki, dorównuje wagą wszystkim masom lądu na naszym półkolu. A to dlatego, że wedle prastarych baśni zbudowany jest w dużej części ze złota.

Rincewind kiwnął głową. Któż by nie słyszał o Kontynencie Przeciwwagi? Niektórzy żeglarze uwierzyli nawet w te bajki i popłynęli go szukać. Oczywiście, wracali z pustymi rękami albo wcale. Ginęli pewnie w paszczach olbrzymich żółwi, jak twierdzili rozsądniejsi ludzie morza. Ponieważ — to całkiem jasne — Kontynent Przeciwwagi był jedynie mitem.

— On w rzeczy samej istnieje — oświadczył patrycjusz. — I chociaż nie jest zbudowany ze złota, złoto istotnie występuje tam dość powszechnie. Większą część masy tworzą ogromne złoża oktirionu w głębi skorupy lądowej. Jest chyba oczywiste dla umysłu tak przenikliwego jak twój, czemu istnienie Kontynentu Przeciwwagi stanowi straszliwą groźbę dla ludzi żyjących tutaj… — przerwał, dostrzegając rozdziawione usta Rincewinda. Westchnął. — Czyżbyś przypadkiem nie nadążał za tokiem mojego rozumowania?

— Arrgh — wykrztusił Rincewind. Przełknął ślinę i oblizał wargi. — To znaczy, nie. To znaczy… no, złoto…

— Rozumiem — rzekł ze słodyczą patrycjusz. — Wydaje ci się może, że byłoby wspaniale wyruszyć na Kontynent Przeciwwagi i wrócić statkiem pełnym złota?

Rincewind miał wrażenie, że zastawiono na niego pułapkę.

— Tak? — zaryzykował.

— A gdyby każdy mieszkaniec wybrzeża Okrągłego Morza miał własną górę złota? Czy to dobry pomysł? Co by się wtedy stało? Zastanów się.

Rincewind zmarszczył czoło. Myślał.

— Wszyscy bylibyśmy bogaci?

Po tej uwadze temperatura wyraźnie opadła. Wywnioskował więc, że odpowiedź nie była poprawna.

— Mogę ci zdradzić, Rincewindzie, że utrzymujemy kontakty z Imperium Agatejskim, jak chce się ono nazywać — mówił dalej patrycjusz. — Choć sporadyczne. Niewiele nas łączy. Nie mamy niczego, na czym by im zależało, a oni niczego, na co moglibyśmy sobie pozwolić. To stare imperium, Rincewindzie. Stare, przebiegłe, okrutne i bardzo, bardzo bogate. Dlatego wymieniamy albatrosową pocztą braterskie pozdrowienia… Dość nieregularnie. Właśnie dzisiaj otrzymałem stamtąd list. Poddany imperatora wpadł na pomysł, by odwiedzić nasze miasto. Jak rozumiem, chce je sobie obejrzeć. Jedynie szaleniec zgodziłby się na trudy rejsu przez Obrotowy Ocean tylko po to, żeby na coś popatrzeć. A jednak… Wylądował dziś rano. Mógł spotkać najwspanialszego z bohaterów, najsprytniejszego złodzieja albo wielkiego mędrca… Spotkał ciebie. Zatrudnił cię jako przewodnika. I będziesz tym przewodnikiem, Rincewindzie. Przewodnikiem tego… oglądacza, tego Dwukwiata. Dopilnujesz, by powrócił do domu z dobrą opinią o naszym skromnym kraju ojczystym. Co ty na to?

— Ehm. Dzięki, panie — odparł żałośnie Rincewind.

— Jeszcze jedna sprawa. Byłoby tragedią, gdyby naszemu małemu gościowi przytrafiło się jakieś nieszczęście. Byłoby wręcz straszne, gdyby na przykład zginął. Straszne dla całej naszej krainy, ponieważ agatejski imperator dba o swoich poddanych i bez trudu mógłby nas unicestwić jednym skinieniem dłoni. Jednym skinieniem! A z całą pewnością byłoby to straszne dla ciebie, Rincewindzie, ponieważ przez tygodnie pozostałe do przybycia potężnej floty najemników niektórzy z moich sług zajmowaliby się twoją osobą. W nadziei, że gniew żądnych zemsty kapitanów przygaśnie nieco na widok twego wciąż żyjącego ciała. Istnieją zaklęcia nie pozwalające życiu ulecieć, choćby ciało wielkiego doznało uszczerbku, i… Widzę z twojej twarzy, że zaczynasz pojmować.

— Arrgh.

— Przepraszam, nie zrozumiałem.

— Tak, panie. Ja, tego… zadbam, to znaczy, dołożę wszelkich starań, to znaczy, no, będę na niego uważał i dopilnuję, żeby nie spotkała go żadna krzywda.

A potem zacznę żonglować śnieżkami w piekle, dodał z goryczą w zaciszu własnej czaszki.

— Wspaniale. Jak słyszałem, jesteście już z Dwukwiatem w jak najlepszych stosunkach. Doskonały początek. Kiedy bezpiecznie powróci do ojczyzny, przekonasz się, że nie jestem niewdzięcznikiem. Pewnie nawet uchylę ciążące na tobie oskarżenia. Dziękuję ci, Rincewindzie. Możesz odejść.

Rincewind postanowił nie prosić o zwrot pozostałych pięciu rhinu. Wycofał się ostrożnie.

— Ach, jeszcze coś — rzucił patrycjusz, gdy mag chwytał już za klamkę.

— Słucham, panie. — Serce Rincewinda zamarło.

— Jestem przekonany, że nawet nie marzysz o porzuceniu tych obowiązków i ucieczce z miasta. Według mojej oceny, jesteś typowym mieszczuchem. Mimo to możesz być pewien, że przed wieczorem władcy innych miast zostaną powiadomieni o naszej umowie.

— Gwarantuję ci, panie, że myśl taka nawet nie postała mi w głowie.

— Doprawdy? Zatem na twoim miejscu zaskarżyłbym własną gębę o oszczerstwo.


* * *

Rincewind pędem dotarł pod „Rozbity Bęben” i zderzył się z człowiekiem, który szybko i tyłem wychodził przez drzwi. Pośpiech obcego tłumaczyła w pewnym stopniu włócznia w jego piersi. Zacharczał głośno i padł martwy u stóp maga.

Rincewind wsunął głowę za framugę i natychmiast odskoczył, gdy ciężki topór przemknął obok niego niczym kuropatwa.

Drugi, ostrożniejszy rzut oka powiedział mu, że był to pewnie przypadek. W mrocznym wnętrzu „Rozbitego Bębna” kłębili się walczący, spora ich część — co potwierdziło trzecie, dłuższe spojrzenie — w kawałkach. Rincewind uchylił się, gdy ciśnięte na ślepo krzesło przepłynęło obok, by roztrzaskać się o mur po przeciwległej stronie ulicy.

A potem wskoczył do środka.

Miał na sobie ciemną szatę, pociemniałą jeszcze od długiego noszenia i nieregularnego prania. W szaleństwie mroku nikt nie zwracał uwagi na mglistą sylwetkę przemykającą między stołami. W pewnej chwili jeden z walczących zatoczył się w tył i nadepnął na coś, co sprawiało wrażenie palców. Natychmiast coś, co sprawiało wrażenie zębów, wgryzło się w jego łydkę. Wrzasnął przenikliwie i opuścił gardę dostatecznie nisko, by dosięgnął go miecz zaskoczonego przeciwnika.

Rincewind dotarł do schodów. Ssał podrapaną dłoń i poruszał się w dziwacznej, schylonej pozycji. Bełt z kuszy stuknął o poręcz ponad nim i mag zaskomlał. W każdej chwili oczekując celniejszego strzału, kilkoma skokami pokonał schody. W korytarzu wyprostował się, dysząc ciężko. Podest zaścielony był ciałami, a jakiś wielki, czarnobrody mężczyzna z mieczem w ręku szarpał za klamkę u drzwi.

— Hej! — krzyknął Rincewind.

Mężczyzna rozejrzał się, po czym z pewną niedbałością wyrwał z bandoletu krótki nóż. I rzucił. Rincewind uchylił się. Zza pleców usłyszał zduszone sieknięcie — to mierzący właśnie z kuszy strzelec wypuścił broń i chwycił się za gardło.

Czarnobrody sięgał po drugi nóż. Rincewind rozejrzał się gorączkowo, po czym, improwizując, wyprostował się i przyjął czarnoksięską pozę.

Uniósł ramię.

— Asoniti! Kyorucha! Beazleblor!

Mężczyzna zawahał się, spoglądając nerwowo na wszystkie strony w oczekiwaniu na magię. Myśl, że nic z niej nie będzie, wpadła mu do głowy w tej samej chwili, gdy Rincewind przyskoczył i z całej siły kopnął go w krocze.

Zbój jęknął i zgiął się w pół. Mag tymczasem szarpnął za klamkę, skoczył do środka, zatrzasnął za sobą drzwi i oparł się o nie zdyszany.

W pokoju panowała cisza. Dwukwiat spał smacznie na niskim łożu. A obok, u jego stóp, stał Bagaż.

Rincewind ruszył do przodu; chciwość popychała go tak delikatnie, jakby sunął na maleńkich kółkach. Wieko było uchylone. Zauważył w środku jakieś worki, a w jednym z nich dostrzegł błysk złota. Na moment zachłanność przeważyła nad rozsądkiem; ostrożnie wyciągnął rękę… ale po co? Nie pożyje dość długo, by nacieszyć się bogactwem. Niechętnie cofnął dłoń i ze zdziwieniem zauważył lekkie drżenie otwartej pokrywy. Czy naprawdę poruszyła się trochę, jakby zakołysana wiatrem?

Rincewind spojrzał na swoje palce, potem na wieko. Wyglądało na ciężkie i było okute mosiężnymi pasami. W tej chwili już się nie poruszało.

Skąd tu wiatr?

— Rincewind!

Dwukwiat wyskoczył z łóżka. Mag odsunął się i ułożył wargi w kształt uśmiechu.

— W samą porę, drogi przyjacielu. Zjemy obiad, a na popołudnie zaplanowałeś pewnie mnóstwo ciekawych rzeczy.

— No…

— To wspaniale.

Rincewind odetchnął głęboko.

— Wiesz co — zaczął z desperacją. — Zjedzmy gdzie indziej. Na dole trochę się biją.

— Bójka w tawernie? Dlaczego mnie nie obudziłeś?

— Widzisz, ja… co?

— Sądziłem, Rincewindzie, że rano wytłumaczyłem ci to dokładnie. Chcę zobaczyć prawdziwe Morpork: targ niewolników, Domy Ladacznic, Świątynię Pomniejszych Bóstw, Gildię Żebraków… i prawdziwą bójkę w tawernie. — W głosie Dwukwiata zadźwięczała delikatna nuta podejrzliwości. — Macie je tutaj, prawda? Wiesz, ludzie huśtający się na żyrandolu, szermiercze pojedynki na stołach… wszystko to, co ciągle przytrafia się Hrunowi Barbarzyńcy albo Łasicy. No wiesz… przygody!

Rincewind opadł ciężko na łóżko.

— Chcesz zobaczyć bójkę? — zapytał.

— Tak. Co w tym złego?

— Przede wszystkim ludzie odnoszą rany.

— Ależ nie proponuję, żebyśmy wzięli w niej udział. Chcę ją tylko zobaczyć, nic więcej. A może kogoś z waszych sławnych bohaterów. Chyba to nie są bajki.

Ku zdumieniu maga, w głosie Dwukwiata zabrzmiał niemal błagalny ton.

— Tak, bohaterowie bywają tutaj — zapewnił pośpiesznie. Wyobraził ich sobie i na samą myśl otrząsnął się.

Wszyscy bohaterowie znad Okrągłego Morza prędzej czy później przekraczali bramy Ankh-Morpork. Większość pochodziła z barbarzyńskich plemion zamieszkujących skute lodem krainy wokół Osi, gdzie bohaterowie byli głównym towarem eksportowym. Niemal wszyscy nosili prymitywne magiczne miecze o niewytłumionych wibracjach na płaszczyźnie astralnej, powodujących potworne zamieszanie przy każdym subtelniejszym eksperymencie z magii stosowanej. Jednak nie to Rincewind miał im za złe. Był czarnoksięskim nieudacznikiem, wiec nie przejmował się, że samo pojawienie bohatera u bram miasta powoduje w całej Dzielnicy Magów wybuchy retort i materializację demonów. Nie. W bohaterach nie podobało mu się, że byli zawsze samobójczo posępni na trzeźwo i morderczo obłąkani po pijanemu. I było ich zbyt wielu. Najpopularniejsze trasy bohaterskich wypraw w okolicach miasta stawały się w sezonie wręcz zatłoczone. Mówiło się o planowanym podziale na turnusy.

Potarł palcem nos. Jedyni bohaterowie, których jakoś znosił, to Bravd i Łasica, w tej chwili poza miastem, oraz Hrun Barbarzyńca, który według standardów Osi był niemal intelektualistą, ponieważ umiał myśleć nie poruszając wargami. Aktualnie Hrun podobno wędrował gdzieś po obrotowej stronie.

— Widziałeś kiedy barbarzyńcę? — zapytał w końcu Rincewind. Dwukwiat pokręcił głową.

— Tego się obawiałem. Oni są…

Na ulicy rozległ się tupot biegnących stóp, a z dołu nowe wrzaski. Zaraz potem nastąpiło jakieś poruszenie na schodach. Drzwi odskoczyły, zanim Rincewind zdążył zebrać się w sobie i rzucić do okna.

Jednak zamiast na obłąkanego chciwością szaleńca, jakiego oczekiwał, spojrzał prosto w krągłą, czerwoną twarz sierżanta milicji. Odetchnął z ulgą. Naturalnie. Milicja zawsze baczyła, by nie mieszać się do bójek zbyt wcześnie, póki nie zyskała miażdżącej przewagi. Praca gwarantowała emeryturę i przyciągała ludzi ostrożnych i rozważnych.

Sierżant obrzucił niechętnym wzrokiem Rincewinda, a zaraz potem zaciekawionym Dwukwiata.

— Widzę, że tutaj wszystko w porządku — stwierdził.

— Jak najlepszym — potwierdził Rincewind. — Pewnie coś was zatrzymało?

Sierżant zignorował pytanie.

— A więc to jest ten cudzoziemiec? — upewnił się.

— Właśnie wychodziliśmy — wyjaśnił szybko Rincewind i przeszedł na trob. — Dwukwiat, moim zdaniem powinniśmy pójść na obiad gdzie indziej. Znam kilka niezłych miejsc.

Wyszedł na korytarz krokiem tak pewnym, na jaki tylko mógł się zdobyć. Dwukwiat ruszył za nim, a po kilku sekundach sierżant zakrztusił się nagle. To Bagaż zamknął wieko, wstał, przeciągnął się i pomaszerował za swoim panem.

Milicjanci wynosili ciała z sali na parterze. Ani jeden żywy nie pozostał na miejscu. Milicja dopilnowała tego, zostawiając walczącym dość czasu na ucieczkę tylnym wyjściem. Ten zgrabny kompromis ostrożności i sprawiedliwości opłacał się obu stronom.

— Kim są ci ludzie? — spytał Dwukwiat.

— No wiesz, po prostu ludzie — odparł Rincewind. I zanim zdążył się powstrzymać, jakaś część jego mózgu, która akurat nie miała nic do roboty, opanowała usta i dodała: — Właściwie bohaterowie.

— Naprawdę?

Kiedy jedna noga ugrzęźnie człowiekowi w Szarej Miazmie H’rull, łatwiej jest postąpić jeszcze o krok i zatonąć niż przedłużać walkę. Rincewind poddał się.

— Tak. Ten tam to Erig Wręcemocny, a tamten to Czarny Zenell…

— Czy jest tu Hrun Barbarzyńca? — Dwukwiat rozglądał się gorączkowo. Rincewind nabrał tchu.

— To tamten za nami.

Ogrom tego kłamstwa tak był przytłaczający, że jego wibracje przez jedną z niższych płaszczyzn astralnych sięgnęły aż do Dzielnicy Magów. Tam zderzyły się z potężną stojącą falą mocy, zawsze obecną w tej okolicy. Nabierając wielkiej prędkości przeskoczyły Okrągłe Morze i dotarły do samego Hruna Barbarzyńcy, który akurat walczył z parą gnoili na pokruszonej półce skalnej wysoko w Górach Caderack. Bohater poczuł chwilowy i niewytłumaczalny niepokój.

Dwukwiat tymczasem podniósł wieko Bagażu i właśnie wyjmował ciężki czarny sześcian.

— Niesamowite — powtarzał. — W domu nigdy mi nie uwierzą.

— Co on wyprawia? — spytał z powątpiewaniem sierżant.

— Jest zadowolony, że nas uratowaliście — odparł Rincewind. Spoglądał z ukosa na czarne pudełko, oczekując niemal, że wybuchnie albo zacznie wydawać dziwne muzyczne tony.

— Aha — mruknął sierżant. On także obserwował pudełko. Dwukwiat uśmiechnął się do nich promiennie.

— Chciałbym uwiecznić to wydarzenie — oznajmił. — Poproś ich, żeby stanęli koło okna. To potrwa tylko chwilkę. I… ehm, Rincewind?

— Tak?

Dwukwiat stanął na palcach i szepnął mu do ucha:

— Wiesz chyba, co to jest, prawda?

Rincewind przyjrzał się pudełku. Z przedniej ścianki sterczało okrągłe szklane oko, a z tyłu mała dźwignia.

— Niezupełnie — stwierdził.

— To urządzenie do szybkiego tworzenia obrazów. Nowy wynalazek. Szczerze mówiąc, jestem z niego dumny, ale… ci dżentelmeni chyba… no wiesz, mogą się… trochę przestraszyć. Mógłbyś im to wytłumaczyć? Oczywiście wynagrodzę ich za stracony czas.

— On ma pudełko z zamkniętym w środku demonem, który maluje obrazy — oznajmił zwięźle Rincewind. — Róbcie, co wam ten wariat każe, a dostaniecie złoto.

Milicjanci uśmiechnęli się nerwowo.

— Tobie też chcę zrobić obraz, Rincewindzie. Teraz dobrze.

— Dwukwiat wyjął złote kółko, które Rincewind widział już wcześniej, przez chwilę spoglądał na jego niewidoczną tarczę, mruknął:

— Trzydzieści sekund powinno wystarczyć — i zawołał wesoło: — Proszę o uśmiech.

— Uśmiechać się — warknął Rincewind. W pudełku coś zaterkotało.

— Doskonale.


* * *

Ponad dyskiem szybował drugi albatros. Był tak wysoko, że jego małe, wściekle pomarańczowe oczka widziały cały świat i ogromne, błyszczące, falujące Okrągłe Morze. Ptak miał do nogi przywiązaną żółtą kapsułę z listem. Daleko w dole, niewidoczny w chmurach, machając lekko skrzydłami wracał do domu jego odpowiednik, który przyniósł patrycjuszowi Ankh-Morpork pierwszą wiadomość.


* * *

Zdumiony Rincewind oglądał niewielki kwadracik szkła. Był tam odwzorowany w całej okazałości, w wiernych kolorach: stał przed grupą milicjantów, których twarze zastygły w wyrazie przerażenia.

W tej chwili wszyscy zaglądali mu przez ramię i szemrali ze zgrozą.

Uśmiechnięty Dwukwiat mrugnął porozumiewawczo i wydobył garść mniejszych monet, w których Rincewind poznawał już ćwierć rhinu.

— Miałem podobne kłopoty, kiedy zatrzymałem się na Brunatnych Wyspach — oświadczył Dwukwiat. — Myśleli, że ikonograf kradnie im kawałek duszy. Zabawne, co?

— Arg — odparł Rincewind. Ponieważ było to trochę za mało, by podtrzymać rozmowę, dodał jeszcze: — Nie jestem tu specjalnie podobny do siebie.

— Bardzo łatwo go obsługiwać. — Dwukwiat zignorował tę wypowiedź. — Popatrz, wystarczy nacisnąć ten guzik. Ikonograf sam załatwi resztę. Teraz ja stanę obok Hruna, a ty zrobisz obrazek.

Monety uspokoiły ludzi tak, jak tylko złoto potrafi. Pół minuty później Rincewind ze zdumieniem oglądał szklany portret Dwukwiata. Przybysz trzymał wielki, wyszczerbiony miecz i uśmiechał się, jakby właśnie zrealizował wszystkie swoje marzenia.


* * *

Obiad zjedli w małej gospodzie niedaleko Spiżowego Mostu. Bagaż leżał pod stołem. Jedzenie i wino, o wiele lepsze od tego, na które zwykle mógł sobie pozwolić, poprawiły Rincewindowi nastrój. Nie jest aż tak źle, uznał. Trochę pomysłowości i szybki refleks, a jakoś sobie poradzi.

Dwukwiat był zamyślony. W zadumie spoglądał na dno pucharu z winem.

— Bójki w tawernach zdarzają się często, prawda? — zapytał.

— Dość często.

— Z pewnością ulegają zniszczeniu sprzęty i umeblowanie.

— Umeb… ach, rozumiem, chodzi ci o różne ławy i tak dalej. Tak, raczej tak.

— Oberżyści nie są chyba zadowoleni.

— Nigdy się właściwie nad tym nie zastanawiałem. Przypuszczam, że to ryzyko zawodu.

Dwukwiat przyglądał mu się z uwagą.

— Chyba mógłbym w czymś pomóc — stwierdził. — Ryzyko to moja specjalność. Jedzenie jest trochę za tłuste, nie sądzisz?

— Mówiłeś, że chcesz spróbować typowych morporkiańskich potraw. O co chodzi z tym ryzykiem?

— Och, wiem wszystko na temat ryzyka. To moja specjalność.

— Zdawało mi się, że tak właśnie powiedziałeś. Ale za pierwszym razem nie uwierzyłem.

— Ależ ja nie podejmuję ryzyka. Najbardziej chyba ekscytującym zdarzeniem w moim życiu było przewrócenie kałamarza. Ja wyceniam ryzyko. Dzień po dniu. Czy wiesz, jaka jest szansa, że nie spłonie dom w dzielnicy Czerwonego Trójkąta Bes Pelargic? Pięćset trzydzieści osiem do jednego. Sam to wyliczyłem — dodał z odcieniem zawodowej dumy.

— A po… — Rincewind usiłował stłumić beknięcie. — Po co? Szepraszam. — Dolał sobie wina.

— Po… — Dwukwiat urwał. — Nie umiem wyrazić tego w trob. BeTrobi chyba nie mają na to określenia. W moim języku nazywamy to… — wyrzucił ciąg obco brzmiących sylab.

Tu-bez-pieczeni — powtórzył Rincewind. — Zabawne słowo. Co to znaczy?

— Wyobraź sobie, że masz statek wyładowany, powiedzmy, sztabami złota. Może go zatopić sztorm, mogą go zdobyć piraci. Nie chcesz, by tak się stało, więc wykupujesz po-lisie tu-bez-pieczeni. Ja wyliczam szansę, że nie utracisz ładunku, opierając się na danych pogodowych i raportach aktywności piratów przez ostatnie dwadzieścia lat, potem dodaję odrobinę, a potem płacisz mi sumę opartą na tych wyliczeniach…

— I dodanej odrobinie… — wtrącił Rincewind, z powagą grożąc palcem.

— A kiedy stracisz ładunek, refinansuję ci to.

— Relaksujesz?

— Płacę ci wartość ładunku — wyjaśnił cierpliwie Dwukwiat.

— Rozumiem. Jak na wyścigach, co?

— Chodzi ci o zakład? Tak, to trochę podobne.

— I zarabiasz pieniądze na tym tu-bez-pieczeni?

Gwarantuje zwrot inwestycji.

Otulony złocistą aurą wina, Rincewind próbował sobie wyobrazić tu-bez-pieczeni w warunkach Okrągłego Morza.

— Nic nie rozumiałem z tego tu-bez-pieczeni — oświadczył stanowczo. — Magia, owszem. Magię rozumiem. Dwukwiat uśmiechnął się.

— Magia to jedno, a odbity-glos-podziemnych-duchów to coś całkiem innego — stwierdził.

— So?

— Co?

— To śmieszne sowo — wyjaśnił niecierpliwie Rincewind.

Odbity-glos-podziemnych-duchów?

Nigdy nie słyszałem.

Dwukwiat spróbował wytłumaczyć.

Rincewind próbował zrozumieć.


* * *

Przez całe popołudnie zwiedzali miasto po obrotowym brzegu rzeki. Dwukwiat prowadził, a niezwykłe obrazkowe pudełko niósł zawieszone u szyi. Rincewind podążał za nim, pojękując od czasu do czasu i sprawdzając, czyjego głowa jest ciągle na miejscu.

Za nimi szli inni. W mieście, gdzie publiczne egzekucje, pojedynki, walki, starcia magiczne i niezwykłe zdarzenia regularnie urozmaicały życie codzienne mieszkańców, specjalność zaciekawionego przechodnia została doprowadzona do szczytów perfekcji. Wszyscy byli tu wysoce wprawnymi gapiami. Dwukwiat z entuzjazmem robił kolejne obrazki ludzi przy — jak to określał — typowych zajęciach. A że ćwierć rhinu zawsze zmieniało potem właściciela, jako zapłata „za fatygę”, tłum nuworyszów postępował za nim na wypadek, gdyby ten wariat wybuchł nagle deszczem złota.

Przy świątyni Siedmiorękiego Sęka pośpiesznie zwołana konwokacja kapłanów i rzemieślników wyspecjalizowanych w rytualnych transplantacjach serca uznała, że wysoki na sto piędzi posąg Sęka nazbyt jest święty, by utrwalać go na magicznym obrazku. Kwota dwóch rhinu skłoniła ich do przyznania, że aż taki święty to on znowu nie jest.

Długa sesja w Domach Ladacznic zaowocowała znaczną liczbą obrazków barwnych i pouczających. Część z nich Rincewind ukrył, by dokładniej obejrzeć w samotności. Opary wina z wolna ulatywały mu z głowy i zaczynał poważnie się zastanawiać nad działaniem ikonografii.

Nawet nieudany mag wie, że istnieją substancje czułe na działanie światła. Może drogą jakiegoś skomplikowanego procesu szklane płytki zamrażały przechodzące przez nie światło? Coś w tym rodzaju, w każdym razie. Rincewind często podejrzewał, że gdzieś istnieje coś lepszego od magii. Zwykle jednak bywał rozczarowany.

Wkrótce wykorzystywał każdą okazję, by samemu obsługiwać pudełko. Dwukwiat pozwalał mu na to chętnie, bowiem sam mógł wtedy pozować do obrazków. A Rincewind zauważył coś dziwnego: posiadanie pudełka dawało właścicielowi niezwykłą moc. Każdy, kto znalazł się przed hipnotycznym szklanym okiem, bez szemrania wypełniał wszelkie polecenia dotyczące postawy i wyrazu twarzy.

Właśnie sprawdzał to zjawisko na Placu Pękniętych Księżyców, kiedy nastąpiła katastrofa.

Dwukwiat pozował obok oszołomionego sprzedawcy uroków, a tłum wielbicieli czekał cierpliwie w nadziei, że szaleniec zrobi coś niewymownie śmiesznego.

Rincewind przyklęknął, by lepiej uchwycić obraz, i nacisnął zaczarowany guzik.

— Nic z tego — powiedziało pudełko. — Skończyła się różowa.

Przed okiem maga otworzyły się niezauważone do tej chwili drzwiczki. Wychyliła się z nich mała, zielona, pokryta obrzydliwymi brodawkami człekokształtna postać, wskazała trzymaną w dłoni pomazaną farbami paletę i wrzasnęła na niego.

— Nie mam różowej! — skrzeczał homunkulus. — Widzisz? Przecież to bez sensu, żebyś ciągle naciskał tę dźwignię, kiedy zabrakło różowej. Chyba to jasne? Jak chcesz na różowo, to nie trzeba było robić tylu obrazków młodych dam. Chyba jasne? Od tej chwili, przyjacielu, wyłącznie czarno-białe. Zrozumiałeś?

— Zrozumiałem. Tak. No pewnie — potwierdził Rincewind. W ciemnym kąciku pudełka zdołał dostrzec sztalugi i maleńkie, nie zasłane łóżko. Miał nadzieję, że mu się przywidziało.

— To sobie zapamiętaj — burknął chochlik i trzasnął drzwiami. Rincewind miał wrażenie, że słyszy gniewne pomruki i zgrzyt przesuwanego po podłodze krzesła.

— Dwukwiat… — zaczął, podnosząc głowę.

Dwukwiat zniknął. Rincewind wpatrywał się w tłum, a uczucie grozy pełzło mu wolno wzdłuż kręgosłupa. I wtedy ktoś klepnął go lekko w kark.

— Odwróć się powoli — zabrzmiał głos niby czarny jedwab. — Albo pocałuj swoje nerki na pożegnanie.

Tłum patrzył zaciekawiony. Dzień rozwijał się pomyślnie.

Rincewind odwrócił się wolno, czując, jak ostrze miecza drapie mu żebra. Na drugim końcu klingi rozpoznał Strena Withela, złodzieja, okrutnego szermierza i zawiedzionego pretendenta do tytułu najgorszego człowieka na świecie.

— Hej — powiedział słabym głosem. Kilka sążni dalej zauważył parę niemiłych ludzi, którzy podnieśli wieko Bagażu i podnieceni wskazywali sobie worki złota. Withel uśmiechnął się, przez co jego poznaczona bliznami twarz stała się jeszcze bardziej nieprzyjemna.

— Znam cię — oznajmił. — Rynsztokowy mag. A co to jest? Rincewind dostrzegł, że wieko Bagażu dygoce lekko, choć wcale nie ma wiatru. A on wciąż trzymał obrazkowe pudełko.

— To? Robi obrazki — wyjaśnił pogodnie. — Uśmiechaj się tak jak teraz, dobrze?

Cofnął się szybko i wskazał na pudełko. Withel wahał się przez chwilę.

— Co? — spytał.

— Tak dobrze. Wytrzymaj jeszcze trochę… — rzucił Rincewind.

Złodziej znieruchomiał, potem warknął i zamachnął się mieczem.

Rozległ się trzask i duet przeraźliwych wrzasków. Rincewind nie obejrzał się w obawie, że może zobaczyć rzeczy straszne. Zanim Withel znowu na niego spojrzał, był już po drugiej stronie placu i ciągle przyśpieszał.


* * *

Albatros powoli opadał zataczając szerokie kręgi. Zakończył lot pozbawionym godności trzepotaniem piór i ciężkim uderzeniem, lądując na platformie ptaszarni patrycjusza.

Dozorca ptaków drzemał w słońcu, nie oczekując długodystansowego przekazu tak prędko po porannej poczcie. Zerwał się na równe nogi.

Po kilku chwilach biegł już przez korytarze pałacu. Niósł kapsułę z listem i ssał na grzbiecie dłoni brzydką ranę od dzioba — skutek nieuwagi wywołanej zaskoczeniem.


* * *

Rincewind pędził aleją, nie zwracając uwagi na dochodzące z obrazkowego pudełka gniewne krzyki. Przeskoczył mur, a jego wystrzępiony płaszcz powiewał wokół jak pióra przerażonej kawki. Wylądował na dziedzińcu sklepu z dywanami, roztrącił towar i klientów, wykrzykując przeprosiny zanurkował do tylnego wyjścia, przemknął przez kolejną aleję i zahamował ryzykownie na moment przed bezmyślnym skokiem w nurt Ankh.

Podobno niektóre mistyczne rzeki potrafią jedną kroplą swej wody odebrać życie. Ankh mogłaby być jedną z nich, zwłaszcza gdy przeprowadziła już swe mętne wody przez podwójne miasto.

W dalekich okrzykach gniewu zabrzmiała piskliwa nuta przerażenia. Rincewind rozejrzał się gorączkowo w poszukiwaniu łodzi albo jakichś nierówności w stromym murze po obu stronach ulicy.

Znalazł się w pułapce.

Zaklęcie wezbrało nieproszone w jego umyśle. Błędem chyba byłoby stwierdzenie, że się go nauczył. To ono się go nauczyło. Zdarzenie to doprowadziło do wydalenia Rincewinda z Niewidocznego Uniwersytetu, bowiem dla zakładu ośmielił się zajrzeć do jedynego istniejącego egzemplarza Octavo, osobistej księgi zaklęć Stwórcy. Skorzystał z tego, że uniwersytecki bibliotekarz był wtedy zajęty czymś innym. Zaklęcie wyskoczyło ze strony i natychmiast wkopało się głęboko w umysł Rincewinda, skąd nie zdołały go wywabić nawet połączone wysiłki całego Wydziału Medycyny. Które dokładnie to było zaklęcie, także nie zdołano ustalić. Jedynie tyle, że należało do ośmiu podstawowych zaklęć, w zawikłany sposób wplecionych w samą osnowę czasu i przestrzeni.

Od tamtego dnia przy każdej okazji, gdy Rincewind czuł się szczególnie przegrany albo zagrożony, Zaklęcie objawiało niepokojącą aktywność i próbowało zostać wypowiedziane.

Rincewind przygryzł wargi, ale pierwsza sylaba przecisnęła się kącikiem ust. Mimowolnie wzniósł rękę i strzelił oktarynowymi iskrami. Wokół wirowała magiczna energia…

Bagaż wypadł zza rogu, a setki jego kolan poruszały się rytmicznie jak tłoki.

Rincewind rozdziawił szeroko usta. Zaklęcie zamarło nie wypowiedziane.

Kufrowi w najmniejszym stopniu nie przeszkadzał narzucony łobuzersko ozdobny dywan ani też złodziej wiszący za ramię u wieka. Był, w całkiem dosłownym tego słowa znaczeniu, martwym ciężarem. Dalej spod wieka wystawały resztki dwóch nie wiadomo czyich palców.

Bagaż zahamował kilka stóp przed magiem i po chwili wahania wciągnął nogi. Nie miał oczu, jednak Rincewind mógłby przysiąc, że mu się przygląda. Wyczekująco.

— Sio — odezwał się słabym głosem. Bagaż nie zareagował. Uchylił tylko wieko, wypuszczając martwego złodzieja.

Rincewind przypomniał sobie złoto. Można chyba założyć, że kufer musi do kogoś należeć. Czyżby pod nieobecność Dwukwiata jego właśnie uznał za swego pana?

Zbliżał się odpływ i w żółtym blasku popołudniowego słońca Rincewind widział odpadki spływające z prądem ku oddalonej o niecałe pięćdziesiąt sążni Rzecznej Bramie. W jednej chwili pozwolił przyłączyć się do nich martwemu złodziejowi. Nawet gdyby później ktoś go wyłowił, nie wywoła tym sensacji. A rekiny u ujścia były przyzwyczajone do solidnych i regularnych posiłków. Spoglądał za odpływającymi zwłokami i rozważał następne posunięcie. Bagaż prawdopodobnie nie tonie. Wystarczy poczekać do zmierzchu i wyruszyć na fali odpływu. W dole rzeki znajdzie wiele opustoszałych zatoczek, gdzie dobrnie do brzegu. A potem… Jeśli patrycjusz naprawdę rozesłał wieści, to zmiana ubrania i golenie rozwiążą ten problem. Zresztą istniały przecież inne kraje, a on miał zdolności językowe. Kiedy już dotrze do Chimery, Gonimu czy Ecaponu, nawet tuzin armii nie ściągnie go z powrotem. A wtedy… bogactwo, komfort, bezpieczeństwo…

Istniała, naturalnie, kwestia Dwukwiata. Rincewind pozwolił sobie na moment żalu.

— Mogło być gorzej — mruknął na pożegnanie. — To mogłem być ja…

Dopiero kiedy spróbował się ruszyć, zauważył, że zaczepił o jakąś przeszkodę.

Odwrócił głowę. Brzeg płaszcza tkwił pochwycony mocno wiekiem Bagażu.


* * *

— Witaj, Gorphalu — rzucił uprzejmie patrycjusz. — Wejdź, proszę. Usiądź. Czy zdołam cię namówić na rozgwiazdę w cukrze?

— Jestem na twoje rozkazy, panie — odparł spokojnie starzec. — Z wyjątkiem tych, które dotyczą konserwowanych szkarłupni.

Patrycjusz wzruszył ramionami i wskazał leżący na stole zwój.

— Przeczytaj to.

Gorphal rozwinął pergamin. Lekko uniósł brew, poznając znajome ideogramy Złotego Imperium. Przeczytał w milczeniu, po czyni odwrócił zwój i starannie zbadał pieczęć.

— Cieszysz się sławą znawcy Imperium — stwierdził patrycjusz. — Czy możesz wyjaśnić tę sprawę?

— Wiedza o Imperium nie polega na dostrzeganiu pewnych wydarzeń, a raczej na studiach pewnego sposobu myślenia — wyjaśnił stary dyplomata. — Wiadomość jest interesująca, przyznaję, lecz nie zaskakująca.

— Dzisiejszego ranka imperator polecił… — Patrycjusz pozwolił sobie na luksus zmarszczenia czoła. — Polecił mi, Gorphalu, by chronić te Dwa Kwiatki. A teraz okazuje się, że powinienem go zabić. Nie uważasz tego za zaskakujące?

— Nie. Imperator to zaledwie chłopiec. Jest… idealistą. Zapalczywym. Bogiem swego ludu. Tymczasem popołudniowy list, jeśli się nie mylę, pochodzi od Dziewięciu Wirujących Zwierciadeł, Wielkiego Wezyra. Postarzał się w służbie kolejnych imperatorów. Uważa ich za konieczny, acz kłopotliwy składnik pomyślnego kierowania imperium. Nie lubi, kiedy coś jest nie na swoim miejscu. Nie buduje się imperiów pozwalając, by rzeczy były nie na swoim miejscu. Taki wyznaje pogląd.

— Zaczynam rozumieć… — mruknął patrycjusz.

— Otóż właśnie. — Gorphal uśmiechnął się w głębi swej brody. — Ten turysta jest nie na swoim miejscu. Dziewięć Wirujących Zwierciadeł, kiedy wypełnił już rozkazy swego władcy, z pewnością podjął odpowiednie działania. Nie może pozwolić, by jakiś wędrowiec powrócił bezpiecznie do domu, przynosząc może ze sobą zarazę niezadowolenia. Imperium woli, by ludzie zostawali tam, gdzie ich się postawi. Wygodniej zatem byłoby, gdyby ten Dwukwiat zaginął na dobre w barbarzyńskich krainach. To znaczy, tutaj, panie.

— Co mi radzisz?

Gorphal wzruszył ramionami.

— Tyle tylko, by nic nie robić. Nie wątpię, że sprawy rozstrzygną się same. Chociaż… — W zadumie poskrobał się za uchem. — Może Gildia Skrytobójców?

— A tak — zgodził się patrycjusz. — Gildia Skrytobójców. Kto jest w tej chwili prezesem?

— Zlorf Flanelostopy, panie.

— Porozmawiaj z nim, dobrze?

— Oczywiście, panie.

Patrycjusz pokiwał głową. Wszystko to przyjął z ulgą. Zgadzał się z Dziewięcioma Wirującymi Zwierciadłami: życie niosło dość problemów. Ludzie powinni zostawać tam, gdzie się ich postawiło.


* * *

Konstelacje gwiazd lśniły jasno nad dyskiem świata. Jeden za drugim kupcy zamykali sklepy. Jeden po drugim budzili się na śniadanie rabusie, złodzieje, kieszonkowcy, ladacznice, iluzjoniści, wykolejeńcy i włamywacze. Czarownicy pilnowali swych poliwymiarowych spraw. Dziś w nocy miała nastąpić koniunkcja dwóch potężnych planet i powietrze nad Dzielnicą Magów zachodziło już mgiełką wczesnych zaklęć.

— Słuchaj no — rzekł Rincewind. — W ten sposób do niczego nie dojdziemy.

Odsunął się na bok. Bagaż wiernie podążał za nim z półotwartym groźnie wiekiem. Rincewind rozważył pomysł, by niespodziewanie rzucić się do ucieczki. Wieko trzasnęło zachęcająco.

Zresztą, powiedział sobie załamany mag, to paskudztwo i tak by go ścigało. Sprawiało takie wrażenie. Gdyby nawet zdobył jakoś konia, żywił niemiłe przeczucie, że Bagaż szedłby za nim we własnym tempie. Bez końca. Przepływając rzeki i oceany. Każdej nocy zmniejszając dystans, bo przecież Rincewind musiałby czasem zatrzymywać się na odpoczynek. Aż pewnego dnia w jakimś egzotycznym mieście, po długich latach, usłyszałby nagle za plecami tupot setek rozpędzonych drobnych stóp…

— Czepiasz się niewłaściwej osoby — jęknął. — To nie moja wina! Nie ja go porwałem!

Kufer przesunął się lekko. Teraz już tylko wąski pasek brudnego nabrzeża dzielił pięty Rincewinda od rzeki. Intuicja podpowiadała, że kufer potrafi pływać szybciej od niego. Usiłował nie wyobrażać sobie, jak się tonie w Ankh.

— Nie da ci spokoju, póki nie ustąpisz — odezwał się piskliwy głosik.

Rincewind spojrzał na ikonograf, wciąż wiszący mu na szyi. Drzwiczki były otwarte, a wsparty o framugę homunkulus palił fajkę i z rozbawieniem obserwował rozwój wydarzeń.

— Przynajmniej zabiorę cię ze sobą — warknął przez zaciśnięte zęby Rincewind.

Chochlik wyjął fajkę z ust.

— Co powiedziałeś?

— Że zabiorę cię ze sobą, do diabła!

— Ależ proszę. — Chochlik wymownie postukał w obudowę pudełka. — Zobaczymy, kto pierwszy pójdzie pod wodę.

Bagaż ziewnął i o ułamek cala przesunął się do przodu.

— No dobrze — burknął zirytowany Rincewind. — Ale najpierw muszę się zastanowić.

Bagaż odsunął się wolno. Rincewind przeszedł ostrożnie na stosunkowo bezpieczny teren i usiadł oparty o mur. Za rzeką lśniły światła miasta Ankh.

— Jesteś magiem — przypomniał obrazkowy chochlik. — Wymyślisz jakiś sposób, żeby go znaleźć.

— Nie za dobrym magiem, obawiam się.

— Możesz na nich wyskoczyć i pozamieniać wszystkich w robaki — dodał chochlik pocieszająco, ignorując ostatnią uwagę.

— Nie. Zamiana w Zwierzęta to Zaklęcie Ósmego Stopnia. Nigdy nie skończyłem studiów. Znam tylko jedno zaklęcie.

— To wystarczy.

— Wątpię — odparł zniechęcony Rincewind.

— A co ono robi?

— Nie mam pojęcia. Właściwie nie mam ochoty nawet o tym myśleć, ale powiem szczerze… — Westchnął. — Żadne zaklęcie nie ułatwia życia. Żeby utrwalić w pamięci nawet najprostsze z nich, trzeba trzech miesięcy. A potem używasz go i — fiu! — zniknęło. To właśnie jest głupie w tej całej magii. Przez dwadzieścia lat studiujesz czar, który sprowadza ci do sypialni nagie dziewice. Ale wtedy jesteś już tak zatruty parami rtęci i półślepy od czytania starych ksiąg, że nie pamiętasz, co dalej robić.

— Nigdy w ten sposób o tym nie myślałem — przyznał chochlik.

— Bo wiesz, to jest wszystko nie tak. Kiedy Dwukwiat powiedział, że w imperium macie lepszą magię, myślałem… myślałem…

Chochlik przyglądał mu się wyczekująco. Rincewind zaklął pod nosem.

— Jeśli już musisz wiedzieć, to myślałem, że nie chodzi mu o magię. Niejako taką.

— A o co innego?

Rincewind czuł się naprawdę fatalnie.

— Sam nie wiem. Chyba jakiś lepszy sposób robienia pewnych rzeczy. Coś, co miałoby choć odrobinę sensu. Zaprząc… zaprząc błyskawicę albo coś w tym rodzaju.

Chochlik spojrzał na niego z niejakim współczuciem.

— Błyskawice to włócznie ciskane przez gromowładnych olbrzymów — przypomniał łagodnie. — To udowodnione zjawisko meteorologiczne. Nie można ich osiodłać.

— Wiem — przyznał żałośnie Rincewind. — To rzeczywiście pewna luka w argumentacji.

Chochlik pokiwał głową i zniknął w czeluści ikonografu. Po chwili Rincewind poczuł zapach smażonego bekonu. Odczekał trochę, a kiedy żołądek nie mógł dłużej znieść napięcia, zastukał w pudełko. Chochlik wynurzył się znowu.

— Myślałem o tym, co mówiłeś — oświadczył, zanim Rincewind zdążył otworzyć usta. — Nawet gdybyś założył jej uprząż, w jaki sposób ją zmusisz, żeby ciągnęła wózek?

— O czym ty gadasz, do licha?

— O błyskawicy. Ona tylko skacze z góry na dół. A ty chcesz, żeby przesuwała się wzdłuż, nie pionowo. Zresztą i tak przepaliłaby uprząż.

— Co mnie obchodzi błyskawica? Nie mogę myśleć z pustym żołądkiem.

— Zjedz coś. To logiczne.

— Jak? Ile razy się ruszę, ten wredny kufer tylko zaciera zawiasy. Bagaż jak na zawołanie szeroko rozwarł pokrywę.

— Widzisz?

— On nie chce cię ugryźć — wyjaśnił chochlik. — W środku ma prowiant. Wygłodzony na nic mu się nie przydasz.

Rincewind zajrzał w mroczne zakamarki Bagażu. Rzeczywiście, między pudłami i workami ze złotem dostrzegł kilka butelek i pakunków owiniętych natłuszczonym papierem. Zaśmiał się cynicznie, rozejrzał po pustym nabrzeżu, znalazł kawałek drewna mniej więcej odpowiedniej długości i jak najdelikatniej wsunął go między wieko a kufer. Dopiero wtedy wydobył jeden z pakunków.

Znalazł suchary, twarde niczym diamentowe drzewo.

— Niech to demony! — jęknął, sprawdzając językiem zęby.

— Sucharki Podróżne Kapitana Ośmiopantera. Poznaję — odezwał się chochlik. — Bardzo wielu ludziom morza ocaliły życie.

— Na pewno. Używacie ich jako tratew czy rzucacie rekinom, a potem przyglądacie się, jak toną? Co jest w tych butelkach? Trucizna?

— Woda.

— Ale przecież tu jest pełno wody! Po co miałby ją ze sobą wozić?

— Zaufanie.

— Zaufanie?

— Tak. To jest to, czego nie miał do tutejszej wody. Rozumiesz?

Rincewind otworzył butelkę. Ciecz wewnątrz istotnie mogła być wodą. Miała stęchły, zastały posmak, bez śladu życia.

— Ani smaku, ani zapachu — burknął.

Bagaż zatrzeszczał cicho, by zwrócić na siebie uwagę. Leniwie, z wykalkulowaną groźbą zamknął wieko, miażdżąc zaimprowizowany klin niby zeschły liść.

— Dobrze, dobrze — mruknął Rincewind. — Przecież myślę.


* * *

Sztab Ymora mieścił się w Pochyłej Wieży, na rogu ulicy Szronowej i Mroźnej Alei. O północy samotny wartownik spojrzał w niebo na łączące się planety i zadumał się, jaką zmianę losu mu zwiastują.

Rozległ się dźwięk delikatny jak ziewnięcie komara.

Wartownik zbadał wzrokiem opustoszałą ulicę. Dostrzegł odblask księżyca na czymś leżącym w błocie kilka sążni od niego. Podniósł to. Światło lśniło odbite od złota. Oddech wartownika był niemal wystarczająco głośny, by echo poniosło go wzdłuż alei.

Znowu coś zadźwięczało i kolejna moneta potoczyła się do rynsztoka po drugiej stronie ulicy.

Zanim ją podniósł, kawałek dalej dostrzegł następną, wirującą jeszcze. Złoto, jak pamiętał, powstaje podobno ze skrystalizowanego światła gwiazd. Aż do dzisiaj nie wierzył, by coś tak ciężkiego mogło naturalnie spadać z nieba.

Kiedy dotarł do wylotu alejki naprzeciwko, spadły kolejne monety. Były jeszcze w worku i było ich bardzo dużo, a Rincewind z całej siły opuścił mu je na głowę.

Kiedy wartownik odzyskał przytomność, spostrzegł obłąkane oczy maga, który przystawiał mu miecz do gardła. W dodatku czuł na nodze uchwyt czegoś ukrytego w ciemności.

To był bardzo niepokojący uchwyt. Sugerował, że ten, co trzyma, może chwycić jeszcze mocniej Jeśli tylko przyjdzie mu ochota.

— Gdzie on jest? Ten bogaty cudzoziemiec? — syknął mag. — Tylko szybko.

— Co mnie trzyma za nogę? — zapytał jeniec z nutą przerażenia w głosie. Spróbował się wyrwać. Nacisk wzrósł.

— Wolałbyś nie wiedzieć — odparł Rincewind. — Uważaj, co do ciebie mówię. Gdzie cudzoziemiec?

— Nie tutaj! Zabrali go do Grubasa! Wszyscy go szukają! Ty jesteś Rincewind, prawda? A kufer… kufer, co zagryza ludzi… nienienienie… Litości!

Rincewind zniknął. Wartownik poczuł, że niewidoczny trzymacz nóg zwalnia uchwyt. Kiedy wreszcie spróbował wstać, coś wielkiego, ciężkiego i kanciastego wyskoczyło na niego z ciemności i pognało za magiem. Coś na setkach maleńkich stóp.


* * *

Mając do pomocy jedynie swoje amatorskie rozmówki, Dwukwiat usiłował objaśnić Grubasowi sekrety tu-bez-pie-czeni. Tłusty oberżysta słuchał uważnie, a jego małe czarne oczka połyskiwały żywo.

Przy drugim końcu stołu Ymor obserwował ich z dyskretnym rozbawieniem, od czasu do czasu rzucając swoim krukom resztki jedzenia. Withel krążył nerwowo po sali.

— Za bardzo się gryziesz — zauważył Ymor, nie odrywając wzroku od siedzącej naprzeciw pary. — Czuję to, Stren. Któż ośmieliłby się nas tutaj zaatakować? A ten rynsztokowy mag sam przyjdzie. Jest tchórzem. Spróbuje się dogadać. Wtedy będziemy go mieli. I złoto. I kufer.

Jedyne oko Withela spojrzało wrogo. Uderzył pięścią w otwartą dłoń, okrytą czarną rękawicą.

— Kto by uwierzył, że na całym dysku jest aż tyle myślącej gruszy? — burknął. — Skąd mogliśmy wiedzieć?

— Nie gryź się, Stren. Jestem pewien, że tym razem poradzisz sobie lepiej — stwierdził uprzejmie Ymor.

Jego zastępca parsknął z niechęcią i ruszył wokół sali, by po-znęcać się nad swoimi ludźmi. Ymor nadal obserwował obcego.

To dziwne, ale ten mały człowieczek wyraźnie nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji. Ymor widział, jak kilka razy rozejrzał się dookoła z głęboką satysfakcją. Strasznie długo rozmawiał też z Grubasem i Ymor dostrzegł, jak z rąk do rąk przechodzi kawałek pergaminu. Grubas wręczył cudzoziemcowi monetę. Co dziwniejsze, to…

W końcu Grubas wstał. Kiedy człapał obok krzesła Ymora, największy ze złodziei wyciągnął ramię i pochwycił fartuch tłuściocha w żelazny uścisk.

— O czym mówiliście, przyjacielu? — spytał niegłośno.

— N… nic, Ymor. Taka osobista sprawa.

— Między przyjaciółmi nie ma tajemnic, Grubasie.

— Yhm. Właściwie sam nie jestem przekonany. To jakby zakład, rozumiesz? — tłumaczył zdenerwowany oberżysta. — Tu-bez-pieczeni, tak to się nazywa. Taki zakład, że „Rozbity Bęben” się nie spali.

Ymor patrzył mu w oczy, aż zakłopotany Grubas zaczął się wiercić ze strachu. Naczelny złodziej wybuchnął śmiechem.

— Ta przeżarta przez korniki sterta desek? Ten człowiek musi być wariatem.

— Tak, ale wariatem z pieniędzmi. Twierdzi, że teraz, kiedy mam… nie pamiętam tego słowa, zaczyna się na „P”, to jakby postawione pieniądze… ludzie, dla których pracuje w Imperium Agatejskim, zapłacą. Gdyby „Rozbity Bęben” się spalił. Chociaż wolałbym, żeby nie. Żeby się nie spalił. „Rozbity Bęben”, znaczy. To znaczy, jest dla mnie jak dom, ten „Bęben”…

— Nie jesteś taki głupi, co? — mruknął Ymor i odepchnął oberżystę.

Drzwi odskoczyły na zawiasach i huknęły o ścianę.

— Uwaga! To moje drzwi! — wrzasnął Grubas. Natychmiast jednak uświadomił sobie, kto stoi w progu i zanurkował pod stół. Ułamek sekundy później krótka, czarna strzałka przemknęła w powietrzu i wbiła się w blat.

Ymor ostrożnie wyciągnął rękę i nalał drugi kufel piwa.

— Przysiądziesz się, Zlorf? — zapytał spokojnie. — A ty odłóż ten miecz, Stren. Zlorf Flanelostopy jest naszym przyjacielem.

Mistrz Gildii Skrytobójców zręcznie zakręcił dmuchawką i jednym płynnym ruchem wsunął ją do olstra.

— Stren! — zawołał Ymor.

Okryty czernią złodziej syknął gniewnie i schował miecz. Jednak nie odrywał dłoni od rękojeści, a wzroku od skrytobójcy.

Nie było to łatwe. Awans w Gildii Skrytobójców uzyskuje się w drodze egzaminu konkursowego. Część praktyczna jest najważniejsza, a właściwie nawet jedyna. Stąd też otwartą, szczerą twarz Zlorfa w całości pokrywały blizny, rezultat nazbyt wielu bliskich spotkań. Prawdopodobnie od samego początku nie była ona szczególnie przystojna. Plotka głosiła, że Zlorf wybrał sobie fach wymagający czarnych kapturów, płaszczy i wałęsania po nocy głównie dlatego, że istniała w jego rodzie odnoga, lękających się dnia, trolli. Ludzie, którzy powtarzali tę po twarz w zasięgu słuchu Zlorfa, na ogół zanosili swe uszy do domu w kapeluszach.

Zlorf zbiegł po schodach, a za nim kilku jeszcze zabójców.

— Przyszedłem po turystę — oznajmił, stając przed Ymorem.

— Czy to na pewno twoja sprawa, Zlorf?

— Tak. Grinjo, Urmond, bierzcie go.

Dwóch skrytobójców wystąpiło naprzód. I nagle Stren zastąpił im drogę. Jego miecz zmaterializował się o cal od ich gardeł, jakby nie musiał przemieszczać się w przestrzeni.

— Być może, zdołam zabić tylko jednego z was — warknął złodziej. — Ale sugeruję, żebyście odpowiedzieli sobie na pytanie: którego?

— Spójrz w górę, Zlorf — zaproponował Ymor. Szereg wrogich, żółtych oczu błysnął z ciemności między krokwiami.

— Jeszcze krok, a wychodząc nie dorachujesz się oczu — ostrzegł wódz złodziei. — Dlatego lepiej usiądź i napij się. Porozmawiajmy rozsądnie. Myślałem, że zawarliśmy umowę: ty nie kradniesz, ja nie zabijam. W każdym razie nie dla zapłaty — dodał po namyśle.

Zlorf przyjął kufel piwa.

— I co z tego? Ja go zabiję, potem ty go okradniesz. Czy to ten zabawny człowieczek tam za stołem?

— Tak.

Zlorf spojrzał na Dwukwiata, który odpowiedział uśmiechem. Wzruszył ramionami. Rzadko tracił czas na rozważania, czemu ludzie chcą zabijać innych ludzi. W końcu to praca jak każda inna.

— Wolno spytać, kim jest twój klient? — odezwał się Ymor. Zlorf uniósł dłoń.

— Proszę cię… — zaprotestował. — Etyka zawodowa.

— Oczywiście. A przy okazji…

— Tak?

— Miałem chyba na zewnątrz paru strażników…

— Miałeś.

— I jeszcze kilku w bramie naprzeciwko…

— Nieaktualne.

— I dwóch łuczników na dachu.

Cień zwątpienia przebiegł po twarzy Zlorfa niby ostatni promyk słońca po źle zaoranym polu.

Drzwi otworzyły się gwałtownie, mocno uszkadzając skrytobójcę, który stał przy wejściu.

— Przestańcie już! — ryknął spod stołu Grubas. Zlorf i Ymor spojrzeli czujnie na stojącą w progu postać. Przybysz był niski, gruby i bogato odziany. Bardzo bogato odziany.

Za nim majaczyło w mroku kilka wysokich, potężnych sylwetek. Bardzo wielkich i groźnych sylwetek.

— Kto to jest? — zdziwił się Zlorf.

— Znam go — odparł Ymor. — Nazywa się Rerpf. Prowadzi tawernę „Pod Stękającym Półmiskiem” przy Spiżowym Moście. Stren, wyrzuć go.

Rerpf wzniósł upierścienioną dłoń. Stren Withel zawahał się w połowie drogi do drzwi, gdy do wnętrza wtoczyło się kilka ogromnych trolli. Mrugając na widok światła, stanęły po obu stronach przybysza. Muskuły wielkości arbuzów grały na przedramionach rozmiaru worków z mąką. Każdy troll trzymał dwustronny topór… między kciukiem i palcem wskazującym.

Czerwony ze złości Grubas wyskoczył z ukrycia.

— Wynocha! — ryknął. — Wyrzućcie stąd te trolle!

Nikt się nie ruszył. Sala nagle zamarła. Grubas rozejrzał się szybko i zaczął pojmować, co i do kogo powiedział. Ciche skomlenie wymknęło mu się z ust, zachwycone wolnością.

Dotarł do piwnicznych drzwi w tej samej chwili, gdy troll leniwym machnięciem wielkiej jak bochen dłoni posłał za nim wirujący w powietrzu topór. Stuk zamykanej klapy i trzask pękającego drewna zlały się w jeden dźwięk.

— Niech to piekło! — wykrzyknął Zlorf Flanelostopy.

— Czego chcecie? — spytał Ymor.

— Przybywam tu w imieniu Gildii Kupców i Handlarzy — odparł spokojnie Rerpf. — Dla ochrony naszych interesów, można powiedzieć. To znaczy, tego małego.

Ymor zmarszczył czoło.

— Przepraszam, ale wspomniałeś chyba Gildię Kupców?

— I Handlarzy — dokończył Rerpf.

Za nim, prócz kolejnych trolli, pojawiło się też kilku ludzi. Ymor mgliście ich sobie przypominał. Widział ich może za ladami czy barami — niewyraźne figury, łatwo ignorowane i szybko zapominane. Gdzieś w głębi rodziło się w nim niemiłe przeczucie. Zaczynał rozumieć, co odczuwa lis otoczony przez rozgniewane owce. W dodatku owce, które stać na wynajęcie wilków.

— Jak długo istnieje ta… ta Gildia, jeśli wolno spytać?

— Od dzisiejszego popołudnia — odparł Rerpf. — Jestem wice-wielkim mistrzem do spraw turystyki.

— Co to za turystyka?

— Hm… — zawahał się Rerpf. — Nie jesteśmy całkiem pewni. Jakiś brodaty staruszek wyjrzał zza jego pleców.

— W imieniu sprzedawców win z Morpork oświadczam, że turystyka oznacza zyski — zakrakał. — Czy to jasne?

— 1 co? — spytał zimno Ymor.

— To, że bronimy własnych interesów — odparł Rerpf. — Już mówiłem.

— Precz ze złodziejami! Precz ze złodziejami! — skandował jego podstarzały towarzysz. Kilku innych podjęło okrzyk. Zlorf uśmiechnął się.

— I skrytobójcami! — zapiał starzec. Zlorf warknął.

— To rozsądne — wyjaśnił Rerpf. — Kiedy dookoła mordują i kradną, jakie wrażenie wywrze to na turystach? Przyjeżdżają z daleka, by zobaczyć nasze piękne miasto, jego obiekty historyczne i kulturalne, jak również liczne niezwykłe zwyczaje. I nagle budzą się martwi w jakiejś ciemnej uliczce albo, równie często, spływając z prądem Ankh. Jak zdołają opowiedzieć przyjaciołom, że świetnie się tu bawili? Spójrzmy prawdzie w oczy: musicie iść z postępem.

Zlorf i Ymor popatrzeli na siebie.

— Musimy, prawda? — mruknął Ymor.

— Zatem idźmy, bracie — zgodził się Zlorf. Jednym szybkim ruchem podniósł do ust dmuchawkę i strzałka ze świstem poszybowała w stronę najbliższego trolla. Ten zamachnął się i cisnął toporem. Ostrze warknęło nad głową skrytobójcy i zagłębiło się w pechowym złodzieju.

Rerpf schylił się, a stojący za nim troll uniósł potężną kuszę i prosto w najbliższego skrytobójcę wypuścił strzałę długości włóczni. To był dopiero początek…


* * *

Wspomniano już tutaj, że ludzie wyczuleni na promieniowanie oktarynowe — ósmego koloru, odcienia Wyobraźni — potrafią dostrzec rzeczy, których inni nie widzą.

Dlatego też Rincewind, śpiesząc przez zatłoczone, oświetlone pochodniami bazary Morpork, z pędzącym z tyłu Bagażem, wpadł na wysoką, mroczną postać, odwrócił się, by rzucić kilka odpowiednich do sytuacji przekleństw, i spojrzał w twarz Śmierci.

To musiał być Śmierć. Nikt inny nie włóczy się z pustymi oczodołami. Oczywiście, kosa na ramieniu też o czymś świadczyła. Gdy Rincewind patrzył ze zgrozą, zakochana para, śmiejąc się z jakiegoś żarciku, przeszła przez zjawę, najwyraźniej niczego nie zauważając.

Śmierć wyglądał na zaskoczonego, jeśli było to możliwe dla kogoś, czyja twarz nie zawiera części ruchomych.

RINCEWIND? — zapytał głosem ciężkim jak huk zatrzaskiwanych ołowianych drzwi głęboko pod ziemią.

— Aha — przyznał Rincewind, próbując uciec przed tym bezokim spojrzeniem.

ALE DLACZEGO JESTEŚ TUTAJ? (Bum bum, huczały pokrywy krypty w zarobaczonej otchłani pod pradawną górą…)

— No… A dlaczego nie? Zresztą na pewno masz mnóstwo pracy, pozwolisz więc…

ZDUMIAŁEM SIĘ, KIEDY MNIE POTRĄCIŁEŚ, RINCE-WINDZIE, PONIEWAŻ JESZCZE TEJ NOCY MAM Z TOBĄ SPOTKANIE…

— Och, nie, nie…

NATURALNIE, NAJBARDZIEJ DENERWUJĄCY W TEJ CAŁEJ SPRAWIE JEST FAKT, ŻE SPOTKAĆ CIĘ MIAŁEM W PSEPHOPOLOLIS.

— Przecież to pięćset mil stąd!

NIE MUSISZ MI PRZYPOMINAĆ. SAM WIDZĘ, ŻE CAŁY TEN SYSTEM ZNOWU SIĘ SYPNĄŁ. POSŁUCHAJ, NIE WYBRAŁBYŚ SIĘ MOŻE…?

Rincewind cofał się, wyciągając przed siebie ręce. Sprzedawca suszonej ryby za pobliskim straganem z zaciekawieniem obserwował szaleńca.

— Wykluczone!

MÓGŁBYM CI POŻYCZYĆ BARDZO SZYBKIEGO KONIA.

— Nie!

TO WCALE NIE BĘDZIE BOLAŁO.

— Nie!

Rincewind rzucił się do ucieczki. Śmierć spoglądał za nim przez chwilę, po czym wzruszył ramionami.

WREDNY DRAŃ, mruknął. Odwrócił się i zauważył sprzedawcę ryb. Z cichym warknięciem wyciągnął kościsty palec i zatrzymał serce handlarza, ale nie poprawiło mu to humoru.

A potem przypomniał sobie, co wydarzy się jeszcze tej nocy. Trudno byłoby stwierdzić, że się uśmiechnął, skoro jego rysy i tak zastygły w wapiennym grymasie. Zanucił jednak krótką melodyjkę, wesołą jak morowe powietrze. Przystanął jeszcze, by odebrać życie przelatującej ćmie i jedną dziewiątą żyć kotu ukrytemu pod straganem (wszystkie koty widzą oktarynę). A potem odwrócił się na pięcie i ruszył pod „Rozbity Bęben”.


* * *

Ulica Krótka w Morpork jest w istocie jedną z najdłuższych w tym mieście. Filigranowa przecinają na obrotowym końcu niby poprzeczka w literze „T”. Zaś „Rozbity Bęben” stoi w takim miejscu, że spogląda na całą długość ulicy.

Ciemny, podłużny kształt na najdalszym końcu ulicy Krótkiej uniósł się na setkach małych nóżek i ruszył biegiem. Z początku był to raczej leniwy trucht, jednak w połowie drogi pędził już szybko jak strzała…

Mroczniejszy cień przesuwał się wolno wzdłuż ściany „Bębna”, kilka sążni od dwóch trolli pilnujących drzwi. Rincewind pocił się. Jeśli usłyszą cichy brzęk specjalnie przygotowanych sakiewek u pasa…

Jeden z trolli stuknął kolegę w ramię, budząc tym odgłos jakby jeden kamyk uderzał o drugi. Wskazał na zalaną światłem gwiazd ulicę…

Rincewind wyskoczył z kryjówki, odwrócił się i cisnął pocisk w najbliższe okno.


* * *

Withel widział, jak wlatuje. Sakwa przeleciała przez salę, wirując wolno w powietrzu, i uderzyła o krawędź stołu. Natychmiast we wszystkie strony potoczyły się błyszczące złote monety.

Nagle zapadła cisza, jeśli nie liczyć cichego dzwonienia złota i jęków rannych. Withel zaklął i szybko zakończył pojedynek ze skrytobójcą.

— To podstęp! — krzyknął. — Niech nikt się nie rusza! Kilkudziesięciu ludzi i tuzin trolli zamarło z wyciągniętymi rękami.

Wtedy, po raz trzeci, drzwi odskoczyły z trzaskiem. Wpadły dwa trolle, zamknęły je za sobą, zaryglowały ciężką belką i zbiegły po schodach.

Na zewnątrz zabrzmiało nagłe crescendo biegnących stóp. I drzwi otworzyły się po raz ostatni. Właściwie eksplodowały; drewniana belka poszybowała w głąb sali, a futryna pękła z hukiem.

Drzwi i futryna wylądowały na stole, który rozpadł się w kawałki. Dopiero wtedy znieruchomiali walczący dostrzegli, że w stosie drewna jest jeszcze coś — kufer, który otrząsał się gwałtownie z połamanych drzazg.

W zrujnowanym wejściu stanął Rincewind i rzucił kolejny złoty granat. Trafił w ścianę, sypiąc deszczem monet.


* * *

W piwnicy Grubas podniósł głowę i burknął coś pod nosem, ale nie przerywał pracy. Wysypał już na podłogę cały obrazimowy zapas świec i dorzucił szczapy na podpałkę.

Teraz atakował baryłkę oliwy do lamp.

Tu-bez-pieczeni — mruczał do siebie. Oliwa chlusnęła mu pod nogi i rozlała się w kałużę.


* * *

Withel, którego twarz zmieniła się w maskę furii, pędził ku Rincewindowi. Ten wymierzył starannie i workiem złota trafił złodzieja w pierś. Zaraz jednak Ymor krzyknął coś i oskarżycielsko wyciągnął palec. Kruk wyfrunął z grzędy między krokwiami i pikował na maga, rozczapierzając błyszczące szpony.

Nie doleciał. Był mniej więcej w połowie drogi, gdy Bagaż wyskoczył ze stosu drewna, w powietrzu otworzył wieko i zatrzasnął je natychmiast.

Wylądował miękko. Rincewind dostrzegł, że jeszcze raz uchylił wieka. Niewiele; tyle tylko, by jęzor, wielki jak liść palmy i czerwony jak mahoń, zlizał kilka zbłąkanych piór.

Równocześnie ogromny kandelabr runął z sufitu. Sala pogrążyła się w ciemności. Rincewind zwinął się jak sprężyna, wyskoczył z miejsca, chwycił belkę i z silą, która zdumiała go samego, rozhuśtał się i podciągnął do stosunkowo bezpiecznego schronienia pod dachem.

— Ekscytujące, prawda? — szepnął mu do ucha czyjś głos.

W dole pod nimi złodzieje, skrytobójcy, trolle i kupcy w tej samej niemal chwili uświadomili sobie, że są w sali, gdzie złoto nie pozwala pewnie stanąć i gdzie pośród złowieszczych nagle kształtów ukrywa się coś groźnego. To było nie do wytrzymania. Jak jeden mąż rzucili się do wyjścia… mieli jednak co najmniej tuzin różnych teorii dotyczących jego położenia.

Wysoko ponad zamętem zdumiony Rincewind przyglądał się Dwukwiatowi.

— To ty odciąłeś światło? — syknął.

— Tak.

— A skąd się wziąłeś na górze?

— Uznałem, że lepiej nie będę im wchodził w drogę. Rincewind pomyślał chwilę. Właściwie niewiele już mógł dodać.

— Prawdziwa bójka — zachwycał się Dwukwiat. — Lepsza, niż mogłem sobie wyobrazić! Sądzisz, że powinienem im podziękować? Czy to ty zorganizowałeś?

Rincewind spojrzał na niego tępo.

— Chyba lepiej stąd zejdźmy — powiedział głuchym głosem. — Wszyscy już poszli.

Pociągnął Dwukwiata przez salę i schodami do wyjścia. Na zewnątrz noc dobiegała końca. Na niebie lśniło jeszcze kilka gwiazd, ale księżyc już zaszedł, a po krawędziowej stronie nieba pojawiła się szara zapowiedź brzasku. Co najważniejsze, ulica była opustoszała.

Rincewind pociągnął nosem.

— Czujesz oliwę?

I wtedy z ciemności wynurzył się Withel.


* * *

Grubas przyklęknął na szczycie piwnicznych schodów i wygrzebał pudełko z hubką. Była wilgotna. — Zarżnę tego kota — mruknął i sięgnął po zapasowe, leżące zwykle na półce nad drzwiami. Nic nie znalazł. Grubas rzucił brzydkim słowem.

Zapalony ogarek pojawił się w powietrzu tuż obok niego.

MASZ, WEŹ TO.

— Dziękuję.

NIE MA O CZYM MÓWIĆ.

Grubas zszedł kawałek, by zrzucić ogarek do piwnicy. I zamarł z uniesioną ręką. Marszcząc brwi spoglądał na świeczkę. Potem odwrócił się i podniósł ją wysoko. Nie płonęła zbyt jasno, ale nadała ciemności kształt…

— Och, nie… — wyszeptał.

ALEŻ TAK, odpowiedział Śmierć.


* * *

Rincewind przetoczył się. Przez chwilę sądził, że Withel zakłuje go leżącego, lecz sytuacja była o wiele gorsza: złodziej czekał, aż Rincewind się podniesie.

— Widzę, że masz miecz, magu — stwierdził cicho. — Wstań zatem i sprawdzimy, czy umiesz go używać.

Rincewind podnosił się tak wolno, jak tylko śmiał. Potem wyjął zza pasa miecz, kilka godzin i sto lat temu odebrany wartownikowi. Był krótki i tępy w porównaniu z cienkim jak igła rapierem Withela.

— Ale ja nie umiem walczyć na miecze — jęknął.

— Tym lepiej.

— Wiesz chyba, że nie można zabić maga białą bronią?

— Tak słyszałem. — Withel uśmiechnął się zimno. — Nie mogę się doczekać, żeby to sprawdzić. Zaatakował.

Rincewind tylko dzięki szczęściu odbił pierwsze pchnięcie, przerażony cofnął dłoń, przypadkiem zablokował drugie, a trzecie przyjął na swój płaszcz na wysokości serca.

Coś brzęknęło.

Tryumfalny okrzyk zamarł Withelowi w gardle. Wyrwał miecz i jeszcze raz ukłuł maga, który zesztywniał cały ze zgrozy i wyrzutów sumienia. Znowu coś zabrzęczało, a spod płaszcza posypały się złote monety.

— Złotem krwawisz, tak? — syknął Withel. — Zobaczymy, czy złoto chowasz też w tej swojej rozczochranej brodzie, ty mały…

Miecz szykował się właśnie do śmiertelnego pchnięcia, gdy posępny blask sączący się przez otwór drzwi „Rozbitego Bębna” zamigotał, przygasł i wybuchł w ryczącą kulę ognia. Ściany runęły na zewnątrz, a płomień poniósł dach na sto stóp w górę, nim przebił go i spłynął potokiem rozpalonych do czerwoności dachówek.

Withel spokojnie patrzył na wrzące morze ognia. A Rincewind skoczył. Przemknął pod uniesioną klingą i uderzył mieczem — tak niefachowo, że trafił płazem i upuścił broń. Iskry i krople płonącej oliwy spadały jak deszcz, gdy Withel sięgnął dłońmi w rękawicach, chwycił maga za szyję i przygiął do ziemi.

— Ty to zrobiłeś! — wrzasnął. — Ty i ta twoja zdradziecka skrzynia!

Kciukiem odnalazł tchawicę.

To już koniec, pomyślał Rincewind. Gdziekolwiek trafię, nie może być gorzej niż tutaj…

— Przepraszam bardzo — odezwał się Dwukwiat.

Ucisk na szyi Rincewinda osłabł nagle. A Withel wstawał powoli, z wyrazem śmiertelnej nienawiści na twarzy.

Gorąca głownia spadła na maga. Strzepnął ją pospiesznie i niezgrabnie stanął na nogach.

Dwukwiat stał za Withelem z jego własnym, ostrym jak brzytwa mieczem w dłoni i dotykał ostrzem karku złodzieja. Rincewind zmrużył oczy. Sięgnął pod płaszcz, po czym wyjął dłoń zaciśniętą w pięść.

— Nie ruszaj się — powiedział.

— Dobrze to robię? — upewnił się Dwukwiat.

— Mówi, że jeśli się ruszysz, przekłuje ci wątrobę — przetłumaczył Rincewind dość swobodnie.

— Wątpię — burknął Withel.

— Założysz się?

— Nie.

A kiedy Withel napiął mięśnie, by skoczyć na turystę, Rincewind uderzył i trafił go w szczękę. Przez sekundę złodziej patrzył na niego w zdumieniu, po czym powoli zwalił się w błoto.

Mag rozprostował obolałe palce, wypuszczając rulonik złotych monet. Pochylił się nad Withelem.

— Dobrzy bogowie — westchnął.

Podniósł głowę i wrzasnął, gdy kolejna głownia wylądowała mu na szyi. Płomienie sunęły wzdłuż dachów po obu stronach ulicy. Wszędzie dookoła ludzie wyrzucali oknami swój dobytek i wyciągali konie z dymiących stajni. Kolejny wybuch rozżarzonego do białości wulkanu, który jeszcze niedawno był „Rozbitym Bębnem”, posłał w powietrze cały marmurowy kominek.

— Opaczna Brama jest najbliżej! — zawołał Rincewind, przekrzykując trzask padających krokwi. — Idziemy!

Złapał opornego Dwukwiata za ramię i pociągnął ulicą.

— Mój Bagaż…

— Niech licho porwie twój bagaż! Jeśli zostaniesz tu jeszcze chwilę, odejdziesz tam, gdzie bagaż nie będzie ci potrzebny. Chodź!

Pobiegli wśród przerażonego tłumu. Mag chciwie wciągał do płuc chłodne powietrze. Coś go niepokoiło.

— Jestem pewien, że wszystkie świece pogasły — stwierdził nagle. — Więc od czego zapalił się „Bęben”?

— Nie wiem — jęknął Dwukwiat. — To straszne, Rincewindzie. A tak nam się dobrze układało.

Rincewind przystanął zdumiony. Jakiś uciekinier wpadł na niego i odskoczył przeklinając.

— Układało?

— Tak. Wspaniali ludzie, pomyślałem sobie. Mieliśmy pewne problemy językowe, ale tak im zależało, bym się do nich przyłączył, że nie chcieli nawet słyszeć o odmowie. Naprawdę mili chłopcy…

Rincewind chciał mu wyjaśnić, kiedy zrozumiał nagle, że nie wie, od czego zacząć.

— To będzie straszny cios dla biednego Grubasa — ciągnął Dwukwiat. — Na szczęście, był rozsądny. Mam jeszcze tego rhinu, który mi wpłacił jako pierwszą ratę.

Rincewind nie wiedział, co oznacza słowo „rata”, ale jego umysł pracował szybko.

Tu-bez-piekłeś „Rozbity Bęben”? — zapytał z niedowierzaniem. — Założyłeś się z Grubasem, że nie wybuchnie pożar?

— Oczywiście. Standardowa wycena. Dwieście rhinu. Czemu pytasz?

Rincewind odwrócił się i zapatrzył w pędzące ku nim płomienie. Myślał, jaką część Ankh-Morpork można by kupić za dwieście rhinu. Całkiem spory kawałek, uznał. Ale nie teraz, nie z tym ogniem…

Spojrzał na turystę.

— Ty… — zaczął, szukając w pamięci najgorszego słowa w trob; szczęśliwi beTrobi nie umieli nawet porządnie przeklinać.

— Ty… — powtórzył. Kolejna osoba wpadła na niego, niemal zahaczając niesionym na ramieniu ostrzem. Umęczony temperament Rincewinda eksplodował.

— Ty mały (taki, który mając miedziane kółko w nosie staje po kostki w wodzie na szczycie góry Raruaruaha podczas straszliwej burzy z piorunami i krzyczy, że twarz Alohury, Bogini Gromu, przypomina wyglądem spróchniały korzeń uloruaha)!

WYKONUJĘ TYLKO SWOJE OBOWIĄZKI, odparła postać, nim zniknęła w tłumie.

Słowa padały ciężko jak marmurowe płyty. Co więcej, Rincewind był pewien, że tylko on jeden je słyszał.

Pochwycił Dwukwiata.

— Wynośmy się stąd! — zaproponował.


* * *

Ciekawy efekt uboczny pożaru w Ankh-Morpork wiąże się z polisą tu-bez-pieczeni-ową, która opuściła miasto poprzez zniszczony dach „Rozbitego Bębna”, wzleciała wysoko w atmosferę dysku na wynikłych z katastrofy prądach termicznych i powróciła na ziemię kilka dni później i kilka tysięcy mil dalej, w uloruahowym buszu na wyspach beTrobi. Prości, weseli wyspiarze czcili ją potem jako boga, ku rozbawieniu bardziej cywilizowanych sąsiadów. Co dziwne, przez kolejne lata opady deszczu i plony były niemal nadnaturalnie obfite. W związku z tym Wydział Pomniejszych Religii Niewidocznego Uniwersytetu wysłał na wyspy zespół badawczy. Naukowcy uznali, że to wszystko tylko na pokaz.


* * *

Pędzony wiatrem pożar przemieszczał się szybciej niż ludzie. Opaczna Brama stała w płomieniach, kiedy dotarł tam Rincewind z twarzą zaczerwienioną i pokrytą bąblami oparzeń. On i Dwukwiat jechali już konno — nietrudno było zdobyć wierzchowce. Podstępny kupiec zażądał pięćdziesięciokrotnej ceny i rozdziawił usta, kiedy wciśnięto mu w rękę cenę tysiąckrotną.

Przejechali w chwili, gdy pierwsze wielkie belki bramy spadały na ziemię w deszczu iskier. Morpork był już ogromnym kotłem płomieni.

Kiedy galopowali zalaną krwawym blaskiem drogą, Rincewind kątem oka obserwował swego towarzysza. Dwukwiat usiłował właśnie nauczyć się konnej jazdy.

— Niech to piekło pochłonie! — pomyślał Rincewind. — On żyje! I ja też. Kto by przypuszczał? Może jest coś w tym odbitym-głosie-podziemnych-duchów?

Nie było to wygodne określenie. Rincewind usiłował dopasować język do trudnych zgłosek, jakie tworzyły słowo w mowie Dwukwiata.

— Ekolomia? — spróbował. — Ekro-gnozja? Echo-gnomia? To wystarczy. Brzmiało zupełnie podobnie.


* * *

Kilkaset sążni w dół rzeki za ostatnimi dymiącymi przedmieściami Ankh-Morpork dziwnie kanciasty i wyraźnie nasiąknięty wodą przedmiot dotknął dennego mułu przy opacznym brzegu. Natychmiast wysunął liczne nóżki i wdrapał się na suchy ląd.

Na brzegu Bagaż — czarny od sadzy, mokry i bardzo, bardzo zły — otrząsnął się i ustalił położenie. Potem ruszył dziarskim truchtem. Mały i wyjątkowo szpetny chochlik siedział na wieku i z zainteresowaniem obserwował okolicę.


* * *

Bravd spojrzał na Łasicę i uniósł brwi. — To już wszystko — zakończył Rincewind. — Bagaż dogonił nas jakoś, nie pytajcie mnie jak. Zostało jeszcze trochę wina?

Łasica podniósł pusty bukłak.

— Chyba masz już dość na tę noc — oświadczył.

Bravd zmarszczył czoło.

— Złoto jest złotem — stwierdził wreszcie. — Jak człowiek mający dużo złota może się uważać za biedaka? Albo jesteś biedny, albo bogaty. To chyba rozsądne.

Rincewind czknął. W tej chwili Rozsądek był dla niego czymś wyjątkowo trudnym.

— No… — powiedział. — Myślę, wiesz, chodzi o to, jakby to ująć, no, słyszeliście o oktironie?

Obaj bohaterowie przytaknęli. Ten niezwykły, opalizujący metal był na wybrzeżach Okrągłego Morza ceniony niemal równie wysoko jak myśląca grusza i niemal równie rzadki. Człowiek posiadający igłę z oktironu nigdy nie gubił kierunku, ponieważ zawsze wskazywała ona Oś świata — była niezwykle czuła na magiczne pole dysku. A oprócz tego w cudowny sposób cerowała skarpetki.

— No więc widzicie, myślę sobie, że złoto też ma swoje pole magiczne. Taką finansową magię. Echo-gnomię — Rincewind zachichotał.

Łasica przeciągnął się. Słońce stało już wysoko, a miasto w dole spowijały mgły i wypełniały trujące opary. I złoto, pomyślał. Nawet obywatel Morpork wobec groźby śmierci porzuci swe skarby, by ocalić skórę. Czas ruszać.

Niski człowieczek o imieniu Dwukwiat zasnął chyba. Łasica przyjrzał mu się i pokręcił głową.

— Miasto czeka, jakiekolwiek by nie było — oznajmił. — Dzięki za piękną opowieść, magu. Co teraz zrobisz?

Rzucił okiem na Bagaż, który natychmiast odsunął się i kłapnął wiekiem.

— Statki chwilowo nie odpływają — zachichotał znowu Rincewind. — Ruszymy chyba nadbrzeżnym traktem do Chirm. Rozumiecie, muszę się nim opiekować. Ale słuchajcie, nie zmyśliłem tego wszystkiego…

— Pewnie, pewnie — odparł uspokajająco Łasica. Odwrócił się i wskoczył na grzbiet konia, którego trzymał Bravd. Po chwili obaj bohaterowie byli tylko punkcikami pod chmurą kurzu, pędzącymi ku czarnemu miastu.

Mag spoglądał sennie na leżącego turystę. Na dwóch leżących turystów. W tym stanie bezbronności zbłąkana myśl, wędrująca poprzez wymiary w poszukiwaniu umysłu, który by ją przyjął, wśliznęła mu się do mózgu.

— Oto kolejne kłopoty, w jakie mnie wpakowałeś — wymruczał Rincewind i wolno padł na wznak.


* * *

— Wariat — stwierdził Łasica. Galopujący obok Bravd skinął głową.

— Wszyscy magowie są tacy — oświadczył. — To przez opary rtęci. Mózgi im gniją.

— Jednakże… — rzekł okryty brązem bohater. Sięgnął pod tunikę i wydobył złoty dysk na krótkim łańcuszku. Bravd uniósł brwi.

— Mag opowiadał, że ten mały ma jakiś złoty dysk, na którym sprawdza czas — wyjaśnił Łasica.

— I pobudził twoją zachłanność, drogi przyjacielu? Zawsze byłeś doskonałym złodziejem.

— Owszem — przyznał skromnie Łasica. Dotknął przycisku na krawędzi dysku i otworzyła się klapka.

Uwięziony wewnątrz maleńki demon podniósł głowę znad liczydła i spojrzał gniewnie.

— Brakuje tylko dziesięciu minut do ósmej — warknął.

Klapka opadła, o mało co nie przycinając Łasicy palców.

Łasica zaklął i cisnął licznik czasu daleko we wrzosowisko, gdzie prawdopodobnie trafił w kamień. W każdym razie coś rozbiło powłokę; nastąpił jaskrawy oktarynowy rozbłysk i zapachniało siarką, a czasowa istota zniknęła w tym z demonicznych wymiarów, który uważała za ojczysty.

— Po co to zrobiłeś? — spytał Bravd, który nie usłyszał demona.

— Co zrobiłem? — zdziwił się Łasica. — Nic nie zrobiłem. W ogóle nic się nie stało. Jedźmy. Okazje uciekają.

Bravd kiwnął głową. Popędzili wierzchowce i razem pogalopowali ku starożytnemu Ankh i uczciwym czarom.

Загрузка...