PUSTYNIA SKRADZIONYCH SNÓW

Hissune pojął teraz, że legenda Arioca przysłoniła prawdę o nim, tak jak to zdarza się często z legendami. Z perspektywy wielu stuleci Arioc jawił się wszak jako postać absurdalna, groteskowa, jako ogarnięty nagłym szaleństwem błazen. A przecież, jeśli świadectwo Lorda Calintane 'a miało jakaś wartość, wcale taki nie był. Udręczony człowiek, który pragnął swobody i znalazł niezwykły sposób jej osiągnięcia, ale nie błazen, nie szaleniec. Hissune, schwytany w Labirynt jak w pułapkę, tęskniący za powiewem wiatru na otwartej przestrzeni, nieoczekiwanie znalazł w Pontifexie pokrewną duszę — duchowego brata sprzed tysięcy lat.

Przez dłuższy czas chłopiec nie odwiedzał Rejestru. Wrażenie, jakie wywarty na nim te nielegalne podróże w przeszłość, było zbyt potężne. W głowie kłębiły mu się różne doznania, wspomnienia Thesmy, Calintane'a, Sinnabora Lavona, pułkownika Eremoila… Czasami wszystkie te postacie naraz podnosiły zgiełk — i wówczas miał kłopoty z ustaleniem, gdzie w tym rozgardiaszu jest miejsce samego Hissune'a, a to doprawdy było okropne. Poza tym — był bardzo zajęty. Po upływie półtora roku zakończył wreszcie prace nad raportami podatkowymi. Znał już archiwa tak dobrze, że czekało go nowe zadanie: badanie rozmieszczenia tubylczej ludności na dzisiejszym Majipoorze. Wiedział, że Lord Valentine miał problemy z Metamorfami — w istocie to spisek Zmiennokształtnych stracił go z tronu podczas tych niezwykłych wydarzeń sprzed kilku lat — a z tego, co podsłuchał przebywając między wielkimi tego świata na Zamkowej Górze, zapamiętał, że Koronal planował włączyć Metamorfów w główny nurt życia na planecie, jeśli tylko będzie to wykonalne. Hissune podejrzewał, że te dane statystyczne, które miał teraz zbierać, odgrywają jakąś rolę w strategii Koronala — i to sprawiało mu osobistą przyjemność. Równocześnie wywoływało to na jego twarzy ironiczny uśmiech. Hissune posiadał wszak dość inteligencji, by dostrzec, co stało się z ulicznikiem, którym był tak niedawno. Ten sprytny, cwany urwis, który wpadł w oko Valentine'owi siedem lat temu, był teraz niemal dojrzałym urzędnikiem — zmienionym, okiełznanym, ucywilizowanym, spokojnym. Niech i tak będzie, myślał. Nie ma się czternastu lat przez całe życie, nadchodzi czas, kiedy trzeba zejść z ulicy i stać się użytecznym członkiem społeczeństwa. Lecz mimo wszystko żal mu było dzieciństwa, choć pozostało w nim coś z energicznego chłopaka, którym był niegdyś; niewiele, ale zawsze trochę. Łapał się na tym, że snuje poważne rozważania nad naturą społeczeństwa Majipooru, nad pojęciem władzy, która oznaczała odpowiedzialność, nad tym, że wszyscy obywatele tworzą społeczność planety dzięki zasadzie wzajemnych zobowiązań. W jaki sposób, zastanawiał się Hissune, cztery wielkie Potęgi Królestwa: Pontifex, Koronal, Pani Wyspy i Król Snów, zdolne są tak doskonale ze sobą współpracować? Nawet w głęboko konserwatywnym społeczeństwie, w którym przez tysiąclecia zmieniło się tak niewiele, harmonia Potęg wydaje się czymś graniczącym z cudem; tę równowagę musieli chyba zainspirować bogowie! Hissune'owi brak było formalnego wykształcenia, nie znał nikogo, kto wyjaśniłby mu tak skomplikowane problemy, ale miał przecież pod ręką Rejestr Dusz, tętniący minionym, lecz wciąż pozostającym w zawieszeniu życiem Majipooru, który za naciśnięciem guzika gotów był ujawnić całe swe bogactwo. Głupotą wydawało mu się pominięcie takiego źródła informacji przy poszukiwaniu odpowiedzi na gnębiące go pytania. Hissune zatem raz jeszcze sfałszował dokumenty, kolejny raz zręcznie oszukał głupkowatych strażników, ponownie siadł za konsoletą, szukając już nie tylko zabawy, rozrywki i smaku zakazanego owocu, lecz także wyjaśnienia tego, jak ewoluowały instytucje polityczne na jego planecie. Cóż za poważnym młodym człowiekiem się stajesz — rzekł do siebie, gdy w głowie wybuchł mu gejzer kolorów i poczuł, jak jego duszę opanowuje mroczna obecność innego człowieka, dawno zmarłego, a zarazem bezczasowego.

1

Suvrael leżał niczym błyszczący miecz wbity w południowy horyzont — w żelazną opaskę słabego, czerwonawego światła, wysyłającego w niebo fale gorąca. Dekkeret, stojąc na dziobie statku, który poniósł go w tę długą, nudną morską podróż, czuł, jak serce zaczyna bić mu szybciej. Nareszcie! Oto Suwael. Przerażający i obrzydliwy, bezużyteczny, żałosny kontynent oddalony jest zaledwie o kilka dni drogi. Kto wie, jakich potworności można po nim oczekiwać? Lecz Dekkeret był gotów na wszystko. Dekkeret wierzył, że cokolwiek mu się zdarzy, zdarzy się i tak. Na Suvraelu czy na Zamkowej Górze, co to za różnica? Miał dwadzieścia lat, był potężnie zbudowany — wysoki mężczyzna z krótką szyją i niesłychanie szerokimi ramionami. Mijał drugi rok wspaniałych rządów Lorda Prestimiona i władzy wielkiego Pontifexa Confalume'a.

Dekkeret zdecydował się na podróż na spalony słońcem, jałowy Suwael jako akt pokuty. Podczas polowania na bagnach Khyntoru, daleko na północy, zdarzył mu się haniebny uczynek — z pewnością nie dokonany świadomie; nie od razu też zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo był on haniebny — w rezultacie czego Dekkeret postanowił, że konieczna jest jakaś ekspiacja za to, co się zdarzyło. Jego gest jest w jakiś sposób romantyczny i bezsensowny, o czym wie doskonale, lecz jeśli nie wykona romantycznego, bezsensownego gestu mając lat dwadzieścia, to kiedy się nań zdobędzie? Z pewnością nie za lat dziesięć lub piętnaście, bowiem los skazał go na błyskawiczną, łatwą karierę na dworze Lorda Prestimiona i za dziesięć czy piętnaście lat Dekkeret będzie po prostu kolejnym z wielu dworaków. Teraz ma tę jedną, jedyną szansę. A więc w drogę na Suwael, oczyścić duszę — bez względu na konsekwencje!

Przyjaciel, mentor i towarzysz myśliwskiej wyprawy do Khyntoru, Akbalik, zupełnie nie potrafił go zrozumieć. Lecz oczywiście Akbalik nie jest romantykiem, a poza tym dwadzieścia lat skończył bardzo dawno temu. Pewnej nocy, wczesną wiosną, w zwykłej gospodzie w górach, po kilku szklankach grzanego złotego wina Dekkeret wyjawił mu swe zamiary. Jedyną odpowiedzią, jakiej doczekał się od Akbalika, był wybuch kpiącego śmiechu.

— Suvrael? — krzyknął Akbalik. — Oceniasz się zbyt surowo. Nie ma grzechu tak ciężkiego, by go okupić aż podróżą na Suvrael.

Dekkeret, urażony, czując, że potraktowano go z góry, odparł:

— Zło tego, co uczyniłem, plami mą duszę. Wypalę ją do czysta pod słońcem pustyni.

— Jeśli już czujesz, że coś musisz zrobić, udaj się z pielgrzymką na Wyspę. Niech Błogosławiona Pani wyleczy twoją duszę.

— Nie. Tylko na Suvrael.

— Czemu?

— Chcę cierpieć. Chcę oddalić się od rozkoszy Zamkowej Góry, odwiedzić najmniej przyjemne miejsce na Majipoorze, pustynię przeraźliwych, suchych wiatrów i groźnych niebezpieczeństw. Chcę umartwić ciało, Akbaliku, okazać pokorę. Chcę świadomie narazić się na niewygody i ból — czy ty w ogóle wiesz, czym jest ból? — aż sam zdołam sobie wybaczyć. Rozumiesz?

Uśmiechnięty Akbalik przesunął palcami po grubym płaszczu z khyntorskich futer, który miał na sobie Dekkeret.

— Doskonale. Lecz jeśli musisz umartwiać ciało, umartwiaj je dokumentnie. Zakładam, że nie zdejmiesz tego futra ani na chwilę, nawet pod słońcem Suvraelu.

Dekkeret zachichotał.

— Są granice niewygody, którą pragnę znosić — stwierdził i sięgnął po wino. Akbalik był od niego niemal dwukrotnie starszy i bez wątpienia uważał jego zapał za śmieszny. Sam Dekkeret do pewnego stopnia podzielał to przekonanie, co jednak w niczym nie zmieniało jego postanowienia.

— Czy mogę raz jeszcze spróbować odwieść cię od tego? — Nie warto.

— Pomyśl, co tracisz — powiedział mimo to Akbalik. — Powinieneś zatroszczyć się o swą karierę. Twoje imię często słyszy się na Zamku. Lord Prestimion bardzo dobrze się o tobie wyraża. Obiecujący młody człowiek, ma przed sobą wielką przyszłość, silny charakter — tego typu rzeczy. Prestimion jest młody, będzie rządził długo i młodzi ludzie z jego otoczenia wyrosną wraz z nim. Tymczasem, zamiast być na dworze, ty zabawiasz się gdzieś w dziczy Khyntoru, a teraz planujesz jeszcze dalszą podróż. Zapomnij o tej bzdurze z Suvraelem, Dekkerecie, wróć wraz ze mną na Górę. Rób, czego chce Koronal, zaimponuj mu swymi cnotami, zatroszcz się o przyszłość. Nastały wielkie dni Majipooru i wspaniale byłoby znaleźć się teraz wśród tych, którzy dzierżą ster władzy, prawda? Czyż nie? Po co skazywać się na wygnanie na Suvrael? Nikt nic nie wie o tym twoim… grzechu… o krótkiej chwili słabości…

— Ja wiem.

— Więc postanów, że coś podobnego już nigdy się nie powtórzy i udziel sobie rozgrzeszenia.

— To nie takie proste — stwierdził Dekkeret.

— Zmarnować rok — czy kilka lat! — lub może nawet stracić życie w bezsensownej, bezużytecznej wyprawie…

— Nie bezsensownej. Nie bezużytecznej.

— Więc sensownej i użytecznej tylko na najbardziej osobistym poziomie…

— To nie tak, Akbaliku. Skontaktowałem się z ludźmi Pontifexa i dostałem od nich oficjalne zlecenie. Udaję się na Suvrael z misją. Czyż nie brzmi to wspaniale? Suvrael eksportuje zbyt mało bydła i mięsa; mam zbadać, dlaczego tak się dzieje. Rozumiesz? Dbam o karierę nawet udając się w podróż, którą uważałeś za mój prywatny kaprys.

— Więc jesteś już gotów do drogi?

— Wyjeżdżam najbliższego Czwartego Dnia. — Dekkeret wyciągnął dłoń do przyjaciela. — Nie będzie mnie przynajmniej dwa lata. Co powiesz, gdybyśmy się umówili? Karnawał w High Morpin, za dwa lata od najbliższego Dnia Zimy?

Spokojne szare oczy Akbalika trzymały na uwięzi wzrok Dekkereta.

— Ja tam będę — powiedział w końcu Akbalik. — I modlę się, żebyś i ty dotarł na czas.

Rozmowa ta odbyła się przed zaledwie kilkoma miesiącami, lecz Dekkeretowi, czującemu, jak poprzez bladozielone wody Wewnętrznego Morza południowy kontynent wyciąga ku niemu rozgrzaną dłoń, miesiące te wydawały się latami, tak jak i sama podróż zdawała się trwać lata. Jej pierwsza część okazała się całkiem przyjemna — z gór do wielkiej metropolii Ni-moya i statkiem rzeką Zimr do Piliploku na wschodnim wybrzeżu. W Piliploku Dekkeret wsiadł na frachtowiec, najtańszy środek transportu, jaki zdołał znaleźć, płynący do portu Thologhai na Suvraelu, no a potem żeglowali już na południe, coraz dalej i dalej. Dostał maleńką kabinę tuż przy ładowni pełnej zasuszonych małych smoków morskich. Kiedy statek znalazł się w tropikach, dni zrobiły się gorące, upał był straszny, takiego nawet sobie nie wyobrażał, noce prawie nie przynosiły ulgi, załoga, złożona głównie ze Skandarów, śmiała się z niego i radziła, by cieszył się chłodem póki może, bo naprawdę ciepło będzie dopiero na Su-vraelu. Cóż, pragnął cierpieć i jego pragnienia już spełniły się z nawiązką, a miało być jeszcze gorzej. Nie skarżył się. Niczego nie żałował. Ale wygodne życie wśród młodych rycerzy na Zamkowej Górze nie przygotowało go na bezsenne noce, podczas których zapach smoków wbijał mu się w nozdrza jak sztylet, ani na upał, który zaczął się po kilku tygodniach od wypłynięcia z Piliploku, nie przygotowało go na nudę nie zmieniającego się obrazu morza. Majipoor był tak niesamowicie wielki, w tym problem. Podróż trwała całą wieczność. Już sama wyprawa z rodzinnego Alhanroelu na zachodni kraniec Zimroelu wydawała się ogromnym przedsięwzięciem: statkiem rzecznym od podnóży Góry do Alaisoru, potem morzem do Piliploku, później zaś w górę rzeki na bagna Khyntoru. Wtedy jednak miał przy sobie Akbalika, który dodawał mu ducha; czuł też podniecenie, związane z pierwszą w życiu daleką podróżą, podziwiał nowe miejsca, nowe potrawy, nowe języki. I czekał na rozpoczęcie wielkiego polowania. A teraz? Siedział jak w więzieniu na niewielkim trzeszczącym stateczku wypełnionym suchym, śmierdzącym mięsem. Mijał dzień za dniem, a wszystkie identyczne — bez przyjaciół, bez obowiązków, bez okazji do rozmowy. Gdyby tylko na horyzoncie pojawił się jakiś wielki morski smok i ożywił podróż odrobiną niebezpieczeństwa! Tak czasami myślał, ale nic z tego, wędrujące smoki gdzieś tam były, jedno stado podobno na zachodnich wodach koło Narabalu, inne w połowie drogi między Piliplokiem a Archipelagiem Rodamaunt, lecz on nie dostrzegł żadnej z tych gigantycznych bestii, nawet żadnego z pomniejszych i słabszych maruderów. Nuda wydawała mu się tym gorsza, że najwyraźniej nie miała oczyścić go z grzechu. Cierpiał, to prawda, i uważał, że cierpienie wyleczy rany jego duszy, lecz świadomość tego, jakiego strasznego uczynku dopuścił się tam, w górach, nie bladła. Cierpiał z powodu upału, nudy, znużenia i nadal czuł się winny, nadal torturował się myślami o tym, jak to Koronal Lord Prestimion chwalił go za siłę charakteru, podczas gdy on sam dostrzegał w sobie tylko słabość, tchórzostwo i głupotę. Być może do wyleczenia duszy trzeba czegoś więcej niż duchoty, znudzenia i smrodu — zdecydował w końcu. W każdym razie dość miał nie kończącej się podróży na Suvrael i był już całkowicie gotów na dalszy etap swej pielgrzymki w nieznane.

2

Każda podróż kiedyś się kończy — nawet ta pozornie nieskończona. Wiejący z południa gorący wiatr z dnia na dzień stawał się coraz gorętszy, aż nie sposób było chodzić po pokładzie i bosonodzy Skandarowie musieli zmywać go wodą co kilka godzin, a potem płonąca masa posępnego mroku na horyzoncie nagle stała się lądem i wejściem do portu. Przybyli wreszcie do Thologhai.

Cały Suvrael należy do tropików; jego środek niemal w całości zajmuje pustynia, nad którą stoi masa martwego, suchego, nieruchomego powietrza, a na jej obrzeżach szaleją cyklony. Lecz na wybrzeżu można — lepiej lub gorzej — żyć; wybudowano tam pięć miast, z których Thologhai jest największe i najściślej związane z resztą Majipooru więzami handlowymi. Kiedy statek wchodził do wielkiego portu, Dekkereta uderzyła obcość tego miejsca. W swym krótkim życiu widział wiele metropolii — kilkanaście z Pięćdziesięciu Miast na zboczach Zamkowej Góry, ogromny, wietrzny Alaisor, wielkie, oszałamiające Ni-moya, wspaniały Piliplok — lecz nigdy jeszcze nie poznał miasta tak surowego, tajemniczego i nieprzyjaznego. Thologhai jak krab czepiało się niskich nadmorskich skał. Domy były płaskie, przysadziste; zbudowano je z suszonej pomarańczowej cegły, jako okna służyły wąskie szczeliny w ścianach. Wokół nie rosło niemal nic oprócz ponurych, pierzastolistnych palm, składających się wyłącznie z pnia i skąpego pióropusza na szczycie. W południe ulice tu były niemal puste. Gorący wiatr sypał piaskiem po spękanych chodnikach. Thologhai wydawało się Dekkeretowi czymś w rodzaju brudnego, okrutnego więzienia, miejscem spoza czasu, wybudowanym przez prehistorycznych przedstawicieli jakiejś zmilitaryzowanej i autokratycznej rasy. Dlaczego ludzie zdecydowali się stworzyć coś tak potwornego? Z pewnością z prostych praktycznych względów; brzydota podyktowana była wymaganiami klimatu, lecz mimo wszystko — pomyślał Dekkeret — warunki narzucone przez gorąco i suszę dałoby się spełnić poprzez architekturę mniej odpychającą.

W swej naiwności był pewien, że natychmiast uda mu się zejść na brzeg, ale nie tak załatwiano tu sprawy. Statek stał na kotwicy ponad godzinę, nim pojawili się urzędnicy portowi: kilku ponurych Hjortów. Później długo przeprowadzano inspekcję sanitarną, grzebano w papierach i manifestach okrętowych, kłócono się o opłaty portowe; w końcu kilkunastu pasażerom pozwolono opuścić pokład. Tragarz, Ghayrog, chwycił bagaż Dekkereta i zapytał, do którego hotelu go dostarczyć. Kiedy Dekkeret oznajmił, że nie ma rezerwacji, przypominająca gada istota z rozwidlonym ruchliwym językiem i włosami poruszającymi się jak węże w gnieździe rzuciła mu chłodne, kpiące spojrzenie i spytała:

— Ile pan może zapłacić? Czy jest pan bogaty?

— Niezbyt. Co mogę dostać za trzy korony dziennie?

— Niewiele. Siennik. Pokój z łażącymi po ścianach robakami.

— Dobrze, zgoda.

Ghayrog wydawał się tak zaskoczony, jak tylko może wydawać się zaskoczony przedstawiciel jego rasy.

— Nie będzie pan z tego zadowolony, piękny panie. Sprawia pan wrażenie arystokraty.

— Może. Lecz zasoby mam niearystokratyczne. Zaryzykuję siennik i robaki.

W rzeczywistości gospoda wcale nie była taka zła, jak się spodziewał — okazała się stara, brudna i ponura, ale tym akurat nie różniła się od wszystkiego, co widział do tej pory, a po kajucie na statku pokój sprawiał wrażenie niemal pałacu. Nie śmierdziało w nim mięsem smoków morskich, czuć tylko było kwaśny zapach powietrza Suvraelu, które sprawiało wrażenie, jakby wypuszczono je z flaszki zamkniętej przez tysiąc lat. Dekkeret dał Ghayrogowi pół korony napiwku, nie doczekał się podziękowania, po czym zabrał się do rozpakowywania skromnego bagażu.

Późnym popołudniem wyszedł na dwór. Upał nie zelżał, ale gorący, ostry wiatr wydawał się jakby słabszy i na ulicach widziało się więcej ludzi. Mimo wszystko miasto nadal wyglądało ponuro. To było właściwe miejsce dla kogoś, kto pragnie odprawić pokutę. Dekkeret z obrzydzeniem i niechęcią patrzył na płaskie, pozbawione okien fasady budynków i cały ten martwy pejzaż; tęsknił za łagodnym, słodkim powietrzem swego rodzinnego Normorku, położonego nisko na stokach Zamkowej Góry. Zastanawiał się, kto i dlaczego zdecydował się tu żyć, kiedy tak łatwo można urządzić się w łagodniejszym klimacie. Czyżby to surowość ducha skłoniła kilka milionów obywateli Majipooru do zmagań z codziennymi trudami życia na Suvraelu?

Przedstawiciele Pontyfikatu urzędowali przy wielkim pustym placu naprzeciw portu. Instrukcje, które otrzymał, nakazywały mu się tam zgłosić. Choć godzina była późna, biura zastał otwarte; w tym upalnym klimacie mieszkańcy Thologhai przestrzegali południowej siesty, a interesy załatwiali do późnego wieczora. Kazano mu czekać chwilę w przedpokoju, udekorowanym wielkimi ceramicznymi portretami urzędujących monarchów; Pontifex Confalume był ukazany en face — promieniował wręcz łagodnym, lecz oszałamiającym majestatem; młody Lord Prestimion zaś z profilu — oczy błyszczały mu inteligencją i niezwalczoną energią. Będąc chłopcem Dekkeret widział Confalume'a, który jako Koronal przewodniczył sądowi we wspaniałym mieście Bombifale, wysoko na zboczach Góry — i aż chciało mu się płakać na widok spokoju tego człowieka i promieniującej z jego postaci siły. W kilka lat później Confalume został Pontifexem, przeniósł się w głębokie podziemia Labiryntu, a Koronalem wybrano Prestimiona, człowieka zupełnie odmiennego charakteru, wywierającego równie wielkie wrażenie, lecz niecierpliwego, impulsywnego, żywego. To właśnie on podczas procesji po miastach Zamkowej Góry odnalazł jakoś w Normorku młodego Dekkereta i — z charakterystyczną dla siebie impulsywnością — dołączył go do grupy młodych arystokratów, przygotowujących się do dworskiego życia w Górnych Miastach. Dekkeret miał wrażenie, że od tamtej chwili minęła cała epoka, tak wielkie zmiany nastąpiły w jego życiu. Mając osiemnaście lat pozwalał sobie na marzenia, jak to kiedyś sam zasiądzie na tronie Koronala, lecz teraz, po owej nieszczęsnej wyprawie łowieckiej w górach Zimroelu, mając zaledwie lat dwadzieścia, siedział w zakurzonej sali ponurego biura w odpychającym mieście na wybrzeżu zapomnianego przez Boga Suvraelu i czuł, że nie ma przed sobą żadnej przyszłości, tylko nie kończący się szereg dni, miesięcy i lat, które czymś przecież trzeba będzie wypełnić. Pojawił się tęgi Hjort ze skwaszoną miną i oznajmił:

— Archiregimand Golator Lasgia przyjmie pana.

Tytuł brzmiał wspaniale, lecz okazało się, że nosi go smukła, ciemnoskóra kobieta niewiele od niego starsza. Przyjrzała mu się uważnie wielkimi, lśniącymi, poważnymi oczami, powitała niedbałym gestem dłoni — symbolem Pontyfikatu — i przyjęła listy polecające.

— Kandydat Dekkeret — mruknęła. — Misja zlecona przez władze Pontyfikatu w Khyntorze. Nie rozumiem, kandydacie. Służy pan Koronalowi czy Pontifexowi?

Dekkeret poczuł się nieco niepewnie.

— Należę do dworu Lorda Prestimiona, chód nie jestem tam nikim ważnym. Lecz potrzeba wysłania kogoś na Suyrael pojawiła się, gdy akurat byłem w Khyntorze. Kiedy urzędnicy Pontyfikatu dowiedzieli się, że ł tak się tu wybieram, kwestie ekonomiczne zdecydowały o zleceniu mi tej misji, choć nie należę do pracowników Pontifexa. Więc…

Golator Lasgia, uderzając papierami w blat stołu, spytała:

— I tak wybierał się pan na Suvrael? Czy mogę wiedzieć w jakim celu?

Dekkeret zarumienił się.

— To sprawa osobista, jeśli pani pozwoli. Nie rozwodziła się dłużej nad tym tematem.

— Cóż takiego na Suvraelu tak bardzo interesuje mych braci, urzędników pontyfikalnych z Khyntoru? A może moja ciekawość i w tej sprawie jest nie na miejscu?

Dekkeret poczuł się jeszcze bardziej niepewnie.

— Dotyczy to zachwiania równowagi handlowej — powiedział, z trudnością wytrzymując jej chłodne, przenikliwe spojrzenie. — Khyntor to centrum wytwórcze, wymienia dobra na bydło z Suvraelu, ale od dwóch lat eksport wierzchowców i byków stale maleje, co zakłóca funkcjonowanie ekonomiczne tej prowincji. Fabrykanci mają kłopot z udzielaniem Suvraelowi kredytu.

— To dla mnie nie nowina.

— Poproszono mnie o odwiedzenie tutejszych hodowców, żebym stwierdził, czy w najbliższym czasie można się spodziewać zwiększenia produkcji.

— Napije się pan wina? — spytała nieoczekiwanie Golator Lasgia. Zaskoczony, Dekkeret zastanowił się przez chwilę, czy wypada mu przyjąć tę propozycję. Nim podjął decyzję, jego rozmówczyni wyciągnęła skądś dwie butelki złotego trunku, otworzyła je zręcznie i jedną z nich postawiła przed nim. Wziął ją z uśmiechem wyrażającym wdzięczność. Wino było chłodne, słodkie, lekko musujące.

— Pochodzi z Khyntoru — powiedziała Golator Lasgia. — W ten sposób powiększamy deficyt handlowy Suvraelu. Odpowiedź na pana wątpliwości jest prosta, kandydacie Dekkeret. W ostatnim roku rządów Pontifexa Prankipina mieliśmy tu katastrofalną suszę. Chce pan może spytać, jak na Suvraelu odróżniamy suszę od nie-suszy? Zapewniam pana, że jest różnica, kandydacie, zdecydowana różnica. Najbardziej ucierpiały farmy hodowlane. Ponieważ nie mogliśmy wyżywić stad, przeznaczyliśmy na rzeź tyle bydła, ile tylko był w stanie przyjąć rynek, a resztę sprzedaliśmy hodowcom z zachodniego Zimroelu. Niedługo po tym, jak władzę w Labiryncie objął Pontifex Confalume, susza się skończyła i trawa znów zarosła nasze sawanny. Lecz odbudowa stad musi potrwać lata. A więc deficyt handlowy będzie występował jeszcze jakiś czas, a później zostanie wyrównany. — Uśmiechnęła się chłodno.

— Widzi pan? Oszczędziłam panu trudnej i niezbyt interesującej podróży w głąb kraju.

Dekkeret stwierdził nagle, że mocno się poci.

— Niemniej muszę ją odbyć, Archiregimandzie Golator Lasgio.

— Nie dowie się pan niczego, czego nie usłyszałby już tu ode mnie.

— Nie chcę, by wyglądało to na brak szacunku, lecz mam wyraźne polecenie, by sprawdzić na własne oczy…

Golator Lasgia przymknęła swe oczy.

— Próba dotarcia na sawanny o tej porze roku wiąże się z wielkimi kłopotami, wyjątkową niewygodą, a być może nawet z poważnym ryzykiem. Gdybym była panem, pozostałabym w Thologhai, ciesząc się przyjemnościami, jakie można znaleźć w naszym mieście, załatwiłabym te sprawy osobiste, które tu pana przywiodły, a po odpowiednim czasie kontaktując się z moimi urzędnikami napisałabym raport i wróciła do Khyntoru.

Dekkeret natychmiast nabrał podejrzeń. Ta frakcja rządowa, której służyła Golator Lasgia, nie zawsze współpracowała z ludźmi Koronala i najwyraźniej pani Archiregimand niezbyt zręcznie próbowała ukryć przed nim coś, co dzieje się na Suvraelu. I chociaż misja, której się podjął, była tylko pretekstem do podróży na ten kontynent, a nie jej celem, Dekkeret musiał jednak pamiętać o swej karierze. Jeśli pozwoliłby się tak łatwo oszukać, z pewnością wypłynęłoby to kiedyś i poważnie mu zaszkodziło. Żałował, że przyjął wino z jej ręki. Lecz by ukryć zmieszanie, wypił go trochę z miną konesera i po dłuższej chwili powiedział:

— Honor nie pozwala mi na przyjęcie tak łatwego wyjścia.

— Ile ma pan lat, kandydacie Dekkeret?

— Urodziłem się w dwunastym roku rządów Lorda Confalume'a.

— A więc poczucie honoru ma prawo od czasu do czasu rządzić pańskimi krokami. Niech pan podejdzie i rzuci okiem na tę mapę. — Wstała energicznie. Była wyższa, niż się spodziewał, niemal dorównywała mu wzrostem, jednak sprawiała wrażenie bardzo kruchej. Jej ciemne, ciasno związane włosy pachniały mocno; czuł ich zapach przebijający się nawet przez woń mocnego wina. Dotknęła delikatnie ściany, na której pojawiła się jaskrawa, żółto-pomarańczowa mapa Suwaelu.

— Tu leży Thologhai — powiedziała, wskazując północno-zachodni kraniec kontynentu. Sawanna jest tu — wskazała pas, zaczynający się jakieś tysiąc czy tysiąc sto kilometrów w głębi lądu i otaczający znajdującą się w sercu kontynentu pustynię. — Z Thologhai prowadzą tam trzy drogi. Ta jest pierwsza. Zaczęła się właśnie pora burz piaskowych, więc jest nie do użytku. To druga — w tej chwili mamy pewne problemy z bandami Metamorfów, więc została zamknięta. Trzecia droga prowadzi tędy, przez przełęcz Khulag, ale ostatnio rzadko jej używano i zaczęła ją zasypywać pustynia. Teraz pan rozumie?

Tak grzecznie, jak tylko potrafił, Dekkeret powiedział:

— Lecz jeśli Suvraeł utrzymuje się z hodowli, a wszystkie drogi miedzy rejonem pastwisk a portami zostały zablokowane, to czy można stwierdzić na pewno, że susza jest powodem zmniejszenia eksportu?

Golator Lasgia uśmiechnęła się.

— W tej sytuacji używamy innych portów.

— Więc gdybym dotarł do któregoś z nich, znalazłbym bezpieczną drogę na sawanny?

Znów wskazała mu mapę.

— Od zeszłej zimy centrum eksportowym jest port Natu Gorvinu. Znajduje się on tu, na wschodzie, na wysokości wybrzeża Alhanroelu, jakieś dziesięć tysięcy kilometrów stąd.

— Dziesięć tysięcy…

— Nie istnieją specjalne powody, by prowadzić interesy między Thologhai i Natu Goryinu. Być może raz na rok jakiś statek płynie z jednego portu do drugiego. Jeśli chodzi o podróż lądem, jest jeszcze gorzej, drogi bowiem, wiodące z Thologhai na wschód, są utrzymywane wyłącznie do Kangheez… — wskazała miasto oddalone o jakieś dwa tysiące kilometrów — …a co dalej? Któż to wie? To bardzo rzadko zaludniony kontynent.

— A więc nie ma sposobu, by dostać się do Natu Goryinu? — spytał zdumiony Dekkeret.

— Ależ jest. Jeden. Statkiem z Thologhai do Stoien na Alhanroelu, a stamtąd do Natu Gorvinu. Podróż taka zajęłaby niewiele ponad rok. Nim znów pojawi się pan na Suwaelu i dotrze do wnętrza kontynentu, kryzys, którego naturę miał pan zbadać, prawdopodobnie już się skończy. Napije się pan wina, kandydacie Dekkeret?

Przytaknął, oszołomiony. Te odległości po prostu go ogłupiały. Kolejna straszna podróż przez Morze Wewnętrzne tylko po to, by przepłynąć je po raz trzeci i dotarłszy do odległego zakątka Suvraelu dowiedzieć się, że drogi w głąb lądu zostały z jakiegoś powodu zamknięte… nie! Jest coś takiego, jak przesada w pokutowaniu. Lepiej już zrezygnować niż popełnić takie głupstwo!

Widząc jego wahanie, Golator Lasgia zauważyła:

— Jest już dość późno, a pan musi poważnie się nad tym zastanowić. Czy ma pan jakieś plany dotyczące kolacji, kandydacie Dekkeret?

Nagle, ku jego zaskoczeniu w jej poważnych oczach pojawił się błysk, który Dekkeret znał bardzo dobrze.

3

W towarzystwie Archiregimanda Golator Lasgii Dekkeret odkrył, że życie w Thologhai niekoniecznie musi być tak bezbarwne, jak to przyjął, pobieżnie oglądając miasto po raz pierwszy. Podwiozła go do jego hotelu ślizgaczem — dostrzegł w jej twarzy niesmak, kiedy zorientowała się, gdzie mieszka — i przed rozstaniem powiedziała mu, żeby wypoczął, wykąpał się i był gotów za godzinę. Miedzianoczerwone słońce właśnie zachodziło, gdy minęła godzina, niebo było już całkiem czarne, widniało na nim tylko kilka całkowicie mu nie znanych gwiazdozbiorów i cienki sierp jednego z księżyców, świecący nisko nad horyzontem. Przybyła bardzo punktualnie. Zamiast prostej urzędowej tuniki miała na sobie coś obcisłego, aksamitnego i niemal absurdalnie uwodzicielskiego. Dekkeret nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Oczywiście, nigdy nie skarżył się na brak powodzenia u kobiet, ale przecież, o ile wiedział, nie wyraził najmniejszego nią zainteresowania, tylko urzędowy szacunek, a jednak Golator Lasgia najwyraźniej szykowała się, by spędzić z nim noc. Dlaczego? Z pewnością nie zawdzięczał tego ani swej nieodpartej urodzie, ani błyskotliwemu intelektowi, nie mógł także w żaden sposób zwiększyć jej politycznych wpływów; najwyraźniej nie kierowała się żadnymi racjonalnymi motywami. Z jednym wyjątkiem: Thologhai to zapomniane przez bogów i ludzi miejsce na uboczu prawdziwego życia, nudne, prostackie, do którego przybywa młody człowiek, mogący młodej kobiecie dostarczyć rozrywki przynajmniej na jedną noc. Dekkeret poczuł, że jest wykorzystywany, choć w gruncie rzeczy nie dostrzegł w tym nic naprawdę złego. Po miesiącach spędzonych na morzu gotów był na niewielkie ryzyko w imię rozrywki. Kolację zjedli w prywatnym klubie na przedmieściu, w ogrodzie, w którym rosły cuda całego świata, łącznie ze słynnymi roślinostworami ze Stoienzaru. Dekkeret nie mógł oprzeć się pokusie obliczenia, ile ze skromnych zasobów wodnych Thologhai zużyto na utrzymanie tych wszystkich wspaniałości. Przy innych, rzadko rozstawionych stolikach siedzieli miejscowi, elegancko ubrani obywatele. Golator Lasgia przywitała kilku z nich skinięciem głowy, ale nikt do nich nie podszedł, nikt też nie gapił się na niego. Z wnętrza budynku wiał chłodny, orzeźwiający wiatr, pierwszy, jaki poczuł do tygodni, jakby pracowała tam jakaś cudowna maszyna starożytnych, kuzynka tych, które stwarzały rozkoszny klimat na Zamkowej Górze. Kolacja okazała się wspaniała, jedli lekko sfermentowane owoce i soczyste kawałki jakiejś bladozielonej ryby, popijając wytrawnym winem prosto z Amblemornu, a więc niemal z samej Zamkowej Góry. Pili dużo, i on, i ona, oczy im się świeciły, ożywili się, zapomnieli o chłodnej uprzejmości, jaką starali się utrzymać podczas urzędowego spotkania. Dowiedział się, że Golator Lasgia jest od niego o dziewięć lat starsza, że urodziła się w wilgotnym, żyznym Narabalu na zachodnim kontynencie, że objęła służbę w urzędzie Pontifexa będąc jeszcze dziewczynką, że pracuje na Suvraelu od dziesięciu lat, a wraz z przejściem Confalume'a na tron Pontifexa awansowała na obecne wysokie stanowisko.

— Podoba ci się tutaj? — spytał. Wzruszyła ramionami.

— Można się przyzwyczaić — powiedziała.

— Wątpię, czyja zdołałbym się przyzwyczaić. Dla mnie Suvrael jest miejscem tortur, czymś w rodzaju czyśćca. Skinęła głową.

— Dla mnie też.

Dostrzegł, jak błysnęły jej oczy. Nie ośmielił się prosić o wyjaśnienie, ale coś powiedziało mu, że mają ze sobą wiele wspólnego.

Po raz kolejny napełnił kieliszki i pozwolił sobie na spokojny, wszystkowiedzący uśmiech.

— Więc szukasz czyśćca? — spytała Golator Lasgia.

— Tak.

Wskazała gestem piękny ogród, puste butelki po winie, kosztowne dania, nie dojedzone smakołyki.

— Zatem chyba nie najlepiej zacząłeś.

— Pani, kolacji z tobą nie było w moich planach.

— W moich także. Lecz musimy pogodzić się z wyrokami Bogini, prawda? — Pochyliła się ku niemu. — I co teraz zrobisz? Popłyniesz do Natu Gorvinu?

— Wydaje mi się to przedsięwzięciem zbyt trudnym.

— Więc zrób, jak mówiłam. Zostań w Thologhal, póki ci się nie znudzi, a potem wróć i napisz raport. W Khyntorze nikt się niczego nie domyśli.

— Nie. Muszę wyruszyć w głąb lądu. Spojrzała na niego kpiąco.

— Co za poświęcenie! Tylko jak to zrobisz? Drogi z miasta są zamknięte.

— Wspomniałaś o jednej, która prowadzi przez przełęcz Khulag; jest nie używana i zaniedbana. Nie wydaje mi się tak groźna jak burze piaskowe czy bandy Metamorfów. Być może zdołam znaleźć przewodnika, który mnie poprowadzi.

— Przez pustynię?

— Jeśli to konieczne.

— Pustynia jest nawiedzona — stwierdziła obojętnie. — Lepiej o tym zapomnij. Przywołaj kelnera, napijemy się jeszcze wina.

— Pani, chyba wypiliśmy już dość.

— Chodźmy więc. Pojedziemy gdzieś indziej.

Wyjście z klimatyzowanego, chłodnego ogrodu w suchy upał ulicy było wstrząsem, lecz po chwili siedzieli już w ślizgaczu, a w niedługim czasie znaleźli się w innym ogrodzie, otaczającym basen na tyłach jej oficjalnej rezydencji. Tu nie było maszyn chłodzących rozgrzane powietrze, ale ona znała inny sposób ochłody; zrzuciła ubranie i wskoczyła do basenu. Jej smukłe, zgrabne ciało zabłysło na moment w świetle gwiazd i zanurzyło się w wodzie niemal bez plusku. Skinęła dłonią; Dekkeret dołączył do niej szybko.

Potem kochali się na krótko przyciętej, gęstej trawie o grubych źdźbłach. Był to w równym stopniu akt walki, jak akt miłosny, objęła go bowiem długimi silnymi nogami, próbowała unieruchomić ramiona, przetaczali się w tę i w tamtą stronę, śmiali się. Zdumiała go jej siła, żartobliwa gwałtowność jej ruchów. Lecz kiedy skończyły się te próby, poruszali się już bardziej harmonijnie i spędzili niemal bezsenną noc.

Świt zdumiał go; słońce pojawiło się na niebie bez ostrzeżenia, nagle jak dźwięk trąby, rażąc ziemię strzałami gorących promieni.

Leżeli wyczerpani. Dekkeret zwrócił się ku Golator Lasgii — w okrutnym blasku porannego słońca wyglądała znacznie mniej dziewczęco niż pod gwiazdami — i poprosił nagle:

— Opowiedz mi o tej nawiedzonej pustyni. Jakie tam spotkam upiory?

— Jesteś taki uparty!

— Powiedz!

— Spotkasz duchy, które wkroczą w twe sny i ukradną je. Kradną z duszy radość i zostawiają w niej tylko strach. Za dnia śpiewają z daleka, zbijają z tropu, sprowadzają z właściwej ścieżki hałasem i muzyką.

— Mam w to wierzyć?

— Wielu z tych, którzy ostatnio wyruszyli na pustynię, zaginęło.

— Z powodu duchów kradnących sny?

— Tak mówią.

— Więc kiedy wrócę na Zamkową Górę, będę miał o czym opowiadać.

— Jeśli wrócisz — poprawiła go.

— Powiedziałaś, ze nie wszyscy podróżujący po pustyni zginęli. Oczywiście, ktoś przecież musiał o tym opowiedzieć. Wynajmę przewodnika, stawię czoła upiorom.

— Nikt nie zgodzi się ci towarzyszyć.

— A więc stawię im czoła sam.

— 1 z pewnością umrzesz. — Pogłaskała go po silnym ramieniu i mruknęła cicho, z zadowoleniem. — Czyżbyś chciał umrzeć? Tak wcześnie? Śmierć nie ma żadnej wartości. Niczego nie daje. Być może szukasz spokoju, ale z pewnością nie jest to spokój grobu. Zapomnij o pustyni. Zostań tu ze mną.

— Możemy pojechać razem. Roześmiała się na te słowa.

— Nie sądzę.

To szaleństwo, uświadomił sobie Dekkeret. Z niewiarą przyjął jej słowa o upiorach i skradzionych snach, chyba że to, co działo się na pustyni, było dziełem zbuntowanych tubylców, Metamorfów; a nawet jeśli tak, nadal w to wątpił. Być może wszystkie te opowieści o niebezpieczeństwie miały tylko zatrzymać go w Thologhai. Jeśli tak, to doczekał się komplementu, ale niewiele pomagało mu to w jego misji. Miała rację mówiąc, że śmierć to kiepski sposób odprawienia pokuty. Jeśli jego doświadczenia na Suvraelu mają zyskać jakieś znaczenie, to musi przeżyć.

Golator Lasgia pomogła mu wstać. Wykąpali się w basenie, a potem weszli do domu pełnego takiego przepychu, jaki do tej pory widział tylko na Zamkowej Górze. Poczęstowała go śniadaniem złożonym z owoców ł suszonej ryby.

Kiedy zjedli, spytała nagle:

— Czy naprawdę musisz wyruszyć w głąb lądu?

— Wzywa mnie tam jakiś wewnętrzny głos.

— Doskonale. Jest w Thologhai pewien łotrzyk, który często przekraczał przełęcz Khulag — tak przynajmniej twierdzi. Gdy mu dobrze zapłacisz, zostanie twoim przewodnikiem. Nazywa się Barjazid; jeśli nalegasz, mogę go wezwać i poprosić, by ci towarzyszył.

4

„Łotrzyk” wydawało się właściwym słowem na określenie Barjazida — szczupłego, podejrzanie wyglądającego małego człowieczka, niedbale ubranego w starą brązową szatę, schodzone skórzane sandały, noszącego antyczny naszyjnik z niedobranych zębów smoka morskiego. Miał wąskie wargi, oczy świecące gorączkowym blaskiem; słońce pustyni spaliło mu skórę niemal na czarno. Patrzył na Dekkereta tak, jakby już oceniał zawartość jego mieszka.

— Jeśli mam zabrać cię ze sobą — powiedział głosem całkowicie bezdźwięcznym, a jednak silnym — musisz najpierw podpisać dokument, na wypadek twej śmierci zwalniający mnie z odpowiedzialności wobec twoich spadkobierców.

— Nie mam spadkobierców — odpowiedział Dekkeret.

— A więc krewnych. Nie pozwolę, by ojciec czy twoja starsza siostra ciągali mnie po sądach Pontifexa dlatego, że zginąłeś na pustyni.

— A czyś ty kiedy zginął na pustyni?

Barjazid sprawiał wrażenie zaskoczonego.

— Co za absurdalne pytanie!

— A przecież podróżujesz po niej — stwierdził Dekkeret — i powracasz żywy. No cóż, jeśli znasz się na swej pracy, i tym razem powrócimy żywi — obaj. Będę robił to samo co ty, szedł tam, gdzie ty pójdziesz. Jeśli ja zginę, ty zginiesz także, i moja rodzina nie będzie miała kogo skarżyć.

— Potrafię stawić czoło potędze złodziei snów. Wiem o tym z aż nazbyt bogatego doświadczenia. Skąd ty wiesz, że zniesiesz to równie dobrze?

Dekkeret dolał sobie przygotowanej przez Barjazida herbaty, mocnego napoju parzonego z jakiejś rosnącej na piaskach rośliny. Obaj mężczyźni siedzieli na wyprawionych skórach hagiusa w brudnym pokoiku na zapleczu sklepu należącego do syna brata Barjazida; najwyraźniej ich rodzina stanowiła potężny klan. Wypił gorzki, mocny napój, zastanawiając się nad odpowiedzią, i po chwili zapytał:

— Kim są ci złodzieje snów?

— Nic o nich nie wiem.

— Może to Zmiennokształtni? Odpowiedzią było tylko wzruszenie ramion.

— Nie uznali za właściwe zwierzyć się mi ze swego pochodzenia. Zmiennokształtni, Ghayrogowie, Vroonowie, zwykli ludzie… skąd właściwie mam wiedzieć? W snach wszystkie głosy brzmią podobnie. Z pewnością na pustyni żyją plemiona Zmiennokształtnych i często są to złe stwory, skłonne do bandytyzmu. Może umieją wnikać w cudze umysły, tak jak umieją zmieniać kształt własnych ciał — a może nie?

— Jeśli Zmiennokształtni odcięli dwie z trzech dróg wychodzących z miasta, to wojska Koronala mają tu sporo do zrobienia.

— To nie moja sprawa.

— Zmiennokształtni zostali pobici. Nie powinno się pozwalać, by zakłócali przebieg codziennego życia na Majipoorze.

— To ty zasugerowałeś, że złodziejami snów są Zmiennokształtni. Ja nic nie wiem — stwierdził ostro Barjazid. — A poza tym nie jest najważniejsze, kim są złodzieje snów. Najważniejsze jest to, że przez nich droga za przełęczą Khulag staje się niebezpieczna.

— Dlaczego więc tam podróżujesz?

— Z zasady nie odpowiadam na pytania, które zaczynają się od słowa „dlaczego”. Podróżuję, bo mani swoje powody. W odróżnieniu od innych wracam w dobrym zdrowiu.

— Czy wszyscy, prócz ciebie, którzy przeszli przełęcz zginęli?

— Nie sądzę. Nie mam pojęcia. Z pewnością ludzie ginęli, nim zaczęto mówić o złodziejach snów. Nawet w najspokojniejszych czasach sama pustynia jest groźna. — Barjazid zamieszał herbatę. Sprawiał wrażenie, jakby nagle zaczął się czymś niepokoić. — Jeśli ze mną pojedziesz, będę cię chronii najlepiej, jak potrafię. Ale nie mogę zagwarantować ci bezpieczeństwa. I dlatego muszę otrzymać prawne zwolnienie od odpowiedzialności za twoją ewentualną śmierć.

— Podpisanie takiego dokumentu równałoby się podpisaniu wyroku śmierci — powiedział Dekkeret. — Co mogłoby cię powstrzymać od zamordowania mnie piętnaście kilometrów za przełęczą, obrabowania moich zwłok i złożenia winy na złodziei snów?

— Na Panią, nie jestem mordercą! Nie jestem nawet złodziejem!

— Lecz dać ci dokument stwierdzający, że jeśli zginę w podróży jesteś wolny od odpowiedzialności — czy nie byłoby to pokusą trudną do zniesienia nawet dla uczciwego człowieka?

Oczy Barjazida rozbłysły powstrzymywaną furią. Machnął ręką, jakby uważał rozmowę za zakończoną.

— Trudna do zniesienia jest tylko twoja bezczelność — powiedział wstając i odtrącając kubek. — Znajdź sobie innego przewodnika, jeśli tak się mnie boisz.

Dekkeret, nadal siedząc, powiedział cicho:

— Żałuję tego, co powiedziałem. Proszę tylko, byś zrozumiał moją sytuację: jestem obcym, niedoświadczonym młodym człowiekiem w dalekim, niebezpiecznym kraju, człowiekiem zmuszonym szukać pomocy ludzi, których nie zna, celem dotarcia do miejsca, gdzie dzieją się rzeczy wręcz nieprawdopodobne. Muszę być ostrożny.

— Więc bądź jeszcze ostrożniejszy. Odpłyń do Stoien najbliższym statkiem i wróć do spokojnego życia na Zamkowej Górze.

— Jeszcze raz proszę, byś został moim przewodnikiem. Za dobrą płacę… i bez zwolnienia od odpowiedzialności za moje życie. Ile żądasz?

— Trzydzieści rojali — powiedział Barjazid.

Dekkeret stęknął, jakby otrzymał cios w dołek. Mniej kosztowała go podróż z Piliploku do Thologhai. Trzydzieści rojali było rocznym zarobkiem kogoś takiego jak Barjazid; żeby zdobyć tę sumę on sam musiałby podpisać drogi list kredytowy. Miał ochotę zareagować na to z królewską pogardą i zaoferować dziesięć rojali, ale zdał sobie sprawę, że sam podkopał swą pozycję w negocjacjach, protestując przeciw podpisaniu zobowiązania. Gdyby teraz zaczął się kłócić także o cenę, jakiekolwiek układy natychmiast by się skończyły.

Powiedział w końcu:

— Zgoda. Ale żadnych zobowiązań. Barjazid przyjrzał mu się kwaśno.

— Jak sobie życzysz. Żadnych zobowiązań.

— Ile i kiedy mam zapłacić?

— Połowę teraz, połowę rano w dzień wyjazdu.

— Dziesięć teraz, dziesięć w dzień wyjazdu i dziesięć w dniu powrotu do Thologhai.

— Jedna trzecia wynagrodzenia zależy od tego, czy przeżyjesz podróż. Proszę pamiętać, że nie mogę tego zagwarantować.

— Być może łatwiej będzie mi przeżyć, jeśli od tego zależeć będzie twoje wynagrodzenie.

— Po dworakach Koronala każdy spodziewa się arogancji i każdy ją ignoruje jako zwykłą manierę… do pewnych granic. Moim zdaniem granice te zostały przekroczone. — Barjazid znów machnął ręką, przerywając rozmowę. — Nie ma między nami wystarczającego zaufania. Wspólna podróż nie wydaje mi się najlepszym pomysłem.

— Nie chciałem okazać braku szacunku.

— Zostawiasz mnie na łasce swych bliskich na wypadek własnej śmierci, najwyraźniej traktujesz mnie jako mordercę — no, w najlepszym wypadku bandytę — i uważasz za konieczne w taki sposób zorganizować wypłatę mojego wynagrodzenia, by zmniejszyć ryzyko utraty życia z mojej ręki. — Barjazid niemal wypluł z siebie te słowa. — Odwrotną stroną arogancji jest grzeczność, mój jaśniepaniczu, a Skandar polujący na smoki okazałby mi więcej grzeczności od ciebie. To nie ja cię szukałem, pamiętaj. Nie mam zamiaru poniżyć się w twej służbie. A teraz, jeśli pozwolisz…

— Proszę zaczekać.

— Mam dziś jeszcze inne sprawy do załatwienia.

— Piętnaście rojali teraz, piętnaście w dzień wyjazdu, tak jak zaproponowałeś, zgoda?

— Mimo że myślisz, iż zamorduję cię na pustyni?

— Stałem się zbyt podejrzliwy, ponieważ nie chciałem okazać się zbyt naiwny — powiedział Dekkeret. — Było nieuprzejmością z mojej strony powiedzieć to, co powiedziałem. Proszę, byś został moim przewodnikiem na uzgodnionych warunkach.

Barjazid milczał.

Dekkeret wyjął z torby trzy pięciorojalowe monety. Dwie z nich, stare, przedstawiały Pontifexa Prankipina i Lorda Confalume'a. Trzecia była nowa, błyszcząca, z portretem Confalume'a jako Pontifexa i Koronala Lorda Prestimiona na rewersie. Wyciągnął dłoń w stronę Barjazida, a ten wybrał nową monetę i przyjrzał się jej z ciekawością.

— Takiej nigdy jeszcze nie widziałem — powiedział. — Może powinniśmy poprosić syna mojego brata o opinię dotyczącą jej autentyczności?

Tego było już Dekkeretowi za wiele.

— Czy bierzesz mnie za fałszerza pieniędzy? — wrzasnął zrywając się na równe nogi. Pochylił się nad niewysokim Barjazidem, niemal go już uderzył.

Lecz wyczuł, że przeciwnik bynajmniej się go nie lęka, że jego gniew nawet go nie poruszył. W rzeczywistości nawet się uśmiechnął i wyją| pozostałe dwie monety z drżącej dłoni Dekkereta.

— A więc sam też nie lubisz bezpodstawnych oskarżeń, prawda, dostojny panie? — Barjazid roześmiał się głośno. — Zawrzyjmy zatem układ. Ty nie będziesz się spodziewał, że zabiję cię natychmiast po przekroczeniu przełęczy Khulag, a ja nie wyślę monety do lichwiarzy, by ocenili jej autentyczność. Dobrze? Zgoda?

Dekkeret poczuł zmęczenie. Przytaknął skinieniem głowy.

— Niemniej ta podróż rzeczywiście jest niebezpieczna — powiedział Barjazid — i na twoim miejscu nie żywiłbym wielkich nadziei na szczęśliwy powrót. Wiele zależy od twej własnej siły w chwili próby.

— Niech i tak będzie. Kiedy wyruszamy?

— W Dzień Piąty, o zachodzie słońca. Miasto opuścimy bramą Pinitor. Wiesz, gdzie to jest?

— Znajdę ją — powiedział Dekkeret. — A więc do Dnia Piątego. — I wyciągnął dłoń do małego człowieczka.

5

Do wyjazdu pozostały jeszcze trzy dni, jednak Dekkeret nie martwił się opóźnieniem, bowiem dawało mu ono możliwość spędzenia trzech nocy z Golator Lasgią. Na to przynajmniej liczył, lecz w rzeczywistości stało się inaczej. Wieczorem nie zastał jej w biurze na nabrzeżu, urzędnicy nie chcieli nawet przyjąć wiadomości dla niej. Niepocieszony, spacerował po nieprzyjaznym mu mieście długo po zachodzie słońca; w końcu zjadł prostą, niezbyt smaczną kolację w swym hotelu, cały czas spodziewając się, że jakimś cudem Golator Lasgia pojawi się i zabierze go gdzieś ze sobą. Nie pojawiła się jednak. Spał źle, płytko, dręczony myślami ojej gładkim ciele, małych, twardych piersiach, głodnych, chętnych ustach. Nad ranem nawiedził go sen, niewyraźny i niezrozumiały, w którym ona, wraz z Barjazidem i jakimiś Hjortami i Vroonami, tańczyła pomiędzy kamiennymi ruinami wśród piasków, a potem zasnął już głęboko i obudził dopiero w południe Dnia Morza. Miasto wydawało się całkowicie puste, lecz kiedy wieczorem nieco się ochłodziło, znów poszedł do biur Pontyfikatu i znów jej nie spotkał, i raz jeszcze sam spędził wieczór, równie bezsensowny jak poprzedni. Idąc do łóżka modlił się do Pani Wyspy prosząc, by przysłała mu Golator Lasgię. Lecz zadaniem Pani nie jest spełnianie takich zachcianek, więc tej nocy miał tylko dziwny, choć wesoły sen, być może Jej dar, a być może nie; w tym śnie mieszkał w chacie z gałęzi na wybrzeżu Wielkiego Morza niedaleko Til-omon, jadł słodkie fioletowe owoce, których sok ściekał mu po twarzy i szyi. Kiedy się obudził, zastał w hotelu Hjorta, urzędnika, który wezwał go do swej zwierzchniczki.

Zjedli późną kolację, pojechali do jej domu i kochali się gorączkowo, z pasją, przez całą noc, która całkowicie zatarła wrażenia tamtej pierwszej. Dekkeret nie zapytał, dlaczego unikała go wczoraj i przedwczoraj, lecz gdy jedli śniadanie z ostro przyprawionych gi-hornów, popijając je złotym winem, oboje świeży i rześcy pomimo nieprzespanej nocy, Golator Lasgia powiedziała:

— Szkoda, że nie miałam dla ciebie więcej czasu, ale przynajmniej spędziliśmy razem twoją ostatnią noc w mieście. Udasz się teraz na Pustynię Skradzionych Snów z moim smakiem na ustach. Czy sprawiłam, że zapomniałeś wszystkie swe poprzednie kobiety?

— Przecież znasz odpowiedź.

— Dobrze. Doskonale. Być może nigdy już nie dotkniesz kobiety, ale ta ostatnia była jednocześnie tą najlepszą. Niewielu ma aż takie szczęście.

— Więc jesteś taka pewna, że zginę na pustyni?

— Niewielu z niej powraca. Szansę, że kiedyś jeszcze cię zobaczę, są nikłe.

Zadrżał lekko — nie, nie ze strachu, lecz dlatego, iż odkrył, jakimi kierowała się motywami. Przewrotność kazała jej trzymać się od niego z daleka przez dwie noce — po to, by trzecia była tym bardziej gorączkowa, tym intensywniejsza. Golator Lasgia głęboko wierzyła, że on wkrótce zginie; chciała więc sprawić sobie przyjemność i być jego ostatnią kobietą. To go zmroziło. Jeśli już ma umrzeć, to wolałby spędzić z nią także te dwie samotne noce, ale jej subtelny umysł najwyraźniej nie dopuszczał tak przyziemnych myśli. Pożegnał się z nią krótko, nie wiedząc, czy jeszcze się spotkają, nie wiedząc nawet, czy pragnie takiego spotkania — mimo jej piękności i wszystkich miłosnych talentów. Była zdecydowanie zbyt tajemnicza, a jej zachcianki wydawały się zbyt niebezpieczne.

Niedługo przed zachodem słońca pojawił się przy bramie Pinitor, na południowym krańcu miasta. Nie zaskoczyłoby go, gdyby Barjazid zerwał umowę, ale nie, ślizgacz czekał tuż za piaskowym łukiem starej bramy, a niewysoki przewodnik stał oparty niedbale o jego burtę. Było z nim trzech towarzyszy: Vroon, Skandar i smukły chłopiec o poważnych oczach, niewątpliwie jego syn.

Barjazid skinął głową. Wielki czteroręczny Skandar wziął z rąk Dekkereta dwie solidne torby i niedbale wrzucił je do bagażnika.

— Ona nazywa się Khaymak Grań — przedstawił przewodnik. — Nie może mówić, ale nie jest bynajmniej głupia. Służy mi od wielu lat, od czasu, gdy znalazłem ją na pustyni niemal martwą, z odciętym językiem. Vroon to Serifain Reinaulion; często za wiele gada, ale zna pustynne ścieżki lepiej niż ktokolwiek w mieście. — Dekkeret i małe stworzenie z kończynami do złudzenia przypominającymi macki wymienili krótkie pozdrowienia. — Pojedzie także z nami mój syn, Dinitak — dodał Barjazid. — Dobrze wypocząłeś, kandydacie?

— Chyba tak. — Po bezsennej nocy Dekkeret przespał niemal cały dzień.

— Będziemy podróżowali nocą i spali w ciągu dnia. Jak rozumiem, mam przeprowadzić cię przez przełęcz Khulag i przez pustynię znaną jako Pustynia Skradzionych Snów aż na pastwiska wokół Ghyzyn Kor, gdzie masz we własnych celach spotkać się z pasterzami, a później z powrotem do Thologhai. Czy tak?

— Właśnie tak.

Barjazid stał nieruchomo przy ślizgaczu. Dekkeret zmarszczył brwi i nagle zrozumiał. Wyjął trzy kolejne pięciorojalowe monety, dwie starsze, z Pontifexem Prankipinem i jedną lśniącą, nową, z Lordem Prestimionem. Wręczył je Barjazidowi, który wyłuskał nową monetę i rzucił ją synowi. Chłopiec przyglądał się jej podejrzliwie.

— Nowy Koronal — powiedział mu ojciec. — Zapamiętaj jego twarz. Nieraz ją jeszcze zobaczymy.

— Będzie wspaniałym władcą — oznajmił Dekkeret. — Przewyższy wielkością nawet Lorda Confalume'a. Na pomocnych kontynentach już żyje się lepiej, a przecież i przedtem żyło się tam doskonale. Lord Prestimion to władca energiczny i zdecydowany; ma bardzo ambitne plany.

Barjazid wzruszył ramionami.

— To, co się dzieje na kontynentach północnych, niewielkie ma tu znaczenie. Jest jakoś tak, że rozwój Alhanroelu i Zimroelu nic nie znaczy na Suvraelu. Ale radujemy się, że Bogini pobłogosławiła nas kolejnym wspaniałym Koronalem. Byle tylko przypominał sobie od czasu do czasu, że na Majipoorze są trzy lądy i że tu też mieszkają obywatele jego królestwa. No, jedziemy; już najwyższy czas.

6

Przejazd przez bramę Pinitor oznaczał natychmiastowe przekroczenie granicy między miastem i pustynią. Po jednej strome stały niskie wille, ogrodzone kamiennymi murami i pozbawione okien, po drugiej zaś rozciągała się całkowicie martwa pustynia, której monotonii nie przerywało nic oprócz drogi — szerokiej, brukowanej, wnoszącej się łagodnie ku szczytom okalających Thologhai wzgórz.

Panował tu nieznośny wręcz upał. W nocy na pustyni było nieco chłodniej niż w dzień, ale nadal gorąco. I choć nie wypalało jej bezlitosne oko słońca, pomarańczowe piaski, wypromieniowujące ku niebu nagromadzone w ciągu dnia ciepło, szeleściły, drżały i grzały niczym rozpalony piec. Wiał silny wiatr — z nadejściem nocy, jak zauważył Dekkeret, zmieniał on kierunek, wiejąc od strony lądu ku morzu, ale nie robiło to żadnej różnicy. Niezależnie od kierunku był gorący, suchy, bezlitosny.

W czystym, pozbawionym odrobiny wilgoci powietrzu księżyce i gwiazdy wydawały się niezwykle jaskrawe. Ziemia świeciła także; nieregularne plamy na zboczach pagórków po obu stronach drogi fosforyzowały niesamowitym jaskrawozielonym światłem, co bardzo zaciekawiło Dekkereta.

— To niektóre rośliny — wyjaśnił Vroon. — W ciemności świecą wewnętrznym blaskiem. Ich dotknięcie jest zawsze bolesne, a w wielu przypadkach śmiertelne.

— Jak je rozpoznać za dnia?

— Wyglądają jak kawałki starego i słabego sznurka, wyrastającego z wybrzuszeń na skale. Nie każda z tak wyglądających roślin jest niebezpieczna, ale lepiej unikać wszystkich.

— A także innych — wtrącił Barjazid. — Rośliny pustyni umieją się bronić na wiele, czasem bardzo zaskakujących, sposobów. Co roku nasz ogród ma dla nas jakieś nowe paskudne niespodzianki.

Dekkeret skinął głową. Nie planował przechadzek po pustyni, lecz jeśli wybierze się na przechadzkę, będzie pamiętał, by niczego nie dotykać.

Ślizgacz był stary i powolny, a droga wznosiła się ostro w górę. Antyczny pojazd niespiesznie przebijał się przez upalną noc. Pasażerowie niemal nie rozmawiali. Prowadziła Skandarka, obok której siedział Vroon, rzucając od czasu do czasu kilka słów dotyczących drogi. Na tylnym siedzeniu obaj Barjazidowie milczeli, toteż Dekkeret miał okazję, by dokładnie obejrzeć rozciągający się wokół piekielny krajobraz. Zmasakrowana kanonadą słonecznych promieni, popękana ziemia wydawała się całkowicie jałowa. Wilgoć, którą nasiąkła podczas krótkiej zimy — jedynej, jaką znał ten kontynent — dawno już została z niej wyssana; pozostały tylko płytkie, nieregularne szczeliny. Smagające piaskiem wiatry, wiejące tu nieustannie, pozostawiły na niej bruzdy, a rośliny, niskie i rzadko rosnące, choć należały do wielu różnych gatunków, wydawały się do siebie bardzo podobne: skręcone niczym w męce, suche i węźlaste. Dekkeret powoli przyzwyczajał się do upału, upał wydawał się oczywisty, przylegał do ciała jak druga skóra i po pewnym czasie zaczynał sprawiać wrażenie czegoś najzupełniej normalnego, lecz dusza otępiała w nim wobec śmiertelnej brzydoty świata, który miał przed oczami, obojętności krajobrazu, szpiczastych sylwetek wzgórz i ostrych kolców roślin. Taki nienawistny pejzaż był w jego życiu czymś nowym, niesłychanie trudnym do zaakceptowania. Wszędzie, gdzie do tej pory podróżował, na całym Majipoorze, widział tylko piękno. Pomyślał o swym rodzinnym mieście, o Normorku, leżącym u podnóża Góry, o jego szerokich, pełnych łagodnych zakrętów bulwarach, cudownych kamiennych murach i ciepłych, padających o północy deszczach. Przypomniał sobie położone nieco wyżej gigantyczne Stee, gdzie kiedyś o świcie wędrował wśród drzew dorastających mu zaledwie do kostek i mających liście w odcieniu zieleni tak pięknym, że aż porażającym. Pomyślał o Wysokim Morpin, prawdziwym mieście cudów, poświęconym wyłącznie rozrywce, leżącym niemal w cieniu ogromnego Zamku Koronala, wieńczącego Górę. O dzikich leśnych ostępach Khyntoru, olśniewających białych wieżach Ni-moya, pachnących słodko łąkach doliny Glayge… Jaki piękny jest ten nasz świat, pomyślał Dekkeret. Ileż na nim cudów, a w jakimż strasznym miejscu znalazłem się teraz!

Powiedział sobie, że musi zmienić system wartości i spróbować odkryć piękno pustyni, inaczej pustynia sparaliżuje jego ducha. Jakie piękno kryje się w ziemi pozbawionej kropli wilgoci, jakie może być piękno w groźnych, kanciastych kształtach, w bruzdach wyrzeźbionych w skale przez piasek, jakie jest piękno w fosforyzujących zielonym blaskiem nędznych roślinach? Niech piękne będą kolce, niech piękna będzie pustka, niech piękna będzie odpychająca surowość. Bowiem czym jest piękno, pomyślał Dekkeret, jeśli nie wyuczoną reakcją na prawdziwy wygląd rzeczy? Mówią, że to jest piękne, co się komu podoba, więc lepiej zmień diametralnie swoje gusta, Dekkeret, albo brzydota pustyni cię zabije.

Spróbował więc zmusić się do jej pokochania. Wyrzucił z umysłu słowa takie jak: „odpychająca”, „brzydka”, „obrzydliwa”, jakby wyrywał kły dzikiemu zwierzęciu, i rozkazał sam sobie zobaczyć ten świat w łagodnym, przyjaznym świede. Zmusił się, by podziwiać pocięte poziomymi liniami, rozłupane skały i rozciągające się między nimi wielkie, suche plamy piasku. Odkrywał urodę skręconych, wyschniętych krzaczków. Znajdował cechy godne podziwu w małych, nocnych zwierzątkach, od czasu do czasu przebiegających im drogę. Noc już się kończyła, gdy wreszcie przestał czuć nienawiść do pustyni; najpierw nabrał do niej stosunku całkowicie neutralnego, a na koniec wreszcie zorientował się, że zaczyna, dostrzegać jej urodę. Na godzinę przed świtem w ogóle przestał zaprzątać sobie tym głowę.

Ranek nadszedł nagle — linia pomarańczowego ognia między wzgórzami zmieniła się w słońce, mniej żółte, a bardziej zielono-brązowe niż na północy, które unosiło się w niebo jak balon. W chwili owego apokaliptycznego wschodu Dekkeret stwierdził ze zdumieniem, że myśli o Golator Lasgii, że zastanawia się, czy ona też obserwuje wschód słońca. Sprawiło mu to ból. Przez chwilę napawał się tym bólem, a potem odepchnął go od siebie. Spytał Barjazida:

— Żadnych duchów? Ta pustynia ma być przecież nawiedzona!

— Prawdziwe kłopoty zaczynają się za przełęczą — odpowiedział przewodnik.

Wczesny ranek spędzili w drodze. Dinitak podał proste śniadanie: czerstwy chleb, kwaśne wino. Dekkeret spojrzał za siebie i zobaczył wspaniały widok: ziemia opadała stromo w dół jak wielki czerwonawy fartuch, rzucony niedbale, zmięty i pomarszczony; na jego granicy leżało miasto Thologhai, zaledwie widoczne, przycupnięte w dole, a za nim, na północy, rozciągał się aż po horyzont ogromny ocean. Na niebie nie było ani jednej chmurki; jego błękit, jeszcze bardziej intensywny w porównaniu z bezbarwną ziemią, sprawiał, że wyglądało to niemal jak drugie, przykrywające ich morze. Temperatura zaczęła się podnosić. Wkrótce upał stał się nie do zniesienia, lecz jechali nadal, powoli wspinając się pod górę. Dekkeret drzemał i budził się, ale w zatłoczonym pojeździe głębszy sen był niemożliwy. Czyżby po całej nocy mieli jeszcze jechać cały dzień? Nie pytał o nic. Lecz gdy zmęczenie i niewygoda stały się już niemal nie do zniesienia, Khaymak Grań nagle skręciła w lewo, w boczną, krótką dróżkę i zatrzymała ślizgacz.

— Tu będzie nasz pierwszy obóz — oznajmił Barjazid.

Przy końcu dróżki wznosiła się w niebo skała, osłaniając ich od palącego słońca. Przed nią, w cieniu, rozciągała się piaszczysta niecka, najwyraźniej wielokrotnie używana przez podróżników. U podstawy skały Dekkeret ujrzał ciemną plamę, gdzie z tajemniczych przyczyn woda wydobywała się spod piasku; źródło nie było przesadnie obfite, ale z pewnością stanowiło skarb dla wysuszonych słońcem wędrowców. Idealne miejsce na postój. Najwyraźniej podróż zaplanowano tak, by po pierwszym dniu zatrzymać się tu przed porą największego upału.

Skandarka i młody Barjazid wyciągnęli skądś maty i rozłożyli je na piasku. Podano drugie śniadanie: kawałki suszonego mięsa, konserwowane owoce, ciepłą skandarską zupę. Następnie, bez słowa, obaj Barjazidowie, Skandarka i Vroon wyciągnęli się na matach i natychmiast zapadli w sen. Dekkeret został sam. Przez chwilę dłubał w zębach, pomiędzy którymi utkwił kawałek mięsa. Teraz, kiedy mógł już zasnąć, odechciało mu się spać. Podszedł do granicy obozu i popatrzył na wypaloną słońcem pustkę tuż za linią cienia. Nie dostrzegł żadnego żywego stworzenia; nędzne rośliny sprawiały wrażenie, jakby chciały się wcisnąć pod ziemię. Na południu w niebo wznosiły się góry — przełęcz musiała być już blisko. A za nią? Co go tam czeka?

Próbował zasnąć. Przed oczami, niechciane, pojawiły się obrazy. Obok maty stanęła Golator Lasgia — tak blisko, że na pozór wystarczyło tylko sięgnąć ręką, by przyciągnąć ją i przytulić, lecz ona tylko odsunęła się i znikła w drżącym z gorąca powietrzu. Po raz tysięczny zobaczył samego siebie na bagnach Khyntoru; wytropił zwierzynę, wycelował i nagle zadrżał. Odpędził od siebie ten obraz; teraz niespodzianie pełzł wzdłuż wielkiego muru w Normorku, oddychając słodkim, chłodnym powietrzem. Lecz nie były to sny, tylko pojawiające się i umykające, nie powiązane ze sobą obrazy, okruchy wspomnień. Sen nie chciał nadejść, a kiedy wreszcie nadszedł, był krótki, głęboki, bez marzeń.

Obudził go dziwny dźwięk: szum, daleki śpiew, niewyraźna melodia grana na jakichś instrumentach; dobiegające z oddali, lecz mimo to łatwe do rozpoznania odgłosy mijającej ich wielkiej karawany. Wydało mu się, że słyszy dzwonki i huczenie bębnów. Przez jakiś czas leżał nieruchomo, słuchając, starając się zrozumieć, a potem usiadł, zamrugał i rozejrzał się wokół siebie. Nadszedł zmierzch. Przespał najgorętszą część dnia, cień padał teraz na nich z przeciwnej strony. Jego czterej towarzysze wstali już i pakowali maty. Dekkeret nadstawił ucha, szukając źródła dźwięków, lecz miał wrażenie, że dobiegają one zewsząd albo znikąd. Przypomniał sobie usłyszaną od Golator Lasgii opowieść o duchach pustyni śpiewających w dzień i wodzących na manowce podróżnych, których sprowadzają z właściwej ścieżki hałasami i muzyką.

— Co to za dźwięki? — spytał Barjazida.

— Dźwięki?

— Nie słyszysz ich? Głosy, dzwonki, tupot; odgłosy wielkiej karawany!

Przewodnik wydawał się rozbawiony.

— Masz na myśli głosy pustyni?

— To duchy?

— Może i duchy. A może podróżnicy schodzący z gór, dzwoniący łańcuchami i bijący w gongi. Co wydaje ci się bardziej prawdopodobne?

— Jedno i drugie jest nieprawdopodobne — stwierdził ponuro Dekkeret. — Na świecie, w którym żyję, nie ma duchów. Ale na tej drodze nie ma podróżnych, jeśli nie liczyć nas.

— Jesteś pewien, kandydacie?

— Że nie ma podróżnych, czy że nie ma duchów?

— Jednego i drugiego.

Dinitak Barjazid, stojący z boku i do tej pory przysłuchujący się tylko wymianie zdań, podszedł i spytał Dekkereta:

— Boisz się?

— Nieznane niepokoi zawsze, lecz w tym momencie jestem raczej zaciekawiony niż przestraszony.

— A więc zaspokoję twą ciekawość. Gdy pod wieczór temperatura zaczyna opadać, skały i piasek oddają ciepło, a robiąc się coraz chłodniejsze kurczą się i wydają te dźwięki. To właśnie dzwony i bębny, które słyszysz. Tu nie ma duchów.

Jego ojciec ostro machnął ręką. Chłopiec oddalił się spokojnie.

— Nie chciałeś, żeby mi to powiedział, prawda? — spytał Dekkeret. — Wolałbyś, abym myślał, że zewsząd otaczają nas upiory?

Barjazid odparł z uśmiechem:

— Mnie nie robi to żadnej różnicy. Wierz sobie w to, co uważasz za bardziej zabawne. Po drugiej stronie przełęczy spotkasz duchów aż nadto, zapewniam cię.

7

Przez wieczór w Dniu Gwiazd wspinali się pracowicie krętą drogą na szczyt góry i przed północą dotarli na Przełęcz Khulag. Powietrze było tu chłodniejsze, znajdowali się przecież wysoko nad poziomem morza; chłodna bryza przynosiła wytchnienie od dusznego upału. Przełęcz okazała się szeroka, a także zdumiewająco głęboka; dopiero rankiem w Dniu Słońca osiągnęli jej kraniec i wjechali na wielką pustynię, zajmującą środek kontynentu.

Dekkeret, zdumiony, przyglądał się światu przed nimi. W jasnym świetle księżyców rozpościerał się widok takiej pustki i monotonii, że przy nim to, co widział po tamtej stronie przełęczy, wydawało się wręcz ogrodem. Tamta pustynia była skalista, ta zaś — piaszczysta, prawdziwy ocean wydm, między którymi z rzadka widniały obszary twardej, kamienistej ziemi. Prawie nie było tu roślin; kompletnie nic nie rosło na wydmach i jakieś żałosne chwasty na kamieniach. I ten upał! Z przykrywającej ich misy niebios padały na ziemię tak gorące promienie słońca, że wprawiało to w osłupienie; powietrze wydawało się całkowicie pozbawione tlenu, wypalone z jakiegokolwiek życia. Nie potrafił uwierzyć, że gdzieś wśród tego piekła znajdują się pastwiska. Próbował przypomnieć sobie mapę, którą widział w biurze Golator Lasgii: pastwiska otaczały pasem pustynię, lecz poniżej przełęczy Khulag pustynia sięgała dalej niż gdzie indziej. Gdzieś po przeciwnej stronie tego jałowego pustkowia rosła trawa i pasło się bydło — taką przynajmniej miał nadzieję i o to się modlił.

Wczesnym porankiem zjechali z gór na rozciągającą się przed nimi równinę. W świetle poranka Dekkeret zauważył w dole coś dziwnego: owalną plamę czerni, wyraźnie widoczną na tle jaśniejszej pustyni. Gdy podjechali bliżej, zorientował się, że jest to rodzaj oazy, porośniętej delikatnymi drzewami o długich gałęziach z maleńkimi zielonofioletowymi liśćmi. To miejsce wybrali na drugi obóz. Ślady na piasku wskazywały, że zatrzymywali się tu i inni; pod drzewami leżały kupki śmieci, a między drzewami zbudowano proste chaty z kamieni, przykryte starymi suchymi gałęziami. Nieco z tyłu płynął kręty, mętny strumyk, kończący bieg w zarośniętym rzęsą stawku, a dalej Dekkeret dostrzegł inne jeziorko, najprawdopodobniej zasilane przez podziemny strumień; woda nadawała się tam do picia. Pomiędzy jednym a drugim jeziorkiem stała dziwna konstrukcja: siedem okrągłych, kamiennych kolumn sięgających mu do piersi, połączonych podwójnymi łukami. Przyjrzał się im bliżej.

— Dzieło Zmiennokształtnych — powiedział Barjazid.

— Ołtarz Metamorfów?

— Całkiem prawdopodobne. Wiemy, że często odwiedzają tę oazę. Czasami coś po sobie zostawią: pałeczki modlitewne, kawałki piór, małe plecione kubeczki.

Dekkeret niepewnie przyglądał się kępie drzew, jakby tylko czekał, kiedy zmienią kształt i staną się bandą groźnych krajowców. Do tej pory miał niewielki kontakt z rdzennymi mieszkańcami Majipooru, którzy, pokonani, rozproszyli się po lasach. Słyszał tylko plotki, wymysły zrodzone ze strachu, niewiedzy i poczucia winy. Zmienno-kształtni mieszkali niegdyś w wielkich miastach, tyle wiedziano na pewno. Na Alhanroelu odkryto ich ruiny, a w szkole Dekkeret oglądał zdjęcia największego z nich — wielkiego, kamiennego Velalisier, leżącego w pobliżu Labiryntu Pontifexa; miasta te jednak wyludniły się tysiące lat temu, a wraz z nadejściem ludzi i napływem innych ras Piurivarowie — jak Metamorfowie sami się nazywali — zostali wyparci na dzikie obszary planety, głównie do wielkiego leśnego rezerwatu na Zimroelu, gdzieś na południowy wschód od Khyntoru. On sam widział prawdziwych Metamorfów zaledwie dwa czy trzy razy w życiu — delikatne postacie o zielonkawej skórze i dziwnych, płaskich, pozbawionych indywidualnych cech twarzach, lecz oczywiście Metamorfowie z niezwykłą łatwością zmieniali postać i równie dobrze Zmiennokształtnym mógł być mały Vroon albo i sam Barjazid.

— Jak udaje się przeżyć — im lub komukolwiek innemu — na tej pustyni? — spytał Dekkeret.

— Są mądrzy. Przystosowują się.

— Ilu ich tu żyje?

— A któż to wie? Spotkałem kilka grupek, w sumie może pięćdziesięciu, sześćdziesięciu. Prawdopodobnie są i inni. A może byli to zawsze ci sami Metamorfowie, tylko inaczej wyglądający?

— Dziwne istoty. — Dekkeret machinalnie położył dłoń na gładkim kamieniu znajdującym się na szczycie jednej z kolumn. Z błyskawiczną szybkością Barjazid chwycił jego dłoń i szarpnął do tyłu.

— Nie dotykaj!

— Dlaczego? — zdumiał się Dekkeret.

— To święte kamienie.

— Masz je za świętość?

— Są świętością dla tych, którzy z nich to zbudowali — stwierdził surowo Barjazid. — Szanujemy je. Szanujemy magię, która, być może, jest w nich zawarta. Na tej ziemi nikt bezmyślnie nie ściąga na siebie zemsty sąsiada.

Dekkeret, zdumiony, spojrzał na małego człowieczka, na kolumny, na stawek i jeziorko, na rosnące wokół delikatne drzewa o ostrych liściach. Zadrżał mimo upału. Popatrzył poza granice maleńkiej oazy, na otaczające ją zewsząd łagodne wydmy, na piaszczystą wstążkę drogi, znikającej gdzieś na południu, w nieznanej krainie. Słońce wspinało się szybko po niebie, jego gorące promienie chłostały ziemię ł tych kilku wędrowców, którzy ośmielili się tu zapuścić. Obejrzał się przez ramię na góry, które właśnie przebył; wielki, groźny mur odgradzający go od tego, co tu uchodziło za cywilizację. Czuł się przerażająco samotny, słaby, zagubiony.

Pojawił się Dinitak Barjazid, uginając się pod ciężarem pojemników na wodę, które rzucił u stóp Dekkereta. Dekkeret pomógł mu napełnić je w czystym jeziorku — zabrało im to zdumiewająco wiele czasu. Spróbował wody — była chłodna, czysta, z dziwnym metalicznym posmakiem, pochodzącym, jak mu wyjaśnił chłopiec, z rozpuszczonych minerałów. Kilkanaście razy przemierzyli drogę między ślizgaczem i jeziorkiem, nim wszystkie pojemniki znalazły się na miejscu. Przez kilka dni — powiedział mu Dinitak — nie natrafią na inne źródło czystej wody.

Zjedli drugie śniadanie złożone ze skromnych zapasów, które zabrali ze sobą i gdy słońce dochodziło do południowego szczytu upału, ułożyli się do snu na matach. Trzeci już raz Dekkeret miał spać w dzień; powoli zaczynał się do tego przyzwyczajać. Zamknął oczy, powierzył duszę umiłowanej Pani Wyspy, świętej matce Lorda Prestimiona, i niemal natychmiast głęboko zasnął.

Tym razem pojawiły się sny.

Właściwie nie śnił od bardzo długiego czasu, niemal już nie pamiętał, jaki był jego ostatni sen. Dla samego Dekkereta, podobnie jak dla innych mieszkańców Majipooru, sny były centrum egzystencji — uspokajały, dodawały odwagi, uczyły, wyjaśniały, nagradzały i karały, a na tym bynajmniej nie kończyły się ich funkcje. Od urodzenia uczono dzieci, jak przygotowywać umysł na przyjęcie snów, jak je śnić i zapamiętywać, jak interpretować je we śnie i na jawie. Każdemu obywatelowi Majipooru towarzyszyła w życiu Pani z Wyspy Snu, pomagająca tłumaczyć działania duszy i za pośrednictwem swych przesłań przemawiająca bezpośrednio do miliardów istot żyjących na tej gigantyczne] planecie.

We śnie Dekkeret widział samego siebie idącego górskim grzbietem, najwyraźniej tym, który właśnie przekroczył. Szedł sam, słońce było nieprawdopodobnie wielkie, wypełniało niemal całe niebo, a jednak upał nie wydawał mu się dokuczliwy. Zbocze było tak strome, że mógł zajrzeć przez jego krawędź w dół, w głębię wydającą się mieć setki kilometrów, a w dole widział gotującą, ryczącą, dymiącą lawę, krater czynnego wulkanu pełnego czerwonej, plującej ogniem magmy. To niesamowite jądro podziemnych mocy nie przerażało go, lecz raczej w dziwny sposób pociągało, fascynowało; pragnął zanurzyć się w nim, pogrążyć w jego głębi, pływać we wrzącej lawie. Zaczął schodzić, ślizgając się, biegł na dół, czasami odrywał się od ziemi i unosił się w powietrzu, szybując w dół gigantycznego zbocza, a kiedy znalazł się bliżej, wydało mu się, że wśród wrzącej lawy widzi twarze. Lord Prestimion, Pontifex, Barjazid, Golator Lasgią, a to — czyż to nie Metamorfowie, te dziwne, niemal niewidoczne, ukryte w cieniu twarze na skraju? Jądro wulkanu zajmowali ludzie potężni i Dekkeret biegł ku nim, wypełniony miłością, myśląc: „Przygarnijcie mnie do siebie, tu jestem, oto nadchodzę”, a kiedy za tymi postaciami dostrzegł wielki biały dysk, w którym rozpoznał symbol ukochanej Pani Wyspy, duszę wypełnił mu głęboki, cudowny spokój, wiedział już bowiem, że otrzymał przesłanie, a minęło już wiele miesięcy od czasu, gdy łaskawa Pani po raz ostatni dotknęła jego umysłu.

Śpiący, lecz świadomy, obserwując tego Dekkereta, który znajdował się wewnątrz jego snu, czekał na spełnienie, na połączenie Dekkereta z marzeń ze śnioną Panią, całopalenia w wybuchu wulkanu, przynoszące jakieś objawienie prawdy, jakąś wiedzę wywołującą radość i szczęście. Lecz sen napotkał na dziwną przeszkodę, jakby ktoś przykrył go welonem. Kolory zbladły, twarze zaczęły się rozpływać; biegł nadal, lecz tym razem potykał się i przewracał, ranił łokcie i kolana na ostrych kamieniach pustyni, gubił drogę, poruszał się wzdłuż zbocza, a nie w dół — i nie zbliżał się już do celu. Dotarł do granicy zachwytu, lecz zachwyt okazał się, z nieznanych powodów, poza jego zasięgiem i teraz już czuł tylko przygnębienie, niepewność, strach. Radość, którą, jak się wydawało, niósł w sobie jego sen, zbladła. Jaskrawe kolory zmieniły się we wszechogarniającą szarość, wszystek ruch ustał. Stał na zboczu góry, nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w martwy krater, a widok tego martwego krateru sprawił, że Dekkeret zadrżał, przyciągnął kolana do piersi i leżał tak, szlochając, aż się obudził.

Zamrugał i usiadł. Serce biło mu mocno, wyschnięte spojówki piekły, mięśnie ramion i piersi miał boleśnie napięte. Ten sen różnił się od wszystkich innych, różnił się nawet od przerażających koszmarów. Skąd wzięło się uczucie choroby duszy, niepewności, strachu? Było jeszcze wczesne popołudnie, oślepiające słońce wisiało nad czubkami drzew. Obok Dekkereta leżała Khaymak Grań i Vroon, Serifain Reinaulion, a nieco dalej Dinitak Barjazid. Wszyscy wydawali się spad smacznie. Nigdzie nie dostrzegł starszego Barjazida. Dekkeret przewrócił się na bok, przyciskając policzek do ciepłego piasku z nadzieją, że w ten sposób pozbędzie się choć części dręczącego go napięcia. Coś złego stało się z tym snem, był tego pewien; jakaś mroczna siła wmieszała się weń, wykradła jego zawartość, a pustą skorupę wypełniła strachem. Więc to właśnie działo się na nawiedzonej pustyni? Tak wyglądała kradzież snów? Zwinął się w kłębek. Czuł się splamiony, wykorzystany, zdeptany! Zastanawiał się, czy będzie tak za każdym razem — w końcu zagłębiali się w tę pustynię coraz bardziej. Pomyślał, że pewnie będzie jeszcze gorzej.

Po pewnym czasie zasnął znowu. I znów śniły mu się jakieś fragmenty zamazanych obrazów bez związku. Zignorował je. Kiedy się przebudził, nadchodził wieczór. W uszach zabrzmiały mu odgłosy duchów, dźwięki pustyni, brzęczenie dzwoneczków, fragmenty rozmów, odległe śmiechy. Czuł się bardziej zmęczony, niż gdyby nie spał w ogóle.

8

Nie wyglądało na to, by ktoś z jego towarzyszy miał złe sny. Gdy Dekkeret wstał, zachowywali się normalnie: wielka Skandarka nie zwróciła na niego uwagi, mały Vroon zamruczał coś przyjaźnie wymachując mackami, Barjazidowie krótko skinęli głowami — jeśli w ogóle byli świadomi, że jeden z ich grupy przeżył męczarnie we śnie, to nawet o tym nie wspomnieli. Po śniadaniu starszy Barjazid odbył krótką naradę z Serifainem Reinaulionem dotyczącą drogi, którą mieli przemierzyć tej nocy, i znów ruszyli w mrok rozświetlony blaskiem księżyców.

Będę udawał, że nie stało się nic szczególnego, zdecydował Dekkeret. Nie dam po sobie poznać, że ich duchy znalazły do mnie przystęp.

Lecz rozwiązanie to okazało się skuteczne tylko na krótką metę. Kiedy ślizgacz płynął wśród wyschniętych jezior, z których dna wznosiły się tysiące szarych, kamiennych pagórków, Barjazid zwrócił się do niego nagle i spytał:

— Dobrze spałeś?

Dekkeret wiedział, że nie zdoła ukryć zmęczenia.

— Zdarzało mi się wypocząć lepiej — przyznał.

Błyszczące oczy Barjazida wpatrywały się nieruchomo w jego twarz.

— Mój syn mówi, że jęczałeś we śnie, że przewracałeś się z boku na bok, a w końcu ułożyłeś się zwinięty, z kolanami pod brodą. Czyżbyś poczuł dotknięcie złodziei snów, kandydacie?

— Poczułem we śnie obecność jakiejś mrocznej potęgi. Nie potrafię określić, czy byli to złodzieje snów.

— Opisz mi wrażenia, jakich doznałeś.

— A więc jesteś także tłumaczem snów, Barjazidzie? — krzyknął Dekkeret, nagle zdenerwowany. — Dlaczego miałbym ci pozwolić grzebać w mym umyśle? Moje sny są moją własnością!

— Spokojnie, spokojnie, dostojny panie. Nie chciałem wtrącać się w nie swoje sprawy.

— A więc daj mi spokój.

— Jestem odpowiedzialny za twoje bezpieczeństwo. Jeśli demony pustyni sięgnęły w głąb twej duszy, powinieneś mnie o tym poinformować we własnym, dobrze pojętym interesie.

— Więc teraz mają to być demony?

— Demony, duchy, upiory, zbuntowani Zmłennokształtni, nazwij to, jak chcesz. — Barjazid wydawał się zniecierpliwiony. — Stworzenia, których łupem padają śpiący wędrowcy. Dopadli cię, czyż nie?

— Moje sny nie były przyjemne.

— Proszę, byś wyjaśnił mi, na czym to polegało. Dekkeret westchnął cicho.

— Czułem się tak, jakbym miał przesłanie od Pani, śniłem sen radości i spokoju. Ten sen zmienił stopniowo swą naturę, rozumiesz? Stał się mroczny i chaotyczny, znikła gdzieś jego radość, przebudziłem się bardziej zmęczony, niż gdy zasypiałem.

Barjazid pokiwał entuzjastycznie głową.

— Tak, tak, to właśnie te symptomy! Dotknięcie umysłu, zakłócenie snu, wrażenie niepokoju, utrata energii.

— Coś w rodzaju wampiryzmu? — zasugerował Dekkeret. — Jakieś istoty czają się wśród pustki, by wyssać siłę życiową z nieostrożnych podróżnych?

Przewodnik uśmiechnął się.

— To twoje domysły. Ja nie bawię się w spekulacje, kandydacie.

— Czy czułeś kiedyś ich dotknięcie w swym śnie? Mały człowieczek spojrzał dziwnie na Dekkereta.

— Nie. Nigdy.

— Nigdy? Czyżbyś był odporny?

— Najwyraźniej.

— A twój syn?

— Coś takiego zdarzyło mu się kilkakrotnie. Ale ma to miejsce bardzo rzadko, być może raz na pięćdziesiąt razy. Najwyraźniej odporność nie jest jednak dziedziczna.

— A Skandarka? Vroon?

— Także poznali dotyk złodziei snów. Ale odczuwają go sporadycznie. Dla nich to przykre, lecz do zniesienia.

— A przecież ludzie umierali od dotyku złodziei snów.

— To tylko jeszcze jedna hipoteza — powiedział Barjazid. — Większość podróżnych donosiła o dziwnych snach. Niektórzy z nich zgubili drogę i nie powrócili. Skąd mamy wiedzieć, czy istnieje jakiś związek między snami i zaginięciem na pustyni?

— Jesteś bardzo ostrożnym człowiekiem — powiedział Dekkeret. — Nie wyciągasz pochopnych wniosków.

— 1 dożyłem całkiem poważnego wieku, a wielu z tych bardziej niecierpliwych powróciło już do Źródła.

— Czy twoim zdaniem przetrwanie to największe osiągnięcie człowieka?

Barjazid roześmiał się głośno.

— Powiedziałeś to jak prawdziwy arystokrata z Zamkowej Góry, kandydacie. Nie. Uważam, że życie to coś więcej niż proste unikanie śmierci. Ale najpierw trzeba przeżyć, prawda? Przeżycie to warunek wstępny dokonania tych wszystkich wspaniałych czynów. Martwi niczego nie osiągną.

Dekkeret nie powrócił już do tego tematu. Systemów wartości arystokraty i człowieka pokroju Barjazida nie dało się pogodzić, a poza tym w argumentacji przewodnika było coś żywego, ulotnego — co sprawiało, że poczuł się powolny i tępy, a nie lubił tego uczucia. Więc przez chwilę milczał. Potem zapytał jeszcze.

— Czy sny stają się coraz gorsze w miarę, jak zapuszczać się w głąb pustyni?

— Tak wynika z opowieści, które słyszałem — odparł Barjazid.

Noc bladła. Zbliżał się czas kolejnego postoju. Dekkeret poczuł, że jest gotów — więcej, że pragnie! — stawić czoła upiorom. Zatrzymali się na pustyni, w dolince między wydmami, z której wiatry wywiały cały piasek aż do wyschłej, kamienistej ziemi. Suche powietrze powodowało tu powstawanie dziwnego dźwięku, przypominającego szum wiatru, jakby siła słonecznych promieni obierała to miejsce z cząsteczek materii. Do snu gotowi byli dopiero na godzinę przed południem. Dekkeret położył się spokojnie na swej macie ze słomy i bez strachu złożył swą niemal już śpiącą duszę w ofierze temu, co miało nadejść. W trakcie przygotowań przed otrzymaniem stopnia kandydata uczono go oczywiście, czym jest odwaga; spodziewano się, że nieustraszenie stawi czoła niebezpieczeństwom, ale do tej pory nie miał jeszcze okazji sprawdzenia skuteczności metod tego treningu. Na spokojnym Majipoorze trzeba było mocno się napracować, by stawić czoła poważnemu wyzwaniu, należało udać się w dzikie rejony planety, bowiem tam, gdzie dotarła cywilizacja, życie było wygodne i uporządkowane. Właśnie dlatego Dekkeret zdecydował się podróżować, ale nie zdał pierwszego swego egzaminu tam, w lasach na bagnach Khyntoru. Teraz los ponownie dawał mu szansę. Te obrzydliwe sny niosły w sobie coś w rodzaju obietnicy odkupienia.

Zasnął więc.

I niemal natychmiast zaczął śnić. Znów był w Thologhai, lecz Thologhai dziwnie zmienionym. Był w mieście alabastrowych willi bez okien i wspaniałych ogrodów, choć upał pozostał nie zmieniony. Szedł bulwarami, podziwiając lekkość architektury i przepych roślinności. Miał na sobie tradycyjny złotozielony strój ludzi z otoczenia Koronala i spotykani obywatele miasta, spacerujący jak co wieczór alejami, kłaniali się w odpowiedzi na jego ukłony, układali palce w znak gwiazdy, oznaczający uznanie władzy Koronala. Naraz podeszła do niego smukła i piękna Archiregimand Golator Lasgia. Uśmiechnęła się, wzięła go za rękę i poprowadziła go do ogrodu pełnego fontann. W powietrzu unosiły się krople wody. Zdjęli ubrania, zażyli kąpieli, a potem wyszli z pachnącego słodko basenu i przeszli, stopami zaledwie dotykając ziemi, do ogrodu pełnego roślin o smukłych łodygach i lśniących, strzępiastych liściach. Bez słowa kazała mu iść za sobą alejkami zacienionymi przez gęsto posadzone rośliny. Szła tuż przed nim, piękna i jakby nieuchwytna, oddalona zaledwie na wyciągnięcie ręki, o kilka centymetrów, o metr. Najpierw miał wrażenie, że dosięgnie ją z największą łatwością, ale nie próbował jej dogonić; potem musiał już biec, by nie stracić jej z oczu. Jej ciemnooliwkowa skóra błyszczała w blasku księżyca; Golator Lasgia odwracała się często, promiennie uśmiechnięta, potrząsając głową ł zachęcając go, by szedł za nią, by się pośpieszył. Lecz on nie potrafił już biec szybciej! Wyprzedzała go niemal o całą długość alejki. Rzucił się w rozpaczliwą pogoń, lecz ona oddaliła się jeszcze bardziej, znikała mu z pola widzenia, nie mógł już nawet rozpoznać gry mięśni pod jej nagą błyszczącą skórą. Kiedy skręcał z jednej ścieżki w drugą, zdał sobie nagłe sprawę, że robi się coraz goręcej, że zmieniło się samo powietrze, jakby w środku nocy nagle wstało słońce, paląc mu plecy nieubłaganym ogniem. Drzewa zwijały się i schły. Liście opadały na ziemię. Walczył, by utrzymać się na nogach. Dziewczyna stała się już tylko punkcikiem na horyzoncie, nadal kiwała na niego, nadal się uśmiechała, lecz jej postać robiła się coraz mniejsza i mniejsza, a słońce wspinało się na niebo i grzało coraz mocniej, wypalając wszystko, co znalazło się w jego zasięgu. Ogród zmienił się w cmentarz nagich gałęzi i wysuszonej na kamień, spalonej ziemi. Nagle poczuł straszliwe pragnienie, ale w pobliżu nie było wody, więc kiedy dostrzegł istoty kryjące się za martwymi, suchymi drzewami — byli to Metamorfowie, zdradliwe stworzenia niezdolne utrzymać jednej postaci, zmieniające się nieprzerwanie w oszałamiającym tempie — zawołał do nich, prosząc o coś do picia, lecz do zwilżenia warg dostał tylko cichy, srebrzysty śmiech. Chwiejnie ruszył przed siebie. Okrutne, prażące z nieba promienie zaczynały go palić, czuł, jak jego skóra twardnieje, pęka, czernieje, schodzi płatami z ciała. Jeszcze chwila a zginie upieczony. Co się stało z Golator Lasgią? Gdzie podziali się uśmiechnięci, kłaniający się, pozdrawiający go znakiem gwiazdy ludzie? Nie widział już ogrodu. Szedł połykając się, chwiejnie, po pustyni — po ziemi tak wyżarzonej, że nawet cień tu palił. Nagle ogarnął go prawdziwy strach, bowiem nawet śniąc czuł ból poparzonej skóry i ta część jego duszy, która obserwowała ów sen, poczuła niebezpieczeństwo; zastanawiał się czy potęga snu może być tak wielka, że zdolny jest on rzeczywiście zranić śniącego? Opowiadano, że to możliwe, że byli ludzie, których zabiła siła wizji. Choć wszystko, czego uczono go od dzieciństwa, sprzeciwiało się przedwczesnemu przebudzeniu, choć wiedział, że w zwykłych okolicznościach powinien przetrwać znacznie gorsze chwile, by dotrwać do objawienia, Dekkeret zdecydował się obudzić, po prostu dla bezpieczeństwa, ale gdy niemal się już ocknął, uznał, że byłoby to tchórzostwem; przysiągł sobie pozostać we śnie, nawet gdyby miało go to kosztować życie. Klęczał teraz, twarzą dotykając płonących piasków, patrząc na rysujące się z niezwykłą wyrazistością sylwetki drobnych, złotych stworzeń, maszerujących ku niemu gęsiego poprzez grzbiety wydm. Były to mrówki o wielkich cęgach, które po kolei wspinały się na jego ciało, wpijały się w każdy jego skrawek ł tak zostawały; po chwili skórę pokrywały mu już tysiące owadów. Próbował je strzepnąć i nie mógł. Cęgi nie rozluźniały uchwytu; obrywał mrówkom głowy, piasek wokół niego poczerniał od bezgłowych ciał, lecz nadal był nimi pokryty niczym płaszczem. Próbował je strzepywać coraz bardziej gorączkowo, ale kolejne wspinały się i wpijały w jego skórę. Zmęczył się w końcu. Pod płaszczem mrówek jest chłodniej, pomyślał. Okrywają mnie, chronią przed słońcem. I choć także gryzą, to jednak ranią mniej boleśnie niż słoneczne promienie. Czyż ten sen nigdy się nie skończy? Spróbował odzyskać nad nim kontrolę, zmienić rzekę atakujących go mrówek w strumień chłodnej, czystej wody, lecz nie udało mu się, koszmar powrócił i Dekkeret, zmęczony, poczołgał się z wolna po piasku.

Powoli zaczął zdawać sobie sprawę, że nie śni.

Między snem i jawą nie było granicy, którą mógłby wyczuć. W pewnej chwili zdał sobie sprawę, że oczy ma otwarte i że dwa ośrodki jego świadomości — śniący Dekkeret i Dekkeret obserwujący śniącego Dekkereta — stały się jednym. Lecz nadal znajdował się na pustyni, pod palącym słońcem południa. Był nagi. Poparzona skóra łuszczyła się boleśnie. Po jego nogach, aż do kolan, pełzły maleńkie mrówki, które rzeczywiście wbijały cęgi w jego ciało. Zdumiony, zastanawiał się przez chwilę, czy nie znalazł się w jakiejś głębszej warstwie snu pod snem — ale nie, na tyle, na ile zdolny był osądzić, był rzeczywiście na jawie. To była prawdziwa pustynia, a on znalazł się w jej środku. Wstał, strzepując z siebie mrówki — jak w tamtym śnie, wpijały się w skórę nawet kosztem utraty głów — i rozejrzał się, szukając wzrokiem obozu.

Nie znalazł go. Śniąc powędrował w głąb rozgrzanej pustyni i zgubił się w niej. Niech nadal będzie to sen, pomyślał rozpaczliwie. Niech obudzę się z niego w cieniu ślizgacza Barjazida. Jednak nie było przebudzenia. Nagle Dekkeret zrozumiał, jak ludzie giną na Pustyni Skradzionych Snów.

— Barjazid! — krzyknął. — Barjazid!

9

Od strony dalekich wzgórz odpowiedziało mu echo. Zawołał znów, raz, drugi i trzeci; wsłuchiwał się w swój głos, lecz nie usłyszał odpowiedzi. Jak długo uda mu się przeżyć? Godzinę? Dwie? Nie miał wody, nie miał żadnego schronienia, był nagi, niczym nie okrytą głowę wystawiał na wściekłe promienie słońca. Nadeszła najgorętsza pora dnia. Otaczająca go pustynia wszędzie wyglądała tak samo, niezależnie od tego, w którą stronę patrzył: płaska, płytka misa przewiewana gorącym wiatrem. Szukał swoich śladów, lecz znalazł je na odcinku nie dłuższym niż kilka metrów; ziemia tu była twarda i skalista, toteż nie zostawił za sobą wyraźnego tropu. Obóz mógł leżeć wszędzie, ukryty przed jego wzrokiem za niewielkim wybrzuszeniem terenu. Znów zawołał o pomoc i znów odpowiedziało mu wyłącznie echo. Gdyby tylko znalazł jakąś wydmę, mógłby zakopać się w niej po szyję i tak przeczekać upalny dzień; w nocy być może znalazłby obóz po blasku ogniska. Nie dostrzegł jednak żadnej wydmy. Gdyby było tu jakieś wzgórze, wspiąłby się na nie i próbował wypatrzyć obóz ze szczytu, ale nie dostrzegł żadnego wzgórza. Co zrobiłby w takiej sytuacji Lord Stiamot albo Lord Thimin, lub też jakiś inny wielki wojownik z przeszłości? Co ma zamiar zrobić Dekkeret? Głupi sposób, by umrzeć, pomyślał. Bezsensowna, nieprzyjemna, wstrętna śmierć. Obracał się wypatrując jakiegoś znaku. Nie dostrzegł żadnego; nie było sensu w ogóle ruszać się z miejsca, jeśli się nie wiedziało, dokąd się idzie. Wzruszył ramionami i usiadł gdzieś, gdzie nie było mrówek. Nie przychodził mu do głowy żaden błyskotliwy pomysł ocalenia. Nie ujawniły się żadne wewnętrzne rezerwy, które wbrew wszelkiemu spodziewaniu pomogłyby mu uratować życie. Zgubił się we śnie i zginie, jak to zapowiedziała Golator Lasgia. To wszystko. Koniec. Pozostało mu tylko jedno: siła charakteru; umrze cicho, spokojnie, nie płacząc i nie wściekając się, nie złorzecząc losowi. Będzie umierał może godzinę, może krócej. Ważne jest, by uczynić to z honorem, bo gdy śmierć jest nieunikniona, nie ma sensu robić z niej wielkiej sprawy.

Czekał na śmierć.

Lecz zamiast śmierci — nie potrafił powiedzieć: po dziesięciu minutach, kilku kwadransach czy godzinie — pojawił się Serifain Reinaulion. Mały Vroon jak miraż zjawił się na wschodzie i zbliżał powoli, przygięty pod ciężarem dwóch pojemników z wodą. Kiedy podszedł na jakieś sto metrów, pomachał mackami i krzyknął: „Żyjesz?!”

— Mniej więcej. Nie jesteś złudzeniem?

— Nie jestem. Szukaliśmy cię przez całe przedpołudnie. — Wijące się, jakby były z gumy, kończyny Vroona wetknęły mu w ręce jeden z pojemników. — Masz. Pij powoli. Nie duszkiem! Jesteś tak odwodniony, że jeśli wypijesz za dużo, utopisz się!

Dekkeret powstrzymał odruch, by wypić zawartość pojemnika jednym długim łykiem. Vroon miał rację. Pij powoli, z umiarem — umiar to najwyższa cnota — albo stanie ci się coś złego. Nabrał wody do ust, zwilżył spuchnięty język i w końcu, powoli, przełknął. Ach! I jeszcze raz. Kolejna mała porcja i wreszcie przyzwoity łyk. Trochę zakręciło mu się w głowie. Serifain Reinaulion gestem nakazał mu oddać flaszkę. Dekkeret potrząsnął głową, znów się napił i wtarł trochę wody w policzki i w wargi.

— Daleko do obozu? — spytał w końcu.

— Dziesięć minut drogi. Zdołasz dotrzeć tam o własnych siłach czy mam zawołać innych?

— Dojdę sam.

— Więc chodźmy. Przytaknął skinieniem głowy.

— Jeszcze jeden mały łyczek…

— Nieś pojemnik. Pij, gdy tylko poczujesz się spragniony. Jeśli osłabniesz, powiedz. Odpoczniemy. Pamiętaj, nie zdołam cię unieść!

Vroon ruszył powoli we wschodnim kierunku w stronę niskiego, piaszczystego wzgórka, odległego o jakieś pięćset metrów. Osłabły i niezbyt przytomny Dekkeret podążył za nim i ze zdziwieniem stwierdził, że grunt wznosi się; wzgórek wcale nie był taki niski, tylko przez jakąś osobliwość oświetlenia sprawiał takie wrażenie. W rzeczywistości okazał się dwu lub nawet trzykrotnie wyższy od niego; wystarczająco wysoki, by przysłonić rozciągające się za nim dwa nieco niższe wzniesienia. Ślizgacz stał w cieniu tego drugiego.

Barjazid jako jedyny pozostał w obozie. Spojrzał na Dekkereta, a w jego oczach był gniew i pogarda.

— Wybrałeś się na przechadzkę, co? W samo południe?

— Szedłem we śnie. Złodzieje snów mnie dopadli. Jakby ktoś rzucił na mnie czar. — Dekkeret dostał dreszczy; to bezlitosne słońce rozregulowało mechanizm cieplny w jego organizmie. Padł na ziemię przy ślizgaczu i skulił się pod cienką szatą. — Kiedy się obudziłem, nie widziałem już obozu. Byłem pewien, że umrę.

— Jeszcze pół godziny i z pewnością byś umarł. I tak jesteś już pewnie w dwóch trzecich upieczony. Szczęście, że mój chłopak obudził się i zauważył, że zniknąłeś.

Dekkeret ciaśniej otulił się szatą.

— To tak umierają tu ludzie? Odchodząc we śnie w pustynię?

— Można umrzeć w ten sposób, owszem.

— A więc zawdzięczam wam życie.

— Zawdzięczasz mi życie od chwili, gdy przekroczyliśmy przełęcz Khulag. Gdybyś podróżował sam, umarłbyś już pewnie kilkadziesiąt razy. Jeśli masz komuś dziękować, dziękuj Vroonowi. To on cię odnalazł.

Dekkeret skinął głową.

— A gdzie twój syn? I Khaymak Grań? Oni też mnie szukali?

— Już wracają — powiedział Barjazid.

Rzeczywiście, Skandarka i chłopak pojawili się w chwilę później. Khaymak Grań rzuciła się na matę nie zaszczycając go nawet spojrzeniem. Dinitak Barjazid uśmiechnął się drwiąco i spytał:

— Przechadzka byłą przyjemna?

— Nieszczególnie. Żałuję, że sprawiłem wam tyle kłopotów.

— My również.

— Być może powinienem zacząć sypiać związany?

— Albo z ciężkim balastem na piersi — dodał Dinitak i ziewnął. — Staraj się pozostać na miejscu przynajmniej do zachodu słońca, dobrze?

— Nie zamierzam się nigdzie ruszać.

Lecz nie potrafił zasnąć. Ciało miał obolałe od ugryzień mrówek, a spalona skóra, mimo ochładzającej maści ofiarowanej przez Serifaina Reinauliona, sprawiała, że cierpiał jeszcze bardziej. W gardle czuł suchość, jakby najadł się kurzu, którego nie mogła spłukać żadna ilość wody. Piekły go oczy. Jakby grzebał w bolesnej ranie, nieustannie wspominał to, co się zdarzyło: sen, upał, mrówki, pragnienie, świadomość nieuniknionej śmierci. Szukał chwili, w której okazał się tchórzem, i nie potrafił jej znaleźć. Rozczarowanie — tak, gniew, żal, ale nie pamiętał paniki ani strachu. Dobrze. Doskonale! Najgorsze w tym wszystkim było nie pragnienie, nie upał, nie zagrożenie, lecz sen, mroczny niepokojący sen, sen, który po raz kolejny zaczął się radośnie i w połowie zmienił w coś złowrogiego. Człowiek, któremu odebrano pociechę zdrowych snów, to człowiek umarły za życia, pomyślał, i to śmiercią znacznie gorszą niż śmierć na pustyni, bowiem umiera się jedną chwilkę, a sny mają wpływ na całe życie. I jaką wiedzę oferowały mu te mroczne suvraelskie koszmary? Dekkeret doskonale wiedział, ze przesłania Pani należy dokładnie przestudiować — jeśli to konieczne, nawet z pomocą tych, którzy praktykują sztukę tłumaczenia snów, bowiem zawierają one informacje konieczne do właściwego pokierowaniem życiem — ale jego sny nie pochodziły od Pani, wydawały się raczej emanacją jakiejś innej ciemnej Potęgi, tajemniczej i złowrogiej siły, umiejącej brać, a nie dawać. Zmiennokształtni? Być może. Być może jakieś ich plemię wykradło jedno z urządzeń, których Pani Wyspy używa, by dosięgnąć umysłów swych owieczek — i teraz, tu, w gorącym sercu Suwaelu, Metamorfowłe polują na nierozważnych wędrowców, kradną im dusze, wysysają z nich siły życiowe w akcie tajemnej zemsty za kradzież ich świata.

Cienie wydłużały się już, kiedy poczuł, że zaczyna zasypiać. Walczył z sennością, bojąc się, że ta nieznana siła znów dotknie jego duszy. Rozpaczliwie próbował nie zamykać oczu; patrzył w ciemność i wsłuchiwał się w niesamowite szmery i pomruki pustyni, lecz nie udało mu się przezwyciężyć zmęczenia. Zapadł w lekką, niespokojną drzemkę, w której od czasu do czasu pojawiały się sny. Wyczuł, że nie pochodzą ani od Pani, ani od tej innej, tajemnej siły; że po prostu rodzą się przypadkowo w jego otępiałym umyśle; były to drobne epizody wyjęte z niedawnego wypadku oraz inne obrazy, po prostu niezrozumiałe. Nagle ktoś zaczaj go budzić — Vroon, jak zorientował się Dekkeret. Myślał powoli, z największym trudem, był oszołomiony, usta miał spękane, plecy go bolały. Zapadła noc, jego towarzysze pracowali już przy zwijaniu obozu. Serifain Reinaulion podał mu kubek jakiegoś słodkiego, gęstego niebieskozielonego soku. Dekkeret wypił go jednym haustem.

— Wstań — powiedział Vroon. — Czas ruszać w drogę.

10

Pustynia zmieniła się znowu — tym razem sprawiała wrażenie okrutnej, złowrogiej. Najwyraźniej kiedyś miało tu miejsce wielkie trzęsienie ziemi — i to więcej niż jedno; skały były popękane, spiętrzone, leżały opierając się o siebie pod nieprawdopodobnymi kątami; ogromne głazy spoczywały u stóp niskich, kamienistych pagórków. Przez tę strefę zniszczeń można było przejechać tylko w jeden sposób — szerokim, wijącym się łagodnie korytem dawno wyschniętej rzeki, której piaszczyste dno prowadziło między spękanymi, piętrzącymi się jedne na drugich skałami. Było jasno niemal jak w dzień, świecił wielki księżyc w pełni, jego blask pozwalał ujrzeć najdrobniejsze szczegóły tej upiornej scenerii. Po kilku godzinach jazdy, podczas których krajobraz pozostawał niezmienny, jakby ślizgacz w ogóle się nie poruszał, Dekkeret zwrócił się do Barjazida i spytał:

— Jak długo potrwa, nim osiągniemy Ghyzyn Kor?

— Ta dolina jest granicą między pustynią a sawanną. — Barjazid wskazał na południowy zachód; koryto rzeki znikało tam między dwoma wysokimi szczytami, wyrastającymi jak sztylety ze skał pustyni. — Dalej, za Szczeliną Munnerak, klimat zmienia się całkowicie. Po drugiej stronie gór powietrze znad morza napływa nocą z zachodu, ziemia zieleni się i doskonale nadaje na pastwiska. Zatrzymamy się jutro w pół drogi do Szczeliny, a przejedziemy ją pojutrze. Najpóźniej w Dniu Morza znajdziesz sobie nocleg w Ghyzyn Kor.

— A wy?

— Ja i mój syn mamy tu coś do załatwienia. Przyjedziemy po ciebie do Ghyzyn Kor… po trzech dniach? Czy może po pięciu?

— Pięć dni powinno mi wystarczyć.

— Doskonale. A później wracamy.

— Tą samą drogą?

— Nie ma innej. Wyjaśniono ci wszak w Thologhai, że wszystkie drogi zostały odcięte z wyjątkiem jednej, wiodącej przez pustynię. Ale nie masz przecież powodu, by się jej obawiać. Sny wcale nie są takie straszne, prawda? Jeśli nie wybierzesz się na kolejny spacerek, nic ci nie grozi.

Wydawało się to bardzo proste. Rzeczywiście, Dekkeret miał wrażenie, że potrafi przetrwać podróż, lecz wczorajszy sen stał się przyczyną takich cierpień, że bez entuzjazmu oczekiwał, co jeszcze może się zdarzyć. Kiedy rankiem rozbijali obóz, odkrył, że wcale nie ma ochoty zasypiać. Przez godzinę czuwał, słuchając metalicznych trzasków dobiegających spośród spiętrzonych głazów, rozszerzających się pod wpływem upału, aż wreszcie sen spadł na niego z zaskoczenia, jak wielka czarna chmura.

Po pewnym czasie zaczął śnić i od razu zorientował się, że będzie to przeżycie najstraszliwsze ze wszystkich dotychczasowych.

Najpierw pojawił się ból — ukłucie, dotknięcie, cios — a potem bez ostrzeżenia wewnątrz czaszki rozbłysło mu białe światło, aż jęknął i rękami chwycił się za głowę. Ten straszliwy spazm szybko minął i Dekkeret poczuł przy sobie słodką senną obecność Golator Lasgił, która uspokajała go, przytulając jego głowę do swych piersi. Kołysała go, szeptała, dodawała mu odwagi — aż otworzył oczy, usiadł, rozejrzał się wokół i zobaczył, że nie jest już na pustyni ani nawet na Suvraelu. Wraz z Golator Lasgią znajdowali się na jakiejś polance w lesie nieprawdopodobnie wysokich drzew o idealnie prostych gałęziach pokrytych żółtą korą. Było chłodno, a niemal u ich stóp, szemrząc wesoło, płynął po kamieniach bystry strumyk. Za strumykiem ziemia opadała gwałtownie w głęboką dolinę, a po drugiej stronie doliny wznosiła się ogromna, najeżona sterczącymi skałkami góra o szczycie przykrytym śniegiem. Dekkeret rozpoznał w niej natychmiast jeden z wielkich szczytów w pobliżu bagien Khyntoru.

— Nie — powiedział. — Nie chcę tu być.

Golator Lasgią roześmiała się; jej uroczy srebrzysty śmiech groźnie zabrzmiał mu w uszach, jak poranne dźwięki pustyni.

— To tylko sen, mój miły przyjacielu — powiedziała. — Musisz przyjąć wszystko, co przychodzi do ciebie we śnie.

— Potrafię rządzić swymi snami. Nie mam ochoty powracać na bagna Khyntoru. Patrz, wszystko się zmienia. Płyniemy rzeką Zimr, zbliżamy się do jej wielkiego zakrętu. Widzisz? Przed naszymi oczami pojawia się właśnie Ni-moya!

I rzeczywiście dostrzegł wielkie miasto, nieprawdopodobnie białe na tle zielonych wzgórz. Lecz Golator Lasgią tylko potrząsnęła głową.

— Nie ma tu żadnego miasta, kochany. Są tylko lasy północy. Czujesz ten wiatr? Posłuchaj śpiewu strumienia. Uklęknij, dotknij opadłych igieł. Ni-moya jest bardzo, bardzo daleko, a my przyjechaliśmy tutaj na polowanie.

— Błagam cię, wróćmy do Ni-moya.

— Innym razem — powiedziała Golator Lasgia.

Nie potrafił się jej oprzeć. Magiczne wieże Ni-moya zadrżały i rozpłynęły się w powietrzu, pozostały tylko drzewa o żółtych pniach, chłodny wiatr i odgłosy lasu. Dekkeret trząsł się. Był więźniem swego snu, pozbawionym szans ucieczki.

Pojawiło się przed nim pięciu myśliwych w surowych czarnych strojach ze skóry haigusa; pozdrowili go znakami mającymi wyrażać szacunek i podali mu broń: krótką rurę miotacza energii, krótki błyszczący sztylet i nóż o dłuższym, zakrzywionym ostrzu. Potrząsnął przecząco głową, więc jeden z myśliwych podszedł bliżej i uśmiechnął się do niego z drwiną, brakowało mu kilku zębów, a jego oddech śmierdział suszoną rybą. To była ona, Dekkeret rozpoznał jej twarz i odwrócił się zawstydzony, bowiem to właśnie ona była myśliwym, który zginął tego dnia, tysiące lat temu, na bagnach Khyntoru. Gdyby tylko jej tutaj nie było, pomyślał, to może zdołałbym jakoś znieść ten sen. To straszna tortura — kazać mu przeżyć wszystko jeszcze raz.

— Weź od niej broń. Stitmoj ucieka, musimy zacząć go gonić — powiedziała Golator Lasgia.

— Nie życzę sobie…

— Co za głupota sądzić, że sny stosują się do życzeń! To właśnie ten sen jest twoim życzeniem! Weź broń.

Dekkeret zrozumiał. Zmartwiałymi palcami wziął sztylet i nóż oraz miotacz i umieścił je we właściwych miejscach przy pasie. Myśliwi uśmiechnęli się. Mruknęli coś do niego w swym niemal niezrozumiałym, chrapliwym północnym dialekcie. A potem pobiegli wzdłuż brzegu strumienia, długim, lekkim krokiem, dotykając ziemi może raz na pięć kroków. Chcąc nie chcąc Dekkeret pobiegł razem z nimi, początkowo niezręcznie, a później z tą samą niezwykłą lekkością. Golator Lasgia nie miała najmniejszych kłopotów z dotrzymaniem im kroku, ciemne włosy powiewały wokół jej twarzy, oczy błyszczały podnieceniem. Skręcili w lewo, w głąb lasu i utworzyli tyralierę zagiętą w kształt półksiężyca, otaczając ofiarę.

Ofiara! Dekkeret dostrzegł trzy białe stitmoje — ich futra świeciły w mroku lasu niczym latarnie. Poruszały się niespokojnie, warczały; były świadome niebezpieczeństwa, ale nadal nie chciały porzucić swego terytorium — wielkie stworzenia, prawdopodobnie najniebezpieczniejsze dzikie zwierzęta na Majipoorze, szybkie, silne, inteligentne, uważane za postrach lasów północy. Wyciągnął krótki sztylet. Ustrzelić stitmoja z miotacza to żadne polowanie, przy tym można zniszczyć cenne futro; należało podejść blisko i zabić go nożem, najlepiej krótkim — a jeśli zajdzie taka konieczność, hakowatą maczetą.

Myśliwi spojrzeli na Dekkereta. Wybierz jednego, zdawali się mówić, wybierz ofiarę. Skinął głową. Wskazał gestem środkowego. Myśliwi uśmiechali się chłodno. Co takiego wiedzieli, czego nie chcieli mu powiedzieć? Wtedy było podobnie, nie starali się nawet szczególnie ukryć swojej pogardy górali dla nadętego paniczyka igrającego w ich lasach ze śmiercią w poszukiwaniu rozrywki. Wówczas to spotkanie źle się skończyło. Dekkeret wyciągnął nóż. Stitmoje ze snu, poruszające się nerwowo za zasłoną drzew, wydawały mu się niesamowicie wielkie — ogromne, ciężkie potwory, których z pewnością nie zdoła zabić jeden człowiek uzbrojony wyłącznie w nóż, ale nie było już odwrotu, wiedział, że musi przyjąć wszystko, co przyniesie mu ten sen. Zagrały rogi, ich rykiem i klaskaniem wynajęta nagonka miała spłoszyć zwierzynę. Stitmoj, rozzłoszczony i zdumiony tym nagłym hałasem, wstał na zadnie łapy, obrócił się, uderzał w drzewa łapami o długich pazurach i wreszcie, bardziej pełen obrzydzenia niż strachu, pobiegł.

Rozpoczął się pościg.

Dekkeret wiedział, że myśliwi mają rozdzielić zwierzęta i spłoszyć pozostałe dwa, by dać mu szansę upolowania tego, którego sobie wybrał. Lecz nie rozglądał się na prawo i lewo. Wraz z Golator Lasgią i jednym z łowców pobiegł przed siebie za środkowym stitmojem, z trzaskiem przedzierającym się przez las. Była to najtrudniejsza część polowania, bo jakkolwiek ludzie są szybsi, stitmoje lepiej umieją się przedzierać przez poszycie i łatwo jest je zgubić w gorączce pościgu. W tym miejscu las nie był zarośnięty, lecz zwierzę starało się ukryć i wkrótce już Dekkeret musiał walczyć z pnączami, małymi drzewkami i krzaczkami, zaledwie zdolny utrzymać wyglądające jak białe widmo zwierzę w polu widzenia. Niczym w gorączce, o niczym nie myśląc, biegł wymachując maczetą, tratując poszycie. Wszystko to było tak strasznie znajome, przeżywał tę scenę powtórnie, zwłaszcza gdy zdał sobie sprawę, że stitmoj zaczyna zawracać, że biegnie przez wcześniej zdeptany w gorączce pościgu obszar lasu, jakby planował zemstę…

Wkrótce nadejdzie chwila — z czego śpiący Dekkeret doskonale zdawał sobie sprawę — w której rozszalałe zwierzę wpadnie na bezzębną łowczynię, złapie ją i rzuci o drzewo, a on nie zatrzyma się, tylko pobiegnie dalej, kontynuując pościg, pozostawiając kobietę tam gdzie upadła — toteż gdy mały ścierwojad o płaskim pysku wypełznie ze swej jamy i rozszarpie jej brzuch, nie będzie nikogo, kto by go odpędził i dopiero później, kiedy wszystko się uspokoi, gdy znajdzie chwilę czasu, by do niej wrócić, zacznie żałować, że łowiecka gorączka i brak ludzkich uczuć kazały mu porzucić towarzyszkę polowania tylko po to, by nie stracić z oczu ofiary. A potem wstyd, poczucie winy, nie kończące się samooskarżenia…Tak, będzie musiał przeżyć to wszystko jeszcze raz, leżąc i śniąc tu, w dusznym upale pustyni Suvraelu, będzie musiał przeżyć to wszystko jeszcze raz, będzie musiał…

Nie!

Nie, nie miało to być wcale takie proste, bowiem język snów jest trudny i w gęstej mgle, która nagle pojawiła się w lesie, Dekkeret dostrzegł stitmoja, który obrócił się, uderzył bezzębną kobietę i rozciągnął ją na ziemi, lecz kobieta wstała tylko, wypluła resztkę zębów wraz z krwią i roześmiała się. Pościg trwał dalej, a raczej cofnął się do sceny będącej punktem wyjścia: stitmoj wypadający niespodziewanie z najciemniejszej części lasu i atakujący Dekkereta, wytrącający mu z rąk sztylet i maczetę, stający na zadnie łapy, by zadać mu ostateczny cios, lecz nie zadający go, bo obraz się zmienił i teraz to Golator Lasgia leżała rozdzierana pazurami, podczas gdy on łaził bezsensownie w kółko, niezdolny do podjęcia decyzji, co właściwie powinien zrobić, a potem znów ofiarą była góralka, następnie znowu Dekkeret — i nagle, w sposób zupełnie nieprawdopodobny, stary, pomarszczony Barjazid, a później Golator Lasgia. Dekkeret przyglądał się jej, gdy jakiś głos u jego boku powiedział: Jakie ma to znaczenie? Każdy z nas jest winny Bogini swą śmierć. Może w owej chwili ważniejsze było, byś pobiegł za zwierzęciem?” Dekkeret spojrzał, zdumiony. Ten głos był głosem bezzębnej łowczyni. Oszołomił go i wytrącił z równowagi. Sen stawał się niezrozumiały. Zmagał się, by wyjaśnić jego tajemnicę.

Nagle dostrzegł Barjazida, stojącego na skraju cienistej leśnej polany. Stitmoj po raz kolejny zabijał łowczynię.

— Czy tak było rzeczywiście? — spytał Barjazid.

— Chyba tak. Nie widziałem tego.

— A co zrobiłeś?

— Pobiegłem dalej. Nie chciałem stracić z oczu zwierzęcia.

— Zabiłeś je?

— Tak.

— A potem?

— Wróciłem. Zobaczyłem ją. Wyglądało to właśnie tak…

— Wskazał palcem. Mały padlinożerca pochylał się nad kobietą. Obok stała uśmiechnięta Golator Lasgia.

— A potem?

— Przybyli inni. Pogrzebali swoją towarzyszkę. Ściągnęliśmy futro ze stitmoja i wróciliśmy do obozu.

— A potem? A potem?

— Kim jesteś? Dlaczego zadajesz mi te pytania?

W tępogłowym padlinożernym zwierzęciu Dekkeret dostrzegł nagle samego siebie.

— Wstydziłeś się? — spytał Barjazid.

— Oczywiście. Przedłożyłem radość polowania nad ludzkie życie.

— Nie mogłeś wiedzieć, że ta kobieta jest ranna.

— Wyczułem to. Widziałem, ale nie chciałem zobaczyć, nie rozumiesz? Wiedziałem, że jest ranna. I nie zatrzymałem się.

— A kogo to obeszło?

— Mnie.

— Czy obeszło to jej towarzyszy?

— Obeszło mnie.

— I co?

— To miało znaczenie dla mnie. Dla nich znaczenie miało co innego.

— Czułeś się winny?

— Oczywiście.

— Jesteś winny. Młodości. Głupoty. Naiwności.

— Czy jesteś moim sędzią?

— Oczywiście, że jestem — powiedział Barjazid. — Widzisz moją twarz? — Chwycił pomarszczoną, brązową skórę na szczęce, pociągnął nią i skręcił aż zaczęła pękać, jego twarz rozpadła się jak strzaskana maska, a pod nią była inna twarz, straszna, kpiąca twarz skrzywiona w konwulsyjnym, ironicznym uśmiechu, i była to twarz samego Dekkereta.

11

W tej chwili poczuł, jakby igła ostrego światła przeszyła mu czaszkę. Takiego bólu nie doznał jeszcze nigdy, w mózgu zapłonęła mu włócznia szalonego cierpienia. Zapaliła latarnię jego świadomości i w jej złowrogim świede dostrzegł samego siebie: głupca, romantyka, chłopca, który wynalazł tragedię mającą za widza wyłącznie jego samego i przeżył dramat nie wzruszający nikogo, człowieka szukającego oczyszczenia z grzechu, który nie był grzechem — a jeśli, to tylko grzechem litości nad samym sobą. W trakcie tych cierpień usłyszał nagle jakby daleki dźwięk dzwonu i suchy, demoniczny śmiech Barjazida; nagle, największym wysiłkiem woli, wyrwał się ze snu i przewrócił na bok; drżał, wstrząśnięty, nadal czując przejmujący ból, choć ból ten słabł w miarę, jak sen opuszczał go i odchodził w nicość.

Chciał wstać i odkrył, że otula go grube, gęste futro, jakby stitmoj znów dopadł go i miażdżył w swoich łapach. Trzymały go potężne ramiona; nagle zdał sobie sprawę, że jest ich cztery. Kiedy wreszcie uwolnił się całkowicie od snu, zdał sobie sprawę, że znajduje się w objęciach gigantycznej Skandarki, Khaymak Grań. Prawdopodobnie krzyczał przez sen, rzucał się i machał rękami, a kiedy zerwał się na równe nogi, Khaymak Grań uznała, że znów ma zamiar wybrać się na przechadzkę po pustyni i postanowiła mu to uniemożliwić. Tuliła go z siłą wystarczającą, by połamać mu żebra.

— Wszystko w porządku — mruknął w jej szare futro. — Nie śpię już! Nigdzie nie idę.

Ściskała go nadal.

— Zrobisz… mi… krzywdę…

Musiał walczyć, by zaczerpnąć oddechu. Z niezręcznej troski mogła go nawet zadusić w tym matczynym uścisku. Dekkeret wykręcał się, odpychał, kopał i bił ją pięściami po głowie. Wijąc się tak zdołał jakoś zakłócić jej równowagę i oboje przewrócili się; on znalazł się na wierzchu, ona zaś w ostatniej chwili rozluźniła uścisk, tak że zdołał się wyrwać. Wylądował na kolanach i tak już pozostał. Bolało go całe ciało i ciągle nie mógł dojść do ładu z tym, co się zdarzyło w ciągu kilku ostatnich chwil. Nie był jednak aż tak oszołomiony, by nie dostrzec, jak skryty za ślłzgaczem Barjazid pośpiesznie zsuwa z czoła jakiś mechanizm, wyglądający jak kunsztowna, złota korona i próbuje ukryć go w jednym z pojemników.

— Co to takiego? — spytał.

Barjazid, co było dla niego nietypowe, sprawiał wrażenie zmieszanego.

— Nic. Taka zabawka.

— Pokaż!

Miał wrażenie, że tamten daje komuś jakieś znaki. Kątem oka dostrzegł, jak Khaymak Grań wstaje i wyciąga rękę, lecz nim wielka Skandarka zdołała wykonać ostateczny ruch, Dekkeret uchylił się i obiegł ślizgacz. Przewodnik nadal grzebał w pojemniku. Dekkeret, górujący nad Barjazidem tak, jak Skandarka górowała nad nim, błyskawicznie złapał go za rękę, wykręcił ją i przytrzymał. Potem zaś wyjął mu z dłoni opaskę i przyjrzał się jej z zainteresowaniem.

Nikt już nie spał. Vroon gapił się nieprzytomnie na to całe zajście, a młody Dinitak sięgnął po nóż, podobny do tego, którego Dekkeret używał podczas polowania.

— Puść ojca — powiedział.

Dekkeret obrócił Barjazida, zasłaniając się nim jak tarczą.

— Każ synowi rzucić nóż! — rozkazał. Barjazid milczał.

— Albo rzuci nóż, albo zgniotę to urządzenie. Co wolisz? Głosem przypominającym warczenie Barjazid rozkazał synowi odrzucić sztylet. Wylądował na piasku niemal u stóp Dekkereta, który zrobił krok i kopnął go za siebie. Podsunął opaskę przed oczy swego więźnia. Zrobiona była ze złota, kryształu i kości. Wykonano ją bardzo starannie; dostrzegł tajemnicze przewody i złącza.

— Co to jest? — spytał.

— Już ci mówiłem. Zabawka. Proszę… oddaj mija, nim ją zniszczysz.

— Jak działa ta zabawka?

— Bawi mnie, gdy śpię — wyszeptał ochryple Barjazid.

— Jak cię bawi?

— Wzmacnia moje sny tak, że są bardziej interesujące.

Dekkeret przyjrzał się jej bliżej.

— Gdybym ja ją założył, czy wzmocniłaby moje sny?

— Mogłaby uczynić ci krzywdę, kandydacie.

— Powiedz mi, jak działa na ciebie.

— Bardzo trudno to opisać.

— Postaraj się. Znajdź właściwe słowa. Jak zdołałeś dostać się do mojego snu, Barjazidzie? Nie miałeś tam nic do roboty!

Mały człowieczek tylko wzruszył ramionami i powiedział niepewnie:

— Byłem w twoim śnie? Skąd miałbym wiedzieć, co dzieje się w twoim śnie? Każdy może pojawić się we śnie kogoś innego.

— Sądzę, że mogłeś dostać się do niego dzięki temu urządzeniu. I pomogło ci ono zorientować się, o czym śnię.

Barjazid milczał ponuro.

— Opisz mi jego działanie albo zgniotę je na miazgę!

— Proszę!

Grube, mocne pałce Dekkereta zamknęły się na jednym z delikatnych mechanizmów opaski. Barjazid westchnął głęboko, ze-sztywniał.

— No i co?

— Masz rację. To… coś… pozwala mi dostać się do śpiącego umysłu.

— Doprawdy? A skąd je masz?

— To mój własny wynalazek. Udoskonalałem go przez wiele łat.

— Podobny do maszyn na Wyspie Snu?

— Jest inny. Działa mocniej. Pani Wyspy może tylko przemawiać do ludzkich umysłów, ja czytam sny, kontroluję ich kształt, w znacznym stopniu panuję nad umysłem śpiącego.

— 1 to w całości twój wynalazek? Nie ukradłeś go z Wyspy Snu?

— To mój wynalazek — szepnął Barjazid.

Dekkeret poczuł gwałtowny przypływ wściekłości. Przez chwilę pragnął skruszyć tę maszynę jednym ruchem ręki, a potem rozgnieść na miazgę samego Barjazida. Pamiętając, jak Barjazid unikał odpowiedzi na pytania, omijał prawdę i po prostu kłamał, pamiętając, jak wdarł się w jego sny i zakłócił proces uzdrowienia, którego on sam tak bardzo potrzebował, jak w dar Pani, w błogosławiony wypoczynek, wplótł strach, cierpienie i niepewność, jak wtargął w jego duszę, jak nią manipulował — Dekkeret poczuł wściekłość o niemal morderczym natężeniu. Serce waliło mu w piersi, w gardle mu zaschło, przed oczami pojawiła się mgła. Zacisnął dłoń na wykręconym ramieniu Barjazida, aż mały przewodnik jęknął, krzyknął… No jeszcze, jeszcze, złamje…

Nie! Gniew osiągnął szczyt i został powstrzymany siłą woli, zmuszony do odejścia w głęboką dolinę spokoju. Dekkeret zdołał się opanować, wyrównać oddech, powstrzymał łomotanie serca. Uwolnił Barjazida i pchnął go na ślizgacz; przewodnik zatoczył się i chwycił burty pojazdu. Z twarzy odpłynęła mu krew. Delikatnie pogładził nadwerężone ramię, a potem spojrzał na Dekkereta oczami, w których był strach, ból i nienawiść.

Ten zaś przyglądał się z zainteresowaniem dziwnemu instrumentowi, czubkami palców dotykając delikatnie jego skomplikowanych elementów. Potem podniósł go, jakby chcąc nałożyć na głowę.

— Nie! — sapnął Barjazid.

— Co się stanie? Uszkodzę go?

— Tak. I tobie też może stać się krzywda.

Dekkeret skinął głową. Sądził, że Barjazid blefuje, ale nie miał ochoty sprawdzać. Po chwili spytał:

— A więc nie ma tu żadnych złodziei snów, żadnych złowrogich band Zmiennokształtnych?

— Nie ma — szepnął Barjazid.

— To tylko ty, w tajemnicy, eksperymentowałeś z umysłami wędrowców, prawda?

— Tak.

— Zabijałeś ich.

— Nie! Nie chciałem nikogo zabijać. Jeśli ginęli, to tylko dlatego, że zaczynali się bać, tracili orientację, uciekali tam, gdzie groziło niebezpieczeństwo… albo wędrowali we śnie, jak ty…

— Lecz ginęli, bo igrałeś z ich umysłami?

— Jak można być tego pewnym? Niektórzy pewnie tak, inni nie. Nie chciałem nikogo zabić. Pamiętaj, że kiedy zniknąłeś, natychmiast zaczęliśmy poszukiwania.

— Wynająłem cię, żebyś mnie prowadził i ochraniał. Q inni byli dla ciebie tylko obcymi, których atakowałeś z daleka, prawda?

Barjazid milczał.

— Wiedziałeś, że wskutek twoich doświadczeń giną ludzie, a jednak nadal eksperymentowałeś?

Odpowiedziało mu wzruszenie ramion.

— Kiedy się to wszystko zaczęło?

— Wiele lat temu.

— Dlaczego to robiłeś? Barjazid spojrzał w bok.

— Już raz ci powiedziałem. Nie odpowiadani na pytania zaczynające się od „dlaczego”.

— Mogę zniszczyć twą maszynę.

— I tak ją zniszczysz.

— Nie. Masz. Jest twoja.

— Co?

Dekkeret wyciągnął dłoń, na której spoczywała opaska.

— Masz. Weź ją. Ja jej nie potrzebuję.

— Nie zamierzasz mnie zabić? — zdumiał się Barjazid.

— Czy mam zostać twym sędzią? Jeśli stwierdzę raz jeszcze, że wypróbowujesz ją na mnie, z pewnością cię zabiję. Ale w innych okolicznościach — nie. Nie lubię zabijać. I tak już dźwigam na duszy ciężar jednego grzechu. A poza tym potrzebuję cię, żeby wrócić do Thologhai. A może już o tym zapomniałeś?

— Oczywiście. — Barjazid wydawał się oszołomiony okazaną mu łaskawością.

— 1 dlaczego miałbym cię zabić?

— Za to, że wkroczyłem w twój umysł… że igrałem z twymi snami…

— Aha…

— Za to, że naraziłem twe życie na pustyni.

— Za to także.

— A jednak nie pragniesz się zemścić? Dekkeret potrząsnął głową.

— Manipulowałeś moją duszą i to mnie rozgniewało, ale gniew przeszedł i zniknął. Nie ukarzę cię. Zawarliśmy układ, otrzymałem, za co zapłaciłem. Nawet to twoje urządzenie okazało swą wartość. — Pochylił się ku Barjazidowi i mówił cichym, przekonującym głosem. — Przybyłem na Suyrael pełen wątpliwości, niepewny siebie, przygnieciony poczuciem winy. Chciałem oczyścić duszę przez cierpienia fizyczne. Byłem głupi. Cierpienia fizyczne dotykają ciała i wzmacniają wolę, ale nie leczą ran duszy. Ty dałeś mi coś innego, ty i ten twój mechanizm. Torturowałeś mnie w snach, postawiłeś lustro naprzeciw mojej duszy — lustro, w którym mogłem się dokładnie obejrzeć. Ile z tego ostatniego snu zdołałeś odczytać, Barjazidzie?

— Byłeś w lesie… na północy…

— Tak.

— Polowałeś. Twoja towarzyszka została ranna. Czy to prawda?

— Mów dalej.

— Nie zwróciłeś na nią uwagi. Kontynuowałeś polowanie. A potem, kiedy wróciłeś, było już za późno. Winisz się za jej śmierć. Czułem tamtą winę. Czułem, z jaką mocą promieniuje z twojej duszy.

— Tak. Winę za śmierć tej kobiety będę niósł przez całe życie. Ale teraz nic już nie można dla niej zrobić, prawda?

Dekkeret poczuł, jak ogarnia go niezwykły spokój. Nie wiedział, co się stało, ale we śnie stanął wreszcie twarzą w twarz z tym, co zdarzyło się w Khyntorze, poznał prawdę o tym, co wtedy zrobił, a czego nie zrobił, zrozumiał w sposób, którego nie potrafił ująć w słowa, że bez sensu jest karać się przez całe życie za akt zwykłej beztroski, nieczułości i głupoty, że nadeszła chwila, w której trzeba przestać się oskarżać i wrócić do życia. Zaczął nareszcie przebaczać sam sobie. Szukał na Smraelu wybaczenia i w jakiś sposób wybaczenie to uzyskał. Powinien podziękować za nie Barjazidowi. Powiedział więc:

— Być może zdołałbym ją ocalić, a być może nie, ale myślałem o czymś innym i w mej głupocie pobiegłem dalej, by dokończyć polowania. Lecz nurzanie się w poczuciu winy nie przyśpieszy odkupienia, prawda? Martwi pozostają martwi. Muszę oferować swe życie żywym. No już, zawracamy do Thologhai.

— A co z Ghyzyn Tor? Nie zamierzasz odwiedzić farm?

— To idiotyczna misja. Brak mięsa, zakłócenia handlu — te problemy już są rozwiązane. Zabierz mnie do Thologhai.

— Co potem?

— Udamy się razem na Zamkową Górę. Zademonstrujesz to swoje urządzenie Koronalowi.

— Nie! — Po raz pierwszy odkąd go zobaczył, Barjazid był rzeczywiście przerażony. — Błagam…

— Ojcze — powiedział Dinitak.

W promieniach pustynnego słońca chłopiec wydawał się płonąć wewnętrznym blaskiem. Na twarzy miał wyraz wściekłej, dzikiej dumy.

— Ojcze, udaj się z nim na Zamkową Górę. Niech pokaże swym panom, co tu mamy.

Barjazid oblizał wargi.

— Boję się…

— Nie masz się czego bać. Nadchodzi nasz czas.

Dekkeret spojrzał na jednego i drugiego, na przycichłego nagle, pomarszczonego starca i na zmienionego, promieniującego mocą chłopca. Wyczuwał, że jest to historyczny moment, że wielkie siły układają się tu w zupełnie nowy wzór, choć pojmował to z największą trudnością. Jednego był tylko pewien — jego przeznaczenie i przeznaczenie tych mieszkańców pustyni jest jakoś ze sobą związane; wiąże ich skonstruowana przez Barjazida maszyna do czytania snów.

— Co stanie się ze mną na Zamkowej Górze? — spytał nieśmiało jej twórca.

— Nie mam pojęcia — powiedział mu Dekkeret. — Być może zetną ci głowę i umieszczają na szczycie Wieży Stiamota. A może staniesz się nową Potęgą Majipooru? Wszystko może się zdarzyć. Skąd mam wiedzieć? — Zdał sobie sprawę, że los Barjazida nic go nie obchodzi, że nie czuje gniewu wobec tego drobnego człowieczka, tak lubiącego zabawiać się umysłami innych, a jedynym jego uczuciem jest dziwna, abstrakcyjna wdzięczność za to, iż mógł uporać się z demonami swej duszy. — Twój los spoczywa teraz w rękach Koronala. Jedno tylko jest pewne: udasz się ze mną na Zamkową Górę i zabierzesz ze sobą tę opaskę. Zawracaj do Thologhai.

— Dzień się jeszcze nie skończył. Słońce jest teraz najgorętsze.

— Jakoś sobie poradzimy. Ruszamy, pojedziemy szybko. Musimy zdążyć na statek, lecz nim wyruszymy na Alhanroel, chcę spotkać się jeszcze z pewną kobietą.

12

Zdarzyło się to we wczesnej młodości tego, który miał zostać Koronalem Lordem Dekkeretem pod rządami Pontifexa Prestimiona. A chłopiec, Dinitak Barjazid, jako pierwszy z dynastii rządził z Suvraelu umysłami wszystkich śpiących mieszkańców Majipooru z tytułem Króla Snów.

Загрузка...