NOWY JORK, NIEDZIELA 20 LISTOPADA 1960, DZIESIĄTA WIECZOREM
Czarnoskóry taksówkarz, James Mynors, zwiększył szybkość pracy wycieraczek. Dwa ramiona chciwie zgarniały z przedniej szyby płaty śniegu. Wycieraczki były swoistym taktomierzem, który podkreślał rytm bigbitowej piosenki Chucka Berry’ego „Maybellene” płynącej z radia. Ręce Mynorsa tańczyły na kierownicy, nonszalancko podrzucały i przyciskały dźwignię skrzyni biegów, z klaskaniem opadały na kolana i uda. Na ponurym pasażerze taksówki piosenka nie robiła najmniejszego wrażenia. Przyciskał policzek do zimnej szyby i kręcił we wszystkie strony trzymaną w ręku gazetą, by nie uronić ani jednej jasnej plamy padającej z mijanych latarń i witryn sklepowych. Kiedy Mynors ustawił pokrętło głośności na maksimum, pasażer przesunął się na środek kanapy. Spojrzenia obu mężczyzn spotkały się w środkowym lusterku.
– Zrób ciszej i przestań skakać za kierownicą – klient mówił z silnym niemieckim akcentem. Jego ponura, nalana twarz ocieniona rondem staromodnego kapelusza przybrała złośliwy wyraz. – Nie jesteśmy w Afryce, na plantacji bananów.
– Pieprzony rasista – słowa Mynorsa zostały zupełnie zagłuszone przez wesoły refren; ściszył radio i wjechał w boczną uliczkę, przy której stały piętrowe pseudowiktoriańskie domki. Było tu niewiele światła. Pasażer złożył starannie gazetę i schował ją do wewnętrznej kieszeni płaszcza.
– Tam na rogu – mruknął, starając się przebić wzrokiem brudną zasłonę śniegu z deszczem. Auto zatrzymało się we wskazanym miejscu. Pasażer burknął coś z dezaprobatą, otworzył drzwi i zatopił trzewiki w błotnistej mazi. Rozpiął parasol i ciężko sapiąc, podszedł do okna kierowcy.
– Proszę zaczekać.
Mynors w odpowiedzi potarł kciukiem o palec wskazujący i opuścił nieco szybę. Pasażer wyjął z portfela banknot i wsunął go w dłoń kierowcy. Zza szyby dobiegł go wesoły głos zdeformowany przez jakiś osobliwy akcent:
– Z powrotem pójdziesz sobie na piechotę, stary hitlerowcu.
Taksówka zatańczyła na śliskiej jezdni i odjechała, pogardliwie zarzucając tyłem w kontrolowanych poślizgach. Kierowca odkręcił szybę – Chuck Berry zaśpiewał pełnym głosem w cichej uliczce.
Mężczyzna powoli wszedł po schodkach na niewielki ganek, obtupał oklejone śniegiem buty i nacisnął przycisk dzwonka. Otworzono mu prawie natychmiast. W drzwiach stał młody ksiądz w grubych rogowych okularach. Nosił fryzurę a la Chuck Berry.
– Pan Herbert Anwaldt? – zapytał ksiądz.
– Dobry wieczór. To ja – Anwaldt wysapał zirytowany, śledząc wzrokiem skręcającą za rogiem taksówkę. – Czym ja teraz wrócę do domu?
– Ksiądz Tony Cupaiuolo z parafii św. Stanisława – przedstawił się Chuck Berry. – To ja do pana telefonowałem. Proszę wejść.
Znajomy trzask zamka, znajomy, wypełniony książkami salon i lampa z zielonym abażurem. Brakowało jedynie znajomego zapachu cygar i znajomego gospodarza tego domu. Oto zamiast niego zakłopotany ksiądz Cupaiuolo wieszał koło drzwi wejściowych przemoczony płaszcz i kapelusz Anwaldta, strząsając niezdarnie z parasola lepkie plwociny śniegu. Zamiast zapachu kubańskich cygar nozdrza Anwaldta wciągnęły ostrą woń medykamentów, żałosny smród kloaki, przenikliwy zapach śmierci.
– Pański przyjaciel jest umierający – stwierdził ksiądz.
Anwaldt wziął potężny haust nikotynowego dymu. Z sypialni na piętrze wyszła młoda pielęgniarka. Z widoczną odrazą trzymała w dłoniach emaliowane pojemniki wypełnione przed chwilą przez chorego. Spojrzała na Anwaldta. Natychmiast uzyskał pewność, że darzy go taką samą sympatią jak niesiony przez siebie basen.
– Proszę tu nie palić – szczere oburzenie omal nie rozerwało guzików jej mocno opiętego na piersiach fartucha. Anwaldt, licząc właśnie na taki efekt, zaciągnął się jeszcze mocniej.
– Panie Anwaldt, pański przyjaciel umiera na raka płuc – szepnął ksiądz Cupaiuolo z troskliwym wyrzutem. – Palenie tytoniu w jego domu jest niewskazane.
Pielęgniarka weszła do łazienki. Anwaldt zdecydował się wobec tego na przerwanie palenia i wyrzucił papierosa do kominka. Spojrzał wyczekująco na księdza.
– Drogi panie, pielęgniarka pańskiego przyjaciela zadzwoniła dzisiaj do mnie i poprosiła o ostatnie sakramenty dla chorego – ksiądz Cupaiuolo nabrał tchu i pewności siebie. – Jak pan z pewnością wie, należy do nich także sakrament spowiedzi świętej. Kiedy usiadłem obok chorego, gotów wysłuchać jego grzechów i pobłogosławić go na ostatnią drogę, pan Mock powiedział mi, że ma na sumieniu jeden straszny grzech i nie wyzna go, dopóki pan się tu nie zjawi. Przystąpi do spowiedzi dopiero po waszej rozmowie. Przychodzi pan prawie codziennie rano i mógłbym zaczekać ze spowiedzią do jutra, ale chory domaga się jej dzisiaj. Salus aegroti suprema lex [1]. Także dla księdza. Niech pan idzie teraz do niego. On wszystko panu wyjaśni – ksiądz Cupaiuolo spojrzał na zegarek. – Proszę się nie przejmować taksówką. Obawiam się, że nie wróci pan dzisiaj do domu.
Anwaldt ruszył na górę, lecz w połowie schodów zawrócił. Zdziwiony ksiądz Cupaiuolo obserwował, jak Anwaldt podchodzi do wieszaka i wyciąga z kieszeni płaszcza gazetę. Ksiądz przekrzywił głowę i przeczytał niemiecki tytuł. „Co to może znaczyć «Süddeutsche»? – zastanawiał się przez chwilę i usiłował kartkować w wyobraźni niewielki zeszyt, wypełniany niegdyś przez niego niemieckimi słówkami – deutsche to niemiecki, ale süd? Co to jest?”
Myśli księdza porzuciły niemczyznę i kiedy Anwaldt wchodził na szczyt schodów, powróciły do problemów, jakich mu nie szczędzili jego portorykańscy parafianie. Z łazienki dochodziły odgłosy torsji i bulgotanie instalacji klozetowej. Anwaldt uchylił lekko drzwi do sypialni. Smuga światła rozcięła na pół łóżko. Głowa Mocka spoczywała na szczycie białej góry poduszek. Obok posłania stały kroplówka i stolik zawalony lekarstwami. Wysmukłe buteleczki w pergaminowych kapturkach sąsiadowały z przysadzistymi słoikami pełnymi tabletek. Mock poruszył przebitą igłami dłonią i rzucił Anwaldtowi ironiczny uśmieszek.
– Widzisz, jakim jestem złośliwym staruchem. Nie dość, że byłeś u mnie dziś rano, to wzywam cię znów wieczorem – syk wydychanego przez Mocka powietrza przybrał głębszy ton. – Ale wybaczysz mi z pewnością, kiedy ci powiem, że chciałem pochwalić się przed tobą nową pielęgniarką. Jest zmienniczką tej, którą spotykasz tu co rano. Jak ci się podoba? Tydzień temu skończyła szkołę pielęgniarską. Ma na imię Eva.
– Godna tego imienia – Anwaldt usadowił się wygodnie w fotelu. – Niejednego by skusiła swoimi rajskimi jabłkami.
Śmiech Mocka świstał przez dłuższą chwilę. Zwiotczała skóra napięła się na kościach policzkowych. Smugi samochodowych reflektorów przesunęły się po ścianach sypialni i na moment wydobyły z półmroku wiszący na jednej z nich i oprawiony w ramy plan jakiegoś miasta opasanego szeroką i poszarpaną wstęgą rzeki.
– Skąd ci przyszło do głowy to biblijne porównanie? – Mock uważnie spojrzał na Anwaldta. – Pewnie z powodu księdza.
Zapadło milczenie. Siostra Eva krztusiła się i kasłała w łazience.
Anwaldt wahał się przez chwilę i wykręcał nerwowo palce. Potem rozłożył gazetę.
– Słuchaj, chciałem ci coś przeczytać… – Anwaldt rozpoczął poszukiwania okularów. Zamiast nich znalazł papierośnicę. Przypomniał sobie o zakazie palenia i schował ją natychmiast z powrotem.
– Niczego mi nie czytaj i pal. Pal tutaj, Herbercie, pal, kurwa, jednego za drugim i słuchaj mojej spowiedzi – Mock zaczerpnął tchu. – Opowiadałem ci o swojej pierwszej żonie Sophie, pamiętasz? O niej będzie ta historia…
– No właśnie… Chciałem… – powiedział Anwaldt i umilkł. Mock go nie słyszał i szeptał coś do siebie. Anwaldt natężył słuch.
– Przed trzydziestu trzema laty też była niedziela i śnieg lepił się do szyb zupełnie tak jak dzisiaj.
WROCŁAW, NIEDZIELA 27 LISTOPADA 1927, GODZINA DRUGA PO POŁUDNIU
Śnieg lepił się do szyby miotany podmuchami wiatru. Eberhard Mock stał przy oknie i wyglądał na rozślizganą od śniegu i błota Nicolaistrasse. Zegar na ratuszu wybił drugą. Mock zapalił pierwszego dziś papierosa. Kac powrócił nagłą falą mdłości. Obrazy wczorajszej nocy kłębiły się przed jego oczami: oto teatr varietes i trzech podpitych policjantów – komisarz Ebner w meloniku nasuniętym na ciemię, radca Domagalla wypalający dwudzieste cygaro „Sułtan” i on sam, radca Mock, szarpiący aksamitną wiśniową kotarę oddzielającą ich dyskretną lożę od reszty sali; oto właściciel restauracji hotelowej „Residenz” przynoszący z uniżonym uśmiechem pękate kufle na koszt firmy; oto fiakier usiłujący uspokoić Mocka wpychającego mu do ręki otwartą butelkę wódki; oto jego dwudziestopięcioletnia żona, Sophie, czeka na niego w sypialni – rozrzuca włosy i nogi, patrzy poważnie na wtaczającą się do sypialni pijaną belę. Mock zaczął spokojnie gasić papierosa w popielniczce o kształcie podkowy. Spojrzał przelotnie na wchodzącego do saloniku kelnera.
Heinz Rast, kelner z „Piwnicy Świdnickiej”, wniósł do saloniku talerze i półmiski. Stawiając je na stole, rzucał na zebranych uważne spojrzenia. Znał już Franza Mocka, który kilka dni temu przyszedł onieśmielony do jego szefa Maksa Klugego, by zamówić uroczysty niedzielny obiad na cześć swojego brata. Wobec Rasta Franz Mock nie był tak uniżony i przy ustalaniu menu kłócił się o każdego feniga. Dziś kelner poznał jego żonę, Irmgard Mock, osowiałą kobietę o łagodnych oczach, która odebrała od niego wielkie termosy z jedzeniem i ustawiała je na węglowej kuchni.
– Znakomita peklowana głowizna z kminkiem. Specjalność naszej firmy, na zimno, w galarecie – zachwalał kelner, nie mogąc ukryć zachwytu na widok kształtnej blondynki o sennych, trochę nieprzytomnych oczach, która niedbałym ruchem podała kryształową cygarniczkę siedzącemu obok niej gimnazjaliście. Gimnazjalista wydłubał z cygarniczki dymiący niedopałek i zwrócił się do krępego bruneta po czterdziestce stojącego przy oknie:
– Stryju Eberhardzie, prosimy do stołu. Podano zimne zakąski.
Brunet pocałował w dłoń sennooką młodą damę i zajął obok niej miejsce. Naprzeciw nich usiedli Franz i Irmgard. Gimnazjalista tkwił niezgrabnie u szczytu stołu. Rast ponaglony ruchem dłoni Franza wpadł do kuchni i przyniósł pięć pękatych butelek piwa z wyrytym na porcelanowym zamknięciu napisem „E. Haase”. Otworzył trzy i rozlał piwo do wąskich kufli. Następnie usiadł w kuchni i przez zamknięte drzwi przysłuchiwał się rozmowie przy stole.
– Niepotrzebnie wykosztowaliście się na ten uroczysty obiad. Irmgard tak dobrze gotuje, że jej wyroby mogłyby być ozdobą „Piwnicy Świdnickiej” – spokojny bas, wsysanie piwnej piany i westchnienie ulgi.
– Nie mogliśmy pozwolić, żeby taka dama jak Sophie jadła naszą niedzielną kaszankę z kwaszoną kapustą. A tutaj mamy to, co się je w wyższym… towarzystwie – nerwowy baryton zacinający się po każdym słowie. – Dziękujemy, że w końcu zgodziła się pani do nas przyjść. To zaszczyt dla prostego majstra.
– Zapewniam pana, Franz, że widziałam damy wylizujące smalec z salaterek – melodyjny, cichy i prawie dziecinny głos. – Choć pochodzę z arystokracji, już podczas studiów w konserwatorium pozbyłam się klasowych przesądów… – nuta zniecierpliwienia. – Poza tym nie rozumiem tego „w końcu”. O ile wiem, nikt do tej pory mnie tu nie zapraszał.
– Erwinie, zdajesz w tym roku maturę – bas, trzask zapałki, dym wysapywany nozdrzami. – Jakie są twoje dalsze plany?
Rast zamieszał rosół, napełnił nim talerze. Na dużym półmisku kelner poukładał szparagi i polał je roztopionym masłem. Otworzył drzwi, wniósł wszystko do pokoju i zameldował wesoło:
– Oto coś na ciepło: bulion z żółtkiem i szparagi.
Eberhard Mock zgasił papierosa. Jego bratanek wbił wzrok w trzebnicki haft obrusa i powiedział powoli i dobitnie:
– Chcę studiować germanistykę na uniwersytecie.
– O, ciekawe – Eberhard Mock z widocznym zadowoleniem wlewał w siebie łyżki bulionu. – Pamiętam, że niedawno chciałeś zostać policjantem.
– Tak było, zanim poznałem poezję Heinego.
Kiedy Rast dotknął półmiska z galaretą, by go wynieść, Franz Mock przytrzymał kelnera za rękę i odkroił widelcem spory kawał głowizny.
– Zapłaciłem, to jem – Franz Mock pobladł na twarzy i przypominał Rastowi pewnego pijaka, który kiedyś w jego restauracji jednym ruchem wywrócił stół do góry nogami. – Ja wiem, że prosty majster na kolei nie może być wzorem dla swojego syna… Ale mówiłem ci tyle razy: Zostań inżynierem na kolei, będziesz dużo zarabiał i jeździł co roku do Sopotu… Nie słuchasz mnie i chcesz koniecznie studiować jakiegoś Żyda…
– Tato, ja jestem poetą – Erwin nerwowo wyłamywał palce. – Chcę robić to, co kocham…
Irmgard dała znak Rastowi, żeby wyszedł z pokoju. Rast chwycił za talerz z resztkami galarety, lecz Franz Mock znów przytrzymał go za rękę.
– Kocham, kocham – kawałeczki mięsa i śliny znalazły się na trzebnickim obrusie. – Jesteś jakimś pedałem czy co? Poeci to same pedały lub gudłaje. A ty jakie piszesz wiersze? Tylko o gwiazdach i maszynach. Czemu nie napiszesz wiersza miłosnego do kobity? Już wiem, wiem… Ten twój nowy belfer od literatury niemieckiej… To on próbuje cię spedalić…
– Franz, przestań, bo mnie popamiętasz – Irmgard spiorunowała wzrokiem najpierw męża, a potem kelnera. Ten wyrwał Franzowi Mockowi półmisek z resztkami głowizny w galarecie i wybiegł do kuchni. Na wielkiej patelni roztopił masło i ułożył na niej pokrojone w plasterki kartofle. Na drugim palenisku ustawił rondel z baraniną w gęstym sosie. W jadalni zapadła cisza. Przerwał ją za chwilę głos rozkapryszonego dziecka:
– Ebi, ty sam kiedyś zajmowałeś się literaturą łacińską. Chciałeś być profesorem. Czyżbyś był homoseksualistą?
Rast wniósł tacę z kolejnym daniem.
– Drodzy państwo, oto baranina z ziołami, pieczone kartofle, sałatka z selera i kompot wiśniowy – Rast zbierał sprawnie naczynia, popędzany złym wzrokiem Irmgard. Wyszedł do kuchni i przywarł uchem do drzwi: tylko przenikliwy stukot sztućców.
– Moja droga – spokojny glos po chwili. – O tym ty chyba wiesz najlepiej.
– Stryju Ebi, co złego jest w badaniu literatury? – niespokojny tenor przechodził chwilami w falset. – Niech stryj wytłumaczy mojemu ojcu, że to nic złego. Stryj najlepiej wie, ilu wzniosłych chwil dostarcza nam poezja, jakich dzięki niej zażywamy rozkoszy… Sam stryj studiował Horacego i napisał o nim artykuł po łacinie… Nasz łacinnik, rektor Piechotta, bardzo sobie ceni te stryja uwagi…
– Ja myślę – syk gazu z otwieranej butelki towarzyszył zachrypniętemu głosowi, nadwerężonemu przez dziesiątki wczorajszych papierosów – że wykształcenie i wykonywany zawód nie zawsze idą ze sobą w parze, co widać na moim przykładzie…
– Przestań, Ebi, i mów po ludzku – stłumione beknięcie. – Ty zostawiłeś te bzdury, o których mówił Erwin, i wybrałeś pracę policjanta. Mów krótko: co jest lepsze dla chłopaka – poeta czy inżynier kolejowy?
– No, powiedz nam – rozkaprysiło się dziecko. – Wszyscy czekamy na rozstrzygnięcie tego interesującego dylematu.
– Inżynier – kęs został głośno przełknięty.
Rast uskoczył od drzwi, których Erwin omal nie rozwalił, wybiegając z pokoju. Gimnazjalista wcisnął na głowę czapkę, wbił się w nieco za ciasny płaszcz i wybiegł z domu.
– Oto deser, drodzy państwo: śląski makowiec – Rast podawał ciasto i kawę. Kiedy zabierał nietknięte kotlety sprzed biustu Sophie, zauważył, że w jej dłoni mocno drży papierośnica. Spojrzał na Sophie i wiedział, że to nie koniec nieprzyjemnego obiadu.
– Ciekawe, znam swojego męża od dwóch lat i dziś go po raz pierwszy nie poznaję – na policzkach Sophie pojawiły się lekkie rumieńce. – Gdzie twoja plebejska siła, Eberhardzie, która sprawia, że przestępcy przed tobą pierzchają, która zmusiła mnie kiedyś, bym oszalała na twoim punkcie? Zabrakło ci dziś tej mocy, by obronić tego wrażliwego chłopca? W domu szydzisz z technokratów, z ludzi o horyzontach ograniczonych liczbami, a tutaj stawiasz kolejarza nad poetę? Szkoda, że twój subtelny, brat nie widzi ciebie, gdy czytasz Horacego i wzruszasz się przy „Cierpieniach młodego Wernera”. Radca kryminalny Mock usypia w fotelu, w bezpiecznym kręgu lampy, a na jego okrągły brzuch, wydęty od piwa i golonki, osuwa się szkolne wydanie Ód Horacego; szkolne ze słowniczkiem, bo ten wybitny łaciński stylista nie pamięta już słówek.
– Zamknij ryja – powiedział cicho Eberhard Mock.
– Ty świnio! – Sophie gwałtownie wstała od stołu.
Mock popatrzył melancholijnie na wybiegającą z pokoju żonę, a następnie wsłuchał się w stukot jej pantofli na schodach. Zapalił papierosa i uśmiechnął się do Franza.
– Jak się nazywa ten belfer Erwina? Sprawdzimy, może rzeczywiście jest pedałem?
WROCŁAW, NIEDZIELA 27 LISTOPADA, PÓŁNOC
Mock wyszedł chwiejnym krokiem z restauracji „Savoy” przy Tauentzienplatz. Wybiegł za nim boy i podał mu kapelusz, którego Mock nie włożył, pozwalając mokrym plackom śniegu osiadać na wilgotnych od potu włosach. Pod oknami restauracji Sangera chwiał się samotny pijak, który swe czynności fizjologiczne przerywał gwizdaniem na przejeżdżające dorożki. Gwizdanie boya najwyraźniej było bardziej przekonujące, ponieważ nie minęła chwila, a przed Mockiem zatrzymała się stara i połatana buda. Pijak ruszył z kopyta, lecz Mock był bliżej. Rzucił boyowi pięćdziesięciofenigówkę i opadł na siedzenie, omal nie miażdżąc jakiejś kruchej ludzkiej istoty.
– Szanowny pan raczy wybaczyć, tak szybko pan wsiadł, że nie zdążyłem szanownego pana poinformować, że już mam pasażera. Ja jestem fiakier Bombosch, a to moja córka Rosemarie. Ten kurs jest ostatni i zaraz jedziemy do domu – fiakier jowialnie podkręcał napuszone wąsy. – Jest tak mała, że szanownemu panu na pewno nie będzie za ciasno. To jeszcze takie młode…
Mock spojrzał na trójkątną twarz towarzyszki podróży. Wielkie, naiwne oczy, toczek z woalką i płaszczyk. Dziewczyna mogła liczyć osiemnaście lat, miała szczupłe, sine od zimna dłonie i dziurawe, podzelowane buty. Wszystko to Mock dostrzegł w świetle latarni stojących wokół Muzeum Starożytności Śląskich.
Rosemarie obserwowała ogromny gmach muzeum przesuwający się po prawej stronie ulicy. Mock głośno liczył knajpy na Sonnenplatz, Gräbschenerstrasse i na Rehdigerstrasse, a wyniki swoich obliczeń oznajmiał Rosemarie ze szczerą radością.
Dorożka zatrzymała się na Rehdigerplatz przed okazałą kamienicą, w której Mock wraz z żoną Sophie zajmował pięciopokojowe mieszkanie na drugim piętrze. Mock wygramolił się z dorożki i rzucił fiakrowi pierwszy lepszy pognieciony banknot, który wyciągnął z kieszeni płaszcza.
– Za resztę kup buty i rękawiczki swojej córuni – czknął głośno i nie słysząc radosnych podziękowań dorożkarza, rozpostarł szeroko ramiona, pochylił głowę i przystąpił do szarżowania nią drzwi kamienicy.
Na szczęście dla głowy Mocka stróż kamienicy nie spał i zdążył na czas otworzyć drzwi. Mock uściskał go wylewnie i nie spiesząc się, rozpoczął mozolną wędrówkę po schodach, wpadając na Scyllę poręczy i Charybdę ściany, straszony przez Cerbera, który z wyciem i szczekaniem rzucał się w przedsionkach Hadesu za jakimiś zamkniętymi drzwiami. Mock, niepowstrzymany nawet syrenim śpiewem służącej, która usiłowała zdjąć z niego płaszcz i kapelusz, ani dziką radością starego psa Argosa, dotarł do Itaki swej sypialni, gdzie czekała na niego wierna Penelopa w muślinowym szlafroczku i pantoflach na obcasach.
Mock uśmiechnął się do zamyślonej Sophie, z głową na oparciu szezlonga stojącego obok rozścielonego łóżka. Sophie przeciągnęła się lekko, a muślin szlafroka mocno przylgnął do jej obfitych piersi. Mock zrozumiał to jednoznacznie i zaczął gorączkowo się rozbierać. Kiedy mocował się z tasiemkami kalesonów, Sophie westchnęła:
– Gdzie byłeś?
– W knajpie.
– Z kim?
– Spotkałem dwóch kolegów, tych, co wczoraj – Ebnera i Domagallę.
Sophie wstała i wsunęła się pod kołdrę. Nieco zdziwiony Mock uczynił to samo i przytulił się mocno do pleców żony. Nie bez wysiłku przecisnął ramię pod jej pachą i chciwie rozsunął palce na miękkiej piersi.
– Wiem, że chcesz mnie przeprosić. Wiem o tym doskonale. Bądź dalej dumny, twardy i nic nie mów. Wybaczam ci zachowanie u Franza. Wybaczam ci późne przyjście. Chciałeś się napić, byłeś zdenerwowany – mówiła monotonnym głosem, patrząc w lustro toaletki stojącej naprzeciwko łóżka. – Mówisz, że byłeś z kolegami. Nie kłamiesz. Na pewno nie byłeś z żadną kobietą – podniosła się na łokciu i spojrzała w oczy swojemu odbiciu. – W takim stanie nie dałbyś rady żadnej kobiecie. Ostatnio niewiele możesz z siebie wykrzesać. Po prostu jesteś słaby w alkowie.
– Teraz mogę, jestem w stanie cię ujarzmić. Będziesz mnie błagała, bym przestał – Mockowi płonęły policzki, jedną ręką szarpał muślin szlafroka, drugą – bawełnę kalesonów. – Dziś w końcu pocznie się nasze dziecko.
Sophie odwróciła się do męża i dotykając ustami jego ust, mówiła głosem rozespanego dziecka:
– Czekałam na ciebie wczoraj, byłeś z kolegami, czekałam na ciebie dzisiaj – też byłeś z kolegami, chcesz się teraz pierdolić?
Mock uwielbiał, kiedy była wulgarna. W podnieceniu rozerwał kalesony. Sophie oparła się o ścianę. Spod jej nocnej koszuli wysunęły się dwie wąskie zaróżowione stopy. Mock zaczął je gładzić i całować. Sophie wsunęła palce w gęste włosy męża i odsunęła jego głowę.
– Chcesz się pierdolić? – ponowiła pytanie. Mock zamknął oczy i skinął głową. Sophie podciągnęła nogi ku sobie i obiema stopami dotknęła klatki piersiowej męża. Wyprostowała je gwałtownie, spychając go z łóżka. – Z kolegami się pierdol – usłyszał szept żony, gdy upadał na szorstki dywan.
WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 28 LISTOPADA, GODZINA DRUGA W NOCY
Mock obudził się na biurku w swoim gabinecie. Jego prawą dłoń pokrywały skrzepy krwi. Lampa oświetlała flaszkę reńskiego spatburgundera i do połowy napełniony kieliszek. Przyjrzał się dłoni w świetle lampy. Z zaschniętej, brunatnej grudki krwi wystawało kilka jasnych włosów. Mock wyszedł do kuchni, przytrzymując rozerwane kalesony. Umył dokładnie ręce w żeliwnej umywalce. Potem nalał wody do emaliowanego kubka i wypił, wsłuchując się w odgłosy z podwórka: jakby metaliczne szczękanie sprężyn. Wyjrzał przez okno. Fiakier Bombosch nałożył koniowi na głowę worek z obrokiem i głaskał go po karku. Buda kiwała się na resorach na wszystkie strony. Rosemarie zarabiała na nowy płaszczyk.
WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 28 LISTOPADA, GODZINA SZÓSTA RANO
Mock otworzył oczy i nasłuchiwał przez chwilę nawoływań mleczarzy, które powtarzały się regularnie i uparcie. Poranny chłód przenikał jego wciśnięte w fotel ciało. Z trudem otworzył usta i przesunął wysuszonym językiem po tarce podniebienia. Ponieważ żadna pozycja na fotelu nie była bezbolesna, Mock postanowił wstać. Owinął się szlafrokiem i zaklaskał bosymi stopami po piaskowcu podłogi w przedpokoju. Pies Argos okazywał poranną szaloną radość, której jego pan nie podzielał w najmniejszym stopniu. W łazience Mock wetknął szczoteczkę do pudełka z proszkiem „Phönix” i rozpoczął ablucje jamy ustnej. Skutek był taki, że do kwasowo-alkoholowych wyziewów dołączył się cierpki posmak cementu. Mock z wściekłością wypluł do umywalki szarą maź i kremem „Peri” namydlił wielki pędzel z borsuczej sierści. Brzytwa była przedmiotem, którego powinien dziś używać tylko pod czyjąś baczną kontrolą. Mocne ukłucie uświadomiło mu, że się zaciął. Mała strużka krwi była bardzo jasna, jaśniejsza od krwi wypływającej wczoraj w nocy z nosa Sophie. Mock spojrzał uważnie w swe odbicie.
– Dlaczego mogę śmiało spojrzeć ci w oczy? – wycierał twarz i wklepywał w nią wodę kolońską od Welzla. – Dlatego że nic się wczoraj nie wydarzyło. Zresztą nic nie pamiętam.
Służąca Marta Goczoll krzątała się po kuchni, jej mąż, kamerdyner Adalbert, stał wyprostowany jak struna, w jednej ręce trzymając ponad tuzin krawatów, w drugiej zaś – wieszak z garniturem i białą koszulą. Mock ubrał się w pośpiechu i zawiązał na szyi bordowy krawat. Marta wepchnęła jego gruby węzeł między sztywne skrzydła kołnierzyka. Mock z trudem wcisnął na opuchnięte stopy świeżo wypastowane przez Adalberta trzewiki, narzucił na ramiona jasny płaszcz z wielbłądziej wełny, włożył kapelusz i wyszedł z mieszkania. Na korytarzu zaczął łasić się do niego duży szpic. Mock pogłaskał psiaka. Jego właściciel, mecenas Patschkowsky, spojrzał z pogardą na swojego sąsiada wydzielającego, jak co dzień, alkoholowo-kolońskie wonie.
– Wczoraj w nocy były u pana straszne hałasy. Moja żona nie mogła zasnąć do rana – wycedził Patschkowsky.
– Tresowałem psa – wybełkotał Mock.
– Chyba własna żonę – monokl Patschkowskiego zabłysnął w żółtym świetle żarówki. – Myśli pan, że mu wszystko wolno? Ten pański pies lamentował ludzkim głosem.
– Niektóre bydlęta mówią ludzkim głosem na miesiąc przed Wigilią – Mock zapragnął zrzucić sąsiada ze schodów.
– Doprawdy? – Patschkowsky uniósł w zdziwieniu łuki brwi.
– Właśnie rozmawiam z jednym z nich.
Mecenas stanął jak skamieniały i wpatrywał się przez chwilę w przekrwione białka oczu Mocka. Potem zszedł powoli po schodach, zdobywając się na kolejne błyskotliwe „doprawdy?”.
Mock wrócił do mieszkania. Stwierdziwszy, że drzwi sypialni są zamknięte od wewnątrz, wtoczył się do kuchni. Adalbert i Marta siedzieli przy stole, mocno wylęknieni.
– Pan radca nie zjadł śniadania. Zrobiłam jajecznicę z kurkami – Marta ukazała braki w uzębieniu.
– Jedzcie na zdrowie – Mock uśmiechnął się wylewnie. – Chciałem wam życzyć dobrego dnia. Oby był tak dobry jak wczorajsza noc, dobrze spaliście, prawda?
– Tak, panie radco – Adalbertowi zdawało się, że jeszcze teraz słyszy przeraźliwy krzyk Sophie i tępe drapanie psich łap po zamkniętych drzwiach sypialni.
Mock wyszedł z mieszkania, zaciskając powieki i zęby.
WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 28 LISTOPADA, GODZINA DZIEWIĄTA RANO
Wachmistrz kryminalny, Kurt Smolorz, należał do najlepszych pracowników wrocławskiego Prezydium Policji. Jego brutalność była przeklinana przez przestępców, a lakoniczność raportów wychwalana przez zwierzchników. Jeden z jego przełożonych najbardziej cenił w nim jeszcze inną cechę – domyślność. Cechę tę ujawnił Smolorz tego ranka w sposób oczywisty, i to dwukrotnie. Po raz pierwszy, kiedy wszedł do wyłożonego ciemnym drewnem gabinetu Mocka i zobaczył odbity na jego czole czerwony zarys sygnetu – niewątpliwy znak, że radca opierał na nim umęczone czoło. Smolorz nie zameldował wtedy o potwornej zbrodni w kamienicy „Pod Gryfami” w Rynku, gdzie miał się stawić bezzwłocznie – na rozkaz dyrektora kryminalnego Heinricha Mühlhausa – wraz ze swoim szefem. Wiedział, że Mock w tym momencie niczego nie zrozumie.
– Czekam na pana radcę w samochodzie – powiedział Smolorz i wyszedł, aby podstawić nowego czarnego adlera pod bramę Prezydium Policji. Nie była to jedyna przyczyna tak szybkiego oddalenia się wachmistrza. Mock poznał inną, kiedy klnąc, wtoczył się na siedzenie pasażera. Zobaczył wówczas pokrytą rudymi włoskami dłoń Smolorza trzymającą butelkę mleka. Mock otworzył ją i wypił chciwie kilka łyków. Teraz był gotów do wysłuchania relacji Smolorza. Ten zapuścił silnik.
– Kamienica „Pod Gryfami”, ósma rano – Smolorz jak pisał, tak i mówił. – Szewc Rohmig nie wytrzymał smrodu i rozbił ścianę w swoim warsztacie. Za ścianą trup.
Z Schuhbrücke, gdzie mieściło się Prezydium Policji, do Rynku było niedaleko. Mock wypijał ostatnie krople mleka, a Smolorz parkował adlera pod Zakładami Loteryjnymi na Nicolaistrasse. Na tyłach kamienicy „Pod Gryfami”, na wewnętrznym podwórku, przed małym warsztatem szewskim czekał umundurowany policjant. Zasalutował na ich widok. Obok policjanta stał wąsaty suchotnik, który w heroicznym wysiłku dźwigał na sobie skórzany fartuch, i otyła jejmość niemogąca przyjąć do wiadomości, że na brudnym podwórku nie ma żadnej ławki. Magnezja rozświetlała co kilka sekund nędzną izbę, wypełnioną odorem przegniłego od potu obuwia oraz kleju kostnego. Mock i Smolorz weszli do środka i poczuli jeszcze inną, dobrze im znaną, jedyną w swoim rodzaju woń. Lepiąca się od kleju lada dzieliła warsztat na dwie części. Dwie ściany zastawione były piwnicznymi regałami, na których stały buty. Trzecia zaopatrzona była w małe okno i drzwi, natomiast od czwartej bił ów znany policjantom smród. W ścianie tej wyrąbany był nieregularny otwór metr na metr. Przed nim klęczał policyjny fotograf Ehlers i wpychał swój obiektyw w ciemną komorę. Mock, zatykając nos, zajrzał do środka. Latarka wyłowiła z ciemności małej niszy bezwłosą czaszkę obciągniętą rozkładającą się skórą. Ręce i nogi przywiązane były do haków na przeciwległej ścianie komory. Radca spojrzał jeszcze raz na twarz trupa i zobaczył tłustego robaka, który usiłował się wkręcić w zalane bielmem oko. Mock wyszedł szybkim krokiem z warsztatu, zdjął płaszcz, rzucił go mundurowemu i rozstawiwszy szeroko nogi, oparł ręce o ścianę. Smolorz, słysząc odgłosy wydawane przez szefa, nie mógł sobie wybaczyć, że nie przewidział skutków kaca, mleka i rozpływającego się trupa. Mock wyjął z kieszeni spodni chusteczkę ze swoimi inicjałami wyszytymi przez Sophie i wytarł usta. Wystawił twarz ku niebu i chciwie łykał krople padającego deszczu.
– Weźcie ten kilof – powiedział do mundurowego – i rozwalcie ścianę, tak by można było wyciągnąć tego umarlaka. Smolorz, zawiąż sobie chustę wokół ust i nosa i przeszukaj komorę i kieszenie trupa, a ty, Ehlers, pomóż Smolorzowi.
Mock włożył jasny płaszcz, poprawił kapelusz i rozejrzał się po podwórku.
– Kim pani jest? – wysłał promienny uśmiech w stronę tłustej damy, która przestępowała z nogi na nogę.
– Ernst Rohmig, mistrz szewski – gorliwie przedstawił się niepytany suchotnik. Wzruszył ramionami, aby poprawić swoją skórzaną zbroję.
– Zarządca kamienicy – fuknęła dama. Jej tłuste włosy nawinięte na papiloty obłaziły z taniej farby. – Szybciej, drogi panie, myśli pan, że mogę tu stać w nieskończoność i zamartwiać się, ile będę musiała dopłacić sprzątaczce za umycie ściany, którą pan zabrudził?! Teraz proszę mi się przedstawić! Ja jestem Mathilde Kühn, plenipotent właściciela, a pan?
– Eberhard Mock, damski bokser – mruknął radca kryminalny, odwrócił się gwałtownie i wcisnął z powrotem do izdebki. – Ehlers, zrób tu porządek i pozbieraj wszystko, co ważne. Smolorz, przesłuchaj ich.
Powiedziawszy to, Mock pobiegł truchtem do sieni kamienicy, mijając Smolorza, który stał z przesłuchiwanymi pod jednym parasolem i próbował uniknąć jadu żmii i prątków gruźlicy. W bramie Mock pozdrowił doktora Lasariusa z policyjnej kostnicy, za którym wolnym krokiem szło dwóch ludzi z noszami.
Mock stanął przed domem i obserwował bezmyślnie duży już o tej porze ruch uliczny. Jakaś para młodych ludzi była tak w siebie zapatrzona, że nie zauważyła go. Młodzieniec potrącił niechcący radcę i natychmiast przeprosił, uchylając grzecznie kapelusza. Dziewczyna spojrzała na Mocka i szybko odwróciła poszarzałą od zmęczenia twarz. Rosemarie wyraźnie nie posłużyło nocne kołysanie dorożkarskiej budy.
Mock rozejrzał się dokoła i szybkim krokiem ruszył do kwiaciarni Apelta. W podmalowanych oczach pulchnej kwiaciarki dostrzegł cień zainteresowania. Zamówił kosz pięćdziesięciu herbacianych róż i polecił go przesłać na adres „Sophie Mock, Rehdigerplatz 2”. Na kremowym kartoniku, który kazał dołączyć do bukietu, wykaligrafował: „Nigdy więcej, Eberhard”, zapłacił i zostawił kwiaciarkę sam na sam ze wzrastającym zainteresowaniem.
Pod nogami zaplątał mu się jakiś gazeciarz. Mock pozbył się go, wciskając mu kilka fenigów i dzierżąc gazetę pod pachą, przeciął na skos zachodnią pierzeję Rynku. Po chwili siedział w adlerze, palił pierwszego tego dnia papierosa i czekał na Smolorza i Ehlersa. Czas skracał sobie czytaniem „Breslauer Neueste Nachrichten”. Na jednej ze stron ogłoszeniowych jego wzrok przykuł niezwykły rysunek. Mandala, koło przemian, otaczała ponurego starca z wzniesionym do góry palcem. „Ojciec duchowy książę Aleksiej von Orloff udowadnia, że koniec świata jest bliski. Oto następuje kolejny obrót Koła Historii – powtarzają się zbrodnie i kataklizmy sprzed wieków. Zapraszamy na wykład mędrca z Sepulchrum Mundi [2]. Niedziela 27 listopada, Grünstrasse 14-16”. Mock odkręcił szybę i pstryknął niedopałkiem wprost w nadchodzącego Smolorza. Ten strzepnął popiół z płaszcza i wsiadł do samochodu, pomijając milczeniem przeprosiny ze strony Mocka. Na tylną kanapę wgramolił się objuczony statywem Ehlers oraz asystent kryminalny Gustav Meinerer, specjalista od daktyloskopii.
– Rohmig wynajmował swój warsztat od miesiąca, dokładnie: od 24 października – Smolorz otworzył policyjny notes. – Od lipca do końca października, jak mówiło babsko, warsztat stał pusty. Każdy włamywacz mógł tam wejść. Stróż kamienicy jest często pijany i śpi, zamiast pilnować. Teraz gdzieś się zawieruszył. Leczy chyba kaca. Szewc skarżył się od początku na smród. Jego szwagier murarz powiedział mu o kawale, jaki robią murarze, gdy im się dobrze nie zapłaci. Wmurowują jajko w ścianę. Śmierdzi. Rohmig myślał, że za ścianą jest jajko. Dziś rano chciał je usunąć. Rozwalił ścianę kilofem. To tyle.
– Co znaleźliście? – zapytał Mock.
– To – Smolorz wyjął z kieszeni brunatną kopertę, wyciągnął z niej portfel z krokodylej skóry i podał go Mockowi.
Mock przejrzał zawartość portfela. Był w nim dowód osobisty na nazwisko Emil Gelfrert – urodzony 17 II 1876, muzyk, kawaler, zamieszkały przy Friedrich-Wilhelm-Strasse 21, notes z adresami i telefonami, kwit z pralni na to samo nazwisko, karta biblioteczna Biblioteki Miejskiej, kilka biletów tramwajowych oraz widokówka z Karkonoszy z napisem : „Mojemu słodkiemu najlepsze życzenia z gór, Anna, Jelenia Góra 3 VII 1925”.
– To wszystko? – Mock przypatrywał się, jak ludzie z kostnicy wnoszą „słodkiego” do zaparkowanego tuż obok karawanu.
– Nie, jeszcze to. Ktoś przypiął mu to do kamizelki. – Smolorz trzymał w szczypczykach kartkę z kalendarza „Universal” z datą 12 września 1927. Żadnych notatek, po prostu zwykła kartka z kalendarza, jaką codziennie odrywają nieszczęśliwi, czyli ci, którzy liczą czas. Kartka przebita była małą agrafką.
– Żadnych odcisków palców – dodał Meinerer. – Doktor Lasarius z kostnicy ustalił przedział czasowy morderstwa: sierpień-wrzesień.
– Smolorz, jedziemy na Friedrich-Wilhelm-Strasse, do mieszkania muzyka. – Mock z ulgą przyjął ssanie pustego żołądka. To oznaczało, że organizm był gotów na piwo i bułkę przełożoną napaprykowaną słoninką. – Może spotkamy tam wierną Annę, która przy robótce czeka na powrót swego artysty z filharmonii?
WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 28 LISTOPADA, GODZINA DZIESIĄTA RANO
Elisabeth Pflüger rozbierała się powoli, układając porządnie na krześle garderobę. Odpięła pończochy od podwiązek. Sophie Mock podziwiała jej wąskie, białe dłonie powoli rolujące śliskie pończochy. Elisabeth zdjęła pas, a potem zsunęła jedwabne majtki. Była całkiem naga. W wysmukłych palcach lewej ręki trzymała małe srebrne puzderko, w jej drugiej dłoni kołysała się rzeźbiona łyżeczka z długim uchwytem. Zanurzyła ją w puzderku i przysunęła do twarzy Sophie.
– To bardzo dobre kakao – szepnęła. Sophie pociągnęła nosem, wzdrygnęła się i przesunęła palcami po aksamitnych, lekko zaczerwienionych nozdrzach.
– Zakryj twarz woalką – powiedziała Elisabeth. – Ukryjesz siniec i zachowasz incognito. Nie musisz nikomu pokazywać swojej twarzy. Wszystko będziesz robiła całkiem dobrowolnie. Możesz również nie robić nic, tylko patrzeć. Możesz w każdej chwili stąd wyjść. Takie są zasady.
Elisabeth ujęła dłoń przyjaciółki i otworzyła drzwi, które z buduaru prowadziły do mauretańskiej sypialni. Sophie stała nieco bezradna, trzymając w wolnej ręce kosz herbacianych róż. Na łożu, pod żółtym baldachimem siedział nagi młody mężczyzna i pił jakiś napar. W pokoju pachniało miętą. Elisabeth podeszła do mężczyzny i odebrała od niego pustą filiżankę. Ze stojącego obok dzbanka nalała sobie naparu do pełna.
– To mięta – powiedziała do Sophie. – Napój Wenus.
Napój Wenus najwyraźniej zaczął działać na mężczyznę.
– Pamiętaj – Elisabeth udawała, że tego nie widzi, i dmuchała w filiżankę. – Możesz w każdej chwili opuścić to miejsce. Z buduaru wychodzi się wprost na schody.
Sophie nigdzie nie wyszła.
WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 28 LISTOPADA, GODZINA JEDENASTA RANO
Gelfrert zajmował mały pokój na poddaszu okazałej kamienicy na Friedrich-Wilhelm-Strasse 21. Pokój ten oprócz taboretu, miednicy, lustra, wieszaka i żelaznego łóżka wypełniały równo poustawiane pod oknem butelki po likierze z ziół alpejskich Guttentaga. Na parapecie stało kilka książek i futerał z waltornią.
– Miał delikatne podniebienie – zauważył Ehlers, rozstawiając statyw.
Mock wydał odpowiednie polecenia swoim ludziom, zszedł na dół, przeszedł przez ulicę i poszedł w stronę Königsplatz. Deszcz przestał padać, pojawiło się słońce i oświetliło jaskrawy szyld gospody Grengla. Za chwilę Mock pochłaniał tam upragnioną bułkę ze słoniną, zapijając piwem jej ostry paprykowy smak. Z ulgą wypił ostatnie krople piwa i poczuł lekki zawrót głowy. Rzucił kilka drobnych sympatycznemu buldogowi, który wycierał kufle za barem, i zamknął się w kabinie telefonicznej. Przez chwilę przypominał sobie własny numer telefonu. Adalbert podniósł słuchawkę po pierwszym sygnale.
– Dzień dobry, czy jest pani? – Mock długo wymawiał sylaby.
– Niestety, panie radco, pani Sophie wyszła godzinę temu – Adalbert mówił bardzo szybko, wiedział, że jego panu trzeba relacjonować wszystko, bez oczekiwania na pytania. – Poszła na zakupy z panną Pflüger, krótko po tym, jak przysłano jej kosz róż. Ten kosz wzięła ze sobą.
Mock odwiesił słuchawkę i opuścił knajpę. Jego ludzie siedzieli w adlerze i wypełniali wnętrze auta nikotynowym dymem. Przyłączył się do nich.
– Gelfrert kiedyś miał narzeczoną, dużą blondynę koło trzydziestki. Odwiedzała go z dwuletnim chłopcem – relacjonował Smolorz przesłuchanie dozorcy. – Panna z dzieckiem. Cieć od dawna jej nie widział. Gelfrert pracował w jakiejś orkiestrze i chodził do uczniów. Lekcje pianina. Ostatnio było z nim źle. Pił. Nikt go nie odwiedzał. Sąsiedzi się skarżyli, że zostawia po sobie gnój w kiblu. Nic więcej od ciecia.
– Znaleźliśmy rewers z Biblioteki Miejskiej – Ehlers podsunął Mockowi pod nos kawałek zadrukowanego papieru. – 10 września Gelfrert oddał książkę pod tytułem „Antiquitates Silesiacae”. W bibliotece wydano mu kwit potwierdzający zwrot tej książki.
– Czyli 10 września jeszcze żył. Wziąwszy pod uwagę ustalenia doktora Lasariusa, nasz muzyk między 10 a 30 września został zamurowany w szewskim warsztacie, na podwórzu kamienicy „Pod Gryfami”.
– Ktoś go tam zwabił albo przytaskał nieprzytomnego – Smolorz otworzył okno, aby wpuścić trochę świeżego powietrza.
– Potem go zakneblował i przywiązał do haków na przeciwległej ścianie komory, by się nie rzucał i nie rozwalił świeżego zamurowania – dodał Mock. – Jedno mnie ciekawi: czy nasz Sinobrody nie bał się, że następnego dnia do warsztatu wprowadzi się nowy najemca i odkryje dopiero co murowaną ścianę albo, co gorsza, usłyszy nieartykułowane dźwięki wydawane mimo knebla przez ofiarę?
Mężczyźni milczeli. Mock pomyślał o kolejnym kuflu piwa, rozsiadł się szeroko na fotelu pasażera i odwrócił do siedzących z tyłu policjantów. Nasunięty na tył głowy kapelusz dodał mu zawadiackiego wyglądu.
– Smolorz, wydostaniecie spod ziemi tego stróża pijaczka z kamienicy „Pod Gryfami” i przesłuchacie go. Sprawdzicie w naszych papierach denata i wszystkich jego znajomych z, notatnika. Wy, Ehlers, zabierzecie się do badania przeszłości Gelfrerta. Gdzie się urodził, jakiego był wyznania i tak dalej. Potem przesłuchacie znajomych truposza, którzy mieszkają we Wrocławiu. Raport pojutrze w południe.
– A ja co mam robić? – zapytał Meinerer. Mock zastanawiał się przez chwilę. Meinerer był ambitny i pamiętliwy. Kiedyś się zwierzył przy wódce Ehlersowi, że nie rozumie, dlaczego Mock faworyzuje takiego tępaka jak Smolorz. Meinerer nie zdawał sobie sprawy, że krytyka dobrodusznego Smolorza jest trudnym do zmazania przewinieniem w oczach Mocka. Od tego momentu Meinerer napotykał na drodze swojej kariery mnóstwo przeszkód.
– Was, Meinerer, chcę odkomenderować do zupełnie innego zadania. Podejrzewam, że mój bratanek wpadł w złe towarzystwo. Macie go śledzić przez dwa tygodnie, codziennie. Erwin Mock, Nicolaistrasse 20, dziewiętnaście lat, gimnazjalista od św. Macieja. – Mock, udając, że nie widzi zawodu na twarzy Meinerera, wysiadł z samochodu. – Pójdę na piechotę, muszę jeszcze załatwić coś ważnego.
Ruszył szybkim krokiem w stronę szynku Grengla.
– Panie radco, panie radco, proszę zaczekać – za plecami usłyszał głos Meinerera. Odwrócił się i czekał na swojego podwładnego z obojętną miną.
– Ten pański asystent Smolorz jest zbyt małomówny – Meinerer triumfował. – Nie powiedział, że na ścianie wisiał kalendarz „Universal”, taki z wyrywanymi kartkami. Wie pan, jaka kartka było ostatnio wyrwana?
– Z 12 września? – Mock spojrzał z uznaniem na potakującego Meinerera. – Ta, którą morderca przypiął agrafką do kamizelki zmarłego? Macie ten kalendarz przy sobie?
– Tak, oto on – rozpromienił się Meinerer i podał Mockowi jeszcze jedną brunatną kopertę.
– Dobra robota – Mock schował ją do kieszeni płaszcza. – Ja się tym zajmę. Sprawdzę, czy kartka z kamizelki pochodzi z tego właśnie kalendarza.
Następnie spojrzał z rozbawieniem na milczącego podwładnego, a potem nieoczekiwanie poklepał go po policzku.
– Idź śledzić Erwina, Meinerer. Mój bratanek jest dla mnie ważniejszy niż wszystkie zamurowane i niezamurowane trupy tego miasta.
WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 28 LISTOPADA, PIERWSZA PO POŁUDNIU
Sympatyczny buldog co chwilę opuszczał miejsce za barem, by dołożyć do pieca. Uśmiechał się przy tym miło i kiwał głową, zgadzając się ze wszystkim, co mówił Mock. Akceptował w pełni antyamerykańskie i antysowieckie poglądy swego rozmówcy. Nie wypowiedział przy tym ani jednego słowa.
Mock wlał w siebie trzecie dziś piwo i postanowił przejść na mocniejszy trunek. Nie miał zwyczaju pić samotnie, toteż zamówił dwa kieliszki jałowcówki i podsunął jeden w stronę barmana, poza którym w knajpie nie było nikogo. Barman chwycił kieliszek brudnymi palcami i opróżnił go jednym haustem.
Do lokalu wszedł niewysoki domokrążca z pudłem towarów pierwszej potrzeby.
– Drodzy panowie, noże z Solingen tną wszystko, nawet gwoździe i haki – rozpoczął tyradę.
– To jest gospoda. Albo coś pan zamawiasz, albo droga wolna – warknął buldog, udowadniając, że potrafi mówić.
Domokrążca sięgnął do kieszeni i nie znalazłszy ani feniga, rozpoczął odwrót.
– Hola! – ożywił się Mock. – Ja tego pana zapraszam. Proszę podać jeszcze po jałowcówce.
Domokrążca zdjął płaszcz, postawił pudło na podłodze i przysiadł się do Mocka. Barman spełnił swą powinność. Po chwili po obu kieliszkach zostały jedynie mokre ślady na pseudomarmurowym blacie stolika.
– To naprawdę świetne noże – domokrążca powrócił do przerwanego wątku. – Można nimi szybko i sprawnie pokroić cebulę, chleb i kiełbasę oraz – tu człeczyna zrobił do Mocka perskie oko – poszatkować teściową!
Nikt się nie roześmiał, nawet sam dowcipniś. Mock zapłacił za jeszcze jedną kolejkę jałowcówki i nachylił się do swojego towarzysza.
– Niczego od pana nie kupię. Niech mi pan powie, jak idzie interes, jak się do pana odnoszą ludzie i tak dalej. Jestem pisarzem i interesują mnie różne historie – Mock mówił prawdę, gdyż pisywał charakterystyki osób, z którymi się często stykał. Niejeden wrocławianin wiele by zapłacił za informacje zawarte w tych „żywotach sławnych mężów”.
– Opowiem panu historię, jak te noże tną żelazo – domokrążca wpadł w niekłamany zachwyt
– Przecież nikt nie będzie nimi kroił żelaza – wrzasnął ze złością barman. – Po co komu takie noże?! Przychodzą, ścierwa, i wciskają mi coś, czego nie potrzebuję. Masz szczęście, że ten pan cię zaprosił, bobym cię wziął na obcasy.
Domokrążca posmutniał. Mock wstał, ubrał się i podszedł do barmana.
– Twierdzę, że te noże właśnie panu mogą się przydać – powiedział.
Sprzedawca noży aż pokraśniał z zadowolenia.
– Niby do czego? – zapytał zdezorientowany barman.
– Można nimi popełnić harakiri – Mock, widząc, że barman nie zrozumiał, dodał – albo wydłubać brud zza paznokci.
Sympatyczny buldog przestał być sympatyczny.
Jeszcze mniej sympatyczna była pogoda. Silny wiatr szarpał budami dorożek stojących na Wachtplatz i ciął po nich deszczem ze śniegiem. Mock, przytrzymując kapelusz, wskoczył do dorożki i kazał się wieźć na Rehdigerplatz 2. Fiakier poślinił ołówek i powoli zanotował adres w potłuszczonym zeszycie. Nacisnął na głowę staromodny cylinder i krzyknął na konia. Mock czuł, że nadszedł ten moment, kiedy alkohol staje się najbardziej przymilny i zdradliwy: człowiek pęka od euforii, a jednocześnie czuje się trzeźwy, myśli precyzyjnie, nie bełkoce i się nie chwieje. Golnij sobie jeszcze, podpowiada demon. Mock dostrzegł w kącie dorożki różę na krótkiej łodyżce. Sięgnął po nią i zmartwiał: herbaciana, nieco nadwiędnięta róża. Rozejrzał się wokół siebie w poszukiwaniu karteczki z napisem „Nigdy więcej, Eberhard”. Nie znalazł niczego. Po przyjacielsku klepnął fiakra w ramię.
– Hej, panie woźnico, przyjemnie w waszej dorożce. Nawet są kwiaty.
Fiakier odkrzyknął coś, co zostało zagłuszone przez wiatr i tramwaj sunący ruchliwą ulicą koło Dworca Fryburskiego. Mock – ku zaskoczeniu dorożkarza – usadowił się obok niego.
– Zawsze tak ozdabiacie kwiatami powóz? – bełkotał, udając bardziej pijanego, niż był w rzeczywistości. – To mi się podoba, dobrze płacę za taką jazdę.
– Wiozłem dziś dwie klientki z koszem tych róż. Jedna znaczy wypadła – uprzejmie odpowiedział fiakier.
– Zatrzymaj tę budę – Mock przytknął swoją legitymację pod nos zdziwionego woźnicy. Dorożka skręciła w prawo, blokując wjazd na wewnętrzne podwórko zabudowań dworcowych przy Siebenhufenerstrasse. – Skąd i dokąd wiozłeś te kobiety? – Mock zupełnie wytrzeźwiał i rozpoczął serię pytań.
– Na Borek. A skąd? A jużci stąd, dokąd jedziemy – z Rehdigerplatz.
– Masz dokładny adres tego miejsca na Borku?
– Tak. Muszę się rozliczać przed szefem – fiakier wyjął brudny zeszyt i śliniąc palce, walczył z kartkami miotanymi przez wiatr. – Tak, Eichenallee na Borku.
– Jak wyglądały te kobiety? – Mock szybko zapisywał adres w notesie.
– Jedna czarna, druga blond. W woalkach. Fajne kobity.
WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 28 LISTOPADA, SZÓSTA PO POŁUDNIU
Mocka obudziły radosne, dziecinne okrzyki. Zapalił lampę stojącą przy łóżku. Przetarł oczy, przygładził włosy i rozejrzał się po sypialni, jakby szukając dzieci, które zburzyły jego niespokojny sen po mącznym, tłustym i zawiesistym obiedzie. Spojrzał w ciemne okno: sypał pierwszy śnieg, który zachęcał dzieci do zabawy na dziedzińcu żydowskiej szkoły ludowej. Słysząc głos Sophie, zdjął pikowaną bonżurkę, szare spodnie z grubej wełny i na powrót włożył garnitur i krawat oraz skórzane pantofle błyszczące od pasty. Przyjrzał się w lustrze swej twarzy z dwupiętrowymi balkonami pod oczyma i sięgnął po dzbanek z nieosłodzoną miętą, która – jak poradził mu dziś Adalbert – była najlepszym lekarstwem na przepicie. Wklepał w nadwiędłe policzki wodę kolońską i wraz z dzbankiem wyszedł do przedpokoju, gdzie natknął się na Martę dźwigającą tacę z zastawą do kawy. Udał się do salonu za służącą. Sophie siedziała przy stole w błękitnej sukience. Jej prawie białe włosy, wbrew panującej modzie, sięgały do ramion, a były tak gęste, że z trudem obejmowała je błękitna przepaska. Trochę za małe, zielone oczy nadawały jej twarzy zdecydowanego i nieco ironicznego wyrazu. „Kurewskie oczy”, pomyślał Mock, kiedy – przedstawiany jej na balu karnawałowym w Regencji Śląskiej trzy lata temu – z trudem zmusił się, by wznieść wzrok wyżej, ponad jej pełne piersi. Teraz oczy Sophie były oczami udręczonej kobiety, zmęczonej i zawiedzionej. Siniec wokół jednego z nich był nieco ciemniejszy niż jasne łuki niebieskich cieni do powiek. Mock stał w drzwiach i starał się nie patrzeć na jej twarz. Kontemplował wrodzoną elegancję jej ruchów – kiedy bojaźliwie przechylała mlecznik, podziwiając, jak mleko łamie czarną barwę kawy, kiedy ostrożnie podnosiła do ust kruchą filiżankę, kiedy z lekkim zniecierpliwieniem kręciła gałką radia, szukając w eterze ulubionego Beethovena. Mock usiadł przy stole i wpatrywał się w Sophie.
– Nigdy więcej – powiedział dobitnie. – Przebacz.
– Nigdy więcej czego? – Sophie powoli przesunęła palcem wskazującym w górę i w dół po uszku mlecznika. – Nigdy więcej czego? Alkoholu? Przemocy? Próby gwałtu? Udawania przed bratem prawdziwego mężczyzny, który swą kobietę trzyma pod butem?
– Tak. Nigdy więcej tego wszystkiego – Mock, by nie patrzeć na Sophie, obserwował obraz, prezent, który podarował na jej dwudzieste czwarte urodziny. Był to dyskretny pejzaż pędzla Eugena Spiro, z dedykacją artysty „Wszystkiego najlepszego dla melancholijnej Sophie”.
– Masz czterdzieści cztery lata. Myślisz, że jesteś w stanie się zmienić? – w spojrzeniu Sophie nie było ani cienia melancholii.
– Nie zmienimy się nigdy, jeżeli będziemy dalej sami, we dwójkę – Mock był szczęśliwy, że Sophie w ogóle z nim rozmawia. Nalał sobie mięty i sięgnął do kredensu, wyjął stamtąd pudełko z drewna sandałowego. Metaliczny odgłos szczypczyków do obcinania cygar i zgrzyt zapałki. Mock usiłował miętą i wybornym aromatem cygara od Przedeckiego wypędzić ostatnie opary kaca. – Zmienimy się obydwoje, kiedy będziemy we trójkę, kiedy w końcu urodzisz dziecko.
– Od początku naszego małżeństwa marzę o dziecku – Sophie przesunęła palcem po dzióbku mlecznika. Potem wstała i z lekkim westchnieniem przytuliła się do pieca. Mock podszedł do niej i opadł na kolana. Przycisnął głowę do jej brzucha i wyszeptał: – Będziesz mi się oddawała co noc i poczniesz. Zobaczysz, co noc. – Sophie nie oddała mu uścisku. Mock poczuł, że jej brzuch faluje. Wstał i spojrzał w oczy Sophie, które pod wpływem śmiechu stały się jeszcze mniejsze niż zwykle.
– Choćbyś pił cysterny mięty, nie będziesz mógł mnie posiąść codziennie – Sophie ocierała łzy śmiechu z podsiniaczonego oka.
– A co, mięta dobrze działa na męskie siły? – zapytał.
– Podobno – Sophie wciąż się śmiała.
Mock powrócił do palenia cygara. Wielkie koło dymu opadło na puszysty dywan.
– Skąd wiesz? – zapytał nagle.
– Gdzieś czytałam – Sophie przestała się śmiać.
– Gdzie?
– W jakiejś książce z twojej biblioteki.
– Może u Galena? – Mock, jako niedoszły filolog klasyczny, miał prawie wszystkie wydania autorów starożytnych.
– Nie pamiętam.
– To musiało być u Galena.
– Możliwe – Sophie usiadła i kręciła filiżanką po spodku. W jej oczach błysnął gniew. – Co ty sobie wyobrażasz? Nie dość, że mnie maltretujesz fizycznie, to jeszcze próbujesz znęcać się nade mną psychicznie?
– Przepraszam – Mock spokorniał. – Po prostu chcę oczyścić atmosfery z wszelkich niejasności. Gdzie dzisiaj byłaś?
– Nie chcę żadnych pytań, żadnych podejrzeń – Sophie wkręciła papierosa w kryształową lufkę i przyjęła od Mocka ogień. – Dlatego opowiem ci o moim dniu jako mężowi, który wstępuje na drogę poprawy i który jest ciekaw, jak minął dzień jego ukochanej żonie, a nie jako wściekłemu z zazdrości śledczemu. Jak wiesz, niedługo występuję wraz z Elisabeth na koncercie adwentowym. Przyszła do mnie rano, niedługo po tym, jak przysłałeś mi róże. Pojechałyśmy dorożką na Eichenallee do barona von Hagenstahla, fundatora i organizatora tego koncertu. Musiałyśmy wziąć od niego plenipotencje, potrzebne do wynajęcia Domu Koncertowego na Gartenstrasse. Jadąc do niego, zboczyłyśmy z drogi, a ja zostawiłam róże w kościele Bożego Ciała. Byłam na ciebie wściekła i nie chciałam kwiatów. Potem ćwiczyłyśmy z Elisabeth. Obiad zjadłam u niej. To wszystko. A teraz przepraszam na chwilę. Jestem zmęczona, a Marta przygotowała mi kąpiel. Za kilka chwil będę z powrotem.
Sophie dopiła kawę i wyszła z salonu. Mock wyjrzał do przedpokoju i zobaczył, jak zamykała za sobą drzwi łazienki. Podszedł szybko do telefonu i wykręcił numer Smolorza. Rzucił do słuchawki krótką komendę.
Sophie siedziała nago na brzegu wanny i zastanawiała się, do kogo Eberhard dzwoni. Woda barwiła się na różowo pod wpływem różanych soli Hagera, dzięki którym – jak zachwalali domokrążcy – „zmniejsza się ból i znika zmęczenie”. Sophie nie zmywała makijażu. Wiedziała, że jej mąż lubi, gdy kobieta jest umalowana – zwłaszcza w alkowie. Opuszkami palców już czuła świeżą sztywną pościel i bliskość Eberharda. Zanurzyła się w wannie do połowy napełnionej wodą i z przyjemnością przyglądała się kafelkom, na których wesoły wędrowiec dokądś zmierzał, dźwigając na kiju niewielki tobołek. Nagle zagryzła wargi. Sole kąpielowe uwolniły lekki ból w podbrzuszu i wspomnienia dzisiejszego przedpołudnia.
– To była tylko zemsta – szepnęła do wędrowca. – Gdybym się nie zemściła, nie mogłabym mu wybaczyć. A tak zaczynamy dziś od nowa. Co noc będziemy razem.
Argos się rozszczekał. Sophie usłyszała szmer krzątaniny w przedpokoju, jakiś znajomy męski głos, a potem trzaśnięcie drzwiami. Drżąc ze zdenerwowania, wyszła z wanny.
– Marto, kto to przyszedł? – zawołała przez drzwi.
– Pan wyszedł z wachmistrzem kryminalnym Smolorzem – odkrzyknęła służąca. Sophie ze złością zmyła makijaż.
WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 28 LISTOPADA, GODZINA SIÓDMA WIECZOREM
Mock i Smolorz siedzieli w adlerze zaparkowanym na Rehdigerplatz, pod domem Mocka. Szyby i dach samochodu szybko pokrywały się dywanem śniegu. Mock milczał z powodu zalewającej go zazdrości, Smolorz – zgodnie ze swą naturą.
– Czego się dowiedzieliście? – zapytał w końcu Mock.
– Stróż był pijany. Nie znał Gelfrerta. Gelfrert był nazistą…
– Nie mówię o Gelfrercie – Mock rozjarzył mocno końcówkę papierosa. – Mówię o kościele.
– Nikt nie przynosił dziś kwiatów do kościoła.
Mock przyjrzał się oknom swojej sypialni, w których właśnie przed chwilą zgasło światło.
– Smolorz, dostajesz nową sprawę – w chwilach wzburzenia Mock mówił do swojego podwładnego na „ty”. – Chcę wiedzieć wszystko o niejakim baronie von Hagenstahlu, Eichenallee. Zostawiasz sprawę Gelfrerta. Ja sam się nią zajmę. Poza tym nie odstąpisz na krok mojej żony. Nie musisz się specjalnie kryć. Ona zna ciebie tylko z nazwiska i z głosu. Codziennie wieczorem o ósmej raport, w knajpie Grajecka na Gräbschenerstrasse. – Mock zapalił nowego papierosa. – Posłuchaj, Smolorz, moja żona powiedziała mi dziś, że o mięcie czytała u Galena. W mojej bibliotece. Owszem, mam Galena w wydaniu Kühna. Wydanie dwujęzyczne, grecko-łacińskie. A moja żona nie zna ani jednego z tych języków.
Smolorz patrzył osłupiały na swojego szefa, nie rozumiejąc, o czym on mówi. Nie zadał jednak żadnego pytania. I za to Mock najbardziej go cenił.
WROCŁAW, WTOREK 29 LISTOPADA, GODZINA SIÓDMA RANO
Mock przełknął ślinę i po raz pierwszy od wielu dni nie poczuł palenia w przełyku i poalkoholowych protestów żołądka. Jedynie lekkie pragnienie przypominało mu, że nie wszystkie spożyte wczoraj płyny były równie niewinne jak wypijane właśnie świeże mleko, które jeszcze oddawało bezpieczne krowie ciepło. Odstawił kubek, wyszedł z jadalni do przedpokoju i stanął przed dużym lustrem. Kolońska mgiełka, którą rozpylił za pomocą gumowej gruszki, osiadła na jego policzkach. Wtedy uchyliły się drzwi do sypialni i Mock dostrzegł na klamce długie palce Sophie. Przestał rozcierać po twarzy korzennie pachnący kosmetyk, szybkim ruchem chwycił za klamkę, nie dopuszczając do ponownego zamknięcia drzwi. Sophie nie próbowała się z nim szamotać. Usiadła przed masywną toaletką z dwuskrzydłowym lustrem i usiłowała – z lekkim sykiem zniecierpliwienia – rozczesać kościanym grzebieniem poranne sploty włosów. Jasne kosmyki opadały ukośnie na jej twarz, zakrywając podsiniałe oko.
– Myślisz, że codziennie będę spał w swoim gabinecie? – zapytał podniesionym głosem. – Że codziennie będziesz się po prostu zamykała przede mną w sypialni?
Sophie nawet na niego nie spojrzała. Mock opanował się i chrząknął, wiedząc, że w ten sposób przywróci swojemu głosowi ten tembr, który jego żona lubiła: miękki, lecz zdecydowany, przyjazny, lecz nie sentymentalny.
– Musiałem wyjść na chwilę. Smolorz miał do mnie ważną sprawę.
Zdawało mu się, że dostrzegł cień zainteresowania w lekko podkrążonych z niewyspania oczach Sophie. Podszedł do niej i oparł delikatnie dłonie na jej ramionach, nie mogąc się nadziwić – po raz nie wiadomo który – ich kruchości. Sophie otrząsnęła się gwałtownie, a Mock splótł ręce na brzuchu.
– Wiem, wiem… Przebaczyłaś mi. Byłaś wspaniałomyślna. Nie powinienem był nigdzie wychodzić. Ani na chwilę. Powinienem był każdą minutę tego wieczoru spędzić z tobą. A potem miała być pierwsza z szeregu nocy, naszych nocy, kiedy nastąpi poczęcie. A tu wyszedłem. Na krótko. Taką mam pracę.
W przedpokoju zadzwonił telefon.
– Teraz też pewnie dzwonią do mnie – Mock spojrzał lękliwie w półprzymknięte oczy żony. – Jakieś wezwanie, może trup…
Sophie usłyszała oddalające się kroki męża i jego głos dochodzący z przedpokoju:
– Tak rozumiem, Taschenstrasse 23-24, mieszkanie na trzecim piętrze.
Trzask słuchawki, kroki, znów ręce na ramionach, gładko wygolony, nieco wilgotny policzek przy jej policzku.
– Porozmawiamy wieczorem – szepnął. – Teraz jadę. Jestem potrzebny.
– Mnie nie jesteś potrzebny. Jedź – Sophie udowodniła, że wciąż jest obdarzona zdolnością wydawania głosu.
Podeszła do okna i przyglądała się fruwającym płatkom śniegu. Mocka rozbolała głowa. Zaczął powoli rozmyślać nad ilością wypitego wczoraj alkoholu. Było tego stanowczo za mało jak na gwałtowny atak kaca, który go ogarniał. Policzki płonęły, w skroniach miarowo stukały małe wahadła.
– Ty wywłoko – chciał, by zabrzmiało to beznamiętnie. – Prowokujesz mnie? Lubisz, jak ci się przywali w gębę, co?
Sophie dalej podziwiała lekki taniec płatków śniegu.
WROCŁAW, WTOREK 29 LISTOPADA, GODZINA WPÓŁ DO ÓSMEJ RANO
Mock jeszcze nigdy nie widział poćwiartowanego człowieka. Nie zdawał sobie sprawy, że mięśnie szyi tak ciasno ściskają z trzech stron sztywną i podzieloną na segmenty rurkę krtani, że w ludzkich stawach zawarty jest żółtawy lepki płyn, że rozpiłowana kość wydziela przeraźliwą woń. Nie widział dotąd odciętych palców pływających w wypełnionej krwią balii, otwartej na oścież klatki żeber, mięsa łydek, które odskrobano od goleni, ani potrzaskanych głowic kolana, w które wepchnięto stalowy przecinak. Mock jeszcze nigdy nie widział poćwiartowanego człowieka. Teraz zobaczył. Zobaczył też mnóstwo zakrzepłych strug krwi, które pokrywały ściany, wilgotne deski podłogi, wystający spod łóżka nocnik, skłębioną, brudną pościel, pokryte sadzą krzesła i zatłuszczony piec kuchenny. Nie uszedł jego uwagi leżący na stole kieszonkowy kalendarzyk Liebesa, w którym na dacie 17 listopada krzyżowały się dwie smugi krwi. Nie mógł nie zauważyć poszarzałej twarzy Ehlersa oraz zarumienionych policzków swojego szefa, dyrektora kryminalnego Heinricha Mühlhausa.
Dobrotliwe zwykle oblicze tego ostatniego wykrzywione było tym razem szyderczym uśmieszkiem, który – jak wiedział Mock – był zwiastunem najwyższego wzburzenia. Mühlhaus nacisnął na czoło sztywny melonik i ruchem głowy nakazał Ehlersowi opuścić pokój. Kiedy fotograf uwolnił przełożonych od widoku swej zbolałej twarzy, Mühlhaus utkwił wzrok w klatce piersiowej Mocka. To unikanie wzroku Mocka nie wróżyło niczego dobrego.
– Makabryczne morderstwo, prawda, Mock? – zapytał cichym głosem.
– Istotnie, Herr Kriminaldirektor.
– Nie dziwi pana moja obecność, Mock?
– Istotnie, dziwi mnie, Herr Kriminaldirektor.
– A nie powinna pana dziwić – Mühlhaus wyjął z kieszeni fajkę i zaczął ją nabijać. Mock również zapalił. Intensywny smak mocnych papierosów „Bergmann Privat” stłumił fetor porąbanych członków.
– Musiałem przyjechać, Mock – kontynuował Mühlhaus – bo nie widzę tu pańskich ludzi. Nie ma tu ani Smolorza, ani Meinerera. Przecież ktoś oprócz pana musi być na miejscu tak strasznej zbrodni. Ktoś musi panu pomóc w wypełnianiu obowiązków. Zwłaszcza kiedy jest pan na kacu.
Mühlhaus wypuścił gęstą bombę dymu i podszedł do Mocka, mijając ostrożnie balię z pływającymi w niej palcami, których paznokcie zaszły brudną galaretą krwi. Stał tak blisko Mocka, że ten poczuł żar bijący z jego fajki, przymkniętej metalowym wieczkiem.
– Od wielu dni pan pije, Mock – ciągnął beznamiętnym tonem Mühlhaus. – Podejmuje pan osobliwe decyzje. Pańscy ludzie zostali odkomenderowani na pański rozkaz do innych spraw. Jakich spraw? Może ważniejszych od dwu makabrycznych mordów? – Mühlhaus próbował energicznymi pociągnięciami na nowo rozżarzyć gasnący tytoń. – Co jest teraz ważniejsze od zamurowanego muzyka Gelfrerta i porąbanego na kawałki bezrobotnego czeladnika ślusarskiego Honnefeldera?
Mock otworzył usta w niemym zdziwieniu, wywołując złośliwe rozbawienie na twarzy Mühlhausa.
– Tak. Zrobiłem wywiad. Wiem, kim był denat – Mühlhaus ssał wygasłą fajkę. – Ktoś musiał to zrobić. Dlaczego nie szef Wydziału Kryminalnego?
– Herr Kriminaldirektor…
– Milczeć, Mock! – krzyknął Mühlhaus. – Milczeć! Dyżurny, który dziś rano odebrał meldunek o zabójstwie, nie mógł znaleźć ani Smolorza, ani Meinerera. Dobrze, że znalazł skacowanego radcę Eberharda Mocka. Proszę mnie posłuchać, Mock. Nie interesują mnie pańskie prywatne śledztwa. Ma pan wykryć sprawców tych dwóch zbrodni. Tego chce to miasto, tego chcą również pańscy i moi przyjaciele. Jeżeli jeszcze raz się dowiem, że pan, zamiast pracować, idzie na piwo, spotkam się z ludźmi o niewzruszonych zasadach moralnych, którym zawdzięcza pan awans, i opowiem im pewną historię o bijącym żonę alkoholiku. Jak pan widzi – dodał spokojnym tonem – wiem wszystko.
Mock zadeptał dokładnie niedopałek i pomyślał o masonach z loży „Horus”, którzy pomogli mu w karierze, pomyślał też o podwładnym Meinererze, który – czując się niedocenionym – wyżalał się przed Mühlhausem; także o wiernym Smolorzu, który krył się teraz w jakiejś dorożce i wbijał załzawione od wiatru oczy w bramę kamienicy na Rehdigerplatz, oraz o młodym malarzu Jakobie Mühlhausie, który – wyrzucony z domu przez nieskazitelnego moralnie ojca – szukał szczęścia w jednopłciowym, artystycznym towarzystwie.
– Jeśli pan wie wszystko, Herr Kriminaldirektor – Mock postukał kolejnym papierosem w denko papierośnicy – to chętnie dowiem się czegoś o czeladniku ślusarskim Honnefelderze, zanim spotkał na swej drodze rozżalonego i sfrustrowanego drwala.
– Ten drwal – Mühlhaus uśmiechnął się kwaśno – sądząc po zamiłowaniu do kalendarzy, musi być także niezłym murarzem.
WROCŁAW, WTOREK 29 LISTOPADA, GODZINA DZIESIĄTA RANO
Zrobiło się cieplej i roztopiony śnieg zaczął płynąć ulicami. Brudne płaty zsuwały się po budzie dorożki, do której wsiadły Sophie i Elisabeth Pflüger. Obie kobiety ubrane były w futra, a twarze skrywały za woalkami.
– Proszę jechać na Menzelstrasse 49 – Elisabeth poleciła woźnicy, po czym odwróciła się do Sophie. – Nie masz dziś ochoty na powtórkę?
Sophie milczała, wsłuchując się w ponure dźwięki III Symfonii Mahlera, która rozbrzmiewała w jej głowie. Ocknęła się po kilku chwilach, gdy Elisabeth przytuliła się do niej.
– Och, proszę, tylko nie dzisiaj – Sophie, wyraźnie rozstrojona, myślami była przy mężu. – Wiesz, co ten cham powiedział mi rano? Że specjalnie go prowokuję, by oberwać po gębie. Że muszę to lubić! On mnie uważa za zboczoną!
– A czy nie ma trochę racji? – Elisabeth położyła głowę na ramieniu Sophie i obserwowała mokre grudy śniegu spadające z rozłożystych kasztanów przy szkole na Yorckstrasse. – Czy nie jesteś małą zboczulą?
– Przestań – Sophie odsunęła się zdecydowanie od przyjaciółki. – Jak on śmie mnie tak traktować? To codzienne obcowanie z trupami powoduje u niego jakieś aberracje. Jednego dnia mnie bije, drugiego błaga o wybaczenie, a kiedy mu wybaczam, zostawia mnie wieczorem samotną, by trzeciego dnia znów żebrać o przebaczenie, a kiedy już chcę mu wybaczyć, ubliża mi ordynarnie. Co ja mam zrobić z tym prostakiem?
– Zemścić się – powiedziała słodko Elisabeth, obserwując zgrzytający tramwaj na Gabitzstrasse. – Przecież sama stwierdziłaś, że to ci pomaga i że potrafisz dzięki temu łatwiej znosić doznane od niego upokorzenia. Zemsta jest rozkoszą bogiń.
– Tak, ale on mnie upokarza każdego dnia – Sophie patrzyła na biedaka, który ciągnął do miejskiego składu kamieni na Menzelstrasse dwudyszlowy wózek. – Mam się na nim mścić codziennie? Wtedy zemsta stanie się rutyną.
– No to musisz mścić się coraz mocniej, coraz dotkliwiej.
– Ale on może mi nawet to odebrać. Wczoraj stał się bardzo podejrzliwy, kiedy nieopatrznie wspomniałam coś o naparze z mięty.
– Jeżeli on odbierze ci możliwość zemsty – powiedziała poważnie Elisabeth, stukając lekko parasolką w ramię fiakra. Dorożka zatrzymała się przed domem Elisabeth – to pozostaniesz sama ze swoim upokorzeniem. Zupełnie sama.
Sophie rozpłakała się. Elisabeth pomogła przyjaciółce wysiąść z dorożki i objęła ją w talii. Wchodząc do bramy, napotkały przyjazne i pełne troski spojrzenie stróża Hansa Gurwitscha.
Pięć minut później tym samym spojrzeniem dozorca obdarzył krępego rudowłosego mężczyznę, który za pomocą dziesięciomarkowego banknotu usiłował wydobyć od niego informacje na temat panny Elisabeth Pflüger i towarzystwa, w jakim się obracała.
WROCŁAW, WTOREK 29 LISTOPADA, GODZINA DRUGA PO POŁUDNIU
W „Piwnicy Biskupiej” przy Bischofstrasse panował ożywiony ruch. Pierwszą salę wypełniali brzuchaci właściciele składów, którzy z apetytem połykali ogromne kluski ozdobione twardymi, podsmażonymi skwarkami. Zanim siedzący nieopodal Mock zdążył się zastanowić, czy te kluski były daniem głównym, czy tylko dodatkiem, grzeczny kelner Max, stukając obcasami, przygładził wypomadowanego wąsa i zmiótł sztywno nakrochmaloną białą chustą niewidzialne pozostałości po biesiadzie innych kupców, którzy przed chwilą – zagryzając pulchne ciasto twardymi skwarkami – poddawali ciężkiej próbie swój układ trawienny. Mock postanowił również zaryzykować i – z wyraźną aprobatą Maksa – zamówił owe kluski do pieczeni wieprzowej i białej kapusty na gęsto. Kelner bez pytania postawił przed radcą kryminalnym kufel piwa świdnickiego, stopkę czystej wódki i galaretkę z kurczaka ozdobioną wianuszkiem grzybków w occie. Mock nabił na widelec trzęsącą się żelatynową kostkę i rozgryzł chrupiącą skórkę bułki. Mdłe mięso kurczaka zostało doprawione odrobiną octu spływającego z kapelusza borowika. Następnie przechylił kufel i z prawdziwą przyjemnością spłukał uporczywy posmak nikotyny. Wierny maksymie primum edere deinde philosophari [3] nie myślał ani o Sophie, ani o śledztwie i zabrał się do oblanych sosem klusek oraz do grubych plastrów pieczeni.
Po chwili Mock siedział, paląc papierosa, z pustym kieliszkiem i z mokrym kuflem, po którego ściankach spływała piana. Sięgnął po stojak z serwetkami. Wytarł usta, z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął notes i zaczął go wypełniać nerwowym ukośnym pismem.
„Dwie makabryczne zbrodnie. Jeden morderca?” - napisał. W myślach odpowiedział twierdząco na to pytanie. Podstawowym argumentem przemawiającym za tą hipotezą nie było wcale okrucieństwo obu zbrodni ani zwyrodniała ekstrawagancja mordercy, lecz przywiązanie do datacji, chęć zaznaczenia dnia zbrodni w kalendarzu, próba zapisania swego czynu w historii. Jak poinformował Mocka szef magazynu dowodów rzeczowych, specjalista od naukowej kryminalistyki, doktor Fritz Berger, kartka z kalendarza z dnia 12 września 1927 roku, znaleziona przy Gelfrercie, została wydarta ze ściennego kalendarza ofiary. Doktor Lasarius stwierdził, że mogła być to data śmierci Gelfrerta. Dzisiaj w pokoju dwudziestodwuletniego bezrobotnego ślusarza, Bertholda Honnefeldera, leżał kieszonkowy kalendarzyk, w którym morderca zakreślił krwią ofiary datę 17 listopada. Doktor Lasarius nie miał najmniejszej wątpliwości, że wtedy nastąpił zgon Honnefeldera. „Oto znaleziono dwóch sadystycznie zamordowanych ludzi - tłumaczył Mock w myślach potencjalnemu adwersarzowi. - Przy jednym i drugim odkryto zaznaczoną w kalendarzu datę śmierci. Jeżeli przy dwóch podobnie wymyślnych mordach ktoś zostawia różę, kartkę z Biblii lub z kalendarza, to sprawcą obu jest ten sam człowiek”.
Mock z wdzięcznością przyjął od Maksa szarlotkę, kawę i kieliszek likieru kakaowego. Po wstępnych raportach i ustaleniach było jasne, że nic nie łączyło zamurowanego alkoholika i wirtuoza waltorni, zwolennika brunatnych koszul, historyka amatora z porąbanym na kawałki abstynentem i działaczem partii komunistycznej. Jedynie wyraźna i skwapliwie odnotowana przez mordercę data śmierci. „Morderca chce nam powiedzieć: «Zabiłem go dokładnie tego dnia. Ani wcześniej, ani później. Tylko wtedy» – myślał Mock, połykając delikatny jabłecznik przykryty pierzynką bitej śmietany. – Przyjmijmy zatem: człowiek jest przypadkowy, nieprzypadkowa jest tylko data jego śmierci. Pytanie: dlaczego jest nieprzypadkowa? Dlaczego w jedne dni morderca zabija, a w inne nie? Może po prostu czeka na sprzyjającą okazję: kiedy na przykład można przenieść związanego człowieka w miejsce kaźni – obok pijanego dozorcy. I wtedy triumfalnie zostawia kartkę, jakby chciał powiedzieć: «Dziś jest wielki dzień. Dziś mi się udało». Ale przecież – na dobrą sprawę – okazja trafia się na każdym kroku. Codziennie można kogoś zabić, przylepić mu na czoło kartkę z kalendarza i gdzieś zamurować lub porąbać. Jeżeli ta okazja nie jest czymś niezwykłym, to czy warto dumnie oznajmiać światu, kiedy ona nastąpiła?”
Mock starannie zapisał w notesie przemyślenia i zorientował się, że znalazł się w punkcie wyjścia. Nie był jednak przygnębiony. Wiedział, że oczyścił pole poszukiwań i jest gotów do prowadzenia śledztwa. Poczuł podniecenie łowcy, który w czystym rześkim powietrzu ładuje dubeltówkę i przypina pas z nabojami. „Mylił się stary Mühlhaus – pomyślał. – Tu nie potrzeba wielu ludzi. Niech Smolorz i Meinerer dalej prowadzą zlecone przeze mnie sprawy”.
Ta myśl go tak ucieszyła, że – po słodkim likierze – zamówił kieliszek wytrawnego czerwonego wina. Jednak Maks, zamiast trunku, podał mu do stołu aparat telefoniczny. W słuchawce zachrzęścił głos radcy Herberta Domagalli z Wydziału Obyczajowego:
– Eberhardzie, przychodź natychmiast do „czekoladowni”. Jest Ebner, Völlinger i ja. Zagramy kilka roberków.
Mock skonsultował, że do punktu wyjścia może równie dobrze wrócić jutro, i postanowił wypić wytrawne wino w sklepie czekoladowym Schaala.
WROCŁAW, WTOREK 29 LISTOPADA, GODZINA DRUGA PO POŁUDNIU
Zimowe słońce zalewało biały salon. Ściany pyszniły się pomalowaną na biało boazerią, meble błyszczały białym lakierem i kusiły miękkością białej tapicerki, a szklistobiały fortepian unosił wytwornie swe skrzydło. Biel salonu łamały kremowe gobeliny na ścianach i nienaturalne rumieńce na policzkach Sophie, która uderzała namiętnie w klawisze, zamieniając fortepian w instrument perkusyjny. Skrzypce Elisabeth łkały i piszczały, chcąc – nadaremnie – przebić się przez crescendo fortepianu. Szarpana przez wiatr bezlistna gałąź klonu wtórowała mu, uderzając w okno, z którego spływały żałosne resztki śniegu. Spływały one również po źle wytartych butach stróża Gurwitscha, który – po otwarciu swoim kluczem drzwi wejściowych – bezceremonialnie, bez pukania, otworzył drzwi do salonu. Kobiety z ulgą przerwały grę i zaczęły rozcierać zmarznięte nieco palce. Mała, brudna węglarka potoczyła się na kółkach po białym parkiecie. Dozorca otworzył drzwiczki pieca i sypnął weń hojnie kilka szufelek węgla. Potem wyprostował się jak struna i spojrzał wyczekująco na Elisabeth, którą błotniste zacieki pozostawione na podłodze przez jego buciory przyprawiły nieomal o ból głowy. Skrzypaczka sięgnęła po pugilares, wręczyła Gurwitschowi pół marki i uprzejmie mu podziękowała. Obdarowany najwyraźniej nie zamierzał wyjść.
– Ja wiem, panno Pflüger – uśmiechnęła się szczerze najważniejsza persona w kamienicy – że pół marki starczy za przyniesienie węgla. Zawsze tyle dostaję – wyjaśnił zamyślonej Sophie – gdy panna Pflüger daje wolne służbie. Ale dzisiaj – spojrzał znów na Elisabeth – należy mi się więcej.
– A dlaczegóż to, mój dobry człowieku? – Sophie, zirytowana tym przekomarzaniem, wstała od fortepianu.
– Bo dzisiaj… – Gurwitsch podkręcił sumiastego wąsa i spojrzał lubieżnie na przyjaciółkę panny Pflüger. – Bo dzisiaj mogłem powiedzieć wiele prawdy o pannie Pflüger, a nagadałem samych łgarstw.
– Jak macie czelność! – afektowany ton Sophie nie wywarł najmniejszego wpływu na zachowanie Elisabeth, która szybko zapytała:
– Nałgaliście? Komu? Kto o mnie pytał?
Gurwitsch złożył ręce na wydatnym brzuchu i robił młynka kciukami. Mrugał przy tym porozumiewawczo do Sophie, którą jego impertynencja powoli wyprowadzała z równowagi. Elisabeth znów sięgnęła po pugilares i Gurwitschowi wróciła chęć do dalszej rozmowy.
– Pytał tajniak, który dziś rano przyjechał za paniami.
– I co mu powiedzieliście? – dopytywała się Elisabeth.
– Pytał, kto odwiedza pannę Pflüger, czy przychodzą do niej mężczyźni, czy nocują u niej, czy panna Pflüger pije, czy wącha śnieg, w jakim stanie i o której wraca do domu. Pytał też o drugą panią. Czy często przychodzi do panny Pflüger i czy są z nią jacyś mężczyźni – stróż uśmiechnął się do banknotu pięciomarkowego, z którego palce Elisabeth zrobiły wąską rurkę. – I powiedziałem, że panna Pflüger jest niezwykle obyczajną panną, którą czasami odwiedza mama.
Gurwitsch wyciągnął rękę po pieniądze, nie mogąc się nadziwić własnej przenikliwości i inteligencji, dzięki której zarobił na tygodniowy karnet w jadłodajni.
– Poczekaj – Sophie wyjęła z dłoni przyjaciółki zrolowany banknot. – Skąd wiemy, że to wszystko nie jest kłamstwem, że nasz dobry człowiek kogokolwiek spotkał, a jeśli to prawda i był indagowany przez policjanta, to skąd wiemy, że opowiedział mu właśnie to, a nie coś zupełnie innego?
– Nie kłamię, paniusiu – Gurwitsch podniósł głos. – Znam tego szpicla. On mnie kiedyś zamknął na komisariacie, chociaż nie byłem zbytnio wypity. Znam go. Nazywa się Bednorz czy Ceglorz. Tak do niego mówiły inne gliny.
– Może Smolorz? – Sophie nagle pobladła, tracąc tym samym wiele w oczach stróża, któremu podobały się duże, rumiane kobiety.
– A jużci, Smolorz, Smolorz – dozorca szybko schował pieniądze do kieszeni drelichowych spodni.
WROCŁAW, WTOREK 29 LISTOPADA, W PÓŁ DO CZWARTEJ PO POŁUDNIU
W sklepie z czekoladą Schaala, znajdującym się w narożnej kamieniczce kwartału domów w centrum Rynku, siedzieli trzej mężczyźni. Zajmowali duży stół pod oknem, gdzie zazwyczaj klienci sklepu zaraz po kupieniu słodkości dawali upust swojemu łakomstwu. W ten sposób postępowali Mock et consortes – zajadali słodycze, popijali je kawą i palili nader obficie. Schaal gratulował sobie tak znamienitych gości i kiedy jeden z nich skrytykował brak w najbliższej okolicy jakiegokolwiek klubu skatowego, sam zaproponował, by zagrali u niego. Karciarze przyjęli tę propozycję z radością i od tego czasu grali w brydża lub skata przy czekoladzie i likierze, a właściciel sklepu zacierał ręce. Tak było i teraz Szef „obyczajówki”, czyli Wydziału II Prezydium Policji, dawny kolega Mocka, radca Herbert Domagalla zginał i odginał karty, posłusznie sypiące się pod jego dłońmi w regularną kupkę. Komisarz Klaus Ebner, funkcjonariusz sipo, przerzucał karty z ręki do ręki, tworząc z nich wachlarz. Jedynie Helmut Völlinger, astrolog i jasnowidz, z którego wielu podrwiwało, lecz z którego niezwykłych umiejętności korzystali niemal wszyscy policjanci, nie tasował ani nie ugniatał kart Jego dłonie zajęte były obracaniem dużego kieliszka wina dokoła własnej osi, a oczy utkwione były w okno wychodzące na zachodnią pierzeję Rynku.
Mock przywitał się z kolegami wylewnie i – powiesiwszy płaszcz i kapelusz na nowoczesnym wieszaku – usiadł przy zielonym stoliku. Za chwilę stał przed nim kieliszek likieru orzechowego i leżało trzynaście kart odliczonych wprawną ręką Völlingera, który w pierwszym robrze był jego partnerem.
– Jedno pik – zaczął Völlinger. Ebner, siedzący po prawej ręce Mocka, grzecznie spasował, Mock zaś, widząc czterokart pikowy z mariażem oraz trzeciego asa z waletem kier, podniósł kolor partnera do wysokości czterech. Pas Domagalli zakończył licytację. Domagalla zawistował w atu. Mock szybko ściągnął atuty, zaimpasował damę kier „pod siebie” i pokazał przeciwnikom karty.
– W nagrodę za dobry kierunek impasu otrzymuje pan żądaną przez siebie ekspertyzę – Völlinger podsunął w stronę Mocka ciemnoniebieską kopertę ozdobioną pieczęcią „H. Völlinger. Usługi i porady astrologiczne”.
– Dziękuję – uśmiechnął się Mock – za pochwałę i za ekspertyzę.
Völlinger nie zareagował. Z niepokojem wyglądał za okno i bębnił palcami po zielonym aksamitnym obiciu stołu. Mock schował kopertę do teczki obok materiałów dowodowych obu zbrodni i kartonowego skoroszytu z raportami swoich podwładnych. Ebner rozdał szybko karty. Po chwili musiał powtórzyć czynność, ponieważ Völlinger pomylił się i wziął, jako swoje, dwie karty Domagalli.
Obiegły trzy pasy.
– Dwa bez atu – otworzył Völlinger. Rozległ się szmer niekłamanego podziwu.
– Dawno nie miałem karty na taką odzywkę. Na takie dictum pozostaje mi tylko „pas” – westchnął Ebner.
Mock przyjrzał się uważnie swoim trzem trzecim królom i czwartemu waletowi pik.
– Szlemik bezatutowy – zamknął licytację, słysząc po lewej stronie gromką kontrę. Po dwóch pasach odwinął rekontrą, a po trzech kolejnych wyłożył karty na stół.
Domagalla zawistował królem pik i ta figura wzięła lewę. „Dlaczego nie zabił – pomyślał Mock. – Czyżby nie miał asa?” Domagalla walnął z całej siły asem pik. Po wzięciu kładącej lewy niedbale rzucił damę tego koloru. Mock zamknął oczy i nie otworzył ich do końca rozgrywki.
– Bez czterech – podsumował Ebner. – Dlaczego, na miłość boską, nie impasował pan damy karo, tylko grał pan z góry?
Völlinger jeszcze raz spojrzał w okno.
– Przepraszam pana, Mock – powiedział cicho. – Nie powinienem grać w tym miejscu.
– Dlaczego? – ironizował Domagalla. – Czyżby tędy przechodziły kosmiczne fluidy?
– Jest pan ignorantem w tych sprawach, Domagalla. Niechże pan zatem nie zabiera głosu.
– Możemy zamienić się miejscami i my będziemy grać na krótkim stole – zaproponował Ebner.
– Nie chodzi o miejsce przy stole. Chodzi o ten sklep.
– Co tez pan opowiada, Völlinger – Domagalla zaczął tasować karty. – Przecież nieraz graliśmy u Schaala.
– Ale najczęściej na zapleczu – Völlinger rozerwał sztywny, zaokrąglony kołnierzyk i poluzował krawat.
– Jestem dziś pańskim partnerem, Völlinger – Mock zapalił hawańskie cygaro. – Nie mam zamiaru przegrać masy pieniędzy tylko dlatego, że pan jest niedysponowany. Ma pan kaca, czy co? Herbercie – zwrócił się do Domagalli – ty mnie tutaj zaprosiłeś. Może wpadłeś na genialny pomysł – tu zaczął naśladować jego falset – damy Mockowi niedysponowanego partnera, a potem w trzech podzielimy się pieniędzmi. Tak? Chcieliście zagrać „na jelenia”, a tym jeleniem miał być dzisiaj Mock? – zajrzał pod stół. – Może tam zostawiłem swoje rogi?
Ebner i Domagalla wybuchnęli śmiechem, natomiast Völlingerowi daleko było do wesołości kolegów.
– To poważne oskarżenie – wysyczał. – Mock, czy pan mnie oskarża o oszustwo?
– Proszę się uspokoić, drogi panie Völlinger – Mock odkręcił w swoją stronę umocowaną pod blatem popielniczkę. – To dopiero drugie rozdanie. Przejęzyczył się pan. Powinien pan otworzyć „jedno bez atu”, nie „dwa”.
– Jeżeli będziemy dalej tu grali, będę popełniał jeszcze gorsze błędy. Ponieważ oskarża mnie pan, choćby w żartach, winien jestem panu wyjaśnienie. To przez ten dom naprzeciwko. Kiedyś tu graliśmy, to prawda, ale na zapleczu. Stamtąd nie widziałem tego domu.
Mock spojrzał przez okno i poczuł dziwne ukłucie w przeponie. Przez deszcz obmywający szybę zobaczył kamienicę „Pod Gryfami”. Przy stole zapadła cisza. Żaden z partnerów Völlingera nie lekceważył w głębi duszy jego przeczuć i transów. To dzięki nim bardzo często doprowadzali śledztwa do szczęśliwego końca.
– Völlinger, bardzo pana proszę, niech pan coś bliżej mi opowie o tym domu i o pańskich związanych z nim niepokojach – Mock pobladł wyraźnie. – Prowadzę sprawę o morderstwo, którego dokonano na tyłach tego domu.
– Czytałem o tym w gazecie – Völlinger wstał od stolika. – Wybaczcie mi, panowie, ale nie mogę tu zostać ani chwili dłużej.
Völlinger ukłonił się i wyszedł do szatni.
– Trudno – Domagalla po przedpołudniowej wizycie u pewnej młodej damy, która w archiwum kierowanego przez niego wydziału miała pokaźną kartotekę, był wyjątkowo wyrozumiały. – Zaraz znajdziemy czwartego.
– Będziecie musieli znaleźć trzeciego i czwartego – powiedział Mock i rzucił się za Völlingerem, odprowadzany złorzeczeniami Ebnera.
Astrologa już nie było w sklepie. Mock otworzył pugilares, wcisnął jakąś monetę w dłoń Schaala, przyjął od niego płaszcz i kapelusz i wybiegł na ulicę. Porywisty wiatr chlusnął ostrymi szpilkami deszczu. Radca kryminalny rozłożył parasol, lecz niedługo cieszył się tą osłoną. Wiatr szarpnął parasolem i wykręcił go na drugą stronę, wyginając druciane żebra. Jakiś mężczyzna w jasnym płaszczu borykał się z podobnym problemem. Był to Völlinger. Mock podbiegł do niego.
– Koniecznie muszę z panem porozmawiać – Mock starał się przekrzyczeć zakręcający na rogu tramwaj. – Wejdźmy gdzieś, gdzie nie będzie pan widział tego przeklętego domu. Tu jest mała knajpa – wskazał ręką na zadaszone łukowatym sklepieniem przejście do Stockgasse.
Uciekając przed wiatrem, który szalał w wąskich uliczkach koło ratusza, weszli do knajpy na Stockgasse 10 pod szyldem „Petruske Gastwirt”. Lokal wypełniony był po brzegi burszami, furmanami, złodziejami i jakimiś rzezimieszkami, którzy szybko pierzchnęli na widok Mocka. Dla radcy było w tej chwili istotne nie to, skąd oni mogli go znać, lecz to, że zwolnili jeden stolik. Wraz z Völlingerem zajął przy nim miejsce i kiwnął na ponurego kelnera, który swoją pracę uważał najwidoczniej za dopust boży. Ponurak postawił przed nimi dwie dymiące szklanice grzanego wina i udał się z powrotem za bar, wbijając udręczony wzrok w wielki słój wypełniony mętną zawiesiną, w którym pływały śledzie, ogórki i inne trudne do zidentyfikowania zakąski.
– Drogi panie Mock – Völlinger z widoczną przyjemnością pociągnął goździkowy specjał. – Dałem panu ekspertyzę astrologiczną. Po analizie kosmogramu pana i pańskiej żony wyznaczyłem kilka dat możliwego poczęcia państwa potomka. Pierwsza z nich jest za kilka dni.
– Bardzo panu dziękuję – powiedział Mock. – Ale wróćmy do brydża i kamienicy „Pod Gryfami”…
– Zapewniam pana, że nigdy bym pana… – Völlinger nie mógł wydusić słowa „oszukać”. – Nie śmiałbym…
– Niech pan przestanie – przerwał mu Mock. – I opowie mi o pańskich lękach przed kamienicą „Pod Gryfami”.
– Pierwszy raz zobaczyłem ją na fotografii – Völlinger przesunął wzrokiem po wiszących na ścianie obrazkach, których treść była równie oczywista jak zawartość słoja. – Zdałem maturę i wybierałem się na studia medyczne do Wrocławia. Ponieważ nigdy jeszcze nie byłem w tym mieście, chciałem się czegoś bliżej o nim dowiedzieć. W sklepie w Lubaniu obejrzałem fotograficzny album Stare Miasto we Wrocławiu. Kiedy zobaczyłem kamienicę „Pod Gryfami”, poczułem przypływ panicznego strachu i zamknąłem album. Wtedy przeżyłem deja vu i uświadomiłem sobie, że ten dom widziałem często w koszmarnym śnie. Śniło mi się często, że uciekałem przed kimś do góry wielką klatką schodową, a kiedy wydostawałem się na zewnątrz, na dach, patrzyłem w dół, widziałem wizerunki wielkich, białych ptaków i doznawałem zawrotu głowy. Nie spadałem w dół, lecz ten zawrót głowy zamieniał się w ból czaszki, który mnie wtedy zwykle budził. Toteż kiedy zobaczyłem tę fotografię, poczułem strach tak przenikliwy, że porzuciłem nawet myśl o podjęciu nauki w tym mieście. Jak pan wie, studiowałem w Lipsku i w Berlinie. Ostatnie dwa semestry spędziłem jednak we Wrocławiu, ponieważ stąd miałem najbliżej do Lubania, gdzie w okropnych mękach dokonywał swoich dni mój świętej pamięci ojciec. Kiedyś po wyjściu z winiarni „Lamli” czekałem wraz z kilkoma kolegami na dorożkę. Byłem na dobrym rauszu, lecz nie zapomnę tego dojmującego lęku, kiedy uświadomiłem sobie, że stoję pod tym przeklętym domem. Koledzy szybko zorientowali się w moich fobiach i zaczęli mi płatać małpie figle. A to zagadywali mnie i prowadzili wprost pod ten dom, a to podrzucali mi pocztówki z jego widokiem… Próbowałem walczyć z tymi lękami autohipnozą. Bezskutecznie. To wszystko, panie radco. Ja się po prostu boję tej kamienicy.
Völlinger wypił ostatnie krople wina i zaczął mocować się z parasolem. Mock wiedział, że pytanie, które chciał zadać, może skompromitować jego inteligencję, lecz nie mógł się od tego powstrzymać.
– Czy pan potrafi wyjaśnić swój lęk przed tym domem? – zapytał, oczekując ze strony astrologa jakiejś kpiny, wyrazów ubolewania, a, w najlepszym razie, powtórzenia kwestii o bezskuteczności autohipnozy. To, co usłyszał, wprawiło go w zdumienie.
– Tak, potrafię to wyjaśnić metempsychozą, czyli wędrówką dusz. Prawdopodobnie moja dusza zamknięta była w ciele człowieka, który spadł z tej kamienicy. Moje koszmary to wspomnienia z poprzedniego wcielenia.
Völlinger włożył kapelusz i zaczął zapinać płaszcz.
– Chyba mnie pan okłamuje, Völlinger – ton głosu Mocka był równie przyjazny jak syrena fabryki wzywająca robotników na pierwszą zmianę. – Nie znam się na reinkarnacji, natomiast doskonale wiem, kiedy ktoś usiłuje coś przemilczeć. Latem, zdaje się w lipcu, graliśmy w brydża u Schaala. Pan, jacyś dwaj pańscy znajomi – dziennikarz i profesor gimnazjalny – i ja. Siedzieliśmy wówczas przy tym samym stoliku co dzisiaj, pod oknem, i nie miał pan wtedy żadnych napadów lęku. Przypominam sobie doskonale te trzy bez atu, które pan psychologicznie rozegrał. Nie miał pan zatrzymania treflowego i po jakimś dość przyjaznym wiście zagrał pan właśnie trefla. Przeciwnicy wzięli i – nie chcąc grać w longer, który pan niby wyrabiał – poszli bokiem, i pozwolili nam ugrać ten chory kontrakt. Pamięta pan to znakomite psychologiczne zagranie?
– Słusznie, tak było – przytaknął zakłopotany Völlinger. Zdjął melonik i zaczął się nim wachlować. – Rzeczywiście… Wie pan co? Może zaaferowany grą nie spojrzałem w okno… Po prostu…
– Po prostu chciał pan dzisiaj ze mnie zrobić jelenia, Völlinger – Mock uśmiechnął się drwiąco. – I to po tylu latach znajomości, wspólnych szlemów i wpadek…
– Proszę mi uwierzyć! – krzyknął astrolog. – Nie kłamię, nie wymyślam wymówek ex post! Zawołajmy Ebnera i Domagallę i zagrajmy tutaj, przy tym stoliku. Zobaczy pan, że będę grał bez popełniania grubszych błędów. Nie wiem, do jasnej cholery, dlaczego w lipcu nie bałem się tego domu, a dziś tak… że nie odróżniałem honoru od blotki. Może dlatego, że jesienią jestem bardziej rozstrojony, wpadam w melancholię…
Völlinger, nie czekając na reakcję Mocka, wstał, kiwnął mu głową, otworzył drzwi szynku i wszedł w wichurę, deszcz i mgłę, która powoli spowijała melancholijne miasto.
WROCŁAW, WTOREK 29 LISTOPADA, GODZINA PIĄTA PO POŁUDNIU
Smugi papierosowego dymu obracały się powoli w słupie światła padającego z projektora. Na ekranie najpierw pojawił się napis „Rozstrzeliwanie szpiegów rosyjskich”, a potem rząd ludzi w białych rubaszkach. Wszyscy mieli związane ręce. Biegli, podrygując nogami w przyspieszonym tempie. W podobnym rytmie poruszali się żołnierze w pikelhaubach. Popychali więźniów kolbami w stronę niskiej chaty krytej słomą. Więźniowie nie zdążyli się ustawić pod ścianą, kiedy wykwitły dymy wystrzałów. Żaden z rozstrzeliwanych nie padł na twarz ani na plecy. Wszyscy składali się jak marionetki, którym nagle przecięto sznurki. Nastąpiło zbliżenie. Jeden z żołnierzy podszedł do zabitego, schylił się, podniósł głowę trupa i włożył mu do ust zapalonego papierosa. Młody brunet rozparty wygodnie w fotelu przed projektorem wybuchnął śmiechem. Siedzący obok niego starzec ze sterczącą brodą nie zawtórował mu.
– Śmieszy to pana, baronie? – zapytał starzec.
– A pana nie, książę? – baron patrzył uważnie w przestrzelone oko trupa. – Może dlatego, że zabitymi są pańscy rodacy? Jeżeli tak, to przepraszam.
– Myli się pan – odpowiedział książę. – To jest kolejna zbrodnia, która już kiedyś była. Pokazuję ją panu baronowi po to, aby go przekonać…
– Ja nie wierzę w pańską teorię. Ona mnie po prostu bawi. Bawią mnie też pańskie filmiki. Dzięki panu się nie nudzę… A pan – baron zwrócił się do trzeciego siedzącego w pokoju mężczyzny, który z przejęciem wpatrywał się w ekran, zaciskając z całej siły mocne, kościste palce – a pan, doktorze, czy pan jako znakomity historyk wierzy w tę teorię… Czy może pan na jej poparcie dorzucić jakieś argumenty?
– Podobnie jak pan, baronie, mam do niej stosunek emocjonalny – odparł zagadnięty. – Pana ona bawi, mnie – przeraża. Nie jestem teraz historykiem, jestem wyznawcą…
Miłośnicy niemego kina nie zwrócili uwagi na ciche kroki wytłumione przez gruby dywan. Baron drgnął dopiero wtedy, gdy zobaczył przed swoim nosem aparat telefoniczny. Jedna wielka dłoń dzierżyła widełki, druga – słuchawkę.
– Hallo? – baron zaakcentował ostatnią sylabę. Projektor, wyłączony przez osobnika o wielkich dłoniach, przestał terkotać, dzięki czemu głos kobiety dobiegał wyraźnie ze słuchawki. Nie na tyle jednak, by odprężony wyszukanymi rozrywkami mózg mógł wszystko dobrze zarejestrować.
– Proszę powtórzyć – mruknął. – Kurt Smolorz, tak? Proszę się niczym nie martwić.
Odłożył słuchawkę i spojrzał uważnie na łysą głowę i wielkie wąsy atlety ubranego w trykotowy kostium.
– Słyszałeś, Moritz? Policjant Kurt Smolorz, krępy, silnie zbudowany, rudawy.
– Słyszałem wszystko, panie baronie – zameldował Moritz. – I wiem, co mam robić.
WROCŁAW, WTOREK 29 LISTOPADA, GODZINA SZÓSTA PO POŁUDNIU
Zafrasowany barman z gospody Petruskego postawił przed Mockiem talerz z grubymi plastrami przysmażonego boczku. Kiedy Mock wskazał palcem na swój pusty kufel, zrobił on minę człowieka, któremu ktoś bardzo dokucza. Mock postanowił jeszcze bardziej go skrzywdzić i zażądał chleba i chrzanu. Barmana ogarnął ból istnienia.
Mock odczuwał działanie alkoholu i złość wyzierającą z oczu nędznie ubranych pijaków tłoczących się przy stołach i pod ścianami. Najsympatyczniejszym człowiekiem w lokalu wydał się Mockowi niewidomy akordeonista, który wygrywał jakąś sentymentalną melodię. Gdyby nie był ślepcem, patrzyłby na Mocka równie przyjaźnie jak robotnicy budowlani, furmani, fiakrzy i bandyci wypełniający knajpę.
Mock oderwał oczy od współbraci w alkoholowej niedoli i zabrał się do jedzenia. Najpierw ozdobił plastry boczku górkami chrzanu, następnie ugniótł i uformował za pomocą noża ostrą maź, po czym z lekkim westchnieniem pochłonął podwędzone i przypieczone mięso, zagryzając je czarnym razowym chlebem. Piwo od Haasego spłukało zdecydowany smak chrzanu i wędzonki.
Wodząc po knajpie przekrwionymi oczyma, słuchał przekleństw i złorzeczeń. Przodowali w nich zwłaszcza bezrobotni i rozgoryczeni na cały świat robotnicy. Nagle do lamentów dołączył się jakiś rzeźnik, żaląc się na kapitalistów wyzyskiwaczy, którzy nijak nie chcieli docenić jego rzadkiej umiejętności odcinania jednym cięciem krowiej głowy od tułowia.
Mocka olśniło: kolacja była niesmaczna nie dlatego, że składało się na nią podłe i źle przyrządzone żarcie, lecz dlatego, że jego usta zakwasiła zgaga niespełnionego obowiązku. Wypowiedź bezrobotnego rzeźnika znaczyła dla niego tyle, co łajanie Mühlhausa: była znakiem i ponagleniem.
Wypluł na klepisko gorycz wypełniającą usta, wyjął policyjny notes i wieczne pióro i zabrał się do pracy, nie przejmując się lekkim rauszem ani bywalcami lokalu, którzy nie mieli już żadnych wątpliwości co do tego, jaki zawód wykonuje ten elegancki, krępy brunet o gęstych falujących włosach.
Mock spojrzał na notatki poczynione w „Piwnicy Biskupiej”. Przeczytał: „Przyjmijmy zatem: człowiek jest przypadkowy, nieprzypadkowa jest tylko data jego śmierci. Pytanie: dlaczego jest nieprzypadkowa? Dlaczego w jedne dni zabija, a w inne nie?” – Te zbrodnie nie są przypadkowe, bo są popełniane w te, a nie inne dni – szepnął do siebie – nic nie jest przypadkowe. To, że spotkałem Sophie na balu w Regencji, to, że jeszcze nie mamy dzieci – pomyślał o ekspertyzie astrologa Völlingera. – Według astrologów przypadek nie istnieje. Völlinger, chociaż nie wie, dlaczego tego domu bardziej się boi jesienią niż latem, jednego jest pewien: to nie jest przypadek. W fobiach Völlingera elementami koniecznymi są miejsce i czas, ponieważ ta kamienica przeraża go niekiedy mocniej, niekiedy słabiej. Nieprzypadkowy jest również sam Völlinger – jasnowidz, somnambulik, człowiek odbierający nieznane innym sygnały.
Mock czuł, że zbliża się długo oczekiwana chwila olśnienia, że oto – jak niegdyś Kartezjusz – przeżywa swoją filozoficzną noc i filozoficzny poranek, kiedy po głuchym, dławiącym mroku nagle wszystko staje w jaskrawym blasku oczywistości. „W światopoglądzie Völlingera te trzy elementy – człowiek, miejsce i czas – nie są przypadkowe, są konieczne – zapisywał szybko w notesie. – Czy mój przypadek, sprawa Gelfrerta-Honnefeldera, może mieć tylko jeden element konieczny: czas? Ofiary nie mają ze sobą nic wspólnego: członek partii Hitlera z komunistą, subtelny muzyk ze ślusarzem, miłośnik historii z analfabetą! Tyle wiem od moich ludzi i od Mühlhausa. Zatem człowiek, ofiara zbrodni jest – na tym etapie śledztwa – czymś nieistotnym. Jeśli przyjmiemy, że morderca nas nie oszukuje, to wiemy na pewno, że istotna jest data, bo na nią sam morderca zwraca nam uwagę”.
Ręka w brudnym zarękawku postawiła przed Mockiem zamówiony kufel piwa. Mock przewrócił kartkę notesu i momentalnie zapełnił ją dwoma wyrazami: „A miejsce? A miejsce? A miejsce? A miejsce? A miejsce?”
– Nie może być przypadkowe – powiedział Mock do barmana udręczonego przez Weltschmerz. – Do jasnej cholery, miejsca morderstw nie mogą być przypadkowe.
WROCŁAW, WTOREK 29 LISTOPADA, GODZINA ÓSMA WIECZOREM
Restauracja Grajecka przy Gräbschenerstrasse w niczym nie przypominała szynku Petruskego. Był to solidny i porządny lokal, zwykle zapełniony spracowanymi mieszczanami i spracowanymi prostytutkami. O tej wczesnej stosunkowo godzinie córy Koryntu nie były zmęczone, lecz świeże, pachnące, pełne nadziei i najlepszych planów na przyszłość. Dwie z nich doznały ciężkiego zawodu ze strony Mocka i Smolorza, którzy – wzgardziwszy ich wdziękami – konferowali przy podokiennym stoliku ozdobionym dwoma baniastymi kieliszkami koniaku. Jedna z odrzuconych prostytutek usiadła niedaleko od nich i usiłowała wsłuchać się w rozmowę mężczyzn.
Mock słuchał, Smolorz mówił:
– Od dziewiątej do drugiej pańska żona przebywała u Elisabeth Pflüger. Grały. Był u nich stróż kamienicy, niejaki Gurwitsch. Ma u nas papiery. Handluje śniegiem. Kiedyś go przymknąłem. Był pijany. Nie wiem, czy mnie nie rozpoznał. Według niego ta Pflüger to cnotliwa Zuzanna. Nie odwiedzają jej żadni mężczyźni, tylko czasami matka. Od trzeciej do ósmej pani była w domu. Grała. Tak minął dzień.
– Nie miałeś chyba czasu, by dowiedzieć się czegoś o baronie von Hagenstahlu.
– Ja nie. Ale mój kuzyn Willy tak. (Mock pogratulował sobie w myślach niegdysiejszego polecenia bezrobotnego górnika Wilhelma Smolorza na stójkowego na Starówce). Baron Philipp von Hagenstahl to bogacz – Smolorz spojrzał do swojego notesu. – Ma pałac na Borku, na Eichenallee, willę w Karłowicach, przy An der Klostermauer, posiadłość ziemską pod Strzelinem i stajnię koni wyścigowych, które często wygrywają na Partynicach. Organizator balów dobroczynnych. Kawaler. Doktor filozofii. Prawie nieskazitelna opinia. Psuje mu ją były atleta cyrkowy, Moritz Strzelczyk. Przed dwoma laty deportowany do Polski. Wrócił. Niezły bydlak. Podejrzany o morderstwo. Zawsze jest przy von Hagenstahlu. Mamy zeznanie pewnej dziwki. Pobita przez Strzelczyka. Złamane palce. Następnego dnia skargę odwołano.
Umilkli, myśląc o nieodłącznym towarzyszu von Hagenstahla i o sposobach utrudnienia mu życia. Tego wieczoru Moritz Strzelczyk nie towarzyszył jednak swojemu panu. Stał pod klasztorem i kościołem Elżbietanek na Grabschenerstrasse i obserwował rozświetlone okna restauracji Grajecka.
WROCŁAW, ŚRODA 30 LISTOPADA, GODZINA DZIEWIĄTA RANO
Sophie przeciągnęła się leniwie, wyglądając przez okno sypialni. Chora na artretyzm staruszka mieszkająca w oficynie wyszła przed kamienicę. O jej wydatny brzuch oparta była wielka drewniana stolnica, której brzegi, zaopatrzone w listewki, uniemożliwiały zsunięcie się zawartości. Skomplikowany system parcianych pasków obejmujących szyję i ramiona podtrzymywał stolnicę w pozycji horyzontalnej. Pod niezbyt czystym obrusem stygły na niej pączki berlinki osypane cukrem pudrem. Poczłapała w stronę Rehdigerstrasse zachwalając swoje domowe wypieki. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Schorowani starcy ciągnęli strzaskane przez podagrę nogi, drobni pijaczkowie liczyli fenigi, fiakrzy przysypywali piachem koński nawóz. Nikt nie chciał jeść berlinek.
Słońce biło wprost w okno, rozbłyskując w małych kroplach – śladach po nocnym deszczu. Po wczesnozimowym śniegu pozostały brudne wspomnienia na trotuarach. Sophie zanuciła pod nosem sentymentalne tango „Ich hab dich einmal geküsst” [4] i wyszła do przedpokoju. Marta była na targu, Adalbert wrzucał węgiel do piwnicy, Argos drzemał po drzwiami. Sophie nie mogła się oprzeć pięknu tego sennego przedpołudnia. Jeszcze teraz czuła poranne pocałunki i gwałtowne pieszczoty męża, jeszcze teraz jej usta smakowały chrupiącą skórkę bułek od Frömla, a jej gładka skóra reagowała na przyjazne ciepło różanej kąpieli. Postanowiła podzielić się z Elisabeth swoją euforią. Usiadła w fotelu stojącym w przedpokoju i wykręciła numer przyjaciółki. Cieszyła się na długą, szczebiotliwą pogawędkę.
– Hallo? – usłyszała zniecierpliwiony głos Elisabeth.
– Dzień dobry, kochanie, chciałam ci powiedzieć, jak mi dobrze. – Sophie zaczerpnęła tchu. – Eberhard zachowywał się dziś rano jak młodożeniec w noc poślubną. Był nieśmiały i tulił się do mnie tak namiętnie, jakby to był ostatni raz. Był jednocześnie silny i trochę brute, jeżeli wiesz, co mam na myśli…
– To dobrze – westchnęła Elisabeth. – Oby ten stan trwał jak najdłużej. Boję się, kochanie, że jest to po prostu kolejny szczyt, po którym znajdziesz się ponownie w ciemnym wąwozie.
– Najciemniejsze wąwozy są niczym wobec takich szczytów – rozmarzyła się Sophie. – Poza tym Ebi coś mi dziś przyrzekł. Przestaje pić i spędza ze mną wieczory. Nie opuszcza mnie ani na chwilę. Mam nadzieję, że dotrzyma słowa.
– Wiesz, najdroższa, że kiedy już znajdziesz się w dole, możesz na mnie liczyć. Pamiętaj, jeżeli ten nowożeniec znów cię upokorzy, jestem do twojej dyspozycji. Zawsze czekam na telefon od ciebie – niezależnie od tego, czy jesteś szczęśliwa, czy smutna.
– Dziękuję ci, Elisabeth. Jeżeli jest dla mnie zły, spotykam się z tobą i z baronem. Mszczę się na nim. Kiedy się zemszczę, czuję się czysta wewnętrznie; moje serce jest wtedy tak niewinne, że nie mogę się gniewać i przebaczam mu – Sophie zaśmiała się cicho. – Wyobraź sobie, że te gorszące rzeczy, które robiłyśmy, uczyniły ze mnie wzór chrześcijańskiego miłosierdzia. Bez nich byłabym złośliwą, sfrustrowaną, zamkniętą w sobie Hausfrau…
– Cieszę się, że traktujesz to jak terapię. Och, to straszne, Sophie, ale ja chciałabym powtórzyć kiedyś to, co robiłyśmy u barona… – głos Elisabeth się załamał. – Czyli życzyłabym sobie, by ci się nie układało z mężem… Och, to straszne…
– Proszę cię, przestań!
– Nie mogę przestać – rozpłakała się Elisabeth. – Bo teraz, jeśli ci coś złego powiem o Eberhardzie, pomyślisz, że cię okłamuję, że chodzi mi tylko o powtórkę poniedziałku. A ja nie mogę milczeć, gdy coś wiem o twojej krzywdzie… Poza tym ty jesteś wobec mnie nieuczciwa. Wczoraj czułaś się dotknięta, skrzywdzona, gdy mój stróż powiedział, że ten Smolorz nas śledzi, a dziś rano oddałaś się mężowi… Czyli nie potrzebujesz żadnej psychoterapii!
– No więc nie musisz mieć wyrzutów sumienia – Sophie rozbolała głowa od wywodów przyjaciółki. Poczuła wzbierającą złość. – Nie wiem, o co ci chodzi. Czepiasz się, bo byłam dziś szczęśliwa, a ty jesteś ciągle nieszczęśliwa i nie masz nikogo, z kim czułabyś się dobrze i bezpiecznie? Poza tym, o ile pamiętam, Smolorz pytał o ciebie, o twoich kochanków, nie o mnie. Nie mogę więc gniewać się na Eberharda, że mnie śledzi, ponieważ nie wiem tego na pewno.
– Mylisz się – krzyknęła Elisabeth – jeśli sądzisz, że Mock ciebie nie śledzi. Wieczorem spotkał się z tym człowiekiem, Smolorzem, w restauracji. Wiem o tym od barona.
– No i co z tego, że się spotkał – powiedziała Sophie drwiąco. – Smolorz jest jego podwładnym. Może się z nim spotykać, gdzie chce.
– Nic nie rozumiesz! Posłuchaj mnie uważnie. Moritz zapłacił pewnej kobiecie siedzącej w tej restauracji, by ich podsłuchiwała. Niewiele słyszała, ale zapamiętała jedno. Wiesz, jakie słowa powtarzał ten podwładny? Chcesz wiedzieć?
– Tak – Sophie zmartwiała. – Chcę wiedzieć.
– Ten człowiek powtórzył kilkakrotnie „pańska żona” – Elisabeth aż krztusiła się ze wzburzenia. – Rozumiesz? Oni mówili o tobie. Smolorz cię śledził i relacjonował to, co wczoraj widział.
Sophie również się zakrztusiła i odłożyła słuchawkę na stolik. Wczesne przedpołudnie było równie piękne jak przed chwilą, Argos spał równie spokojnym snem, słońce ani na chwilę nie przestało świecić, tylko Sophie nie czuła już efektów miłosnego przebudzenia, smaku chrupiącej bułki ani zbawiennych skutków ciepłej kąpieli. Podniosła słuchawkę do ucha.
– Spotykasz się dzisiaj z baronem? – zapytała spokojnie.
– Tak. Moritz przyjedzie po mnie za dwa kwadranse – Elisabeth również się uspokoiła. – Jedziemy popływać.
– Lubię pływać – szepnęła Sophie.
WROCŁAW, ŚRODA 30 LISTOPADA, TRZY KWADRANSE NA DZIESIĄTĄ RANO
Stara artretyczka traciła już nadzieję na sprzedaż swojej specialite de la maison. Zupełnie niepotrzebnie. Oto bowiem ze stojącego przy krawężniku czarnego adlera wychyliła się dłoń z wystawionymi dwoma palcami. Rozpromieniona staruszka wręczyła dwa pączki Kurtowi Smolorzowi. Wachmistrz kryminalny zapłacił, odkręcił kurek termosu i nalał sobie trochę kawy, która była wystarczająco dobra, by zabić drożdżowy posmak niedopieczonych berlinek.
Smolorz zaczął żuć wolniej, kiedy pod kamienicę Mocka podjechał piaskowy mercedes, z którego wyskoczyła Elisabeth Pflüger. Podziwiał rozkołysaną grację jej bioder, które zniknęły w bramie, cudem unikając zderzenia z futryną. Po chwili obie przyjaciółki, jedna rozweselona, druga smutna i zadumana, wypełniły zapachem perfum wnętrze mercedesa. Kierujący autem baron von Hagenstahl podniósł do ust dłoń Sophie i zapuścił silnik. Smolorz bez żalu odłożył na siedzenie pasażera nadgryzioną berlinkę. Baron ruszył gwałtownie w zatłoczoną Rehdigerstrasse. Smolorz stał przez chwilę, nie mogąc włączyć się do ruchu. W końcu dostrzegł małą lukę, ryknął zaworami silnika i omal nie rozjechał przerażonego konia, który rzucił się z dyszlem na krawężnik. Smolorz, śmiejąc się ze smagnięcia biczem po dachu, jakie wymierzył adlerowi rozwścieczony woźnica, dodał gazu, skręcił w prawo, w Grabschenerstrasse, i wjechał pod wiadukt kolejowy. Zza dorożkarskich bud i dostawczych furgonów dostrzegł tył piaskowego mercedesa, który mijał właśnie skrzyżowanie z Hohenzollernstrasse. Kierujący ruchem policjant zatrzymał sznur pojazdów jadących od strony wiaduktu, wśród nich adlera. Smolorz zaczął gorączkowo analizować, czy jest w stanie dogonić mercedesa. Założył, że baron skręci na Sonnenplatz w prawo, i postanowił pojechać koło cyrku Buscha, by dogonić ściganych koło Domu Koncertowego na Gartenstrasse. Nie było to jednak konieczne. Mercedes zatrzymał się na rogu Grabschenerstrasse i Zietenstrasse.
Policjant dał znak „droga wolna”. Smolorz ruszył powoli. Baron znów wsiadł do samochodu, chowając pudełko z cygarami do kieszeni płaszcza. Smolorz przyhamował i znalazł się wprost za kołem zapasowym z piaskowym kołpakiem. Na Sonnenplatz pozwolił staremu daimlerowi wcisnąć się między siebie i mercedesa. Ten ostro przyśpieszył na Neue-Graupner-Strasse, skręcił w prawo i pojechał wzdłuż fosy staromiejskiej. Smolorz dzielił swoją uwagę pomiędzy mercedesa a nowo budowany, potężny gmach Prezydium Policji przy Schweidnitzer Stadtgraben. Przed domem towarowym Wertheima baron von Hagenstahl skręcił w lewo, a przed kościołem Bożego Ciała – w prawo. Minąwszy resursę kupiecką, zatrzymał się przed Zakładami Kąpielowymi na Zwingerstrasse. Smolorz zahamował gwałtownie przed resursą i wjechał na jej podjazd. Zatrzasnął drzwi automobilu, przebiegł ze sto metrów i ciężko dysząc, ukrył się za żywopłotem placu zabaw. Przez bezlistne gałęzie obserwował bramę masywnego budynku Zakładów Kąpielowych, w której przed chwilą zniknął baron von Hagenstahl z Sophie Mock i Elisabeth Pflüger. Smolorz wszedł do przedsionka, rozejrzał się dokoła. W westybulu było pusto. Umundurowany bileter był czujny. Podszedł szybko do Smolorza i oznajmił:
– Basen numer jeden wynajęty osobie prywatnej. Do dwunastej. Na basen numer dwa zaraz przyjdą uczniowie ze szkoły realnej. Może pan życzy sobie do łaźni parowej?
Smolorz odwrócił się i wyszedł. Było zimno. Bruk Zwingerstrasse pokrywał się wodnym pyłem. Od strony Wzgórza Liebicha zbliżała się dwójkami kolumna uczniów, którą zamykał wyprężony człowiek, z wyglądu – nauczyciel gimnastyki. Uczniowie przymaszerowali do bramy i wypełnili ją, burząc swój misterny szyk. Smolorz podszedł do nauczyciela i pokazał mu legitymację wrocławskiego Prezydium Policji.
– Wchodzę z wami – powiedział. Nauczyciel nie okazał najmniejszego zdziwienia.
Smolorz zrobił to, co zapowiedział, i kilka minut później tłoczył się w męskiej szatni basenu numer dwa. Zostawiwszy tam płaszcz, kapelusz i parasol, wyszedł na klatkę schodową i ostrożnie rozejrzał się za bileterem. Ten właśnie tłumaczył facetowi o byczym karku, gdzie jest szatnia dla gości łaźni parowej. Smolorz przebiegł szybko po ozdobionej kolumienkami galerii i stanął przed dwuskrzydłowymi drzwiami prowadzącymi na basen numer jeden. Były zamknięte. Wyjął wytrych i zrobił z niego użytek. Znalazł się na galerii dla publiczności. Lekko się wychylił i zlustrował basen. Wśród nagich nimf baraszkujących w wodzie nie zauważył ani Sophie Mock, ani Elisabeth Pflüger. Wspiął się po kilku schodkach i rozejrzał dokoła. Był na galerii biegnącej wzdłuż dłuższego boku basenu. Po jego prawej ręce rozciągał się rząd drzwi do szatni, po lewej biegła barierka zabezpieczająca przed wpadnięciem do wody. Galeria dochodziła do małej sali gimnastycznej. Dobiegały z niej dźwięki fortepianu i skrzypiec. To pomieszczenie szczególnie zainteresowało Smolorza, ponieważ dostrzegł w nim nagie ciała dwóch artystek. Niezauważone przejście do sali gimnastycznej graniczyło z cudem. Gdyby ruszył galerią, byłby widoczny jak na dłoni zarówno dla ćwiczących w sali, jak i dla pływających w basenie. Smolorz postanowił schować się na galerii dla publiczności i czekać na pojawienie się żony swojego szefa. Niestety, również i to było niewykonalne. Odwrót tarasował łysy, wąsaty olbrzym, w którego wielkiej dłoni prawie ginęła lufa przedwojennego lugera. Smolorz przeklinał własną głupotę. Zupełnie go nie zastanowiło, dlaczego baron sam kierował autem i gdzie się podział jego szofer.
– Jestem z policji – wachmistrz powiedział to bardzo powoli. – Teraz wyjmę legitymację z kieszeni.
– Niczego nie wyjmiesz, bracie – olbrzym uśmiechnął się łagodnie. – Idź prosto do tamtej sali gimnastycznej. Tylko uważaj, byś nie wpadł do basenu. Bardzo łatwo się utopić. Zwłaszcza jak się jest obciążonym ołowiem.
Smolorz się nie ruszał. Był pewien, że łysy nie zaryzykuje strzelaniny.
– Jestem z policji – powtórzył. – Mój szef wie, że tutaj jestem.
Olbrzym wykonał gwałtowny ruch. Smolorz dostrzegł jego rozczapierzoną dłoń na swojej kamizelce i poczuł silne pchnięcie. Upadł na zimne kafle galerii. Atakujący wykonał zamach nogą i Smolorz poczuł, że sunie po kaflach podłogi w stronę sali gimnastycznej. Próbował się podnieść, chwycić za barierkę lub drzwi od szatni. Po kolejnym kopniaku w krocze nie mógł tego uczynić. Obie dłonie zacisnął na zmaltretowanych jądrach. Olbrzym wciąż machał nogami. Smolorz toczył się jak kula w kręgielni po torze wyznaczonym przez barierę i ścianę szatni. Kiedy został dokopany do sali gimnastycznej, przyznał sobie rację. Łysy nie zaryzykował strzelaniny wśród rykoszetujących ścian.
WROCŁAW, ŚRODA 30 LISTOPADA, POŁUDNIE
Mock wyszedł bocznymi drzwiami z Archiwum Budowlanego Wrocławia przy Rossmarkt i przeciągnął się tak mocno, aż zatrzeszczały mu stawy. Stał na chodniku wąskiej uliczki i z irytacją wpatrywał się w toń kałuż ciętych ostrymi strugami deszczu.
Rozłożył parasol i przeskoczył ruchliwą Schlossstrasse, walając sobie błotem świeżo wypastowane zimowe buty. Sklął pod nosem daremną nadzieję na śnieg i zimę i spojrzał na zegarek. Głód przypomniał mu o porze obiadowej, co jeszcze bardziej go poirytowało. Ubliżył całemu światu pełnym głosem i poszedł dalej wzdłuż wschodniej pierzei Blücherplatz w stronę Rynku. Poruszał się w wartkim strumyku przechodniów, którzy przytrzymywali kapelusze lub miotali się wśród straganów, łapiąc wiatr w żagle parasoli. Po wejściu w Schmiedebrücke wiatr stał się mniej dokuczliwy. Mock skręcił w Ursulinenstrasse i wszedł do Prezydium Policji.
Ciężko sapiąc, wspiął się po szerokich schodach na trzecie piętro, gdzie za oszkloną ścianką działową znajdowały się dwa gabinety: Mühlhausa i jego własny. Bladolicy sekretarz, praktykant Ernst von Stetten, zerwał się usłużnie na widok Mocka.
– Było co? – zapytał Mock, wieszając przemoczoną odzież w sekretariacie.
– Ehlers zostawił dla pana radcy wszystkie zdjęcia. Poza tym nic nowego – odparł von Stetten, ustawiając parasol Mocka w stojaku z ciemnego drzewa, za mosiężną obejmą.
– Nic nowego, nic nowego – przedrzeźniał go Mock po wejściu do gabinetu. – W śledztwie też nic nowego. Ani na krok nie posunąłem się naprzód w sprawie Gelfrerta-Honnefeldera.
Mock zapalił cygaro i podsumował dzisiejsze przedpołudnie, wypełnione kurzem starych dokumentów budowlanych, schematami instalacji sanitarnych, niezrealizowanymi projektami osobowych i węglowych wind oraz suchymi objaśnieniami architektów i inżynierów. W ciągu trzech godzin nie znalazł niczego, co by mu się przydało w dalszym śledztwie. Najgorsze w tym wszystkim było to, że Mock właściwie nie wiedział, czego szuka.
– Co powiesz Mühlhausowi – mówił do siebie zdenerwowany – kiedy cię zapyta, co dzisiaj robiłeś?
Akurat na to pytanie odpowiedź była prosta: przejrzał wszystkie dokumenty dotyczące obu miejsc zbrodni. Poznał plany wszystkich kondygnacji, łącznie z piwnicami i strychem. Dowiedział się, co było wcześniej na miejscu obu kamienic, jak nawarstwiały się na siebie fundamenty, kto i komu odsprzedawał grunt i działki budowlane. Mühlhaus mógł postawić znacznie gorsze pytanie: po co? Usłyszałby wtedy skomplikowany filozoficzny wywód o triadzie: osoba-czas-miejsce. Ofiary są przypadkowe, czas nie jest przypadkowy. A zatem do sprawdzenia pozostaje tylko miejsce. Nie może być przypadkowe. „Coś musi łączyć oba miejsca – taką odpowiedź usłyszałby Mühlhaus. – Ale mimo przekopania Archiwum Budowlanego jeszcze nie wiem co”. Mock nie musiał się bardzo wysilać, by w wyobraźni usłyszeć ironiczny śmiech Mühlhausa. Przypomniał sobie w tym momencie, że Mühlhaus przebywał na naradzie u prezydenta policji Kleibömera i było mało prawdopodobne, iż spotka dziś Mocka i zada mu to trudne pytanie.
Śledczy odetchnął z ulgą i za pomocą żelaznego uchwytu biegnącego wzdłuż ramy okna otworzył lufcik. Potem zdjął marynarkę, rozpiął sztywny kołnierzyk, usiadł przy biurku i zaczął pisać na nowej maszynie do pisania „Olympia” nieistniejące wyrazy – przypadkowe zbitki liter. Mockowi najlepiej się myślało przy regularnym rytmie uderzeń czcionek. Na papierze pojawiły się pięcioliterowe wyrazy. Pięć uderzeń – spacja. Pięć uderzeń – spacja. Ernst von Stetten wiedział, że – dopóki maszyna „Olympia” będzie wygrywała ten osobliwy rytm – Mocka nie ma dla nikogo z wyjątkiem jego pięknej żony Sophie i starego Mühlhausa. Trwało to długo. Sekretarz kilku interesantów odpędził, kilku okłamał, innych uprzejmie przeprosił. Równo z dwoma uderzeniami zegara na kościele uniwersyteckim von Stetten usłyszał wykręcanie papieru z wałka spracowanej maszyny. Potem zapadła cisza.
„Stary myślał i wymyślił” – doszedł do wniosku.
Był to wniosek słuszny. Mock siedział wśród rozrzuconych kartek zapisanych równymi odcinkami liter, maczał stalówkę w dużym kałamarzu i pisał na odwrocie jednej z nich: „Badałeś miejsca mordu z punktu widzenia sztuki budowlanej – małe litery zaczerniały papier. – To był błąd. Jakie wyjaśnienie może być w planach i schematach? Ważna jest historia budynku. Nie historia rur, cegieł, piwnic, cementu, remontów i renowacji. Ważna jest historia ludzi, którzy tam mieszkają i mieszkali”.
– To co, mam badać drzewa genealogiczne mieszkańców? Kiedy ciocia Truda poznała wujka Jörga? – zapytał samego siebie.
Po chwili rzucił się do kałamarza i na kartki błyszczące świeżym atramentem. „Dlaczego ktoś zabija bestialsko w danym dniu? Tylko w tym ściśle określonym dniu? Dlatego, że ten dzień jest dla niego ważny. Może mści się za coś, co wydarzyło się właśnie tego dnia? Za co ten człowiek się mści? Za coś złego, co go spotkało. Za co ten człowiek mści się sadystycznie? Za coś bardzo złego, co go spotkało”.
Ktoś zapukał do drzwi.
– Moment! Proszę zaczekać! – krzyknął Mock i zabrał się do pisania. „Gdzie można się dowiedzieć o bardzo złych rzeczach? – zanotował niewyraźnie. – W kartotece policyjnej”. Pękła stalówka. Von Stetten zapukał ponownie. Mock mruknął coś wściekły, widząc, jak kropelki atramentu osiadają na mankiecie jego koszuli. Sekretarz wziął to mruknięcie za zgodę na wejście do gabinetu.
– Dzwoni pańska małżonka, panie radco – von Stetten wiedział, że zaraz zobaczy uśmiech na twarzy swego szefa. Nie pomylił się.
Mock odebrał telefon i usłyszał słodki głos Sophie.
– Dzień dobry, kochanie.
– Dzień dobry. Skąd dzwonisz?
– Z domu. Chciałam ci przypomnieć o dzisiejszym koncercie dobroczynnym. Rozpoczyna się o ósmej. Ja pojadę wcześniej razem z Elisabeth. Musimy jeszcze przećwiczyć jedno miejsce z Beethovena. Gramy na samym początku.
– Dobrze. Dziękuję za przypomnienie. Jadłaś już obiad? Co Marta przyszykowała na dzisiaj?
– Jadłam u Elisabeth. Ćwiczyłyśmy cały ranek i przedpołudnie. Marta nie ugotowała dziś obiadu. Przecież powiedziałeś jej rano, że zjesz coś na mieście.
– Jasne. Zapomniałem o tym.
– To wszystko – Mock usłyszał wahanie w głosie Sophie. – Wiesz, mam wielką tremę…
– Nie martw się. Trzymam za ciebie kciuki.
– Mówisz tak jasno i prosto… Tak pewnie…
Mock milczał. Obrazy porannych uniesień stanęły mu przed oczami. Poczuł wzruszenie i wypełniła go nagła fala szczęścia.
– Wiem, wiem, kochanie, powinnam już kończyć.
– Tak, Sophie. Tak, kochanie – powiedział miękko. – Mam coś pilnego do zrobienia. Spotkamy się na koncercie.
Mock odłożył słuchawkę. Po upływie sekundy znów ją podniósł. Zdawało mu się, że przez jednostajny sygnał słyszy poranne westchnienia Sophie.
Otrząsnął się ze wspomnień, zapiął kołnierzyk i zaciągnął krawat.
– Von Stetten! – krzyknął. – Proszę do mnie!
Bladolicy sekretarz wszedł bezgłośnie. W dłoni trzymał notatnik i czekał na polecenia.
– Notujcie – Mock założył ręce na kark. – Punkt pierwszy. Od dziś przez kilka dni muszę pracować do późna w naszym archiwum. Proszę napisać odpowiednie pismo w tej sprawie do Kluxena, administratora budynku. Archiwista Scheier ma mi jak najszybciej przynieść zapasowy klucz do archiwum, bym mógł tam pracować w dzień i w nocy. Wzór pisma znajdziecie wśród papierów sprawy Lebersweilera z grudnia dwudziestego piątego. Punkt drugi. Jutro, o ósmej rano, mają być u mnie Kleinfeld i Reinert, zaufani ludzie Mühlhausa. Będą ze mną pracować w archiwum. Rano proszę zapytać o pozwolenie naszego szefa. Jestem pewien, że nie będzie miał nic przeciwko temu, ale pro forma… Punkt trzeci. Przekażecie mojemu służącemu Adalbertowi dwa polecenia. Należy odebrać zamówioną wcześniej etolę z norek ze sklepu Beckego i mój frak z pralni na Topfkram. Ma mi to przywieźć tutaj o siódmej. Punkt czwarty. Kupcie mi coś do jedzenia i przynieście do archiwum. Tam będę. To wszystko.
WROCŁAW, ŚRODA 30 LISTOPADA, TRZY KWADRANSE NA SIÓDMĄ
Mock wsiadł do taksówki na Blücherplatz i kazał się wieźć do Domu Koncertowego na Gartenstrasse. Taksówkarz nie był zachwycony tak krótkim kursem, toteż nawet nie próbował bawić rozmową pasażera. Byłoby to zresztą bezskuteczne. Mock, wbity w przyciasny frak i rozdrażniony nikłymi efektami archiwalnej kwerendy, palił się do rozmowy równie gwałtownie jak jego cicerone. Humoru nie poprawił Mockowi nawet zdecydowany atak zimy. Zapatrzony w pęczniejący od śniegu dach Teatru Miejskiego, rozważał wyniki poszukiwań. W policyjnym archiwum było około tysiąca teczek dotyczących morderstw. Mock przejrzał prawie sto z nich. Była to żmudna i jałowa robota. Żaden z policyjnych archiwistów nigdy nie przypuszczał, że ktoś może szukać w kartotece jakichkolwiek toponimów, i akta nie były zaopatrzone w indeksy nazw miast i ulic. Oprócz indeksu nazwisk – wykonanego niedawno przez wynajętych w tym celu archiwistów – nie było dla eksploratora archiwaliów żadnej pomocy. Mock musiał zatem czytać archiwa, licząc, że natrafi na adres Rynek 2 lub Taschenstrasse 23-24 i że znajdzie datę jakiejś zbrodni, która została przypomniana rok później. Tylko raz spotkał się z adresem kamienicy, w której mieszkał Gelfrert. W aktach opisany był przypadek pedofila, który w maju zgwałcił ośmioletnią dziewczynkę w piwnicy w Kocim Zaułku. Ten zboczeniec mieszkał na parterze Friedrich-Wilhelm-Strasse 21, czyli był sąsiadem Gelfrerta. Nic więcej Mock nie znalazł.
Teraz, kiedy jechał przez obsypane śniegiem miasto, targały nim gwałtowne uczucia. Irytowała go własna ciekawość i dociekliwość, które kierowały jego myśli w stronę dawnych zbrodni i nieszczęść, a studiował je z takim zaangażowaniem, że zapominał o sprawie Gelfrerta-Honnefeldera. Przeklinał po raz tysięczny tego dnia samego siebie za to, że wychodził z jakichś pseudofilozoficznych, deterministycznych założeń, opierając całą sprawę na osobliwym analizowaniu tego, co przypadkowe i konieczne. Wściekał się na siebie za prowadzenie śledztwa, w którym przedmiot poszukiwań nie był jasno określony. Ponadto nie dawała mu spokoju kara piętnastu lat więzienia, na jaką skazał owego pedofila pruski wymiar sprawiedliwości. Był jeszcze jeden powód zdenerwowania Mocka: nie miał dziś w ustach nawet kropli alkoholu.
Nic dziwnego, że w takim stanie ducha nie dał ani feniga napiwku małomównemu taksówkarzowi, który zatrzymał się przy Gartenstrasse, naprzeciwko Domu Koncertowego, ozdobionego wielkim napisem „Adwentowy koncert dobroczynny”. Dźwigając pod pachą pudło z prezentem dla Sophie, Mock wszedł do ogromnego przedsionka wspaniałego gmachu zaprojektowanego niedawno przez Hansa Poelziga. W szatni zostawił wierzchnią garderobę oraz prezent, następnie ruszył w stronę dwuskrzydłowych drzwi, przy których wyelegantowani bileterzy kłócili się z jakimś człowiekiem.
– Nie ma pan imiennego zaproszenia! – krzyczał bileter. – Proszę stąd odejść!
– Nie zależy wam na moich pieniądzach? – Mock rozpoznał głos Smolorza. – Są gorsze od pieniędzy innych ludzi? Może mam je wam zostawić, żebyście poszli na piwo? Może wam się nie podoba, że jestem bez fraka?
Mock podskoczył do Smolorza i ujął go pod rękę.
– Ten pan nie ma do was zaufania – Mock, rozbawiony nieoczekiwanie całą sytuacją, rzucił kpiące spojrzenie bileterom. – I słusznie, bo, sądząc po waszych ryjach, podawano wam już w podstawówce wódkę zamiast tranu.
Mock odciągnął Smolorza na bok, nie zwracając uwagi na zdumionych portierów.
– No i co? – zapytał.
– W porządku. Przedpołudnie u panny Pflüger. Potem u pana w domu. Obie. Cały czas ćwiczyły – bąkał Smolorz.
– Dziękuję wam, Smolorz – Mock spojrzał przyjaźnie na podwładnego. – Jeszcze niecałe dwa tygodnie. Wytrzymajcie. Potem w nagrodę za dobrą robotę dostaniecie tydzień nieewidencjonowanego urlopu. Przed samymi świętami. Dziś jesteście już wolni.
Smolorz uchylił kapelusza i powłócząc nogami, udał się do wyjścia, w którym błyszczały śnieżnobiałe wykrochmalone gorsy, cekiny, chińskie wachlarze i kolorowe pióra. Mock wyjął zaproszenie i ustawił się w kolejce za pewną chudą damą, która w jednej dłoni dzierżyła lorgnon, w drugiej zaś długą cygarniczkę z dymiącym papierosem. Bileterzy nie żądali od niej zaproszenia, lecz pełni szacunku opuścili brody na piersi.
– Och, kogo ja widzę?! – zakrzyknęła dama. – Czy to naprawdę pan, panie markizie? Och, co za zaszczyt! – afektowana dama odwróciła się do stojących za nią ludzi, by podzielić się z nimi swoim wspaniałym odkryciem. Jej uwagę przykuł stojący za nią Mock.
– To niewyobrażalne, drogi panie – damie pomyliło się i zamiast lorgnon do oka przyłożyła cygarniczkę. – Bileterem na dzisiejszym balu jest sam markiz Żorżyk de Leschamps-Brieux!
Najwyraźniej dotknięta niewielkim wrażeniem, jakie wywarła na radcy jej informacja, popłynęła w stronę foyer, wypuszczając dym jak parowiec, natomiast sam Żorżyk, oskarżony przez Mocka o picie wódki w szkole powszechnej, spojrzał pogardliwie na jego zaproszenie.
– A waszej ekscelencji, radcy kryminalnemu – Żorżyk powoli odczytywał z zaproszenia tytuły – przekazał swoje datki ów awanturnik, który usiłował wejść bez zaproszenia?
– Tak, ponieważ jestem abstynentem – odparł Mock i minął zdegustowanego Żorżyka.
WROCŁAW, ŚRODA 30 LISTOPADA, GODZINA DZIEWIĄTA WIECZOREM
Koncert dobroczynny miał się ku końcowi. Sophie, uszczęśliwiona owacjami, brakiem alkoholowej woni u męża oraz wyrazami podziwu, jakimi ją obdarzało w czasie antraktu najlepsze wrocławskie towarzystwo, zsunęła z dłoni rękawiczkę i pozwoliła, by suche i silne palce Eberharda przesuwały się lekko po gładkiej skórze jej dłoni. Mock zamknął oczy i rozpamiętywał występ Sophie, jej nieporuszony spokój przy fortepianie, jej zachowanie pełne powściągliwej elegancji, bez egzaltacji i dzikiego podrzucania głowy. Podziwiał nie tyle grę żony, ile linie jej ciała, wyeksponowane przez czarną obcisłą suknię. Zachwycał go profil Sophie z dumnym wzniesieniem koka, lekko wklęsła linia szyi, kruchość ramion, bliźniacza krągłość pośladków. Rozpierała go samcza duma. W czasie antraktu patrzył z góry na innych mężczyzn i nieustannie okrążał żonę, jakby chciał powiedzieć: „Nie zbliżać się – oznaczam swoje terytorium”.
Zabrzmiały ostatnie akordy Popołudnia fauna Debussy’ego. Zahuczały brawa. Mock, zamiast patrzeć na kłaniających się muzyków, podziwiał grację, z jaką Sophie składała dłonie do klaskania, wznosząc je wysoko ponad głowę. Szepnął jej kilka słów do ucha i opuścił szybko widownię. Pobiegł do garderoby, odebrał i wyłożył na ladę futro i toczek żony oraz swój płaszcz i kapelusz. Otworzył pudło z etolą z norek i wsunął ją do rękawa pachnącego perfumami okrycia Sophie. Potem ubrał się i czekał, przewiesiwszy przez ramię jej futro. Po chwili pojawiła się obok niego. Wypięła obfite piersi i wsunęła ręce w rękawy futra podawanego jej przez Eberharda.
– To nie jest moje futro – powiedziała przestraszona, wyjmując etolę z rękawa. – Ebi, portier się pomylił. Dał ci jakieś inne. Ja nie miałam etoli.
– To twoje futro – Mock miał minę gimnazjalisty, który rozsypał pinezki na krześle nielubianego nauczyciela. – I twoja etola.
– Dziękuję, kochany – Sophie podała mu dłoń do pocałowania.
Mock objął ją w talii i wyprowadził z Domu Koncertowego. Rozejrzał się dokoła i spostrzegł zaparkowanego adlera. Zatrzasnął drzwi za Sophie i usadowił się w fotelu kierowcy. Sophie głaskała etolę opuszkami palców. Mock objął żonę i namiętnie pocałował. Ona oddała mu pocałunek, po czym odsunęła się i wybuchła niepohamowanym śmiechem.
– Świetnie powiedziałeś temu Leschamps-Brieux – płakała ze śmiechu. – I, co najlepsze, trafiłeś w sedno. On rzeczywiście dużo pije… O niczym innym nie będzie się teraz we Wrocławiu mówiło… Tylko o twoim bon mot… Żorżyk pił w przedszkolu wódkę zamiast tranu… Już wszyscy się z tego śmiali w foyer.
Mock, nie panując nad sobą, przytulił Sophie tak mocno, że przez miękką etolę wyczuł drobny kształt jej ucha.
– Chodź, zrobimy to w samochodzie – szepnął.
– Oszalałeś, jest za zimno – zadyszała mu lekko do ucha. – Jedźmy do domu. Zrobię dla ciebie coś specjalnego.
Automobil z trudem ruszył z wilgotnej i lepkiej pościeli śniegu. Mock jechał bardzo powoli ulicą Höfchenstrasse, wlokąc się za potężnym furgonem, z którego jakiś opatulony w szynel człowiek sypał piasek na jezdnię. Mock wyprzedził go dopiero przed skrzyżowaniem z Moritzstrasse i ślizgając się po ubitej przez końskie kopyta Augustastrasse, dojechał bezpiecznie do Rehdigerplatz.
Śnieg przestał padać. Mock wyskoczył z auta i otworzył drzwi od strony pasażera. Jego żona bojaźliwie wetknęła obutą w pantofel stopę w lśniący zimny puch. Cofnęła nogę do samochodu.
– Zaraz przyniosę ci jakieś buty, kochanie – Mock podbiegł do bramy kamienicy. Nie wszedł jednak, lecz odwrócił się i podszedł znów do auta. Otworzył drzwi i ukucnął. Jedno ramię podłożył pod kolana Sophie, drugim otoczył jej plecy. Sophie roześmiała się, obejmując go za szyję. Mock sapnął i uniósł lekko żonę. Zachwiał się od jej ciężaru i przez chwilę łapał równowagę, rozstawiwszy szeroko nogi. Kiedy już mu się to udało, zaniósł Sophie do bramy i postawił ją na stopniu z napisem „Cave canem” [5]. Zamknął auto i wrócił z powrotem. Tam zatopił się przez chwilę w miękkim futrze, przyparł do kremowych kafelków delikatne ciało, tam jego biodra zostały opasane przez mocne uda, a szyja przez śliską etolę.
Nagle zapaliło się światło i rozległo się szczekanie psa doktora Patschkowskiego. Państwo Mock weszli na swoje drugie piętro, szokując wychodzącego z psem adwokata: ona obciągała suknię w dół na biodrach, on poprawiał włosy i ściągał z szyi etolę. Marta otworzyła im drzwi i – widząc ich nastroje – natychmiast udała się do służbówki, gdzie rozlegało się już chrapanie Adalberta. Eberhard i Sophie wtoczyli się do sypialni zwarci ciałami. Zaskoczony pies najpierw zaczął się cieszyć, a potem – widząc coś w rodzaju walki – warczeć. Sophie zamknęła mu drzwi przed nosem, pchnęła męża na tapczan i zabrała się do rozpinania licznych guzików jego garderoby. Zaczęła od płaszcza. Potem kapelusz poszybował w stronę drzwi. Następne w kolejności były spodnie.
Wtedy zadzwonił telefon.
– Marta odbierze – powiedziała Sophie. – Wie, co robimy, i na pewno powie, że nie ma nas w domu. – Telefon dzwonił uparcie. Marta nie odbierała.
– Nic nie może być teraz ważniejsze od ciebie – szepnął Mock. – Ktokolwiek dzwoni, spławię go.
Wstał i wyszedł do przedpokoju. Podniósł słuchawkę i milczał.
– Dobry wieczór, poproszę z radcą Mockiem – usłyszał nieznany sobie głos.
– Przy aparacie – mruknął.
– Panie radco, tu Willibald Hönness z kasyna hotelu „Cztery Pory Roku” – Mock rozpoznał teraz zniekształcony przez telefon głos jednego ze swoich informatorów. – Jest tu jakiś pijany młodzieniec. Dużo przegrywa w ruletkę. Przedstawił się jako Erwin Mock. Twierdzi, że jest pańskim bratankiem. Na tej podstawie udzielono mu kredytu. Jeżeli dalej będzie tak ostro grał, źle się to skończy. Wygląda na to, że przegrywa pieniądze, których nie ma.
– Posłuchaj, Hönness – Mock wyjął rewolwer ze ściennej szafki i wsunął go do wewnętrznej kieszeni płaszcza. – Zrób coś, by nie grał. W najgorszym wypadku przywal mu w ryj tak, by stracił przytomność. Ja zaraz będę.
Mock wszedł do sypialni i sięgnął po leżący na podłodze kapelusz, który wzbudzał nadzwyczajne zainteresowanie psa.
– Zaraz wrócę. Erwin jest w dużym niebezpieczeństwie.
Sophie ściągała sukienkę. Smuga tuszu do rzęs płynęła po jej policzku.
– Możesz nie wracać – jej głos brzmiał tak, jakby wcale nie płakała.
WROCŁAW, ŚRODA 30 LISTOPADA, W PÓŁ DO DZIESIĄTEJ WIECZOREM
Willibald Hönness, strażnik w kasynie hotelu „Cztery Pory Roku” przy Gartenstrasse 66-70, zastosował się do wskazówek Mocka, lecz wyeliminował Erwina z gry bez użycia przemocy. Postąpił w sposób bardzo prosty – dosypał mu do piwa środek powodujący gwałtowne wymioty. Toteż kiedy Mock wtargnął w rozwianym płaszczu do kasyna i – kierując się wskazówkami portiera i podobnego do małpy strażnika – wbiegł do męskiej toalety, młodzieniec klęczał u stóp muszli klozetowej, a jego głowa tkwiła w troskliwych dłoniach Hönnessa. Ten widok uspokoił nieco Mocka. Zapalił papierosa i zapytał, przy którym stole grał Erwin.
– Czwartym, stryju – padła odpowiedź z głębi muszli.
– Zaraz przyjdę – Mock wsunął Hönnessowi dziesięciomarkowy banknot do kieszeni. Opuścił toaletę i podszedł do strażnika, stojącego w hallu przy ogromnej fontannie między dwiema potężnymi palmami. Żadne inne miejsce nie byłoby dla niego bardziej odpowiednie. Małpa wlepiała w niego małe oczy. – Chciałbym się widzieć z kierownikiem kasyna – powiedział Mock i odruchowo sięgnął po legitymację; powstrzymał się jednak; wolał jeszcze nie odkrywać wszystkich swoich kart. – Nazywam się Eberhard Mock. Dokąd mogę się udać?
– Reklamacje załatwiane są przy stoliku. Tam trzeba było wezwać szefa – mruknął strażnik. – Zapraszamy jutro od trzeciej.
– Ja w innej sprawie. Bardzo ważnej sprawie.
Mock powiedział to i zastosował niezawodną metodę uspokajania nerwów: zaczął recytować w myślach odę Horacego Exegi monumentum… [6]. Pod niskim sklepieniem czaszki strażnika trwała wytężona praca małego mózgu. Kiedy Mock doszedł do słynnego non omnis moriar [7], strażnik rzekł:
– Proszę powiedzieć, jaka to sprawa. Przekażę szefowi i może pana przyjmie…
– Niczego mu nie przekażesz – powiedział Mock – ponieważ musiałbyś powtórzyć dziesięć słów, a to znacznie przekracza twoje możliwości.
– Spierdalaj stąd. I to migiem – strażnik ściągnął brwi i zacisnął wielkie pięści. Niewiele brakowało, a zacząłby nimi dudnić po wypukłej klatce piersiowej.
Mock recytował w myślach słynną odę o nieśmiertelności wybrańca muz. Nagle zaciął się i sam już nie wiedział, kto w milczeniu wchodził na Kapitol: kapłan czy westalka? Wtedy odwrócił się gwałtownie i zadał z półobrotu pierwszy cios. Zaskoczony strażnik chwycił się za szczękę i stracił równowagę. To Mockowi wystarczyło. Schylił się, złapał przeciwnika za kostki u nóg i pociągnął w swoją stronę. Bryzgi wody pokazały, gdzie znalazł się strażnik, pozbawiony podparcia krótkich kończyn. Woda przelała się z fontanny i wypłynęła na czerwony chodnik. Strażnik miotał się bezradnie w marmurowym zbiorniku. Oparł się na rękach i próbował usiąść. Wodospad lał się po jego białej koszuli i oślepiał go. Mock, analizując w myślach kolejne wersy Horacego o huczącej rzece Aufidus, założył kastet i wymierzył cios – w podbródek strażnika. Łokieć gwardiana pośliznął się po dnie basenu, a jego głowa znów opadła w bulgocącą topiel. Mock zrzucił płaszcz, jeszcze raz chwycił strażnika za kostki u nóg i mocnym pociągnięciem wywlókł go z basenu. Głowa małpy gruchnęła o kamienne obramowanie fontanny, po czym ciało wylądowało na miękkim chodniku. Mock zaparł się jedną ręką o palmę i wziął leżącego na szpice i obcasy. Niepotrzebnie. Strażnik po wyciągnięciu z fontanny był już nieprzytomny.
Mock z irytacją spoglądał na swoje przemoczone rękawy marynarki i poplamione krwią nogawki. Zorientował się, że ma w ustach zgasły niedopałek. Wypluł go do fontanny i spojrzał uważnie na gości kasyna, którzy wyszli z sali i z przerażeniem patrzyli na nieprzytomnego strażnika. Ich uczucia podzielał portier, który, nie czekając na pytanie ze strony Mocka, powiedział:
– Biuro kierownika jest na pierwszym piętrze. Pokój 104.
Pokój 104 wydawał się zbyt ciasny dla potężnego, tłustego ciała zakończonego łysą głową, które siedziało rozparte w fotelu i uważnie przeglądało raporty krupierów. Norbert Risse swą posturą wzbudzał nieopisaną radość restauratorów i krawców. Dziesięciodaniowe posiłki i bele materiału zużytego na jego wykwintne ubrania pozwalały przedstawicielom obu tych profesji choć na chwilę zapomnieć o codziennych materialnych troskach.
Mock wykonywał zupełnie inny zawód, toteż widok Rissego wzbudził w nim niewiele entuzjazmu. Jeszcze mniej zainteresował go jedwabny fular kierownika kasyna, jego pikowany szlafrok, a najmniej zestaw chińskiej porcelany stojący na stoliku do kawy oraz zobojętniała papuga, która znała jedynie język migowy.
– Nazywam się Eberhard Mock – powiedział. – Radca kryminalny Eberhard Mock. Jestem petentem. Skromnym petentem.
Risse przyjrzał się uważnie przemoczonemu ubraniu Mocka, który stał, przestępując z nogi na nogę. Odebrał dzwoniący telefon i słuchał przez chwilę szybkiej i urywanej relacji. Pobladł, odłożył słuchawkę i wskazał gościowi fotel.
– Może skromnym, ale dość niecierpliwym – zauważył Risse. – Słucham pana, panie radco.
– Mój bratanek Erwin Mock przegrał dziś trochę pieniędzy w pańskim kasynie. Chciałbym wiedzieć ile – Mock zaczął skręcać w palcach papierosa. – Od tego zależą moje dalsze prośby.
Risse podsunął Mockowi porcelanowe chińskie naczyńko wypełnione papierosami w błękitnej paskowanej bibułce. Mock zapalił podanego mu papierosa i zapatrzył się na piękny zestaw do kawy. Delikatny motyw pędów bambusa wijących się wokół filiżanek, dzbanka i cukiernicy przypominał mu jego dawne, przelotne orientalne fascynacje. Dzbanek parował zachęcająco.
– Pański bratanek nie miał dziś szczęścia. Przegrał tysiąc marek. Wziął na nie kredyt, powołując się na pokrewieństwo z panem. Kredytu udzielamy tylko wtedy, gdy mamy pewność, że zostanie on spłacony najpóźniej następnego dnia.
– Długi karciane są długami honorowymi – Mock obracał w palcach kapelusz. – Nie wiem, czy mi się uda spłacić je już jutro. Proszę o prolongatę długu – pomyślał o konieczności zapłacenia Beckemu za etolę. – Ureguluję dług swojego bratanka pojutrze.
– Słyniemy z tego, panie radco – Rissemu zafalowały policzki i podbródek – że nie pozwalamy naszym klientom na odroczone terminy płatności. Proszę sobie wyobrazić, że ta bezwzględność jest naszym atutem. Klienci stają oko w oko ze swoim losem, z wyzwaniem, z wyimaginowanym przeciwnikiem, jak pan woli, i wiedzą, że jest to przeciwnik trudny i bezkompromisowy. Przeciwnik, z którym trzeba grać z otwartą przyłbicą. Przebywający tu w zeszłym tygodniu książę Hermann III von Kaunitz pożyczył od nas pewną sumę, którą niedługo później przegrał. Pożyczamy tylko raz. Von Kaunitz grał w sobotę, a w niedzielę banki oraz urząd czekowy są nieczynne. A conto spłaty długu musiał zostawić u nas trochę rodowej biżuterii. A co pański bratanek mógłby zastawić? Dobrze, że pan się zjawił. Moi ludzie są bardzo bezwzględni wobec niewypłacalnych klientów.
– Nie poczęstuje mnie pan kawą? – Mock nie recytował już w myślach Horacego. – Muszę się zastanowić nad sloganami reklamowymi, które przed chwilą usłyszałem.
Risse sapnął. Nic nie powiedział ani nie zrobił. Mock nalał sobie kawy do filiżanki i podszedł do okna.
– Nie ośmielę się zatem łamać tak świętych zasad – powiedział. – Pan, Risse, po prostu mi pożyczy tę kwotę. Prywatnie. Jak dobremu znajomemu. A ja panu oddam w ciągu tygodnia i nigdy nie zapomnę tego przyjaznego gestu.
– Chciałbym bardzo być pańskim dobrym znajomym, panie radco – uśmiechnął się Risse. – Ale na razie nim nie jestem.
Mock pił powoli kawę i spacerował po pokoju. Jego uwagę przykuł japoński obraz przedstawiający walczących samurajów.
– Wie pan, co się dzieje podczas rewizji, którą ja przeprowadzam? – zapytał. – Jestem bardzo dokładny. Jeżeli czegoś nie mogę znaleźć, denerwuję się i muszę odreagować. Wie pan jak? Po prostu demoluję. Niszczę. Mock podszedł do stolika i podniósł dzbanek do kawy. Nalał sobie odrobinę i posłodził. – A teraz jestem bardzo zdenerwowany – powiedział, trzymając w jednej ręce filiżankę, w drugiej dzbanek do kawy.
– Ale to nie jest rewizja – zauważył inteligentnie Risse.
Mock trzasnął filiżanką o kaflowy piec. Risse zmienił się na twarzy, lecz siedział nieporuszony. Mock nastąpił obcasami na skorupki filiżanki i zamienił je w trzeszczące okruchy.
– Jutro ci przyniosę antydatowany nakaz rewizji – Mock wziął potężny zamach. – Wytrzymasz to napięcie, Risse? Pozwolisz, by ten dzbanek przestał istnieć?
Risse nacisnął guzik pod stołem. Mock, widząc to, rzucił dzbankiem w ścianę, po której zaczęły płynąć czarne pasy kawy. Następnie wyjął nóż sprężynowy i przyskoczył do obrazu. Przyłożył ostrze do oka jednego z samurajów. Do gabinetu wpadło trzech strażników. Risse wytarł łzy, które płynęły w fałdach skóry jego twarzy, i dał im znak, by wyszli. Potem zaczął wypisywać czek.
WROCŁAW, ŚRODA 30 LISTOPADA, W PÓŁ DO JEDENASTEJ WIECZOREM
Adler zatrzymał się na Nicolaistrasse, przed kamienicą, w której mieszkał Franz Mock. Erwin doszedł już do siebie. Był prawie trzeźwy, lecz jego przełyk rozsadzała pijacka czkawka.
– Stryju – czknął – przepraszam. Oddam stryjowi tę sumę. Dziękuję za ratunek. Musiałem zdobyć pieniądze, by komuś pomóc. Komuś, kto jest w wielkich tarapatach.
– Idź do domu i nie mów nic ojcu – mruknął Mock.
– Przecież – Erwinowi coś nie dawało spokoju – mógł się stryj zapytać… hyyyk… człowieka, który mi pomógł, gdzie jest pokój szefa. Nie musiał stryj katować… hyyyk… tego strażnika w fontannie. Mock milczał. – Rozumiem – powiedział Erwin. – Musiał stryj komuś… hyyyk… przywalić. Rozumiem stryja doskonale.
Mock zapuścił silnik. Erwin wysiadł. Adler sunął powoli przez zaśnieżone miasto. Prowadzący go mężczyzna wiedział, że po powrocie do uśpionego domu zastanie zamkniętą na klucz sypialnię i etolę z norek na klamce drzwi wejściowych. Pomylił się. Etola leżała na wycieraczce.
WROCŁAW, CZWARTEK 1 GRUDNIA, GODZINA ÓSMA RANO
Policyjne archiwum było położone w piwnicach Prezydium Policji przy Schuhbrücke 49. Szerokie okno pod sufitem wychodziło na bruk dziedzińca. Policjanci Eduard Reinert i Heinz Kleinfeld z niewyjaśnionych powodów nie zapalili elektrycznego światła i siedzieli z brodami opartymi na dłoniach. Do ich uszu docierało parskanie koni, odgarnianie śniegu, czasami szczękanie kajdan więźnia aresztu śledczego i przekleństwo klawisza. Nagle doszedł nowy dźwięk: warkot silnika automobilu. Trzasnęły drzwi i zaskrzypiał śnieg pod nogami. W ciemnym okienku pojawiły się najpierw spodnie, a za chwilę twarz Mocka. Po upływie niecałej minuty przed policjantami stał radca kryminalny, od którego biły dwie wonie. Jedna – poalkoholowa – mówiła o spędzeniu nocy w towarzystwie butelki, druga – kolońska – świadczyła o nieudolnej próbie zabicia pierwszego zapachu. Reinert, obdarzony zdumiewającym węchem, poczuł także inną woń – damskich perfum. Przed oczami Reinerta stanął obraz pijanego Mocka w objęciach ekskluzywnej dziewczyny. Obraz ten nie odpowiadał prawdzie. Domniemamy rex vivendi [8] spędził noc z butelką wódki, owinięty etolą z norek owianą delikatnym zapachem perfum „Tosca”.
Radca zapalił światło i przywitał obu policjantów, którzy formalnie podlegali Mühlhausowi. Byli to bystrzy, dyskretni i małomówni inspektorzy, których Mühlhaus wykorzystywał do specjalnych poleceń. Zadanie, które Mock im teraz przedstawił, wymagało przede wszystkim cierpliwości i uporu.
– Wiem, drodzy panowie – zaczął jak wykładowca uniwersytecki, choć jego sznapsbaryton nasuwał raczej pozanaukowe skojarzenia – że obraziłbym was, gdybym prosił o studiowanie całych roczników akt w poszukiwaniu dwóch adresów, nie uzasadniając celu tych poszukiwań.
Mock zapalił cygaro i przysunął sobie ogromną jak talerz popielnicę. Czekał na jakąś reakcję słuchaczy. Nie było żadnej. Bardzo mu się to spodobało.
– Słyszeliście z pewnością o sprawie Gelfrerta-Honnefeldera. Obu zamordowano w wymyślny sposób: Gelfrert został przywiązany do haków w małej komorze w zakładzie szewskim, a następnie zamurowany. Honnefeldera natomiast poćwiartowano we własnym mieszkaniu. Gelfrert był samotnym, nadużywającym alkoholu muzykiem, członkiem partii Hitlera. Honnefelder – bezrobotnym ślusarzem i aktywnym komunistą. Dzieliło ich wszystko: wiek, wykształcenie, status społeczny i poglądy polityczne. Coś ich jednak łączyło, o czym powiedział sam morderca. Gelfrertowi przypiął do kamizelki kartkę z datą 12 września bieżącego roku. Kartka ta pochodziła z kalendarza ściennego Gelfrerta i dlatego doktor Lasarius był skłonny uznać, że wtedy właśnie został on zabity. Morderca był u Gelfrerta w domu, wyrwał kartkę z kalendarza, następnie zaprowadził go lub zwabił w jakiś sposób do owego zakładu szewskiego, tam ogłuszył i zamurował żywcem. O okolicznościach śmierci Honnefeldera wiemy tylko tyle, co wam powiedziałem. Morderca znów zostawił dla nas ślad. Na stole leżał kalendarzyk kieszonkowy z zakreśloną datą 17 listopada. Doktor Lasarius jest pewien, że wtedy właśnie zabito Honnefeldera. Nie macie chyba wątpliwości, moi panowie, że obu morderstw dokonał ten sam człowiek.
Kleinfeld i Reinert nie mieli wątpliwości.
– Jak więc widzicie – ciągnął Mock, nie zauważywszy Mühlhausa, który stojąc w drzwiach, przysłuchiwał się jego wywodom – ten bydlak mówi nam: zabiłem wtedy, a nie kiedy indziej. Ja to tak interpretuję: zabiłem wtedy, bo tylko wtedy mogłem zabić. „Mogłem” to nie znaczy „byłem w stanie”, lecz to znaczy „tylko wtedy pozwoliły mi na to okoliczności”. Jakie okoliczności? Na to pytanie musimy sobie odpowiedzieć – Mock zgasił cygaro i ukłonił się Mühlhausowi. – Moi panowie, obu mordów nie łączy osoba ofiar (są one chyba niewinne), łączy jedynie osoba sprawcy. Nie mielibyśmy żadnego punktu zaczepienia, gdyby nie znaki, które nam daje sam zbrodniarz. Jednak choćbyśmy nie wiem jak analizowali daty tych przestępstw, choćbyśmy je przestawiali, dodawali cyfry, to i tak nie posuniemy śledztwa naprzód. Przyszło mi do głowy, że mordy te mogą być przypomnieniem, co nastąpiło w tych dniach i miesiącach, lecz wcześniej, w minionych latach. Morderca może chce nam powiedzieć, byśmy odgrzebali jakieś stare śledztwo, które mogło dać fałszywe wyniki lub po prostu zostać zatuszowane. To nastąpiło, oczywiście, w tych miejscach, dokładnie pod tymi adresami. Szukajcie zatem w aktach adresów zbrodni. Jeżeli uda wam się znaleźć jakąś wzmiankę o nich, to wtedy rejestrujcie dokładnie, czego ona dotyczy. Interesuje nas, co się tam zdarzyło, a – nade wszystko – kiedy! To wszystko musimy tu znaleźć.
Mock spojrzał na zamyślonego Mühlhausa, wstał i podszedł do ściany zabudowanej regałami zamkniętymi drewnianymi roletami. Przesunął po nich ręką.
– Obaj jesteście absolwentami gimnazjum klasycznego, znacie zatem różne rodzaje okoliczników. Mamy okoliczniki miejsca, czasu, przyczyny, warunku i przyzwolenia. Nas interesują trzy pierwsze. Nie poznamy przyczyny, jeśli nie zbadamy czasu i miejsca. Macie jakieś pytania?
– Panie radco – powiedział Kleinfeld. – Mówił pan o jakichś adresach. Prosimy o nie.
WROCŁAW, CZWARTEK 1 GRUDNIA, GODZINA DZIESIĄTA RANO
Dość regularny rząd kamienic na Grünstrasse między Palmstrasse a Vorwerkstrasse nagle się załamywał. Następowało wgłębienie na szerokość i głębokość jednej kamienicy. Tę wnękę częściowo wypełniał mały jednopiętrowy budynek oddzielony od ulicy dwumetrowym murem i bramą zwieńczoną dwiema wieżyczkami. Tył tego budynku był jakby przyklejony do tyłu wielkiej kamienicy, której frontowa strona wychodziła na podwórko najbliższego kwartału domów. Ta osobliwa budowla miała dwa małe okienka na parterze i na piętrze, a prowadziły do niej masywne drzwi, nad którymi widniał napis „Monistische Gemeinde in Breslau” [9]. Z wrocławskimi monistami, którzy – oprócz przekonania o duchowej i substancjalnej jedności świata i człowieka – głosili potrzebę naturalnego wychowania młodzieży, areligijną moralność, pacyfizm i sympatię do socjalizmu, związane były rozmaite sekty i ugrupowania, między innymi Wrocławskie Towarzystwo Badań Parapsychicznych.
Dom ten od dawna interesował tajną policję, a zwłaszcza niewielki referat zajmujący się ruchami religijnymi i parareligijnymi, podlegający bezpośrednio komisarzowi Klausowi Ebnerowi. Jego ludzie uzyskali na temat zagadkowego budynku mało informacji. Zadowolili się wpisaniem ich do akt znanego parapsychologa i jasnowidza Theodora Weinpfordta, założyciela Wrocławskiego Towarzystwa Badań Parapsychicznych. Z tych informacji wynikało, że pilnowaniem domu zajmuje się na zmianę czterech pracujących dwójkami strażników. Oprócz nich miejsce to odwiedza dwa razy w miesiącu kilkanaście osób. Przebywają one tam od pięciu do dwudziestu godzin, spędzając czas – zgodnie ze statutem towarzystwa – na seansach spirytystycznych. Niekiedy organizowane są otwarte prelekcje na tematy okultystyczne i astrologiczne. Funkcjonariusze Ebnera wpisali do akt dość zaskakującą wiadomość. Ich informatorzy podali, że odwiedzającym dom czasem towarzyszą dzieci. Policjanci uznali, że członkowie towarzystwa wprowadzają je w arkana sztuk tajemnych. Ebner – po zapoznaniu się z raportami swoich ludzi – postanowił zbadać, czy dzieci nie są tam sprowadzane w jakichś niecnych celach.
Jego podejrzliwość wzrosła, kiedy okazało się, że są to wyłącznie dziewczynki z sierocińca, którego kierownik jest członkiem towarzystwa. Po szczegółowym śledztwie wyszło na jaw, iż dziewczynki te poddawane są hipnozie przez utytułowanych lekarzy i nie dzieje im się żadna krzywda. Ebner z radością odłożył sprawę domu na Grünstrasse ad acta i wrócił do inwigilacji komunistów i hitlerowców. Sekretarka przepisała akta i przekazała je do Wydziału Obyczajowego. Jego szef, radca kryminalny Herbert Domagalla, nie dostrzegł niczego zdrożnego w działalności towarzystwa i zajął się swymi codziennymi sprawami, czyli masowym werbowaniem agentek wśród prostytutek. Dziewczynki z sierocińca bywały nadal w domu na Grünstrasse.
Były i teraz. Ubrane w długie białe szaty i jakby zahipnotyzowane lub czymś odurzone stały dokoła wielkiego tapczanu, na którym leżały trzy kobiety. Przez małe okno wpadało niewiele zimowego światła, które odbijało się w pomalowanych na biało, pustych ścianach sali wykładowej, z której usunięto krzesła. Światło zimowego poranka mieszało się z ciepłym blaskiem kilkudziesięciu świeć rozstawionych nieregularnie w sali. Na podium, za pulpitem wykładowcy stał nagi, brodaty starzec i cicho czytał niewielką książkę oprawioną w białą skórę. Dwa rozgrzane piece wysyłały drgające fale gorącego powietrza.
Dziewczynki obsypywały nagie ciała kobiet białymi płatkami kwiatów, które ślizgały się po gładkiej skórze i osuwały z lekkim szelestem na sztywne prześcieradła. Niektóre z nich przyklejały się i tkwiły nieruchomo na wzniesieniach i w zagłębieniach ciał. Jedna z kobiet – jasnowłosa – leżała nieruchomo, natomiast dwie pozostałe – ciemnowłosa i ruda – wykonywały szereg czynności, które świadczyły o ich najwyższych umiejętnościach w zakresie ars amandi. Kiedy ciemnowłosa uznała, iż nieruchoma blondynka jest już właściwie przygotowana do dalszych działań, przerwała swój proceder, powstrzymała zapał rudowłosej koleżanki i kiwnęła głową starcowi. Była to wyraźna zachęta. Starzec nie dał się długo prosić.
WROCŁAW, CZWARTEK 1 GRUDNIA, GODZINA WPÓŁ DO JEDENASTEJ RANO
Mockowi pękała czaszka. Nadmiar tytoniu, czarnej kawy, niepotrzebna flaszka wódki wczoraj, niepotrzebne dwa piwa dzisiaj, napięte nerwy, stos akt, ruina małżeństwa, pochyła kaligrafia raportów i akt, uparte przebieganie oczami akapitów w poszukiwaniu wyrazów zakończonych na – strasse, brudne tasiemki wiążące akta, obumieranie uczuć, rozdmuchany kurz, poczucie beznadziejności i bezskuteczności archiwalnej kwerendy – to wszystko mąciło bystrość umysłu Mocka, który kilka godzin wcześniej popisywał się wobec Reinerta i Kleinfelda precyzyjną gramatyką śledztwa.
Teraz ściskał skronie i próbował nie dopuścić do rozsadzenia czaszki przez głuchy i uparty ból. Z rezygnacją musiał jednak oderwać dłonie od głowy i przyjąć od archiwisty Scheiera widełki z mikrofonem oraz słuchawkę.
– Dzień dobry, panie radco, mówi Meinerer…
– Gdzie jesteście?
– Pod Gimnazjum św. Macieja, ale panie radco…
– Macie być u mnie za chwilę.
Mock odłożył słuchawkę, wstał z trudem od stołu i zgasił lampę. Reinert spojrzał na niego niewidzącym wzrokiem, Kleinfeld z uporem ślinił brudny palec. Mock powlókł się po schodach do swojego gabinetu. Dotarł tam po dziesięciu minutach, ponieważ zabawił dłużej w miejscu, gdzie spłaca się dług naturze. Później natarł ze złością na drzwi gabinetu. Zabrzęczały szyby w oszklonych drzwiach, Meinerer zerwał się na równe nogi, a von Stetten zrobił do niego minę „stary jest bardzo zły”.
Mock machnął ręką i wszedł do gabinetu, wpuszczając przodem Meinerera. Ten nie zdążył uczynić nawet dwóch kroków, kiedy poczuł silne uderzenie w kark. Poleciał do przodu tak gwałtownie, że runął na podłogę. Wstał natychmiast i usiadł naprzeciw Mocka, który zdążył zająć miejsce za biurkiem, patrząc na niego z wściekłością.
– To za mojego bratanka Erwina – powiedział słodko Mock. – Miałeś go śledzić dzień i noc. I co? I wczoraj mój bratanek omal nie spłukał się do czysta w kasynie, grając na kredyt. Znalazł się w niebezpieczeństwie, ponieważ nie miał czego dać w zastaw. Dlaczego mnie o tym nie powiadomiłeś?
Mock pochylił się nad biurkiem i sięgnął ręką do przodu. Głośny, gorący klaps odbił się na policzku Meinerera. Uderzony cofnął się i już nie patrzył z wściekłością na swojego oprawcę.
– Posłuchaj mnie, Meinerer – ton Mocka był dalej słodki. – Jesteś bystry na tyle, że nie muszę strzępić sobie języka opowieściami o ludziach z tej firmy, którym – mimo że ich lubiłem bardziej od ciebie – przerwałem skutecznie karierę. Powiem więc krótko: jeżeli jeszcze raz nawalisz, zostaniesz przeniesiony do Wydziału Obyczajowego. Zajmiesz się przekonywaniem starych kurew, by robiły regularne badania wenerologiczne. Poza tym czeka tam na ciebie inne pasjonujące zadanie: szantażowanie alfonsów. A oni niełatwo dają się szantażować, ponieważ nie można na nich nic znaleźć. Ich kurwy zgodnie milczą na temat słabostek szefów. Będziesz się zatem z nimi przekomarzał i wysłuchiwał wyzwisk pod swoim adresem. Dzień po dniu. A wyniki będą mizerne. Nagana. Jedna, druga… Mój przyjaciel Herbert Domagalla nie będzie miał dla ciebie litości. I koniec, Meinerer. Taki będzie twój koniec. Z ulgą przyjmiesz stanowisko stójkowego w Rynku, byleby nie widzieć i nie czuć smrodu, rozkładu i syfilisu.
– Co mam robić? – zapytał Meinerer. Jego glos nie zdradzał żadnych uczuć, co zaniepokoiło Mocka.
– Masz dalej śledzić mojego bratanka. Od momentu, kiedy opuszcza mury gimnazjum. – Mock wyjął z kamizelki dewizkę i pochylił głowę. Poczuł w skroniach małe eksplozje. – Ale teraz jest godzina jedenasta. Masz więc jeszcze czas. Pójdziesz do radcy kryminalnego Domagalli i znajdziesz mi coś obyczajowego na szefa kasyna w hotelu „Cztery Pory Roku”, Norberta Rissego. No co jest? Idź i zobacz, jak wygląda twój przyszły wydział.
WROCŁAW, CZWARTEK 1 GRUDNIA, POŁUDNIE
Starzec wydał ostatnie miłosne westchnienie. Sophie krzyknęła głośno, ochryple. Zacisnęła oczy i leżała tak długie minuty. Odetchnęła, uwolniona od ciężaru mężczyzny. Usłyszała człapanie bosych stóp starca. Nie otwierając oczu, pogłaskała się po szyi, gdzie szorstka broda starca zostawiła czerwone swędzące ślady. Tapczan falował pod naciskiem muskularnego ciała barona von Hagenstahla, które przekazywało swoją energię kinetyczną ciału rudej ulicznicy, a następnie – za jej pośrednictwem – korpusowi Elisabeth, tkwiącemu w dole tej skomplikowanej piramidy.
Sophie otworzyła oczy. Przy łóżku stały dwie dziewczynki. Patrzyły teraz już przytomnymi oczami, w których nie było śladów odurzenia ani hipnotycznego odrętwienia. Wtedy baron uderzył w twarz rudowłosą prostytutkę. Na jej policzku pojawiło się wyraźne zaczerwienienie. Von Hagenstahl wziął kolejny zamach. Dziewczynki zadrżały. Łzy napłynęły im do oczu. Bezradne i przerażone, trzymały w zaciśniętych piąstkach białe płatki róż.
– Mamy jeszcze sypać? – zapytała jedna z nich.
Sophie wybuchnęła płaczem.
WROCŁAW, CZWARTEK 1 GRUDNIA, GODZINA DRUGA PO POŁUDNIU
– I co? – zapytał Mock.
Heinz Kleinfeld przetarł binokle i popatrzył na Mocka zmęczonymi, krótkowzrocznymi oczami. W jego spojrzeniu kryła się melancholia, spryt i talmudyczna mądrość.
Eduard Reinert również przerwał czytanie akt i oparł brodę na pięści. Ekspresja jego twarzy była stonowana, a uczucia na niej znacznie mniej czytelne. Ani jeden, ani drugi policjant nie musiał odpowiadać na pytanie Mocka. Radca kryminalny znał skutki archiwalnych eksploracji.
– Zjedzcie coś teraz i przyjdźcie tu za godzinę – powiedział Mock i złożył studiowane przez siebie akta w równy stos. Przez następne kilkanaście sekund zajmował się swoimi włosami, które się uparcie wkręcały w zęby kościanego grzebyka. Nigdzie mu się nie spieszyło, mimo iż przed kilkoma minutami Mühlhaus przekazał mu telefonicznie rozkaz bezzwłocznego stawienia się. Doprowadził się do porządku, wyszedł z archiwum i rozpoczął żmudną wędrówkę po schodach i korytarzach. Robił wszystko, by odwlec spotkanie z szefem: zgniatał czubkiem buta dawno wygasłe niedopałki, wypatrywał znajomych, z którymi mógłby uciąć sobie pogawędkę, nie omijał żadnej spluwaczki. Nie spieszyło mu się do widoku rozwścieczonego Mühlhausa i do rozmowy, podczas której musiało nastąpić to, co nieuniknione.
Mühlhaus był rzeczywiście wściekły. Szeroko rozłożone ręce opierał na biurku. Grube palce wybijały monotonny rytm po ciemnozielonym blacie. Skute lodowatym gniewem szczęki zaciskały się na ustniku fajki, a spoza zębów i z nozdrzy wydostawały się strugi dymu. Mühlhaus po prostu kipiał. Mock usiadł naprzeciwko swojego szefa i zaczął zapełniać wielką popielniczkę w kształcie podkowy.
– Mock, jutro zapuka do pańskich drzwi posłaniec – głos Mühlhausa drżał z emocji – i przyniesie panu zaproszenie na nadzwyczajne posiedzenie loży „Horus”. Wie pan, jak będzie brzmiał drugi punkt porządku dziennego? „Sprawa wykluczenia Eberharda Mocka z loży”. Właśnie tak. Ten punkt ja zaproponowałem i ja go zreferuję. Może pan jeszcze pamięta, że jestem sekretarzem loży?
Umilkł i obserwował Mocka. Poza zmęczeniem niczego nie dostrzegł na jego twarzy.
– Powód wykluczenia? – Mock gasił papierosa, wkręcając go w dno popielniczki.
– Popełnienie przestępstwa kryminalnego – Mühlhaus, by się uspokoić, zaczął obracać żelaznym szpikulcem w gorącym cybuchu. – Za to samo wykluczają z policji. Doigrał się pan.
– A jakie ja popełniłem przestępstwo? – zapytał Mock.
– Udajecie idiotę czy naprawdę nim jesteście? – Mühlhaus ostatkiem sił powstrzymywał się przed krzykiem. – Wczoraj przy dziesięciu świadkach pobiliście pracownika kasyna, Wernera Kahla. Użyliście przy tym kastetu. Kahl niedawno odzyskał przytomność. Potem zniszczyliście drogocenną chińską porcelanę dyrektora kasyna, Norberta Rissego, chcąc wymóc na nim prolongatę długu bratanka. Widzieli to trzej świadkowie. Do dyżurnego wpłynęło doniesienie o przestępstwie. Niedługo zostanie sformułowane oskarżenie o pobicie i zniszczenie mienia dużej wartości. Potem staniecie przed sądem, a wasze szanse są nikłe. Loża uprzedza fakty i usuwa ze swojego grona potencjalnych kryminalistów. Prezydent policji zawiesi pana w obowiązkach. A potem się pożegnamy.
– Herr Kriminaldirektor – Mock zamilkł po wypowiedzeniu tak oficjalnego tytułu i wsłuchiwał się przez chwilę w odgłosy za oknem: dzwonek tramwaju na Schuhbrücke, plusk odwilży, klaskanie końskich kopyt na mokrym bruku, szuranie nóg studenterii spieszącej na wykłady. – Chyba jeszcze nie wszystko jest przesądzone. Ten strażnik ubliżył mi i pierwszy mnie zaatakował. Ja się tylko broniłem. Potwierdzi to mój bratanek i niejaki Willibald Hönness, pracownik kasyna. Rissemu bym nie wierzył. Poczęstował mnie kawą i stłukła mi się filiżanka. A on, jak widzę, podał w zażaleniu, że wybiłem mu cały chiński serwis. Dziwię się, że nie powiedział o gwałcie, którego dokonałem na jego papudze.
Mühlhaus uniósł ramiona i z całej siły grzmotnął pięściami w biurko. Podskoczył kałamarz, potoczyła się po blacie obsadka, posypał się piasek z podniszczonej piasecznicy.
– A niech cię jasna cholera! – ryknął Mühlhaus. – Chcę się od ciebie dowiedzieć, co się stało! A ty zamiast wyjaśnień sprzedajesz mi kiepskie dowcipy na temat papugi. Jutro zostanę wezwany do prezydenta policji Kleibömera. Gdy mnie zapyta, co masz na swoje usprawiedliwienie, odpowiem: Mock bronił się stwierdzeniem „Ja bym nie wierzył Rissemu”.
– Jedynym usprawiedliwieniem są więzy rodzinne – powiedział Mock. – Mój bratanek to moja krew. Wiele dla niej zrobię. Niczego więcej nie mam na swoje usprawiedliwienie.
– Tak powiem jutro staremu: zew rodzinnej krwi – ironizował Mühlhaus.
Już się uspokoił, zapalił fajkę i świdrował podwładnego dwiema szparkami oczu. Mockowi zrobiło się go żal. Przyglądał się jego łysinie pociętej rzadkimi pasmami włosów, długiej, dziewiętnastowiecznej brodzie, kiełbaskowatym palcom obracającym nerwowo ciepły cybuch. Wiedział, że Mühlhaus wróci dziś wieczorem do domu po tradycyjnej czwartkowej partii skata, że przywita go obiadem chuda żona, która starzeje się z nim od ćwierćwiecza, że będą rozmawiali o wszystkim, tylko nie o swoim synu Jakobie, po którym został pusty i wyziębiony pokój.
– Herr Kriminaldirektor, naprawdę nie należy wierzyć Rissemu. Dyrektor kasyna to pederasta zamieszany w sprawę „czterech marynarzy”. Cóż może znaczyć jego słowo przeciw mojemu?
– Nie znaczyłoby nic w normalnych okolicznościach. Ale pan przesadził, Mock, i zrobił pan prawdziwy western na oczach wielu świadków. Wiem, że Risse szykuje się dziś do wywiadu dla „Breslauer Neueste Nachrichten”. Obawiam się, że nawet nasz szef ma za mało władzy, by pana obronić i powstrzymać sensacyjny materiał prasowy.
– Jest ktoś, kto potrafi to zrobić – Mock wciąż miał nadzieję, że nie będzie musiał się dzielić z Mühlhausem informacjami, które uzyskał od Meinerera. – To dyrektor kryminalny Heinrich Mühlhaus.
– Naprawdę? – Mühlhaus uniósł wysoko brwi, gubiąc przy tym monokl. – Może pan ma rację, ale ja nie chcę panu pomóc. Mam pana dość, Mock.
Mock dobrze znał rejestry toniczne głosu Mühlhausa. Ten słyszał po raz pierwszy – charakteryzował się ironią, pogardą i zadumą. To mogło znaczyć: szef podjął ostateczną decyzję. Mock musiał sięgnąć po argument rozstrzygający.
– Naprawdę nie uczyni pan nic i pozwoli pan, by Risse zatriumfował? By zatriumfował homoseksualny mecenas artystów, którzy kochają go z całego serca i ciała? Wśród nich jest młody malarz o pseudonimie Giacoppo Rogodomi.
Mühlhaus odwrócił się do okna, pokazując Mockowi zgarbione i zaokrąglone plecy. Obaj wiedzieli, jakiego pseudonimu używa Jakob Mühlhaus, marnotrawny syn Heinricha. Mijały minuty. O szybę zastukał deszcz, zawyła policyjna syrena, zadzwoniły kuranty na kościele św. Macieja.
– Herr Kriminalrat – Mühlhaus nie odwracał się od okna. – Nie będzie żadnego nadzwyczajnego posiedzenia loży „Horus”.
WROCŁAW, CZWARTEK 1 GRUDNIA, WPÓŁ DO ÓSMEJ WIECZOREM
Pod bezchmurnym gwiaździstym niebem ściskał lekki mróz. Bruki ulic pokryły się cienkim lukrem lodu. Mock wsiadł do adlera i wyjechał z dziedzińca Prezydium Policji. Pozdrowił zamykającego bramę portiera i skręcił w lewo koło kamienicy „Pod Dwoma Polakami” na Schmiedebrücke. Przygarbiony węglarz prowadził za uzdę chudego konia, który powłóczył kopytami z takim trudem, że ciągnięty przez niego furgon z węglem zablokował ulicę i zmusił Mocka do wolnej jazdy. Mózg radcy kryminalnego był pusty i wyjałowiony przez setki nieprzydatnych mu do niczego informacji z policyjnych akt, przez dziesiątki nazwisk i raportów o zbrodni, krzywdzie i rozpaczy. Nie mógł niczym zająć umysłu, nie złościł się nawet na węglarza. Dodawał lekko gazu i obserwował w świetle neonów przechodniów, szyldy i witryny. Z szynku Noacka wyszedł rozgniewany elegant w meloniku i starał się coś wytłumaczyć zapłakanej dziewczynie w ciąży. Światło padające z wystaw domu towarowego Messowa i Waldschmidta oświetlało dwóch listonoszy, którzy kłócili się zażarcie o topografię miasta. Obfita tusza jednego z nich świadczyła, że jego wiadomości są raczej teoretyczne i pochodzą z wytrwałych podróży palcem po mapie. Z bramy przelotowej koło sklepu z konfiturami wytoczył się pijany medyk lub akuszer dźwigający torbę lekarską tak wielką, że oprócz lekarstw i narzędzi chirurgicznych mogłaby się tam pomieścić cała jego etyka zawodowa.
Mock z ulgą wyminął gruźliczego furmana, skręcił w prawo i ruszył z rykiem silnika wzdłuż północnej pierzei Rynku. Spojrzał przez lewe ramię i ze zdziwieniem dostrzegł panią Somme, żonę jubilera, jednego z braci Somme.
„O tej porze?”, zdziwił się i nagle coś sobie przypomniał. Zatrzymał automobil, wysiadł, przeszedł przez ruchliwą ulicę i zbliżył się szybkim krokiem do sklepu.
– Dobry wieczór, pani Somme – zawołał. – Widzę, że jeszcze ma pani otwarte. Chciałbym zobaczyć ten naszyjnik, o którym rozmawiałem z pani mężem, ten z rubinami.
– Proszę bardzo, panie radco – pani Somme odsłoniła w ponętnym uśmiechu różowe dziąsła. – Myślałam, że już pan nie przyjdzie, proszę bardzo, przygotowałam ten naszyjnik w wiśniowym etui. Myślę, że pańskiej małżonce będzie w nim bardzo do twarzy. Świetnie się komponuje z zielonymi oczyma…
Weszli do sklepu. Pani Somme podała Mockowi naszyjnik, przechylając się przez ladę. Mock omiótł wzrokiem jej trzydziestoletnią zgrabną sylwetkę i zagłębił się w kontemplacji klejnotu. Obok niego z ust żony jubilera płynął potok wyrazów i westchnień. Kaskady jasnych sylab zalewały jego umysł, lecz za chwilę dołączył się do nich inny dźwięk. Wsłuchał się uważnie – zza drzwi prowadzących na zaplecze dobiegał radosny męski głos podśpiewujący kuplet Ottona Reuttera „Wie reizend sind die Frauen” [10].
– …rzadki wypadek. Naprawdę szczęśliwa musi być kobieta, którą tak się kocha – szczebiotała pani Somme. – Och, zawsze pan pamięta o swojej małżonce, pan taki zapracowany, tak troszczący się o nasze bezpieczeństwo…
Słowa pani Somme przypomniały Mockowi, że ostatnio zatroszczył się o bezpieczeństwo swojego bratanka i pieniędzmi, za które miał kupić Sophie naszyjnik, musi pokryć hazardowe długi Erwina. Przypomniał sobie również, że dzisiaj nie ma konieczności kupowania naszyjnika, że dopiero jutro nastąpi ustalony przez astrologa Völlingera dzień poczęcia i że wówczas weźmie w ramiona swoją żonę ubraną jedynie w rubiny… Uchylił kapelusza i obiecał, że jutro na pewno dokona zakupu, bąknął jakieś przeprosiny żonie jubilera, która właśnie mówiła:
– …oby wszystkie małżeństwa były takie…
Wyszedł, a jego myśli krążyły wokół sposobów zdobycia pieniędzy na naszyjnik.
WROCŁAW, CZWARTEK 1 GRUDNIA, TRZY KWADRANSE NA ÓSMĄ
Elisabeth Pflüger ćwiczyła partię pierwszych skrzypiec z kwartetu „Śmierć i dziewczyna” Schuberta, kiedy jej służąca wśliznęła się cicho do salonu i położyła obok wazonu z białymi chryzantemami pachnącą kopertę z monogramem S.M. Elisabeth przerwała grę, chwyciła kopertę i ułożyła się na szezlongu, podwijając pod siebie smukłe nogi. Z drżeniem rąk zagłębiła się w lekturze chabrowych stroniczek zapełnionych okrągłym pismem.
„Kochana Elisabeth, wiem, że to, co piszę, może doprowadzić Cię do łez. Wiem też, ile oddania masz dla mnie. Nie mogę jednak dopuścić, by to wzniosłe uczucie, które nas łączy, stało się grobem mojego szczęścia małżeńskiego.
Moja kochana, nie czyń sobie żadnych wyrzutów. Nikt mnie nie zmuszał do uczestnictwa w spotkaniach z baronem, które dają Ci tak wiele radości. Brałam w nich udział z własnej woli i z własnej woli z nich rezygnuję. Tak, moja słodka, muszę opuścić Wasze grono, co nie znaczy, że ten list do Ciebie jest listem pożegnalnym. Łączy nas coś, co przetrwa lata i czego nie zniszczy ani ludzka złość, ani zawiść, bo cóż może poróżnić dwie kapłanki służące tylko jednej pani – Sztuce. To w jej cichej świątyni będziemy zażywać duchowych rozkoszy. Nasza przyjaźń pozostaje niezmienna, a liczba naszych spotkań będzie po prostu pomniejszona o spotkania z baronem. Byłoby z mojej strony nieuczciwe, gdybym Ci nie podała powodu mojego zerwania z grupą barona. Jak wiesz, spotkania te oczyszczały mnie duchowo. Jestem zbyt dumna, by pozwolić Eberhardowi na poniżanie mnie. A poniżeniem jest dla mnie każda chwila poza obowiązkami zawodowymi, którą spędza beze mnie. Każda sekunda, w której dobrowolnie mnie opuszcza, jest dla mnie najsroższą obelgą. Ubliża mi również, kiedy robi mi wymówki, kiedy mnie bije, oskarża o bezpłodność lub kiedy ogarnięty pożądaniem błaga o miłość. Razy duchowe są najgorsze, najokrutniejsze i najboleśniejsze. Wiesz jednak, moja droga, że nie mogę bez niego żyć, bez jego zgorzknienia, jego cynizmu, plebejskiej siły, liryzmu i rozpaczy. Gdyby mi tego zabrakło, nie miałabym po co żyć.
Kochana, wiesz doskonale, że nasze spotkania z baronem były dla mnie odtrutką na krzywdy, jakie Eberhard mi wyrządzał. Po upokorzeniu następowało nasze spotkanie, a wraz z nim nadchodziła niebiańska chwila zemsty. Potem czysta i niewinna, jakby oczyszczona w źródlanej krynicy, rzucałam się na szyję Eberharda i oddawałam mu się, pragnąc, by wreszcie nastąpiło poczęcie, które zmieni nasze życie. Poczęcie nie następowało i nie było żadnych zmian. Zrozpaczony Eberhard rozpoczynał alkoholową dyskusję z własnymi zmorami, po czym poniżał mnie i pojawiał się następny powód do zemsty. Dzwoniłam do Ciebie i Ty – tak cudownie zepsuta – przywracałaś mi dawną niewinność.
Ten rytm się załamał. Dziś rano przeżyłam chwile grozy w tym okropnym pustym domu, kiedy spojrzałam w oczy dziewczynce, która wyszła z hipnozy i z lękiem obserwowała Twoje najwyższe uniesienia. Ta mała sierota stojąca przy naszym łożu została najohydniej zdemoralizowana, ponieważ zobaczyła coś, czego nie zapomni do końca życia. Jestem o tym najmocniej przekonana, gdyż sama byłam świadkiem takiej sceny w wykonaniu moich rodziców i jej zwierzęcość rozerwała najwrażliwsze struny mojej duszy. Najsmutniejsze jest to, że ta sierotka patrzyła z niewyobrażalną grozą i bezradnością w moje oczy, w oczy kobiety, która mogłaby być jej matką, ba!, która chciałaby być jej matką. Dziś nie zostałam oczyszczona, dziś za żadne skarby nie mogę się oddać Eberhardowi. Zamiast zemsty pogrążyłam się w odmętach rozpaczy. Jestem zła i zbrukana. Nie wiem, co mnie może oczyścić. Chyba tylko śmierć.
To wszystko, moje kochanie, kończę ten smutny list i całuję Cię, życząc Ci szczęścia.
Twoja Sophie
WROCŁAW, CZWARTEK 1 GRUDNIA, GODZINA ÓSMA WIECZOREM
W restauracji Grajecka panował zwykły wieczorny bezruch. Księżniczki nocy bezskutecznie wpatrywały się w spracowanych mieszczan, ci zaś topili wzrok w spotniałych kuflach piwa. Jeden z nich czynił to już po raz dziesiąty tego dnia. Był to wachmistrz kryminalny Kurt Smolorz. Na widok swojego szefa uśmiechnął się krzywo, co wzbudziło w Mocku niejasne podejrzenia co do trzeźwości podwładnego. Złocisty napój oddziałał in plus na mimikę twarzy Smolorza, lecz nie na dość ubogą składnię jego języka.
– Jak zwykle – wachmistrz starał się mówić bardzo wyraźnie. – Dziesiąta-druga: panna Pflüger, muzyka, od drugiej – dom.
– Jak zwykle, powiadacie – Mock zasępił się i przyjął od kelnera koniak i kawę. – Ale jest coś, co nie jest jak zwykle. To wasz stan. Od kiedy zaczęliście znów pić?
– Od kilku dni.
– Co się stało? Przecież nie piliście od „sprawy czterech marynarzy”.
– Nic.
– Jakieś kłopoty?
– Nie.
– Co piliście?
– Piwo.
– Ile?
– Pięć.
– Siedzicie tu i pijecie, zamiast śledzić moją żonę?
– Przepraszam, Herr Kriminalrat, ale ja tu wpadałem na jedno piwo i dalej stałem pod oknem. Pańskim oknem. Tak wyszło pięć piw.
W drugiej sali jakiś gość dorwał się do pianina. Gra wskazywała na rzeźniczą profesję grajka. Z przyzwyczajenia rąbał na klawiszach półtusze.
Mock puszczał w skupieniu kółka z dymu. Znał dobrze podwładnego i wiedział, że pięć piw nie jest w stanie wywołać na jego ponurej twarzy uśmiechu. A bez wątpienia ten grymas, którym Smolorz zareagował na jego wejście, był uśmiechem. Musiał zatem wypić więcej. Smolorz wstał, nacisnął na głowę kapelusz i ukłonił się, jak mógł najuprzejmiej.
– Z tym swoim dyganiem moglibyście występować na akademii szkolnej – mruknął Mock i nie podał Smolorzowi ręki, co zwykle czynił. Odprowadzając wzrokiem jego kanciastą sylwetkę, zastanawiał się, dlaczego jego podwładny złamał śluby abstynencji i dlaczego kłamał co do ilości wypitego alkoholu. Wstał, podszedł do baru i kiwnął palcem na barmankę w zaawansowanym wieku pobalzakowskim. Ta ochoczo zatańczyła na pięcie i wskazała pytającym gestem pusty kieliszek Mocka.
– Nie, dziękuję – położył na kontuarze monetę pięciomarkową, która przyspieszyła ruchy barmanki i bicie serc siedzących wokół samotnych dziewczyn. – Chcę się czegoś dowiedzieć.
– Słucham – barmanka starannie wsunęła monetę między piersi. Była to skrytka bezpieczna i wygodna.
– Ten pan, z którym rozmawiałem, jak długo tu siedział i ile wypił piw? – zapytał cicho Mock.
– Siedział od trzeciej, wypił cztery duże piwa – barmanka odpowiedziała równie cicho.
– Wychodził gdzieś?
– Nigdzie. Nie chciało mu się nigdzie wychodzić. Sprawiał wrażenie załamanego.
– Po czym pani to poznała?
– Nie potrafię tego wyjaśnić. Po dwudziestu latach pracy za barem rozpoznaję klientów, którzy piją, by o czymś zapomnieć. – Barmanka nie kłamała. Mogła nic nie wiedzieć, ale o mężczyznach wiedziała wszystko. – Ten pański znajomy udawał twardego i ordynarnego, ale w środku był całkiem rozgotowany.
Mock, nie czekając na psychologiczną wiwisekcję własnej osoby, spojrzał w jej mądre i aroganckie oczy, uchylił kapelusza, zapłacił za koniak i wyszedł na ulicę. „Nawet on mnie okłamuje – myślał o Smolorzu. – Nawet on, który mi tyle zawdzięcza. Kiedy chlał, Sophie mogła robić wszystko”.
Na ziemię opadały lekkie płatki śniegu. Mock wsiadł do adlera i ruszył w stronę oddalonego o sto metrów Rehdigerplatz. Rozsadzała go wściekłość. Czuł gwałtowny rytm pulsujący w żyłach i tętnicach, a ciśnienie krwi napierało na potylicę. Zatrzymał się przed domem i otworzył okno auta. Mroźne powietrze i śnieg wwiewany przez okno ostudziły na chwilę jego emocje. Przypomniał sobie wczorajszy wieczór – namiętność na klatce schodowej, wyratowanie Erwina z opresji, etolę z norek leżącą na wycieraczce, zamkniętą bezlitośnie sypialnię i piekące łyki wódki spływające do żołądka. „Dzisiejszą noc spędzę przytulony do Sophie – myślał. – Będziemy tylko leżeć obok siebie. Nadmiar alkoholu może mi się dziś nie przysłużyć, a jutro będę w pełni męskich sił i podaruję jej naszyjnik. Czy to na pewno jutro?”
Sięgnął do teczki po ekspertyzę astrologa Völlingera i skierował ją w stronę niebieskawego światła latarni gazowej. Przebiegł oczami kosmogramy i charakterystyki osobowości obojga państwa Mock. Uwagę jego przykuły rozważania prognostyczne. Nagle zahuczały mu w uszach bębny krwi. Zdmuchnął płatki śniegu gęsto osiadające na kartce i z przerażeniem przeczytał: „najlepsza data poczęcia – 1 XII 1927”. Zacisnął z całej siły powieki i wyobraził sobie Sophie czekającą w jadalni. Jest zacięta i niedostępna, lecz za chwilę jej twarz rozchmurza się na widok naszyjnika z rubinów. Całuje swojego męża, przesuwając lekko dłonią po jego szerokim karku.
Mock wyjął ze srebrnego wizytownika kartę jubilera Somme i przeczytał uważnie adres. „Breslau, Drabitziusstrasse 4”. Nie zamykając okna, zapuścił silnik i ruszył gwałtownie. Czekała go podróż przez całe zaśnieżone miasto.
WROCŁAW, CZWARTEK 1 GRUDNIA, GODZINA DZIEWIĄTA WIECZOREM
Jubiler Paul Somme przełknął z trudem ślinę, która boleśnie podrażniła opuchnięte gardło. Czuł wzbierającą gorączkę. W takich chwilach ukojenie znajdował w jednej tylko czynności: w lustrowaniu swej numizmatycznej kolekcji. Leżał zatem otulony granatowym szlafrokiem z purpurowymi wyłogami i przeglądał zbiór starych monet. Błyszczące od wysokiej temperatury oko znawcy, uzbrojone w potężną lupę, pieszczotliwie głaskało siedemnastowieczne gdańskie guldeny, śląskie grzywny i carskie imperiały. Wyobrażał sobie swoich przodków, jak gromadzą w sakiewkach góry złota, a potem kupują posiadłości, folwarki, kobiety i tytuły. Wyobrażał sobie ich syty, spokojny sen podczas wojen i pogromów w Polsce i Rosji, zabezpieczony przez hojnie opłacanych hutmanów, justycjariuszy i policjantów. Przedstawiciele tego zawodu zawsze wzbudzali u Sommego dużo ciepłych uczuć. Nawet teraz, choć był złożony ciężkim przeziębieniem i został nagłym dzwonkiem oderwany od realizowania kolekcjonerskich pasji, z zadowoleniem przyjął od kamerdynera wizytówkę radcy kryminalnego Eberharda Mocka.
– Prosić – rzekł do służącego i z ulgą położył wstrząsane dreszczami ciało na miękkich poduszkach szezlonga.
Widok kwadratowej sylwetki Mocka napełnił go równie wielkim zadowoleniem, co jego wizytówka. Cenił radcę kryminalnego z dwóch powodów: po pierwsze Mock był policjantem, po drugie był mężem pięknej, kapryśnej i młodszej o dwadzieścia lat kobiety, której zmienne uczucia dość często zachęcały jej męża do odwiedzenia jubilerskiego salonu. On sam, starszy od swojej żony ponad trzydzieści lat, doskonale znał kobiece dąsy, melancholie i migreny. Tylko to łączyło go z Mockiem. Inaczej reagował na te zjawiska.
W odróżnieniu od radcy był mądry, wyrozumiały i tolerancyjny.
– Proszę się nie usprawiedliwiać, ekscelencjo – mimo palącego gardła nie pozwolił Mockowi dojść do głosu. – Chodzę spać późno, a poza tym żadna pańska wizyta nie jest nie w porę. Czym mogę służyć waszej ekscelencji?
– Drogi panie Somme – Mock nie mógł ochłonąć z wrażenia, jakie zawsze wywierały na nim obrazy niderlandzkich mistrzów wiszące na ścianach gabinetu jubilera. – Chciałbym teraz kupić ten rubinowy naszyjnik, o którym ostatnio rozmawialiśmy. Potrzebuję go koniecznie dzisiaj, lecz zapłaciłbym jutro lub pojutrze. Bardzo pana proszę o wyświadczenie mi uprzejmości. Zapłacę na pewno.
– Ja wiem, że na panu mogę w pełni polegać – jubiler zawahał się. Gorączka deformowała przedmioty i perspektywę. Wydawało mu się, że dwóch Mocków rozgląda się po ścianach. – Ale jestem trochę niezdrów, mam wysoką temperaturę… To jest główna przeszkoda…
Mock spojrzał na płótna i przypomniał mu się wczorajszy wieczór w gabinecie Rissego oraz samuraj z nożem przyłożonym do oka.
– Ja naprawdę chciałbym spełnić prośbę waszej ekscelencji, naprawdę nie szukam wymówek – głos Sommego załamywał się pod wpływem silnego zdenerwowania. Jego głowa opadła w rozpaloną i wilgotną koleinę poduszki. – Możemy zaraz zadzwonić do mojego lekarza, doktora Grünberga, a on potwierdzi, że zakazał mi opuszczać dom. Widząc, że Mock zmienia się na twarzy, Somme wstał szybko z szezlonga. Doznał gwałtownego zawrotu głowy, a kropelki potu, wywołane chorobą i strachem przed utratą klienta, pojawiły się na pokrytej wypiekami twarzy. Oparł się ciężko o biurko i szepnął: – Ale to wszystko nic. Proszę zaczekać chwilę, zaraz będę gotów. Jubiler ruszył wolno w stronę drzwi od swojej sypialni. Na mokrą łysinę wcisnął staromodną szlafmycę.
– Panie Somme – powstrzymał go Mock. – A czy nie mogłaby ze mną pojechać do sklepu pańska żona? Pan jest naprawdę chory. Nie chciałbym pana narażać na niebezpieczeństwo.
– Och, jaki pan radca troskliwy – jubiler wykrzesał z siebie niekłamany zachwyt – Ale to jest niemożliwe. Moja ukochana Edith wyjechała dziś rano na aukcję starych sreber do Lipska. Podczas jej nieobecności i mojej choroby sklepem zarządza nasz zaufany subiekt Ale to i tak na nic. To znaczy nic panu nie pomoże ów subiekt. Tylko ja znam szyfr do kasy, w której leży ten naszyjnik. Zaraz się ubiorę.
Somme wyszedł do sąsiadującej z gabinetem sypialni i powoli zamknął drzwi. Mock usłyszał charakterystyczny szelest osuwającego się na podłogę ciała i huk uderzającego o parkiet krzesła lub stołka. Szybko wbiegł do sypialni i zobaczył omdlałego jubilera leżącego na ziemi. Przewrócił go na plecy i uderzył dłonią po płonącym policzku. Somme ocknął się i uśmiechnął do swoich rojeń. Wydawało mu się, że widzi ukochaną Edith z rozwianymi włosami podczas ostatniego urlopu w Górach Sowich. Mock miał natomiast zupełnie inne widzenie: Edith Somme, przystrojona w klejnoty wyjęte z gablot, jej szyja spętana jego naszyjnikiem, leży omdlała z rozrzuconymi nogami na małej otomanie na zapleczu sklepu jubilerskiego, a nasycony jej ciałem dorodny samiec ryczy pełnym głosem Reutterowy kuplet.
„Nie ma to jak zaufany subiekt” – pomyślał, zostawiając majaczącego Sommego pod opieką służącego.
WROCŁAW, CZWARTEK 1 GRUDNIA, GODZINA DZIESIĄTA WIECZOREM
Mock wszedł do mieszkania i rozejrzał się po przedpokoju. Był zdziwiony panującą w nim ciszą i pustką. Oprócz psa nikt go nie witał, nikt się nie cieszył z jego powrotu, nikt na niego nie czekał. Jak zwykle, gdy służba miała wolny wieczór. Marta wyjechała do krewnych koło Opola, a Adalbert – cierpiąc na to samo, co jubiler Somme – leżał w służbówce. Mock zdjął płaszcz i kapelusz i nacisnął klamkę drzwi od sypialni. Sophie spała otulona kołdrą. Głowę osłaniała ramionami, jakby chcąc się uchronić przed uderzeniem. Oba kciuki owinięte były pozostałymi palcami. Mock czytał gdzieś, że to nieświadome ułożenie ciała śpiącego człowieka oznacza jego niepewność i bezradność. Rozczulenie, jakie poczuł, uwolniło wspomnienie: oto Sophie i Eberhard na dworcu. On wyjeżdża do Berlina po medal za rozwiązanie pewnej trudnej sprawy, ona żegna go czule. Pocałunek i prośba: „Jeśli wrócisz w nocy, obudź mnie. Wiesz jak”.
Mock słyszał i teraz ten cichy, rozwiązły śmiech Sophie. Słyszał go podczas kąpieli, kiedy zamykał drzwi od sypialni i przekręcał klucz od wewnątrz. Brzmiał on w jego uszach, kiedy kładł się obok żony i zaczynał ją budzić w sposób, który bardzo lubiła. Sophie westchnęła i delikatnie odsunęła się od męża. Ale on był uparty i ponowił swe starania. Sophie rozbudziła się całkowicie i spojrzała w zamglone oczy Mocka.
– Dziś jest ten dzień – szepnął. – Dzień poczęcia naszego dziecka.
– Wierzysz w te brednie? – zapytała sennie.
– Dziś jest ten dzień – powtórzył. – Przepraszam za wczorajsze. Musiałem pomóc Erwinowi.
– Nic mnie to nie obchodzi – Sophie odsunęła od siebie zaborcze ręce męża i się nadąsała. – Ani Erwin, ani ta astrologiczna prognoza. Źle się czuję. Pozwól mi spokojnie zasnąć.
– Kochanie, jutro ci dam naszyjnik z rubinami – oddech Mocka parzył ją w szyję. Wstała i usiadła na kanapce pod oknem, podwijając pod siebie jedwabną koszulę nocną. Spojrzała na łóżko i przypomniała sobie drapiącego brodą starca.
– Masz mnie za kurtyzanę – Sophie patrzyła uważnie nieco wyżej, ponad głowę Eberharda – której miłość można kupić za naszyjnik?
– Wiesz, że bardzo lubię – uśmiechnął się zmysłowo – kiedy udajesz sprzedajną dziewczynę.
– Mówisz ciągle o sobie. Tylko „ja” i „ja” – ton głosu Sophie był lubieżnie zaczepny. – Co „ja lubię”, co „mnie interesuje” i tak dalej. Nie zapytasz mnie nigdy, co ja lubię, co ja chciałabym robić. Cały świat musi tobie służyć.
– A co najbardziej lubisz? – Mock poszedł śladem jej zachęcającego uśmiechu.
Sophie usiadła obok męża i pogłaskała dłonią jego silny kark.
– Udawać sprzedajną dziwkę – odpowiedziała.
Mock stał się czujny. Jeszcze teraz słyszał jej wulgarne „chcesz się pierdolić?”, czuł dotyk jej delikatnych stóp, którymi w niedzielny wieczór zepchnęła go z łóżka na podłogę.
– No to udawaj ją – wydał suche polecenie.
Ubrana na biało mała dziewczynka patrzyła przerażona na bijącego rudą nierządnicę barona von Hagenstahla. „Mam dalej sypać kwiaty?” – zapytała. Sophie poczuła ogromne zmęczenie. Lekko chwiejnym krokiem podeszła do łóżka.
– Nie mogę udawać sprzedajnej dziewczyny – westchnęła, wchodząc pod kołdrę – bo ty nie masz mi czym zapłacić. Nie masz naszyjnika.
– Jutro będę miał – Mock przylgnął do pleców żony. – Mogę ci zapłacić tyle, ile biorą eleganckie prostytutki. Pieniędzmi.
– Ja jestem ekskluzywną kurtyzaną – Sophie przytrzymała go za nadgarstki i odsunęła się do ściany. – Od klientów biorę tylko drogie prezenty.
– Dobrze – sapał Mock. – Ty będziesz udawała, że jesteś dziwką, a ja, że ci płacę naszyjnikiem.
Sophie podniosła się na łokciu i odgarnęła z twarzy włosy.
– Przestań już! – krzyknęła. – Zostaw mnie! Dość mam tej gry! Jestem zmęczona i chcę spać. Równie dobrze możesz teraz sam się zadowolić i udawać, że się ze mną kochasz! Po prostu udawaj.
Mock sapnął znacznie głośniej i przycisnął ją do łóżka całym swoim ciężarem. Mięśnie twarzy Sophie lekko zwiotczały, a jej policzki przesunęły się nieznacznie ku zaróżowionym muszlom uszu. Z zaciśniętymi oczami wyglądała jak mała dziewczynka, która udaje, że śpi, lecz za chwilę wybuchnie śmiechem, by pokazać pochylonemu nad nią ojcu, jak świetny zrobiła mu dowcip. Sophie nie była dzieckiem, Mock – ojcem, a to, co się między nimi działo, nie przypominało niewinnej zabawy. Sophie myślała o małej dziewczynce w bieli, o jej nabrzmiałych od płaczu oczach, o jej piąstkach zaciśniętych kurczowo na płatkach róż i przerażeniu na widok oszalałych od rui samic. Mock myślał o kosmogramach, o gwiazdach i małym, nienarodzonym jeszcze Herbercie Mocku jadącym w niedzielę na kucyku po parku Południowym.