– Będziesz oczywiście stosował się do Zasad Prowadzenia Walki? – zapytał Biały Rycerz, także wkładając hełm.
– Zawsze się do nich stosuję – powiedział Czerwony Rycerz i zaczęli okładać się z taką wściekłością, że Alicja skryła się za drzewem, aby nie paść od jakiegoś przypadkowego ciosu.
Lewis Carroll, „O tym, co odkryła Alicja po drugiej stronie lustra”.
Od samobójstwa Claytona minęło zaledwie kilka godzin. Ale Donald Burdick wykazał w obliczu tej tragedii tak wielką aktywność, że Tylor Lockwood czuła się tak, jakby upłynęło już wiele dni.
Najpierw pojawił się na posiedzeniu, na którym miało dojść do głosowania w sprawie fuzji, i powiadomił jego uczestników o tym, co się stało. Potem zostawił zaskoczonych wspólników, snujących najrozmaitsze hipotezy na temat śmierci Claytona i wrócił pospiesznie do swego gabinetu, w którym czekali na niego Mitchell i Taylor.
Burdick odbył kilka rozmów telefonicznych. Powiadomił o wypadku burmistrza i gubernatora, zakład medycyny sądowej, policję, Departament Sprawiedliwości oraz prasę.
W pewnym momencie do gabinetu wkroczyła żona Burdicka. Ku zaskoczeniu Taylor weszła bez zapowiedzi i nie przywitała się ani z nią, ani z Mitchellem. Najwyraźniej wiedziała już o samobójstwie Claytona i chciała naradzić się z mężem. Oboje zniknęli w małej salce konferencyjnej, przylegającej do gabinetu, i zamknęli za sobą drzwi. Pięć minut później Burdick wrócił do pokoju sam i rozsiadł się wygodnie w fotelu.
– Czy macie mi do powiedzenia jeszcze coś, co ma jakikolwiek związek z Wendallem albo kradzieżą? – spytał ich cichym głosem.
Reece potrząsnął głową i spojrzał na Taylor, która wymamrotała tylko:
– Nie myślałam, że do tego dojdzie.
Burdick przyglądał się jej przez chwilę, a potem ponowił swe pytanie.
– Czy jest coś jeszcze?
– Nie – odparła Taylor.
Kiwnął głową i wyjął z kieszeni kopertę.
– Policja znalazła w samochodzie list pożegnalny. Wynika z niego, że popełnił samobójstwo. Skarży się na depresję, wywołaną stresem w pracy. – Spojrzał na Taylor i Mitchella. – Ale napisał też inny list, adresowany do mnie. Zostawił go na swoim biurku.
Podał kartkę papieru Mitchellowi, który przeczytał jej treść i przekazał ją Taylor.
Donaldzie, wybacz. Wysyłam ci to do rąk własnych, by zachować w tajemnicy wiadomość o tym, że ukradłem ten dokument. Tak będzie lepiej dla wszystkich.
Chcę, abyś wiedział, że naprawdę byłem przekonany, iż ta fuzja ocali naszą firmę. Ale straciłem poczucie rzeczywistości i posunąłem się zbyt daleko. Wszystko, co mogę ci przekazać, to myśl Miltona: „Ludzie znani z nieposzlakowanej prawości naruszali niekiedy prawo, by w istocie chronić jego ducha.
Burdick odebrał list z rąk Taylor i zamknął go w swoim biurku.
– Zamierzam zachować tę notatkę w tajemnicy. – Kiwnął głową w kierunku szuflady. – Porozmawiam z komisarzem policji i nie sądzę, by stanowiło to dla niego problem. To jest wewnętrzna sprawa firmy Hubbard, White and Willis. Rozgłos byłby szkodliwy dla wszystkich zainteresowanych. Szkodliwy dla firmy. I szkodliwy dla wdowy po Claytonie.
– Wdowy? – spytała Taylor.
– Owszem, Wendall był żonaty – odparł Burdick. – Czy o tym nie wiedziałaś?
– Nie. Nie było jej na tym przyjęciu w Connecticut. Nigdy nie widziałam jej na imprezach organizowanych przez firmę. A on nie nosił obrączki.
– No cóż, to chyba zrozumiałe, biorąc pod uwagę jego aktywność pozamałżeńską.
Wdowa.
W uszach Taylor słowo to zabrzmiało dziwacznie. Dopóki Clayton żył, jego prywatne oblicze ukryte było pod maską bezwzględnego arystokraty. Teraz dowiedziała się ze zdumieniem, że miał on żonę… może również dzieci, rodziców, rodzeństwo…
– Gazety dostaną rozwodnioną historyjkę – ciągnął Burdick. – Zadzwoniłem już do firmy public relation. Pojechał tam Stanley. Przygotowują oświadczenie. Jeśli ktoś będzie o coś pytał, skierujemy go do nich.
Opuścił głowę i spojrzał na Mitchella, a potem na Taylor. Odniosła takie samo wrażenie jak wtedy, kiedy patrzył jej w oczy Reece albo Clayton. Albo jej ojciec. Czuła się wtedy tak zdominowana, że zapominała, kim jest, zapominała nawet własnych myśli. W oczach Burdicka dostrzegła pewność siebie i niezłomną wolę zwycięstwa. Straciła na chwilę kontakt z rzeczywistością.
– Czy mogę w tej sprawie liczyć na wasze poparcie? – spytał Burdick. – Gdybym uważał, że ujawnienie wszystkich faktów przyniesie jakąś korzyść, zrobiłbym to bez chwili wahania. Ale moim zdaniem jest wręcz odwrotnie.
Ludzie znani z nieposzlakowanej prawości…
– Nie będę składał fałszywych zeznań, Donaldzie – oznajmił Reece. – Ale niczego nie ujawnię z własnej woli.
– To uczciwe postawienie sprawy – odparł Burdick, przenosząc wzrok na Taylor.
– Ja również – powiedziała, kiwając głową.
Poczuła zimny dreszcz.
Wdowa…
Zerknęła w kierunku salki konferencyjnej. Siedząca w niej Vera Burdick rozmawiała przez telefon. W tym momencie odwróciła głowę i dostrzegła spojrzenie Taylor. Uniosła się na fotelu i zamknęła drzwi.
Zadzwonił stojący na biurku telefon. Burdick podniósł słuchawkę. Po chwili szepnął do nich, że dzwoni biuro burmistrza, ale Taylor myślała o czym innym. Widziała oczyma duszy prawdziwy list pożegnalny spoczywający w szufladzie biurka. Burdick mówił coś do kogoś uspokajającym tonem, ale ona prawie go nie słyszała. Przyglądała się jego pociągłej, starannie ogolonej twarzy i nienagannie uczesanym siwym włosom.
Co ja do cholery od początku myślałam? – pytała się w myślach. – Czy nie zastanawiałam się nad tym, co może nastąpić, kiedy wskażę złodzieja? Czy próbowałam przewidzieć konsekwencje swego działania?
Nie.
Znani z nieposzlakowanej prawości…
– Chyba uda nam się z tego wybrnąć – powiedział z satysfakcją Burdick, odkładając słuchawkę.
Taylor zastanawiała się, co ma na myśli.
– Zakład medycyny sądowej stwierdzi, że było to samobójstwo. Prokurator nie będzie tego kwestionował. A my zachowamy ten drugi list w tajemnicy.
– Czyżby lekarz dokonujący sekcji zwłok określił już przyczynę zgonu? – spytał z niedowierzaniem Reece.
Burdick kiwnął głową. W jego oczach czaiło się mgliste ostrzeżenie. Taylor miała wrażenie, że chce ich ostrzec przed nadmierną dociekliwością.
Po chwili zerknął na zegarek i podał rękę Reece’owi, a potem wyciągnął ją w kierunku Taylor. Jej dłoń była tak wilgotna, że miała ochotę ją wytrzeć. Ręka Burdicka wydawała się zupełnie sucha.
– Idźcie odpocząć. Przeżyliście piekielnie męczący tydzień. Jeśli chcecie wziąć kilka wolnych dni, chętnie to załatwię. Nie odliczymy ich od waszego urlopu. Czy jesteście teraz bardzo zajęci?
– W przyszłym tygodniu muszę doprowadzić do podpisania ugody z Hanoverem – oznajmił Reece. – To jedyna pilna sprawa, jaką mam na głowie.
– A pani, panno Lockwood?
– Nie mam nic ważnego – odparła nadal nieco zdezorientowana Taylor.
– Więc niech pani weźmie kilka dni wolnego. Nalegam na to. Tak będzie najlepiej.
Taylor kiwnęła głową i chciała coś powiedzieć, ale powstrzymała się. Czekała na moment, w którym przyjdzie jej do głowy jakaś istotna myśl, jakieś zdanie podsumowujące przebieg wydarzeń.
Ale nadal miała w głowie kompletną pustkę.
Uda nam się z tego wybrnąć…?
– Ach, Mitchell, mam do ciebie jeszcze jedną sprawę – powiedział Burdick takim tonem, jakby samobójstwo nie zaprzątało już nawet cząstki jego uwagi. – Gratuluję ci warunków ugody z Hanoverem. Ja zgodziłbym się na siedemdziesiąt centów za dolara. Właśnie dlatego ty jesteś wielkim ekspertem od postępowań ugodowych, a ja nie.
Wstał i ruszył w kierunku salki konferencyjnej, w której czekała na niego żona. Ale Taylor zauważyła, że nie od razu otworzył drzwi. Zrobił to dopiero wtedy, kiedy ona i Reece wyszli z gabinetu.
W milczeniu szli do swoich pokoi.
Taylor miała wrażenie, że wszyscy spotkani na korytarzu pracownicy firmy uważnie się jej przyglądają. Jak gdyby wiedzieli, jaką rolę odegrała w wydarzeniach, które doprowadziły do śmierci Claytona.
Kiedy dotarli do pustego holu, Reece chwycił ją za ramię i pochylił się do jej ucha.
– Wiem, jak się czujesz, Taylor. Wiem, jak ja się czuję. Ale to nie była nasza wina. Nie mogliśmy tego przewidzieć.
Nie odpowiedziała.
– Nawet gdybyśmy wciągnęli w to policję, wydarzyłoby się to sarno – dodał po chwili.
– Wiem – odparła cicho. Ale jej głos brzmiał bardzo nieprzekonująco. Ponieważ, rzecz jasna, wcale o tym nie wiedziała.
– Przyjdź do mnie wieczorem na kolację – zaproponował Reece.
– Okay, chętnie.
– O ósmej…? – Zmarszczył nagle brwi. – Poczekaj, dziś jest wtorek… grasz w swoim klubie, prawda?
Czy naprawdę był wtorek? Przypomniała sobie z odrazą obleśnych podrywaczy siedzących na sali i wzmiankę Dimitrija o jej aksamitnym dotyku.
– Chyba odwołam dzisiejszy występ.
– W takim razie do zobaczenia później – powiedział Reece z uśmiechem. Przez chwilę wydawało jej się, że pragnie coś dodać. Ale on rozejrzał się tylko po korytarzu, by sprawdzić, czy nikt ich nie obserwuje, a potem objął ją mocno i odszedł.
Taylor zadzwoniła do przełożonej aplikantów, pani Strickland, i powiedziała jej, że wychodzi do domu na resztę dnia. Ale nie mogła natychmiast zakończyć rozmowy, bo jej szefowa chciała koniecznie porozmawiać z nią o samobójstwie Claytona. Kiedy w końcu udało jej się odłożyć słuchawkę, wymknęła się tylnym wyjściem, by uniknąć spotkania z Carrie Mason, Seanem Lillickiem i całą resztą.
Po przyjściu do domu załadowała brudne części garderoby do koszyka, chcąc odnieść je do pralni, ale dotarła tylko do drzwi frontowych. Odstawiła kosz, włączyła swój keyboard yamahy i grała na nim przez kilka godzin, a później chwilę się zdrzemnęła.
O szóstej wieczorem zadzwoniła do Reece’a i zastała go w domu.
– Przepraszam cię, ale nie mogę dziś przyjść – oznajmiła na wstępie.
– Rozumiem… – wybąkał niepewnym głosem. – Czy dobrze się czujesz?
– Tak, ale jestem okropnie zmęczona.
– Rozumiem – powtórzył, a ona wyczuła w jego głosie zdenerwowanie. – Czy to… Powiedz mi, czy to, co się stało, wpłynie na nasze stosunki?
O Jezu… – pomyślała. Trudno zmusić mężczyzn do poważnej rozmowy, ale w najgorszym możliwym momencie trudno ich od niej powstrzymać.
– Nie, Mitch. Nie o to chodzi. Po prostu potrzebuję trochę czasu na odpoczynek.
– Jak sobie życzysz. Poczekam. Ale… chyba za tobą tęsknię.
– Dobranoc.
– Śpij dobrze. Zadzwoń do mnie jutro.
Wzięła długą kąpiel i zatelefonowała do domu. Kiedy usłyszała w słuchawce głos ojca, poczuła skurcz niepokoju.
– Jezu, Taylie, co do diabła wydarzyło się w twojej firmie?
Tym razem nie nazywał jej już „pani mecenas”. Wrócił do jej przydomka z czasów szkolnych.
– Dowiedziałem się o tym dopiero przed chwilą – ciągnął pan Lockwood. – Czy ten Clayton był twoim przełożonym?
– Znałam go, ale niezbyt dobrze.
– Dam ci dobrą radę, młoda damo. Staraj się zniknąć z pola widzenia.
– Co takiego? – spytała ze zdumieniem.
– Nie rzucaj się w oczy. To samobójstwo rzuci cień na twoją firmę. Nie chcielibyśmy, żeby przerzucił się on na ciebie.
Jak cień może się przerzucać? – pomyślała w duchu.
– Przecież jestem tylko aplikantką, tato – powiedziała do słuchawki. – Dziennikarze z „Timesa” nie będą pisali o mnie.
Choć gdyby chcieli napisać całą prawdę, powinni to zrobić – szepnął jej wewnętrzny głos.
– Dlaczego on się zabił? – spytał retorycznie Samuel Lockwood. – Jeśli ktoś nie może znieść ciepła, nie powinien wchodzić do kuchni.
– Może chodziło o coś więcej, tato.
– Zachował się jak tchórz i zaszkodził twojej firmie.
– Nie mojej – mruknęła Taylor, ale zrobiła to tak cicho, że ojciec jej nie usłyszał.
– Czy chcesz porozmawiać z twoją matką? – spytał.
– Tak, proszę.
– Zaraz ją zawołam. Pamiętaj, co ci powiedziałem, Taylie.
– Oczywiście, tato.
Jej matka, która najwyraźniej wypiła o jeden kieliszek wina za dużo, ucieszyła się z telefonu córki i na szczęście nie była tak przejęta tym, co się wydarzyło w firmie. Taylor rozmawiała z nią o wiele swobodniej niż z ojcem i chętnie wysłuchała jej zdania na temat seriali telewizyjnych i dalekich krewnych. A kiedy pani Lockwood przypomniała jej, że ma przyjechać do Marylandu na Boże Narodzenie, pod wpływem nagłego impulsu zgodziła się przedłużyć swój pobyt w domu z trzech dni do siedmiu.
Skoro Burdick chce, żebym wzięła krótki urlop, mogę to zrobić – pomyślała w duchu.
Zachwycona pani Lockwood chętnie przedłużyłaby rozmowę, ale Taylor oznajmiła jej po kilku minutach, że musi kończyć. Bała się, że słuchawkę ponownie przejmie ojciec.
Włożyła paczkę zamrożonego spaghetti do garnka z wodą. Kiedy danie się zagrzało, zjadła je na kolację, zagryzając jednym jabłkiem. Potem położyła się na kanapie i zaczęła oglądać powtórkę jakiegoś serialu.
Mitchell Reece zadzwonił jeden raz, ale nie podniosła słuchawki. Zostawił krótką wiadomość, w której oznajmił, że o niej myśli. Jego słowa pokrzepiły ją trochę na duchu.
Ale nie zatelefonowała do niego, by mu o tym powiedzieć.
Zwinęła się na kanapie, patrzyła tępo w migoczący przed nią telewizor i myślała o czasach, w których była kilkunastoletnią dziewczynką, a jej labrador leżał zawsze obok niej, dopóki nie spędziła go z łóżka. Później próbowała zasnąć, czując ciepło emanujące z sąsiedniej poduszki, a w jej umyśle rodziły się pierwsze przebłyski świadomości, że ból, wywoływany przez samotność jest w gruncie rzeczy fałszywym bólem, niemającym z samotnością nic wspólnego.
Wierzyła mocno, że samotność ma w istocie walor terapeutyczny.
Pomyślała o Mitchellu Reesie i zaczęła się zastanawiać, czy on jest inny… czy przypomina jej ojca, który gdy miał problemy, zawsze szukał towarzystwa. Nie potrzebował jednak nigdy członków rodziny; wybierał swych kolegów z pracy, polityków, wspólników lub klientów.
Ale to zupełnie inna historia… – pomyślała ze znużeniem.
Oparła głowę na poduszce kanapy i obudziła się dziesięć godzin później, o szarym brzasku.
Postanowiła nie iść do pracy i spędziła większość poranka i wczesnego przedpołudnia na świątecznych zakupach. Po powrocie do domu zastała na sekretarce kilka wiadomości. Jedną nagrał Reece. Drugą, dość dziwaczną, Sean Lillick, który sprawiał wrażenie pijanego. Z jego głosu można się było domyślić, że jest na granicy załamania nerwowego. Przez kilka minut mówił o śmierci Claytona. Potem dodał, że Carrie Mason nie chce iść z nim na uroczystość żałobną, i spytał Taylor, czy zechce mu towarzyszyć.
Nie – pomyślała. Ale nie zareagowała na jego prośbę o telefon.
Nie zadzwoniła też do Thoma Sebastiana, który również prosił o kontakt.
Przejrzała pocztę, którą wyjęła ze skrzynki na dole, i wśród kartek pocztowych znalazła kopertę z nadrukiem firmy płytowej. Czując przyspieszone bicie serca, rozdarła ją nerwowo i wyjęła z niej swoją taśmę demo.
W kopercie nie było nawet listu od firmy. Na załączonej przez nią krótkiej informacji ktoś nabazgrał niedbale słowa: „Dziękujemy, ale to nie dla nas”.
Wrzuciła ją do pudełka, w którym leżała reszta odesłanych taśm, i otworzyła w końcu poranne wydanie „New York Timesa”, by przeczytać artykuł, którego unikała przez cały dzień. Jego tytuł brzmiał:
SAMOBÓJSTWO PRAWNIKA Z WALL STREET
Z dotychczasowych ustaleń wynika, że przyczyną śmierci 52-letniego wspólnika znanej firmy adwokackiej było napięcie nerwowe, związane z pracą.
Burdickowi najwyraźniej udało się z tego wybrnąć – pomyślała Taylor, mimo woli zachwycając się maestrią, z jaką tego dokonał jej szef.
W tekście artykułu nie było ani słowa o sprawie firmy Hanover and Stiver. Ani słowa o kradzieży dokumentu. Ani słowa o Mitchellu i o niej. Ani słowa o fuzji.
Zacytowano w nim słowa Burdicka, który nazwał śmierć Claytona straszliwą tragedią i dodał, że jego firma straciła niezwykle utalentowanego współpracownika. Dziennikarz cytował też kilku innych przedstawicieli kancelarii – przede wszystkim Billa Stanleya – którzy mówili o tym, że Clayton był przeładowany pracą i skłonny do wahań nastrojów. W artykule podkreślono, że w ciągu ostatniego roku Clayton przepracował ponad dwa tysiące sześćset godzin, czyli bardzo wiele jak na prawnika o jego pozycji. Wspomniano też o stresie, na jaki narażeni są przepracowani profesjonaliści.
Taylor westchnęła i odrzuciła gazetę, a potem umyła ręce ze śladów drukarskiej farby, tak dokładnie, jakby były poplamione krwią.
O piątej trzydzieści ktoś zadzwonił do jej drzwi.
Kto to może być – myślała nerwowo. – Sąsiedzi? Thom Sebastian, nachodzący mnie bez zapowiedzi, by poprosić o spotkanie?
A może Ralph Dudley, przychodzący z niewiadomego powodu?
Otworzyła drzwi.
Mitchell Reece, w sportowej kurtce, wszedł do mieszkania i spytał ją, czy ma kota.
– Co takiego? – spytała, zdumiona jego obcesowością.
– Kota – powtórzył.
– Nie, dlaczego? Czy masz uczulenie? Co tu robisz?
– Albo rybkę lub jakiekolwiek stworzenie, które musisz regularnie karmić?
Zadowolona, że widzi go w pogodnym nastroju, jakże różnym od szoku, który przeżył w obliczu śmierci Claytona, uśmiechnęła się do niego przewrotnie.
– Od czasu do czasu miewam narzeczonych – odparła. – Ale jak pewnie wiesz, aktualnie żaden z nich tu nie mieszka.
– W takim razie zejdź na dół. Chcę ci coś pokazać.
– Ale…
Mitchell położył palec na ustach.
– Chodźmy.
Wyszła za nim na ulicę, gdzie stała długa, czarna limuzyna lincoln. Reece otworzył drzwi i wskazał jej wnętrze, w którym ujrzała trzy wielkie torby ze sklepu sportowego PARAGON i dwie pary nart rossignol.
– Mitchell, co ty robisz? – spytała ze śmiechem.
– Pora na moją lekcję. Nie pamiętasz? Obiecałaś, że nauczysz mnie jeździć na nartach.
– Gdzie? W Central Parku?
– Czy znasz miejscowość, która nazywa się Cannon? Leży gdzieś w stanie New Hampshire. Przed chwilą dzwoniłem do informacji, żeby się zorientować, jaka tam jest pogoda. Dziesięć centymetrów świeżego puchu. Nie wiem, co to znaczy, ale nawet w nagranym głosie usłyszałem nutę entuzjazmu, więc zakładam, że warunki są dobre.
– Ale kiedy?
– Ale teraz.
– Tak po prostu?
– Firmowy odrzutowiec stoi na lotnisku La Guardia. Płacimy za niego od godziny, więc lepiej się pospiesz. Idź się spakować.
– To jakieś wariactwo. A co z pracą?
– Dzwonił do mnie Donald. Któreś z nich – on albo jego żona – odkryło, że lubisz jeździć na nartach. Kazał nam wziąć kilka dni wolnego. Firma pokrywa wszystkie koszty podróży. Nazwał to premią świąteczną. Chyba kupiłem wszystko, czego nam potrzeba. W sklepie udzielono mi instrukcji. Narty, kijki, czarne, elastyczne spodnie, buty, wiązania, swetry, gogle. I… – uniósł jakieś pudełko.
– Co to jest? – spytała Taylor.
– Najważniejsza część wyposażenia.
Taylor otworzyła pudło.
– Kask ochronny?
– To dla mnie. – Uśmiechnął się i wzruszył ramionami. – Być może jesteś dobrą nauczycielką. Ale wolę się zabezpieczyć.
Kupno kasku okazało się niezłym pomysłem. Po piętnastu minutach jazdy na łatwym stoku Mitchell upadł i skręcił kciuk. Opatrywał go jeden z lekarzy kurortu, pogodny Hindus.
– Czy jest złamany? – spytał Reece.
– Nie, nie ma złamania.
– Więc dlaczego tak strasznie boli?
– W palcach jest dużo nerwów – odparł z szerokim uśmiechem lekarz. – Bardzo dużo nerwów.
Po wyjściu z ambulatorium wrócili do schroniska i zasiedli w małym barze.
– Och, Mitchell, strasznie mi przykro – oznajmiła Taylor. – Ale muszę przyznać, że twój pierwszy kontakt ze śniegiem był bardzo obiecujący.
– Mój kciuk jest innego zdania. Czy tu jest zawsze tak bardzo zimno?
– Cannon to najchłodniejsza i najbardziej narażona na wiatry miejscowość narciarska w Nowej Anglii – odparła, przytulając jego głowę do swego ramienia. – Niedaleko stąd zdarzały się wypadki zamarznięcia na śmierć.
– Naprawdę? No cóż, my w tej sytuacji nie będziemy chyba zbyt często wychodzić na dwór.
Reece nie wydawał się w gruncie rzeczy zbyt przygnębiony ani swoim wypadkiem, ani pogodą. A ona wkrótce dowiedziała się dlaczego. Wolał siedzieć przez cały dzień nad papierami, dotyczącymi ugody z firmą Hanovera, które przywiózł ze sobą w tajemnicy przed nią. Nie miała mu tego za złe – wolała zjeżdżać po niebezpiecznych stokach, niż niańczyć go na łatwych lub średnio trudnych.
– Siedź w barze i bądź grzeczny – powiedziała, całując go na pożegnanie.
– Powodzenia – zawołał za nią, kiedy szła w kierunku wyciągów. – Chyba nie mówi się: „Połam ręce i nogi”.
Uśmiechnęła się, przypięła narty i zjechała po stromym zboczu do dolnej stacji wyciągu.
Wjechała na szczyt, zsiadła z krzesełka i zatrzymała się na chwilę, by wymyć w śniegu gogle. Jak mu powiedziała, w Górach Białych panowały cholerne mrozy. Silny wiatr nieustannie smagał jej twarz. Włożyła rękawice, podjechała do krawędzi wzniesienia i spojrzała w dół. Zawsze miała wrażenie, że góry wydają się bardziej strome z dołu niż ze szczytu, ale tym razem ujrzała nie stok, lecz stromą przepaść. Poczuła przyspieszone bicie serca i zdała sobie sprawę, że Mitchell postąpił bardzo słusznie, organizując te wycieczkę. Mogła dzięki temu wydostać się z miasta i zapomnieć o firmie Hubbard, White and Willis oraz o duchu Wendalla Claytona.
Odepchnęła się kijkami i ruszyła w dół.
To był najlepszy zjazd w jej życiu.
Nagle poczuła, że w całym wszechświecie nie ma nic oprócz pędu, śniegu i rytmu skrętów.
Szybciej, szybciej, szybciej…
Tylko tego pragnęła. Jej lekko otwarte usta wykrzywiał grymas, który oznacza lęk lub szczyt seksualnego spełnienia. Czuła pieczenie twarzy, ale zwiększało ono jeszcze bardziej poczucie oderwania od rzeczywistości.
Tańczyła po muldach z łatwością, z jaką bawiące się w parku dziewczynki skaczą na skakance. Jej narty odrywały się niekiedy od śniegu, a potem znów lekko uderzały o ziemię. Drzewa, krzewy, inni narciarze… wszystko to było tylko tłem, wsłuchującym się w szum jej rossignoli.
Była pewna, że osiąga szybkość stu kilometrów na godzinę. Jej włosy uderzały o kark i ramiona. Żałowała, że nie pożyczyła od Mitchella kasku – nie dla bezpieczeństwa, lecz po to, by zmniejszyć opór powietrza.
Nagle wszystko dobiegło końca. Zatrzymała się u podnóża stoku. Czuła ból w nogach, ale jej serce wypełniała podniecająca mieszanina lęku i triumfu.
Zjechała tego dnia cztery razy. Przy ostatnim zjeździe straciła kontrolę nad nartami i musiała pracować rękami, by odzyskać równowagę.
To ją otrzeźwiło.
Wystarczy, kochana – pomyślała. – Jedno samobójstwo w tygodniu zupełnie nam wystarczy.
U podnóża stoku odpięła narty i rozluźniła klamry butów. W tym momencie podszedł do niej jakiś wysoki, szczupły mężczyzna.
– To był niezły zjazd! – powiedział z uznaniem. – Czy ma pani ochotę na następny?
– Och, nie, to mi wystarczy.
– Okay, okay. A może pójdziemy na drinka?
Taylor podniosła narty i ruszyła w kierunku kolejki.
– Żałuję, ale nic z tego – oznajmiła. – Jestem tu z przyjacielem.
I nagle uświadomiła sobie ze zdumieniem, że powiedziała prawdę.
Po powrocie do schroniska zastała Mitchella w doskonałym humorze. Cały pokój zasypany był papierami i dokumentami, dostarczonymi przez firmę kurierską. Reece rozmawiał przez telefon, ale wezwał ją gestem ręki, a kiedy podeszła, mocno pocałował w usta. Potem podjął przerwaną rozmowę.
Usiadła na łóżku i skrzywiła się z bólu. Zdjęła spodnie i sweter, a potem zaczęła masować uda i łydki.
Wkrótce potem Reece odłożył słuchawkę i zepchnął papiery w kąt pokoju.
Kiedy się obudzili, było już późne popołudnie. Odwiedzili kilka sklepów z antykami, w których nie znaleźli cennych miseczek na ser ani mosiężnych instrumentów pomiarowych, jakie kupuje się w Connecticut czy Nowym Jorku. Były to stodoły, wypełnione meblami. Oglądali zakurzone rustykalne krzesła, stoły, komódki, łóżka i szafy. Wszystkie były bardzo funkcjonalne i doskonale utrzymane.
Żaden ze sprzedawców nie oczekiwał najwyraźniej, że cokolwiek od niego kupią. I jak się okazało, zupełnie słusznie.
Tego wieczora zjedli kolację w jednym z kilku schronisk, położonych na terenie miasteczka. Odkryli, że karta dań wszędzie wygląda niemal tak samo: kotlety cielęce, kurczak, kaczka w pomarańczach, łosoś lub pstrąg. Potem wypili drinka w holu, przed ogromnym kominkiem.
Tej nocy namiętnie się kochali. Kiedy Reece zasnął, Taylor leżała pod łaciatą kołdrą, zszytą z dziesiątków sześciobocznych kawałków materiału, czując miłą bliskość znajdującego się obok mężczyzny. Wdychała chłodne powietrze, które sączyło się przez uchylone okno. Próbowała zapomnieć o Wendallu Claytonie, o firmie, o życiu po drugiej stronie lustra.
O czwartej nad ranem w końcu zasnęła.
W czwartek rano pierwsza zjawiła się na dolnej stacji wyciągu.
Szybko zjechała jeden raz, wchłaniając zapach śniegu i dymu z komina, słuchając szumu nart, które zgrzytały przy skrętach na sypkim śniegu.
Ale tym razem szybkość nie wpływała na nią tak orzeźwiająco jak pierwszego dnia. Czuła się samotna, wystraszona i krucha. Tak jak wtedy, kiedy jej ojciec po raz pierwszy posadził ją na rowerku, z którego zdjął boczne kółka, i pchnął na stromej ścieżce w dół. (Powstrzymała się od krzyku do chwili, gdy przednie koło uderzyło o krawężnik, a ona przeleciała przez kierownicę i upadła na asfalt).
Popełniała błędy, zjeżdżała zbyt defensywnie i o mało nie upadła.
U podnóża góry załadowała narty i buty do wynajętego samochodu.
Nie, tato, nie wsiądę ponownie na tego cholernego konia – pomyślała.
Wróciła do schroniska. Po wejściu do pokoju stwierdziła, że Reece bierze właśnie prysznic. Nalała sobie kawy ze stojącego na stoliku dzbanka i opadła na miękki fotel.
Zarzucam Taylor Lockwood, że świadomie…
Zza okna dochodziły okrzyki narciarzy, którzy szybko lub lękliwie zjeżdżali z pobliskiej góry.
…i zdając sobie w pełni sprawę z konsekwencji swego czynu, bezprawnie weszła do gabinetu ofiary, Wendalla Claytona, i…
Wypiła łyk kawy.
Zarzucam Tylor Lockwood, że świadomie podała do wiadomości publicznej pewne fakty, dotyczące ofiary, Wendalla Claytona, co skłoniło…
Rozsiadła się wygodnie w fotelu i zamknęła oczy.
…wspomnianą ofiarę do strzelenia sobie w łeb.
Mitchell Reece, owinięty w pasie ręcznikiem, otworzył drzwi łazienki i zaskoczony jej niespodziewaną obecnością, z uśmiechem podszedł bliżej, by pocałować ją w usta.
– Wcześnie wróciłaś. Czy nic ci nie jest?
– Sama nie wiem. Jakoś mnie to nie bawiło. Czy ten palec nadal cię boli?
– Trochę. Nie nadaję się do tego rodzaju wyczynów. Lepiej sobie radzę z prostymi, bezpiecznymi sportami… – Chciał zapewne powiedzieć coś dowcipnego na temat seksu, ale wyczuł jej przygnębienie, usiadł więc na łóżku i spojrzał na nią badawczo.
– O co chodzi, Taylor?
Potrząsnęła głową.
– Co się stało? – spytał z naciskiem.
– Mitchell, czy znasz historię?
Wykonał nieokreślony ruch ręką, zachęcając ją do mówienia dalej.
– Czy wiesz, co to było Star Chamber?
– Tylko tyle, że był to średniowieczny angielski sąd. Dlaczego pytasz?
– Uczyłam się o tym w college’u, na kursie dziejów Europy. Przypomniałam to sobie wczoraj wieczorem. Star Chamber było sądem bez ławy przysięgłych, podlegającym Koronie. Kiedy król podejrzewał, że zwykły sąd może wydać niekorzystny dla niego werdykt, przedkładał sprawę Star Chamber. Oskarżony stawał przed specjalnym trybunałem, złożonym z członków tajnej rady królewskiej. Sędziowie udawali, że prowadzą proces, ale możesz się domyślić, jak było naprawdę. Jeśli król chciał, by uznano kogoś za winnego, ten ktoś okazywał się winny. Sąd ów działał bardzo szybko i sprawnie.
Mitchell Reece spojrzał na swą kawę, a potem odstawił filiżankę na stół. Na jego twarzy malowała się zaduma.
– Jezu, Mitchell, ten facet nie żyje! – wybuchnęła Taylor.
– A ty uważasz, że to twoja wina.
Poczuła ukłucie gniewu. Zdumiało ją, że Mitchell jej nie rozumie.
– Byłam okropnie głupia. – Spojrzała na niego przelotnie. Myślała o tym, jak czuł się Clayton, unosząc rewolwer do skroni. Czy wydawał mu się ciężki? Czy to było bolesne? Jak długo żył po naciśnięciu spustu? Co widział? Jak to przebiegało? Rozbłysk żółtego światła, sekunda dezorientacji, dziki wybuch myśli, a potem nic?
– Taylor – zaczął Reece, starannie dobierając słowa – Clayton był szalony. Człowiek normalny, po pierwsze, nie ukradłby tego dokumentu, a po drugie, nie popełniłby samobójstwa, kiedy sprawa wyszła na jaw. Tacy ludzie są nieprzewidywalni.
– O to właśnie mi chodzi – zawołała Taylor, chwytając go mocno za ramię. – Twoim zdaniem problem polega na tym, że Wendall wyprowadził nas w pole, bo nie byliśmy wystarczająco sprytni. Ale problem polega na tym, że w ogóle nie powinniśmy brać udziału w tej rozgrywce. Ta firma przypomina krainę czarów – kieruje się własnym zbiorem zasad, które przeważnie nie mają sensu, ale człowiek jest tak wciągnięty w grę, że wcale o tym nie myśli. Wszystko stoi na głowie.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– To, że powinniśmy byli pójść na policję. I pozwolić na to, żeby sprawy potoczyły się własnym torem. Co by się takiego stało, gdyby bank New Amsterdam zrezygnował z usług naszej firmy? A ty? Jesteś jednym z najlepszych prawników w Nowym Jorku. I tak spadłbyś na cztery łapy.
Mitchell wstał i podszedł do okna.
– Wiem, wiem… – powiedział cicho po chwili namysłu. – Czy sądzisz, że nie zdaję sobie z tego sprawy? – Odwrócił się i spojrzał jej w oczy. – Ale zaprzeczając winie Claytona, podważyłbym wszystko to, w co wierzę jako prawnik. Podważyłbym wszystko, czym jestem. Ja też będę musiał z tym żyć. Ty zrobiłaś to, o co cię prosiłem. Ale decyzja należała do mnie.
Taylor uświadomiła sobie, że widzi w tym momencie inne oblicze Mitchella Reece’a. Że nie zawsze jest on tak potężny, tak dominujący, tak odporny na ból.
Podeszła do niego i wsparła głowę na jego ramieniu, a on przesunął ręką po jej włosach.
– Przepraszam, Mitchell – powiedziała. – To dla mnie bardzo dziwna sytuacja. Sytuacja, na którą nie przygotowały mnie kobiece czasopisma.
Mitchell chwycił ją za ramiona.
– Czy mogę cię o coś poprosić? – spytała.
– Jasne.
– Czy możemy wrócić?
– Chcesz stąd wyjechać?
– Przeżyłam tu cudowne chwile. Ale jestem okropnie rozstrojona nerwowo. Nie chcę zatruć naszego wspólnego pobytu, a boję się, że byłabym trudna do zniesienia.
– Przecież jeszcze nie nauczyłem się jeździć na nartach!
– Czy ty żartujesz? Jesteś absolwentem Szkoły Kontuzji Narciarskich imienia Taylor Lockwood. Możesz teraz łamać ręce i nogi o własnych siłach. Przy takich podstawach możesz zajść bardzo daleko.
– W takim razie zaraz się dowiem, kiedy może po nas przylecieć odrzutowiec.
W czwartek po południu Taylor była już daleko myślami od dzikich ostępów New Hampshire. Stała przed Metropolitan Museum of Art na Piątej Alei i patrzyła na ceglany budynek, znajdujący się po drugiej stronie ulicy.
Raz jeszcze zajrzała do notesu, by przekonać się, czy trafiła pod właściwy adres, a potem weszła do holu. Posępny portier obejrzał ją uważnie, a potem zatelefonował na górę, by zapowiedzieć jej przybycie.
Kiedy jego rozmówca wyraził zgodę, wskazał ruchem głowy windę.
– Szóste piętro – powiedział.
– Które mieszkanie? – spytała Taylor.
Portier wydawał się przez chwilę zdezorientowany.
– To mieszkanie zajmuje całe piętro – odpowiedział w końcu.
– Ach, rozumiem.
Weszła do wykładanej skórą windy i powoli wjechała na górę. Kiedy dotarta do wejścia, poprawiła włosy przed dużym mosiężnym lustrem. W holu dominowała ciemna czerwień, ożywiona żółcią i bielą. Na ścianach wisiały angielskie obrazy, przedstawiające sceny myśliwskie. Na gipsowych, bogato zdobionych kolumnach stały amorki i posągi aniołów.
Ponura pokojówka w nieokreślonym wieku, która otworzyła drzwi, kazała jej chwilę poczekać i odeszła korytarzem w głąb mieszkania. Taylor zajrzała do wnętrza. Pokoje były powiększonymi wersjami holu. Ponownie spojrzała w lustro i stwierdziła, że jest szczuplejsza, niż przypuszczała. Szczuplejsza i… co jeszcze? Bardziej znużona, bezbarwna, posępna? Spróbowała się uśmiechnąć, ale nie bardzo jej to wyszło.
Dostrzegła kątem oka jakiś cień. W drzwiach stanęła pani Clayton. Była kobietą w średnim wieku, ubraną w bezpretensjonalny sposób, jaki często preferują ludzie, którzy poznali zasady stylu w latach sześćdziesiątych. Jej proste włosy były starannie zaczesane do tyłu. Na szczupłej twarzy malował się wyraz powagi. Staranny makijaż nie ukrywał defektów skóry i czerwonych plam na twarzy.
Przedstawiła się i podały sobie ręce. Potem Taylor weszła w ślad za panią Clayton do dużego salonu.
Po co ja to do cholery robię – spytała się w duchu. – Do czego to wszystko zmierza?
Przyszłam, żeby złożyć wyrazy najgłębszego ubolewania.
Przyszłam, żeby powiedzieć, że współpracowałam z pani mężem.
Przyszłam, żeby powiedzieć, że nie powinna pani za bardzo przeżywać jego śmierci, ponieważ on próbował mnie uwieść.
Pani Clayton siedziała sztywno w fotelu, a Taylor na niezbyt wygodnym krześle.
Przyszłam, żeby powiedzieć, że przyczyniłam się do śmierci pani męża.
– Napije się pani kawy? – spytała wdowa. – A może herbaty?
– Nie, dziękuję – odparta Taylor. Nagle zdała sobie sprawę, że gospodyni ma na sobie czerwoną suknię, a mieszkanie nie przypomina wcale domu w żałobie. Pokój był obwieszony dekoracjami gwiazdkowymi, a w powietrzu unosił się lekki, lecz wyraźny zapach choinki. Ze stereofonicznego odtwarzacza płynęły dźwięki kolęd. Taylor przyjrzała się twarzy pani Clayton i nie dostrzegła na niej rozpaczy ani bólu. Raczej zaciekawienie.
– Pracowałam z pani mężem – oznajmiła w końcu.
– Owszem.
– Przyszłam, żeby powiedzieć, że jest mi bardzo przykro.
Dopiero w tym momencie zrozumiała, że wypowiedzenie tych słów jest wszystkim, na co ją stać. Patrząc na tę opanowaną kobietę, która zapalała właśnie papierosa, uświadomiła sobie, że duchy Donalda Burdicka, Very Burdick oraz panów Hubbarda, White’a i Willisa przyszły tu w ślad za nią i położyły chłodne palce na jej wargach. Nawet tu, w domu państwa Clayton, nie potrafiła zrobić tego, czego desperacko pragnęła – wytłumaczyć swego postępowania.
Wytłumaczyć pani Clayton, że to ona odkryła ponure tajemnice jej męża, że to ona była przyczyną – w języku prawnym pośrednią przyczyną – jego śmierci. Nie potrafiła zdobyć się na takie wyznanie. Ale wiedziała, co ogranicza jej wolność. Firma Hubbard, White and Willis zdominowała jej duszę.
– To bardzo miłe z pani strony – oznajmiła pani Clayton, a potem, po chwili namysłu, spytała: – Czy mogłam panią widzieć na pogrzebie? Było tam tak wielu ludzi…
– Nie, nie było mnie tam. – Taylor, nie mogąc znaleźć sobie miejsca, oparła się o poręcz krzesła i skrzyżowała ręce. Żałowała, że nie poprosiła o kawę, która pozwoliłaby jej zająć czymś dłonie.
Rozejrzała się po pokoju i dopiero teraz zdała sobie sprawę z jego rozmiarów. Sufity znajdowały się na wysokości siedmiu metrów. Wnętrze mieszkania przypominało jej zabytkowe rezydencje i angielskie pałace.
– Był znakomitym prawnikiem… – powiedziała niepewnie.
– Chyba tak – rzekła pani Clayton, przyglądając się blatowi stołu z taką uwagą, jakby sprawdzała, czy jest zakurzony. – Ale nigdy nie rozmawialiśmy o jego sprawach zawodowych.
Taylor utkwiła wzrok w dywanie, usiłując rozszyfrować zawartą w nim tematykę. W końcu doszła do wniosku, że przedstawia on świętego Jerzego i smoka.
Ach, Dżabbersmoka strzeż się, strzeż!
– Prawdę mówiąc, panno Lockwood, jestem trochę zdezorientowana – oznajmiła pani Clayton. – Nie znam pani, choć być może spotkałyśmy się już wcześniej. Wydaje się pani rzeczywiście przybita śmiercią mego męża, a ja nie potrafię zrozumieć dlaczego. Nie przypomina pani tych małych lizusów, którzy odwiedzali mnie po jego śmierci – mam na myśli jego kolegów z pracy. Myśleli, że potrafią ukryć przede mną swe prawdziwe uczucia, ale ja widziałam, że jego śmierć ich ucieszyła. Wiem, że chichotali z jej powodu nad kuflami piwa, kiedy byli we własnym towarzystwie. Czy wie pani, dlaczego tu przychodzili?
Taylor nie zdobyła się na żadną odpowiedź.
– Ponieważ chcieli, by do firmy dotarła informacja o tym, że spełnili swoją powinność. Zjawili się, by zyskać punkt czy dwa, przybliżyć się o krok do pozycji wspólnika. – Zgasiła w popielniczce papierosa. – Co oczywiście jest groteskowe, bo oni nie zrozumieli sytuacji. Powinni unikać tego domu tak starannie, jakby mieściła się tu kolonia trędowatych. Jeśli do Burdicka dotrze wiadomość o tym, że młody Samuel, Douglas i Frederick złożyli mi wyrazy sympatii… mój Boże… wszyscy znajdą się na czarnej liście. W najgorszym razie popełnili poważny błąd, opowiadając się po niewłaściwej stronie. W najlepszym razie wykazali nieznajomość reguł, obowiązujących w firmie prawniczej.
Pani kondolencyjna wizyta wprawia mnie więc w stan lekkiego zakłopotania, panno Lockwood. – Uśmiechnęła się. – To zabrzmiało bardzo po wiktoriańsku, prawda? Kondolencyjna wizyta. Ale przecież pani nie przyszła tu po to, by się komuś podlizać. Ani po to, by rozkoszować się moją żałobą. Pani strój i sposób bycia świadczą o tym, że nic pani nie obchodzi, co o pani myślą Claytonowie, Burdickowie czy inni przedstawiciele świata prawniczego. Nie jest też pani najwyraźniej jedną z tych uległych małych kobietek, które wybierał na swoje – przepraszam za eufemizm – przyjaciółki… Nie, pani jest rzeczywiście przybita. Widzę to. Być może szanowała pani mojego męża jako prawnika i uczciwego biznesmena. Ale bardzo wątpię, by szanowała go pani jako człowieka. I wiem na pewno, że pani go nie lubiła.
– Poniosła pani stratę, więc chciałam powiedzieć, że jest mi przykro – rzekła Taylor. – Nie miałam żadnych innych ukrytych celów.
Zamilkła, patrząc, jak siedząca naprzeciw niej bystra kobieta zapala następnego papierosa. Pani Clayton miała czerwone i bardzo szczupłe dłonie. Wydawało się, że dym, który wypuszczała ustami i nosem, pozbawił ją z biegiem lat wagi i delikatności.
– Doceniam to, panno Lockwood – odparła z uśmiechem. – Proszę mi wybaczyć mój cynizm. Mam nadzieję, że pani nie obraziłam. Ale na miłość boską, niech pani mi nie współczuje. Jest pani młoda. Nie ma pani doświadczenia i nie może pani wiedzieć, czym jest małżeństwo z rozsądku.
Przesada – pomyślała Taylor, przywołując w myślach różne obrazy: oddzielne łóżka jej rodziców, samotność matki, wysiadującej z kieliszkiem wina przed telewizorem, nocne telefony ojca, który oznajmiał, że będzie spał w klubie. Powtarzające się niemal co noc.
– Można chyba powiedzieć, że nasz związek nie był nawet małżeństwem – ciągnęła pani Clayton. – Raczej fuzją. Do której każde z nas wniosło swój aport. Opartą na pewnej dozie koleżeństwa. Miłość? Czy firmy Williams Computing i RFC Industries kochały się przed połączeniem w jedną spółkę? Że wymienię choćby jedną z transakcji, które pochłaniały tak wiele czasu Wendalla… – Wyjrzała przez okno, za którym roztaczał się ciemniejący park, lekko przysypany resztkami śniegu. – I na tym polega ironia losu, rozumie pani?
– Dlaczego?
– Nigdy nie było między nami miłości. A jednak to ja byłam dla niego najważniejsza. Chłodny, wyrachowany Wendall uchodził za mistrza w walce o władzę. Ale gdy tylko znalazł się poza naszym życiem, przypominał statek, który wypłynął na szerokie wody. Był kruchy i mało odporny. I oczywiście właśnie dlatego się zabił. Z miłości.
– Co pani ma na myśli? – spytała Taylor, czując przyspieszone bicie serca.
– Zabił się z miłości – powtórzyła pani Clayton. – To była jedyna rzecz, której nie rozumiał, nad którą nie potrafił zapanować. Miłość. Och, jak on jej pragnął. I podobnie jak wielu pięknych, potężnych ludzi nie potrafił jej zdobyć. Był nałogowcem miłości. Pragnął jej do szaleństwa. Ze swoimi małymi dziwkami. Było ich mnóstwo; miał dar przyciągania kobiet. I niektórych mężczyzn. Wszyscy go pragnęli!
Woził je na spacery dorożkami, kupował im róże, wysyłał im do mieszkań tace ze śniadaniem, zamówione w najlepszych restauracjach. Tak wyglądały jego zaloty. I wszystkie kończyły się katastrofą. Te kobiety nigdy nie spełniały jego oczekiwań. Starsze z nich… okazywały się takimi samymi powierzchownymi, zimnymi materialistkami jak on. – Roześmiała się i strzepnęła popiół do popielniczki. – A młode smarkule czepiały się go rozpaczliwie, pragnąc ułożyć sobie wokół niego całe życie. Wtedy miał wrażenie, że chwytają go za szyję i ściągają w dół. Nie chciał, by ktokolwiek na nim polegał. Nie mógł tego znieść. Więc je rzucał. I wracał do mnie. Żebym opatrywała jego rany.
– Co pani miała na myśli, mówiąc o jego samobójstwie? – spytała Taylor, chcąc ponownie skierować rozmowę na właściwy tor. – Mówiąc, że zabił się z miłości?
– To jedyne sensowne wytłumaczenie. Musiał się w kimś szaleńczo zakochać. Być przekonany, że to jest ta jedyna osoba. Kiedy powiedziała mu „nie”, musiał poczuć się zdruzgotany.
– Przecież z tego pożegnalnego listu wynika, że nie mógł znieść stresu związanego z pracą.
– Och, on napisał ten list na mój użytek. Gdyby wspomniał o jakiejś przyjaciółce, postawiłby mnie w krępującej sytuacji. – Roześmiała się. – Kto mógłby uwierzyć, że Wendall zabił się z powodu stresu? Przecież stres był całym jego życiem. Nie był zadowolony, jeśli nie prowadził dziesięciu spraw naraz. Nigdy nie widziałam, żeby był bardziej szczęśliwy niż podczas tych kilku ostatnich miesięcy, kiedy pracował nad fuzją, obsługiwał swoich klientów… i snuł plany, dotyczące tej innej firmy.
– Jakiej innej firmy?
Pani Clayton przyjrzała się jej uważnie i zgasiła papierosa.
– To chyba już nie ma żadnego znaczenia. Gdyby ta fuzja nie doszła do skutku, miał zamiar odejść z firmy Hubbard, White and Willis, zabierając ze sobą swoich uczniów oraz kilku innych wspólników i otworzyć własną kancelarię. To był jego plan alternatywy. Myślę, że był do niego niemal bardziej przywiązany niż do tej fuzji. Bo byłby wtedy wspólnikiem-założycielem. Zawsze pragnął, żeby jego nazwisko znalazło się w nagłówku papieru firmowego. Na przykład Clayton, Jones i Smith.
Inna kancelaria? – myślała Taylor.
Pani Clayton ponownie wyjrzała przez okno na Central Park. Potem uśmiechnęła się.
– Ten list… Mógłby w nim napisać, jaki był ze mną nieszczęśliwy. Jak mało zadowolenia dawało mu nasze wspólne życie… Ale nie zrobił tego. Byłam bardzo wzruszona. – Wstała i spojrzała na zegarek, a potem sięgnęła po swą ozdobną papierośnicę. – Chciałabym porozmawiać z panią dłużej. Ale za dziesięć minut jestem umówiona w klubie brydżowym.
Arystokratyzować.
Taylor Lockwood siedziała za biurkiem Wendalla Claytona.
Było już późne popołudnie i od strony zatoki do pokoju wpadało żółtoszare światło, rzucane przez bladą tarczę słońca. Lampy w całym biurze były już pogaszone, a drzwi pozamykane.
Raz jeszcze spojrzała na słowo, nagryzmolone na wyblakłej kartce papieru.
Arystokratyzować.
Czy takie słowo w ogóle istnieje? – spytała się w myślach.
Zerknęła na mosiężne ozdoby, dywany, wazony, malowane kafle, regały pełne oprawionych dokumentów i na stos papierów, W którym znalazła dokument i taśmę z nagraniami swych rozmów z Mitchellem Reece’em. Masywny fotel Claytona zaskrzypiał, gdy się na nim poruszyła.
Ludzie znani z nieposzlakowanej prawości…
Odwróciła się ponownie w stronę okna i doszła do wniosku, że słowo „arystokratyzować” (bez względu na to, czy istnieje) dobrze oddaje charakter Wendalla Claytona.
Nie musiała przebywać w firmie. Dzięki uprzejmości Donalda Burdicka formalnie była jeszcze na urlopie. Mogła w każdej chwili wyjść z gabinetu, uśmiechnąć się do pani Strickland i bezkarnie opuścić biuro. W istocie miała pojawić się niebawem w mieszkaniu Mitchella Reece’a. (Okazało się, że jednak umie on gotować, a nawet piec chleb. Na dzisiejszą kolację miał przygotować tortellini). Chciała położyć się w jego dużej, staromodnej wannie i leniwie sączyć wino z zaparowanego kieliszka, wdychając zapach gotującej się potrawy.
Zamiast tego usiadła wygodniej w fotelu Claytona i obróciła się na nim o trzysta sześćdziesiąt stopni… raz… drugi… trzeci…
Tak obracała się Alicja, wpadając do nory królika, tak unosiła się na oceanie łez, tak drżała, tocząc spór z Królową Kier.
Uciąć im głowy, uciąć im głowy!
Taylor przestała się kręcić. Zaczęła robić to, po co tu przyszła: dokładnie przeglądać zawartość biurka i szaf z aktami.
Pół godziny później zeszła powoli schodami do części biura zajmowanej przez aplikantów. Upewniła się, że nie ma nikogo w przyległych klitkach, a potem zajrzała do notesu i znalazła numer swego ulubionego prywatnego detektywa, Johna Silberta Hemminga.
Zatrzymał się gwałtownie, zaskoczony jej widokiem. Wychodziła z gabinetu Wendalla Claytona, rozglądając się wkoło tak czujnie, jakby nie chciała zostać zauważona.
Sean Lillick ukrył się w ciemnej sali konferencyjnej, w której Taylor nie mogła go dostrzec. Był śmiertelnie przerażony. Szedł w kierunku gabinetu Claytona i nagle ujrzał w drzwiach jakąś sylwetkę. Na chwilę zawiódł go jego modny cynizm, wywodzący się z punkowej subkultury East Village i pomyślał: jasna cholera, to duch…
Co ona do diabła tam robiła? – pytał się w myślach.
Poczekał, dopóki nie odeszła, a potem, widząc, że korytarz jest pusty, wkradł się do pokoju Claytona i zamknął za sobą drzwi.
Tortellini okazało się doskonałe, a sałatka zawierała mnóstwo pysznych składników, z których rozpoznała tylko połowę. Chleb był trochę nieforemny, ale Reece ułożył go tak zręcznie, że nie rzucało się to w oczy. Tak czy inaczej bardzo jej smakował. Gospodarz otworzył butelkę schłodzonego pouilly-fuisse.
Jedzenie zajęło im dziesięć minut. Taylor w milczeniu kiwała głową, a Mitchell opowiadał jej o nadchodzącej konferencji w Bostonie, podczas której firma Hanover and Stiver miała przekazać bankowi New Amsterdam większą część długu. Przytaczał też anegdoty o podejrzanych transakcjach, zawieranych przez Lloyda Hanovera.
Zazwyczaj lubiła go słuchać, kiedy opowiadał o sprawach zawodowych. Choć nie zawsze rozumiała wszystkie niuanse, rozjaśniający jego twarz entuzjazm wprowadzał ją w znakomity humor.
Tego wieczora była jednak nieco zdekoncentrowana.
Mitchell zauważył w końcu, że coś jest nie tak. Przestał mówić i spojrzał na nią z niepokojem. Zanim jednak zdążył zadać jakieś pytanie, Taylor odłożyła widelec.
– Mitchell…
Napełnił kieliszki i spojrzał na nią badawczo.
– Muszę ci coś powiedzieć,
– Słucham? – spytał tak ostrożnie, jakby oczekiwał jakiegoś osobistego wyznania.
– Sprawdziłam kilka szczegółów, dotyczących Wendalla Claytona.
Reece w milczeniu wypił łyk wina i kiwnął głową.
– On nie popełnił samobójstwa. – Taylor podniosła ze stołu okruszynę chleba i rzuciła ją na swój talerz. – Został zamordowany.
Mitchell Reece uśmiechnął się lekko, jakby czekając na puentę. Ale w pokoju panowała cisza.
– Dlaczego tak myślisz? – spytał w końcu.
– Poszłam się zobaczyć z wdową – wyznała Taylor. – Och, nie zamierzałam jej mówić, co się stało, o tym zagubionym dokumencie ani o niczym innym. Ale… Sama nie wiem, po co do niej poszłam. Po prostu czułam, że muszę to zrobić.
– Słyszałem, że jest wredna babą – oznajmił Mitchell.
– Dla mnie była dość uprzejma – mruknęła, wzruszając ramionami. – Ale wiesz, co mi powiedziała? Że gdyby Wendallowi nie udało się przeforsować tej fuzji, zamierzał założyć własną firmę.
– Co takiego? – spytał Reece, marszcząc brwi.
Taylor potakująco kiwnęła głową.
– Wszystko starannie zaplanował. Przeszukałam jego biurko w firmie. Znalazłam biznesplany i podania o kredyty bankowe. Ustalił już nawet nazwę tej nowej firmy. Miała się nazywać Clayton, Stone i Samuels. Miał wydrukowane próbki papieru firmowego i rozmawiał już z pośrednikiem o lokalu w budynku Equitable.
Reece odłożył sztućce.
– Ale skoro był gotowy do założenia własnej firmy, to po co ryzykował swą karierę, forsując za wszelką cenę tę fuzję.
– No właśnie. Po co kradł ten dokument? Gdyby go na tym złapano, zostałby pozbawiony prawa wykonywania zawodu. I zapewne miałby sprawę karną. – Taylor uniosła palec. – Jest jeszcze drugi znak zapytania. Dotyczący broni.
– Chodzi ci o rewolwer, którym się posłużył?
– Zgadza się. Zadzwoniłam do znajomego prywatnego detektywa, a on pociągnął za język kilku kolegów z policji. To był smith and wesson, kalibru.38, wyprodukowany we Włoszech. Bez numeru seryjnego. To jeden z najpopularniejszych modeli, jakie można kupić na ulicy. John nazwał go McDonaldem wśród rewolwerów. Ale czy ktoś, kto zamierza popełnić samobójstwo, starałby się kupić rewolwer, którego nie można zidentyfikować? Mógł przecież wejść do każdego sklepu myśliwskiego, pokazać prawo jazdy i wyjść ze strzelbą.
– A poza tym dlaczego miałby się zastrzelić? – spytał Reece, prostując się na krześle. -To nieestetyczny rodzaj samobójstwa, nieprzyjemny dla bliskich. Można przecież zaparkować samochód w garażu i siedzieć w nim, nie wyłączając silnika.
Taylor kiwnęła potakująco głową.
– Myślę, że ten dokument ukradł ktoś inny. I podrzucił go w gabinecie Claytona. Potem, kiedy go znaleźliśmy, zabił Claytona w taki sposób, by wyglądało to na samobójstwo.
– Kim jest ten „ktoś”? – spytał Reece.
– Początkowo zastanawiałam się, czy mogła to zrobić jego żona. Zaraz po jego śmierci poszła na brydża. Wiedziała o jego romansach. Więc z pewnością miała motyw.
– No i musiała odziedziczyć po nim sporo pieniędzy.
– To prawda. Ale potem zaczęłam się zastanawiać i doszłam do wniosku, że morderca musiał dużo wiedzieć o sprawach firmy i mieć wstęp do biura. Wdowa po Claytonie nie przypomina Very Burdick, która stale tam bywa. Poza tym nie wydawała się przejęta jego kochankami.
– Zatem może zrobiła to jedna z nich? – zasugerował Reece. – Jakaś dziewczyna, którą Clayton porzucił?
– To możliwe. Albo mąż lub żona kogoś, z kim miał romans. Ale pomyślmy też o ludziach, którzy od początku byli na liście podejrzanych. Na przykład Ralph Dudley. Clayton dowiedział się o Junie i zaczął go szantażować.
– Albo Thom Sebastian. Clayton był głównym powodem, dla którego nie został awansowany na wspólnika.
– Mnie też to przyszło do głowy… Ale jest jeszcze jedna możliwość…
Reece zmarszczył brwi, a po chwili bezradnie potrząsnął głową. Taylor wskazała palcem sufit.
– Zacznij od samej góry – powiedziała.
– Donald Burdick? – Reece wybuchnął śmiechem. – Posłuchaj, wiem, że mamy motyw. Ale Donald? Nie mogę w to uwierzyć. Ktokolwiek ukradł ten dokument, nie tylko wystawiał na szwank moją karierę, lecz również ryzykował utratę klienta – gdybyśmy przegrali proces. Donald nigdy w życiu nie naraziłby banku New Amsterdam.
– Ale on nic nie ryzykował – zaoponowała Taylor. – W najgorszym razie, gdybyśmy nie znaleźli tego dokumentu, Donald kazałby swemu złodziejowi wynieść go z gabinetu Claytona. W takim razie znalazłby się on na podłodze archiwum albo w jakimkolwiek innym miejscu wystarczająco wcześnie, żebyś zdążył go dołączyć do materiału dowodowego.
Reece zastanowił się, a potem kiwnął głową.
– Zauważ, jak Burdick znakomicie zatuszował całą aferę – dodał. – Załatwił wszystko z lekarzem, który dokonywał sekcji zwłok, z prokuratorem, z prasą… Nikt nie wie o zaginięciu tego skryptu dłużnego. I na pewno zdążył już zniszczyć wszystkie inne papiery – dowody, które znaleźliśmy w gabinecie Claytona, list pożegnalny… – Potrząsnął głową. – Rozważmy to jeszcze raz. Jeśli sprawcą jest Burdick, to pamiętaj, że ma on wielkie wpływy w magistracie i w biurze gubernatora stanowego. Nie możemy ufać policji. Pójdziemy do prokuratury federalnej; mam tam nadal przyjaciół. Zadzwonię do nich i…
– Ale czy Donald nie dzwonił do kogoś, kto pracuje w Departamencie Sprawiedliwości? – spytała Taylor. – Zaraz po tym, jak znaleziono ciało?
Reece zastanawiał się przez chwilę.
– Nie pamiętam. Tak, wydaje mi się, że tak było.
– Jutro jedziesz do Bostonu na negocjacje w sprawie ugody – przypomniała mu Taylor. – Czy znasz kogoś, kto pracuje w tamtejszym wymiarze sprawiedliwości?
– Owszem, znam. Ale od dość dawna z nim nie rozmawiałem. Zobaczmy, czy nadal tam jest. – Podszedł do swego biurka, znalazł notes i sięgnął po słuchawkę telefonu. Potem spojrzał na nią z powątpiewaniem.
– Boisz się podsłuchu? – spytała Taylor.
– Wolę nie ryzykować. Zjedźmy na dół.
Wyszli na ulicę i znaleźli automat telefoniczny. Reece uzyskał połączenie za pomocą swojej karty.
– Chciałem mówić z panem Lathamem… Cześć, Sam, mówi Reece.
Na podstawie przebiegu rozmowy Taylor doszła do wniosku, że obaj mężczyźni dobrze się znają i że przed kilku laty pracowali razem w prokuraturze nowojorskiej. Po kilku uwagach wstępnych Reece poinformował rozmówcę o swych podejrzeniach, związanych ze śmiercią Claytona. Potem umówił się z nim na następny dzień w siedzibie prokuratury bostońskiej, zaraz po zakończeniu negocjacji w sprawie Hanovera. I odłożył słuchawkę.
– Sam przyprowadzi na to spotkanie swego szefa i agenta FBI – oznajmił.
Taylor poczuła się tak, jakby spadł z niej ogromny ciężar. Była zadowolona, że sprawą zajmą się w końcu organa władzy państwowej, gwarantujące sprawne działanie systemu sprawiedliwości.
Wrócili na górę. Reece zamknął frontowe drzwi, a potem podszedł do niej od tyłu i otoczył ją ramionami. Odwróciła głowę, by spojrzeć w jego twarz.
Zerknęła na stół, na którym stały resztki posiłku: tortellini, sałatka, chłodne wino, wysychający chleb. Potem z uśmiechem objęła twarz Mitchella i mocno pocałowała go w usta.
Bez słowa ruszyli w kierunku łóżka.
Na razie niezbyt dobrze…
Thom Sebastian siedział za swoim biurkiem. Nagle odsunął od siebie dokumenty, nad którymi pracował przez całe rano. Była wśród nich umowa kredytowa z bankiem New Amsterdam.
Powinien być zadowolony i spokojny. On jednak odczuwał niepokój.
Wendall Clayton, człowiek, który odebrał mu szansę na zostanie wspólnikiem firmy Hubbard, White and Willis, odszedł z tego świata. Był równie martwy jak jeden z bażantów, widocznych na wiszących w jego gabinecie sztychach, które przedstawiały sceny myśliwskie.
Dobrze.
Ale nie umiał cieszyć się życiem. Miał niemiłe wrażenie, że jego cały świat wkrótce się rozpadnie. To go przerażało.
Trzykrotnie sięgał po słuchawkę, a potem wahał się, kładł ręce na kolanach i zastygał w bezruchu.
Zajrzał pod podkładkę i dostrzegł informacje dotyczące Taylor Lockwood, które udało mu się zebrać przez ostatnich dziesięć dni.
Taylor Lockwood… jedyny powód, dla którego sprawy nie układały się zbyt dobrze.
Dalej, panie Negocjatorze, podejmij decyzję!
W gruncie rzeczy wiedział jednak, że decyzja nie należy do niego. Ponieważ istniała tylko jedna linia postępowania.
Jego problem polegał na tym, by znaleźć w sobie dość odwagi.
Następnego ranka Reece zadzwonił do Taylor z Bostonu.
Była w swoim mieszkaniu; doszła do wniosku, że to najbardziej bezpieczny sposób uniknięcia obecności w firmie. Poinformował ją, że negocjacje w sprawie ugody przebiegły pomyślnie. Hanover, choć przez cały czas spoglądał na niego z nienawiścią, przekazał już pieniądze bankowi New Amsterdam.
Teraz Reece wybierał się na spotkanie ze swym przyjacielem, pracującym w prokuraturze federalnej.
– Tęsknię za tobą – powiedział.
– Więc jak najszybciej wracaj do domu – odparła Taylor. – Zakończmy tę sprawę i wracajmy w góry, żeby naprawdę pojeździć na nartach.
– Albo chodzić na zakupy i jadać kolacje w schroniskach – dodał ze śmiechem.
– Prędzej czy później doprowadzę do tego, że będziesz zjeżdżał po najtrudniejszych trasach.
– Nie mam nic przeciw temu. Zostało mi jeszcze dziewięć palców.
Taylor wybrała się na świąteczne zakupy, a potem usiadła w kawiarni na Szóstej Alei, tuż obok swego mieszkania, żeby zjeść lunch.
Zastanawiała się, co kupić Reece’owi na gwiazdkę. Miał wszystkie części garderoby, jakich potrzebował. Wino było zbyt bezosobowe.
Nagle przypomniała sobie jego kolekcję ołowianych żołnierzyków.
Postanowiła znaleźć jeden okaz, który będzie idealnie do niej pasował. Ale gdzie? Miasto Nowym Jork szczyciło się tym, że na jego obszarze można znaleźć wszystko, czego się zapragnie. Była tu dzielnica odzieży, dzielnica kwiatów, nawet dzielnica maszyn do szycia. Musiały gdzieś istnieć sklepy, w których sprzedawano stare zabawki.
Przy barze, tuż obok niej, usiadł jakiś potężnie zbudowany robotnik w szarym ubraniu roboczym i baseballowej czapce na głowie. Wydał jej się mgliście znajomy i zastanawiała się przez chwilę, czy pracuje na terenie jej budynku. Była to stara budowla, wymagająca ciągłych remontów, toteż stale kręcili się po niej jacyś ludzie.
Mężczyzna wyjął książkę i zaczął czytać.
Kiedy podano jej zupę z kurczaka, sięgnęła po sos tabasco. Jej sąsiad wypijał właśnie łyk kawy. Odstawiając filiżankę, strącił swoją książkę, która upadła na podłogę, tuż obok jej nóg.
– Och, przepraszam – mruknął, czerwieniejąc na twarzy.
– Nic nie szkodzi. – Schyliła się, by sięgnąć po książkę. Kiedy mu ją podała, uśmiechnął się z wdzięcznością.
– Lubię ten lokal – powiedział. – Często pani tu bywa?
Wyczuła w jego głosie cień podmiejskiego akcentu.
– Od czasu do czasu.
– Ze swoim chłopakiem? – spytał, uśmiechając się posępnie. Kiwnęła głową, pragnąc, by jej drobne kłamstwo dało mu w bezbolesny sposób do poznania, że nie jest zainteresowana bliższą znajomością.
– No tak… – mruknął i wrócił do swej książki.
Kiedy wychodziła, zaczynał jeść podwójnego hamburgera z serem.
– Wesołych świąt – zawołał, machając do niej przyjaźnie.
– Nawzajem.
Po powrocie do mieszkania wyjęła spod łóżka książkę telefoniczną, by poszukać sklepów z zabawkami.
Zacznijmy od początku – pomyślała.
Gdy wstawała, żeby sięgnąć po telefon, zdała sobie sprawę, że jest tak obolała, jakby miała początki grypy. Bolała ją też głowa. Poszła do łazienki, przełknęła kilka aspiryn i wróciła do sypialni, by zatelefonować do kilku sklepów i poszukać prezentu gwiazdkowego dla Mitchella.
Czuła się zmęczona…
Położyła się na łóżku i sięgnęła po aparat bezprzewodowy. Ale gdy tylko nacisnęła pierwszy guzik, zabrakło jej tchu i szybko usiadła. Czuła w głębi żołądka silny ból. Jej twarz była zlana potem.
– O Boże – szepnęła. – Tylko nie grypa, tylko nie teraz. Przypomniała sobie, że w latach młodości często zapadała na tę chorobę w okresie Bożego Narodzenia. Psychoanalityk, u którego przez jakiś czas bywała, podejrzewał, że jest to skutek lęku przed świętami, podczas których rolę mistrza ceremonii pełnił jej dominujący ojciec.
– Och… – jęknęła ponownie, oburącz uciskając ognisko bólu, który uspokoił się na chwilę, a potem wybuchnął ponownie.
Wstała i poczuła zawrót głowy. Pokój zaczął się kręcić. Upadła na wyłożoną parkietem podłogę, uderzając głową o stolik, i straciła przytomność.
Kiedy otworzyła oczy, ujrzała zwierzęce łapy.
Łapy Dżabbersmoka, który rozdzierał ją na strzępy. Rozrywał jej żołądek, gardło, usta. Szarpał jej całe ciało.
Zmrużyła oczy. Zdała sobie sprawę, że są to łapy, zdobiące nogi łóżka. Że musi…
Kolejny atak bólu był tak silny, że wydała cichy, zwierzęcy skowyt.
Pot zalewał jej oczy i spływał po nosie. Podciągnęła nogi i objęła je ramionami, by złagodzić ból. Jej wszystkie mięśnie były stwardniałe jak guma. Ból nie ustępował. Poczuła mdłości, podczołgała się więc do muszli klozetowej, podniosła pokrywę i zaczęła wymiotować. Miała wrażenie, że trwa to wiele godzin.
Drżały jej ręce i piekła ją skóra. Wpatrywała się przez chwilę w ośmiokątne kafle, a potem ponownie zemdlała. Kiedy odzyskała przytomność, spróbowała dotrzeć do telefonu. Ale nogi ugięły się pod nią i opadła z powrotem na podłogę. Z oddali usłyszała głośny stuk własnej głowy, uderzającej o kafle podłogi.
Zdała sobie sprawę, że została otruta… Ten mężczyzna w restauracji… Robotnik w kombinezonie i czapce baseballowej. To on ukradł dokument, to on zepchnął ich z szosy, to on zabił Wendalla Claytona.
Dlatego właśnie wydał mi się znajomy… – pomyślała. – Musiałam widzieć go w firmie… a może wtedy, kiedy obserwował mnie i Mitchella… Może podsłuchał moją rozmowę z Johnem Silbertem Hemmingiem. Może założył podsłuch w moim telefonie – domowym lub służbowym.
Muszę…
Trucizna zaczęła na nowo palić jej wnętrzności. Gwałtowne torsje uniemożliwiały jej oddychanie. Uderzyła ręką w szafkę, mając nadzieję, że ktoś ją usłyszy i nadejdzie z pomocą. Buteleczki z perfumami i szminki spadły na podłogę. Śniegowa kula Alicji w krainie czarów rozbiła się na tysiąc kawałków.
Zaczęła bić pięściami w posadzkę i nagle zdała sobie sprawę, że nie ma czucia w rękach. Były całkowicie zdrętwiałe. Wybuchnęła płaczem.
Doczołgała się do telefonu i wykręciła numer 911.
– Policja i pogotowie ratunkowe.
Nie mogła wydobyć głosu. Miała zdrętwiały język. Odniosła wrażenie, że w pokoju zaczyna brakować powietrza.
– Halo! – zawołał głos w słuchawce. – Czy ktoś tam jest? Halo!
Taylor straciła do reszty władzę w rękach. Upuściła słuchawkę. Zamknęła oczy.
– Co się stało? – spytała Carrie Mason.
Lekarka miała trzydzieści kilka lat i proste, jasne włosy. Nie miała żadnego makijażu oprócz jasnoniebieskich cieni wokół oczu. Z identyfikatora, który nosiła na kitlu, wynikało, że jest to doktor V. Sarravich.
– Botulizm – odparła.
– Botulizm? Zatrucie pokarmowe?
– Obawiam się, że zjadła coś, co było zepsute.
– Czy z tego wyjdzie?
– Botulizm jest znacznie groźniejszy niż inne typy zatrucia pokarmowego. Ona jest nieprzytomna, w stanie szoku. I poważnie odwodniona. Prognozy nie są pomyślne. Powinniśmy porozumieć się z jej rodziną, jeśli ją ma. Mieszkała samotnie, a policji nie udało się odszukać jej notesu z adresami ani żadnych informacji na temat najbliższych krewnych. Znaleźliśmy pani nazwisko i numer telefonu na wizytówce, którą miała w torebce.
– Nie wiem, gdzie mieszkają jej rodzice – oznajmiła Carrie. – Podam pani nazwisko kogoś, kto może się z nimi porozumieć. Czy mogę ją zobaczyć?
– Jest na Oddziale Intensywnej Opieki Medycznej. Nie można jej teraz składać wizyt – powiedziała doktor Sarravich.
– Czy to naprawdę taka poważna sprawa? – spytała Carrie.
Lekarka wahała się przez chwilę, jakby usiłując znaleźć odpowiednio delikatne sformułowania.
– Obawiam się, że jej stan może być krytyczny. Nawet jeśli tak nie jest, mogą nastąpić pewne trwałe uszkodzenia o charakterze nerwowo-mięśniowym.
– To znaczy niedowład rąk?
– Niewykluczone.
– Ale ona jest pianistką – z przerażeniem wymamrotała Carrie.
– Na tym etapie trudno być czegoś pewnym – oznajmiła lekarka, sięgając po pióro i kartkę papieru. – Z kim mam się skontaktować?
Carrie napisała nazwisko i numer telefonu. Doktor Sarravich zerknęła na kartkę.
– Donald Burdick… Kto to jest?
– Szef firmy, w której ona pracuje. On powie pani wszystko, co będzie pani chciała wiedzieć.
Taylor powoli otworzyła oczy. Skóra piekła ją od wysokiej gorączki. Czuła ucisk w głowie. Jej bezwładne ręce i nogi przypominały przymocowane do korpusu kłody drzewa. Nadal czuła mdłości i skurcze żołądka, a w gardle nieznośną suchość.
Sąsiednie łóżko słała jakaś młoda kobieta w jasnoniebieskim kitlu.
Taylor nigdy nie przeżywała takiego bólu. Odczuwała go przy każdym oddechu i każdym, nawet najmniejszym ruchu. Miała wrażenie, że nerwy w jej rękach i nogach są splątane i że to właśnie jest przyczyną bezwładu.
Zaczęła coś szeptać, ale młoda kobieta nie zwróciła na nią uwagi.
Krzyknęła.
Siostra salowa przelotnie spojrzała w jej kierunku.
Krzyknęła ponownie.
Nie doczekawszy się reakcji, zamknęła oczy, by odpocząć po wyczerpującym wysiłku.
Kilka minut później kobieta skończyła słać łóżko. Idąc w kierunku drzwi, ponownie zerknęła w stronę chorej.
– Trucizna! – krzyknęła Taylor.
Dziewczyna pochyliła się nad nią.
– Co mówiłaś, kochana?
Taylor wyczuła w jej oddechu słodki zapach gumy do żucia i zrobiło jej się niedobrze.
– Trucizna… – wykrztusiła z trudem. – Zostałam otruta.
– Tak, to zatrucie żołądkowe – przyznała salowa, znów ruszając w stronę drzwi.
– Chcę się zobaczyć z Mitchellem! – krzyknęła Taylor.
Dziewczyna uniosła rękę i spojrzała na zegarek.
– Nie ma jeszcze północy. Jest szósta.
– Chcę się zobaczyć z Mitchellem. Proszę…
Rozpaczliwie usiłowała nie stracić przytomności, ale jej świadomość rozsypywała się jak garść cukru. Chciała zwlec się z łóżka i zatelefonować do Bostonu, by porozmawiać z Mitchellem, ale poczuła bolesne kurcze w rękach i nogach. Potem ujrzała stojącą nad swym łóżkiem pielęgniarkę, która nerwowo przyciskała guzik alarmowego dzwonka.
Później wnętrze pokoju zrobiło się czarne.
O godzinie 7.30 wieczorem w mieszkaniu Burdicka zadzwonił telefon.
Donald siedział w salonie. Słyszał, jak Vera podnosi słuchawkę i coś mówi. Potem do jego uszu dotarł odgłos jej kroków. Po chwili pojawiła się w ozdobionych łukiem drzwiach.
– Do ciebie, Don – powiedziała. – To ta lekarka.
Burdick zmiął trzymany w ręku egzemplarz „Wall Street Journal”. Wstał i oboje podeszli do wnęki, w której stał aparat.
– Słucham?
– Pan Burdick? – spytała rzeczowym tonem jakaś kobieta. – Mówi ponownie doktor Vivian Sarravich. Dzwonię ze szpitala Manhattan. Chodzi o pannę Lockwood.
– Słucham.
– Niestety mam złe wieści, proszę pana. Panna Lockwood zapadła w śpiączkę. Nasz neurolog twierdzi, że nie wyjdzie z niej prędko… jeżeli w ogóle z niej wyjdzie. Ale nawet w najlepszym wypadku będzie miała z pewnością trwałe uszkodzenie mózgu i układu nerwowo-mięśniowego.
Burdick odsunął słuchawkę od ucha w taki sposób, by głos lekarki mogła usłyszeć również jego żona.
– A więc jest aż tak źle?
– Mamy do czynienia z najostrzejszym przypadkiem botulizmu, jaki w życiu widziałam. Zatrucie było o wiele silniejsze niż zwykle. Akcja serca dwukrotnie uległa zatrzymaniu. Musieliśmy podłączyć ją do aparatury oddechowej. I oczywiście do kroplówki.
– Co na to jej rodzina?
– Powiadomiliśmy jej rodziców. Są w drodze do Nowego Jorku.
– No cóż, bardzo pani dziękuję. Czy mogę liczyć na dalsze bieżące informacje?
– Oczywiście. Bardzo mi przykro. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy.
– Jestem tego pewny.
Burdick odłożył słuchawkę i odwrócił się do żony.
– Chyba nie przeżyje.
Vera kiwnęła głową i spojrzała pytająco na pokojówkę, która bezszelestnie pojawiła się w drzwiach.
– Już są, proszę pani.
– W takim razie poproś ich do salonu, Nito.
Donald Burdick nalał porto do kryształowych kieliszków. Jego palce zostawiły ślad na pokrytej warstwą kurzu butelce, która – jak z przyjemnością odnotował – została napełniona w roku 1963.
W roku, w którym zamordowany został demokratyczny prezydent.
W roku, w którym Burdick zarobił pierwszy milion dolarów.
W roku, który był bardzo dobrym rocznikiem dla starego porto.
Podał kieliszki swoim gościom. Byli wśród nich trzej jego starzy przyjaciele – Bill Stanley, Lamar Fredericks i Woody Crenshaw – oraz trzej inni członkowie zarządu. Trzej młodsi wspólnicy, których Burdick traktował bardzo uprzejmie, ale którzy mimo to byli skrajnie przerażeni, gdyż zostali wprowadzeni do zarządu firmy przez swego protektora – Wendalla Claytona.
Siedzieli w gabinecie Burdicka. O witrażowe szyby okien uderzał padający na dworze mokry śnieg.
– Za firmę Hubbard, White and Willis – powiedział Burdick. Wszyscy unieśli kieliszki, ale nie stuknęli się nimi.
Rekonstrukcja od razu nabrała tempa. Tylko jeden ze stronników Claytona został natychmiast zwolniony – młody, wysoki Randy Simms III, nie najgorszy prawnik, ale – jak oceniła Vera Burdick – przebiegły, faszystowski intrygant. To jej przypadło wdzięczne zadanie rozgłaszania – za pomocą własnej siatki kontaktów towarzyskich – pogłosek o wszystkich nielegalnych przekrętach, jakich dopuścił się młody prawnik. Kiedy dokonała swego dzieła, Simms był całkowicie skompromitowany i uznany za pariasa w prawniczych kręgach Nowego Jorku, a zwłaszcza jego najlepszej dzielnicy – Upper East Side.
Jeśli idzie o innych młodych i przystojnych stronników Claytona… no cóż, nie poproszono ich o odejście z firmy, zakładając, że będą odtąd pracowali jeszcze ciężej, by zmyć z siebie hańbę. Wszyscy rozłamowcy zostali surowo napiętnowani, a potem skierowani do mniej odpowiedzialnej pracy.
Obecni w gabinecie trzej Bezimienni zajmowali ostatnie pozycje na liście osób, objętych wielką czystką.
– Twoja żona, Donaldzie, jest czarującą damą – powiedział jeden z nich.
Burdick skwitował jego uwagę uśmiechem. Oczywiście wszyscy trzej znali Verę już wcześniej. Ale nigdy dotąd nie zaprosiła ich na kolację, nigdy nie zabawiała ich rozmową, nigdy nie opowiadała im anegdot o swych podróżach i o słynnych politykach, z którymi była zaprzyjaźniona. Krótko mówiąc, nigdy dotąd nie poddała ich perfekcyjnie przeprowadzonemu przesłuchaniu.
Burdick postawił butelkę porto na środku stołu.
– Bili już o tym wie, ale mam dla pozostałych ważne wieści – oznajmił. – Jutro spotykam się z Johnem Perellim. Mamy oczywiście pewien problem. Perelli twierdzi, że Wendall zadeklarował mu formalnie w imieniu firmy gotowość dokonania fuzji – choć cały zespół naszych pracowników nigdy nie wyraził na nią zgody.
Jeden z Bezimiennych kiwnął głową.
– Perelli stoi na stanowisku, że obie strony podjęły negocjacje w dobrej wierze – ciągnął Burdick. – Nasza firma doszła teraz do wniosku, że nie chce tej fuzji, po prostu dlatego że jej nie chce. To jego zdaniem podważa naszą dobrą wiarę. Grozi nam zarzut niedotrzymania warunków umowy. Przypomnijcie sobie konflikt między Texaco a Pennzoil.
– Znam prawo, Donaldzie – wtrącił jeden z Bezimiennych, a potem, uświadomiwszy sobie własną arogancję, dodał szybko pojednawczym tonem: – Przyznaję, że zawarli umowę, ale uważam, że jesteśmy wystarczająco zabezpieczeni. Z chwilą odejścia Wendalla wszystkie porozumienia tracą ważność.
– Czy obecność Wendalla była warunkiem sfinalizowania fuzji? – spytała obcesowo Vera Burdick.
Dwaj Bezimienni zamrugali oczami, podziwiając bystrość, z jaką ta czarująca kobieta umiała precyzyjnie określić stan prawny jednym pytaniem.
– Nie.
Burdick uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
– W takim razie nadal mamy problem.
– Czego on od nas chce? – spytał pierwszy z Bezimiennych. – Czy może wymóc na nas określony sposób zachowania?
Burdick doszedł do wniosku, że ten człowiek jest idiotą, i postanowił zlecać mu tylko najmniej ważne sprawy aż do końca jego pobytu w firmie Hubbard, White and Willis.
– Oczywiście, że nie – odparł. – Żaden sąd nie może nas zmusić do fuzji.
– On chce pieniędzy – oznajmił Bili Stanley. – A czego my chcemy? – Widząc, że nikt się nie odzywa, sam udzielił sobie odpowiedzi. – My chcemy ciszy.
– Dosyć rozgłosu – powiedział Burdick. – W żadnym wypadku nie możemy sobie na niego pozwolić. Starszy wspólnik popełnił samobójstwo. To bardzo niedobrze dla firmy. Stracimy przez to wielu klientów. Proces z Perellim? Nie, chcę się z nimi dogadać.
– Dogadać się? – Lamar Fredericks odwrócił ku niemu twarz mocno opaloną podczas dwóch tygodni spędzonych na polach golfowych Antiquy. – Masz na myśli łapówkę. Powiedz jasno, ile nas to będzie kosztować.
Burdick zerknął na Stanleya, upoważniając go ruchem głowy do zabrania głosu.
– Zapłacimy Perellemu dwadzieścia milionów. To jest górna granica. Zaczniemy oczywiście od niższej sumy. W zamian za to zażądamy, by odstąpił od wszelkich roszczeń i nic nie mówił dziennikarzom. Jeśli naruszy ten warunek, zapłaci odszkodowanie w podwójnej wysokości.
– Jak to wpłynie na wartość naszych akcji? – spytał zrzędliwym tonem Crenshaw.
– Ten wydatek obniży nasze dochody – warknął Burdick. – Weź kalkulator i sam sobie oblicz o ile.
– Czy oni to kupią?
– Będę się starał ich przekonać – odparł Burdick. – Wezwałem was tu wszystkich dlatego, że ten wydatek ma charakter nadzwyczajny. Nie chcę go omawiać na forum firmy. Aby go zatwierdzić, musimy mieć dwie trzecie głosów zarządu.
Żaden z obecnych nie zakładał, że kolacja ma wyłącznie charakter towarzyski, ale dopiero w tym momencie uświadomili sobie wszystkie okoliczności związane z tym spotkaniem. Mieli oddać swoje głosy i przejść próbę. Burdick musiał wiedzieć, po czyjej stronie stoją.
– Czy zatem jesteśmy jednomyślni? – spytał Donald.
Był to ostateczny egzorcyzm Wendalla Claytona. Ci trzej młodzi prawnicy byli spadkobiercami resztek jego ambitnej natury. Burdick wcale nie był pewien, czy dziedzictwo tego człowieka nie okaże się równie silne jak on sam.
Obecni wymienili spojrzenia. Nikt nie przełykał śliny ani nie poruszał się nerwowo. Kiedy Burdick wywoływał kolejno ich nazwiska, wszyscy odpowiadali z entuzjazmem: „Popieram wniosek”.
Burdick uśmiechnął się i dolał im trochę porto, a nawet położył jednemu z obecnych dłoń na ramieniu, pasując go w ten sposób na członka klubu. Był to człowiek, którego uznał za idiotę i którego zawodowe życie miało być odtąd piekłem.
Potem Burdick zasiadł w swym skórzanym fotelu, myśląc o tym, jak bardzo pogardza nimi za to, że żaden z nich nie odważył się mu przeciwstawić. Następnie nagle spoważniał.
– Niestety mamy jeszcze jeden problem.
– Co masz na myśli? – spytał płaczliwym tonem Stanley.
– Jedna z naszych aplikantek jest w szpitalu – wyjaśniła Vera Burdick. – To poważna sprawa. Obawiam się, że nie przeżyje.
– Kto? – ośmielił się spytać jeden z Bezimiennych.
– Taylor Lockwood.
– Taylor? Och, to okropne. Jest jedną z najlepszych asystentek, z jakimi kiedykolwiek współpracowałem. Co się stało?
– Zatrucie pokarmowe. Nikt nie wie, jak się tego nabawiła.
– Czy nie powinniśmy… – zaczął jeden z Bezimiennych.
– Panuję nad sytuacją – przerwała mu Vera. – Nie martwcie się o nią.
Bili Stanley pokręcił głową.
– Mój Boże, mam nadzieję, że nie zatruła się w naszej stołówce. Czy możesz dolać mi jeszcze trochę porto, Donaldzie?
Następnego ranka Mitchell Reece siedział w samolocie z Bostonu, podchodzącym do lądowania na nowojorskim lotnisku La Guardia.
Nie doczekał się telefonu od Taylor Lockwood i nie udało mu się złapać jej w firmie. Usłyszał tylko jej głos, nagrany na automatyczną sekretarkę.
Nie miał pojęcia, co się stało.
Kiedy ujrzał w dole szarą płaszczyznę Bronxu, wrócił myślami do pogrzebu Wendalla Claytona i przypomniał sobie słowa pastora.
„Pamiętam dokładnie jedno spotkanie z Wendallem. To było późnym wieczorem, w sobotę. Szliśmy razem Piątą Aleją; on wracał z pracy, a ja miałem do spełnienia pewien duszpasterski obowiązek…”.
Pastor wyszedł zza mównicy i jak prezenter telewizyjny zaczął chodzić pomiędzy rzędami wiernych.
„…więc wdaliśmy się w zdawkową pogawędkę. Choć reprezentowaliśmy dwa różne światy, dostrzegłem uderzające podobieństwa pomiędzy naszymi zawodami. Wendall niepokoił się o los pewnej zatrudnionej w jego firmie młodej osoby, którą nękały wątpliwości. Chciał zachęcić tę osobę do wzniesienia się na szczyty prawniczej kariery…”
Setki ludzi. Większość wspólników firmy Hubbard, White and Willis, wielu współpracowników kancelarii, wielu przyjaciół.
„…w taki sam sposób, w jaki ja staram się rozproszyć duchowe wątpliwości moich młodych parafian…”.
Reece przypomniał sobie imponujące wnętrze wielkiego gotyckiego kościoła. Wszystkie belki i legary zbiegały się pod wysokim stropem, tworząc pełną harmonii kompozycję. Było to idealne miejsce na nabożeństwo żałobne po śmierci arystokraty.
Potem wrócił w myślach do pogrzebu innej pracowniczki firmy – Lindy Davidoff. Jej pogrzeb wypadł jego zdaniem znacznie lepiej. Kościół był skromniejszy, a pastor rzeczywiście zmartwiony. Reece uważał, że podczas uroczystości żałobnych należy wymagać od duchownych więcej łez, a mniej słów.
Ale pastor, który wygłaszał mowę ku czci Claytona, uczynił jedną słuszną obserwację. On i Wendall istotnie ulepieni byli z tej samej gliny. Arystokrata i średniowieczny duchowny. W kartach tarota symbolizowałby ich pentagram. Ciemny znak mężczyzn, których domeną są pieniądze i władza.
Agresywnych mężczyzn.
Duchowny wykorzystywał okazję do wygłoszenia kazania w taki sam sposób, w jaki Clayton wykorzystał swoją szansę – i odszedł ze świata na skutek własnej zachłanności.
Tok myśli Reece’a przerwał stukot wysuwanych właśnie kół samolotu. Wyjrzał przez okno i ironicznym zrządzeniem losu ujrzał pod sobą zbiorowisko grobów – cmentarz w Queens. Całe miasto nagrobków. Patrzył na nie, dopóki nie zniknęły pod skrzydłem. Wkrótce potem samolot wylądował.
Idąc w kierunku terminalu dostrzegł swoje nazwisko na tabliczce, którą trzymał jakiś mężczyzna w uniformie szofera limuzyny.
– Czy chodzi o Mitchella Reece’a? – spytał.
– Tak jest, proszę pana. Czy ma pan bagaż?
– Tylko to.
Kierowca wziął od niego dwie walizki. Reece podał mu adres firmy.
– Mamy zatrzymać się w innym miejscu, proszę pana.
– Co pan ma na myśli.
– Niestety powstał jakiś problem.
– Jaki problem? – spytał Reece, siadając w głębi wielkiego lincolna.
– Zaszły pewne nieoczekiwane okoliczności.
Czterdzieści minut później samochód zatrzymał się przed pomalowaną na żółto bramą jednej z przybudówek szpitala Manhattan. Na zewnątrz nie było nikogo. Stały tu tylko jakieś niebieskie plastikowe pojemniki na śmieci.
Reece wszedł do wnętrza i zameldował się u recepcjonistki, która wskazała mu długi, ciemny korytarz. Znalazł poszukiwany przez siebie numer sali i otworzył drzwi.
Taylor Lockwood, zdziwiona jego widokiem, zamrugała oczami i wyłączyła telewizor, w którym pokazywano jakąś telenowelę. Miała szarą twarz i zaczerwienione oczy.
– Mitchell, to ty! – zawołała, uśmiechając się radośnie. – Pocałuj mnie, to nie jest zaraźliwe. Potem postaraj się zdobyć coś do jedzenia. Umieram z głodu.
– Ssij kostkę lodu – powiedział Reece, wróciwszy kilka minut później.
Taylor zmarszczyła brwi.
– Spytałem ich, co mogłabyś zjeść. Powiedzieli, że masz ssać kostkę lodu.
– Podają mi glukozę – oznajmiła, wskazując kroplówkę. – To czysty węglowodan. A ja marzę o hamburgerze.
– Wyglądasz… wyglądasz okropnie.
– „Okropnie” to komplement. Wyglądam znacznie gorzej. Pielęgniarka mówi, że niewiarygodnie szybko wróciłam do zdrowia.
– Co się stało?
– Byłam głupia. Jestem pewna, że mój telefon też jest na podsłuchu… albo domowy, albo ten w firmie. Powinnam była o tym pomyśleć. Tak czy inaczej zostaliśmy zrobieni w konia – ktoś nas podsłuchał. Wczoraj, kiedy jadłam lunch, usiadł koło mnie jakiś facet. Upuścił książkę… to znaczy udał, że upuszcza książkę, a kiedy się schyliłam, żeby ją podnieść, chyba wlał mi do zupy porcję jadu kiełbasianego.
– Jad kiełbasiany? Jezu, on wywołuje botulizm. To najbardziej niebezpieczna forma zatrucia pokarmowego.
Taylor kiwnęła głową.
– Chyba wyniósł te bakterie z laboratorium Genneco.
– Czy to nasz klient?
– Zgadza się. Rozmawiałam z tutejszym patologiem. Powiedział mi, że Genneco prowadzi rozległe badania nad antytoksynami… to znaczy odtrutkami.
– A więc człowiek, który zabił Claytona, ukradł stamtąd te bakterie… albo powiedział zabójcy, jak je zdobyć?
Taylor kiwnęła głową.
– Wczoraj wieczorem poczułam się o wiele lepiej, ale zadzwoniłam do Donalda i powiedziałam mu, że zapadłam w śpiączkę i jestem niemal na tamtym świecie.
– Co takiego?
– Chciałam, żeby w firmie rozeszła się wiadomość, że jestem umierająca. Bałam się, że zabójca podejmie kolejną próbę. Zadzwoniłam, podając się za moją lekarkę. – Zaśmiała się cicho. – Zatelefonowałam też do rodziców i powiedziałam im, że bez względu na to, co usłyszeli, nic mi nie grozi. Choć muszę przyznać, że miałam ochotę potrzymać mego ojca w niepewności jeszcze przez jakiś czas. Carrie Mason jest jedyną osobą, która wie, że wyzdrowiałam.
Reece pogłaskał ją po policzku.
– Botulizm… To mogło cię zabić.
– Lekarka powiedziała mi, że na szczęście przyjęłam zbyt dużą dawkę. Natychmiast dostałam torsji i – cytuję – „wydaliłam” większość bakterii. Boże, to było okropne.
Reece mocno ją objął.
– Nie zagraża nam już to, że coś takiego może się powtórzyć. Wczoraj po południu odbyłem rozmowę z Samem, moim przyjacielem, który pracuje w biurze prokuratora federalnego. Przyjedzie tu jutro, przywożąc ze sobą specjalnego prokuratora z Waszyngtonu. Mamy się z nim spotkać w urzędzie federalnym o trzeciej – jeśli będziesz miała dość siły.
– Będę miała. Ktokolwiek za tym stoi… trzeba go powstrzymać… – Spojrzała mu w oczy i dostrzegła w nich głęboki lęk. – Co się stało, Mitchell?
– Co się stało? Omal nie zostałaś zamordowana! Strasznie mi przykro. Gdybym o tym wiedział…
Taylor pochyliła się i pocałowała go w policzek.
– Nie martw się, straciłam te cztery kilogramy, które przybyły mi podczas Święta Dziękczynienia. I jeszcze trochę. Uznajmy to za przedwczesny prezent gwiazdkowy. A teraz idź stąd. Obiecuję ci, że kiedy zobaczysz mnie następnym razem, nie będę już wyglądała jak duch.
Carrie Mason weszła do szpitalnego pokoju, ukrywając za plecami wielki bukiet tropikalnych kwiatów, który musiała kupić w jakiejś drogiej kwiaciarni w Upper East Side.
– O rany! – zawołała ze śmiechem Taylor. – Czy w lasach Ameryki Południowej zostały jeszcze jakieś rośliny?
Jej koleżanka postawiła wazon na nocnym stoliku, usiadła na szpitalnym krześle obok łóżka i uważnie przyjrzała się chorej.
– Wyglądasz już tysiąc razy lepiej, Taylor – oznajmiła z uśmiechem. – Wszyscy mówią: „O Boże, ona jest umierająca!”. Kusiło mnie, żeby im powiedzieć prawdę, ale milczałam jak grób.
Taylor wygłosiła krótki komunikat na temat swego zdrowia i podziękowała Carrie za to, że siedziała przy niej po przyjęciu jej do szpitala.
– Nie ma za co, Taylor. Wyglądałaś… Byłaś ciężko chora.
– Ale teraz czuję się lepiej i niedługo stąd wyjdę. Może przez jakiś tydzień nie będzie mi wolno nic jeść, ale przynajmniej postawili mnie na nogi.
Carrie wyraźnie unikała jej spojrzenia. Kiedy wstała i zaczęła nerwowo poprawiać ułożenie kwiatów, Taylor zdała sobie sprawę, że coś ją niepokoi.
– O co chodzi, Carrie?
Dziewczyna zastygła na chwilę w bezruchu. Potem znowu usiadła na krześle. Po jej policzkach płynęły łzy. Otarła twarz grzbietem swej pulchnej dłoni.
– Ja…
– Powiedz mi, o co chodzi.
– Ja chyba wiem, dlaczego pan Clayton popełnił samobójstwo. Myślę, że to była moja wina.
– Twoja wina? Co chcesz przez to powiedzieć?
– No dobrze… Czy znasz Seana?
To jeden z najbardziej aktywnych szpiegów firmy – pomyślała Taylor, kiwając głową.
– No więc… w zeszłym tygodniu zaprosił mnie do siebie. Pojechałam do jego mieszkania. Myślałam, że chce się ze mną gdzieś wybrać, i byłam bardzo podniecona, bo on od dawna mi się podoba. Ale okazało się… że on chciał tylko przeszukać moją torebkę.
– Po co?
– Żeby poznać mój kod dostępu do komputerów firmy. Jedna z operatorek systemu powiedziała mi, że wszedł do systemu, posługując się moim hasłem.
Taylor przypomniała sobie pusty ekran, na którym powinny pojawić się informacje dotyczące taksówek i rozmów telefonicznych. Zaczęła słuchać bardzo uważnie.
– Kiedy odkryłam, co zrobił, wpadłam w szał. Spytałam go, jak mógł tak postąpić. Wykorzystać mnie w taki sposób. On się speszył i zaczął przepraszać. Ale ja byłam taka zła… Chciałam się na nim zemścić, więc… – Ponownie podeszła do wazonu z kwiatami. – Kiedy byłam w Connecticut z panem Claytonem i z tobą… On później do mnie podszedł… to znaczy pan Clayton i… i tak się jakoś złożyło, że wylądowaliśmy w łóżku.
Taylor kiwnęła głową, przypominając sobie odgłosy dochodzące z pokoju Claytona. Krzyki tej biednej dziewczyny, otumanionej przez spojrzenie Claytona i jego urok.
– Sean dowiedział się o tym i zrobił Claytonowi awanturę. To było naprawdę straszne. Sean zagroził mu, że zawiadomi zarząd firmy o tym, co się stało. Clayton bał się, że zostanie wyrzucony, i popełnił samobójstwo.
Taylor zmarszczyła brwi i wytężyła umysł. A więc Lillick był skłócony z Claytonem. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że to on mógł go zabić.
Potem skupiła uwagę na zrozpaczonej Carrie. Nie mogła jej oczywiście nic powiedzieć na temat śmierci Claytona, ale mogła ją pocieszyć.
– Nie, Carrie, to nie miało nic wspólnego z całą sprawą – oznajmiła, uśmiechając się do niej jak kobieta do kobiety. – Wendall Clayton sypiał z połową kobiet z naszej firmy i nic go nie obchodziło, czy ktoś o tym wiedział. Poza tym rozmawiałam z Donaldem. Wiem, dlaczego Clayton popełnił samobójstwo. Nie mogę ci tego powiedzieć, ale nie miało to żadnego związku z tobą ani z Seanem.
– Naprawdę?
– Słowo honoru.
– Mimo wszystko ja naprawdę go lubiłam… to znaczy Seana. Jest dziwaczny, ale w gruncie rzeczy nie aż tak, jak się wydaje. Udało nam się poprawić nasze stosunki. Myślę, że on mnie lubi.
– Miło mi to słyszeć. – Taylor doszła do wniosku, że powinna wydostać się ze szpitala. Udała, że ziewa ze zmęczenia. – Posłuchaj, Carrie, muszę się teraz trochę przespać.
– Och, oczywiście. Wracaj do zdrowia. – Carrie uściskała ją serdecznie. – Och, jeszcze jedna sprawa… Czy wiesz, gdzie jest teczka z korespondencją dotyczącą instytucji charytatywnej, która nazywa się United Charities of New York?
– Nie mam pojęcia. Nigdy dla nich nie pracowałam.
– Naprawdę? – spytała Carrie, marszcząc brwi.
– Naprawdę. Dlaczego pytasz?
– Byłam dziś rano w naszym dziale i widziałam w twojej klitce żonę Donalda Burdicka.
– Verę?
– Tak. Szukała czegoś w twoim biurku. Kiedy spytałam, czego potrzebuje, powiedziała mi, że wydaje przyjęcie charytatywne na rzecz UCNY i potrzebuje akt tej instytucji. Myślała, że one są u ciebie. Ale nie udało nam się ich znaleźć.
– Nigdy nie zabierałam do swego pokoju żadnych teczek z ich aktami. Musiało zajść jakieś nieporozumienie.
Carrie zerknęła na telewizor i jej twarz rozjaśnił uśmiech zachwytu.
– Popatrz, nadają „Odważnych i pięknych”… To mój ukochany serial! Zawsze kochałam letnie wakacje, bo mogłam wtedy oglądać wszystkie telenowele. Teraz nie mam już na to czasu. Kiedy człowiek zaczyna pracować, wszystko się zmienia.
No cóż, taka jest prawda – pomyślała Taylor, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w telewizor. Kiedy się odwróciła, by pożegnać Carrie, dziewczyny nie było już w pokoju.
Poczuła się nieswojo. Lillick, Dudley, Sebastian, Burdick… albo jeszcze ktoś inny próbowali ją otruć. Jeśli odkryją, że nie jest już w stanie śpiączki, mogą podjąć kolejną próbę. Wezwała pielęgniarkę, która z kolei przyprowadziła lekarza dyżurnego. Młody doktor, widząc w jej oczach niepokój, zgodził się ją zwolnić, gdy tylko zostaną wypełnione niezbędne formularze.
Kiedy wyszedł, położyła się na łóżku i zaczęła szukać w torebce karty ubezpieczeniowej.
Znalazła złożoną kartkę papieru, wetkniętą do notesu z adresami.
Był to wiersz, który dał jej Danny Stuart. Wiersz Lindy Davidoff, pożegnalny list, który napisała przed popełnieniem samobójstwa. Zdawszy sobie sprawę, że dotąd do niego nie zajrzała, zaczęła go czytać.
Linda Dayidoff
„Kiedy odejdę”
Kiedy odejdę, niewiele wezmę ze sobą
i poszybuję w górę
obejrzeć panoramę mojej samotności.
Pożegluję ku tobie, szybko i wysoko,
Lekka jak dotyk nocy.
Kiedy odejdę, zamienię się w światło,
Które pokaże naszą miłość czysto i wyraźnie
(Bo czym jest dusza, jeśli nie miłością?).
Kiedy wszystko zostanie odpuszczone, a ciemność odejdzie,
Poszybuję lekka, wrócę do ciebie
W przepychu czystego, spokojnego lotu.
Taylor Lockwood zaczęła myśleć o Lindzie, pięknej i cichej cygance-poetce. Ponownie, bardzo powoli przeczytała jej wiersz.
A potem przeczytała go jeszcze raz.
Chwilę później na progu jej pokoju zjawił się potężnie zbudowany pielęgniarz.
– Panno Lockwood, dobra wiadomość – oznajmił z szerokim uśmiechem. – Dzwonił do mnie naczelnik.
Taylor, nie rozumiejąc, o co mu chodzi, zmarszczyła brwi.
– Całkowita amnestia – oznajmił, powtarzając po raz nie wiadomo który swój stary dowcip. – Jest pani wolna.
I wprowadził do pokoju inwalidzki fotel na kółkach.
Taylor Lockwood szybko się nauczyła rozpoznawać prawdziwe ośrodki władzy w firmie Hubbard, White and Willis.
Jedną z najważniejszych osób była pani Bendix, niska, sześćdziesięcioletnia kobieta o okrągłej twarzy. Dzięki swej fenomenalnej pamięci i zdolności kojarzenia ocaliła niejednokrotnie reputację niemal każdego prawnika i aplikanta kancelarii, odnajdując zapomniane teczki z aktami, ukryte wśród milionów dokumentów na szarych metalowych regałach.
Była głównym kustoszem ogromnego archiwum firmy.
Przeglądała teraz metodycznie kartonowe fiszki, które były jej komputerem. Taylor stała obok jej biurka, czekając w milczeniu na chwilę, kiedy będzie mogła zająć jej odrobinę czasu. Pani Bendix cieszyła się jeszcze większym szacunkiem niż starsi wspólnicy kancelarii i była osobą, której nie wolno przerywać. Kiedy skończyła, uniosła wzrok i zamrugała oczami.
– Mówiono mi, że jesteś w szpitalu. Składaliśmy się wszyscy na kwiaty.
– Były piękne, proszę pani. Wróciłam do zdrowia szybciej, niż oczekiwano.
– Mówili, że jesteś umierająca.
– Współczesna medycyna działa cuda.
Pani Bendix krytycznym wzrokiem obrzuciła jej dżinsy i sportowy sweter.
– W firmie obowiązują sztywne zasady dotyczące stroju. Jesteś ubrana jak osoba, która przebywa na urlopie zdrowotnym. Nie powinnaś tak przychodzić do kancelarii.
– Wiem, że naruszam te zasady, pani Bendix. Ale mam pewien problem, a pani jest jedyną osobą, która może mi w tym pomóc.
– Zapewne tak jest. Nie musisz mi pochlebiać.
– Potrzebuję danych na temat pewnej sprawy.
– Której? Prowadzimy aktualnie około dziewięciuset, masz więc spory wybór.
– Chodzi mi o starą sprawę.
– W takim razie możliwości są nieograniczone.
– Spróbujmy je trochę ograniczyć. Laboratorium Genneco. Może to był jakiś patent…
– Nasza firma nie prowadzi spraw patentowych. Nigdy tego nie robiliśmy i jestem pewna, że nigdy nie będziemy.
– A może chodziło o kontrakt dotyczący hodowli kultur bakteryjnych lub wirusowych, lub antytoksyn?
– Niczym takim się nie zajmowaliśmy.
Taylor spojrzała na rzędy szaf z aktami. Przyszedł jej do głowy pewien pomysł.
– Czy nie pamięta pani jakiejś umowy dotyczącej ubezpieczenia magazynowanych produktów od toksyn, bakterii powodujących zatrucia pokarmowe i tak dalej?
– Przykro mi, ale przypominam sobie tylko tyle, że w roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym siódmym, kiedy naszym klientem były pewne linie oceaniczne, skorzystałam z rabatu i popłynęłam na Bermudy. Zjadłam jakąś włoską potrawę i okropnie się zatrułam. Ale to nie ma nic do rzeczy.
Taylor westchnęła ciężko, czując całkowitą bezradność.
– Ponieważ wspominałaś o toksynach, zatruciach pokarmowych i tak dalej, zakładam, że chodzi ci o toksyny, zatrucia pokarmowe i tak dalej – oznajmiła prowokującym tonem pani Bendix.
Taylor wiedziała, że mając do czynienia z tego rodzaju osobami, należy okazać pokorę.
– Być może określiłam to niezbyt dokładnie… – przyznała ze skruchą.
– No cóż… przypominam sobie… – Zamknęła oczy, a potem nagle je otworzyła. – Firma Biosecurity Systems. Negocjacje z Genneco. Chodziło o umowę dotyczącą zakupu i instalacji nowych systemów zabezpieczających w zakładach Genneco, położonych na terenie Teterboro w New Jersey. Dwa lata temu. O ile wiem, te negocjacje były koszmarem.
– Systemy zabezpieczające – mruknęła Taylor. – Nie przyszło mi to do głowy.
– Najwyraźniej – przyznała pani Bendix.
– Czy w ciągu ostatnich kilku miesięcy ktoś zaglądał do akt dotyczących tego kontraktu?
Pani Bendbc wyjęła książkę wpisów i zaczęła ją szybko kartkować. Po chwili pokazała Taylor jedną ze stron. Taylor kiwnęła głową.
– Chciałabym również obejrzeć te akta, jeśli pani pozwoli.
– Jasne.
Taylor zmarszczyła nagle brwi.
– A może pomogłaby mi pani odszukać akta jeszcze jednej sprawy? To może być trochę trudniejsze.
– Lubię wyzwania – oznajmiła pani Bendix.
Departament Spraw Społecznych stanu Nowy Jork pracował bardzo szybko.
Po anonimowym telefonie na policję klub West Side znalazł się na pierwszych stronach wieczorowego wydania wszystkich nowojorskich brukowców.
Choć dżentelmeni nie czytują takich gazet, Ralph Dudley tym razem odstąpił od swych zasad, ponieważ wiedział, że „New York Times” wspomni o tej sprawie dopiero następnego dnia rano. Siedział teraz przy biurku w swoim gabinecie, przez okna sączył się posępny, grudniowy zmrok, rozjaśniany tylko światłem jednej stojącej na biurku lampy, a on wpatrywał się w artykuł, który przeczytał już cztery razy. Wynikało z niego, że aresztowano już kilka osób, a dwie nieletnie prostytutki zostały skierowane do rodzin zastępczych w północnej części stanu Nowy Jork.
Żegnaj, Junie – pomyślał Dudley.
To on zadzwonił pod numer 911 i doprowadził do nieodwołalnego zamknięcia Klubu Fotograficznego i Artystycznego West Side. Wcześniej złożył w nim ostatnią wizytę.
– Masz – powiedział do Junie, wręczając jej akt prawny, wyjęty z niebieskiej tekturowej teczki.
– Co to jest? – spytała ze zdumieniem, patrząc na dokument.
– To wyrok sądu. Władze przejęły rachunki bankowe twojej matki i ojczyma i przekazały te pieniądze na fundusz powierniczy, przeznaczony dla ciebie.
– Ja… nic z tego nie rozumiem.
– Chodzi o pieniądze, które zostawił dla ciebie twój ojciec. Sąd odebrał je twojej matce i zwrócił tobie. Mój wniosek został rozpatrzony przez sąd pozytywnie.
– Hej, to wspaniale! Ile tego jest?
– Sto dziewięćdziesiąt dwa tysiące dolarów.
– Super! Czy mogę…?
– Nie będziesz mogła ich tknąć jeszcze przez trzy lata, dopóki nie staniesz się pełnoletnia. Dostaniesz je tylko pod warunkiem, że będziesz chodzić do szkoły.
– Co? To jakiś pieprzony przekręt!
Dudley kłamał. Po ukończeniu osiemnastu lat dziewczyna mogła korzystać z tych pieniędzy bez żadnych ograniczeń, a on wiedział, że dowie się tego od syndyka funduszu powierniczego. Chciał jednak, by w ciągu tych kilku lat zastanowiła się nad całą sprawą i być może ukończyła w tym czasie parę klas. Uważał, że może odnieść sukces w szkole, gdyż ma więcej sprytu niż połowa prawników z kancelarii Hubbard, White and Willis.
Objęła go czule, a potem rzuciła mu zalotne spojrzenie, które dawniej mogłoby go rozbroić. Ale teraz oznajmił, że musi już iść. Miał ważne spotkanie – z automatem telefonicznym. Patrzył na nią przez dłuższą chwilę, a potem pocałował ją w policzek i wyszedł.
Zastanawiał się, czy Junie powie coś na jego temat. Mogła, rzecz jasna, nie tylko zniszczyć do końca jego nadwątloną karierę zawodową, lecz również wysłać go na resztę życia do więzienia.
Rozważył te możliwości z niezwykłą jasnością umysłu, sącząc kawę z porcelanowej filiżanki. Rozważył wszystkie za i przeciw i doszedł do wniosku, że będzie milczała. Choć życie potraktowało ją w sposób bezwzględny, choć miała niebezpieczne cechy, typowe dla osób, które przed osiągnięciem dojrzałości nauczyły się sztuki przetrwania, kierowała się swoistym poczuciem sprawiedliwości. Odróżniała elementarne zło od elementarnego dobra, kierowała się tym wyborem w postępowaniu wobec ludzi i trzymała się podjętych decyzji.
Niewiele osób dorosłych mogło się wykazać taką przenikliwością. Albo taką odwagą.
Poza tym Dudley chciał wierzyć, że ta dziewczyna go kocha, przynajmniej w ramach swej mglistej definicji tego słowa.
Żegnaj, Junie…
Odłożył gazetę i zaczął się bujać w fotelu.
Myślał o tym, że oto po raz pierwszy w ciągu swej czterdziestoletniej kariery prawniczej zrezygnował z czarowania ludzi i pozyskiwania klientów. Po raz pierwszy opanował do perfekcji drobny wycinek prawa: odzyskiwanie mienia pozostawionego dzieciom przez rodziców. W te j wąskiej specjalności (którą nazywał w myślach „ratowaniem skóry nieletnich kurewek”) stał się najlepszym prawnikiem w mieście. Był dumny z tego, czego dokonał i czego się nauczył.
Nadal istniał jednak pewien potencjalny problem: Taylor Lockwood znała jego tajemnicę.
Podniósł słuchawkę i wykręcił numer, pod który w ciągu ostatnich dwóch dni dzwonił tak często, że nauczył się go na pamięć.
Odpowiedziała mu telefonistka szpitala Manhattan. Powiedział jej, że chce się dowiedzieć o stan pacjentki i poprosił o połączenie z pielęgniarką oddziałową.
Pracownicy szpitala nie chcieli udzielać szczegółowych informacji, ale z ich tonu – i na podstawie krążących po firmie plotek – domyślał się, że dziewczyna jest bliska śmierci.
Być może umarła – pomyślał. – To rozwiązałoby wszystkie problemy.
Telefon odebrał jakiś pielęgniarz. Wysłuchawszy pytań Dudleya, odpowiedział pogodnym tonem:
– Proszę się nie martwić. Pańska siostrzenica, panna Lockwood, została dziś wypisana ze szpitala. Jest już zupełnie zdrowa.
Dudley poczuł silny wstrząs, który przeniknął całe jego ciało. Odłożył słuchawkę.
Po śmierci Claytona Taylor była jedyną osobą, która mogła zniszczyć kruchą pozycję, jaką zajmował w firmie. Stanowiła jedyne zagrożenie dla jego rodzącej się kariery prawdziwego prawnika.
Jak duże jest to zagrożenie? – pytał się w myślach.
Odchylił się w fotelu i wyjrzał przez okno na niewielki skrawek zatoki, prześwitujący pomiędzy dwiema ceglanymi ścianami, które ograniczały widok z jego gabinetu.
Wychodząc z firmy przez tylne drzwi, Taylor Lockwood miała wrażenie, że ktoś za nią idzie.
Wyszła na Church Street, która była niegdyś linią graniczną dolnego Manhattanu, a teraz biegła wzdłuż Hudsonu aż do zatoki i obejrzała się za siebie.
Była to spokojna uliczka. Znajdowało się na niej kilka kiepskich restauracji, bar z rozebranymi dziewczynami (usytuowany ironicznym zrządzeniem losu tuż obok bocznej bramy kościoła Świętej Trójcy) i szereg służbowych wejść do biurowców. Teraz było tu niemal zupełnie pusto.
Zauważyła kilku biznesmenów, odwiedzających położone w pobliżu siłownie, i paru robotników budowlanych. Na granicy jezdni z chodnikiem parkowało kilka furgonetek. Musiała obejść jedną z nich, ozdobioną reklamą firmy czyszczącej zasłony, by wyjść na jezdnię i zatrzymać taksówkę.
Oczywiście żadnej taksówki nie było w polu widzenia.
W wypukłym, szerokim lusterku bocznym jednej z furgonetek dostrzegła nagle zmierzającego ku niej mężczyznę.
Wstrzymała oddech.
Tym razem rozpoznała go bez żadnych wątpliwości.
Był to człowiek w czapce baseballowej. Ten sam, który siedział obok niej w kawiarni.
Morderca i złodziej.
Okay – pomyślała. – On nie wie, że go zauważyłaś. Może uda ci się z tego wybrnąć.
Potrząsnęła głową, udając, że jest zirytowana brakiem taksówek i powoli wróciła na trotuar.
Potem zawróciła nagle i na tyle szybko, na ile pozwalało jej osłabienie po zatruciu, pobiegła w stronę ruchliwej części dzielnicy.
Obejrzała się za siebie jeden raz i spostrzegła, że mężczyzna biegnie za nią. Sięgnął do kieszeni kombinezonu i wyjął jakiś ciemny, podłużny przedmiot. W pierwszej chwili myślała, że jest to rewolwer, potem doszła do wniosku, że musi to być nóż lub szpikulec do lodu.
Nadal była odwodniona i odczuwała silny ból, będący skutkiem zatrucia, dlatego szybko zaczęła słabnąć. Oceniła odległości i zdała sobie sprawę, że napastnik dogoni ją, zanim zdoła dobiec do Broadwayu lub którejś z ruchliwych ulic.
Zatrzymała się nagle na środku jezdni i zaczęła zbiegać po betonowych schodach, prowadzących na stację metra Rector Street. Miała nadzieję, że będzie tam bezpieczniejsza. Wiedziała, że na peronie powinni być jacyś ludzie, a siedzący w budce sprzedawca biletów ma bezpośrednie połączenie z policją. Morderca nie ośmieli się pobiec za nią. On…
Ale on biegł za nią, a na jego twarzy malowała się mordercza determinacja. Zerknąwszy w tył, stwierdziła, że nabrał szybkości, jakby wyczuwając jej zmęczenie i pragnąc jak najszybciej zadać śmiertelny cios.
– Ratunku! – krzyknęła do przerażonej młodej kobiety, siedzącej w budce z biletami. Trzy lub cztery osoby pospiesznie się rozbiegły, a Taylor przeskoczyła obrotowe wejście i upadła na peronie. Jakiś mężczyzna chciał jej pomóc, ale ona krzyknęła rozpaczliwie: – Proszę odejść! Nie! Proszę odejść!
Za jej plecami rozległy się głośne krzyki. Morderca dobiegł do podnóża schodów i zaczął się za nią rozglądać. Jakiś mężczyzna o wyglądzie biznesmena dostrzegł w jego ręku szpikulec i szybko się cofnął.
Taylor wstała z trudem i pobiegła po peronie w kierunku przeciwległego wyjścia. Usłyszała za sobą donośny głos kasjerki, która krzyczała:
– Proszę nie wchodzić bez biletu!
Mężczyzna przeskoczył barierkę i ruszył za nią.
Dobiegła resztkami sił do końca peronu i skręciła w stronę schodów, które prowadziły do wyjścia. Ale były zagrodzone łańcuchem.
– O Jezu! – krzyknęła. – Nie…
Wróciła na peron i dostrzegła oddalonego o dziesięć metrów napastnika, który szedł teraz wolno w jej kierunku, patrząc na nią uważnie i starając się ocenić jej możliwości ucieczki.
Zeskoczyła z peronu i spadła na ręce i nogi w błoto, wypełniające przestrzeń między torami. Potem pobiegła w głąb tunelu, potykając się o śliskie podkłady.
Napastnik był tuż za nią. Nie groził jej ani nie żądał, by się zatrzymała. Nie wdawał się w żadne negocjacje. Miał tylko jeden cel; chciał ją zabić.
Przebyła tylko kilka metrów, a potem, wyczerpana biegiem, poślizgnęła się i omal nie upadła. Zanim zdążyła odzyskać równowagę, morderca skoczył gwałtownie naprzód i chwycił ją za kostkę. Runęła ciężko na twarde, drewniane podkłady.
Chwytając oddech, wyciągnęła szybko drugą nogę i uderzyła go mocno obcasem w twarz. Jęknął z bólu i puścił jej kostkę.
– Zabiję cię – wymamrotał, plując krwią.
– To ja cię zabiję! – wrzasnęła, ponownie usiłując go kopnąć.
Napastnik zrobił unik i zamachnął się szpikulcem.
Taylor uchyliła się szybko i uniknęła uderzenia. Ale nie mogła wstać, bo wymachujący ostrzem morderca był zbyt blisko. W końcu wstała, ale zanim zaczęła biec, mężczyzna chwycił połę jej płaszcza i gwałtownie szarpnął. Znów upadła i uderzyła głową o podkład. Klęczała, dysząc ciężko i podpierając się rękoma.
– Nie! – zawołała płaczliwym tonem. – Proszę!
Morderca stał już, gotowy do następnego ataku. A ona nie miała dość sił, by się poruszyć.
– Czego chcesz? – wykrztusiła z trudem, nie mogąc złapać tchu.
Znów się nie odezwał. Ale dlaczego miałby jej odpowiadać? Jego intencje były zupełnie przejrzyste. A ona była małym ptakiem, na którego polował jej ojciec, była ofiarą Królowej Kier. „Uciąć jej głowę! Uciąć jej głowę!”.
Napastnik cofnął rękę, biorąc rozmach do uderzenia. Ostrze śmiercionośnej broni nadal skierowane było prosto w jej twarz. Uniosła głowę i spojrzała na niego błagalnie.
– Nie zabijaj mnie! Proszę!
Ale on pochylił się do przodu i zadał pchnięcie szpikulcem, mierząc w jej szyję.
W tym samym momencie Taylor opadła na brzuch i zaczęła się czołgać do tyłu. Udawała całkowicie wyczerpaną, ale tliła się w niej jeszcze resztka sił.
– Ach, ach, ach, ach…
Taylor uniosła wzrok. Mężczyzna nadal stał w pozycji do ataku, trzymając w wyciągniętej ręce zabójczą broń. Ale z jego gardła wydobywał się straszliwy skowyt.
– Ach, ach, ach, ach…
Zadając pchnięcie, zrobił to, do czego ona usiłowała go sprowokować. Nie dostrzegł tego, co zasłaniała swoim ciałem i uderzył w trzecią szynę kolejki, po której przebiegał prąd o wysokim natężeniu. Znacznie wyższym niż to, na jakie narażony jest skazaniec siadający na krześle elektrycznym.
– Ach, ach, ach, ach…
Nie było iskier ani wyładowań elektrycznych, ale prąd przebiegał przez wszystkie mięśnie jego ciała. Po chwili w jego oczach pojawiła się krew, a jego jasne włosy stanęły w ogniu.
– Ach, ach, ach…
W końcu przez ciało napastnika przebiegł ostatni dreszcz. Runął na tory. Po jego głowie i szyi tańczyły płomyki ognia.
Taylor usłyszała dobiegające od strony peronu głosy i trzaski przenośnych aparatów walkie-talkie. Domyśliła się, że nadchodzą strażnicy kolejowi lub policjanci.
Nie miało to znaczenia. Nie chciała ich widzieć ani z nimi rozmawiać.
Wiedziała, że może ją ocalić tylko jedna metoda postępowania. Odwróciła się i zniknęła w ciemności tunelu.
– Czy będziesz mi miała za złe, jeśli ci powiem, że nie wyglądasz najlepiej? – spytał John Silbert Hemming.
– Schudłam w ciągu dwóch dni cztery kilogramy – odparła Taylor Lockwood.
– To cudowna dieta. Może powinnaś napisać książkę. Podobno można na tym zarobić mnóstwo pieniędzy.
– Nie moglibyśmy jej sprzedać – tajne składniki nie prezentują się zbyt apetycznie. Zresztą czuję się już lepiej.
Siedzieli w pubie Miracles. Taylor miała przed sobą miskę zupy z kurczaka, doprawionej cytryną. Nie było jej w karcie dań. Żona Dimitra sporządziła ją specjalnie dla niej. Taylor miała kłopoty z utrzymaniem łyżki. Nie mogła rozprostować palców, bo kiedy to robiła, spadały jej pierścionki.
– Może powinnaś była przyjąć moje zaproszenie na kolację – powiedział z uśmiechem Hemming. – Chyba czułabyś się lepiej niż po tym, co zjadłaś gdzie indziej.
– Żałuje, że tego nie zrobiłam, John – odparła Taylor. – Muszę cię poprosić o przysługę.
– Jeśli to nie jest nielegalne ani niebezpieczne i jeśli obiecasz, że w przyszłą sobotę pójdziesz ze mną o ósmej do opery, z radością spełnię każdą twoją prośbę – odparł John, odrywając się na chwilę od swego hamburgera.
– Mogę spełnić tylko jeden z tych trzech warunków.
– Który?
– Chętnie pójdę z tobą do opery.
– Mój Boże… Tak czy inaczej bardzo mi miło. Ale to, że nie chcesz spełnić pozostałych dwóch, trochę mnie niepokoi. – Wskazał ruchem głowy swój talerz. – Bardzo dobry hamburger. Chcesz spróbować?
Taylor pokręciła przecząco głową.
– Trudno – mruknął, wracając do jedzenia. – Co to za przysługa?
Taylor siedziała przez chwilę w milczeniu.
– Dlaczego ludzie dopuszczają się morderstwa? – spytała w końcu.
– Pod wpływem afektu, obłędu lub miłości, a niekiedy również dla pieniędzy.
Zanurzyła łyżkę w zupie, ale po chwili odłożyła ją na stół.
– Chcę, żebyś coś dla mnie zdobył.
– Co?
– Rewolwer. Taki, o jakim ci mówiłam – bez numerów seryjnych.
Zbliżał się koniec kolejnego dnia pracy w firmie Hubbard, WhiteandWillis.
Odkładano na miejsce teczki z aktami, zamieniano wizytowe buty na reeboki lub adidasy, zaznaczano miejsca w prawniczych księgach, wrzucano przygotowane dokumenty do skrzynki, z której mieli je wyjąć nocni pracownicy kancelarii.
Taylor Lockwood znajdowała się o sześć kilometrów od siedziby firmy, w mieszkaniu Mitchella Reece’a. Nie chciała wracać do siebie. Obawiała się, że człowiek odpowiedzialny za śmierć Claytona mógł już dojść do wniosku, iż zamach na jej życie się nie udał i wynajął następnego płatnego zabójcę, który czeka teraz pod jej domem.
Wzięła do ręki rewolwer kalibru.38, który skombinował dla niej John Silbert Hemming. Powąchała go. Pachniał oliwą, metalem i rozgrzanym w jej dłoni drewnem. Był o wiele cięższy, niż się spodziewała.
Włożyła broń do torebki i przeszła chwiejnym krokiem do kuchni. Znalazła w niej długopis i żółty blok do robienia notatek.
Szybko napisała do Mitchella kilka słów. Wiedziała, że lada chwila może wrócić do domu, a nie chciała, by powstrzymał ją od tego, co zamierzała zrobić.
Obiecała, że wytłumaczy mu wszystko później – jeśli nie zostanie zabita lub aresztowana – i prosiła go, żeby tego wieczora w żadnym wypadku nie zjawiał się w firmie. Po wszystkich okropnościach i intrygach, jakich była świadkiem w ciągu ostatnich dwóch tygodni, wiedziała już, kto jest zabójcą Wendalla Claytona. Zdobyła broń i zamierzała zrobić wszystko, co w jej mocy, by sprawiedliwości stało się zadość.
Taylor Lockwood nigdy nie lubiła wielkiej sali konferencyjnej firmy Hubbard, White and Willis.
Zawsze panował tu ponury półmrok. Pastelowe ściany były źle oświetlone, dlatego kolory wydawały się zamglone i mętne. Poza tym sala ta kojarzyła jej się z długimi mowami szefa administracji, zawierającymi zawsze tylko jedną istotną informację – że pobory aplikantów zostaną w tym roku podniesione jedynie o pięć procent.
Była to po prostu drętwa mowa.
Mimo to o ósmej wieczorem zasiadła w wielkim obrotowym fotelu u szczytu stołu, zarezerwowanym zwykle dla Donalda Burdicka.
Wielkie, ozdobne, drewniane drzwi otworzyły się nagle i do sali wbiegł Mitchell Reece.
Zatrzymał się gwałtownie, ciężko dysząc, i dostrzegł w jej ręku rewolwer. Ona zaś spojrzała na niego z zaskoczeniem.
– Mitchell, co ty tu robisz?
– A gdzie miałbym być po przeczytaniu twojej kartki?
– Prosiłam cię, żebyś tu nie przychodził. Dlaczego mnie nie posłuchałeś?
– Co zamierzasz zrobić z tym rewolwerem?
Taylor uśmiechnęła się bezwiednie.
– To chyba zupełnie oczywiste, nie uważasz? Muszę nas uratować.
– Jutro zjawi się prokurator! Nie narażaj się na niebezpieczeństwo!
– Policjanci? Prokurator? – Zaśmiała się drwiąco. – A co oni mogą zrobić? Nie mamy żadnych dowodów. Ty i ja nigdy nie będziemy bezpieczni. Zostaliśmy zepchnięci z drogi, mnie podano truciznę, a potem omal nie zostałam zakłuta na śmierć.
– Co takiego?
Nie powiedziała mu jeszcze o ostatnim zamachu na jej życie, ale nie chciała tego robić teraz.
– Jeśli nie powstrzymam biegu wydarzeń, nasza śmierć będzie tylko kwestią czasu – mruknęła posępnym tonem. – Muszę to zrobić teraz.
– Nie możesz zastrzelić człowieka z zimną krwią.
– Wytłumaczę się obroną konieczną. Albo obłędem.
– W takich wypadkach powoływanie się na obłęd jest nieskuteczne!
Taylor potarła oczy.
– Człowiek, który ukradł ten dokument, nie żyje.
– Co takiego?
– Ten portier czy czyściciel zasłon… ten, który dosypał mi trucizny. Podjął następną próbę. Gonił mnie w tunelu kolejki podziemnej. Ale został śmiertelnie porażony prądem.
– Jezu! Co na to policja?
– Nic. – Potrząsnęła głową. – Nie poszłam na policję. To by nic nie dało, Mitchell. Ci ludzie wynajęliby po prostu kogoś innego.
– No dobrze, jacy ludzie? – spytał nerwowo. – Kto za tym wszystkim stoi?
Nie odpowiedziała mu. Spojrzała nad jego ramieniem w głąb sali i ukryła rewolwer za plecami.
– Odwróć się i sam zobacz – powiedziała, a potem podniosła głos i zawołała: – Jesteśmy tutaj! Wejdź!
Reece gwałtownie odwrócił się na pięcie. Na końcu sali stała jakaś ciemna postać. Donald Burdick bezszelestnie wszedł z ciemnego korytarza i zamknął za sobą drzwi. Kiwnął głową w stronę Reece’a, a potem zawołał ze zdziwieniem:
– Taylor, a więc to ty!
– Czy jesteś zaskoczony, że nadal żyję?
– Twój telefon… nic z tego nie zrozumiałem… Co znaczyła ta uwaga na temat śmierci Wendalla? – Podszedł bliżej i zatrzymał się, ale nie usiadł. – Myśleliśmy, że jesteś chora.
– Chcesz powiedzieć: „Mieliśmy nadzieję, że nie żyjesz”, prawda? – Powoli uniosła rewolwer.
Burdick otworzył usta i zaczął nerwowo mrugać.
– Taylor, co ty robisz?
Chciała mu odpowiedzieć, ale musiała najpierw odchrząknąć, bo głos uwiązł jej w gardle.
– Miałam przygotowaną mowę, Donaldzie, ale zapomniałam, jak brzmiała… Wiem jednak, że to ty wynająłeś człowieka, który ukradł ten dokument i zainscenizował samobójstwo Claytona. Potem ten człowiek na twoje polecenie zepchnął nas z szosy i próbował mnie zabić… dwukrotnie.
Burdick wybuchnął chrapliwym śmiechem.
– Czy ty oszalałaś? – Zwrócił się do Mitchella, jakby prosząc go o pomoc. – Co ona wygaduje?
Reece w milczeniu potrząsnął głową, patrząc z niepokojem na Taylor.
– Przejrzałam zapisy w archiwum, Donaldzie. W ubiegłym tygodniu dwukrotnie wypożyczałeś akta Genneco.
– Być może. Nie pamiętam. Genneco jest moim klientem.
– Ale nie miałeś powodu, żeby przeglądać właśnie te akta. One dotyczyły dawno zawartej umowy. A załącznikiem do tej umowy była analiza urządzeń, zabezpieczających przed włamaniem ich magazyny w New Jersey. To była w praktyce instrukcja umożliwiająca włamanie się do tych magazynów. Przejrzałeś te akta i przekazałeś informacje swojemu człowiekowi. A on dokonał włamania, ukradł jad kiełbasiany i próbował mnie otruć!
– Przysięgam, że tego nie zrobiłem!
– A kiedy to się nie udało, posłałeś go, żeby mnie zabił. Ale to on nie żyje, Donaldzie. Jak ci się to podoba?
– Nie wiem, o czym ty mówisz. – Odwrócił się, zamierzając ruszyć w kierunku drzwi.
– Nie! – zawołała Taylor. – Nie ruszaj się!
Skierowała w jego stronę wylot lufy rewolweru. Burdick zrobił krok do tyłu, bezradnie unosząc ręce.
– Taylor! – krzyknął Reece.
– Nie! – zawołała ponownie, odbezpieczając broń. Burdick osunął się na ścianę. W jego szeroko otwartych oczach odbijało się przerażenie. Reece zastygł w bezruchu.
Wszyscy stali nieruchomo przez całą długą minutę. Taylor patrzyła na rewolwer takim wzrokiem, jakby chciała, żeby sam wystrzelił.
– Nie mogę… – wyszeptała w końcu, opuszczając broń. – Nie potrafię tego zrobić.
Reece podszedł powoli i wyjął rewolwer z jej ręki. Potem otoczył ją ramieniem.
– Wszystko będzie dobrze – wyszeptał jej do ucha.
– Chciałam być silna – wymamrotała Taylor. – Chciałam go zabić. Ale nie potrafię.
– Przysięgam, że nie miałem nic wspólnego z… – zaczął Burdick, odzyskawszy zdolność mówienia.
Taylor wyrwała się z ramion Reece’a i stanęła przed nim.
– Możesz sobie myśleć, że masz w kieszeni burmistrza, policję i wszystkich innych, ale to mnie nie powstrzyma! – oznajmiła drżącym głosem. – Postaram się, żebyś spędził resztę życia w więzieniu!
Podniosła słuchawkę stojącego na stole telefonu. Burdick potrząsnął głową.
– Taylor, cokolwiek o tym myślisz, to nie jest prawda.
Zaczęła nakręcać numer, ale w tym momencie czyjaś ręka wyrwała jej słuchawkę i odłożyła ją na widełki.
– Nie, Taylor – powiedział Mitchell Reece. Z westchnieniem uniósł rewolwer, kierując wylot lufy w jej stronę. – Nie… – powtórzył cicho.
Taylor zaśmiała się nerwowo, mniej więcej tak samo jak Mitchell Reece, kiedy powiedziała mu przed kilku dniami, że Clayton został zamordowany. Ale po chwili uśmiech zniknął z jej twarzy.
– Co ty robisz? – spytała z przerażeniem.
Jego twarz była spokojna, a oczy pozbawione wyrazu. Ale odpowiedź na jej pytanie wydawała się jednoznaczna.
– Ty, Mitchell? – wyszeptała ze zdumieniem.
– Czy któreś z was może mi powiedzieć, co się tu dzieje? – spytał Burdick.
Reece nie zwracał na niego uwagi. Nadal mierząc do nich z rewolweru, podszedł do drzwi i wyjrzał na zewnątrz, by upewnić się, że korytarz jest pusty. Potem wrócił na miejsce.
– Dlaczego, do cholery, nie wycofałaś się we właściwym momencie, Taylor? – spytał z gniewem. – Dlaczego? Wszystko było starannie zaplanowane. A ty to zniszczyłaś.
– Więc to ty, Mitchell? – wykrztusił z przerażeniem Burdick. – To ty zabiłeś Wendalla Claytona?
Taylor zamknęła na chwilę oczy i potrząsnęła głową.
– Wendall Clayton zabił kobietę, którą kochałem – oznajmił Reece.
Taylor zmarszczyła brwi.
– Linde? – spytała. – Linde Davidoff!
Reece powoli kiwnął głową.
– O mój Boże…
– To była sprawa między mężczyzną a kobietą – powiedział Reece po chwili milczenia. – Po prostu. Mężczyzna nigdy nie miał czasu na trwałe związki. Kobieta była piękna, utalentowana i inteligentna. Żadne z nich nie miało dotąd pojęcia o miłości. Prawdziwej miłości. To nie była dobra kombinacja. Ambitny, bezwzględny prawnik. Najlepszy na studiach, najlepszy w firmie… A kobieta była nieśmiałą, wrażliwą poetką. Nie pytajcie mnie, jak doszło do zbliżenia tych dwojga. Być może na zasadzie przyciągania się przeciwieństw. Potajemny romans w firmie prawniczej na Wall Street. Pracowali razem i zaczęli się spotykać na mieście. Zakochali się w sobie. Ona zaszła w ciążę. Zamierzali się pobrać.
Zamilkł na moment, jakby szukając właściwych słów. Po chwili zaczął mówić dalej.
– Podczas pewnego weekendu Wendall pracował nad jakąś sprawą i potrzebował asystentki. Linda już wcześniej ograniczyła godziny swej pracy. Dlatego przestałem ją zatrudniać i wziąłem na jej miejsce Seana Lillicka. Ale nadal bywała w firmie. Wykonała kilka zleceń, które powierzył jej Clayton, a on dostał na jej punkcie obsesji. Podczas pewnego wrześniowego weekendu dowiedział się, że przebywa w domu swoich rodziców w Connecticut, niedaleko od jego rezydencji. Pojechał tam i próbował ją uwieść. Zadzwoniła do mnie. Płakała. Ale zanim zdążyłem tam dojechać, próbowała mu uciec. Doszło do szarpaniny i Linda wpadła do wąwozu. Umarła. Clayton zostawił tam jej wiersz, żeby upozorować samobójstwo.
– Więc wszystko było oszustwem… – wyszeptała Taylor. – Okłamywałeś mnie przez cały czas. Mówiłeś o matce, która przebywa w szpitalu, ale wcale jej nie odwiedzałeś. Jeździłeś do Scarsdale, żeby położyć kwiaty na grobie Lindy.
Reece przytaknął ruchem głowy.
– Och, Mitchell, teraz wszystko jasne. – Taylor spojrzała na Burdicka. – Czy nie widzisz, co on zrobił? – Odwróciła się w stronę Reece’a, który stał nieruchomo, opierając się o czerwony blat stołu. Wydawał się blady i wyczerpany. – Wezwałeś jednego ze swoich klientów, którego bronisz w ramach programu bezpłatnej opieki prawnej, prawda? Najemnika, płatnego zabójcę. Kazałeś mu się włamać do swojej szafki, ukraść ten dokument i ukryć go w gabinecie Wendalla. Potem poleciłeś mu założyć podsłuch w twoim pokoju, żeby nikt nie rzucił na ciebie żadnych podejrzeń. Nagrałeś kilka rozmów i podrzuciłeś taśmy w to samo miejsce, w którym był ukryty dokument. Kazałeś mi śledzić Claytona.
Przerwała na chwilę, by zebrać myśli.
– A potem, na przyjęciu u Claytona, znalazłam rachunek firmy ochroniarskiej. To ty kazałeś mi szukać na górze, bo tam go podrzuciłeś… W końcu znalazłam w gabinecie Wendalla ten zaginiony dokument. – Zaśmiała się z goryczą. – A po rozprawie Hanovera twój płatny morderca natychmiast zabił Wendalla, ponieważ nie można było go oskarżyć o coś, czego nie zrobił.
Reece milczał. Nie próbował niczemu przeczyć.
– A ten list pożegnalny… – ciągnęła Taylor. – Był fałszywy, prawda? Kto go podrobił? Inny kryminalista?
Reece uniósł brwi, potwierdzając poprawność jej rozumowania.
Raz jeszcze zaśmiała się gorzko i spojrzała na niego z odrazą.
Ludzie słynni z nieposzlakowanej prawości…
Na twarzy Reece’a nadal malowała się całkowita obojętność. Taylor spojrzała mu w oczy.
– A Donald okazał się bardzo pomocny, prawda? – Odwróciła się do Burdicka. Jej ręce zaczynały drżeć, a w oczach poczuła łzy. – Nie traktuj tego osobiście, Donaldzie, ale skonstruowałeś doskonałą zasłonę dymną. Jeśli idzie o mnie, to łatwo ci było trzymać mnie pod ścisłą obserwacją.
Po jej ostatnich słowach na twarzy Mitchella pojawił się cień wyrazu, przypominający pierwsze, wiosenne pęknięcie lodowej skorupy. Wyjął z kieszeni papierową chusteczkę i zaczął nią wycierać rewolwer.
– Pewnie mi nie uwierzysz, ale to, co między nami zaszło, nie było przeze mnie zaplanowane – powiedział cicho.
– Bzdura! Usiłowałeś mnie zabić!
Reece otworzył szeroko oczy.
– Nie chciałem zrobić ci krzywdy! Powinnaś była się w porę wycofać!
– Jak mogłeś tak ryzykować, Mitchell? – wtrącił Burdick. – Przecież znasz prawo. Postawiłeś wszystko na jedną kartę dla zemsty?
Uśmiech Reece’a był tak ponury, jak tereny łowieckie w grudniu.
– Nic nie ryzykowałem, Donaldzie. Przecież mnie znasz. Wiedziałem, że wszystko się uda. Zaplanowałem każdy drobiazg. Każdą akcję i reakcję. Przewidziałem wszystkie ruchy przeciwnika i zabezpieczyłem się przed nimi. Zaplanowałem to tak samo, jak planuję moje wystąpienia w sądzie. To musiało się udać. – Westchnął i potrząsnął głową. – Ale ty wszystko popsułaś, Taylor. Dlaczego nie odpuściłaś? Zabiłem złego człowieka. Wyświadczyłem naszej firmie i całemu światu wielką przysługę.
– Wykorzystałeś mnie!
Donald Burdick osunął się ciężko na swój fotel i opuścił głowę.
– Och, Mitchell, wystarczyłoby zupełnie, żebyś poszedł na policję – powiedział. – Clayton zostałby zaaresztowany za zabójstwo tej dziewczyny.
Młody prawnik roześmiał się drwiąco.
– Tak myślisz? I co by się stało, Donaldzie? Nic. Każdy niedouczony adwokat wydostałby go z więzienia. Nie było świadków ani dowodów rzeczowych. Poza tym sam powinieneś najlepiej wiedzieć, że Clayton mógł wykorzystać wszystkie swoje znajomości. Ta sprawa nigdy nie dotarłaby do sądu.
Na chwilę zajął się rewolwerem. Fachowo otworzył magazynek i przekonał się, że jest w nim sześć naboi. Potem wyjął z kieszeni kartkę, którą napisała do niego Taylor Lockwood, informując go, że zamierza stanąć oko w oko z zabójcą. Złożył ją dokładnie, a potem zrobił krok do przodu i wcisnął ją do kieszeni Taylor.
– Sama napisałam list pożegnalny, prawda? – wyszeptała, kiwając głową. – Zabiłam Donalda, a potem siebie… Och, mój Boże…
– To twoja wina – mruknął. – Powinnaś była zostawić sprawy własnemu biegowi. Clayton i tak pozostałby w piekle, a my moglibyśmy spokojnie żyć dalej.
– Moja wina? – Wychyliła się do przodu. – Co się z tobą, do cholery, stało? Czy w końcu dopadł cię kryzys? Przez lata parłeś do przodu… Wygrać sprawę, wygrać cholerną sprawę – tylko to widzisz, tylko to cię obchodzi! Już nawet nie wiesz, na czym polega sprawiedliwość! Odwróciłeś ją do góry nogami!
– Nie pouczaj mnie – powiedział znużonym tonem. – Nie mów do mnie o sprawach, o których nie masz pojęcia. Ja żyję prawem, uczyniłem je cząstką samego siebie.
– Zabiłeś człowieka, Mitchell – przerwał mu Burdick. – Nie możesz tego w żaden sposób usprawiedliwić.
Reece zamilkł na chwilę i przetarł oczy.
– Ludzie często nas pytają, dlaczego wybraliśmy studia prawnicze – powiedział w końcu. – Czy dlatego, że chcieliśmy pomagać społeczeństwu? Zarabiać pieniądze? Służyć sprawiedliwości? Tego właśnie zawsze chcą się dowiedzieć. Sprawiedliwość? Na tym świecie, w naszym życiu, jest jej bardzo mało. Może w sumie to się wyrównuje, może Bóg patrzy z góry i mówi: „No dobrze, jest całkiem nieźle, niech tak zostanie”. Ale ty znasz prawo równie dobrze jak ja. I ty też, Taylor. Niewinni ludzie odsiadują wyroki, a winni wychodzą na wolność. Wendall Clayton zabił Linde Davidoff i miał uniknąć kary. Nie mogłem na to pozwolić.
– Jak brzmiał ten pożegnalny list Claytona? – spytała Taylor. – „Ludzie znani z nieposzlakowanej prawości…”. Co było dalej?
– „…naruszali niekiedy prawo, by w istocie chronić jego ducha” – dokończył Reece.
– A więc myślałeś o sobie, nie o Claytonie, prawda?
– Owszem, to dotyczy mnie – odparł z powagą Reece.
– Mitchell – wyszeptał Burdick – odłóż ten rewolwer. Pójdziemy na policję. Jeśli z nimi porozmawiasz…
Ale Reece powoli podszedł do Taylor i zatrzymał się o krok od niej. Nie poruszyła się.
– Nie! – krzyknął Burdick. – Nie martw się o policję! Możemy zapomnieć o tym, co się stało. To nie musi wyjść z tego pokoju. Nie ma potrzeby…
Reece zerknął na niego przelotnie, ale nie odezwał się. Jego cała uwaga była skupiona na Taylor. Dotknął jej włosów… potem jej policzka. Dotknął wylotem lufy jej piersi.
– Żałuję… – Odbezpieczył rewolwer. – Żałuję…
Taylor otarła łzy.
– To ja, Mitchell – wymamrotała niewyraźnie. – To ja. Zastanów się nad tym, co zamierzasz zrobić.
– Mitchell, czy chcesz pieniędzy? – spytał Burdick. – A może chodzi ci o nowy start w jakiejś innej firmie? Może…
Taylor uniosła rękę, by go uciszyć.
– Nic z tego. On zaszedł już zbyt daleko. Nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia.
Na twarzy Reece’a pojawiły się łzy. Drżącą dłonią uniósł rewolwer. Przez chwilę wydawał się niezdecydowany… jakby zamierzał przyłożyć wylot lufy do własnej skroni i nacisnąć spust.
Ale jego wola zwycięstwa przeważyła szalę. Ponownie skierował broń w stronę Taylor.
Alicja, przebywająca w okropnym świecie, znajdującym się po drugiej stronie lustra, zastygła w całkowitym bezruchu. Nie miała dokąd uciec. Mogła tylko zamknąć oczy. I to właśnie zrobiła.
Mitchell Reece, jak zawsze praktyczny, uniósł lewą rękę do twarzy, by osłonić się od wybuchu – oraz krwi – i nacisnął spust.
Metaliczny trzask zanika zabrzmiał w cichej sali konferencyjnej równie głośno, jak mógłby zabrzmieć strzał.
Reece nerwowo zamrugał oczami. Nacisnął spust jeszcze trzy razy.
W pokoju rozległy się trzy trzaski. Mitchell opuścił rękę.
– To podstęp… – wyszeptał tonem człowieka, który jest świadkiem jakiegoś niemożliwego zdarzenia. – To podstęp, prawda?
– Och, Mitchell… – wymamrotała Taylor, ocierając spływające jej po twarzy łzy.
Burdick zrobił krok do przodu i stanowczym ruchem wyrwał broń z ręki Reece’a.
– Rewolwer jest prawdziwy, ale kule są tylko rekwizytami – oznajmiła Taylor, potrząsając głową. – Dysponowałam tylko domysłami. Musiałam mieć dowód na to, że naprawdę to zrobiłeś.
– O Boże… – jęknął Reece, opierając się o ścianę i patrząc z osłupieniem na Taylor. – Jak…?
Nigdy nie widziała w niczyich oczach takiego zdumienia.
– Wiele domysłów, które dziś ułożyły mi się wreszcie w całość – odparta. – Moje wątpliwości wzbudził ten wiersz. Wiersz Lindy.
– Wiersz?
– Ten, który Wendall zostawił jako jej list pożegnalny. Przeczytałam go w szpitalu i… Wszyscy myśleli, że jest to ostatnie przesłanie samobójcy. Ale nikt nie rozumiał, o co w nim chodzi. To był wiersz miłosny. Nie napisała w nim, że chce się zabić. Napisała, że chce pożegnać samotność i zacząć nowe życie z kimś, kogo kocha. Człowiek, który zamierza odebrać sobie życie, nie zostawiłby takiego wiersza jako listu pożegnalnego. Danny Stuart, chłopak, z którym mieszkała, powiedział, że napisała go kilka dni przed śmiercią.
– To niemożliwe. – Reece potrząsnął głową. – Na podstawie tego wiersza nie mogłaś się domyślić, że mam z tym coś wspólnego.
– Oczywiście, że nie. On tylko podsunął mi myśl, że być może Linda wcale się nie zabiła. Potem zaczęłam rozważać wszystko, co się wydarzyło od chwili, gdy poprosiłeś mnie o pomoc w poszukiwaniu tego dokumentu. Wszystko, czego się dowiedziałam. Doszłam do wniosku, że odwracasz moją uwagę od innych podejrzanych i kierujesz ją w stronę Claytona. Wiedziałam, że jesteś znakomitym strategiem. Wiedziałam, że Clayton był kobieciarzem. Wiedziałam, jak łatwo mogłeś dostać broń od jednego z twoich klientów, których bronisz w ramach programu dobrej woli. O twoich wyjazdach na grób Lindy… Poprosiłam znajomego prywatnego detektywa, by sprawdził informacje o twojej matce. Owszem, ona była paranoidalną schizofreniczką. Ale umarła cztery lata temu. Och, Mitchell, kłamałeś mi w żywe oczy. Kiedy opowiedziałeś o swojej matce, miałam ochotę się rozpłakać.
W jego oczach nadal nie było ani odrobiny skruchy.
– A potem – ciągnęła dalej – zadzwoniłam do prokuratury federalnej w Bostonie. Twój przyjaciel Sam nie pracuje tam już od czterech lat… Udawałeś, że dzwonisz do niego z ulicznego automatu, prawda? Jesteś cholernie dobrym aktorem, Mitchell!
Przerwała na chwilę, by ochłonąć z gniewu, a później zaczęła mówić dalej.
– Niezbite dowody? Sam mi pomogłeś je zdobyć już pierwszego dnia, gdy tylko się poznaliśmy. Powiedziałeś wtedy, że w archiwach każdej firmy prawniczej można zdobyć wiele informacji o jej pracownikach – o ich służbowych wyjazdach i o tym, jak spędzają czas. Przeglądnęłam wszystkie wykazy za ubiegły rok i dowiedziałam się, jaki był przebieg wydarzeń. To wszystko zostało tam zapisane. Ty i Linda pracowaliście w tym samym czasie, równocześnie braliście dni wolne, wspólnie jeździliście do klientów, o identycznych porach jadaliście posiłki. Później Linda zaczęła pracować mniej wydajnie, częściej brać dni wolne i korzystać z ubezpieczenia, ponieważ była w ciąży. A wkrótce potem zginęła.
W końcu natrafiłam na dokumenty dotyczące negocjacji w sprawie instalacji systemu zabezpieczającego magazyny firmy Genneco. Owszem, zaglądał do nich wcześniej Donald. Ale gdyby wypożyczył je po to, by zdobyć dostęp do jadu kiełbasianego to z pewnością nie posłużyłby się własnym nazwiskiem. Spytałam więc panią Bendix, czy Donald zaglądał ostatnio do innych akt. Znalazła tylko jedną adnotację. Chodziło o odszkodowanie z firmy ubezpieczeniowej. Jakiś samochód zjechał z szosy w Westchester i o mało nie wpadł do zbiornika wodnego, ale zatrzymał się na skalnym występie. Tego samego wieczora my wpadliśmy do tego samego zbiornika. Chciałeś stworzyć pozory świadczące o tym, że Clayton jest na tyle zdesperowany, by nas zabić. Po to, żeby przekonać wszystkich, iż był na tyle zdesperowany, by zabić siebie samego, prawda?
Reece niechętnie kiwnął głową.
– Oczywiście wielu ludzi miało motywy, żeby zabić Claytona. Thom Sebastian, Dudley, Sean Lillick… także obecny tu Donald. A nawet jego żona. I zapewne z dziesięć innych osób. Ale ja doszłam do wniosku, że nie miałeś racji, tłumacząc mi, iż ustalenie motywu jest najważniejszym elementem poszukiwania mordercy. Nie, najważniejszym krokiem jest znalezienie człowieka, który ma dość woli, by kogoś zabić. Pamiętasz swoje hasło, Mitchell? Przygotowanie i wola? Wśród wszystkich pracowników firmy byłeś moim zdaniem jedynym człowiekiem, który naprawdę mógł kogoś zabić. Widziałam, jak zniszczyłeś tego lekarza podczas przesłuchania… wykazałeś wtedy instynkt zabójcy. A ja to dostrzegłam.
Ale nawet wtedy nie byłam zupełnie pewna. Więc zadzwoniłam dziś wieczorem do Donalda i razem wyreżyserowaliśmy tę krótką scenkę, żeby się przekonać, jak było naprawdę.
– Ty nic nie rozumiesz – wyszeptał z rozpaczą Reece. – Clayton był samym złem. Nie można było w inny sposób wymierzyć mu sprawiedliwości. On…
– Sprawiedliwości? – powtórzyła z furią Taylor, wyciągając w jego kierunku rękę. – Sprawiedliwości?
Potem opuściła głowę i przemówiła do ukrytego pod kołnierzykiem mikrofonu. – John, możesz już wejść.
W drzwiach pojawił się potężnie zbudowany mężczyzna, John Silbert Hemming. Zdecydowanym ruchem odsunął Reece’a na bok i stanął między nim a Taylor.
– Mogłaś przerwać tę komedię wcześniej, zanim próbował cię zabić. – Gestem głowy wskazał rewolwer. – To, co mamy na taśmie, zupełnie wystarczy, by go skazać.
– Musiałam mieć pewność… – wyszeptała cicho. Usiłowała spojrzeć Mitchellowi w oczy, ale on odwrócił od niej wzrok.
W sali konferencyjnej rozległ się krótki, ale donośny szczęk kajdanków.
– Nie macie prawa! – wymamrotał z wściekłością Reece. – Nie posiadacie żadnej władzy. To jest nielegalne zatrzymanie i porwanie! Ta pieprzona taśma też jest nielegalna! Zostaniecie…
– Ćśśś – mruknął pod nosem John Silbert Hemming.
– …oskarżeni o popełnienie przestępstwa i naruszenie moich praw. Wytoczę wam sprawy w sądach stanowych i federalnych. Nie macie pojęcia, na co się narażacie…
– Ćśśś! – powtórzył Hemming, patrząc na niego groźnie. Reece zamilkł. Taylor, zaskoczona jego agresywnym atakiem, zastanawiała się, dlaczego na niego nie krzyczy, nie uderza go w twarz lub nie próbuje przynajmniej złapać go za gardło i udusić.
– Taylor, potrafię ci to wszystko wytłumaczyć… Jeśli tylko pozwolisz…
– Nie chcę słyszeć nic więcej!
Wypowiedziała te słowa do Johna Silberta Hemminga, który kiwnął głową i wyprowadził Reece’a do holu, by zaczekać z nim tam na przybycie policji.
Przez godzinę składała zeznania przed dwoma ponurymi funkcjonariuszami. Podziękowała Hemmingowi, kiedy zaproponował uprzejmie, że odwiezie ją do domu, ale obiecała, że zadzwoni do niego, by ustalić termin wspólnej wyprawy do opery.
– Bardzo się na to cieszę – oznajmił, schylając się, by wejść do windy.
Taylor wolnym krokiem wróciła do swego pokoju. Była już niemal w drzwiach, kiedy usłyszała warkot kopiarki i dostrzegła Seana Lillicka, który kserował jakieś arkusze papieru nutowego. Gdy się do niego zbliżyła, podniósł wzrok.
– Taylor! A więc wyszłaś już ze szpitala? Słyszeliśmy, że jesteś poważnie chora.
– Zmartwychwstałam – odparła, patrząc na nuty i myśląc w duchu, że Lillick obciąży zapewne kosztami ich kopiowania jakiegoś klienta firmy.
– Czy dobrze się czujesz?
Gdybyś tylko wiedział… – pomyślała.
– Chyba będę żyć.
– Popatrz – powiedział, wskazując rękopis. – To moje ostatnie dzieło. Poświęcone Wendallowi Claytonowi. Znalazłem przed kilku dniami w jego gabinecie masę fotografii i dokumentów, więc piszę operę, której będzie bohaterem. Zamierzam wyświetlać na ekranie obrazki, wykorzystać kilka cytatów z Szekspira i…
Spojrzała na niego takim wzrokiem, że natychmiast zamilkł.
– Sean, czy mogę dać ci pewną radę?
Lillick zerknął na nuty.
– Och, to tylko pierwsza wersja muzyki. Zamierzam napisać aranże później.
– Nie chodzi mi o muzykę – oznajmiła stanowczym tonem. – Posłuchaj mnie uważnie: jeśli Donald Burdick nie wie jeszcze, że byłeś szpiegiem Claytona, to dowie się o tym jutro lub pojutrze.
– O czym ty mówisz? – spytał, rzucając jej przerażone spojrzenie.
– Mówię o tym, że powinieneś spakować swoje rzeczy i zniknąć. Radziłabym ci przeprowadzkę do innego miasta.
– Kim ty, do cholery, jesteś, żeby…
– Jeśli myślisz, że Clayton był człowiekiem mściwym, to znaczy, że nie wiesz, co to słowo oznacza. Donald zaskarży cię do sądu i wydrze ci wszystkie pieniądze, które dostałeś od Claytona za swoje informacje.
– Idź do diabła. Jakie pieniądze?
– Te, które są ukryte pod twoim brudnym materacem.
Lillick zamrugał oczami. Był w szoku. Chciał zapytać ją, skąd o tym wie, ale zmienił zdanie.
– Ja tylko…
– I jeszcze jedno. Zostaw w spokoju Carrie. Ona jest dla ciebie za dobra.
Starał się udawać oburzenie, ale przede wszystkim był wystraszony. Zebrał swoje papiery i zniknął na korytarzu. Taylor wróciła do swojej klitki. Usiadła i zaczęła odczytywać nagrane na sekretarkę wiadomości. Nagle usłyszała za plecami czyjeś kroki. Odwróciła się szybko, czując przypływ niepokoju.
W drzwiach stał Thom Sebastian, trzymając obie ręce w kieszeniach spodni.
– Hej, to tylko ja – powiedział. – Dusza imprez towarzyskich. Nie chciałem cię przestraszyć.
– Cześć, Thom.
– Byłem przerażony, kiedy usłyszałem o twojej chorobie. Chciałem cię odwiedzić, ale mnie nie wpuścili. Czy dostałaś moje kwiaty?
– Być może. Byłam półprzytomna. Nie mogłam odczytać połowy kartek.
– Niepokoiłem się o ciebie. To dobrze, że jesteś już zdrowa. Ale okropnie schudłaś.
W milczeniu potwierdziła ruchem głowy. W pokoju zapanowała niezręczna cisza.
– No i tak… – mruknął drżącym głosem Thom.
– No i tak.
– Nie mam żadnej ważnej sprawy – powiedział po chwili. – Chciałem cię tylko powiadomić, że chyba odchodzę.
– Z firmy?
Thom kiwnął potakująco głową.
– Pamiętasz, jak ci mówiłem o nowej kancelarii, którą zamierzam otworzyć z Boskiem? Wygląda na to, że się nam uda. Dziś jest mój ostatni dzień w tym biurze. Wraz ze mną odchodzi dziesięciu prawników z naszej firmy. I spore grono klientów. Mamy już piętnaście umów dotyczących obsługi prawnej dużych przedsiębiorstw. Szpital Świętej Agnieszki, McMillan, New Amsterdam, RFC i kilka innych.
– Chyba żartujesz – oświadczyła ze śmiechem Taylor. – To byli najpoważniejsi klienci firmy Hubbard, White and Willis. Zapewniali jedną trzecią naszych dochodów.
– Zamierzamy świadczyć im takie same usługi, jakie świadczyła im firma, ale pobierać o połowę niższe wynagrodzenie. Oni i tak byli gotowi do odejścia. Większość prezesów i dyrektorów naczelnych, z którymi rozmawiałem, uważa, że tutaj poświęca się zbyt wiele uwagi tej fuzji i rozgrywkom wewnętrznym, a zbyt mało działalności na rzecz klientów. Powiedzieli mi, że ja i moi przyszli wspólnicy to jedyni ludzie dbający o ich interesy.
– Zapewne mieli rację.
– Zabawne jest to, że gdybym awansował na wspólnika, obowiązywałaby mnie umowa o zakazie konkurencji, więc nie mógłbym zabrać ze sobą żadnych klientów. Ale ponieważ jestem tylko pracownikiem, firma nie może mnie powstrzymać.
– Gratuluję, Thom.
Zaczęła odwracać się na powrót w stronę biurka, ale on szybko zrobił krok do przodu i położył dłoń na jej ramieniu.
– Chodzi o to, że… że muszę ci coś powiedzieć. – Nerwowo przełknął ślinę. – Spędziłem wiele czasu na myśleniu o tobie i zbieraniu informacji. Znalazłaś w moim biurze te notatki na swój temat… Wiem, że nie powinienem był tego robić. Ale po prostu nie mogłem wybić sobie ciebie z głowy.
Taylor wstała i wymownie spojrzała na swoje ramię. Thom cofnął rękę i zrobił krok do tyłu.
– Co ty mówisz? – spytała.
– Mówię, że dowiedziałem się o tobie pewnych rzeczy, które nie dają mi spokoju.
– Mianowicie?
– Że jesteś osobą, jakiej już chyba nigdy więcej nie spotkam. Osobą, z którą mógłbym chyba spędzić resztę życia. – Odwrócił wzrok. – Chcę powiedzieć, że chyba cię kocham.
Taylor była zbyt zaskoczona, by się roześmiać. Thom uniósł rękę, by powstrzymać ją od mówienia.
– Wiem, że uważasz mnie za prymitywnego cymbała. Ale ja nie muszę taki być. Nie mogę być taki, jeśli otworzę nową firmę. Zrywam z prochami. Po to właśnie miałem się spotkać z Magaly tego wieczora, kiedy ją zabito. Wtedy, kiedy wyciągnęłaś mnie z więzienia. Chciałem jej powiedzieć, że nie będę już nic od niej kupował. Robiłem to dla ciebie. Potem zamierzałem pójść z tobą do Niebieskiego Diabła i spytać cię, czy chciałabyś się ze mną spotykać… to znaczy spotykać się regularnie. Wszystko zaplanowałem, wiedziałem, co mam ci powiedzieć… ale Magaly została zastrzelona, a ty musiałaś mnie wyciągać z pudła. Cały wieczór diabli wzięli, a ja nie mogłem nawet spojrzeć ci w oczy, a tym bardziej powiedzieć, co do ciebie czuję.
Taylor zaczęła coś mówić, ale on wziął głęboki oddech i natychmiast jej przerwał.
– Nie, nie, nic jeszcze nie mów. Proszę cię, Taylor… pomyśl o tym, co ci powiedziałem. Czy zechcesz to zrobić? Będę miał własną firmę, będę miał pieniądze. Będę mógł ci dać wszystko, czego zapragniesz. Jeśli chcesz iść na studia prawnicze, zgoda. Chcesz zajmować się muzyką, zgoda. Chcesz mieć dziesięcioro dzieci, zgoda.
– Thom…
– Proszę cię, nie mów ani tak, ani nie. Chcę tylko, żebyś o tym pomyślała. – Znów wziął głęboki oddech, a ona odniosła wrażenie, że Thom za chwilę się rozpłacze. – O Jezu, uważam się za najlepszego negocjatora na świecie, a teraz łamię wszystkie swoje zasady. Posłuchaj, wszystko jest tutaj. Podał jej dużą, białą kopertę.
– Co to jest? – spytała.
– Coś w rodzaju projektu umowy.
– Projektu umowy? – Tym razem nie zdołała powstrzymać wybuchu śmiechu.
– Umowy między tobą a mną. Napisałem tam o tym, jak moglibyśmy wspólnie ułożyć sobie życie. Nie wpadaj w panikę – małżeństwo zaplanowałem dopiero na etapie czwartym.
– Na etapie czwartym?
– Nie irytuj się. Proszę cię, przeczytaj to i dobrze się przez chwilę zastanów.
– Przeczytam – obiecała Taylor.
Thom, nie mogąc dłużej się powstrzymać, zarzucił jej ręce na szyję i mocno ją objął. Zanim zdążyła coś powiedzieć, szybko się cofnął i wyszedł z pokoju.
Przypomniała sobie jego słowa, wypowiedziane do Boska. „Nie interesuj się nią za bardzo”. To było ostrzeżenie, wypowiedziane przez zazdrosnego wielbiciela, a nie potencjalnego zabójcę.
Ukryła twarz w dłoniach i cicho się zaśmiała.
Co za wieczór… – pomyślała.
Na jej biurku panował bałagan, pozostawiony przez Verę Burdick. Kiedy telefonowała wcześniej do Donalda, spytała go obcesowo, dlaczego jego żona przeszukuje jej pokój, ale on tylko się zaśmiał.
– Vera nikomu nie ufa – oznajmił. – Pamiętaj, że jesteś córką Samuela Lockwooda. Ona myślała, że współpracujesz z Claytonem i pomagasz mu w przygotowaniach do tej fuzji. Po jego śmierci podejrzewała, że sabotujesz moje zabiegi zmierzające do utrzymania spokoju w firmie. Powinnaś uznać to za komplement.
Mucha, którą pająk wybrał na kolację, też powinna uznać to za komplement – pomyślała Taylor.
Spojrzała na swój telefon i dostrzegła migające czerwone światełko. Podniosła słuchawkę i nacisnęła guzik.
– Cześć, pani mecenas…
Posłuchaj, mam nadzieję, że czujesz się lepiej, bo mam wobec ciebie pewne plany. Przylatuję jutro rano na lotnisko La Guardia. Czy mogłabyś po mnie wyjechać? Zamówiłem stół w Four Seasons, żeby zjeść tam lunch. Chcę, żebyś poznała kogoś, kto reprezentuje firmę Skadden. Jest starszym wspólnikiem. Mówi, że potrzebują takich ludzi jak moja ambitna córeczka. Weź do ręki pióro. Mój samolot przylatuje o…
Taylor nacisnęła guzik, przerywając odsłuch wiadomości.
„Twoja wiadomość została skasowana” – poinformował ją głos automatycznej sekretarki.
Odłożyła słuchawkę.
Zdjęła z wieszaka płaszcz i ruszyła ciemnawym korytarzem w kierunku wyjścia. Sprzątaczki w niebieskich kombinezonach pchały swoje wózki z pokoju do pokoju. Taylor słyszała dobiegające z różnych kierunków wycie odkurzaczy. Wydawało jej się, że czuje ostry zapach prochu, tak wyraźnie, jakby Reece naprawdę wystrzelił z ciężkiego rewolweru. Ale mijając zarzuconą tysiącem kartek papieru salę konferencyjną, zdała sobie sprawę, że jest to tylko pozostałość dymu z cygar. Być może niedawno zawarto tu jakąś ważną umowę. A może negocjacje zostały zerwane. Lub odroczone do jutra lub pojutrza. Tak czy inaczej ich uczestnicy opuścili salę, zostawiając tylko ostry odór tytoniu, będący świadectwem sukcesu, niepowodzenia lub niepewności.
Policjanci opuścili biura. Burdick pojechał do domu. Potrzebował odpoczynku, bo nazajutrz już od rana czekał go ciężki dzień. Musiał wykorzystać swe znajomości i poprosić o kilka dalszych przysług. Taylor podejrzewała, że zarówno on, jak i jego żona dysponują długą listą wpływowych przyjaciół.
Dotarła do drzwi, nacisnęła przycisk zamka elektrycznego i wyszła do holu. Kiedy nadjechała winda, wsiadła do niej, czując narastające zmęczenie.
Na Wall Street panował niemal taki sam spokój jak na korytarzach firmy Hubbard, White and Willis. Ta dzielnica żyła tylko za dnia. Ciężko pracowała i wcześnie kładła się spać. W większości biur panowały ciemności. Barmani przestali już nalewać drinki. Na ulicach ruch niemal zamarł.
Od czasu do czasu z obrotowych drzwi wychodzili mężczyźni w ciemnych płaszczach i znikali we wnętrzach limuzyn lub taksówek, lub na schodach prowadzących do stacji metra. Taylor zastanawiała się, dokąd zmierzają. Do jednego z pubów, odwiedzanych przez Sebastiana? Do nielegalnego domu publicznego, w którym będą mogli zaspokoić swą żądzę jak Ralph Dudley? A może do ekskluzywnego klubu, by spiskować jak Wendall Clayton?
A może wracają po prostu do swych domów i mieszkań, by przespać się kilka godzin i wrócić nazajutrz do codziennego kieratu?
Był to zwariowany świat, znajdujący się na dnie króliczej nory.
Taylor nie była jednak pewna, czy jest to miejsce dla niej.
Podróże Alicji do krainy czarów i na drugą stronę lustra były przecież tylko snami, z których dziewczynka w końcu się budziła.
A ona nie była pewna, czy się obudzi.
Zatrzymała taksówkę, wsiadła i podała kierowcy adres swego domu. Kiedy brudny pojazd hałaśliwie ruszył z miejsca, rozsiadła się wygodnie, patrząc na zatłuszczoną plastikową przegrodę, dzielącą kierowcę od pasażerów.
Dziękuję za niepalenie. Po godzinie 8 wieczorem dodatkowa oplata w wysokości 50 centów.
Taksówka była oddalona już tylko o jedną przecznicę od jej domu, kiedy nagle wychyliła się do przodu, by poinformować kierowcę, że zmieniła zdanie.
Taylor Lockwood siedziała w snopie światła, rzucanego przez jeden reflektor.
Dimitri poprawił swe kędzierzawe włosy i pochylił się nad mikrofonem. (Przełamała jego podejrzliwość, gdy powiedziała: „Zagram za darmo. Ty zatrzymasz wszystkie wpływy z rachunków, ale napiwki są moje. I nie wspominaj o jedwabistym dotyku. Nie dziś, okay?”.)
– Panie i panowie…
– Dimitri – szepnęła groźnie Taylor.
– …mam przyjemność przedstawić naszą pianistkę, pannę Taylor Lockwood.
Nacisnął przycisk reflektora. Taylor uśmiechnęła się do słuchaczy, a potem dotknęła chłodnych i gładkich jak szkło klawiszy. Czując ich łagodny opór, zaczęła grać.
Po upływie trzydziestu minut spojrzała w kierunku reflektorów, które świeciły tak jasno, że nie widziała gości pubu. Być może wszystkie stoliki były zajęte. Być może lokal był pusty. Tak czy inaczej, jeśli ktoś siedział na sali, słuchał jej w absolutnej ciszy.
Uśmiechnęła się nie do słuchaczy, lecz do siebie samej i zaczęła grać własną aranżację melodii Gershwina, opartą na temacie „Błękitnej rapsodii”. Tego wieczora często improwizowała; pozwalała nutom wznosić się na ryzykowne wysokości; Ale nigdy nie dawała się ponieść uczuciom i zawsze wracała do tematu. Wiedziała, jak bardzo lubią tę melodię słuchacze.