OSTATNIE POKOLENIE

— Spójrz na to! — wybuchnął George, ciskając gazetę w stronę Jean. Dziennik zatrzymał się dopiero na skraju stołu. Cierpliwie zeskrobała dżem ze strony i starając się okazywać dezaprobatę, przeczytała notatkę, która wywołała takie oburzenie męża. Niezbyt jej to wyszło, bo zwykle podzielała zdanie krytyków. Najczęściej zatrzymywała swoje świętokradcze opinie dla siebie i to nie tylko dla świętego spokoju. George znakomicie przyjmował pochwały, zresztą nie tylko od niej, lecz jeśli ośmielała się krytykować jego prace, natychmiast częstował ją wykładem, który z miażdżącą logiką wykazywał jej kompletny brak artystycznego gustu.

Przeczytała wywiad dwukrotnie i poddała się. Artykuł wydawał się jej dość przychylny; dała temu wyraz.

— Chyba spodobało mu się przedstawienie. Co cię tak zdenerwowało?

— To! — prychnął George, pukając palcem w środek kolumny. — Przeczytaj jeszcze raz.

— „Szczególnie mila dla oka była delikatna pastelowa zieleń tła w scenie baletowej”. No i co z tego?

— To nie była zieleń. Straciłem masę czasu, aby uzyskać właściwy odcień błękitu. I co się dzieje? Albo jakiś, szlag by go trafił, technik w studio spartolił równowagę barw, albo ten bałwan krytyk ma rozregulowane kolory w telewizorze. Słuchaj, a jak to wyglądało na naszym ekranie?

— Hmm… Nie mogę sobie przypomnieć — wyznała Jean. — Maleństwo zaczęło wtedy płakać i musiałam wyjść, żeby zobaczyć, co jej jest.

— Och — powiedział pozornie uspokojony, ale w rzeczywistości kipiący wewnątrz George. Jean wiedziała, że w każdej chwili należało oczekiwać kolejnego wybuchu. Jednak kiedy do tego dojdzie, będzie on utrzymany w granicach rozsądku. — Właśnie wymyśliłem nową definicję telewizji — mruknął ponuro. — Podejrzewam, że jest to urządzenie do zakłócania komunikacji między artystą a widownią.

— I co w związku z tym zamierzasz zrobić? — odparła Jean. — Wrócić do teatru na żywo?

— A dlaczego nie? — zapytał George. — Właśnie o tym myślałem. Czytałaś list, który dostałem od mieszkańców Nowych Aten? Napisali do mnie ponownie. Tym razem zamierzam im odpowiedzieć.

— Naprawdę? — powiedziała lekko zaniepokojona Jean. — Uważam, że to banda dziwaków.

— No cóż, jest tylko jeden sposób, aby to sprawdzić. Za dwa tygodnie zamierzam tam pojechać i zobaczyć się z nimi. Muszę powiedzieć, że literatura, którą piszą, wydaje się zupełnie normalna. I mają tam paru bardzo dobrych ludzi.

— Jeżeli myślisz, że zacznę gotować na ognisku albo chodzić ubrana w skóry, to czeka cię…

— Och, nie bądź głupia! Te historie to po prostu bzdury. Kolonia ma wszystko, co jest potrzebne do cywilizowanego życia. Oni po prostu uważają, że ekstrawaganckie zachcianki niczemu nie służą, to wszystko. A przy okazji zauważ, że minęło już parę lat, od kiedy ostatni raz widziałem Pacyfik. Oboje zrobimy sobie wycieczkę.

— Co do tego, jesteśmy zgodni — powiedziała Jean. — Jednak nie mam zamiaru pozwolić, aby Junior i Maleństwo wyrośli na parę polinezyjskich dzikusów.

— Nie wyrosną — odparł George. — To mogę ci obiecać.

Miał rację, ale niezupełnie tak, jak sobie to wyobrażał.

— Jak zauważyliście w czasie lotu — powiedział niewysoki człowiek po drugiej stronie werandy — Kolonia składa się z dwu wysp połączonych groblą. Ta, na której się znajdujemy, to Ateny, tę drugą nazwaliśmy Spartą. Jest dzika i skalista, wspaniałe miejsce do uprawiania sportu.

Obrzucił szybkim spojrzeniem brzuchy oraz biodra gości i George niespokojnie poruszył się na wiklinowym fotelu.

— Nawiasem mówiąc, Sparta to wygasły wulkan. A przynajmniej geologowie twierdzą, że wygasi, ha, ha! Jednak wróćmy do Aten. Ideą przyświecającą powstaniu Kolonii, jak się domyślacie, jest stworzenie niezależnej, trwałej grupy o własnych artystycznych tradycjach. Powinieneś wiedzieć, że zanim rozpoczęliśmy realizować to przedsięwzięcie, przeprowadziliśmy szeroko zakrojone badania. To naprawdę niezły kawał socjologicznej roboty, oparty na solidnych podstawach matematycznych i nie będę udawał, że coś z tego rozumiem. Wiem tylko tyle, że socjologowie i matematycy wyliczyli, jak duża powinna być Kolonia, z ilu i jakich ludzi powinna się składać, a przede wszystkim, jaką powinna mieć konstytucję, aby przez długie lata mogła zachować stabilność. Wszystkim kieruje Rada ośmiu dyrektorów reprezentujących działy: Produkcji, Energii, Socjologii, Ekonomii, Sztuki, Nauki, Sportu oraz Filozofii. Funkcja przewodniczącego nie jest stała. Pełni ją kolejno każdy z dyrektorów przez jeden rok. Populacja Kolonii liczy obecnie trochę ponad pięćdziesiąt tysięcy ludzi, to znaczy nieco poniżej pożądanego optimum. Właśnie z tego powodu chętnie widzimy ochotników. Ponadto w tym wszystkim kryje się pewien przykry fakt: nie jesteśmy jeszcze samowystarczalni w kilku bardziej specjalistycznych dziedzinach. Tu, na tej wyspie, próbujemy uratować to, co pozostało z niezależności ludzkiej rasy i jej kulturowego dziedzictwa. Nie żywimy żadnych wrogich uczuć w stosunku do Zwierzchników, chcemy jedynie, aby zostawiono nas w spokoju. Kiedy położyli kres istnieniu dawnych narodów ł sposobowi życia, jaki ludzie znali od zarania wieków, wraz z rzeczami złymi zniknęło również wiele dobrych. Dzisiejszy świat jest spokojny, bezbarwny i kulturalnie martwy; od czasu pojawienia się Zwierzchników nie powstało żadne istotne dzieło. Nie pozostało nic, o co warto byłoby walczyć, jest też zbyt wiele rozrywek i rzeczy rozpraszających uwagę. Czy zdajecie sobie sprawę z tego, że codziennie z odbiorników telewizyjnych na różnych kanałach płynie potok ponad pięciuset godzin programu? Gdybyście zrezygnowali ze snu i nie robili nic innego, zdołalibyście uczestniczyć w zaledwie dwudziestej części zabawy, jaką zapewnia wam zwykłe dotknięcie przełącznika! Nic dziwnego, że ludzie stają się intelektualnie pasywni jak gąbka: niczego nie tworzą sami, tylko absorbują. Czy wiecie, że na jedną osobę przypada teraz dziennie trzy godziny spędzane przed telewizorem? Niebawem ludzie przestaną żyć własnym życiem. Przez dwadzieścia cztery godziny na dobę będą śledzili losy bohaterów telewizyjnych seriali! Tutaj, w Atenach rozrywka zajęła należne jej miejsce. Co więcej, jest to zabawa czynna, a nie bierne obserwowanie przeżyć kogoś innego. W społeczeństwie tak niewielkim jak nasze, możliwe jest uczestnictwo w zabawie całej populacji, z wszystkimi konsekwencjami wynikającymi z tego dla aktorów i artystów. Mamy, na przykład bardzo dobrą orkiestrę symfoniczną, prawdopodobnie jedną z sześciu najlepszych na świecie. Wcale nie chcę, abyście mi uwierzyli na słowo. Zazwyczaj potencjalni obywatele pozostają tu przez kilka dni, poznając miejsce i ludzi. Jeśli postanawiają przyłączyć się do nas, poddajemy ich całej serii testów psychologicznych, które są naszą jedyną obroną. Mniej więcej jedna trzecia wszystkich kandydatów odpada, i to z powodów, które wydają się im nieistotne, i które gdzie indziej w ogóle nie byłyby brane pod uwagę. Ci, którzy pomyślnie przechodzą przez testy, udają się do domów, aby pozałatwiać swoje sprawy, a potem wracają do nas. Czasem niektórzy zmieniają zamiar, ale zdarza się to rzadko i zawsze z powodów osobistych, na które nie mają wplywu. Nasze testy dają teraz niemal stuprocentową pewność: ludzie, którzy przez nie przechodzą, naprawdę chcą się do nas przyłączyć.

— A jeśli ktoś zmieni zdanie później? — spytała niespokojnie Jean.

— Może odejść. Nikt nie będzie go zatrzymywał. Zdarzyło się to już raz czy dwa razy.

Nastała chwila ciszy. Jean spojrzała na George’a, który w zadumie gładził bokobrody będące obecnie w modzie wśród cyganerii artystycznej. Póki nie palili za sobą mostów, nie przejmowała się zbytnio. Kolonia wydawała się interesującym miejscem i na pewno nie była takim szaleństwem, jak Jean początkowo sądziła. I dzieciom na pewno spodoba się tutaj. A to liczyło się najbardziej.

Przeprowadzili się sześć tygodni później. Parterowy domek był niewielki, ale całkowicie wystarczał rodzinie składającej się z czterech osób i nie planującej pojawiania się nowych członków. Był wyposażony we wszystkie urządzenia ułatwiające prace domowe i Jean musiała przyznać, że nie groził jej powrót do ponurych wieków mozolnej krzątaniny. Jednak obecność kuchni była pewnym zaskoczeniem. W tak dużej społeczności należało raczej oczekiwać, że wystarczy zadzwonić do Centrum Żywnościowego, zaczekać pięć minut i otrzymać wybrany posiłek. Indywidualizm jest dobrą rzeczą, ale to było chyba lekką przesadą — obawiała się Jean. Zastanawiała się, czy oplrócz przygotowywania posiłków dla całej rodziny, będzie musiała też szyć ubrania. Jednak między zmywarką do naczyń i kuchenką mikrofalową nie zauważyła wrzeciona, więc może trochę przesadziła z obawami.

Oczywiście, reszta domku wyglądała bardzo pusto i surowo. Byli jego pierwszymi gospodarzami i wiedzieli, że musi upłynąć nieco czasu, zanim to aseptyczne wnętrze zamieni się w ciepły, ludzki dom. Niewątpliwie dzieci skutecznie przyspieszą ten proces. Jeffrey (choć Jean nic jeszcze o tym nie wiedziała) stał się już ofiarą nieszczęśliwego wypadku w czasie ćwiczeń ze wstrzymywaniem oddechu podczas kąpieli w łazience. Powodem była jego nieznajomość podstawowej różnicy między wodą słodką a słoną.

Jean podeszła do okna pozbawionego jeszcze zasłon i popatrzyła na Kolonię. Z całą pewnością miejsce było piękne. Dom stał na zachodnim zboczu wzgórza, które z braku rywali dominowało nad całą wyspą Aten. Dwa kilometry na północ widziała groblę, wąskie ostrze tnące wodę, która prowadziła do Sparty. Ta skalista wysepka, nad którą wznosił się wulkaniczny stożek, stanowiła tak niezwykły kontrast z tym pięknym, spokojnym miejscem, że Jean czasem to przerażało. Zastanawiała się, skąd naukowcy mieli pewność, że wulkan nie obudzi się któregoś dnia i nie pochłonie ich wszystkich.

Jej wzrok przycjągnęła postać pedałująca zygzakiem pod górę i, niezgodnie z zasadami ruchu drogowego, trzymająca się tej strony drogi, która była ocieniona przez palmy. George wracał ze swej pierwszej konferencji. Najwyższy czas przestać marzyć i zająć się domem.

Metaliczny trzask oznajmił przybycie George’a i jego pojazdu. Jean zastanawiała się, ile upłynie jeszcze czasu, zanim oboje nauczą się jeździć na rowerze. Był to jeden z wielu nieoczekiwanych aspektów życia na wyspie. Używanie samochodów osobowych było objęte zakazem; zresztą nie było takiej potrzeby, ponieważ dwa najbardziej oddalone od siebie punkty Kolonii leżały w odległości niecałych piętnastu kilometrów. Nielicznym pojazdom służącym całej społeczności: ciężarówkom, ambulansom, wozom straży pożarnej, z wyjątkiem nagłych wypadków, ograniczono prędkość do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. W rezultacie mieszkańcy Aten mieli sporo ruchu, a ponadto nie wiedzieli, co to korki uliczne i wypadki drogowe.

George machinalnie cmoknął żonę w policzek i z westchnieniem ulgi opadł na najbliższy fotel.

— O rany! — sapnął, ocierając pot z czoła. — Pod górę wszyscy mnie prześcigali, więc chyba można się do tego przyzwyczaić. Straciłem już chyba z dziesięć kilogramów.

— I jak ci dziś poszło? — zapytała znająca swoje obowiązki Jean.

Miała nadzieję, że George nie jest zbyt wyczerpany, aby pomóc jej przy rozpakowywaniu.

— Bardzo ciekawie. Oczywiście, nie zapamiętałem nazwisk połowy ludzi, których poznałem, ale wszyscy wydają się bardzo mili. A teatr jest właśnie taki, jak się spodziewałem. W przyszłym tygodniu rozpoczynamy pracę nad Powrotem do Matuzalema Shawa. Dali mi całkowicie wolną rękę w sprawie scenografii. Nareszcie tuzin facetów nie mówi mi, czego nie mogę zrobić. Wiesz, myślę, że chyba polubimy to miejsce.

— Mimo rowerów?

George zebrał resztki energii i uśmiechnął się.

— Tak! — powiedział. — Za parę tygodni nawet nie zauważę tej górki.

Wcale w to nie wierzył, ale okazało się, że miał absolutną rację. A przed upływem następnego miesiąca Jean przestała tęsknić za samochodem i odkryła, ile też rzeczy można zrobić we własnej kuchni.

Nowe Ateny nie rozrastały się tak naturalnie i spontanicznie jak miasto, którego imię nosiły. Wszystko, co dotyczyło Kolonii, było starannie zaplanowane i stanowiło wynik wielu lat pracy i badań grupy naprawdę nietuzinkowych ludzi. Początkiem był otwarty sprzeciw wobec Zwierzchników, wyzwanie rzucone ich polityce, wobec niemożności przeciwstawienia się ich sile. Założyciele Kolonii byli prawie pewni, że Karellen zręcznie pokrzyżuje ich plany; jednak Kontroler nie podjął żadnej akcji, dosłownie żadnej. A przecież wcale nie dodało im to tyle otuchy, ile należałoby oczekiwać. Karellen miał mnóstwo czasu — mógł szykować jakieś przeciwdziałanie. Albo był tak pewny klęski ich przedsięwzięcia, że nie uważał za konieczne podejmowanie jakiejkolwiek akcji.

Większość ludzi przepowiadała upadek Kolonii. Jednak nawet w przeszłości, na długo przedtem zanim stworzono choćby podwaliny wiedzy o dynamice ruchów społecznych, istniały społeczności ukierunkowane na cele religijne lub filozoficzne. To prawda, że ich żywot z reguły nie trwał długo, ale niektóre pomyślnie przeszły próbę czasu. A podstawy istnienia Nowych Aten były tak solidne, jak tylko mogła to zapewnić nowoczesna nauka.

Wiele przemawiało za tym, żeby eksperyment przeprowadzić na wyspie. Jednym z bardziej istotnych elementów był aspekt psychologiczny. W erze łatwo dostępnego transportu powietrznego ocean nie stanowił istotnej przeszkody, lecz nadal zapewniał poczucie odosobnienia. Co więcej, ograniczona przestrzeń i obszar sprawiały, że Kolonia nie mogła być nazbyt liczna. Górną granicę jej populacji określono na sto tysięcy ludzi; przekroczenie tej liczby zniwelowałoby korzyści wynikające z życia w małej, zwartej społeczności. Jednym z celów, jakie wytyczyli sobie założyciele, było, aby każdy obywatel Nowych Aten znał osobiście wszystkich tych, którzy podzielali jego zainteresowania i jeden, może dwa procent pozostałych.

Człowiek, którego energia napędzała całe przedsięwzięcie, był Żydem. I podobnie jak Mojżeszowi, nie było mu dane dotrzeć do ziemi obiecanej, ponieważ Kolonia powstała w trzy lata po jego śmierci.

Urodził się w Izraelu — państwie, które jako ostatnie uzyskało niepodległość, a co za tym idzie, najkrócej istniało jako twór samodzielny. Izraelczycy dotkliwiej niż inni odczuli utratę narodowej niezależności, ponieważ niełatwo wyrzec się marzeń, o których realizację walczono całe wieki.

Ben Salomon nie był fanatykiem, ale wspomnienia dzieciństwa musiały wywrzeć znaczny wpływ na filozofię, którą wcielał w życie. Zaledwie pamiętał, jaki był świat przed przybyciem Zwierzchników i wcale nie zamierzał przywracać tego stanu. Wraz z wcale pokaźną liczbą innych inteligentnych i szlachetnych ludzi potrafił cieszyć się efektami dokonań Karellena, a jednocześnie martwić się, co wyniknie z jego długofalowych planów. Czyż nie było możliwe — mówił sobie niekiedy — że mimo ogromnej inteligencji, Zwierzchnicy naprawdę nie pojmują rodzaju ludzkiego i, kierując się najszlachetniejszymi intencjami, popełniają straszliwą pomyłkę? Przypuśćmy, że powodowani atawistycznym umiłowaniem porządku i sprawiedliwości postanowili przekształcić nasz świat, ale nie zdawali sobie sprawy z tego, że niszczą istotę człowieczeństwa?

Schyłek dopiero się rozpoczynał, ale nietrudno było dostrzec jego pierwsze objawy. Salomon nie był artystą, lecz miał doskonałe rozeznanie w sztuce i wiedział, że jego stulecie w żadnej dziedzinie nie mogło się równać z osiągnięciami poprzednich wieków. Być może, ten stan rzeczy poprawi się z czasem, kiedy minie szok wywolany spotkaniem z cywilizacją Zwierzchników. Jednak wcale nie musiało się tak stać i rozsądny człowiek powinien rozważyć możliwość podjęcia odpowiednich przeciwdziałań.

Takim działaniem były Nowe Ateny. Założenie Kolonii trwało dwadzieścia lat i pochłonęło kilka miliardów funtów — w sumie drobny ułamek światowego dochodu narodowego. Przez pierwsze piętnaście lat nic się nie działo; wszystko wydarzyło się przez ostatnie pięć.

Salomon nie zdołałby zrealizować swojego celu, gdyby nie udało mu się przekonać paru najbardziej znanych na świecie artystów, że jego plan jest wart rozważenia. Przystali nań, ponieważ mile połechtał ich próżność; znaczenie dzieła dla rasy ludzkiej znacznie mniej ich interesowało. Skoro jednak przekonali się do projektu, świat dał im posłuch, wyrażając niezbędne poparcie moralne i materialne. Za spektakularną fasadą chwilowej popularności przystąpili do dzieła prawdziwi architekci Kolonii.

Społeczeństwo składa się z jednostek, których indywidualnych zachowań nie da się przewidzieć. Jednak jeżeli zebrać dostateczną liczbę jednostek, zaczynają zarysowywać się pewne prawidłowości, co już dawno temu odkryły towarzystwa ubezpieczeniowe. Nie można przewidzieć, które jednostki umrą w określonym terminie, ale ogólną liczbę zgonów da się przewidzieć z dość dużą dokładnością.

Były i inne, bardziej precyzyjne prawa, a pierwsze z nich odkryli już na początku dwudziestego wieku matematycy, Weiner i Rashavesky. Udowodnili oni, że takie zjawiska, jak: kryzysy ekonomiczne, wyniki wyścigu zbrojeń, stabilność społeczeństw, rezultaty wyborów i tak dalej, można analizować, używając odpowiednich metod matematycznych. Spory kłopot sprawiała przy tym mnogość czynników zmiennych, a wiele z nich trudno było wyrazić w postaci liczbowej. Nie można było wykreślić kilku krzywych i stwierdzić autorytatywnie: „Kiedy dojdziemy do tej linii, będzie to oznaczało wojnę”. Nie można było także nie dostrzegać wpływu takich absolutnie nieprzewidywalnych wydarzeń, jak zabójstwa pewnych kluczowych postaci lub efektów niektórych odkryć naukowych, a tym bardziej katastrof żywiołowych, takich jak trzęsienia ziemi czy powodzie, które mogły mieć ogromne znaczenie dla dużej liczby ludzi i całych grup społecznych.

Dzięki wiedzy pracowicie gromadzonej w ciągu ostatnich stu lat udało się jednak sporo osiągnąć. Zadanie byłoby niewykonalne bez pomocy gigantycznych komputerów, które w ułamkach sekund.potrafiły wykonać pracę obliczeniową setek tysięcy rachmistrzów. Tę pomoc w pełni wykorzystano podczas opracowywania planów Kolonii.

Jednak nawet uwzględniając to wszystko, założyciele Kolonii byli w stanie stworzyć co najwyżej glebę i klimat, w jakich upragniona roślina mogła, lecz nie musiała, zakwitnąć. Sam Salomon określił to tak: „Możemy być pewni talentu; ale o geniusz musimy się już modlić”. Jednak ci, którzy oczekiwali, że w tak zagęszczonym roztworze muszą zajść jakieś interesujące reakcje, mieli trochę racji. Niewielu artystom sprzyja samotność, a nie ma potężniejszego bodźca niż konflikt umysłów o podobnych zainteresowaniach.

Jak do tej pory, wynikiem owych konfliktów były cenne osiągnięcia w dziedzinie rzeźby, muzyki, krytyki literackiej i reżyserii filmowej. Przedwcześnie byłoby oceniać czy grupa zajmująca się badaniami historycznymi spełniła nadzieje sponsorów, którzy otwarcie liczyli na odrodzenie dumy z własnych osiągnięć, jaką niegdyś odczuwała ludzkość. Wciąż podupadające malarstwo wykazywało słuszność twierdzeń tych, którzy dowodzili, że statyczne, dwuwymiarowe formy sztuki wyczerpały już możliwości dalszego rozwoju.

Jednakże zauważono, chociaż nie udało się znaleźć zadowalającego wyjaśnienia tego zjawiska, że w najciekawszych osiągnięciach artystycznych Kolonii decydującą rolę odgrywał czas. Nawet tworzone tu rzeźby rzadko bywały nieruchome. Intrygujące bryły i krzywe Andrew Carsona przekształcały się powoli na oczach widza, zgodnie z pewnym zbiorem zasad i reguł, które cieszyły umysł, nawet jeśli nie były w pełni zrozumiałe. W rzeczy samej Carson twierdził, zresztą nie bez racji, że doprowadził zrodzone sto lat wcześniej „mobile” do formy ostatecznej, dokonując w ten sposób zaślubin rzeźby i baletu.

Większość eksperymentów muzycznych Kolonii, zgodnie z zamierzeniami artystów, skupiała się na tym, co można byłoby nazwać „rozciągłością czasową”. Jaka była najkrótsza nuta wychwytywana przez ludzkie ucho, a jaką najdłuższą mogło ono znieść bez znużęnią? Czy można to zmienić, używając innej orkiestracji lub inaczej dyrygując? Dyskutowano o tym bez końca, a argumenty były nie zawsze wyłącznie akademickiej natury. W wyniku tych sporów powstały niekiedy bardzo interesujące kompozycje.

Jednak najciekawsze doświadczenia w Nowych Atenach dotyczyły filmów rysunkowych i ich nieograniczonych możliwości. W sto lat po Disneyu nadal były środkiem przekazu, w którym pozostało najwięcej do zrobienia. Pod względem realizmu filmy te były czasem trudne do odróżnienia od kręconych zwykłymi technikami filmowymi — ku sporemu wzburzeniu tych artystów, którzy reprezentowali szkołę abstrakcyjną.

Wśród grup artystów i naukowców jedyną nie wykazującą szczególnych postępów była ta, której osiągnięcia budziły znaczne zainteresowanie, ale i spore obawy. Był to zespół pracujący nad „całkowitą identyfikacją”. Wskazówkę dla ich działalności stanowiła historia filmu. Najpierw dźwięk, potem barwa, stereoskopia, panoramiczny ekran coraz bardziej zbliżały stare „ruchome obrazy” do rzeczywistości. Do czego to miało doprowadzić? Można było przypuszczać, że ostatecznym wynikiem postępu w tej dziedzinie będzie film, podczas którego widzowie zapomną o tym, że są tylko widzami i staną się uczestnikami akcji. Aby to osiągnąć, trzeba by oddziaływać na wszystkie zmysły, a może ponadto posłużyć się hipnozą, lecz wielu uważało, że gra jest warta świeczki. Kiedy to nastąpi, ludzkie doznania ogromnie się wzbogacą. Człowiek będzie mógł zostać, przynajmniej na krótko, kimś innym, uczestniczyć w każdej możliwej do wymyślenia przygodzie, prawdziwej czy urojonej. Będzie nawet mógł stać się rośliną lub zwierzęciem, jeśli okaże się możliwy zapis odtwarzający wrażenia zmysłowe innych żywych stworzeń. A kiedy „program” się skończy, w jego pamięci pozostaną wrażenia tak żywe jak wspomnienia autentycznych przeżyć, w istocie nie dające się odróżnić od rzeczywistych.

Ta perspektywa była oszałamiająca. Wielu ludzi uważało, że jest też przerażająca i miało nadzieję, że całe przedsięwzięcie spełznie na niczym. Jednak w głębi serca i oni wiedzieli, że jeśli nauka raz uzna jakiś pomysł za wykonalny, to nie uda się uniknąć jego realizacji.

Takie więc były Nowe Ateny i niektóre marzenia żyjących tam ludzi. Stały się tym, czym mogłyby się stać stare Ateny, gdyby zamiast niewolników miały maszyny, a zamiast przesądów i zabobonów — naukę. Jednak, mimo wszystko, eksperyment trwał jeszcze zbyt krótko, aby można było mówić o jego powodzeniu.

Jak do tej pory Jeffrey Greggson był jedynym mieszkańcem wyspy nie zajmującym się ani nauką, ani estetyką, które stanowiły dwa główne przedmioty zainteresowania starszych. Jednak z powodów osobistych z całej duszy aprobował Kolonię. Fascynowało go morze, a tu nigdzie nie było doń dalej niż kilka kilometrów. Większą część swego niedługiego życia spędził w głębi lądu i fakt, że nowe miejsce zamieszkania ze wszystkich stron otaczała woda, był dla niego czymś nowym i niezwykłym. Pływał dobrze i często jeździł z przyjaciółmi na rowerowe wycieczki, zabierając płetwy i maskę, by badać płytkie wody laguny. Początkowo Jean nie była tym szczególnie zachwycona, ale gdy sama zanurkowała kilka razy, przestała obawiać się morza z jego dziwnymi stworzeniami i pozwoliła Jeffreyowi cieszyć się nim do woli, pod warunkiem, że nigdy nie wypłynie samotnie.

Innym członkiem rodziny Greggsonów, któremu zmiana miejsca zamieszkania wyszła na dobre, była Fey, piękna, złocista wyżlica nominalnie należąca do George’a, ale rzadko widywana bez Jeffreya. Ta dwójka przez cały dzień tworzyła nierozłączną parę i gdyby nie stanowczy sprzeciw Jean, tak samo byłoby i w nocy. Fey pozostawała w domu tylko wówczas, gdy Jeffrey jechał gdzieś na rowerze; leżała wtedy niespokojnie przed drzwiami i złożywszy pysk na przednich łapach, patrzyła na drogę wilgotnymi, smutnymi oczami. Irytowało to George’a, który przecież zapłacił za Fey i jej rodowód całkiem okrągłą sumkę. Wyglądało na to, że jeśli chce mieć swojego psa, to musi czekać na następny miot, co powinno nastąpić za trzy miesiące. Jean miała całkiem inny pogląd na tę sprawę. Lubiła Fey, ale uważała, że jeden pies w domu zupełnie wystarczy. Jedyną osobą, która nfe mogła się zdecydować, czy lubi Fey, była Jennifer Annę. Jednak nie należało się temu dziwić, ponieważ na razie nie widziała świata poza plastikowymi ściankami dziecinnego kojca i nie podejrzewała, że coś takiego w ogóle istnieje.

George Greggson nieczęsto myślał o przeszłości; całkowicie pochłaniały go plany na przyszłość, praca i zabawy z dziećmi. Naprawdę rzadko zdarzało mu się wracać myślą do tamtego wieczoru w Afryce i nigdy nie rozmawiał o tym z Jean. Zgodnie z milczącą umową oboje unikali tego tematu, nigdy też nie odwiedzili Boyce’ów, mimo wielokrotnie ponawianych zaproszeń. Kilka razy do roku dzwonili do Ruperta z przeprosinami, aż w końcu przestał im zawracać głowę. Ku ogólnemu zaskoczeniu jego małżeństwo z Mają okazało się bardzo udane.

Jednym z następstw tamtego przyjęcia było to, że Jean straciła cały zapał do babrania się w tajemnicach obrzeży wiedzy. Naiwny, bezkrytyczny zachwyt, który pociągał ją do Ruperta i jego doświadczeń, zniknął zupełnie. Być może została przekonana i nie potrzebowała żadnych dowodów; George wolał o to nie pytać. Wolał sądzić, że to troski macierzyństwa przegnały z jej myśli te niewczesne zainteresowania.

George wiedział, że nie ma po co rozmyślać o tajemnicy, której nie da się wyjaśnić, a jednak czasem budził się w środku nocy i myślał. Wspominał swoje spotkanie z Janem Rodericksem na dachu domu Ruperta i te kilka słów, jakie zamienił z jedynym człowiekiem, któremu udało się obejść zakaz Zwierzchników. Ze wszystkich nadprzyrodzonych zjawisk — myślał George — nic nie wydaje się bardziej niesamowite niż prosty, naukowy fakt, iż choć od jego rozmowy z Janem upłynęło prawie dziesięć lat, znajdujący się gdzieś daleko podróżnik postarzał się tylko o kilkanaście dni.

Wszechświat był ogromny, lecz to przerażało George’a mniej niż jego tajemnice. Nie był osobą, która poświęcałaby tym problemom wiele uwagi, ale czasami zdawało mu się, że ludzie są jak dzieci bawiące się na wydzielonym placu zabaw i chronione przed zetknięciem się z brutalną rzeczywistością zewnętrznego świata. Jan Rodericks zrezygnował z tej ochrony i uciekł i nikt nie wiedział, co go spotkało. Jednak w tej sprawie George całkowicie popierał Zwierzchników. Wcale nie ciekawiło go to, co kryło się w niezgłębionych mrokach tuż za małym kręgiem światła rzucanym przez lampę Wiedzy.

— Jak to się dzieje — powiedział żałośnie George — że zawsze kiedy jestem w domu, Jeff gdzieś przepada? Dokąd poszedł tym razem?

Jean podniosła wzrok znad szydełkowania, archaicznego zajęcia, jakie ostatnio wróciło do łask. Takie mody regularnie przechodziły nad wyspą. Głównym rezultatem tego szaleństwa było obdarowywanie wszystkich mężczyzn różnokolorowymi swetrami, o wiele za ciepłymi w dzień, ale całkiem użytecznymi po zachodzie słońca.

— Razem z kilkoma przyjaciółmi udał się na Spartę — odparła Jean. — Obiecał wrócić na obiad.

— Właściwie wróciłem do domu, żeby trochę popracować — rzekł George w zadumie. — Jednak skoro mamy taki ładny dzień, to pójdę popływać. Jaką rybę ci przynieść?

George nigdy niczego nie złowił, a ryby w lagunie były zbyt cwane, aby dać się schwytać czy upolować. Jean właśnie zamierzała mu to powiedzieć, kiedy ciszę popołudnia zakłócił dźwięk, który w tym wieku spokoju i bezpieczeństwa nadal mroził krew w żyłach i jeżył włosy na głowie.

Ryk syreny, miarowo unosząc się i opadając, słał w morze sygnał grożącego niebezpieczeństwa.

Od prawie stu lat w płonącej otchłani pod dnem oceanu powoli wzrastały napięcia. Chociaż podwodny kanion sformował się w starszych epokach geologicznych, udręczone skały nigdy nie pogodziły się ze swoim położeniem. Niezliczoną liczbę razy warstwy geologiczne trzeszczały i przesuwały się pod niewyobrażalnie wielkim ciężarem wody. Właśnie były gotowe zrobić to jeszcze raz.

Jeff penetrował skaliste zatoczki wzdłuż wąskiej plaży Sparty; zajęcie to nigdy go nie nużyło. Nigdy też nie można było przewidzieć, na jakie egzotyczne stworzenie człowiek się tu natknie, bo morskie zwierzęta chętnie chroniły się w tym miejscu przed falami biegnącymi nieustannie po Pacyfiku i rozbijającymi się o przybrzeżne rafy. Dla dziecka była to baśniowa kraina, a w tej chwili miał ją wyłącznie dla siebie, bo jego przyjaciele poszli w góry.

Dzień był cichy i spokojny. Nawet najlżejsze tchnienie wiatru nie przeleciało po wodzie, a i nieustanny huk fal bijących o rafy ścichł, zmieniając się w poszum. Oślepiające słońce odbyło już połowę swej wędrówki po niebie, lecz opalone na ciemny brąz ciało chłopca było teraz uodpornione na jego ataki.

Plaża w tym miejscu była wąskim pasem piasku ostro opadającym ku lagunie. Spoglądając w kryształowo czystą toń, Jeff widział podwodne skały, znane mu równie dobrze, jak góry na powierzchni wyspy. Na głębokości dziesięciu metrów obrośnięte wodorostami wręgi starego szkunera unosiły swe krzywizny ku światu, który opuściły prawie dwieście lat temu. Jeff z przyjaciółmi kilkakrotnie przeszukali wrak, lecz ich nadzieje na znalezienie skarbu nie ziściły się. Wydobyli jedynie obrośnięty małżami kompas okrętowy.

Coś stanowczo wzięło plażę w dłonie i szarpnęło nią krótkim, energicznym ruchem. Wstrząs trwał tak krótko, że Jeff nie był pewny, czy w ogóle się zdarzyl. Może ogarnęło go chwilowe znużenie, bo wszystko wokół pozostało zupełnie nie zmienione. Wody laguny nie wzburzyły się, niebo było nadal bezchmurne i pogodne. A potem zaczęły się dziać bardzo dziwne rzeczy.

Szybciej niż w czasie jakiegokolwiek odpływu woda zniknęła z brzegu. Mocno zaintrygowany Jeff bez obawy patrzył na odsłonięty, lśniący w promieniach słońca piach. Ruszył za cofającym się oceanem, postanawiając wykorzystać nieoczekiwaną szansę, jaką zesłał mu los, otwierając przed nim podwodny świat. Wody cofnęły się tak daleko, że złamany maszt starego wraku sterczał w powietrzu, a porastające go glony zwisały ciężko pozbawione płynnego oparcia. Jeff pobiegł przed siebie, chcąc jak najszybciej zobaczyć inne cuda.

Wtedy zwrócił uwagę na odgłos dochodzący zza raf. Nigdy nie słyszał czegoś podobnego; zatrzymał się, aby to przemyśleć i jego bose stopy powoli zapadły się w wilgotny piach. Kilka kroków dalej wielka ryba trzepotała się w skurczach agonii, ale Jeff ledwie na nią spojrzał. Stał, słuchając w napięciu narastającego hałasu zza raf.

Był to bulgoczący, ssący dźwięk, ryk rzeki mknącej wąskim korytem. Był to odgłos niechętnie wycofującego się morza, rozzłoszczonego utratą, choćby chwilową, swoich prawowitych włości. Przez rozgałęzienia koralu, przez odkryte podwodne pieczary, miliony ton wody wyciekały z laguny w otchłań Pacyfiku.

Jednak niebawem miały wrócić — i to bardzo szybko.

Kilka godzin później jedna z ekip ratowniczych znalazła Jeffa na wielkim bloku koralu, który został wypchnięty dwadzieścia metrów nad zwykły poziom wody. Chłopiec nie był nawet specjalnie przestraszony, tylko zirytowany utratą roweru. Był także bardzo głodny, bo częściowo zniszczona grobla uniemożliwiła mu powrót do domu. Uratowano go w chwili, gdy zamierzał popłynąć do Aten, co niewątpliwie by mu się udało, chyba że nastąpiłaby jakaś radykalna zmiana kierunku prądów morskich.

Kiedy tsunami uderzyła w wyspę, Jean i George widzieli wszystko ze swego domu na wzgórzu. Mimo iż niżej położone rejony Aten poważnie ucierpiały, nikt nie stracił życia. Sejsmografy ostrzegły mieszkańców zaledwie z piętnastominutowym wyprzedzeniem, lecz to wystarczyło, aby ewakuować wszystkich poza strefę zagrożenia. Teraz Kolonia lizała rany i z faktów tworzyła legendę, która w przyszłości miała jeżyć włosy na głowach słuchaczy.

Jean wybuchnęła płaczem, kiedy zwrócono jej syna, ponieważ była przekonana, że zabrało go morze. Przecież widziała na własne, przerażone oczy, jak czarna, spieniona ściana wody nadleciała z rykiem zza horyzontu, by rąbnąć w skały Sparty młotem piany i fal. Jean wydawało się niemożliwe, żeby Jeff zdążył uciec na czas.

W tym, że nie potrafił w żaden racjonalny sposób wytłumaczyć tego, co się stało, nie było niczego dziwnego. Kiedy już się najadł i położył do łóżka, Jean i George pochylili się nad nim.

— Spróbuj zasnąć, kochanie, i zapomnij o wszystkim — powiedziała Jean. — Jesteś już bezpieczny.

— Ale mamo, to było zabawne — zaprotestował Jeff. — Tak naprawdę, to wcale się nie bałem.

— To świetnie — odezwał się George. — Jesteś dzielnym chłopcem i dobrze, że byłeś mądry i uciekłeś w porę. Słyszałem już o tych wielkich falach. Wielu ludzi utonęło, kiedy poszli na odsłonięte dno, żeby zobaczyć, co się stało.

— Ja też tak zrobiłem — przyznał się Jeff. — Zastanawiam się, kto mi pomógł.

— Co ty mówisz? Nikogo z tobą nie było. Pozostali chłopcy byli na górze.

Jeff wyglądał na zaskoczonego.

— Jednak ktoś kazał mi uciekać.

Jean i George spojrzeli na siebie, nieco zaniepokojeni.

— Chcesz powiedzieć, że wydawało ci się, iż słyszysz jakiś głos?

— Och, daj mu już spokój — może zbyt pospiesznie wtrąciła się Jean. Lecz George był uparty.

— Chcę to wyjaśnić do końca. Powiedz mi, Jeff, co tam się właściwie stało?

— No, byłem na dole, na plaży, przy tym starym wraku, kiedy usłyszałem ten głos.

— I co ci powiedział?

— Dokładnie nie pamiętam, ale chyba coś takiego: „Jeffreyu, wejdź na wzgórze najszybciej jak potrafisz. Utopisz się, jeśli tu pozostaniesz”. Jestem pewien, że nazwał mnie Jeffreyem, a nie Jeffem. A więc nie mógł to być nikt, kogo znam.

— Czy to był głos człowieka? I skąd dobiegał?

— Słyszałem go tuż obok. I przypominał głos człowieka…

Jeff zawahał się i George ponaglił go:

— No, dalej! Wyobraź sobie, że znów jesteś tam, na plaży i opowiedz nam dokładnie, co się wtedy stało.

— No, ten głos nie przypominał żadnego z głosów, jakie kiedykolwiek słyszałem. Myślę, że to był bardzo duży człowiek.

— Czy to wszystko, co ci powiedział?

— Tak, dopóki nie zacząłem wspinać się pod górę. I wtedy zdarzyło się coś jeszcze śmieszniejszego. Znasz tę ścieżkę pod górę?

— Znam.

— Pobiegłem tamtędy, bo to była najkrótsza droga. Wiedziałem już, co się dzieje, bo widziałem tę nadlatującą wielką falę. Zresztą robiła okropny hałas. I wtedy zobaczyłem, że na drodze leży wielki głaz. Przedtem go tam nie było i nie mogłem go ominąć.

— Musiał spaść pod wpływem wstrząsu — powiedział George.

— Cii! Mów dalej, Jeff.

— Nie wiedziałem, co robić, a słyszałem, że ta fala jest coraz bliżej. I wtedy ten głos powiedział: „Jeffreyu, zamknij oczy i zasłoń twarz dłońmi”. Wtedy to wydawało mi się śmieszne, ale zrobiłem tak, jak mi kazał. Potem był wielki błysk, czułem to dokładnie, i kiedy otworzyłem oczy, skała zniknęła.

— Zniknęła?

— No tak, po prostu jej tam nie było. Pobiegłem dalej i właśnie wtedy prawie poparzyłem sobie stopy, bo ścieżka była okropnie gorąca. Kiedy woda do niej dotarła, to aż syczała, ale wtedy nie mogła mnie już złapać, byłem wysoko na górze. I to wszystko. Kiedy już nie było fal, zlazłem na dół. No i wtedy zobaczyłem, że nie mam już roweru i że rozmyło drogę do domu.

— Nie martw się o rower, kochanie — powiedziała Jean, przyciskając syna do siebie. — Dostaniesz inny. Liczy się tylko to, że jesteś bezpieczny. Nieważne jak to się stało.

Oczywiście, nie mówiła prawdy, bo zaraz po tym jak opuścili pokój dziecinny, zaczęli się nad tym zastanawiać. Wprawdzie nie doszli do żadnych konkretnych wniosków, ale narada miała swoje następstwa. Następnego dnia, nic nie mówiąc George’owi, Jean zabrała synka do dziecięcego psychologa Kolonii. Wysłuchał uważnie historii, którą wcale nie speszony otoczeniem Jeff opowiedział jeszcze raz. Późnię], w czasie gdy niczego nie podejrzewający pacjent bawił się zabawkami w sąsiednim pokoju, doktor uspokajał Jean:

— W jego karcie nie ma niczego, co sugerowałoby jakiekolwiek odchylenia od normy psychicznej. Musi pani pamiętać, że chłopiec przeżył okropny szok i świetnie sobie z tym poradził. Jest dzieckiem o bardzo rozwiniętej wyobraźni i prawdopodobnie wierzy w swoją historię. Proszę więc ją zaakceptować i niczym się nie martwić, chyba że pojawią się inne objawy. Wtedy, oczywiście, proszę mnie natychmiast zawiadomić.

Tego samego wieczoru Jean przekazała opinię lekarza mężowi. Nie wyglądało Tia to, by poczuł ulgę, jakiej się spodziewała, ale złożyła to na karb szkód, jakie poniósł jego ukochany teatr. Mruknął po prostu: To doskonale, i powrócił do najnowszego wydania „Sceny i studia”. Wydawało się, że cała sprawa go nie interesuje i Jean trochę to rozzłościło.

Jednak trzy tygodnie później, pierwszego dnia, w którym przywrócono ruch na grobli, George żwawo pomknął na swym rowerze w kierunku Sparty. Plaża była jeszcze usłana odłamkami koralu, a bariera rafy w jednym miejscu wyglądała na przerwaną. George zastanawiał się, ile czasu zajmie miliardom cierpliwych polipów naprawa uszkodzenia.

Na skały prowadziła tylko jedna ścieżka i kiedy odsapnął, ruszył nią w górę. Kilka zeschniętych glonów tkwiących między głazami znaczyło granicę, do której sięgnęły fale.

George Greggson przez dłuższą chwilę stał na pustej dróżce, spoglądając na pasmo stopionej skały pod nogami. Próbował sobie wmówić, że to ślad pozostawiony przez dawno wygasły wulkan, ale niebawem dał spokój daremnym próbom. Wrócił myślą do tej nocy przed wielu laty, gdy razem z Jean uczestniczyli w tym idiotycznym eksperymencie Ruperta Boyce’a. Nikt w pełni nie pojął tego, co wtedy się zdarzyło i George wiedział, że w jakiś niepojęty sposób łączy się to z ostatnim wydarzeniem. Najpierw Jean, potem jej syn. Nie wiedział, czy powinien się cieszyć, czy martwić; w duchu odmówił dziękczynną modlitwę:

— Dzięki ci, Karellenie, za to, co twoi zrobili dla Jeffa, cokolwiek to było. Jednak bardzo chciałbym wiedzieć, dlaczego go ocalili?

Powoli poszedł w dół, ku play, a wielkie białe mewy krążyły wotó niego zaskoczone tym, że nie przyniósł nic do jedzenia i nie rzucał im, gdy krążyły po niebie.

Żądanie Karellena, chociaż można było się tego spodziewać od chwili założenia Kolonii, wywarło piorunujące wrażenie. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że Ateny znalazły się w kryzysowej sytuacji i nikt nie potrafił powiedzieć, czy wizyta obróci się na dobre, czy na złe.

Aż do tej pory Kolonia rozwijała się bez jakichkolwiek prób nacisku ze strony Zwierzchników. Zostawili ją w spokoju, podobnie zresztą jak ignorowali większość ludzkich działań, o ile nie były destrukcyjne i niezgodne z ich kodeksem postępowania. Trudno było ocenić, czy cele, ku którym zdążali mieszkańcy Kolonii, możnaby nazwać destrukcyjnymi. Nie dotyczyły polityki, lecz niosły wezwanie do niezależności artystycznej i intelektualnej. Któż mógł przewidzieć, do czego to doprowadzi? Może Zwierzchnicy widzieli przyszłość Aten wyraźniej niż założyciele Kolonii i niewykluczone, że nie spodobało im się to, co zobaczyli.

Oczywiście, jeśli Karellen chciał przysłać obserwatora, inspektora czy jak tam zechciał go nazwać, nic nie można było na to poradzić. Dwadzieścia lat wcześniej Zwierzchnicy oznajmili, że zrezygnowali z korzystania ze swoich aparatów śledzących, tak więc ludzkość nie powinna już czuć się podpatrywana. Jednak urządzenia te nadal istniały, co oznaczało, że przed Zwierzchnikami niczego nie dało się ukryć, jeśli naprawdę chcieli się czegoś dowiedzieć.

Byli na wyspie i tacy, którzy uznali tę wizytę za szansę rozstrzygnięcia jednego z wielu zagadnień dotyczących psychologii Zwierzchników, a mianowicie ich stosunku do sztuki. Czy uważali ją za dziecinną aberrację ludzkiej rasy? Czy oni sami mają jakikolwiek rodzaj sztuki? A jeśli tak, to czy cel tej wizyty był wyłącznie estetyczny, czy też motywy Karellena były mniej niewinne?

Wszystkie te problemy roztrząsano bez końca, jednocześnie przygotowując się na przyjęcie gościa. O przybywającym Zwierzchniku nie wiedziano niczego, lecz zakładano, że może wchłonąć nieograniczoną liczbę wytworów kultury. Przynajmniej tak to zaplanowano, a reakcje ofiary miał obserwować cały sztab bardzo bystrych umysłów.

Aktualnym przewodniczącym Rady był filozof, Charles Yan Sen, szyderca, ale w zasadzie miły człowiek, który jeszcze nie ukończył sześćdziesięciu lat, a zatem miał całe życie przed sobą. Platon widziałby w nim przykład filozofa-polityka, ale Yan Senowi niezbyt podobał się Platon, gdyż podejrzewał go o mylną interpretację myśli Sokratesa. Był jedynym wyspiarzem, który zamierzał wykorzystać wizytę Zwierzchnika choćby po to, żeby mu udowodnić, iż ludzie mają jeszcze mnóstwo pomysłów i nie zostali dotąd — jak to określał — całkowicie udomowieni.

W Atenach nie robiono niczego bez utworzenia odpowiedniego komitetu — tej firmowej nalepki demokracji. Istotnie, ktoś kiedyś określił Kolonię jako system komitetów wzajemnie uniemożliwiających sobie pracę. Jednak system ten funkcjonował, co należało przypisać cierpliwym studiom psyehosocjologów, którzy byli rzeczywistymi założycielami Aten. Społeczność wyspy nie była zbyt liczna i każdy jej członek mógł uczestniczyć w zarządzaniu nią, stając się tym samym obywatelem w prawdziwym znaczeniu tego słowa.

Było niemal pewne, że wysoko stojący w hierarchii artystycznej George wejdzie w skład komitetu powitalnego. Jednak upewnił się o tym, pociągając za kilka odpowiednich nitek. Jeśli Zwierzchnicy chcieli przyjrzeć się Kolonii, on chciał przyjrzeć się Zwierzchnikom. Jean nie była tym zachwycona. Od czasu owego wieczoru u Boyce’ów czuła dziwną niechęć do Zwierzchników, chociaż nie potrafiła wyjaśnić jej przyczyn. Po prostu wolała mieć z nimi jak najmniej do czynienia i jedną z największych atrakcji, jakie ofiarowywała jej wyspa, była domniemana niezależność Kolonii. Teraz Jean obawiała się, że tej niezależności może coś zagrażać.

Zwierzchnik przybył bez wielkiej pompy, w gliderze zbudowanym przez ludzi, rozczarowując tych, którzy oczekiwali czegoś bardziej widowiskowego. Mógł to być nawet Karellen we własnej osobie, ponieważ nikt nie potrafił odróżnić jednego Zwierzchnika od drugiego. Wszyscy wyglądali jak odlewy wykonane w tej samej formie. Może dzięki jakimś procesom biologicznym tak właśnie było.

Po pierwszym dniu wyspiarze ledwie zwracali uwagę na przejeżdżający samochód gościa, odbywającego kolejną wycieczkę krajoznawczą. Prawdziwe imię przybysza — Thanathalteresco — było zbyt trudne do wymówienia, aby używać go na co dzień, tak więc wkrótce zaczęto nazywać go Inspektorem. Ta nazwa świetnie pasowała do jego nienasyconej ciekawości i apetytu na informacje.

Charles Yan Sen był mocno zmęczony, gdy dobrze po północy odprowadził Inspektora do glidera służącego gościowi za hotel. Niewątpliwie Zwierzchnik zamierzał kontynuować pracę w nocy, kiedy ludzie, ulegając jednej ze swoich słabostek, zapadli w sen.

Pani Sen z ulgą powitała wracającego męża. Stanowili dobraną parę, mimo iż on na użytek własny miał zwyczaj nazywać ją Ksantypą. Ona od dawna odgrażała się, że wyciągnie z tego wnioski i uwarzy mu puchar cykuty, lecz na szczęście wywar z tej rośliny nie był stosowany w Nowych Atenach tak często jak w starych.

— Udało się? — zapytała, gdy mąż zasiadł do spóźnionej kolacji.

— Chyba tak, chociaż nikt nie ma pojęcia, co się dzieje w tych wspaniałych umysłach. Był bardzo zainteresowany, a nawet prawił komplementy. Przy okazji przeprosiłem go za to, że nie zapraszam go do domu. Powiedział, że doskonale to rozumie ł nie ma ochoty rozbijać sobie głowy o nasze sufity.

— A co pokażesz mu jutro?

— Sposób, w jaki funkcjonuje Kolonia, co chyba nie nudzi go tak bardzo jak mnie. Zadawał najrozmaitsze pytania dotyczące produkcji, równoważenia budżetu, zasobów surowcowych, wskaźnika urodzin, gospodarki żywnościowej i tak dalej. Całe szczęście, że był ze mną sekretarz Harrison, który chyba wykuł na pamięć wszystkie.sprawozdania roczne od czasu powstania Kolonii. Szkoda, że nie słyszałaś, jak przerzucali się danymi statystycznymi. Inspektor sporo załapał i jestem gotów założyć się, że kiedy zobaczymy się z nim jutro, będzie mógł odtworzyć z pamięci wszystkie podane liczby. Uważam, że ta ich nadzwyczajna pamięć jest okropnie przygnębiająca. — Ziewnął i bez szczególnego entuzjazmu zaczął jeść. — Jutrzejszy dzień powinien być bardziej interesujący. Idziemy do szkół i do Akademii. Kiedy już tam będziemy, to dla odmiany ja zadam mu parę pytań. Chciałbym wiedzieć, w jaki sposób Zwierzchnicy wychowują swoje dzieciaki, zakładając oczywiście, że w ogóle je posiadają.

Na to pytanie Charles Yan Sen nigdy nie otrzymał odpowiedzi, lecz w innych sprawach Inspektor okazał się zaskakująco rozmowny. W sposób godny podziwu potrafił unikać odpowiedzi na kłopotliwe pytania, a potem, zupełnie nieoczekiwanie, stawał się gadatliwy.

Pierwsza nić sympatii zawiązała się między nimi, gdy wyjeżdżali ze szkoły będącej największą chlubą całej Kolonii.

— Kształcenie tych młodych umysłów dla przyszłości — zauważył Yan Sen — to wielka odpowiedzialność. Na szczęście ludzkie istoty są nadzwyczaj oporne na wiedzę i sporo trzeba się natrudzić, żeby im naprawdę zaszkodzić. Nawet jeśli nasze cele są źle wybrane, to nasze małe ofiary prawdopodobnie to przetrzymają. A jak pan widział, wyglądają na bardzo szczęśliwe.

Przerwał i spojrzał figlarnie na swojego wysokiego towarzysza. Inspektor był od stóp do głów spowity w jakiś odbijający światło, srebrzysty materiał, tak że ani cal jego ciała nie ucierpiał od ostrych promieni słonecznych. Yan Sen wiedział, że za tymi ciemnymi okularami kryją się oczy nie wyrażające żadnych uczuć lub wyrażające uczucia, jakich nigdy nie zdoła zrozumieć.

— Nasze problemy z wychowywaniem dzieci są, jak przypuszczam, podobne do tych, jakie macie z wychowaniem rasy ludzkiej. Czy zgadza się pan z tym stwierdzeniem?

— W pewnym sensie — przyznał poważnym tonem Zwierzchnik. — Jednak może lepszą analogię dałoby się znaleźć w historii waszych podbojów kolonialnych. Z tych powodów zawsze interesowało nas imperium rzymskie i brytyjskie. Szczególnie pouczający jest przypadek Indii. Zasadniczą różnicą między nami a Brytyjczykami w Indiach jest fakt, że oni nie mieli żadnych powodów, aby podbijać półwysep; żadnych rozsądnych powodów, pomijając tak trywialne i irracjonalne, jak ekspansja handlowa czy wrogość innych państw europejskich. Imperium wpadło im w ręce, zanim zdecydowali, co z nim zrobić i nie zaznali spokoju, dopóki się od niego nie uwolnili.

— A czy wy — zapytał Yan Sen, nie mogąc oprzeć się pokusie — uwolnicie się od waszego imperium, kiedy nadejdzie właściwy czas?

— Bez chwili wahania — odparł Inspektor.

Yan Sen wolał nie rozwijać tego tematu. Szczerość odpowiedzi wcale nie była pochlebstwem; ponadto właśnie przybyli do Akademii, gdzie zebrani pedagogowie chcieli wypróbować ostrość swych umysłów na prawdziwym, żywym Zwierzchniku.

— Jak już powiedział panu nasz znakomity kolega — rzekł profesor Chance, rektor Uniwersytetu Nowych Aten — naszym głównym celem jest pobudzanie umysłów wychowanków i sprawianie, aby uświadomić sobie swoje możliwości. Obawiam się, że poza granicami tej wyspy — tu jednym gestem objął i odrzucił resztę świata — rasa ludzka straciła inicjatywę. Ludzkość ma pokój, ma dobrobyt, ale nie ma perspektyw rozwoju.

— Natomiast tutaj…? — przerwał śmiało Zwierzchnik.

Profesor Chance, który był pozbawiony poczucia humoru, ale niejasno zdawał sobie sprawę z tego, że próbowano z niego zadrwić, obrzucił gościa podejrzliwym spojrzeniem.

— My tutaj nie cierpimy na starą obsesję — mówił dalej — że lenistwo jest złem. Jednak nie uważamy też, iż wystarczy bierne uczestnictwo. Każdy mieszkaniec wyspy ma jedną ambicję, którą można wyrazić w dwóch prostych słowach. Zrobić cokolwiek, choćby to było coś naprawdę niewielkiego, lepiej niż ktokolwiek inny. To, rzecz jasna, ideał, który nie wszyscy osiągają. Jednak we współczesnym świecie już samo dążenie do ideału jest wielką sprawą. Osiągnięcie go jest już znacznie mniej istotne.

Wydawało się, że Inspektor nie zamierza tego komentować. Zdjął już swój ubiór ochronny, ale nawet w przyćmionym świetle auli nadal nosił ciemne szkła. Co oczywiście całkowicie uniemożliwiało i tak daremne próby odczytania jego myśli. Jednak najwidoczniej nie miał ochoty oponować przeciw temu nieco prowokującemu stwierdzeniu ani przeciw krytyce polityki, jaką jego rasa prowadzi wobec Ziemi.

Rektor zamierzał atakować dalej, kiedy przewodniczący Wydziału Nauk, profesor Sperlłng, postanowił włączyć się do dyskusji, nie popierając żadnej ze stron.

— Sir, jak pan zapewne wie, jednym z największych problemów naszej cywilizacji był rozdźwięk między nauką a sztuką. Bardzo chciałbym poznać pańską opinię w tej sprawie. Czy zgodziłby się pan z poglądem, że wszyscy artyści są nienormalni? Albo że ich dzieła, a przynajmniej pobudki ich działań, są efektem pewnego głęboko ukrytego w podświadomości rozczarowania?

Profesor Chance chrząknął znacząco, ale Inspektor go uprzedził.

— Powiedziano mi, że każdy człowiek jest w pewnym sensie artystą, jako że każdy może stworzyć coś nowego, nawet jeśli nie jest to rzecz wielka. Na przykład wczoraj w waszej szkole zauważyłem, jaki nacisk kładliście na umiejętność wypowiadania się poprzez malarstwo, rysunek ł rzeźbą. Wydawało mi się, że oczekujecie tego od wszystkich uczniów, nawet tych, którzy w przyszłości mają zostać naukowcami. Zatem jeśli wszyscy artyści są nienormalni i wszyscy ludzie są artystami, dochodzimy do ciekawego sylogizmu…

Wszyscy oczekiwali, że skończy zdanie. Jednak Zwierzchnicy, jeśli chcieli, potrafili wykazać zadziwiające wyczucie taktu…

Inspektor wysłuchał do końca koncertu symfonicznego połączonego z efektami świetlnymi, czego niestety nie dało się powiedzieć o wielu obecnych na sali. Jedynym ustępstwem na rzecz popularnych gustów była Symfonia psalmów Strawińskiego; pozostałe utwory były agresywnie modernistyczne. Niezależnie od poglądu na ten rodzaj muzyki trzeba przyznać, że wykonanie było wspaniałe, ponieważ przechwałki Kolonistów, że posiadają jedną z najlepszych orkiestr na świecie nie były wyssane z palca Koncert poprzedziły liczne kłótnie między rywalizującymi ze sobą kompozytorami o to, komu przypadnie zaszczyt włączenia jego dzieła do programu, mimo iż kilku cyników zastanawiało się, czy w ogóle w tym wypadku można mówić o zaszczycie. Chociaż wszyscy zakładali, że jest inaczej, mogło się przecież okazać, że Zwierzchnik jest głuchy jak pień.

Zauważono jednak, że po koncercie Thanathal-teresco odszukał trzech obecnych na sali kompozytorów i pogratulował im tego, co nazwał „wybitną pomysłowością”. Sprawiło to, że odeszli zadowoleni, ale i nieco zdziwieni.

George Greggson dopiero trzeciego dnia wizyty miał okazję spotkać Inspektora. W teatrze przygotowano składankę: dwie jednoaktówki, jeden monodram w wykonaniu światowej sławy aktora i jedną scenę baletową. I tym razem całość wypadła wspaniale i przepowiednia jednego z krytyków: „Teraz przynajmniej dowiemy się, czy Zwierzchnicy potrafią ziewać”, nie spełniła się. Inspektor nawet zaśmiał się kilka razy, i to we właściwych momentach.

A jednak i tu nie można było mieć pewności. Mógł przecież wspaniale udawać, odbierając wyłącznie treść przedstawienia i nie czując przy tym absolutnie nic tak jak antropolog uczestniczący w jakimś prymitywnym obrzędzie. Fakt, że wydawał prawidłowe dźwięki i reagował tak jak należy, niczego nie dowodził.

Choć George naprawdę starał się porozmawiać z Inspektorem, nic z tego nie wyszło. Po spektaklu zamienili kilka zdawkowych słów, gdy ich sobie przedstawiano, a potem gość został porwany przez tłum. Odizolowanie go od otaczających ludzi okazało się absolutnie niemożliwe i George wrócił do domu strasznie rozczarowany. Nie miał pojęcia, co by powiedział, gdyby nadarzyła się okazja, lecz był wewnętrznie przekonany, że potrafiłby skierować rozmowę na Jeffa. A teraz okazja przeszła koło nosa.

Jego zły humor trwał dwa dni. Wśród obustronnych zapewnień o wzajemnej życzliwości Inspektor odleciał swoim gliderem, a potem okazało się, że historia ta ma jednak dalszy ciąg. Nikomu nie przyszło do głowy, aby zapytać Jeffa, a chłopiec musiał długo nad tym rozmyślać, zanim postanowił zwrócić się do George’a.

— Tato — powiedział tuż przed pójściem do łóżka. — Znasz tego Zwierzchnika, który nas odwiedził?

— Tak — mruknął ponuro George.

— Wiesz, on przyszedł do naszej szkoły i słyszałem, jak rozmawiał z niektórymi nauczycielami. Nie bardzo rozumiałem, co mówił, ale myślę, że poznałem jego głos. To on kazał mi uciekać, zanim nadeszła wielka fala.

— Czy jesteś tego zupełnie pewien? Jeff zawahał się.

— Niezupełnie, ale jeśli to nie on, to musiał to być inny Zwierzchnik. Zastanawiałem się, czy mu nie podziękować. Ale on już sobie poleciał, prawda?

— Tak — odparł George. — Obawiam się, że już odleciał. Myślę jednak, że jeszcze nadarzy ci się okazja. A teraz idź do łóżka jak grzeczny chłopiec i nie myśl o tym więcej.

Kiedy Jeff był już w łóżku, a Jenny wykapana i nakarmiona zasypiała w kojcu, Jean przyszła i usiadła na dywanie, opierając się o nogi George’a. Ten zwyczaj denerwował go trochę jako irytująco sentymentalny, lecz nie uważał, aby było warto kruszyć o to kopie. Starał się tylko przyjąć możliwie elegancką pozycję.

— I co teraz o tym myślisz? — zapytała zmęczonym, obojętnym głosem. — Czy wierzysz, że to w ogóle miało miejsce?

— Wierzę — odparł mąż. — Ale może niemądrze robimy, martwiąc się na zapas. W końcu większość rodziców na naszym miejscu byłaby po prostu wdzięczna i oczywiście ja też jestem wdzięczny. Wyjaśnienie może być całkiem proste. Wiemy, że Zwierzchnicy interesowali się Kolonią i z pewnością obserwowali nas za pomocą swoich urządzeń mimo obietnic, jakie uczynili ludzkości. Załóżmy, że któryś z nich zerkał na nas za pomocą swoich skanerów i zobaczył zbliżającą się falę. Ostrzeżenie wszystkich, którzy znaleźli się w niebezpieczeństwie, byłoby czymś naturalnym.

— Nie zapominaj, że znał imię Jeffa. Nie, musimy być obserwowani. Jest w nas coś szczególnego, coś co przyciąga ich uwagę. Czułam to od przyjęcia u Ruperta. Zabawne, jak zmieniło ono nasze życie.

George spojrzał na nią z sympatią, lecz to było wszystko, co do niej teraz czuł. Dziwne, jak bardzo ktoś może się zmienić w tak krótkim czasie. Kiedyś dałby się za nią posiekać; urodziła mu dzieci i stała się częścią jego życia. Lecz ile pozostało z miłości, jaką czuł niezbyt dziś dobrze pamiętany przez niego facet nazywający się George Greggsori do ulotnego marzenia zwanego Jean Morrel? Teraz dzielił swoją miłość między Jeffa, Jennifer i Carolle. Nie sądził, aby Jean wiedziała o Carolle i zamierzał jej o wszystkim powiedzieć, zanim zrobi to ktoś inny. Tylko jakoś nigdy się nie składało.

— No więc dobrze; Jeff jest obserwowany, a właściwie chroniony. Czy nie sądzisz, że to powód do dumy? Może Zwierzchnicy planują dla niego świetlaną przyszłość? Zastanawiam się, co też mają dla niego w planie?

Wiedział, że mówi tak, aby dodać Jean nieco otuchy. Sam nie był zbytnio zaniepokojony, ale raczej zbity z tropu i zaintrygowany. Całkiem nieoczekiwanie przyszła mu do głowy pewna myśl; coś, na co powinien wpaść wcześniej. Spojrzał w kierunku pokoju małej.

— Zastanawiam się, czy chodzi im tylko o Jeffa — rzekł.

W odpowiednim czasie Inspektor złożył raport. Wyspiarze daliby wiele, żeby go zobaczyć. Wszystkie dane statystyczne i wyniki wprowadzono do nienasyconej pamięci komputerów, które były jednym, choć nie jedynym, źródłem potęgi Karellena. Jednak nim te bezcielesne, elektroniczne umysły doszły do swoich wniosków, Inspektor wydał własną opinię. Wyrażona w słowach i pojęciach jakiejkolwiek ludzkiej rasy miałaby następujący sens:

— Nie musimy podejmować żadnej akcji przeciw Kolonii. To interesujący eksperyment, ale żadną miarą nie wpłynie na przyszłość. Ich przedsięwzięcia artystyczne nie dotyczą nas; nie ma też dowodów, że badania naukowe zdążają w niebezpiecznym kierunku. Tak jak zaplanowałem, udało mi się, nie budząc podejrzeń, zobaczyć wyniki nauczania Obiektu Zero. Interesujące nas dane dołączyłem do raportu i można stwierdzić, że nadal nie ma nadzwyczajnych osiągnięć. Jednak, jak wiemy, Przebicie rzadko jest poprzedzone sygnałami ostrzegawczymi. Spotkałem też ojca Obiektu i odniosłem wrażenie, że chciał ze mną porozmawiać. Na szczęście udało mi się tego uniknąć.

Z pewnością czegoś się domyśla, lecz nigdy nie odgadnie prawdy i nie ma wpływu na bieg wydarzeń. Coraz bardziej żal mi tych ludzi.

George Greggson podpisałby się oburącz pod werdyktem Inspektora, że Jeff jest całkowicie normalnym chłopcem. Tylko ten jeden niezwykły wypadek, zaskakujący jak uderzenie gromu w długi, pogodny dzień.

Jedno zdarzenie i nic poza tym.

Jeff wykazywał energię i dociekliwość typowego siedmiolatka. Był inteligentny, kiedy mu na tym zależało, ale daleko mu było do geniusza. Czasami Jean myślała ze zniechęceniem, że doskonale określa go klasyczna definicja małego chłopca: Hałas otoczony brudem. Chociaż jeśli chodzi o brud, to trudno dawał się sprawdzić, bowiem warstewki musiały nakładać się na siebie przez dłuższy czas, aby można je było odróżnić od normalnej opalenizny.

Jeff potrafił być niezwykle podniecony, a zaraz potem przygnębiony, zachowywać rezerwę i za chwilę działać impulsywnie. Nie wykazywał nadmiernego przywiązania do żadnego z rodziców i przyjście na świat siostrzyczki przyjął bez żadnych oznak zazdrości. Jego karta choroby była idealnie czysta; nie chorował nawet przez jeden dzień. Jednak w tych czasach i w tym klimacie nie było w tym niczego niezwykłego.

Inaczej niż to bywa u niektórych chłopców, towarzystwo ojca nigdy nie nudziło Jeffa i nie szukał każdej sposobności, aby znaleźć się w towarzystwie rówieśników. Było rzeczą oczywistą, że odziedziczył po George’u uzdolnienia artystyczne i ledwie nauczył się chodzić, został stałym gościem za kulisami teatru Kolonii. Zespół traktował go jako swoją maskotkę i chłopiec nabrał niezwykłej wprawy we wręczaniu bukietów gościnnie występującym znakomitościom sceny i ekranu.

Tak, Jeff był zupełnie przeciętnym chłopcem.

To właśnie powtarzał sobie George, uspokajając sam siebie, kiedy spacerowali lub jeździli rowerami po niezbyt rozległej wyspie. Rozmawiali ze sobą, tak jak to czynili ojcowie i synowie od niepamiętnych czasów, jeśli pominąć fakt, że ten wiek dostarczał znacznie więcej tematów do rozmowy. Chociaż Jeff nigdy nie postawił stopy poza wyspą, mógł do woli oglądać świat oczyma wszędobylskiej telewizji. Jak wszyscy Koloniści czuł lekką pogardę dla reszty rodzaju ludzkiego. Oni byli elitą, forpocztą postępu. Doprowadzą ludzkość do wyżyn, które osiągnęli Zwierzchnicy, a może jeszcze wyżej. Nie jutro, rzecz jasna, ale pewnego dnia…

Nawet nie przeczuwali, że ten dzień nadejdzie aż nazbyt szybko.

Sześć tygodni później zaczęły się sny.

W mroku tropikalnej nocy George Greggson powoli wypływał na powierzchnię świadomości. Nie wiedział, co go obudziło i przez chwilę leżał otępiały. Potem zdał sobie sprawę z tego, że jest sam. Jean wstała i poszła na palcach do pokoju dziecinnego. Mówiła coś do Jeffa, zbyt cicho, by George mógł zrozumieć, o co chodzi.

Ospale podniósł się z łóżka i poszedł do żony. Ich Maleństwo dość często robiło im nocne alarmy, ale w takim wypadku hałas był taki, że nie było mowy o spaniu. Teraz rzecz miała się zupełnie inaczej i George zastanawiał się, co obudziło Jean.

Jedynym źródłem światła w pokoju były fosforyzujące wzory na ścianach. W tym słabym blasku George ujrzał Jean siedzącą przy łóżku Jeffa. Gdy wszedł, obróciła się do niego i szepnęła:

— Nie budź Maleństwa. Wiedziałam, że Jeff mnie potrzebuje i to mnie obudziło.

Rzeczowość tego stwierdzenia spowodowała, że George zadrżał, przeczuwając coś niedobrego. „Wiedziałam, że Jeff mnie potrzebuje. Skąd wiedziała?” — pomyślał. Jednak zapytał tylko:

— Czy ma złe sny?

— Nie jestem pewna — powiedziała Jean. — Wydaje się, że teraz wszystko jest w porządku. Ale kiedy tu weszłam, był przerażony.

— Nie byłem przerażony, mamusiu — George usłyszał cichy, urażony głosik. — Ale to było takie dziwne miejsce.

— Jakie miejsce? — zapytał George. — Opowiedz mi o nim.

— Tam były góry — powiedział sennie Jeff. — Były takie wysokie i nie leżał na nich śnieg tak jak na innych górach, które już widziałem. A niektóre z nich paliły się.

— Chcesz powiedzieć, że to były wulkany?

— Niezupełnie. One całe się paliły, takimi błękitnymi płomieniami. A jak patrzyłem na to wszystko, to wzeszło słońce…

— Mów dalej, dlaczego przerwałeś? Zaskoczony i zdziwiony Jeff spojrzał na ojca.

— Bo to jeszcze jedna rzecz, której nie rozumiem. Ono bardzo szybko poszło w górę i było o wiele za duże. I nie miało właściwego koloru. Było śliczne i niebieskie.

Nastąpiła długa, mrożąca krew w żyłach chwila ciszy. Potem George zapytał łagodnie:

— Czy to wszystko?

— No. Poczułem się trochę samotnie i wtedy przyszła mamusia i obudziła mnie.

George jedną ręką pogładził zmierzwione włosy synka, a drugą zapiął szlafrok. Nagle poczuł się mały i zziębnięty. Jednak gdy znów odezwał się do Jeffa, w jego głosie nie było śladu tych uczuć.

— To po prostu głupi sen; za dużo zjadłeś na kolację. Bądź rozsądnym chłopcem; zapomnij o tym i śpij.

— Dobrze, tato — odparł Jeff. Przez chwilę milczał, a potem dodał w zadumie: — Chyba spróbuję pójść tam jeszcze raz.

— Błękitne słońce? — zapytał Karellen po kilku godzinach. — To musi bardzo ułatwiać identyfikację.

— Tak — odparł Rashaverak. — Niewątpliwie to Alphanidon 2. Góry Siarczane są potwierdzeniem tego faktu. Interesująca jest także różnica w upływie czasu. Planeta bardzo wolno obraca się wokół swej osi. Chłopak musiał w ciągu kilku minut zaobserwować to, co w rzeczywistości trwało wiele godzin.

— I to wszystko, co zdołałeś odkryć?

— Tak, chyba że zapytam chłopca wprost.

— Tego nie wolno nam uczynić. Wydarzenia muszą biec swoim naturalnym trybem, bez naszej ingerencji. Kiedy rodzice nas poproszą, wtedy, być może, wypytamy go.

— Mogą wcale się do nas nie zwrócić. A nawet jeśli to zrobią, może już być za późno.

— Obawiam się, że nic na to nie możemy poradzić. Nie wolno nam zapominać, że nasza ciekawość nie ma znaczenia. Teraz liczy się jedynie szczęście rodzaju ludzkiego. — Sięgnął ręką do wyłącznika. — Oczywiście, nie przerywajcie obserwacji i meldujcie mi o wszystkim. Jednak w żaden sposób nie ingerujcie.

Kiedy Jeff obudził się, nadal był tym samym chłopcem. „Przynajmniej za to — pomyślał George — możemy dziękować losowi”. Jednak w głębi serca był coraz bardziej przerażony.

Dla Jeffa była to tylko zabawa; jeszcze nie zaczął się bać. Sen to po prostu sen — jakkolwiek dziwny mógł się wydawać. I chłopiec nie czuł się już samotny w światach, które otwierały się przed nim we śnie. Tylko tej pierwszej nocy jego umysł wzywał Jean przez te nieprzebyte otchłanie, jakie ich dzieliły. Teraz bez obawy ruszał samotnie we wszechświat, który się przed nim otwierał.

Każdego ranka rodzice wypytywali go, a on opowiadał, co zdołał zapamiętać. Czasami brakowało mu słów i milkł, nie potrafiąc opisać scen, które przekraczały nie tylko jego doświadczenie, ale i ludzką wyobraźnię.

Podpowiadali mu nowe słowa, pokazywali barwy i obrazy, usiłując odświeżyć mu pamięć i odnaleźć jakiś sens w jego odpowiedziach. Często nic z tego nie wychodziło, chociaż wyglądało na to, że w umyśle Jeffa te światy ze snów są jasne i wyraziste. Po prostu nie potrafił przekazać swoich wrażeń rodzicom. Jednak niektóre były dość proste…

Przestrzeń — żadnego krajobrazu, żadnej planety ni świata pod stopami. Jedynie gwiazdy otoczone aksamitnym mrokiem i zawieszone w głębi wielkie, czerwone słońce, kurczące się i powiększające jak serce. Ogromne i zamglone w jednej chwili, w następnej zaczynało się kurczyć i jaśnieć, jakby w piekielne ognisko dorzucano nowego opału. Wspinało się po skali widmowej aż do granicy żółci i bieli, a potem cykl się powtarzał; gwiazda powiększała się i stygła, zmieniając się w poszarpaną, czerwoną chmurę płomieni.


(— Typowy pulsar o przemiennym cyklu — szybko określił Rashaverak. — Również oglądany ze straszliwym przyspieszeniem. Nie mogę dokładnie tego umiejscowić, ale najbliższą gwiazdą takiego typu jest Rhamsandron 9. Może to też być Pharanidon 12.

— Gdziekolwiek to jest — odparł Karellen — chłopak sięga coraz dalej od domu.

— O wiele dalej — przytaknął Rashaverak.)

Mogłaby to być Ziemia. Na błękitnym niebie usianym uciekającymi przed burzą chmurami wisiało białe słońce. Zbocze góry łagodnie opadało ku oceanowi rozpylanemu przez szalejący wiatr. Jednak nic się nie poruszało; cała scena zamarła jak utrwalona nagłym błyskiem piorunu. A daleko, daleko na horyzoncie było coś, co nie istniało na Ziemi: szereg ledwie widocznych słupów wznoszących się z morza, lekko zwężających się ku górze i ginących w podstawie chmur. Z idealną precyzją były rozmieszczone na obwodzie planety, zbyt ogromne jak na sztuczne twory i zbyt regularne jak na naturalne.


(— Sideneus 4 i Kolumny Świtu — powiedział Rashaverak z niepokojem w głosie. — Dotarł do centrum wszechświata…

— A przecież dopiero co rozpoczął swoją podróż — odparł Karellen.)

Planeta była przeraźliwie płaska. Straszliwa grawitacja już dawno skruszyła w proch góry wypiętrzone w czasach bujnej młodości globu — szczyty, z których najwyższe nie miały więcej niż kilka metrów wysokości. Jednak i tu kwitło życie, ponieważ powierzchnię planety pokrywały miliardy geometrycznych wzorów pełzających, poruszających się i zmieniających jak w kalejdoskopie. To był dwuwymiarowy świat zamieszkany przez istoty, których grubość nie przekraczała ułamków centymetra.

Zaś na niebie płonęło słońce, którego nie wyobraziłby sobie w najdzikszych snach żaden palacz opium. Zbyt jasne, by określić je jako białe, było zimnym widmem na granicy ultrafioletu, palącym planety promieniowaniem zabójczym dla wszelkich ziemskich form życia. Na cztery miliony kilometrów rozpościerało wielkie chmury gazów i pyłu, a zasłona ta jarzyła się fosforescencją niezliczonych barw, gdy przebijały się przez nią rozbłyski ultrafioletu. W porównaniu z tą gwiazdą Słońce było zaledwie błyskiem świetlika w samo południe.


(— Hexanerax 2; w znanym nam wszechświecie jest tylko jedno takie miejsce — powiedział Rashaverak. — Kilku naszym statkom udało się tam dotrzeć, ale nigdy nie zaryzykowano lądowania, bo któż mógł przypuszczać, że na takiej planecie istnieje życie.

— Wygląda na to — odparł Karellen — że wy, naukowcy, nie byliście tak dokładni jak sądziliście. Jeśli te wzory to inteligentne istoty, to porozumienie się z nimi może być niezwykle interesującym problemem. Zastanawiam się, czy one wiedzą cokolwiek o trzecim wymiarze?)

Był to świat, który nigdy nie poznał znaczenia nocy i dnia, lat i pór roku. Na jego niebie krążyło sześć kolorowych słońc, tak że następowała jedynie zmiana barwy światła i planeta nie znała, co to mrok. Szarpana i popychana przeciwstawnymi polami grawitacji, wirowała po swojej skomplikowanej orbicie, nigdy nie odbywając dwukrotnie tej samej drogi. Każdy punkt tej orbity był niepowtarzalny: konfiguracja, jaką w danej chwili tworzyło sześć słońc, miała się już nigdy nie powtórzyć po tej stronie wieczności.

Jednak nawet i tam było życie. Chociaż planeta mogła być osmalona płomieniami w jednej — a skuta lodem na zewnętrznej orbicie w drugiej epoce, ona również była siedliskiem rozumu. Wielkie, wielopłaszczyznowe kryształy tworzące skomplikowane bryły, nieruchome w erach chłodnych, rozrastały się wolno wzdłuż żył minerałów, gdy powracało ciepło. To nieważne, że dokończenie rozpoczętej myśli zajmowało im tysiąc lat. Świat był wciąż młody, a przed sobą miał niezmierzone obszary czasu…


(— Przejrzałem wszystkie nasze zapisy — powiedział Rashaverak. — Nic nie wiemy o takim świecie ani o kombinacji takich gwiazd. Gdyby istniał gdzieś w naszym wszechświecie, odkryliby go astronomowie, nawet jeśliby leżał poza zasięgiem naszych statków.

— A więc chłopak sięgnął poza Galaktykę.

— Tak. Teraz to już długo nie potrwa.

— Co możemy o tym wiedzieć? On tylko śni. Kiedy się budzi, pozostaje nadal zwyczajnym chłopcem. To wciąż pierwsze stadium. Jednak kiedy zaczną się zmiany, dowiemy się o tym wcześniej…)

— Spotkaliśmy się już kiedyś, panie Greggson — powiedział poważnie Zwierzchnik. — Nazywam się Rashaverak. Na pewno mnie pan pamięta.

— Tak — odparł George. — Na przyjęciu u Ruperta Boyce’a. Mało prawdopodobne, żebym zapomniał. Tak myślałem, że jeszcze się spotkamy.

— Proszę mi powiedzieć, dlaczego prosił pan o spotkanie.

— Myślę, że pan już wie…

— Być może, ale dla nas obu będzie lepiej, jeśli pan sam mi to powie. Może to pana zdziwi, ale ja także próbuję coś z tego zrozumieć i w niektórych sprawach moja niewiedza jest równie wielka, jak pańska.

George spojrzał na Zwierzchnika ze zdumieniem. Taka myśl nigdy nie przyszła mu do głowy. Podświadomie zakładał, że Zwierzchnicy posiedli całą wiedzę i dysponują absolutną potęgą i dlatego doskonale wiedzą, co się dzieje z Jeffem, a może nawet są za to odpowiedzialni.

— Zakładam — powiedział — że widzieliście raporty, które przedłożyłem psychologowi Kolonii, a więc wiecie o tych snach.

— Tak, wiemy o nich.

— Nigdy nie uważałem ich za wytwór dziecięcej wyobraźni. Były tak niewiarygodne, że chociaż wiem, iż to brzmi śmiesznie, muszą mieć oparcie w rzeczywistości.

Popatrzył niespokojnie na Rashaveraka, nie wiedząc, czy spodziewać się zaprzeczenia, czy potwierdzenia. Zwierzchnik nic nie powiedział; po prostu spoglądał na niego swoimi wielkimi, spokojnymi oczyma.’Siedzieli niemal twarzą w twarz, bowiem pokój, najwidoczniej zaprojektowany dla takich spotkań, miał dwa poziomy i solidne krzesło Zwierzchnika stało o metr niżej niż fotel George’a. To był przyjazny gest, poprawiający samopoczucie ludzi, którzy prosili o takie spotkanie i rzadko byli w beztroskim nastroju.

— Początkowo trochę się martwiliśmy, ale uważaliśmy, że to nic poważnego. Jeff po przebudzeniu zachowywał się zupełnie normalnie i wcale nie przejmowa! się tymi snami. Jednak potem przyszła taka noc… — Zawahał się i popatrzył na Zwierzchnika, jakby szukając u niego pomocy. — Nigdy nie wierzyłem w rzeczy i zjawiska nadprzyrodzone; nie jestem naukowcem, ale myślę, że wszystko da się racjonalnie wytłumaczyć.

— Oczywiście — powiedział Rashaverak. — Wiem, co pan zobaczył; obserwowałem was.

— Zawsze to podejrzewałem. Przecież Karellen obiecywał, że nie będziecie nas szpiegować swoimi instrumentami. Dlaczego złamał pan tę obietnicę?

— Nie złamałem jej. Karellen powiedział, że rodzaj ludzki nie będzie już więcej śledzony. To obietnica, której musimy dotrzymać. Obserwowałem wasze dzieci, nie was.

Minęło kilka sekund, zanim George w pełni zrozumiał znaczenie słów Rashaveraka. Potem krew odpłynęła mu z twarzy.

— Chce pan powiedzieć… — szepnął. Głos go zawiódł i musiał zacząć jeszcze raz. — Na miłość boską, czymże więc są moje dzieci?

— To właśnie — odparł poważnie Rashaverak — próbujemy ustalić.

Jennifer Annę Greggson, dawniej znana jako Maleństwo, leżała na plecach i mocno zaciskała powieki. Od dawna ich nie otwierała i już nigdy ich nie otworzy, ponieważ były jej zbyteczne, tak jak byłyby niepotrzebne mieszkańcowi morskich głębin posiadającemu wiele innych zmysłów. Wiedziała, co się dzieje w otaczającym ją świecie; prawdę mówiąc, wiedziała dużo więcej.

W wyniku dziwnego kaprysu przeistoczenia, z krótkiego dzieciństwa pozostał jej jeden odruch. Cieszący ją niegdyś dźwięk grzechotki rozbrzmiewał teraz bez końca w skomplikowanym, wciąż zmieniającym się rytmie. Właśnie te niezwykłe synkopy obudziły Jean i kazały jej przybiec do pokoju dzieci. Jednak nie sam dźwięk był powodem tego, że zaczęła głośno wołać George’a.

Sprawił to widok zwykłej, jaskrawo malowanej grzechotki drgającej samoistnie w powietrzu pół metra od podłogi, podczas gdy zadowolona Jennłfer Annę leżała na plecach z mocno zaciśniętymi tłuściutkimi rączkami, uśmiechając się spokojnie.

Zaczęła później, ale robiła szybkie postępy. Wkrótce miała wyprzedzić swojego brata, ponieważ musiała zapomnieć o wiele mniej niż on.

— Mądrze postąpiliście — powiedział Rashaverak — nie próbując dotykać jej zabawki. Nie sądzę, żeby udało wam się ją ruszyć. Jednak gdyby wam się powiodło, dziewczynka mogłaby się zirytować. A wtedy nie wiadomo co mogłoby się stać.

— Czy chce pan powiedzieć — powiedział ponuro George — że nic nie możecie zrobić?

— Nie będę pana oszukiwał. Możemy badać i obserwować, tak jak to właśnie czynimy. Jednak nie możemy ingerować, bo nie rozumiemy tego zjawiska.

— Cóż więc mamy robić? I dlaczego to wszystko przydarzyło się właśnie nam?

— Komuś musiało się przytrafić. W waszej rodzinie nie było nic szczególnego, podobnie jak w pierwszym neutronie rozpoczynającym reakcję łańcuchową w bombie atomowej. On jest po prostu pierwszy. Mógłby to być każdy inny neutron, tak jak zamiast na miejscu Jeffreya mógłby być każdy inny siedmiolatek na świecie. Obserwowane zjawisko nazywamy Przebiciem Totalnym. Teraz nie ma już powodu, aby trzymać wszystko w tajemnicy i bardzo mnie to cieszy. Czekaliśmy na to od chwili, gdy dotarliśmy do Ziemi. W żaden sposób nie mogliśmy przewidzieć, gdzie i kiedy do tego dojdzie, dopóki nie spotkaliśmy się przypadkowo na przyjęciu u Ruperta Boyce’a. Od tamtej pory wiedziałem, byłem prawie pewien, że pańskie dzieci będą pierwszymi.

— Przecież wtedy jeszcze nie byliśmy małżeństwem. My nawet nie…

— Tak, wiem. Jednak umysł panny Morrel był tym kanałem, przez który dotarła do nas wiadomość, której nie mógł posiadać żaden z żyjących w owym czasie ludzi. Ta wiedza mogła pochodzić jedynie z innego umysłu pozostającego z nią w bliskim kontakcie. Fakt, że ten umysł jeszcze się nie narodził, nie był tak bardzo istotny, bowiem czas jest czymś o wiele dziwniejszym niż pan sądzi.

— Zaczynam pojmować. Jeff to widzi, dostrzega inne światy i może powiedzieć, skąd przybyliście. A Jean w jakiś sposób przechwyciła jego myśli, mimo że chłopak jeszcze się nie narodził.

— Sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana niż pan myśli, lecz nie przypuszczam, aby kiedykolwiek był pan bliższy prawdy niż w tej chwili. W całej historii ludzkości pojawiali się osobnicy dysponujący niewytłumaczalnymi siłami, które zdawały się niezależne od czasu i przestrzeni. Oni sami nigdy tego nie rozumieli, a wszyscy usiłowali tłumaczyć to zjawisko i prawie zawsze wychodził z tego bezsensowny bełkot. Wiem o tym aż za dobrze, bo dość się tego naczytałem! Istnieje jednak pewna analogia, która… hmm… dostarcza niejakich wskazówek i może nam się przydać. Często przewija się w waszej literaturze. Proszę sobie wyobrazić, że każdy umysł jest wyspą otoczoną oceanem. Każda jest pozornie odizolowana od innych, lecz w istocie łączy je skalne podłoże, z którego wyrosły. Gdyby ocean zniknął, byłby to koniec wysp. Wszystkie stałyby się częścią kontynentu, chociaż zatraciłyby swą indywidualność.

— Telapatia, jak ją nazywacie, jest czymś w tym rodzaju. W odpowiednich warunkach umysły mogą łączyć się i dzielić swoją zawartością, a kiedy ponownie odizolują się od siebie, są bogatsze o nowe doświadczenia i wspomnienia. W swojej najdoskonalszej formie te siły nie podlegają zwykłym ograniczeniom czasu i przestrzeni. Właśnie dlatego Jean mogła przejąć tę wiedzę od jej nie narodzonego jeszcze syna.

Nastąpiła długa cisza, w czasie której George borykał się z tymi zdumiewającymi myślami. Powoli wszystko zaczęło się układać. Prawda wynikająca z owych informacji zdawała się niewiarygodna, ale miała swoją wewnętrzną logikę. Wyjaśniała także, jeśli w ogóle można użyć tego słowa wobec spraw tak niepojętych, wszystko, co wydarzyło się od tamtegfo przyjęcia u Boyce’ów. Nagle George zrozumiał także, że to wyjaśnia również ciekawość Jean dla zjawisk nadprzyrodzonych.

— Co zapoczątkowało ten proces? — zapytał. — I do czego to zaprowadzi?

— Na te pytania nie potrafimy odpowiedzieć. We wszechświecie jest wiele ras i niektóre z nich odkryły tę siłę na długo przed tym, zanim na scenie pojawiliście się wy lub my. One czekają na was; czekają, aż przyłączycie się do nich i teraz nadeszła ta chwila.

— A jaka jest wasza rola w tym wszystkim?

— Jak większość ludzi, pan zapewne uważał nas za swoich władców. To nie jest tak. Nigdy nie byliśmy niczym więcej jak strażnikami wykonującymi obowiązki narzucone nam przez kogoś stojącego nad nami. Ten obowiązek czy służbę niełatwo zdefiniować; może najlepszym porównaniem byłyby pielęgniarki asystujące przy trudnym porodzie. Pomagamy w narodzinach czegoś nowego i niezwykłego. — Rashaverak zawahał się. — Tak, jesteśmy pielęgniarkami. Jednak sami jesteśmy rasą bezpłodną.

W tym momencie George zrozumiał, że stoi w obliczu tragedii okropniejszej od jego własnej. To było nieprawdopodobne i w pewnym sensie sprawiedliwe. Mimo całej swej potęgi i świetności Zwierzchnicy utknęli w ewolucyjnym ślepym zaułku. Oto miał przed sobą przedstawiciela wielkiej i szlachetnej rasy, pod każdym niemal względem górującej nad ludźmi, lecz nie mającej przed sobą żadnej przyszłości i świadomej tego faktu. W obliczu takiej tragedii problemy George’a wydawały się trywialne i błahe.

— Teraz już wiem — powiedział — dlaczego obserwowaliście Jeffreya. Pełnił rolę świnki morskiej w tym eksperymencie.

— Dokładnie tak, chociaż nie mieliśmy żadnego wpływu na ten eksperyment. Nie my go rozpoczęliśmy, po prostu próbujemy go obserwować. Nie mieszamy się do niczego, chyba że jesteśmy do tego zmuszeni.

„Tak — pomyślał George. — Ta wielka fala. Nie mogli pozwolić, aby cenny okaz został zniszczony”.

Lecz zaraz poczuł wstyd, czując, że jego rozgoryczenie i gniew były nie na miejscu.

— Mam tylko jeszcze jedno pytanie — powiedział. — Co mamy robić z naszymi dziećmi?

— Dopóki możecie, cieszcie się nimi — odparł łagodnie Rashaverak. — Nie zostaną z wami długo.

Taką radę można było dać rodzicom wszystkich dzieci w ciągu minionych wieków, lecz teraz kryła się w niej groźba i strach, których nigdy przedtem w niej nie było.

I nadszedł czas, kiedy sny Jeffreya nie oddzielały się już od rzeczywistości. Przestał chodzić do szkoły i życie rodzinne Jean i George’a całkowicie się zmieniło; wkrótce zresztą tak samo stało się na całym świecie.

Unikali wszystkich znajomych, jakby już teraz zdawali sobie sprawę, że niebawem nikt nie będzie ich darzył sympatią. Czasami, w mroku nocy, kiedy wiedzieli, że nie spotkają zbyt wielu ludzi, wychodzili razem na spacer. Byli sobie teraz bardziej bliscy niż kiedykolwiek od czasu miodowego miesiąca. Zjednoczeni w obliczu wielkiego nieszczęścia, które wkrótce miało na nich spaść.

Z początku zostawiali śpiące w domu dzieci, mając poczucie winy, ale wkrótce wiedzieli, że Jeff i Jenny potrafią sami zadbać o siebie w niezrozumiały dla otoczenia sposób. A ponadto byli pod obserwacją Zwierzchników. Ta myśl dodawała Greggsonom otuchy; czuli, że nie są osamotnieni w obliczu swojego problemu i że ich czuwanie dzielą z nimi mądre, współczujące oczy.


Jennifer spala; nie można było trafniej opisać stanu, w jakim się znajdowała. Zewnętrznie pozostała niemowlęciem, lecz wyczuwało się otaczającą ją moc i uczucie to było tak przerażające, że Jean nie potrafiła się zmusić, by wejść do pokoju dziecinnego.

Nie było już zresztą takiej potrzeby. Istota, która kiedyś była Jennłfer Annę Greggson, jeszcze nie ukształtowała się w pełni, lecz nawet w tym larwalnym stadium posiadała taką władzę nad otoczeniem, że sama umiała zatroszczyć się o swoje sprawy. Jean tylko raz próbowała ją nakarmić — bezskutecznie. Jennifer Annę wolała odżywiać się w wybranym przez siebie czasie i na swój sposób.

Żywność znikała z lodówki wolnym i regularnym strumieniem, chociaż mała nigdy nie opuszczała łóżeczka.

Grzechotanie ustało i porzucona zabawka leżała teraz na podłodze dziecinnego pokoju, jednak nikt, nie ośmielił się jej dotknąć. Jennifer Annę mogła przecież znów jej zapragnąć. Czasami sprawiała, że meble same ustawiały się w dziwaczne wzory i George’owi wydawało się, że fosforyzująca farba na ścianach pokoju świeciła teraz dużo jaśniej niż przedtem.

Jennłfer Annę nie sprawiała żadnych kłopotów; trwała poza ich obecnością i miłością. To było nie do zniesienia i w czasie, jaki im pozostał, rozpaczliwie lgnęli do Jeffa.

On także się zmieniał, ale nadal ich rozpoznawał. Chłopiec, którego rozwój obserwowali od niemowlęcia, tracił swoją osobowość zanikającą na ich oczach z godziny na godzinę. A jednak czasem rozmawiał z nimi tak jak przedtem, opowiadając o swoich zabawkach i przyjaciołach, jakby nieświadomy tego, co go oczekiwało. Lecz przeważnie nie dostrzegał ich i nic nie wskazywało na to, że zdaje sobie sprawę z ich obecności. W ogóle przestał sypiać, ale oni czasem musieli trochę się zdrzemnąć, mimo iż z całych sił próbowali jak najlepiej wykorzystać tych niewiele pozostałych im chwil.

W przeciwieństwie do Jenny chłopiec chyba nie posiadał niezwykłej władzy nad przedmiotami — może dlatego, że był już na tyle duży, iż nie potrzebował jej tak bardzo. Jego niezwykłość ograniczała się do życia wewnętrznego, którego sny były teraz tylko niewielką częścią. Potrafił całymi godzinami stać bez ruchu, z zamkniętymi oczami, jakby słuchał dźwięków, które nie docierały do nikogo poza nim. Jego umysł czerpał wiedzę — nie wiadomo jak i kiedy — która wkrótce miała zawładnąć i zniszczyć na pół sformowane stworzenie, które kiedyś było Jeffreyem Greggsonem.

A Fey będzie siadywała, spoglądając na niego smutnymi i zdziwionymi ślepiami, zastanawiając się, dokąd odszedł jej pan i kiedy do niej wróci.

Jeff ł Jenny byli pierwszymi, ale niebawem nie byli już sami. Jak epidemia przenosząca się błyskawicznie z kraju do kraju, metamorfoza objęła cały rodzaj ludzki. Praktycznie dotknęła wszystkie dzieci w wieku do dziesięciu lat i nikogo ze starszych.

To był koniec cywilizacji, kres wszystkiego, ku czemu ludzie dążyli od niepamiętnych czasów. W ciągu kilku dni ludzkość utraciła przyszłość, bo gdy się traci wszystkie swoje dzieci, ten cios łamie serce i odbiera chęć do życia.

Nie było paniki, jaka mogłaby wybuchnąć sto lat wcześniej. Świat pogrążył się w otępieniu, a wielkie miasta pozostały ciche i milczące. Działały tylko służby niezbędne dla ich istnienia i zaspokajające podstawowe ludzkie potrzeby. Planeta pogrążyła się w żałobie, opłakując wszystko to, co odeszło na zawsze.

A wtedy, tak jak uczynił to w dawno zapomnianych czasach, Karellen po raz ostatni przemówił do ludzkości.

— Moja praca tutaj dobiega końca — powiedział Karellen z milionów radioodbiorników. — A teraz, po stu latach, nareszcie mogę wam powiedzieć, na czym polegała. Wiele musieliśmy przed wami ukrywać, także my sami przez połowę naszego pobytu na Ziemi kryliśmy się przed Człowiekiem. Wiem, że niektórzy z was uważali, że nie było to potrzebne. Przywykliście do naszej obecności i nie możecie już sobie wyobrazić, jak zareagowaliby na nasz widok wasi przodkowie. Jednak teraz możecie zrozumieć przesłanki takiego postępowania i wiedzcie, że były to ważne powody. Największym sekretem jaki ukryliśmy przed wami, był cel naszego przybycia na Ziemię — cel, który wywoływał nie kończące się spekulacje. Aż do tej pory nie mogliśmy go wam wyjawić, ponieważ ta tajemnica nie należała do nas. Sto lat temu przybyliśmy do waszego świata, ratując was przed samozagładą. Nie sądzę, aby ktoś chciał temu zaprzeczyć, chociaż nikt nie podejrzewał, pod jaką postacią przyszłaby ta zagłada. Groźba fizycznego unicestwienia zniknęła, ponieważ zakazaliśmy posiadania broni jądrowej i wszystkich tych śmiercionośnych zabawek, jakie zgromadziliście w swoich arsenałach. Myśleliście, że było to jedyne niebezpieczeństwo. Chcieliśmy, abyście tak uważali, lecz nie było to prawdą. Największe zagrożenie, w obliczu którego stanęliście, było zupełnie innej natury i nie wy jedni znaleźliście się w jego cieniu. Wiele ras docierało do skrzyżowania dróg z napisem „potęga jądrowa”, unikało samozagłady i zaczynało budować pokojowe, wspaniałe cywilizacje, które zostawały doszczętnie zniszczone przez siły, o jakich nie zdążyły się niczego dowiedzieć. W dwudziestym wieku i wy coraz częściej zaczęliście stykać się z tymi siłami. Z tego właśnie powodu nasza ingerencja stała się konieczna. Przez cały ten wiek ludzkość powoli dryfowała ku przepaści, nawet nie podejrzewając jej istnienia. Nad tą przepaścią przerzucono tylko jeden most. Niewiele ras odnalazło go samodzielnie. Niektóre cofnęły się w porę, unikając niebezpieczeństwa, ale i tracąc szansę zwycięstwa. Ich światy stały się elizejskimi wyspami spokoju i nie odgrywają już żadnej roli we wszechświecie. Nie taki byłby wasz los. Wasza rasa miała w sobie zbyt wiele witalności. Runęłaby w przepaść, zabierając ze sobą inne, bo wy nigdy nie znaleźlibyście mostu. Obawiam się, że prawie wszystko co mam wam do powiedzenia, muszę przekazywać za pomocą analogii. W waszej mowie brakuje wielu słów i pojęć dla rzeczy, o których chciałbym wam powiedzieć, a i nasza wiedza o nich jest żałośnie nikła i niezadowalająca. Aby to zrozumieć, musicie wrócić do przeszłości i odnaleźć wiele z tego, co było rzeczywistością waszych przódków, a o czym my pomogliśmy wam zapomnieć. Bowiem cały nasz pobyt tutaj był oparty na wielkim oszustwie i ukrywaniu prawdy, na której przyjęcie nie byliście jeszcze gotowi. W stuleciach poprzedzających nasze przybycie wasi naukowcy odkryli tajemnice świata materialnego i poprowadzili was od energii parowej do atomowej. Pozbyliście się przesądów, zabobonów — jedyną religią ludzkości stała się nauka. To był prezent, jaki mniejszość Zachodu podarowała rodzajowi ludzkiemu, niszcząc wszystkie religie. Te, które istniały jeszcze w chwili naszego przybycia, były już w agonii. W powszechnym przekonaniu nauka mogła wyjaśnić wszystko i nie istniały żadne siły, do których nie mogła przyłożyć swej miary ani wydarzenia, których rozum nie jest w stanie pojąć. Pochodzenie i początki wszechświata mogły pozostać niewiadomą, lecz wszystko to, co zdarzyło się potem, podlegało prawom fizyki. Jednak wasi mistycy, chociaż pogubili się w swoich złudzeniach, dostrzegli część prawdy. Istnieją siły umysłu i poza nim, których nauka z całym swym aparatem badawczym nie była w stanie zgłębić. Przez wszystkie wieki notowano niezliczone, dziwne zjawiska: telekinezy, telepatii, prekognicji, które potrafiliście nazwać, ale nie umieliście ich wyjaśnić. Początkowo nauka ignorowała je, potem przeczyła ich istnieniu, wbrew dowodom zebranym przez pięć tysięcy lat. Jednak one istnieją i jeśli jakakolwiek teoria dotycząca wszechświata ma być kompletna, musi je uwzględniać. W pierwszej połowie dwudziestego wieku kilku waszych naukowców zaczęło badać te zjawiska. Nie zdawali sobie sprawy, że majstrowali przy zamku „puszki Pandory”. Siły, jakie mogli w ten sposób wyzwolić, przewyższały wszelkie zagrożenia ze strony arsenałów atomowych. Albowiem fizycy mogli jedynie spopielić Ziemię, zaś parapsychologowie mogli płomień zniszczenia roznieść na gwiazdy. Nie można było do tego dopuścić. Nie potrafię w pełni wyjaśnić istoty zagrożenia, jakie sobą przedstawialiście. Dla nas nie byliście groźni, może dlatego nie rozumiemy tego niebezpieczeństwa. Zatem powiedzmy, że stalibyście się czymś w rodzaju psychicznego i telepatycznego nowotworu, złowrogą umysłowością, która swoim nieuniknionym rozkładem zatrułaby inne, większe umysły. I tak przybyliśmy, zostaliśmy przysłani, na Ziemię. Przerwaliśmy wasz rozwój na wszystkich płaszczyznach kulturalnych, ale co najważniejsze, położyliśmy kres wszystkim poważnym badaniom nad zjawiskami nadprzyrodzonymi. Doskonale zdaję sobie sprawę z faktu, że kontrast między poziomem naszych cywilizacji zahamował również wszystkie wasze osiągnięcia twórcze. To był efekt uboczny i nie miał żadnego znaczenia. A teraz muszę wam powiedzieć coś, co może uznacie za zdumiewające i niewiarygodne. Nie dysponujemy wszystkimi tymi możliwościami, tą uśpioną mocaj nawet jej nie rozumiemy. Nasze mózgi niepomiernie dominują nad waszymi, lecz w ludzkich umysłach jest coś, co zawsze nam umykało. Prowadzimy badania nad tym od chwili, gdy przybyliśmy na Ziemię. Wiele się dowiedzieliśmy i dowiemy się jeszcze więcej, ale wątpię, abyśmy kiedykolwiek odkryli całą prawdę. Nasze rasy mają ze sobą wiele wspólnego — oto powód, dla którego właśnie nam powierzono to zadanie. Jednak pod pewnymi względami stanowimy końcowe stadia dwóch różnych ewolucji. My osiągnęliśmy pułap naszych możliwości. Podobnie, w obecnej postaci, jest z wami. Jednak wy możecie przejść na wyższy poziom, i na tym polega różnica między nami. Nasz potencjał jest już na wyczerpaniu, podczas gdy wasz jest jeszcze nietknięty. W sposób, jakiego nie pojmujemy, wiąże się to z siłami, o których wspomniałem — z potęgami budzącymi się w waszym świecie. Zatrzymaliśmy wasz zegar, daliśmy wam czas na opanowanie tych sił, skierowanie ich w kanały, jakie dla nich przygotowano. To, co zrobiliśmy dla waszej planety, podnosząc poziom życia, przynosząc pokój i sprawiedliwość, to wszystko zrobilibyśmy i tak, skoro zmuszono nas, żebyśmy wmieszali się w nie swoje sprawy. A wszystkie te ogromne zmiany odwróciły uwagę ludzi od prawdy i w ten sposób pomogły nam osiągnąć cel. Jesteśmy waszymi strażnikami — i niczym więcej. Często musieliście zastanawiać się, jaka jest pozycja mojej rasy w hierarchii wszechświata. Tak jak my górujemy nad wami, tak i my mamy nad sobą kogoś, kto posługuje się nami do osiągnięcia swoich celów. Nigdy nie udało nam się odkryć, kim oni są i nie ośmielamy się sprzeciwiać ich poleceniom. Wielokrotnie otrzymywaliśmy rozkaz udania się do jakiegoś świata, którego cywilizacja dopiero rozkwitała i poprowadzenia go drogą, którą my nigdy nie podążymy, a którą wy idziecie teraz. Wiele razy obserwowaliśmy proces, który kazano nam pielęgnować i żywiliśmy nadzieję, iż nauczymy się uwalniać od naszych ograniczeń. Jednak dostrzegamy jedynie ogólny charakter zjawiska. Nazwaliście nas Zwierzchnikami, nie zdając sobie sprawy z ironicznego wydźwięku tej nazwy. Powiedzmy więc, że nad nami jest Nadzwierzchnik, używający nas jak garncarz używa swego koła. A wasza rasa jest gliną formowaną na tym kole. Wierzymy, chociaż jest to jedynie teoria, że Nadzwierzchnik próbuje rozrosnąć się, aby zwiększyć swoją potęgę i swoją świadomość wszechświata. Teraz musi już być sumą wielu ras, od dawna wolną od wladzy materii. Zdaje sobie sprawę z istnienia każdego rozumu, gdziekolwiek by się on nie znajdował. Kiedy pojął, że jesteście prawie gotowi, przysłał nas z poleceniem przygotowania was do przemiany, która jest już teraz bardzo bliska. Wszystkie poprzednie zmiany waszej rasy trwały całe wieki. Jednak ta obecna jest przemianą intelektu, nie ciała. W skali ewolucji będzie to kataklizm trwający mgnienie oka. On już się zaczął. Musicie spojrzeć prawdzie w oczy: jesteście ostatnim pokoleniem homo sapiens. O naturze tej przemiany możemy powiedzieć bardzo niewiele. Nie mamy pojęcia, jak przebiega ani co kieruje impulsem, którego używa Nadzwierzchnik, gdy uzna, że nadszedł już czas. Zauważyliśmy tylko, że proces zaczyna się od pojedynczego osobnika — zawsze jest nim dziecko — i rozprzestrzenia się łańcuchowo jak kryształ rosnący w przesyconym roztworze. Dorośli pozostają nietknięci, ponieważ ich umysły zastygły w niemożliwej do zmienienia formie. Za parę lat ten proces sę zakończy i rasa ludzka ulegnie podziałowi. Nie ma już powrotu ani przyszłości dla świata, jaki znacie. Wszystkie nadzieje ł marzenia waszej rasy okażą się płonne. Z was zrodzili się wasi spadkobiercy i następcy, a waszą tragedią jest to, że nigdy ich nie pojmiecie, nigdy nawet nie zdołacie skomunikować się z ich umysłami. Zresztą w rzeczywistości oni nie będą posiadali takich umysłów, do jakich przywykliście. Będą jedną całością, tak jak wy jesteście sumą miliardów komórek waszego ciała. Dojdziecie do wniosku, że nie są już ludźmi i będziecie mieli rację. Powiedziałem wam to wszystko, abyście wiedzieli, czego oczekiwać. Za kilka godzin nadejdzie krytyczna chwila. Moim zadaniem i obowiązkiem jest chronić tych, których mi kazano. Mimo budzącej się potęgi mogą zostać zniszczeni przez otaczające ich masy — tak, nawet przez własnych rodziców, kiedy ci pojmą, co w istocie się stało. Muszę zabrać ich stąd i izolować — zrobię to dla waszego i ich dobra. Nie będę was winił, jeśli spróbujecie mi przeszkodzić, chociaż to nic nie da. Budzi się potęga większa od mojej, a ja jestem tylko jednym z jej narzędzi. A potem… Co mam zrobić z wami, z tymi, którzy pozostaną przy życiu, kiedy dopełni się wasze przeznaczenie? Najprostsze, a może i najbardziej miłosierne, byłoby zabić was, jak dobija się śmiertelnie rannego konia. Jednak nie mogę tego zrobić. Sami wybierzecie swoją przyszłość na pozostałe wam lata. Mam nadzieję, że ludzkość w pokoju odejdzie na spoczynek, ze świadomością, że nie istniała nadaremnie. To, co daliście światu, może być wam całkowicie obce, może nie dzielić waszych pragnień i nadziei, może uznać wasze największe osiągnięcia za dziecinadę — a jednak jest to coś wspaniałego ł pozostanie waszym dziełem. Kiedy nasza rasa zostanie zapomniana, część waszej nadal będzie istniała. Nie przeklinajcie więc nas za to, co musieliśmy wam uczynić. I pamiętajcie — zawsze będziemy wam zazdrościć.

Jean przedtem płakała, teraz już nie. Gdy statek powoli nadleciał nad bliźniacze szczyty Sparty, wyspa kąpała się w promieniach bezdusznego słońca. Nie tak dawno temu na tej skalistej wysepce jej syn cudem uszedł śmierci, cudem, który teraz rozumiała aż za dobrze. Czasami zastanawiała się, czy nie byłoby lepiej, gdyby Zwierzchnicy powstrzymali się od interwencji i pozostawili go samemu sobie. Śmierć była czymś, czemu umiałaby stawić czoła, bo robiła to już wcześniej, taki był naturalny bieg rzeczy. Jednak to było dziwniejsze niż śmierć i bardziej nieodwołalne. Dotychczas ludzie umierali, ale ludzkość trwała.

Dzieci nie wydawały dźwięków i nie poruszały się. Stały w niewielkich grupkach na piasku, nie okazując sobie większego zainteresowania niż domom, które opuszczały na zawsze. Niektóre niosły niemowlęta, zbyt małe aby chodzić — lub nie chcące przyzywać sił czyniących chodzenie zbędnym. „Bo przecież — pomyślał George — jeśli potrafią przenosić w czasie i przestrzeni nieożywioną materię, to tym bardziej mogą robić to z własnymi ciałami. Po co w ogóle Zwierzchnicy zabierali je na statki?”

Jednak nie miało to większego znaczenia. Odchodziły i wybrały taki właśnie sposób. Nagle George zrozumiał, z czym kojarzyła mu się oglądana scena. Kiedyś, dawno temu, widział starą, dwudziestowieczną kronikę filmową przedstawiającą podobny exodus. Musiał to być początek pierwszej, a może drugiej wojny światowej. Długie sznury pociągów pełnych dzieci opuszczających zagrożone miasta i rodziców, których wiele z nich miało już nigdy nie ujrzeć. Niektóre płakały, inne były zaskoczone tym co się działo i nerwowo zaciskały w rączkach swoje małe bagaże, ale większość patrzyła w przyszłość, czekając na wielką przygodę.

A jednak w tej analogii krył się jakiś fałsz. Historia nie powtarza się..Czymkolwiek były istoty, które odchodziły, z pewnością nie były już dziećmi. I tym razem nie będzie powrotów.

Statek wylądował na brzegu morza i osiadł głęboko w miękkim piasku. Rząd wielkich, wygiętych płyt jednocześnie odchylił się w dół i na plażę opuściły się trapy podobne do metalowych języków. Rozproszone, niewypowiedzianie samotne postacie zaczęły podchodzić i gromadzić się w tłum, który poruszał się jak zwykły tłum złożony z ludzi.

Samotne? George zastanawiał się, dlaczego przyszło mu do głowy właśnie takie określenie. Przecież było to jedyne uczucie, jakiego tamci nie mogli zaznać. Samotny może być tylko pojedynczy osobnik, tylko człowiek. Kiecfy opadną ostatnie bariery, sąmotność zniknie wraz z osobowością. Niezliczone, pojedyncze krople deszczu wpadną do oceanu.

Poczul, jak Jean w gwałtownym przypływie emocji coraz mocniej ściska jego dłoń.

— Spójrz — szepnęła. — Widzę Jeffa. Przy tamtych drugich drzwiach.

Patrzyli z dużej odległości i trudno było mieć pewność. Niełatwo było coś dostrzec przez mgłę zasnuwającą oczy. Jednak to był Jeff — George nie miał wątpliwości. Rozpoznał syna, który jedną nogą wszedł już na trap.

Jeff odwrócił się i spojrzał za siebie. Jego twarz widziana z tej odległości stanowiła jedynie jasną plamkę i nie sposób było stwierdzić, czy pojawił się na niej choćby cień rozpoznania lub pamięci o tym, co pozostawiał za sobą. George nie miał się nigdy dowiedzieć, czy Jeff odwrócił się zupełnie przypadkowo, i czy w tych ostatnich sekundach, kiedy był jeszcze ich synem, wiedział, że patrzą, jak wkracza w świat, do którego oni nie mieli wstępu.

Wielkie drzwi zaczęły się zamykać. A wtedy Fey podniosła pysk do góry i zaskowyczała cicho i rozpaczliwie. Spojrzała swymi pięknymi, przejrzystymi ślepiami na George’a i ten zrozumiał, że zwierzę straciło swojego pana. Teraz już nie miał rywala.

Przed tymi, którzy pozostali, otwierało się wiele dróg, lecz wszystkie prowadziły do jednego nieuniknionego końca. Byli tacy, którzy powiadali: „Świat nadal jest piękny. Pewnego dnia będziemy musieli go opuścić, ale nie ma powodu, aby to przyspieszać”.

Jednak ci, którzy więcej uwagi poświęcali przyszłości niż przeszłości, stracili wszystko, co nadawało życiu sens i nie chcieli pozostać. Odchodzili samotnie lub z przyjaciółmi, zależnie od usposobienia.

Tak stało się z Atenami. Wyspa narodziła się w płomieniach i wybrano ogień, aby towarzyszył jej śmierci. Ci, którzy zechcieli ją opuścić, uczynili to, ale większość mieszkańców pozostała, aby spotkać koniec wśród strzaskanych szczątków swoich marzeń.

Nikt nie miał wiedzieć, kiedy nadejdzie czas. Jednak Jean obudziła się w środku nocy i przez chwilę patrzyła na upiorny odblask na suficie. Potem sięgnęła ręką i ujęła dłoń George’a. Zazwyczaj spał głęboko, ale tym razem obudził się natychmiast. Nie mówili nic, bo nie istniały słowa, które by mogły wyrazić, co czuli.

Jean nie bała się już niczego, nawet nie byia smutna. Dotarła już do spokojnej przystani i była ponad emocjami. Jednak pozostała jej do zrobienia jeszcze jedna rzecz i wiedziała, że miała na to już niewiele czasu.

Nadal nie mówiąc słowa, George poszedł za żoną przez pogrążony w ciszy dom. Przeszli przez smugę księżycowego światła padającego przez okno w dachu i cicho jak rzucane przezeń cienie weszli do pustego pokoju dziecinnego.

Nic się tu nie zmieniło. Świecące wzory, które George tak pracowicie malował na ścianach, lśniły jak dawniej. Grzechotka należąca kiedyś do Jennifer Annę leżała tam, gdzie ją porzuciła, kiedy umysł dziewczynki zwrócił się ku niezgłębionym przestrzeniom, jakie teraz zamieszkiwał.

„Zostawiła swoje zabawki — pomyślał George — ale nasze odejdą razem z nami”. Pomyślał o dzieciach faraonów sprzed pięciu tysięcy lat, zabierających ze sobą do grobu lalki i paciorki. Tak stanie się i teraz. „Nikt oprócz nas — powiedział sobie — nie potrzebuje naszych skarbów; zabierzemy je ze sobą i nie rozstaniemy się z nimi”.

Jean powoli odwróciła się ku niemu i oparła głowę na jego ramieniu. Objął ją i dawna miłość powróciła jak słabe, ale wyraźne echo donośnego okrzyku wysłanego ku odległym wzgórzom. Było za późno, aby powiedzieć jej to, co chciał wyrazić i żal, jaki odczuwał, był spowodowany raczej minioną obojętnością niż drobnymi zdradami.

Jean powiedziała łagodnie: „Żegnaj, mój kochany!” i objęła go ramionami. George już nie zdążył odpowiedzieć, lecz nawet w tym ostatnim momencie poczuł przelotne zdziwienie na myśl o tym, skąd wiedziała, że to właśnie ta chwila.

Daleko w głębi skał cząsteczki uranu pobiegły ku sobie, próbując połączyć się w związek, którego nigdy nie dano im utworzyć.

I wyspa wstała na spotkanie świtu.

Statek Zwierzchników kończył swój długi lśniący jak ślad meteoru szlak zaczynający się w sercu gwiazdozbioru Cariny. Straszliwie wydłużone hamowanie rozpoczął już przy zewnętrznych planetach, lecz jeszcze mijając Marsa, leciał z prędkością bliską prędkości światła. Ogromne pole siłowe otaczające Słońce powoli pochłaniało jego pęd, a miliony kilometrów za nim płomienie dysz gwiezdnego silnika malowały niebiosa.

Jan Rodericks, starszy o sześć miesięcy, wracał do domu, który opuścił osiemdziesiąt lat temu.

Tym razem nie był już pasażerem na gapę kryjącym się w sekretnym schowku. Stał obok trzech pilotów (dlaczego — zastanawiał się — potrzeba aż tylu?) i patrzył, jak na wielkim ekranie dominującym nad całym pomieszczeniem pojawiają się i znikają jakieś wzory. Kolory i kształty nic mu nie mówiły; przypuszczał, że przekazują informacje, jakie na statkach konstruowanych przez człowieka pojawiałyby się na skalach liczników i przyrządów pomiarowych. Jednak chwilami ekran ukazywał otaczające ich pola gwiazd i Jan miał nadzieję, że niebawem ujrzy na nim Ziemię.

Rad wracał do domu, mimo trudu włożonego w ucieczkę. W ciągu tych paru miesięcy dojrzał wewnętrznie. Widział tak wiele, podróżował tak daleko, że tęsknił teraz za ojczystym światem. Teraz rozumiał, dlaczego Zwierzchnicy zatrzasnęli przed Ziemią drzwi do gwiazd. Ludzkość ma jeszcze przed sobą długą drogę, zanim będzie mogła odegrać jakąkolwiek rolę w cywilizacji, którą dano mu ujrzeć.

Może być i tak, chociaż nigdy by się z tym nie pogodził, że ludzkość na zawsze pozostanie tylko niższym gatunkiem, zamkniętym w zapomnianym rezerwacie, w którym Zwierzchnikom wyznaczono rolę nadzorców i strażników. Może to właśnie miał na myśli Vindarten, dając mu tuż przed odlotem to dwuznaczne ostrzeżenie:

— W czasie, jaki minął na pańskiej planecie — powiedział Zwierzchnik — wiele mogło się wydarzyć. Może pan nie poznać teraz swego świata.

Może i tak — myślał Jan. Osiemdziesiąt lat to szmat czasu i choć był młody i potrafił się przystosować, niełatwo mu przyjdzie zrozumieć wszystkie zmiany, które zaszły w czasie, jaki upłynął. Jednego był pewien: ludzie zechcą wysłuchać jego opowieści i dowiedzieć się czegoś o cywilizacji Zwierzchników.

Traktowali go dobrze, zresztą przypuszczał, że tak właśnie będzie. O podróży w tamtą stronę nie wiedział nic; kiedy minął efekt działania zastrzyku i opuścił kryjówkę, statek wchodził już do systemu słonecznego Zwierzchników. Jan wylazł ze swego niezwykłego schowka i stwierdził z ulgą, że nie potrzebuje maski tlenowej. Powietrze było gęste i ciężkie, ale mógł nim oddychać bez trudu. Znajdował się w ogromnej, pomalowanej na czerwono ładowni, między niezliczonymi pakunkami i całym tym kramem, jakiego można oczekiwać na pokładzie statku oceanicznego czy kosmicznego. Zanim dotarł do kabiny pilotów i przedstawił się załodze, minęła prawie godzina.

Zaskoczył go brak reakcji z ich strony; wiedział, że Zwierzchnicy rzadko okazywali uczucia, ale coś przecież musieli czuć. A oni po prostu zajmowali się swoimi sprawami, obserwując wielki ekran i naciskając niezliczone przyciski na pulpitach sterowniczych. Wtedy zrozumiał, że lądują, bo od czasu do czasu na ekranie pojawiał się obraz planety — za każdym razem większy. Jednak Jan nie odczuwał wrażenia ruchu czy hamowania, tylko stabilną grawitację, którą oceniał na jedną piątą ziemskiej. Ogromne siły poruszające statkiem musiały być skompensowane z wyjątkową precyzją.

Nagle trzej Zwierzchnicy jednocześnie podnieśli się ze swoich miejsc i Jan zrozumiał, że podróż dobiegła końca. Nie słyszał, by rozmawiali między sobą i do niego też żaden się nie odezwał, a kiedy jeden z nich gestem kazał mu iść za nimi, Jan pojął coś, o czym powinien pomyśleć wcześniej. Przecież z tej strony niesamowicie długiej linii zaopatrzeniowej Karellena mogło nie być nikogo, kto znałby choć jedno słowo po angielsku.

Spoglądali na niego bacznie, gdy ogromne drzwi otworzyły się przed jego złaknionymi wrażeń oczyma. Oto szczytowy moment jego życia; miał zostać pierwszym człowiekiem, który kiedykolwiek ujrzał świat w promieniach obcego słońca. Blask NGS 549672 zalał statek i oto leżała przed Janem planeta Zwierzchników.

Czego oczekiwał? Nie był pewien. Ogromne budowle, miasta z wieżowcami, których dachy giną w chmurach, maszyny przekraczające wszelkie wyobrażenie — to by go nie zdziwiło. Lecz ujrzał jedynie monotonną równinę rozpościerającą się aż po nienaturalnie bliski horyzont, na której dotrzegł tylko trzy inne statki Zwierzchników, kilka kilometrów dalej.

Przez chwilę poczuł ogromne rozczarowanie. Potem wzruszył ramionami, pomyślawszy rozsądnie, iż należało oczekiwać, że port kosmiczny będzie się znajdował w takim odległym i nie zamieszkanym zakątku planety.

Było zimno, choć nie tak bardzo, aby mu to doskwierało. Światło wielkiego, czerwonego słońca wiszącego nad horyzontem było zupełnie wystarczające dla ludzkich oczu, lecz Jan przelotnie pomyślał o tym, ile czasu upłynie, zanim zatęskni za zielenią i błękitem. I wtedy zobaczył ogromny, cieniutki jak opłatek sierp księżyca wspinający się na niebo obok słońca. Długo patrzył, zanim dotarło do niego, że podróż jeszcze się nie skończyła. To tam znajdował się świat Zwierzchników. Miejsce, w którym był teraz, musiało być bazą satelitarną, z której startowały gwiazdoloty.

Zabrali go na pokład statku nie większego od zwykłego ziemskiego samolotu. Czując się jak Pigmej, wdrapał się na jeden z wielkich foteli, próbując dojrzeć przez panoramiczne okno zbliżającą się planetę.

Podróż trwała tak krótko, że zaledwie zdążył dostrzec kilka szczegółów na globie, który szybko powiększał się w oczach. Nawet tak blisko domu Zwierzchnicy używali czegoś w rodzaju gwiezdnego silnika, bowiem już po paru minutach opadali w dół przez grubą, pełną chmur atmosferę. Kiedy otworzyły się drzwi, przeszli do wysokiego, zamkniętego pomieszczenia.

Dopiero po dwóch dniach Jan opuścił ten budynek. Był nie zaplanowaną przesyłką i nie bardzo wiedzieli, co z nim zrobić. Co gorsza, żaden z tutejszych Zwierzchników nie znał angielskiego. Porozumiewanie się było praktycznie niemożliwe i Jan z goryczą zdał sobie sprawę z tego, że kontakt z obcą rasą nie był rzeczą tak prostą jak opisywano to w powieściach. Język gestów okazał się całkowicie nieprzydatny, ponieważ mimikę kształtowały nastroje, które nie były wspólne Zwierzchnikom i ludziom.

„Byłoby jeszcze gorzej — myślał Jan — gdyby jedyni Zwierzchnicy mówiący moim językiem pozostali na Ziemi”. Mógł tylko czekać i liczyć na to, że sytuacja się wyjaśni. Na pewno przybędą jacyś naukowcy, może eksperci specjalizujący się w kontaktach z innymi rasami i zajmą się nim. A może był tak mało ważną postacią, że nikt nie chciał zawracać sobie nim głowy?

Nie był w stanie wydostać się z budynku, ponieważ wielkie drzwi nie miały żadnych urządzeń otwierających. Kiedy podchodził do nich któryś ze Zwierzchników, po prostu otwierały się. Jan próbował tego samego: machał przedmiotami wysoko w powietrzu, aby przeciąć ewentualny promień kontrolny, próbował wszystkiego, co tylko przyszło mu do głowy — bez skutku. Zdał sobie sprawę z tego, że był równie bezradny, jak byłby człowiek z epoki kamiennej zagubiony we współczesnym budynku. Raz próbował wyjść razem z jakimś Zwierzchnikiem, ale łagodnie choć stanowczo dano mu do zrozumienia, że powinien pozostać. Ponieważ bardzo zależało mu na tym, by nie irytować gospodarzy, nie upierał się.

Jednak zanim popadł w rozpacz, przybył Vindarten. Zwierzchnik mówił bardzo złą angielszczyzną i o wiele za szybko, ale z godziny na godzinę robił postępy. Po kilku dniach mogli bez problemu rozmawiać o wszystkim, co nie wymagało specjalistycznego słownictwa.

Kiedy Vindarten zajął się Janem, kłopoty Ziemianina skończyły się i o nic nie musiał się martwić. Nie mógł jednak robić tego, co chciał, gdyż większość czasu spędzał z naukowcami Zwierzchników, poddając się niezrozumiałym testom na skomplikowanych przyrządach. Te maszyny bardzo mu się nie podobały, a po kolejnej sesji z jakimś urządzeniem hipnotyzującym, przez kilka godzin okropnie bolała go głowa. Chętnie godził się na współpracę, ale nie był pewien, czy badający go zdają sobie sprawę z jego ograniczeń psychicznych i fizycznych. Na przykład, dość długo trwało, zanim zdołał ich przekonać, że w regularnych odstępach czasu potrzebuje snu.

W przerwach między tymi eksperymentami miewał okazję popatrzeć na miasto i zaczął rozumieć, jak trudna a zarazem niebezpieczna byłaby przechadzka samopas. Ulice właściwie nie istniały i wydawało się, że to samo dotyczy lokalnego transportu. To była planeta istot latających, nie obawiających się grawitacji. Nie było żadnych zabezpieczeń przed upadkiem w kilkudziesięciometrową przepaść, a jedyne wyjście z pokoju często znajdowało się wysoko w ścianie. Jan zaczął zdawać sobie sprawę z tego, o czym zaświadczało setki dowodów, a mianowicie z faktu, że psychika rasy wyposażonej w skrzydła musi różnić się zasadniczo od psychiki istot przykutych do ziemi. Przelatujący między wieżami miasta Zwierzchnicy, poruszający się jak wielkie ptaki potężnymi uderzeniami skrzydeł, stanowili niezwykły widok. Wiązał się z tym pewien problem naukowy. Planeta była dużo większa od Ziemi. A jednak grawitację miała niewielką; Jan zastanawiał się, dlaczego więc posiadała tak gęstą atmosferę? Zapytał o to Vindartena i dowiedział się — czego właściwie się spodziewał — że nie była to rodzinna planeta Zwierzchników. Pochodzili z dużo mniejszego świata, a potem podbili ten, zmieniając nie tylko atmosferę, ale i grawitację.

Architektura Zwierzchników była posępna i funkcjonalna. Jan nie widział żadnych ozdób, niczego co nie służyłoby wygodzie i użyteczności, nawet jeśli ta wygoda i użyteczność przekraczały jego zdolność pojmowania. Gdyby to oblane czerwienią miasto i jego mieszkańców ujrzał człowiek ze średniowiecza, z pewnością uwierzyłby, że znalazł się w piekle. Nawet Jan, mimo całej swej ciekawości i naukowego obiektywizmu, czasami bywał bliski szaleństwa. Brak jakiegokolwiek punktu odniesienia mógł rozstroić najchłodniejszy 5 najbardziej zrównoważony umysł.

Wielu rzeczy nie rozumiał, a Vindarten nie mógł albo nie chciał ich wyjaśnić. Czym były te błyskające światła i zmienne kształty przemykające w powietrzu tak szybko, że nie był nawet pewny, czy istniały naprawdę? Mogły być czymś wstrząsającym i budzącym grozę — albo widokiem tak zwyczajnym jak neony Broadwayu.

Jan ”wyczuwał również, iż świat Zwierzchników był pełen dźwięków niesłyszalnych dla jego uszu. Od czasu do czasu odbierał ciąg rytmicznych odgłosów przebiegających skalę totalną od końca do końca, by zniknąć wśród najwyższych lub najniższych tonów, Vindarten zdawał się nie pojmować tego, co Jan rozumie przez muzykę i przybyszowi z Ziemi nie udało się rozwikłać tej zagadki.

Miasto nie było zbyt duże, na pewno dużo mniejsze od Londynu czy Nowego Jorku w pełni rozkwitu. Zgodnie z tym, co mówił Vindarten, na planecie było kilka tysięcy takich miast, a każde z nich zbudowano w pewnym określonym celu. Na Ziemi najbliższym ich odpowiednikiem były miasteczka uniwersyteckie, z tą różnicą, że tutaj specjalizacja zaszła o wiele dalej. Jan niebawem odkrył, że właśnie to miasto zajmowało się badaniami nad obcymi kulturami.

Podczas jednej z pierwszych wycieczek na zewnątrz celi, w której Jan mieszkał, Vindarten zabrał go do muzeum. Znalezienie miejsca, którego rolę pojmował, dodało Janowi otuchy, bardzo mu teraz potrzebnej. Gdyby nie rozmach, z jakim zostało wybudowane, muzeum mogłoby znajdować się gdzieś na Ziemi. Dotarcie do niego zajęło mu sporo czasu, mimo iż korzystali z wielkiej platformy opadającej jak wielki tłok w cylindrze niewiadomej długości. Jan nigdzie nie dostrzegł żadnych urządzeń sterujących, a wrażenie przyspieszania na początku i hamowania na końcu podróży było mocno odczuwalne. Przypuszczalnie Zwierzchnicy nie zawracali sobie głowy urządzeniami kompensującymi do użytku domowego. Jan zastanawiał się, czy całe wnętrze planety było pocięte siecią korytarzy i dlaczego jej mieszkańcy ograniczyli rozmiary miast na powierzchni, powiększając je w głąb. Była to kolejna z zagadek, których nigdy nie rozwiązał.

Na badaniu zawartości tych ogromnych komnat można było strawić życie. Znajdował się tu łup z wielu planet oraz osiągnięcia większej liczby cywilizacji i kultur niż Jan potrafił objąć umysłem. Jednak nie dano mu dość czasu, by mógł wszystko obejrzeć. Vindarten ostrożnie ustawił go na czymś, co wydawało się pasem ornamentowanej posadzki. Jan zdążył tylko pomyśleć, że przecież na tej planecie nie uznawano żadnych ornamentów i w tej samej chwili niewidzialna siła objęła go łagodnie i popchnęła naprzód. Z szybkością dwudziestu czy trzydziestu metrów na sekundę jechał obok wielkich ekranów ukazujących niewyobrażalne światy.

Zwierzchnicy rozwiązali problem znużenia muzealnego. Nikt nie musiał chodzić wzdłuż eksponatów.

Przejechali mniej więcej kilkanaście kilometrów, gdy przewodnik Jana ponownie objął go i potężnie bijąc skrzydłami, uniósł poza zasięg popychającej ich siły. Przed nimi leżała ogromna, ledwie do połowy zapełniona sala, wypełniona blaskiem, jakiego Jan nie widział od chwili opuszczenia Ziemi. Światło było na tyle słabe, że nie raziło wrażliwych oczu Zwierzchników, ale nie można się było pomylić — to był blask Słońca. Jan nigdy nie uwierzyłby, że coś tak zwykłego i pospolitego mogło obudzić w jego sercu tak wielką tęsknotę.

W sali mieściła się ekspozycja Ziemi. Przez kilka metrów jechali wzdłuż pięknego modelu Paryża, potem obok dzieł sztuki rozmieszczonych zupełnie przypadkowo, chociaż nieraz dzieliło je kilkanaście stuleci, obok nowoczesnych kalkulatorów i toporów z paleolitu, obok odbiorników telewizyjnych i turbiny parowej Herona z Aleksandrii. Potem otworzyły się przed nimi wielkie drzwi i znaleźli się w biurze kustosza Ziemi. Czy ten Zwierzchnik po raz pierwszy widział człowieka? — zastanawiał się Jan. Czy kiedykolwiek odwiedził Ziemię, czy też była ona jedynie jedną z wielu planet oddanych jego pieczy, których położenia nawet nie znał? Z pewnością nie znał angielskiego i Vindarten musiał podjąć się roli tłumacza.

Jan spędził te kilka godzin, mówiąc do urządzenia zapisującego dźwięk, podczas gdy Zwierzchnicy pokazywali mu różne przedmioty. Ku swemu zawstydzeniu, wielu z nich nie potrafił zidentyfikować. Jego nieznajomość własnej rasy i jej osiągnięć okazała się ogromna; zastanawiał się, czy Zwierzchnicy mimo ich niezwykłych zdolności umysłowych są w stanie pojąć całą złożoność kultury Człowieka.

Vindarten wyprowadził go z muzeum inną drogą. Raz jeszcze bez wysiłku sunęli wysoko sklepionym korytarzem, ale teraz mijali twory natury, nie umysłu.

Jan pomyślał, że Sullivan oddałby życie, aby znaleźć się tu i zobaczyć cuda, jakie stworzyła ewolucja na setkach światów. Przypomniał sobie, że Sullivan prawdopodobnie już nie żyje.

A potem niespodziewanie znaleźli się na galerii, wysoko nad ogromną komnatą mającą ze sto metrów średnicy. Jak zwykle nie było ochronnej balustrady, Jan przez chwilę wahał się, czy podejść do brzegu. Jednak Vindarten stał na samej krawędzi, patrząc spokojnie w dół i Jan ostrożnie podszedł i przyłączył się do niego.

Podłoga znajdowała się dwadzieścia metrów niżej. Później Jan był pewien, że przewodnik wcale nie zamierzał go nastraszyć i reakcja Ziemianina zupełnie go zaskoczyła. Jan wydał bowiem okropny wrzask i odskoczył w tył, instynktownie usiłując ukryć się przed tym, co znajdowało się na dole. Dopiero gdy stłumione echo jego krzyku zamarło w gęstej atmosferze, zmusił się, by znów podejść do krawędzi.

Oczywiście było martwe i nie patrzyło na niego, tak jak wydawało mu się w pierwszej chwili. Wypełniało niemal całą owalną przestrzeń sali, a w jego głębi lśniło i wirowało rubinowe światło.

To było jedno gigantyczne oko.

— Dlaczego narobiłeś tyle hałasu? — spytał Vindarten.

— Przestraszyłem się — wyznał Jan z oniemiałym wyrazem twarzy.

— Ale dlaczego? Chyba nie wyobrażasz sobie, że tu może ci grozić jakieś niebezpieczeństwo?

Jan przez chwilę zastanawiał się, czy potrafi wyjaśnić, na czym polega odruch bezwarunkowy, ale postanowił nie próbować.

— Wszystko co jest zupełnie nieoczekiwane, jest również niepokojące. Dopóki nie przeanalizuje się nowej sytuacji, bezpieczniej jest oczekiwać najgorszego.

Serce waliło mu jeszcze jak młot, gdy ponownie spojrzał w dół na monstrualne oko. Oczywiście, mógł to być model powiększony do niezwykłych rozmiarów, tak jak mikroby i owady w ziemskich muzeach. Jednak pytając o to, Jan z zapierającą dech w piersi pewnością wiedział, że oko nie było większe niż u żywego organizmu.

Vindarten nie powiedział mu wiele; rzecz nie leżała w polu jego zainteresowań, a nie był szczególnie ciekawski. Na podstawie otrzymanego opisu Jan stworzył w wyobraźni wizję jednookiej bestii żyjącej wśród ławic asteroidów jakiegoś odległego słońca, której rozwój nie był skrępowany więzami grawitacji, a życie i możliwości zdobycia pożywienia zależały od zasięgu i zdolności postrzegania tego jedynego oka.

Wydawało się, że nie ma rzeczy, której nie mogła stworzyć przyparta do muru staruszka Natura i Jan poczuł irracjonalną przyjemność, odkrywając coś, czemu nawet Zwierzchnicy nie próbowali sprostać. Z Ziemi zabrali dorodnego wieloryba, ale z tego zrobili tylko częściowy model.

A pewnego razu pojechał w górę i trwało to niezmiernie długo, aż ściany windy z opalizujących stały się kryształowo przejrzyste. Wydawało mu się, że stoi bez żadnego punktu oparcia między najwyższymi kopułami miasta i nic nie chroni go przed upadkiem w przepaść. Jednak nie kręciło mu się w głowie bardziej niż pasażerowi samolotu, ponieważ tak samo nie odczuwał kontaktu z odległą Ziemią.

Znajdował się nad chmurami, dzieląc niebo z paroma kolumnami z metalu i kamienia. Pod nim falowało leniwie różowoczerwone morze obłoków. Opodal posępnego słońca odnalazł na niebie dwa blade, cienkie księżyce. Tuż przy środku nadętego, czerwonego dysku widniała mała, idealnie okrągła plamka czerni. Mogła to być plama na słońcu lub jeszcze jeden księżyc.

Jan powoli powiódł spojrzeniem po linii horyzontu. Pokrywa chmur rozciągała się równomiernie aż po krańce tego ogromnego świata, lecz z jednej strony, w odległości, której nie potrafił określić, dostrzegł plamistą wstęgę czegoś, co mogło być wieżami innego miasta. Patrzył na nie przez dłuższą chwilę, a potem zajął się dalszą obserwacją.

Kiedy obrócił się w prawo, ujrzał górę. Nie znajdowała się na horyzoncie, ale poza nim — pojedynczy, poszarpany szczyt dźwigający się zza skraju świata, którego niższe partie były ukryte, jak masyw góry lodowej skryty w wodzie. Próbował oszacować jej wielkość, ale wyobraźnia go zawiodła. Nawet w świecie o tak niskiej grawitacji niełatwo było uwierzyć, że może istnieć taka góra. Zastanawiał się, czy Zwierzchnicy uprawiają sport na jej zboczach lub krążą jak orły wokół tego potężnego masywu?

I wtedy góra powoli zaczęła się zmieniać. Z początku była ciemna, niemal złowieszczo czerwona, z kilkoma niewyraźnymi plamami w pobliżu wierzchołka, których nie potrafił zidentyfikować. Próbował skupić na nich wzrok, gdy nagle uświadomił sobie, że one się poruszają.

W pierwszej chwili nie uwierzył własnym oczom. Potem zmusił się, by przypomnieć sobie, że wszystkie dotychczasowe poglądy były tu bezwartościowe; nie mógł pozwolić na to, aby umysł odrzucił choć jedno przesłanie dostarczane przez zmysły. Nie powinien starać się rozumieć, lecz skupić się wyłącznie na obserwacji. Zrozumienie, jeśli w ogóle nastąpi, przyjdzie później.

Góra — wciąż myślał o niej w tych kategoriach, bo nie miał żadnego innego określenia — wydawała się żywą istotą. Jan przypomniał sobie gigantyczne oko w muzeum, ale nie, to było absolutnie nieporównywalne. To, co widział, nie było formą organicznego życia, a nawet, jak podejrzewał, nie była to materia taka, jaką znał.

Ponura purpura rozjarzyła się wściekłą czerwienią. Pojawiły się w niej także pasma intensywnej żółci, tak że przez chwilę Jan sądził, że widzi wulkan wylewający strumienie lawy na tereny leżące niżej. Lecz spostrzegł, że te strumienie poruszają się do góry.

Teraz jeszcze coś unosiło się z rubinowych obłoków u podnóża góry. Był to potężny pierścień, doskonale poziomy i doskonale okrągły — i była w nim cała barwa, jaką Jan zostawił daleko stąd, ponieważ całe niebo Ziemi nie miało piękniejszego błękitu. Nigdzie w świecie Zwierzchników nie widział takiego koloru i gardło ścisnęła mu tęsknota i uczucie samotności, wywołane tym widokiem.

Pierścień powiększał się, w miarę jak przesuwał się w górę. Teraz był już ponad szczytem ł jego bliższa krawędź szybko zbliżała się do Jana. Ziemianin pomyślał, że musi to być rodzaj wiru — pierścień dymu o średnicy wielu kilometrów. Jednak nie dostrzegł żadnych oznak ruchu obrotowego, czego należałoby spodziewać się w takim przypadku. Wydawało się, że ze wzrostem rozmiarów gęstość pierścienia wcale nie maleje.

Cień pierścienia przemknął nad nim dużo wcześniej, niż sam kształt majestatycznie przepłynął mu nad głową, wciąż unosząc się wyżej i wyżej. Jan patrzył, aż pierścień zmienił się w cieniutką nić błękitu, na której trudno było skupić wzrok z powodu intensywnej czerwieni otaczającego ją nieba. Gdy w końcu zniknął, musiał mieć już średnicę wielu tysięcy kilometrów. I wciąż rósł.

Jan ponownie spojrzał na górę. Teraz była złota i pozbawiona jakichkolwiek plam. Może była to jedynie gra wyobraźni — bo teraz uwierzyłby we wszystko — lecz wydawała się wyższa i węższa i wirowała jak trąba powietrzna. Dopiero wtedy oszołomiony widz przypomniał sobie o kamerze. Przyłożył ją do oka i skierował na to niesamowite, wstrząsające zjawisko.

Na linii jego wzroku powoli pojawił się Vindarten. Z nieodpartym spokojem wielkie dłonie zakryły soczewkę i zmusiły go do opuszczenia aparatu. Jan nawet nie podjął próby sprzeciwu, który i tak nie miałby żadnego znaczenia, gdyż nagle poczuł śmiertelny lęk przed tym czymś na krańcu świata i nie chciał mieć z nim już więcej do czynienia.

W czasie wszystkich jego wędrówek tylko ten jeden raz zdarzyło się, że nie pozwolono mu czegoś sfotografować, lecz Vindarten nie udzielił mu żadnych wyjaśnień. Zamiast tego kazał Janowi szczegółowo opowiedzieć, co widział i spędził dużo czasu, słuchając jego relacji.

Wtedy właśnie Jan zrozumiał, że oczy Vindartena widziały coś zupełnie innego; i dopiero wówczas pojął, że Zwierzchnicy też mieli swoich panów.

Teraz wracał do domu, zostawiwszy za sobą zachwyty, obawy i tajemnice. Był przekonany, że leci tym samym statkiem, chociaż z inną załogą. Mimo iż Zwierzchnicy byli długowieczni, trudno przypuścić, że chętnie odrywaliby się od domów na całe dziesięciolecia trwania międzygwiezdnych podróży.

Efekt opóźnienia czasowego działał bowiem w obie strony. Podróżując tam i z powrotem Zwierzchnicy zestarzeją się tylko o cztery miesiące, ale gdy wrócą, ich przyjaciele będą starsi o osiemdziesiąt lat.

Gdyby tylko chciał, niewątpliwie mógłby zostać tam na zawsze. Jednak Vindarten ostrzegł go, że w ciągu kilku następnych lat nie będzie żadnego statku w kierunku Ziemi i radził skorzystać z okazji. Może Zwierzchnicy pojęli, że w tym stosunkowo krótkim czasie umysł Jana osiągnął niemal granice swych możliwości. A może po prostu zaczął być kłopotliwym gościem i nie chcieli poświęcać mu więcej czasu.

Jednak obecnie nie miało to żadnego znaczenia, bo przed nim leżała Ziemia. Taką jak teraz widział ją już setki razy, ale zawsze za pośrednictwem mechanicznych oczu telewizyjnych kamer. W tej chwili natomiast sam znajdował się w Kosmosie, odgrywając ostatni akt swoich marzeń, a Ziemia obracała się przed nim na swej odwiecznej orbicie.

Wielki, zielonobłękłtny półksiężyc był w pierwszej kwadrze; ponad połowę jego tarczy krył mrok. Nie było też widać zbyt wiele chmur: ot, kilka pasm rozsianych wzdłuż linii pasatów. Lodowa czapa Arktyki lśniła jasno, ale przyćmiewał ją oślepiający odblask Słońca w północnym Pacyfiku.

Można by pomyśleć, że to planeta wód — oglądana półkula była prawie pozbawiona lądów. Jedynym widocznym kontynentem pozostała Australia — ciemniejsza plama w atmosferycznej mgle na skraju globu.

Statek wlatywał w wielki stożek cienia Ziemi; lśniący półksiężyc skurczył się, zamienił w cienki łuk ognia i zniknął. Poniżej był mrok i ciemność. Świat spał.

Właśnie wtedy Jan zrozumiał, że coś jest nie tak. Tam w dole był teraz ląd, ale gdzie podziały się błyszczące naszyjniki świateł, lśniące iluminacje ludzkich miast? Na całej mrocznej półkuli nie było ani jednej iskierki rozjaśniającej ciemność. Bez śladu przepadły miliony kilowatów, które kiedyś beztrosko wysyłano ku gwiazdom. Równie dobrze mógł patrzeć na Ziemię taką, jaka była przed pojawieniem się człowieka.

Nie takiego powitania oczekiwał. Nie mógł nic zrobić, więc patrzył 5 czuł narastający lęk przed nieznanym. Na Ziemi coś się stało, coś niepojętego. A jednak statek opadał w dół po wydłużonym, łagodnym łuku, który ponownie wyniósł go nad oświetloną słońcem półkulę.

Jan nie widział momentu lądowania, bowiem obraz Ziemi znikł nagle, zastąpiony nic mu nie mówiącą plątaniną linii i świateł. Kiedy wizja wróciła, byli już na ziemi. Opodal widać było kilka wielkich budynków, wokół krzątały się maszyny, a w pobliżu stała czekająca na nich grupka Zwierzchników.

Usłyszał stłumiony ryk.powietrza, gdy statek wyrównywał ciśnienie zewnętrzne i wewnętrzne, a potem odgłos otwieranych drzwi. Nie czekał dłużej, a milczący giganci patrzyli nań wyrozumiale, a może obojętnie, gdy wybiegał ze sterówki.

Był w domu, znów mrużył oczy przed oślepiającym blaskiem własnego, znajomego Słońca, oddychał powietrzem, które napełniło mu płuca, gdy po raz pierwszy w życiu nabrał w nie tchu. Trap był już spuszczony, ale Jan musiał zaczekać jeszcze chwilę, zanim jego oczy oswoiły się z dziennym światłem.

W pewnym oddaleniu od reszty Zwierzchników, obok wielkiego transportera załadowanego skrzyniami stał Karellen. Jan nie zastanawiał się, w jaki sposób rozpoznał Kontrolera, nie zdziwiło go też, że tamten wcale się nie zmienił. To była bodaj jedyna rzecz, która okazała się zgodna z jego oczekiwaniami.

— Czekałem na pana — powiedział Karellen.

— Dawniej — mówił Karellen — mogliśmy bezpiecznie chodzić między nimi. Jednak już nas nie potrzebują; nasza praca zakończyła się, kiedy zgromadziliśmy ich razem i oddaliśmy im ten kontynent we władanie. Niech pan patrzy.

Ściana przed Janem zniknęla. Zamiast niej widział teraz z wysokości kilkuset metrów piękny, lesisty krajobraz. Złudzenie było tak doskonałe, że musiał zwalczyć chwilowy zawrót głowy.

— A to po pięciu latach, kiedy zaczęła się druga faza.

W dole poruszały się jakieś postacie i kamera spadła na nie jak drapieżny ptak.

— To pana przygnębi — powiedział Karellen. — Jednak proszę pamiętać, że dawne normy nie mają tu zastosowania. Nie patrzy pan na ludzkie dzieci.

Jednak takie było pierwsze wrażenie Jana i żadne logiczne rozumowanie nie mogło tego zmienić. Równie dobrze mogły być dzikusami zajętymi jakimś skomplikowanym, rytualnym tańcem. Były nagie i brudne, o zmierzwionych włosach opadających na oczy.


Na ile mógł to ocenić, były w wieku od pięciu do piętnastu lat, ale wszystkie poruszały się z tą samą szybkością, precyzją i absolutną obojętnością na otoczenie.

Wtedy ujrzał ich rysy. Z trudem przełknął ślinę, zmuszając się, by nie odwrócić oczu. Ich twarze były bardziej puste niż twarze trupów, ponieważ nawet twarz nieboszczyka ma jakąś historię wyrytą na niej dłutem czasu, opowiadaną, gdy znieruchomieją usta. Te nie wyrażały więcej emocji czy uczuć niż rysy gada albo owada. Nawet Zwierzchnicy byli bliżsi ludziom niż one.

— Szuka pan czegoś, czego już nie ma — powiedział Karellen. — Proszę pamiętać, że one nie mają własnej osobowości tak samo jak nie mają jej komórki pańskiego ciała. Jednak połączone razem są czymś o wiele większym niż pan.

— Dlaczego one tak się kręcą?

— Nazywamy to długim tańcem — odparł Karellen. — Wie pan, one w ogóle nie śpią i to trwa już od roku. Trzy miliony, poruszające się w określonym rytmie na całym kontynencie. Analizowaliśmy to niezliczoną liczbę razy, lecz nie znaleźliśmy żadnego sensu, może dlatego, że widzimy tylko fizyczną stronę zjawiska, tę małą część, która odbywa się tu, na Ziemi. Możliwe też, że to, co nazywamy Nadzwierzchnikiem nadal je ćwiczy i ugniata w jedną jaźń, zanim je wchłonie w swoją świadomość.

— A jak się odżywiają? I co się dzieje, kiedy natrafiają na przeszkody: drzewa, skały czy wodę?

— Woda nie jest przeszkodą, oni nie toną. Kiedy zderzają się z czymś, czasem doznają obrażeń ciała, ale nawet tego nie zauważają. Co do żywności… Cóż, mieli tu tyle owoców i zwierzyny, ile chcieli. Jednak teraz nie odczuwają już tej potrzeby tak samo jak wielu innych. Przecież zasadniczo żywność jest źródłem energii, a oni nauczyli się pobierać ją z większych zasobów.

Obraz zamigotał, jakby przeleciał po nim podmuch gorącego powietrza. Kiedy ekran wrócił do normy, wszelki ruch na nim ustał.

— Proszę spojrzeć teraz — powiedział Karellen. — Trzy lata później.

Małe figurki, które komuś nie znającemu prawdy wydałyby się wzruszająco bezbronne, stały zastygłe w dziwacznych pozach na polanach wśród drzew. Kamera szybko przesuwała się od jednej twarzy do drugiej i Jan pomyślał, że już zaczynały przybierać jednakową formę. Kiedyś widział fotografię zrobioną przez nałożenie na siebie kilku negatywów, tak aby wyszła jedna „przeciętna” twarz. Rezultatem była pusta, pozbawiona charakteru maska — taka jak te, które widział teraz.

Zdawali się być pogrążeni we śnie lub w transie. Wszyscy mieli mocno zaciśnięte powieki i nie wykazywali większego zainteresowania otoczeniem niż drzewa, pod którymi stali. Jakie myśli — zastanawiał się Jan — krążą w tej skomplikowanej sieci, w której ich mózgi nie były teraz niczym więcej, ale i niczym mniej niż oddzielnymi supełkami jakiejś wielkiej tkaniny? Tkaniny, która, jak wiedział, spowijała już wiele światów i wiele ras i wciąż się rozrastała.

Stało się to z szybkością, która oślepiała oczy i mąciła rozum. W jednej chwili Jan widział w dole piękną, kipiącą życiem krainę, w której nie było nic niezwykłego z wyjątkiem niezliczonych, maleńkich postaci rozrzuconych — jednak nieprzypadkowo — po całym jej obszarze. A potem, w mgnieniu oka, wszystkie drzewa i trawy, wszystkie żywe istoty zamieszkujące tę ziemię zamigotały i zniknęły. Pozostały jedynie ciche jeziora, kręte rzeki i pofalowane, brązowe wzgórza odarte z dywanu zieleni oraz milczące, obojętne na wszystko figurki, które spowodowały całe to zniszczenie.

— Dlaczego to zrobili? — jęknął Jan.

— Może przeszkadzała im obecność innych umysłów, nawet tak prymitywnych jak zwierzęta i rośliny. Jesteśmy przekonani, iż pewnego dnia stwierdzą, że świat materialny — również im przeszkadza. A kto wie, co stanie się wtedy? Teraz rozumie pan, dlaczego wycofaliśmy się po spełnieniu naszego zadania? Nadal próbujemy ich badać, ale nigdy nie wchodzimy na ich ziemię ani nie wysyłamy tam naszych urządzeń. Odważamy się jedynie obserwować ich z kosmosu.

— Ale to stało się wiele lat temu — powiedział Jan. — A co się działo potem?

— Niewiele. Przez cały ten czas w ogóle nie poruszali się, nie reagowali na pory dnia i roku. Nadal próbują swoich sił. Niektóre z rzek zmieniły koryta, a jedna nawet płynie pod górę. Jednak nie zrobili nic, co miałoby jakikolwiek sens.

— I całkowicie was ignorowali?

— Tak, chociaż akurat to wcale nas nie dziwi. Ta istota, której są częścią, wie o nas wszystko. Kiedy zechce, abyśmy opuścili to miejsce, albo gdy znajdzie dla nas nowe zadanie gdzie indziej, wyrazi swoje życzenie w sposób nie budzący wątpliwości. Do tego czasu pozostaniemy tutaj, aby nasi naukowcy mogli zebrać tyle informacji, ile zdołają.

, A więc taki — pomyślał Jan z rezygnacją wypraną z wszelkiego żalu — był koniec Człowieka”. To był koniec, jakiego nie przewidział żaden prorok, koniec wymykający się zarówno pesymistycznej, jak i optymistycznej ocenie.

A jednak miało to swój sens i subtelną nieuchronność wielkiego dzieła sztuki. Jan widział wszechświat i jego straszliwy bezmiar i wiedział, że nie jest to miejsce, w którym człowiek czułby się u siebie. W końcu zrozumiał, jak bezsensowne były marzenia, które wabiły go ku gwiazdom.

Droga do gwiazd rozchodziła się bowiem w dwie strony i na końcu obu tych szlaków ludzkie nadzieje czy obawy nie znaczyły nic.

Końcem jednej ścieżki byli Zwierzchnicy. Każdy z nich zachował swoją indywidualność, swoje niezależne ego, każdy posiadał własną świadomość i słowo „ja” w ich języku nie było pustym dźwiękiem. Wiedzieli, czym są emocje i niektóre z nich dzielili z ludźmi. Jednak teraz pojmował, że wpadli w pułapkę, w ślepy zaułek bez wyjścia. Ich umysły były potężniejsze — może setki razy — od ludzkich, lecz w ostatecznym rozrachunku nie miało to żadnego znaczenia. Wobec Galaktyki liczącej sto miliardów gwiazd i Kosmosu liczącego sto miliardów galaktyk musieli być równie bezsilni i bezradni.

A koniec drugiej ścieżki? To Nadzwierzchnik — cokolwiek to oznaczało — pozostający w stosunku do człowieka tym samym, czym był człowiek w stosunku do ameby. Potencjalnie nieskończony i nieśmiertelny, od jak dawna wchłaniał rasę po rasie, rozprzestrzeniając się wśród gwiazd? Czy także miał swe pragnienia, swoje cele, które niejasno wyczuwał, obawiając się, że nigdy ich nie osiągnie? Teraz wchłonął wszystko, czego kiedykolwiek dokonała rasa ludzka. Nie była to tragedia, lecz spełnienie. Miliardy ulotnych iskier świadomości składające się na ludzkość nie będą już migotać niczym świetliki w ciemności. Jednak nie błyskały na próżno.

Jan wiedział, że ostatni akt dopiero nastąpi. Mogło to stać się jutro, a mogło i za sto lat. Nawet Zwierzchnicy nie wiedzieli tego na pewno.

Teraz pojmował ich zadanie, to co uczynili z Człowiekiem i dlaczego tak długo zwlekali z odlotem. Odczuwał wobec nich wielką pokorę i podziw dla ich nieugiętej cierpliwości, która kazała im czekać tu tak długo.

Nigdy nie dowiedział się wszystkiego o dziwnej symbiozie między Nadzwierzchnikiem a jego sługami. Jeśli prawdą było to, co mówił Rashaverak, Zwierzchnicy nie pamiętali czasów, gdy nie mieli pana, chociaż ten zaczął się nimi posługiwać dopiero wtedy, gdy osiągnęli odpowiedni poziom rozwoju i mogli podróżować w Kosmosie, wypełniając jego polecenia.

— A do czego jesteście mu potrzebni? — dociekał Jan. — Przecież posiadając tak straszliwą władzę, na pewno może robić wszystko, co zechce.

— Nie — odparł Rashaverak. — On także ma swoje ograniczenia. Wiemy, że kiedyś próbował działać wprost na umysły innych ras i wpływać na kierunek ich rozwoju. Nigdy się to nie udało; może szok był zbyt wielki. My jesteśmy jego pośrednikami i strażnikami. Albo, gdyby użyć jednej z waszych metafor, uprawiamy pole, aż plon dojrzeje. On zbiera plon, a my ruszamy do następnej pracy. Jesteście piątą rasą, której towarzyszymy we wniebowstąpieniu. Za każdym razem dowiadujemy się czegoś nowego.

— I nie macie nic przeciw temu, że jesteście narzędziami Nadzwierzchnika?

— Taka relacja ma swoje zalety; a ponadto nikt rozumny nie sprzeciwia się temu, co nieuniknione.

Taka propozycja, rozmyślał ponuro Jan, nigdy nie zostałaby zaakceptowana przez ludzkość. Są rzeczy wymykające się logice, których Zwierzchnicy nigdy nie zrozumieją.

— Wydaje się dziwne — powiedział Jan — że Nadzwierzchnik wybrał was, abyście dla niego pracowali, mimo iż nie wykazujecie żadnych zdolności parapsychicznych, jakie drzemały w Człowieku. Jak on się z wami komunikuje i jak oznajmia wam swoje życzenia?

— To jedyne pytanie, na jakie nie mogę odpowiedzieć i nie mogę nawet podać panu powodów, dla których muszę to przed panem ukryć. Może kiedyś pozna pan część prawdy.

Jan zastanawiał się nad tym przez chwilę, ale wiedział, że to bezcelowe. Musi zmienić temat rozmowy i mieć nadzieję, że później uda mu się czegoś dowiedzieć.

— Zatem proszę mi odpowiedzieć na inne pytanie — rzekł. — Bo jest coś jeszcze, czego nigdy nie wyjaśniliście. Kiedy wasza rasa po raz pierwszy dotarła na Ziemię w przeszłości, kto wtedy popełnił błąd? Dlaczego staliście się dla nas symbolem strachu i zła?

Rashaverak uśmiechnął się. Nie robił tego tak dobrze jak Karellen, ale i tak wypadło nieźle.

— Nikt się tego nie domyślił, a teraz widzi pan, dlaczego nie mogliśmy tego wyjaśnić. Tylko jedno wydarzenie mogło wywrzeć taki wpływ na ludzkość. I wydarzenie to nie miało miejsca u zarania dziejów, lecz u ich kresu.

— Co pan chce przez to powiedzieć? — wyszeptał Jan.

— Kiedy nasze statki pojawiły się na waszym niebie sto pięćdziesiąt lat temu, było to pierwsze spotkanie naszych ras, choć oczywiście już wcześniej obserwowaliśmy was z daleka. A jednak rozpoznaliście nas i baliście się, a my wiedzieliśmy, że tak będzie. To nie były wspomnienia w ścisłym znaczeniu tego słowa. Miał pan już dowód na to, że czas jest czymś daleko bardziej skomplikowanym niż wyobrażali sobie wasi naukowcy. Wspomnienia te pochodziły nie z przeszłości, ale z przyszłości dotyczyły tych ostatnich lat, gdy wasza rasa zrozumiała, że wszystko się skończyło. Zrobiliśmy, co się dało, ale nie był to spokojny koniec. A ponieważ byliśmy jego świadkami, obwiniano nas o zagładę waszej rasy. Tak było, nawet dziesięć tysięcy lat temu! Tak jakby zniekształcone echo niosło się w zamkniętym kręgu czasu z przyszłości w przeszłość. Niech pan to nazwie nie wspomnieniem, lecz przeczuciem.

Trudno było to pojąć i Jan przez chwilę w milczeniu borykał się z myślami. Jednak powinien być przygotowany na coś takiego; miał już przecież dowód, że przyczyna i skutek mogą się zamienić miejscami.

Musi istnieć coś takiego jak zbiorowa pamięć, która jest niezależna od czasu. Dla niej przeszłość i przyszłość są jednym. Oto dlaczego już przed tysiącami lat ludzie dostrzegali wizerunki Zwierzchników, mimo iż zasnute mgłą strachu i przerażenia.

— Teraz rozumiem — powiedział ostatni człowiek.

Ostatni z ludzi! Jan odkrył, że niełatwo myśleć o sobie w ten sposób. Kiedy wyruszył w Kosmos, pogodził się z możliwością zostania wiecznym wygnańcem i nie doskwierała mu samotność. Być może, w miarę upływu lat tęsknota za widokiem ludzkiej twarzy będzie w nim rosła i załamie go, ale na razie towarzystwo Zwierzchników sprawiało, że nie czuł się zupełnie osamotniony.

Jeszcze dziesięć lat temu na Ziemi znajdowali się ludzie, ale były to istoty zdegenerowane i Jan nic nie stracił, nie spotykając ich. Z powodów, których Zwierzchnicy nie potrafili wyjaśnić, a które — jak Jan podejrzewał — były czysto psychologiczne, w miejsce dzieci, które odeszły, nie narodziły się nowe. Gatunek homo sapiens wymarł.

Być może, zagubiony w jednym z nietkniętych jeszcze miast, leżał rękopis jakiegoś współczesnego Gibbona, opisujący ostatnie dni ludzkiej rasy. Jeśli nawet tak było, Jan nie był pewien, czy chciałby go przeczytać; Rashaverak powiedział mu wszystko, co chciał wiedzieć.

Ci, którzy nie zginęli z własnej ręki, szukali zapomnienia w coraz bardziej gorączkowej aktywności, w dzikich i samobójczych sportach, często nie różniących się od pomniejszych wojen. Kiedy liczebność populacji gwaltownie zmalała, postarzałe resztki zebrały się razem jak pobita armia zwierająca szyki w ostatnim odwrocie.

Końcowy akt, tuż przed opadnięciem kurtyny, musiały rozjaśniać błyski heroizmu i poświęcenia powtarzające się wśród powszechnego zdziczenia i samolubstwa. Jan nigdy nie dowiedział się, czy końcowi towarzyszyła rozpacz czy rezygnacja.

Tyle było rzeczy, którymi mógł się zająć. Baza Zwierzchników znajdowała się w odległości kilometra od opuszczonej willi i Jan przez długie miesiące doprowadzał ją do użytku za pomocą narzędzi, które znalazł w oddalonym o jakieś trzydzieści kilometrów miasteczku. Poleciał tam z Rashaverakiem, którego przyjaźń nie wypływała wyłącznie z pobudek altruistycznych. Psycholog Zwierzchników nadal badał ostatniego przedstawiciela gatunku homo sapiens.

Miasto musiało zostać ewakuowane, zanim nastąpił koniec, ponieważ budynki i wiele urządzeń użyteczności publicznej było jeszcze w dobrym stanie. Uruchomienie generatorów nie wymagało wielkiego wysiłku i szerokie ulice jeszcze raz rozbłysłyby iluzją życia. Jan przez jakiś czas zastanawiał się nad realizacją tego pomysłu, ale potem zrezygnował, uznając go za nazbyt ponury. Jedyne czego nie chciał, to rozpamiętywania przeszłości.

Miał wszystko, czego potrzebował, aby urządzić się na resztę życia, ale najbardziej pragnął mieć organy elektryczne i transkrypcje niektórych dzieł Bacha.

Dawniej nigdy nie mógł znaleźć czasu na muzykę, a teraz nareszcie miał go pod dostatkiem. Kiedy sam nie grał, słuchał nagrań wielkich symfonii i koncertów, tak że w domku bez przerwy rozbrzmiewała muzyka. Stała się ona jego bronią i talizmanem przeciwko samotności, która pewnego dnia go pokona.

Często wyprawiał się na długie spacery po wzgórzach, rozmyślając o wszystkim, co zdarzyło się w ciągu tych kilku miesięcy, od kiedy ostatni raz widział Ziemię. Żegnając się z Sullivanem osiemdziesiąt ziemskich lat temu, nigdy nie przypuszczał, że ostatnie pokolenie ludzi jest już w łonach matek.

Ależ był z niego głupiec! A jednak nie był pewien, czy żałuje tego, co zrobił; gdyby pozostał na Ziemi, byłby świadkiem wydarzeń tych ostatnich lat, nad którymi czas zaciągnął już swoją zasłonę. Zamiast tego przeskoczył nad nimi w przyszłość i poznał odpowiedzi na pytania, których nikt inny nie zada. Jego ciekawość została zaspokojona prawie do końca i tylko czasami zastanawiał się, na co czekają Zwierzchnicy i co się stanie, kiedy ich cierpliwość zostanie w końcu wynagrodzona.

Lecz większość czasu spędzał nad klawiaturą. Cechowała go spokojna rezygnacją, jaka zazwyczaj staje się udziałem człowieka pod koniec długiego i burzliwego życia. Może sam siebie oszukiwał, może był to jakiś litościwy wybieg umysłu, ale teraz wydawało mu się, że zawsze pragnął tak żyć. Jego skrywane ambicje mogły się wreszcie ujawnić w całej okazałości.

Jan zawsze był dobrym pianistą, a teraz był najlepszym na świecie.

To Rashaverak przywiózł Janowi te wieści, ale on już wcześniej domyślił się wszystkiego. Nad ranem obudził go jakiś koszmarny sen i nie udało mu się znów zasnąć. Nie mógł przypomnieć sobie, co mu się śniło i było to bardzo dziwne, bo uważał, że każdy sen można odtworzyć z pamięci, jeśli tylko człowiek mocno się na nim skupi zaraz po przebudzeniu. Jednak tym razem zapamiętał tylko, że był ponownie małym chłopcem i stał na jakiejś rozległej i pustej równinie, słuchając potężnego głosu wzywającego go w nieznanym języku.

Ten sen popsuł mu humor; zastanawiał się, czy nie jest to pierwszy atak samotności na jego umysł. Zaniepokojony wyszedł z domku, aby pospacerować po zapuszczonym trawniku.

Księżyc w pełni skąpał krajobraz w tak jasnym, złotym blasku, że wszystko widać było jak na dłoni. Ogromny, lśniący walec statku Karellena spoczywał za budynkami bazy Zwierzchników, przytłaczając je swoim ogromem i redukując do ludzkich proporcji. Jan patrzył na gwiazdolot, usiłując przypomnieć sobie, jakie uczucia budził w nim niegdyś ten kolos. Swego czasu ten lśniący ogrom był dlań nieosiągalnym marzeniem, symbolem czegoś, czego nie spodziewał się osiągnąć. A teraz nie znaczył już nic.

Jakże było cicho i spokojnie! Zwierzchnicy, oczywiście, działali jak zawsze, ale w tej chwili żadnego nie było widać. Jan czuł się tak, jakby był na Ziemi zupełnie sam, co też właściwie było prawdą. Spojrzał na Księżyc, szukając znajomego widoku, na którym mógłby przez chwilę skupić myśli.

Były tam te stare, dobrze znane morza. Poleciał w Kosmos na odległość czterdziestu lat świetlnych, ale nigdy nie wędrował po tamtych milczących, pylistych równinach, odległych mniej niż o dwie świetlne sekundy. Przez chwilę zabawiał się, próbując odnaleźć krater Tycho. Kiedy go wreszcie znalazł, zdumiało go, że ten punkt znajdował się dalej w bok od środkowego południka, niż tego oczekiwał. I dopiero wtedy zauważył, że ciemny owal Marę Crisium zniknął zupełnie.

Oblicze, które satelita kierował ku Ziemi, nie było tym, którym od niepamiętnych czasów patrzył na świat. Księżyc zaczął obracać się wokół swojej osi.

Mogło to oznaczać tylko jedno. Po drugiej stronie globu, na Ziemi, którą tak gwałtownie odarli z wszelkiego życia, oni budzili się ze swego długiego transu. Tak jak budzące się dziecko wyciąga ręce na powitanie dnia, tak i oni napinali mięśnie i próbowali swoich nowo odkrytych sił…

— Pańskie domysły są słuszne — powiedział Rashaverak. — Dłuższe pozostawanie tutaj nie jest już dla nas bezpieczne. Może nadal będą nas ignorowali, ale wolimy nie ryzykować. Odlatujemy, jak tylko załadujemy nasze wyposażenie, co prawdopodobnie zajmie nie więcej niż dwie lub trzy godziny.

Spojrzał w niebo, jakby obawiał się, że zaraz ujrzy jakiś nowy cud. Jednak wokół panowała cisza i spokój, księżyc świecił i tylko z zachodu wiatr gnał wysoko kilka chmur.

— To, że bawią się Księżycem nie ma zbyt wielkiego znaczenia — dodał — ale jeśli zechcą igrać ze Słońcem? Oczywiście, zostawimy tu nasze przyrządy, tak że będziemy wiedzieli, co się stanie.

— Ja zostaję — przerwał mu Jan. — Dość napatrzyłem się już na wszechświat. Jedyne co mnie jeszcze interesuje, to los mojej własnej planety! — Ziemia pod ich stopami lekko zadrżała. — Spodziewałem się tego — mówił dalej. — Jeżeli zmienili moment obrotowy Księżyca, prędkość kątowa też musi się zmienić. A więc Ziemia zwalnia swój obrót. Nie wiem, co interesuje mnie bardziej: jak to zrobili czy dlaczego.

— Nadal się bawią — powiedział Rashaverak. — Czy jest jakaś logika w tym, co robi dziecko? A pod wieloma względami to jestestwo, którym stała się pańska rasa, pozostaje dzieckiem. Jeszcze nie jest gotowe połączyć się z Nadumysłem. Jednak już niedługo to się zmieni, a wtedy będzie pan miał całą Ziemię dla siebie…

Nie dokończył zdania i Jan zrobił to za niego.

— Jeśli, oczywiście, pozostanie jeszcze jakaś Ziemia.

— Zdaje pan sobie sprawę z niebezpieczeństwa, a jednak chce pan pozostać?

— Tak. Przez ostatnie pięć a może to już sześć lat byłem w domu. Cokolwiek się stanie, nie będę się skarżył.

— Mieliśmy nadzieję — powiedział powoli Rashaverak — że zechce pan tu pozostać. Jest coś, co mógłby pan dla nas zrobić…

Błysk gwiezdnego silnika przygasł i znikł gdzieś za orbitą Marsa. Jan pomyślał, że udało mu się przebyć tę drogę jako jedynemu z miliardów ludzi, jacy kiedykolwiek żyli i umarli na Ziemi. I nikt już nie poleci tam po nim.

Świat należał do niego. Czegokolwiek by nie zapragnął — wszystkie dobra materialne, jakich ktokolwiek mógłby sobie życzyć — były jego. Jednak już go to nie interesowało. Nie obawiał się samotności na opuszczonej planecie ani obecności tego, co wciąż jeszcze pozostawało tutaj, szykując się do drogi w poszukiwaniu swego nieznanego dziedzictwa. Zresztą Jan nie spodziewał się, by on i jego problemy przetrwały długo w nieuniknionym huraganie tego exodusu.

I tak powinno być. Zrobił już wszystko, czego chciał dokonać i przedłużanie bezsensownej egzystencji na opustoszałym globie byłoby nieznośnym brzemieniem. Mógłby odlecieć ze Zwierzchnikami, ale po co? Jak nikt inny na świecie wiedział, że Karellen mówił prawdę, gdy powiedział: „Gwiazdy nie są dla Człowieka”.

Pozostawiając noc za plecami, odwrócił się i wszedł w ogromne drzwi bazy Zwierzchników. Jej rozmiary nie robiły na nim wrażenia; ogrom nie wywierał już żadnego wpływu na jego umysł. Światełka jarzyły się czerwono zasilane energią, której mogło starczyć jeszcze na wieki. Obok porzucone przez odlatujących Zwierzchników stały maszyny, których tajemnic już nigdy nie zgłębi. Przeszedł obok nich i niezdarnie wspiął się po wielkich schodach, aż dotarł do sterowni.

W pomieszczeniu nadal unosił się duch Zwierzchników; ich machiny pracowały, wykonując rozkazy panów. Co można jeszcze dodać — zastanawiał się Jan — do informacji, jakie przesyłały w kosmos?

Wdrapał się na wysoki fotel i usadowił najwygodniej, jak potrafił. Mikrofon, już włączony, czekał na jego słowa, a coś, co było odpowiednikiem kamery TV, z całą pewnością śledziło jego gesty, chociaż nie mógł zlokalizować tego urządzenia.

Za tablicą kontrolną i jej nic mu nie mówiącymi wskaźnikami otwierało się szerokie okno na gwiaździstą noc; widział przez nie dolinę śpiącą w blasku pyzatego księżyca i odległy łańcuch gór. Wzdłuż doliny wiła się rzeka, lśniąc na zakrętach, gdzie srebrne promienie odbijały się od wzburzonego nurtu. Było tak spokojnie. Może świat przed narodzinami Człowieka wyglądał tak jak teraz — przed jego końcem.

Tam, miliony kilometrów dalej w Kosmosie, czekał Karellen. Dziwnie było pomyśleć, że statek Zwierzchników oddalał się od Ziemi prawie tak szybko jak sygnał, który pomknie jego śladem. Prawie, ale niezupełnie. Pościg potrwa długo, ale jego słowa dotrą do Kontrolera i zwrócą zaciągnięty dług.

Jan zastanawiał się, ile z tego wszystkiego stanowiło część planu Karellena, a ile było mistrzowską improwizacją? Czyżby Zwierzchnik celowo pozwolił rnu ruszyć w przestrzeń przed blisko wiekiem, aby mógł wrócić i odegrać obecną rolę? Nie, to zdawało się zbyt nieprawdopodobne. Jednak teraz Jan był pewien, że Karellen prowadził jakąś własną skomplikowaną grę. Służąc swemu panu, jednocześnie badał go wszelkimi dostępnymi środkami i Jan podejrzewał, że nie powodowała nim jedynie ciekawość. Może Zwierzchnicy marzyli, że pewnego dnia uda im się wyzwolić z tej dziwnej zależności, jeśli dowiedzą się wystarczająco wiele o potędze, której służą.

Janowi trudno było uwierzyć, że to, co teraz robi, może przyczynić się do powiększenia tej wiedzy.

— Powie nam pan, co pan zobaczy — rzekł mu Rashaverak. — Ten obraz przekażą nam też nasze kamery. Jednak wiadomość, jaka dotrze do pańskiego mózgu, może być zupełnie inna, a to może nam się bardzo przydać.

No cóż, spróbuje sprawić się jak najlepiej.

— Nadal nic do przekazania — zaczął. — Kilka minut temu widziałem, jak znikł na niebie ślad waszego statku. Księżyc przeszedł już pełnię i prawie połowa jego niegdyś zawsze widocznej strony odwróciła się od Ziemi, ale przypuszczam, że już to wiecie.

Urwał, czując się trochę głupio. W tym co robił, było coś niestosownego, nawet lekko absurdalnego. Oto nadchodził kres historii Człowieka, a on zachowywał się niczym sprawozdawca radiowy na wyścigach ciężarówek lub na meczu bokserskim. Potem wzruszył ramionami i przestał o tym myśleć. Podejrzewał, że wielkim chwilom często towarzyszył fałszywy patos, a już na pewno wyczuwał go teraz.

— W ciągu ostatniej godziny nastąpiły trzy lekkie wstrząsy — kontynuował. — Ich kontrola nad momentem obrotowym Ziemi jest naprawdę niezwykła, chociaż nie całkowita. Wie pan co, Karellen, okazuje się, że trudno powiedzieć coś, o czym nie poinformowałyby już was instrumenty. Łatwiej by mi było, gdyby powiedział mi pan, czego mniej więcej mam się spodziewać i uprzedził mnie, jak długo jeszcze mam czekać. Jeśli nic się nie stanie, zgłoszę się za sześć godzin, tak jak się u… Hej! Musieli czekać, aż się stąd wyniesiecie. Coś zaczyna się dziać. Gwiazdy przygasają. Wygląda to tak, jakby całe niebo szybko przesłaniała wielka chmura. Jednak to nie jest prawdziwa chmura. Wydaje się, że ma jakąś strukturę… Dostrzegam niewyraźną sieć linii i pasów, które wciąż zmieniając położenie, pozostają jednak nieruchome względem siebie. Wygląda to prawie tak, jakby gwiazdy ugrzęzły w upiornej, pajęczej sieci. Ta sieć zaczyna teraz płonąć, pulsować światłem, jakby była żywą istotą. I przypuszczam, że tak jest; a może to coś w takim samym stopniu przewyższa życie, co świat nieorganiczny? Blask wydaje się przemieszczać na jedną część nieba… Poczekajcie chwilę, to przejdę do drugiego okna. Tak, powinienem się domyśleć. To wielka, płonąca kolumna jak ogniste drzewo unosząca się nad zachodnim horyzontem. To bardzo daleko stąd, po drugiej stronie globu. Wiem, skąd się wzięła: oni w końcu wyruszyli, by stać się częścią Nadumysłu. Ich nowicjat dobiegł końca; pozostawiają za sobą resztki cielesnej powłoki. Gdy ogień wznosi się coraz wyżej, widzę, że świetlista sieć staje się wyrazniejsza i jaśniejsza. W niektórych miejscach wydaje się już ciałem stałym, chociaż nadal słabo prześwitują przez nią gwiazdy. Teraz już wiem. To nie jest dokładnie to samo, ale to, co widziałem wznoszące się nad waszym światem, było bardzo do tego podobne. Czy była to część Nadumysłu? Przypuszczam, że ukrywaliście przede mną prawdę, aby nie narzucać mi pewnych idei, abym mógł być bezstronnym obserwatorem. Chciałbym teraz zobaczyć, co pokazują wam kamery, abym mógł porównać to z obrazem, jaki postrzegam swoimi zmysłami! Czy tak właśnie przemawia to do was, Karellen: kolorami i kształtami takimi jak te? Pamiętam ekrany kontrolne na waszym statku i te wzory, które po nich przelatywały, przemawiając w jakiejś wizualnej mowie zrozumiałej dla waszych oczu. Teraz wygląda dokładnie tak jak welony zorzy, tańczące ł lśniące na tle gwiazd. No cóż, jestem pewien, że to właśnie to: ogromna zorza polarna. Cały krajobraz zalało światło… Jest jaśniej niż w dzień: czerwień, złoto i zieleń ścigają się po niebie… Tego nie da się opisać słowami… To niesprawiedliwe, że tylko ja mogę to oglądać… Nie wiedziałem, że istnieją takie barwy! Burza cichnie, ale wielka, świetlista sieć pozostaje na swoim miejscu. Myślę, że zorza polarna była jedynie ubocznym produktem nieznanych energii wyzwalających się tam, na granicy kosmosu… Chwileczkę; zauważyłem coś jeszcze. Staję się lżejszy. Co to znaczy? Upuściłem ołówek, spada powoli. Coś stało się z grawitacją. Nadchodzi silny wiatr, widzę gałęzie drzew rozrzucane po całej dolinie. No tak, ucieka atmosfera. Kamienie i konary unoszą się w niebo, jakby cała Ziemia chciała iść za nimi w Kosmos. Teraz unosi się tam czarna chmura wzniesionego tym podmuchem kurzu i trudno coś zobaczyć. Może za chwilę opadnie. Tak, teraz już lepiej. Wszystko, co było ruchome, już poleciało; chmura pyłu zniknęła. Zastanawiam się, jak długo wytrzyma wasza budowla. Coraz trudniej oddychać; będę mówił wolniej. Znów widzę wyraźnie. Ta wielka, płonąca kolumna wciąż tam jest, ale już się zwęża i zmniejsza, wygląda jak trąba powietrzna tuż przed tym, zanim rozwieje się w chmurach. I… Och, to trudno opisać, ale właśnie poczułem przepływającą przeze mnie falę emocji. Nie była to radość ani smutek, lecz. poczucie spełnienia, dokonania. Czy też może tylko tak mi się zdawało? A może to przyszło z zewnątrz? Nie wiem. A teraz, to nie może być wytwór wyobraźni, świat stał się pusty. Zupełnie pusty. Jakbym słuchał radia, które nagle zamilkło. A niebo jest znowu czyste, mglista sieć zniknęła. Do jakiego świata uda się teraz, Karellenie? I czy znowu tam będziesz, aby mu służyć? Dziwne; nic wokół mnie się nie zmieniło. Nie wiem dlaczego, ale wydawało mi się, że…

Jan urwał. Przez chwilę gorączkowo szukał właściwych słów, a potem zamknął oczy i wziął się w garść. Teraz nie było czasu na strach czy panikę. Miał zadanie do wykonania, obowiązek względem Człowieka i wobec Karellena.

Zaczął mówić; z początku powoli, potem coraz szybciej jak człowiek budzący się ze snu.

— Budynki dookoła mnie, ziemia, góry, wszystko jest jak ze szkła; widzę przez nie na wylot. Ziemia się rozpuszcza, prawie straciłem wagę. Mieliście rację, przestali bawić się zabawkami. Pozostało jeszcze kilka sekund. Znikają góry jak pasma dymu. Żegnajcie, Karellenie i Rashaveraku; żal mi was. Choć nie rozumiałem nic, widziałem, czym stała się moja rasa. Wszystko, co kiedykolwiek osiągnęliśmy, odeszło między gwiazdy. Może to właśnie chciały wyrazić dawne religie? Jednak myliły się wszystkie: wtedy uważano, że człowiek jest tak ważny, a przecież byliśmy tylko jedną z wielu ras, czy zdajecie sobie sprawę z ilu? A teraz staliśmy się tym, czym wy nigdy nie będziecie. Kolej na rzekę. Na niebie nic się nie zmienia. Ledwie mogę oddychać. Dziwnie widzieć, że księżyc wciąż jeszcze tam świeci. Cieszę się, że go zostawili, ale teraz będzie samotny… Światło! Światło pode mną, wewnątrz Ziemi, świecące do góry, przez skały, ziemię, przez wszystko, coraz jaśniejsze, jaśniejsze, oślepiające…

W bezgłośnym rozbłysku skorupa ziemska uwolniła nagromadzoną energię. Przez moment fale grawitacyjne przecinały się i odbijały po całym Układzie Słonecznym, nieco wpływając nawet na orbity planet. Potem pozostałe dzieci Słońca podążyły dalej swymi odwiecznymi szlakami, podobnie jak korki unoszące się na powierzchni spokojnego jeziora poruszone kręgami od rzuconego w wodę kamienia po ich przejściu pływają niewzruszenie dalej.

Z Ziemi nie pozostało nic. Oni wyssali jej substancję do ostatniego atomu. Żywiła ich, dostarczając energii podczas raptownej i niepojętej metamorfozy, jak substancje zapasowe w ziarnie pszenicy karmią nową roślinkę, w czasie gdy wspina się ona ku słońcu.

Sześć milionów kilometrów za orbitą Plutona Karellen siedział przed pociemniałym nagle ekranem. Zapis był zakończony, misja wykonana; wracał do domu, do świata, który porzucił tak dawno temu. Przygniatał go ciężar stuleci i smutek, którego nie mogła rozproszyć żadna logiczna argumentacja. Nie opłakiwał Człowieka; żałował własnej rasy, której nieprzezwyciężone moce broniły dostępu do wielkości.

Mimo wszystkich osiągnięć — rozmyślał Karellen — pomimo panowania w materialnym wszechświecie, jego lud pozostanie zaledwie plemieniem, które cały swój byt wiedzie na płaskiej, pylistej równinie. Daleko za nią były góry, w których mieszkało piękno i moc, gdzie grom przetaczał się nad lodowcami, a powietrze było ostre i czyste. Tam wciąż jeszcze lśniło słońce zdobiące szczyty splendorem, podczas gdy niziny tonęły już w mroku. A oni mogli tylko patrzeć i podziwiać; nigdy nie osiągną tych wyżyn.

A jednak Karellen wiedział i to, że będą trwać aż do końca i nie złorzecząc losowi, przyjmą, cokolwiek im przyniesie. Będą służyć Nadumysłowi, ponieważ nie mają wyboru, lecz nawet na tej służbie pozostaną sobą.

Wielki ekran kontrolny rozbłysnął na moment ponurym, rubinowym światłem. Karellen odruchowo przeczytał wiadomość, którą niosły zmieniające się wzory. Statek opuszczał granice Układu Słonecznego; energia napędzająca gwiezdny silnik szybko wyczerpywała się, ale wykonali swoje zadanie.

Podniósł rękę i obraz na ekranie zmienił się raz jeszcze. W jego środku płonęła jasna, pojedyncza gwiazda; z tej odległości nikt nie odgadłby, że Słońce w ogóle ma jakieś planety, i że jedna z nich właśnie zniknęła. Przez długą chwilę Karellen spoglądał w tę szybko powiększającą się przepaść, a w jego potężnym, skomplikowanym mózgu kłębiło się wiele wspomnień. W milczeniu uczcił pamięć ludzi, których znał, zarówno tych, którzy mu pomagali, jak i tych utrudniających mu wykonanie zadania.

Nikt nie ośmielił się mu przeszkodzić i przerwać te rozmyślania; w końcu odwrócił się plecami do znikającego Słońca.




Загрузка...