WIEDŹMA I WILK

– Muszę go mieć, prababciu – powiedziała Melania do lustra, wycierając nos. – Muszę.

Siedząca po drugiej stronie owalnego intarsjowanego stołu stara kobieta kryła twarz w cieniu, ale widać było siatkę drobnych i głębokich zmarszczek, niczym na miękko wyprawionej skórze. I jeszcze kołnierzyk spięty kameą w srebrze. Jej podbródek, drobny i ostry, drżał lekko. Milczała.

Tykał skrzynkowy zegar, lampa z witrażowym abażurem rzucała ciepły blask na stół, drobny sterczący podbródek, białą koszulę, kameę i dłonie prababki.

Staruszka sięgnęła po filiżankę i upiła łyk herbaty. Melania czekała, dygocąc od wstrzymywanego szlochu.

– Proszę…

– Moje biedne dziecko… – powiedziała prababka. – Przecież znasz zasady. Pamiętaj o stosach.

– Prababciu, proszę…! – jęknęła Melania ze zniecierpliwieniem. – Co się ma jeszcze stać, żebyś zrozumiała, że to właśnie jest ta sytuacja. Muszę!

– Zrób to, co może zrobić zwykła kobieta. Wezwij policję. Wypędź go. Rozwiedź się.

– Nie jesteśmy, chwała Bogu, małżeństwem, prababciu, i dobrze o tym wiesz. Już wzywałam policję. Znają mnie. Nie chcą przyjeżdżać. A jak mam go wypędzić, kiedy nie chce wyjść? Siłą? Jest silniejszy! Wraca. Wszędzie mnie znajduje. Wraca z kwiatami, z tymi swoimi czarnymi, bezbronnymi oczami i prosi o pomoc… Pisze wiersze i…

– Przez trzy dni, Melanio. Potem traci natchnienie, szuka go w karafce, widzi na swoim ciele pająki, nienawidzi wszystkiego wokół siebie i robi się okrutny, a ty zaczynasz znowu nosić czarne okulary i fioletowy makijaż. Problem w tym, moje dziecko, że za każdym razem, kiedy wraca, ty go przyjmujesz. Musisz zrobić porządek ze sobą, a nie sięgać po Dar. Ty go nadal kochasz, moje dziecko. Gdybym była twoją matką, powiedziałabym, że cię ostrzegałam. On ma czarną aurę, dziecko. Nie ma w nim nic jasnego ani dobrego. Ma ambicje, ale nie ma talentu. A nade wszystko nie ma do niczego serca. A ty nadal go kochasz. I zawsze go przyjmiesz.

– Już nie, prababciu. Ostatnio spał na klatce i dopadł mnie, jak wychodziłam. Jest coraz gorzej i ja… Prababciu, to się skończyło. Wiem. Coś we mnie pękło. Leżał w przedpokoju i nagle zobaczyłam go takim, jakim jest naprawdę. Miałaś rację. Wpakowałam siedem lat życia w bydlaka, który jest po prostu pasożytem. Pękło i już. Nie ma. Nie kocham już, babciu. Chcę, żeby zniknął. Im prędzej tym lepiej. Skopałam go, kiedy leżał. Chcę się uwolnić, prababciu. To jest ta sytuacja. Proszę, pozwól mi.

– Dobrze więc, ja się nim zajmę. Jeżeli chcesz, to zniknie.

– Nie! – zawołała Melania. – Chcę to zrobić sama. Muszę. Chcę odzyskać godność, babciu. Jestem gotowa. I silna. Bardzo silna.

– Bo cierpisz, dziecko. Zawsze tak jest. Ale to jest zła siła. Nie masz nad nią kontroli.

Melania zamilkła. Przypomniała sobie wczorajszą trasę z Poznania. Dłonie zaciśnięte na kierownicy, podrapane kostki po niedawnym spotkaniu z ukochanym. I więcej pamiątek na całym ciele. Nic wielkiego. Siniak na żebrach, fioletowe ślady palców na udach, obtarte kolano, spuchnięty policzek. I upokorzenie. Bezsilna wściekłość. Zaschnięte łzy na policzkach, piekące oczy. I kilometr za kilometrem wstęga czarnego asfaltu, przerywana linia dzieląca świat na połowy.

Motocyklista śmignął jak pocisk wystrzelony z samolotu, niemal smagnął drzwi i zajechał jej drogę. Podskoczyła, kierownica drgnęła jej w ręku, koła zachrzęściły na żwirze pobocza. Uwolniła wtedy całą wściekłość. W wielopiętrowej wiązance, której nie powstydziłby się doker. Wymierzonej wprost w jego opięte skomplikowaną kurtką plecy znikające za zakrętem.

A w pół godziny później mijała już błyskające lampami karetki, kałużę benzyny i drobnych kryształków szkła. I tę yamahę wbitą w rozdarty bok furgonetki. I motocyklistę kołyszącego się tam i z powrotem w objęciach pielęgniarzy, obejmującego obiema rękami strzaskany kask.

Nie masz kontroli…

Zabiłam go.

Bo wszedł mi w drogę.

– A dlaczego nie zrobisz czegoś innego? Znajdź normalnego, dobrego mężczyznę. Jesteś piękna, Melanio. Może nie jak modelka, ale one w ogóle nie mają twarzy. Twojej przynajmniej nikt nie zapomni, moje dziecko. Dobrze wiesz, że wystarczy, gdy spojrzą w twoje oczy. Gdy poczują zapach twoich włosów. Kiedy zobaczą, jak się uśmiechasz. Tak dawno nie widziałam cię uśmiechniętej, córeczko. Znajdź dobrego, silnego mężczyznę. Człowieka honoru. Takiego, który nie pozwoli cię skrzywdzić. Możesz użyć do tego Daru. W tym chętnie ci pomogę. Ale to, co chcesz zrobić… To jest chore, moje dziecko.

– Prababciu – powiedziała Melania bardzo rzeczowo – nie mam siły. Nie mam po prostu siły szukać i zdobywać mężczyzny. Nie teraz. Zrozum, że ten sukinsyn…

– Język, moje dziecko – przerwała ostro nestorka. – Nie chodzi nawet o przyzwoitość i dobre maniery. Chodzi o Dar. Ty możesz zabić jednym słowem, Melanio, i to nie tego, kogo byś chciała. Nie można powierzać broni komuś, kto strzela na oślep.

– Prababciu, przepraszam – powiedziała Melania. – Chodzi o to, że on mnie wyssał ze wszystkich sił. Nie dam rady nikogo zdobyć. A takich mężczyzn, o jakich mówisz, dawno już nie ma. Nie mogę też czekać, aż wrócę do siebie. On mi nie pozwoli. Zabije mnie. – Dotknęła świeżo zasklepionego pęknięcia przecinającego cienką, wypielęgnowaną brew. – Trafił mnie pękiem kluczy, prababciu, bo otworzyłam drzwi, we własnym domu. Drzwi, za którymi siedział. Trafił mnie kluczami, bo przed świecznikiem się uchyliłam. Myślałam nad tym, babciu. Wiesz, co chcę zrobić.

– Chcesz zamienić małpę na wilka, moja droga.

– Babciu, wiesz przecież. Zresztą, zwierzęta są dużo lepsze od ludzi. Babciu, jestem gotowa. Doceń, że proszę cię o zgodę.

Nestorka zaśmiała się cynicznie.

– Prosisz nie o zgodę, ale o bransoletę. O lykopeion. Nie umiałabyś zrobić własnej. Jestem już bardziej stara, niż mogłabyś sobie wyobrazić, Melanio. Chciałabym nareszcie umrzeć. Muszę tylko skończyć edukację nestorki. Najlepiej przyszłej jesieni. Wtedy przekażę ciotce Teresie mój grimoir i umrę. W listopadzie.

– Babciu, proszę… – wykrztusiła Melania przez łzy. – Potrzebuję cię.

– Nadszedł czas, córeczko. Czekają na mnie, a ja jestem już zmęczona tym światem. Nie rozumiem go. Znacznie więcej łączy mnie z tymi, którzy odeszli, niż z wami. Daj mi odejść, prawnuczko. Chcesz swój Dar. Chcesz lykopeion. Chcesz otworzyć swój grimoir. Dobrze więc. Niech się tak stanie. Ale to znaczy, że nie będę więcej trzymać cię za rękę. Czas stanąć na własnych nogach. I tak zawsze robiłaś, co chciałaś, mała wiedźmo.

– Babciu…

– Poczekaj. – Stara kobieta wstała zza stołu i odeszła w głąb swojego mieszkania. Przez chwilę widać było jej twarz. Wypukły nos, taki sam jak u Melanii, i tak samo niesforne włosy, jednak srebrzyste i spięte w miarę możliwości w gładki kok. Srebrne, a nie ogniście rude.

Melania czekała, bawiąc się herbatnikiem i patrząc na ciężką, drewnianą ramę lustra, które dzieliło stół na dwie połowy. W mieszkaniu panował mrok. Gdzieś za oknem przejechał tramwaj.

Prababka wróciła wreszcie i przyniosła dwa woreczki z miękkiej skóry.

– Klucz do grimoiru. Lykopeion. I – z jednego z woreczków wydobyła rzeźbioną buteleczkę z ciemnego szkła – przemyj tym twarz, moja droga. Trzy krople na szklankę wody. Nie chcę cię więcej widzieć z poranioną twarzą. W tym drugim woreczku znajdziesz niektóre zioła i zamienniki. Teraz trudno je dostać. Są w szkatułce. Używaj ich oszczędnie i uzupełniaj, kiedy przyjdzie sezon.

– Dziękuję, prababciu.

– Melanio, posłuchaj. Ten cały Łukasz to potwór, zgoda. Ale ty chcesz stworzyć drugiego potwora. Posłuchaj mojej rady i nie rób tego. Rozdepcz to jego czarne serce, ale potem zacznij życie jak normalna dziewczyna w twoim wieku. Poszukaj sobie normalnego mężczyzny i spraw, by cię pokochał. Dar to nie jest proteza. Nie wolno go tak używać. Jesteśmy kobietami i ludźmi. Musimy żyć jak ludzie.

– Chyba nie umiem, babciu. Za długo to trwało.

Prababka westchnęła.

– I tak będziesz musiała. Nauczysz się. Droga na skróty zawsze się mści.

Wiesz, co masz zrobić z bransoletą. Będziesz miała go we władzy tylko wtedy, gdy będzie nosił lykopeion, a ty będziesz musiała mieć swój. Nie zdejmuj go nigdy na dłużej niż kilka godzin. A przy pełni nawet na chwilę. Będziesz pamiętać?

– Tak, babciu.

– I odeślij go natychmiast, kiedy zrobi swoje.

Cisza.

– Melanio?

– Dam mu wiedzę, babciu. I dam mu siebie.

Stara kobieta westchnęła ciężko.

– I myślisz, że to takie proste. Boże drogi, moje dziecko – to ci się nie uda. Pewnych rzeczy musisz się sama dowiedzieć. W tej sprawie już ci nie pomogę. Proszę.

Prababka rzuciła lekko obydwa woreczki prosto w taflę lustra. Patrząc ze swojej strony stołu Melania zobaczyła, jak powierzchnia zwierciadła rozstępuje się, jak rozchodzą się na niej okrągłe fale niczym na powierzchni stawu. Woreczki spadły na stół, lustro falowało przez chwilę i uspokoiło się. Nadal było w nim widać prababkę siedzącą po drugiej stronie stołu, w ciepłym świetle lampy od Tiffany’ego. Trzymała dwie splecione srebrne bransolety. Rzuciła je w lustro lekkim ruchem nadgarstka. Uderzyły w intarsjowane drewno blatu z metalicznym brzękiem, omal nie tłukąc porcelanowego spodka. Melania ostrożnie podniosła je i rozłączyła.

Lykopeion… – Bransolety wyglądały dziwnie, jak srebrne fragmenty kręgosłupa jakiegoś nieziemskiego stworzenia.

– Nie trzeba zapinać ich ciasno – powiedziała prababka. – Same się dopasują. I, chwała Bogu, nie trzeba ich już ukrywać. Ludzie noszą takie dziwne rzeczy, że nikt nie zwróci na nie uwagi. Czas na mnie, córeczko. I, Melanio…

– Tak, prababciu?

– Będziemy się jeszcze widywać, ale zapamiętaj, że w połowie listopada będzie mój pogrzeb. Mam nadzieję, że przyjdziesz.

– Babciu…

– Bądź zdrowa, Melanio.

Lustro znowu zafalowało, po czym dobiegł z niego cichutki śpiewny trzask, jakby marznącej gwałtownie wody. Prababka znikła, a zamiast niej w lustrze pojawiła się drobna twarz Melanii, okolona rudymi lokami, z półksiężycowatą ranką tnącą czarną brew, z żółtozielonym siniakiem pod pięknym, zielonym okiem. Lustro znów było lustrem.

Melania przeniosła je z wysiłkiem na komodę i ustawiła tak, żeby się nie widzieć. Potem zapaliła światło i odniosła filiżankę do kuchni.

A potem poszła do łazienki i odkręciła kurki przy wannie. Usiadła na ocembrowaniu, nalała ciepłej wody do umywalki i wpuściła trzy krople eliksiru. Czerwone jak krew kleksy rozpłynęły się, barwiąc wodę na różowo. W powietrzu rozszedł się zapach imbiru, olejku różanego i miedzi. Melania wyłuskała z pojemnika bawełniany płatek kosmetyczny, a potem, krzywiąc się i sycząc przed łazienkowym lustrem, zaczęła przemywać ranki na twarzy. Piekło jak wszyscy diabli. Woda z łoskotem lała się do wanny. Dobrze było być samej w domu.

Już niedługo.

Już niedługo, draniu.

Leżąc w ciepłej wodzie czuła, jak eliksir działa na rany, otarcia i siniaki. Trochę piekło, ale przede wszystkim czuła, jakby jej skóra ściągała się tam i kurczyła.

Nareszcie zrobi z tym porządek. Czuła już tylko gniew. Jej wielka, wystawiana na tyle prób miłość, trwająca wbrew rozsądkowi i całemu światu, zgasła pewnego wieczora jak zdmuchnięta świeca. Nawet jej wtedy nie uderzył. Po prostu siedział w pokoju, walcząc z wywracającymi się oczami, w rozpiętej koszuli; biała jak wosk twarz obwisła mu i była tak zdrętwiała od alkoholu, że nie mógł nawet mówić. Jego dłoń przesunęła się w kierunku kieliszka jak wąż i wywróciła go. Wybełkotał: „Nasso siie gapisz gupia ssifpo”, a potem ruszył do przedpokoju i upadł bezwładnie jak worek. Melania poczuła, jakby w jej głowie nagle pękł jakiś spróchniały szczebel. Patrzyła na jego karykaturalnie chude ciało rozciągnięte na parkiecie, pozlepiane w kosmyki długie włosy rozsypane wokół głowy, półotwarte usta, z których zionęło przetrawioną wódką i acetonem. Wydawało się jej, że widzi go po raz pierwszy. Spodnie miał sztywne od plam, przetarte na kolanie, i brudne, bose stopy. I te kręcone, czarne, koźle włoski na całym ciele.

Boże, co ten cuchnący menel robi na mojej podłodze?

Ten cuchnący menel to twój dekadencki, mroczny książę, twój poeta. Twój bunt przeciwko drobnomieszczańskiemu życiu. To siedem najlepszych lat twojego życia, wypite i wyrzygane do kibla jak podła wódka. Twój Jim Morrison.

Kiedy wycierała z podłogi wymiociny, poprzysięgła zemstę. Tak po prostu. Nadszedł czas przesilenia.

Już niedługo.

Otworzę mój grimoir.

Niedługo. Miała czas do środy. We środę wracał z koncertu. Grał w zastępstwie w jakimś zespole, którego gitarzysta miał kaprys rozwalić pięścią podwójne okno. Jednak i te fuchy mu się kończyły. Za dużo afer, za dużo demolki, poza tym grał coraz gorzej.

Dwa dni na przygotowanie wszystkiego. Musiała rano oddać stykówki i filmy do agencji i broń Boże nie brać następnych zleceń.

Tego wieczora wyjęła ze skrytki swój grimoir i po raz pierwszy otworzyła go sama. Zapaliła świece i siedziała nad księgą naga, z wilgotnymi płomiennymi włosami, odwracając sztywne karty pergaminu. Obok w pedantycznym porządku leżały zawiniątka pełne ziół, stały buteleczki z wyciągami. Na kawałku irchy leżały dwie członowane srebrne bransolety, jak śpiące, metalowe węże. Wąskie wargi Melanii poruszały się. Monotonny szept, cichszy zrazu niż stanowcze tykanie skrzynkowego zegara, narastał. Słowa zlewały się, stawały się jedną niezrozumiałą mantrą:

Sator, arepo, rotas. Frutimiere Likaone! Noakil!

Jej głos narastał. Nie słyszała tego, po pół godzinie była już w głębokim transie. Melania zaczęła krzyczeć. Wciąż to samo. Na jej ciele pojawiła się gęsia skórka. Naczynia w kredensie zaczęły brzęczeć.

Sator, arepo…

Krzyk.

Dwie ulice dalej transformator buchnął snopami iskier. Przed kamienicą Melanii zgasły latarnie.

Sator…

W całej okolicy zaczęły wyć psy. Chórem.


* * *

Do ostatniej chwili była pewna, że nie zdąży. We wtorek po południu jednak wszystko było gotowe. Kartka z jej notesu zapisana niezliczonymi notatkami, zawierała dumny rząd haczyków postawionych przy każdym punkcie. Załatwione. Torba z jej ubraniami i kompletem męskich ubrań XXL. Załatwione. Kwatera. Załatwione. Torba z aparatem i obiektywami. Załatwione. Załatwione…

Już wkrótce.

W domu na stole leżała kartka:

„Wyjeżdżam do chatki pod Białowieżą. Sama. Zabieraj swoje rzeczy i wynoś się. Nie chcę cię więcej widzieć. Wracam w niedzielę. Do tego czasu masz zniknąć z mojego życia. Nigdy więcej nie przychodź i nie dzwoń. Mam kogoś, to prawdziwy mężczyzna. Melania.”

Wiedział, o którą chatkę chodzi. Wynajęli ją kiedyś, podczas jednego ze swoich nielicznych wyjazdów. Spędzili tam tydzień, który długo uważała za jeden z najlepszych tygodni swojego życia. Teraz był jej zupełnie obojętny. Coś się złamało.

Zamknęła drzwi na ten jedyny zamek, do którego miał klucz.

Kiedy minęła Wyszków, zaczął padać drobny, pierwszy śnieg. Czuła, jak wypełnia ją adrenalina. Nigdy więcej bezsilności. Działanie. Siła. Dar. Kabinę wypełniał ochrypły śpiew. I Melania śpiewała razem z magnetofonem. Skóra na jej twarzy, odbijającej się w lusterku wstecznym, była nieskazitelna. Żadnych blizn, żadnych siniaków.


O, bracia wilcy, strzeżcie się przynęty

O, bracia wilcy, strzeżcie się ludzkiej łaski

Zastawił na was wróg zawzięty – potrzaski!


Puszcza Białowieska przywitała ją zimową bielą i czernią. Wszystko, co nie było bielą, zamieniło się w czerń. Tym lepiej. Zmierzchało, po drodze sunęły smugi drobnego jak mąka śniegu.

Pan Okszanowski otworzył drzwi natychmiast, zupełnie jakby na nią czekał. Chudy, siwy i wąsaty, kipiący niewymuszonym, towarzyskim entuzjazmem.

– Nu i panna Mela przyjechała, ja tak sobie pomyślałem, żeby herbaty nastawić, a tu panna Mela już jest. Nu, niechżesz pani wchodzi! Zaraz herbatki… a i zjeść coś też znajdzie się… Takie zimno, pewnie pani przemarzła.

Melania weszła, ogłuszona i oślepiona jaskrawym światłem, kipiącym wokół wiejskim, wieczornym życiem. Pod kuchenną płytą huczał ogień, śpiewał wielki aluminiowy czajnik. Gadał telewizor.

Odebrano jej kurtkę i posadzono w salonie, przy starym stole, pod szklanym spojrzeniem kozłów, jeleni i dzików. Nie zostawiająca miejsca na żadne dyskusje i konwenanse kresowa gościnność porwała ją jak powodziowa fala, z którą nie można walczyć, można tylko w niej zatonąć.

– Naleweczki, pannu Melu, z tarniny ona – samo zdrowie. I rydzyków… teraz rydzyki rzadkie, już nigdzie indziej pani takich nie zje, tylko u starego Okszana… Niechżesz panna Mela jeszcze sobie zajączka dołoży…

Melania posłusznie kroiła, żuła, odpowiadała na niezliczone pytania. Konfitury na spodku przy szklance herbaty pachniały wniebogłosy wiśniami i migdałami, na dworze szczekały dwa myśliwskie brytany. Kozły, dziki i jelenie patrzyły na nią przychylnie ze ścian. Płynęły jakieś lokalne plotki.

– Ja od razu, pannu Melu, tak czułem, że on kłopotów narobi. Ja nawet pani profesor powiedziałem. Pani Simono, tak powiedziałem, on nic się na puszczy nie rozumi… I co panna Mela powi? Miałem rację… Ja ta się na ludziach znam…

Pan Okszanowski paplał, opowiadał, dolewał. Nikt tu nie cierpiał na nieokreślone, dekadenckie rozterki, nikt nie pałał nienawiścią do siebie i całego świata. Nikt nie pił do nieprzytomności, ani nie wymiotował na podłogę. Nikogo tu nie bito. Było ciepło, przytulnie, prosto i bezpiecznie.

Też będę miała taki dom. Z konfiturami i rydzami, i całą tą serdecznością. Jasny i żywy. Mój.

Już niedługo.

Psy umilkły. Gdzieś z daleka, z głębi lasu, wypłynęło dzikie, pierwotne wycie. Chór zgranych, jak w cerkwi, zwierzęcych głosów popłynął tęskną, ponurą nutą. Wycie wyprysnęło łamaną frazą i ucichło.

Po plecach Melanii przeszły zastępy lodowych mrówek.

– Aj, słyszy pani, jak śpiewają? Zima będzie że hej… To Maksym, powiadam pani, że od wojny takiego basiora nie widziałem. Jak cielę, żebym tak nie wstał. Ten baran to koniecznie chciał mu tę radiową obrożę założyć, miesiąc go, pannu Melu, tropił i nic. Maksyma nie złapie… Za mądry on.

Na dworze było ciemno. Melania musiała już wyjść, ale nie miała pojęcia, jak się uwolnić. Dobrze było tak siedzieć, popijać mocną herbatą nalewkę i rozkoszować się spokojem, ale nie po to tu przyjechała. Przyjechała po swoją zemstę. I wolność.

– Panie Stanisławie, a chatka gotowa? Bo ja się muszę położyć. Rano muszę iść na zdjęcia, bo wtedy światło…

– A gotowa, gotowa. Napaliłem, to marznąć panna Mela nie będzie. Tylku ja myślałem, że pani z całą ekipą, a tu sama. To ta nie lepi pani tu u nas zostać? Tu do puszczy też niedaleko, a w chatce to i żywego ducha i człowieka żadnego na parę kilometrów… A i straszno trochu tak samej kobicie, wilczki śpiewają…

– Kiedy ja muszę tam… I lubię sama pracować. Przecież nic mi się nie stanie, a tak bym się chciała już położyć… I przecież pan wie, że puszczę znam – nie pójdę za daleko.

– A ja klucz zaraz przyniosę… Bo z panny Meli to taka gorączka… Wszystka tylku już, już i już. A mnie tutaj, pannu Melu – nudno. Teraz nikt nie przyjeżdża, a tutaj u nas koniec świata. Dalej tylko puszcza, Ruskie i piekło. Brakuje żywej duszy… – Skrzypnął krzesłem, a potem poszedł do sieni, stukając protezą.

– Panie Stanisławie – przyjdę, pogadamy, wypijemy, ale później. Sfotografuję co trzeba i przyjdę. Naprawdę.

Do chatki prowadziły coraz gorsze i bardziej zasypane śniegiem drogi, wreszcie został tylko ledwo widoczny trakt, którym nikt od dawna nie jeździł.

Mała myśliwska chatka stała tuż na skraju lasu, otulona w sosny i bezlistne teraz jaśminy. Kiedy Melania podchodziła do drzwi, czuła, jak wali jej serce, krążek światła z trzymanej w dłoni latarki drżał lekko. Gałęzie sięgały do jej twarzy, a w każdym cieniu krył się potwór. Płaski, dwuwymiarowy, z czerni i bieli. Z białą twarzą pokrytą czarnym zarostem, oczami jak studnie do piekła i zrośniętymi brwiami. Z karykaturalnie chudymi, okrutnymi dłońmi dusiciela. Czarny książę. Wampir. Damski bokser. Poeta.

Mój własny potwór.

Otworzyła oporny zamek wielkim kluczem, a potem zapaliła w środku światła. W sieni, w kuchni i w izbie. Dopiero kiedy było jasno i nic nie kryło się po kątach, przyniosła z samochodu swoje rzeczy i zamknęła drzwi na ciężką, oporną zasuwę, przypominającą element czołgu.

Piec w kuchni był gorący. Dołożyła trochę drewna na rozżarzone węgle, nastawiła wodę na herbatę, a potem rozłożyła na ceracie kuchennego stołu swoje rekwizyty.

Grimoir.

Cała kolekcja ziół w płóciennych woreczkach, nalewki w małych aptekarskich buteleczkach z ciemnego szkła, trzy ampułki demerolu, duża strzykawka, butelka dzięgielówki, dwuipółkilogramowa giez cielęca z kością, w firmowej reklamówce supermarketu, paczka małych świeczek w metalowych pudełeczkach, kreda, zapałki. Pół litra wieprzowej krwi w plastikowej butelce z tryskawką.

I skórzany woreczek zawierający dwie srebrne bransolety, lśniące niczym ogony metalowych skorpionów.

Miała już wszystko co trzeba.

A jeżeli nie przyjedzie? Jeżeli ten jeden jedyny raz w życiu uniesie się honorem i rzeczywiście odejdzie?

Wtedy wszystko skończy się dobrze. Wtedy i tylko wtedy. Jego ostatnia szansa. Wtedy upiecze tę cielęcinę, popije dzięgielówką, może rzeczywiście zrobi jakieś zdjęcia puszczy, przynajmniej przydadzą się do portfolio, i wróci do domu. A potem spróbuje zacząć żyć normalnie. Prababka będzie zachwycona.

Niestety, wiedziała, że to zbyt piękne, żeby się ziściło. Przyjedzie. Przyjedzie natychmiast, kiedy tylko przeczyta tę kartkę. Kochał ją, na swój chory, zamulony alkoholem, prochami i dekadencją, psychopatyczny sposób. Była jego własnością. Jego własną, rudą i wierną wielbicielką. Miała też mieszkanie i pieniądze. Dobra, których nie uznawał, chyba że potrzebował na flaszkę albo prochy. Chyba że przez chwilę potrzebował dachu nad głową. Poza tym, była jeszcze zazdrość. Uczucie, które go napędzało. Zazdrościł zawsze, wszystkim i wszystkiego. Przyjedzie.

Mroczny książę przyjedzie zrobić porządek w swoich włościach.

Już niedługo.

Zawsze przyjeżdżał. I zawsze jakoś ją znajdował. U matki, w pracy, na sesjach wyjazdowych, u koleżanki. Zawsze. Zupełnie jakby miała wszczepiony traser. Przyjeżdżał i na nowo kradł jej serce, sobie tylko znanymi sposobami. A kiedy była już miękka jak wosk, ustawiał ją do pionu. Był istnym geniuszem manipulacji, przynajmniej na trzeźwo zawsze znajdował odpowiednie słowa, którymi mógł sobie ja otworzyć, uczynić posłuszną, zakochaną albo – jeżeli miał taki kaprys – strącić na dno piekła.

Kiedy wypiła herbatę, w chatce zrobiło się ciepło. Miękki, żółty blask lał się przez małe okna, a na dworze lodowaty wiatr sypał kurtynami drobnego śniegu. Z zewnątrz, z puszczy albo zamarzniętego, smaganego wiatrem pola porośniętego jakimiś badylami, te okienka musiały wyglądać jak azyl. Jeżeli ktoś stał tam i marzł, to musiał na ich widok pomyśleć o gorącej herbacie z konfiturami, cieple kaflowego pieca, orzeźwiającym, ciężkim zapachu świerkowych belek.

Zasłoniła okna jak się dało, rozebrała się do naga, położyła na podłodze kłującą, szorstką skórę dzika, którą zdarła ze ściany, i usiadła na niej, czując, jak ostra szczecina kłuje ją w pośladki.

Wokół niej stały płonące świeczki, w kilku spodkach i nakrętkach od słoików tliły się zioła oraz niewielkie żywiczne bryłki, napełniając kuchnię ciężkim, kadzidlanym dymem. Otworzyła grimoir, a jej loki lśniły jak płomień. Przez chwilę oddychała głęboko przez nos, a potem rozłożyła ręce.

Sator… Arepo… Rotas… Frutimiere Likaone!

I wciąż od nowa. Mijały minuty. Dym sączył się z miseczek, wypełniał kuchnię i układał się warstwami. Wirowały w nim spirale i arabeski. Melania siedziała z głową odrzuconą do tyłu, przez jej ciało przebiegały dreszcze.

Frutimiere!

Nie czuła, że kołysze się na klęczkach, że porusza biodrami jak tancerka egzotyczna; ręce zwisały jej bezwładnie z boków. Dar płynął przez nią, prosto z ziemi, jak powolny piorun. Płomyczki kaganków odchyliły się od niej na boki.

Likaone!

Włączył się autoalarm.

Melania wyszła w parzące, obezwładniające zimno, owinięta tylko kłującą, płową skórą odyńca, niczym prosto z paleolitu. Wyciągnęła dłoń z pilotem i wyłączyła syrenę. Samochód kwiknął dwukrotnie i ucichł.

Wokół puszcza stała w czerni i tylko śnieg fosforyzował sino, nad polem wisiał księżyc, jak lekko nadgryziony owoc, i zalewał wszystko rtęciowym blaskiem. Na pole padały czarne cienie.

A wtedy usłyszała skowyt. Potężną, głośną pieśń myśliwską polującego basiora. Była w niej siła i godność, i cała otchłań pierwotnej dzikości drapieżnika.

Blisko.

Bardzo blisko. Słyszały. I ciągnęło je tu.

Wróciła do domu, czując, jak wali jej serce. Zaczynało się.

Trans jeszcze wirował jej w głowie, kiedy usiadła znowu na futrze, kładąc przed sobą owalną bryłę mięsa ze sterczącą, białą jak z porcelany, kością. Jej usta poruszały się, inkantacje płynęły jedna za drugą.

Sator…

Igła wbiła się w gumowy korek fiolki, tłoczek strzykawki cofnął się do oporu.

Arepo…

Melania ścisnęła mięso udami i wstrzyknęła w nie demerol, ostrożnie, żeby się samej nie dziabnąć. W kilku miejscach. Obficie. Znajomy weterynarz powiedział: „Zatrzymuje słonia w biegu”. Potem, nie zmieniając igły, wciągnęła kilka nalewek ze swoich brązowych buteleczek i zaaplikowała giczy kilka kolejnych zastrzyków.

Trans mijał. W jego miejsce nadchodził strach.

Już niedługo…

Ubrała się. Bielizna, rajstopy, legginsy, sweter, polar, kurtka, buty. Miała wrażenie, jakby robiła to po raz pierwszy. Sztywne jak kołki drżące palce nie radziły sobie z guzikami, zamkami i rzepami. Serce łomotało jej jak powieszony w gardle dzwon.

Wyszła przed chatkę z ciężką reklamówką w jednym ręku i latarką w drugiej. Kieszeń kurtki wypychała jej butelka z krwią. Melania poszła prosto w puszczę, po skrzypiącym śniegu, skąpana w lunatycznym świetle. Jak we śnie. Prosto w skowyt wilczej sfory.

Nie zobaczyła ich. Słyszała trzask gałązek, chrupanie śniegu, coś czmychnęło na granicy snopa światła bijącego z jej latarki. Ale czuła je. Były wokół. I czuły też ją.

Szła kilka minut, aż znalazła się na niewielkiej polance otoczonej ośnieżonymi krzakami. Wystarczy.

Wydeptała niewielki krąg w płytkim śniegu, po czym położyła na nim mięso, a torbę złożyła metodycznie w kostkę i wsunęła do kieszeni. Ręce trzęsły jej się tak, jakby wyszła w ten mróz prosto spod prysznica. Żołądek zwinął jej się w węzeł. Robiła to, o czym tak długo marzyła, ale umierała ze strachu. Była na granicy, gotowa przerwać to, póki jeszcze można.

Nigdy.

Już niedługo.

Wcale nie było łatwo zrobić znaki za pomocą plastykowej butelki zaopatrzonej w tryskawkę. Trzęsły jej się ręce, a krew zaczęła zastygać w końcówce pojemnika. Znaki wychodziły koślawo, krew krzepła, butelka zatykała się. W końcu odkręciła szyjkę i poprawiła symbole lejąc na śnieg cienki strumyczek, potem zanurzyła palec we krwi i zrobiła ostatnie poprawki. W acetylenowym świetle księżyca ślady wydawały się czarne. Mimo mrozu ciężki, żelazisty zapach posoki drażnił ją w nozdrza, powodował mdłości. Jak w jatce. To nic. Będzie tu tego więcej. Dużo więcej. To dopiero będzie jatka.

Już wkrótce.

Kiedy skończyła, ruszyła z powrotem po własnych śladach, wypatrując ich w świetle latarki. Była na granicy paniki. Potrzebowała całej siły, żeby nie rzucić się na oślep histerycznym pędem, gdzieś przed siebie, w puszczę. Szła z zaciśniętymi zębami, wzdrygając się przy każdym trzasku i każdym szeleście. Szła po własnych śladach. Widziała też ślady sfory, okrągłe odciski łap, jak pieczątki, przecinające jej ślady, kluczące, tropiące.

Wycie rozległo się tak nagle, że omal nie wrzasnęła. Blisko. Bardzo blisko.

Droga powrotna wydawała się dwa razy dłuższa, niż kiedy przemierzała ją w tamtą stronę. Kiedy zobaczyła oświetlone okna chatki, nie mogła powstrzymać biegu.

Zatrzasnęła drzwi, oparła się o nie plecami, a potem bardzo powoli i metodycznie wzięła się w garść. Wywietrzyła kuchnię z ciężkiego odoru ziół i kadzideł, sprzątnęła wypalone ogarki, wytarła z desek kredowe znaki. Czuła, że w głowie huczy jej ze zmęczenia, ale nie mogła jeszcze iść spać. Dołożyła znowu do pieca i postawiła na ogniu rondel. Potem wyjęła z torby swoje podróżne laboratorium – kilka menażek, miseczki z hartowanej stali, kolejne buteleczki z nalewkami. Ponownie otworzyła grimoir.

Piętnaście po pierwszej skończyła. Odlała pół szklanki z butelki dzięgielówki i uzupełniła ją bursztynowym, parującym płynem ze stalowej miseczki. Łukasz nie znosił ziołowych nalewek, ale niczego innego tutaj nie znajdzie. Będzie musiał chyba zrobić wyjątek dla tej szczególnej butelki dzięgielówki. Ten jeden raz. Potem już nigdy nie będzie jej musiał pić.

Zmusiła się do zmywania, a potem schowała wszystkie swoje rekwizyty. Butelki powędrowały do szkatułek, zioła do woreczków, a wszystko razem do specjalnej torby. Na wierzchu została torba z aparatem fotograficznym, obiektywy, pudełka z filmami. Filtry. To, czego można się spodziewać po fotograficzce przy pracy.

I jeszcze butelka ziołowej nalewki.

I dwie srebrne, dziwne bransolety, jak rtęciowe skolopendry zwinięte w irchowym woreczku.

Wyjęła z torby śpiwór i rozwinęła go na starym zapadniętym tapczanie w izbie. Gdzieś pod sufitem kołatek chrobotał uparcie, wyżerając w chatce własne korytarze. Trzaskał i szumiał ogień w piecu.

Wilki przestały wyć.


* * *

Budzik wyrwał ją do jawy jak cios w twarz. Po omacku zgłuszyła jego elektroniczny skowyt i leżała w ciemności, pogrążona w błogiej amnezji przebudzenia. A potem wszystko spadło na nią naraz. Łukasz, jego chude, wściekłe pięści, jego zdychające czarne myśli i gniew. Kłótnie, wrzaski i ołowiane słowa siekące wszystko jak karabiny maszynowe. Wilcze wycie i lodowata elektryczność Daru płynąca przez żyły. Łzy, pająkowate litery grimoiru i lepki, bolesny osad kadzidlanego dymu, oklejający mózg ciężkim, chemicznym kacem.

Zagotowała wodę i umyła się w miednicy, z grubsza, jak się dało. Bez wanny i tak czuła się brudna. Wypiła kilka łyków kwaśnej rozpuszczalnej kawy i ubrała się.

Na dworze wstawał już szary, nieśmiały świt. Śnieg przestał padać, ale nie zamierzał też topnieć. Było zimno. Ruszyła tą samą drogą co w nocy, widząc wyraźnie własne ślady, lekko tylko przyprószone śnieżnym pyłem. W świetle dziennym jej lęki znikły, pozostała tylko desperacja. Wrócił też gniew. Nie znający litości i przebaczenia gniew rozczarowanej kobiety.

W pewnej chwili myślała już, że zgubiła tę polankę, ale okazało się, że była, tylko trochę dalej, niż sądziła. Wiedziała, że będzie musiała przejść tę samą drogę jeszcze trzy razy, więc starała się zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Kępę jałowców, tłoczących się jak gapie wokół miejsca wypadku, krzywą starą sosnę, na której kikut złamanej gałęzi przypominał pysk śmiejącego się wielbłąda. Stary dąb, z owalną dziuplą jak krzyczące w przerażeniu usta.

A potem wyszła na polanę i znalazła je. Cztery czy pięć wilków leżących wokół jak worki płowego futra. Podchodziła ostrożnie, z nogami jak z ołowiu. Nigdy nie widziała ich z tak bliska. Przynajmniej dzikich; te w zoo wyglądały żałośnie, niczym chude, zaniedbane psy łańcuchowe. A w obiektywie… to, co widziała robiąc zdjęcia, nie wydawało się realne. Świat widziany przez wizjer aparatu był tworzywem artystycznym, a nie rzeczywistością. Tymczasem tutaj leżały przed nią prawdziwe drapieżniki, porośnięte kosmatym płoworudym futrem. Na środku polanki, w poprzek krwawego kabalistycznego kręgu, ogromny, leżący na boku basior, masywny, zbudowany jak buldożer, dalej drugi wilk, trochę mniejszy, chyba samica, z pyskiem zarytym w śnieg, dalej następne dwa. Jeden leżał w bezruchu, a drugi skomlał żałośnie, trącając bezwładną waderę nosem. Na widok Melanii wilczek wycofał się tyłem, jeżąc futro, szczerząc drobne zęby i powarkując zajadle.

Samiec oddychał ciężko, boki opadały mu rytmicznie jak miechy w kuźni, tylne łapy drgały od czasu do czasu, jakby wilk usiłował zdławić w sobie działanie lekarstwa. Melania podeszła bardzo ostrożnie, z każdym krokiem przełamując gwałtowny opór mięśni. Była pewna, że basior nagle jednym rzutem stanie na nogi, a w sekundę później skoczy jej na twarz. Wyszczerzone zęby budziły szacunek. Kły wydawały się mieć wielkość jej palców. Jedno uderzenie takich szczęk może zgruchotać kość.

Kucnęła tuż przy nim i zębami ściągnęła rękawiczkę. Bardzo powoli sięgnęła do kieszeni, nawet na chwilę nie spuszczając wzroku z jego półotwartego oka, zasnutego niebieską mgłą, i wydobyła z kieszeni lykopeion. Rozłączyła bransolety, a potem sięgnęła bardzo ostrożnie i większą zapięła na prawej łapie samca. Cofnęła palce.

Drobne wymyślne ogniwa opadły luźno, a po chwili rozległ się cichy, metaliczny grzechot. Bransoleta drgnęła, a potem zaczęła zwijać się jak owad. Zaterkotał zamek, lśniące srebrem zęby objęły wilczą łapę.

Melania zapięła swoją bransoletę i poczuła ten sam delikatny, zimny, metalowy ruch na nadgarstku. Lykopeion dopasował się.

Jeszcze jedno…

Z trudem podciągnęła spięty rzepem rękaw zimowej kurtki, a potem wyjęła z kieszeni szwajcarski scyzoryk. Dygoczące palce nie chciały jej słuchać, ale omal nie łamiąc paznokcia zdołała otworzyć najmniejsze, ostre jak skalpel ostrze. Nabrała powietrza w płuca i zaciskając szczęki aż do bólu, przecięła skórę na nadgarstku. Prawie nie bolało.

I prawie nie było krwi.

Ścisnęła rankę palcami i zdołała wydusić drżącą, gęstniejącą kroplę. Spadła prosto w wilczą szczękę jak rubin. Basior przełknął nerwowo. Melania bardzo powoli wyciągnęła dłoń i lekko pogłaskała wielki wypukły bok, pokryty szorstkim, zimowym futrem.

– Nic na to nie poradzę… – szepnęła.

To było wszystko. Melania wstała i nie spuszczając zwierząt z oka, wycofała się tyłem. Mały wilczek nie przestawał warczeć ani na chwilę, a kiedy zaczęła się cofać, ruszył na nią wyganiając ją z polanki i od swojego stada.

Wróciła do chatki po własnych śladach. To wszystko. Teraz musiała tylko czekać.

Niedługo.

Już niedługo.

Uspokoiła się, zakleiła plastrem skaleczenie, które zaczęło wreszcie szczypać, a potem wsiadła do samochodu i ruszyła do Hajnówki szukać przyzwoitej kawy i śniadania.

W hotelu dostała kawę, ale okazało się, że nie może jeść. Słuchała ciężkiego, gardłowego pokrzykiwania grupki niemieckich myśliwych w zielonych lub nakrapianych rudo – brunatnym kamuflażem Bundeswehry kurtkach, i dziobała drżącym widelcem stygnącą jajecznicę. Niemiecki język wznosił się aż pod sufit, czasem błyskały w nim nieliczne, jako tako zrozumiałe słowa: „ja”, „nein”, „nach Wald”, albo „zum Bauspiele” i kaskady śmiechu.

Już niedługo.

Dziś w nocy.

Wejdzie do mieszkania, rzucając gdzie popadnie kurtkę, a potem znajdzie kartkę. I będzie czytał z rosnącym wyrazem niedowierzania na twarzy. Niedowierzanie powoli zamieni się w gniew, potem we wściekłość. A potem chwyci kurtkę i ruszy tutaj. Ale nie natychmiast. Najpierw znajdzie dużą butelkę „Wyborowej” w barku i rozprawi się z nią.

A jeśli nie?

Jeżeli przyjedzie już jutro nad ranem, jakimś sobie tylko znanym sposobem?

To niemożliwe. Zawsze zaglądał do barku, mimo że pilnowała, żeby nie trzymać w domu wódy. Ale wiedział, że po takim wyjeździe coś mogło zostać. Trochę whisky? Pół butelki wina? Wyczuwał alkohol w szczelnie zakręconych butelkach. Znajdzie.

Nabrała na widelec nieapetycznie zastygłej jajecznicy i usiłowała przepchnąć przez ściśnięte gardło.

Trzeba jeść.

Żeby mieć siłę.

Chodziła po lesie. Migocący śnieg chrupał i skrzypiał pod nogami, obłoczki pary z jej oddechu unosiły się w nieruchomym powietrzu, co kilka minut rozlegał się metaliczny trzask migawki i wizg silniczka. Świat zamknięty ścianami obiektywu, ograniczony czerwonymi kątami celownika, podkreślony świetlistymi komunikatami procesora, wydawał się bezpieczny i pod kontrolą. Świat fotografii. Płaski, bezpieczny i zamknięty w ramkach. Podatny na manipulacje ostrością, czasem naświetlania, przesłoną i filtrem. Nieruchomy.

Potrzebuję jeszcze doby – czy to tak wiele?

Odpisała sobie godziny przyjazdów pociągów i pekaesów. Sfotografowała cerkiew. A w porze obiadu odwiedziła starego Okszanowskiego na obiecaną pogawędkę. I dobrze wybrała porę.

Do chatki wróciła wieczorem, z bijącym sercem i spoconymi dłońmi, pewna, że lada moment Łukasz wyskoczy na nią z jakiegoś cienia, rozgoryczony, wściekły i lekko pijany. A nade wszystko upokorzony. I niebezpieczny.

Nic się nie wydarzyło. Chatka stała cicha i ciemna, nie wyróżniając się ze ściany lasu. Rozpaliła ogień i zostawiła otwarte drzwiczki pieca. Siedziała pijąc herbatę z metalowego kubka i patrzyła w płomienie, trawiące rozżarzone polana. Siedem lat… Siedem lat na smyczy.

W nocy obudziły ją wilki. Skowyt był wyjątkowo długi, przeciągły, przepełniony bólem i samotnością. Wył tylko jeden wilk i nie był to głos przewodnika stada. Tamten miał głęboki, drapieżny śpiew, który zaczęła już odróżniać.

Leżała w ciemności, patrząc na fosforyzujące na zielono cyfry budzika, i słuchała. Samiec milczał.

Odezwał się dużo później, wyrywając ją z szarej, pogranicznej krainy snu. Dźwięk był tak przerażający, że poczuła, jak ciarki ściągają jej skórę na głowie, i skuliła się w śpiworze, bojąc się nawet drgnąć. Skowyt rozbrzmiewał bardzo blisko, z zupełnie innego miejsca niż daleki, tęskny śpiew pozostałych. Wycie pruło nocne niebo na części, a oprócz wilczej pieśni myśliwego, brzmiał w nim przeraźliwy, chrapliwy krzyk człowieka. Był to głos z dna piekła.

Boże, co ja zrobiłam?

Było już za późno. Krąg zaczął się obracać.

Następny dzień wypełniał strach.

I oczekiwanie.

Próbowała robić zdjęcia, chodziła po lesie, chodziła po Hajnówce. Drewniane budynki, szczekające psy, dym snujący się z kominów. Droga posypana drobnym śniegiem. Nie bardzo widziała, gdzie chodzi. Widziała Łukasza. Jego nieobecną, kamienną twarz pozbawioną wyrazu, czarne oczy, które patrzyły w głąb siebie, i grube, szerokie usta zaciśnięte w gniewie. Napięte z wściekłości mięśnie szczęk deformujące chudą, zapadniętą twarz. Mroczny książę nadchodził.

Czuła, jak się zbliża.

Zdążył już jako tako wytrzeźwieć i teraz ciągnął tutaj. Otoczony chmurą swojej czarnej, wampirycznej miłości i gniewu, jechał autostopem w kabinie ciężarówki albo w pociągu, albo w autobusie. Jechał do niej.

Zbliżał się.

A ona nie była gotowa. Samo oczekiwanie okazało się trudniejsze, niż przypuszczała. Niemal nie do wytrzymania. Godziny spędzone przy buzującym piecu kuchennym na ściskaniu w dłoniach żeliwnego, obtłuczonego z emalii kubka z herbatą i nasłuchiwaniu, wypalały ją od środka jak płomień. Ale słuchała, wzdrygając się na każdy szelest i każde chrupnięcie śniegu. Na każdy trzask polana w piecu.

Już niedługo…

Ale jeszcze nie teraz.

Zapadł wczesny, listopadowy mrok, jak czarne wieko. Melania czekała. Napięta, skoncentrowana, wypełniona po uszy adrenaliną. I miała nadzieję że nie przyjedzie. Że jednak sięgnie po swoją szansę. Po prostu zabierze te płyty, których jeszcze nie sprzedał, swoje łachy, papiery i szpargały, i wyniesie się. Tylko że była zbyt dobrym żywicielem. Każda kolejna próba i każdy kolejny rok oznaczał dla niego, że jest po prostu beznadziejnie uzależniona. I miał rację.

Do niedawna.

Dopóki coś nie pękło. Po siedmiu latach. Melania pokręciła głową z politowaniem i napiła się herbaty z gorącego kubka.

A wtedy wszedł.

Tak po prostu.

Przestraszyła się trzasku otwieranych drzwi i skamieniała na koślawym taborecie przy palenisku, ale Łukasz nie przeraził jej. Nie wyglądał tak przerażająco jak w jej wyobrażeniach, tylko zwyczajnie. Codziennie. I żałośnie.

Dygotał z zimna, a czarne oczy miał pełne łez.

– Maleńka… – Wyciągnął do niej ręce i zanim się obejrzała, już szła do niego, żeby wtulić się w jego chudą pierś, pozwolić mu utonąć w swoich płomiennych włosach.

– Musiałem z tobą porozmawiać. Musiałem… Co ty robisz, dziewczyno, co ty robisz? Przecież my…

Nad puszczą popłynął stalowy zew polującej sfory. Wróciła siła. Pamięć. I Dar. Melania zatrzymała się wpół kroku.

– Nie! – Słowo, które chlasnęło jak łańcuchowy bicz.

– C – co? – Nawet nie był jeszcze wściekły, tylko zdumiony.

– He razy ma się to jeszcze powtarzać? Teraz piękne słówka, trzy dni w raju, a potem co? Uderzyłeś mnie, skurwysynu! Dosyć! Dosyć tego! Wynoś się stąd i z mojego życia. Nie będę więcej po tobie sprzątać. Nie będę więcej po tobie płakać. Chcesz zdychać? To zdychaj, ale ja chcę żyć!

Przeszedł kilka kroków i usiadł ciężko za stołem. Jak człowiek bardzo zmęczony i tak nieszczęśliwy, że smutek wżarł się w jego twarz jak smar. Splótł chude dłonie na blacie i patrzył w nie kamiennym wzrokiem.

– Możemy chyba porozmawiać? Po tych wszystkich latach, które razem przeżyliśmy? Myślisz, że kartka wystarczy? Dwa słowa i won? Po tym, co razem przeszliśmy?

– Chyba po tym, co ja z tobą przeszłam? Coś z tych lat w ogóle pamiętasz? Cokolwiek? Może to, jak wrzeszczałeś z balkonu, goły, z pokrwawionymi łapami, a ja usiłowałam zaciągnąć cię do mieszkania? Albo jak zdemolowałeś mi mieszkanie? Ja nie pamiętam cię trzeźwego!

– Jasne! Twoje wypieszczone, drobnomieszczańskie mieszkanie! Tylko to jest ważne? Że nie chodzę do pracy w garniturku? Że jestem artystą?

– Tak? A co ty robisz, artysto? Grasz do kotleta? Piszesz wiersze na serwetkach? Jeden na pół roku?

Trafiony. Porwał się zza stołu i zatrzymał wpół ruchu. Jego kłykcie pobielały, kiedy zacisnął kurczowo palce na blacie i zmusił się, by opaść na krzesło. Jego skamieniały ze zgrozy wzrok trafił na butelkę dzięgielówki. Po policzku popłynęła jedna łza. Wyciągnął drżące palce i ujął stojącą obok szklankę. Grube szkło zagrzechotało o szyjkę butelki. Melanią znieruchomiała. Musiał to wypić.

Ale nie wypił. Uniósł szklankę, powąchał zawartość, skrzywił się i odstawił ją z powrotem na okryty starą ceratą blat. Oparł czoło na dłoniach.

– Kiedyś byłaś inna… – powiedział głucho.

– Kiedyś byłam głupia! Wyssałeś mnie ze wszystkiego, draniu. O czym chcesz jeszcze rozmawiać?

Musiał to wypić.

– Naprawdę nie pamiętasz niczego dobrego? Wolałabyś, żebym był jednym z tych wymuskanych dupków pod krawatem?

Pamiętała. Dobrze pamiętała, ale to już nie działało.

– Pamiętam – powiedziała spokojnie. – Pamiętam też wystarczająco wiele złego. Po prostu odejdź. Nie ma cię już w moim życiu. To koniec.

Podniósł szklankę i wypił. Musztardówkę zawierającą dwieście pięćdziesiąt mililitrów. Na dwa razy. A potem spojrzał na nią szklanymi oczami pełnymi łez.

– Nie odchodź… – poprosił. Kiedyś wystarczyło samo brzmienie jego głosu. Kiedyś.

– Ja zostaję – powiedziała szyderczo. – To ty wychodzisz.

– Porozmawiajmy – powiedział błagalnie. Znalazł w kieszeni zmiętą paczkę papierosów i zapalił drżącymi palcami. Zawsze mu drżały. Od jakiegoś roku. Trzeźwy, pijany czy naćpany, drżały mu tak, że miewał problemy z posługiwaniem się zapałkami.

– Rozmawiamy przecież.

Cisza.

Ogień huczał w piecu.

Zioła z nalewki działały w ciszy.

Wypił następną szklankę, trochę mniejszą. Jakieś sto pięćdziesiąt.

A potem zaczął mówić. Nie słuchała. Był to jeden z jego bełkotliwych monologów, właściwie nie do powtórzenia. O coś mu chodziło, ale nie wiedział dokładnie o co, wątek mu się plątał, ale generalnie chodziło o to, że świat był podły, a życie niesprawiedliwe i z gruntu złe, a ona była jedynym jasnym punktem. Słyszała to dziesiątki razy. Zaczynało się od: „Tylko ty, dziewczyno… tyko ty… reszta to gówno…” a kończyło na: „Zgnoiłaś mnie, ty głupia dziwko!”

Zaczęła na niego wrzeszczeć. Nawet nie wiedziała, że potrafi aż tak podnieść głos. Kłótnia była jak walka na miecze. Nawet wydawało jej się, że widzi te stalowe słowa, ostre jak brzytwy, omijające jego pijane, zezowate zastawy, i co chwila pławiące się w czerwieni. Powiedziała mu wszystko, co zawsze chciała ale się bała, i więcej. Znalazła słowa, które cięły nie gorzej niż jej rozpacz i gniew.

– Poza tym potrzebuję mężczyzny. Mężczyzny, gnojku, a nie zachlanego impotenta ze zwiędłym siurkiem!

Rzucił butelką i zgarnął sobie z drogi stół. Nigdy jeszcze nie doprowadziła go do takiej wściekłości. Wyskoczyła na dwór. Prosto w zaśnieżone pole pod płonącym krwawo księżycem w pełni. Było prawie jasno i srebrnie. Nieprawdziwy, rtęciowy świat. Wypadł za nią i prawie chwycił za sweter na plecach. Wyrwała się i poczuła podmuch powietrza na twarzy, kiedy jego pięść mignęła jej parę centymetrów przed nosem.

Uciekała.

Oderwała się od niego łatwo i wpadła w wydeptaną przez siebie ścieżkę prowadzącą na wilczą polankę. Słyszała jego sapanie za plecami i trzask gałęzi, w które zaplatał się, młócąc bezładnie pięściami na wszystkie strony. Zatrzymała się i odwróciła. Zgubił ją i teraz miotał się po lesie płacząc z wściekłości, kopiąc drzewa i wywrzaskując przekleństwa. Brakuje tylko, żeby wyładował się na krzakach i wrócił do chatki. Zawołać go? Poślizgnął się w śniegu i wywrócił, a potem gramolił niezdarnie jak chudy pająk. Skoro tak łatwo było mu uciec, nie wydawał się już niebezpieczny.

Adrenalina spowodowała, że Melania zaczęła się nagle śmiać, coraz bardziej histerycznie.

– No, chodź, fiutku, zabawimy się – zachichotała.

Usłyszał ją, wrzasnął: „Zabiję cię, ty kurwo!” i ruszył w jej stronę jak odyniec.

Kiedy stała już na polance w zdeptanym kręgu krwawych znaków, skąpana w sinym blasku wielkiego księżyca, nagle przestało jej być wesoło. Nie miała już dokąd biec. Nie było wilków. Nie było nikogo. Tylko rozjuszony, pijany potwór z czerni i bieli. Z oczami pustymi jak lufy armatnie.

Pierwsze uderzenie spadło na nią jak cep. Trafił na odlew gdzieś w żebra, przewracając od razu na ziemię. Kopnięcie w udo poczuła aż w mózgu. I wtedy nagle zrozumiała, że nie ma żadnego Daru, jest tylko pijany brutal, którego zwabiła samotnie w odludny, samotny kąt puszczy, żeby ją zatłukł na śmierć.

Zadany na oślep cios trafił ją gdzieś w głowę, drugi w kość policzkową, trzeci w usta. Każdy był jak wybuch gwiazdy. Własny krzyk usłyszała jak z daleka.

Chwycił ją za włosy i postawił na nogach. W jego oczach płonęło szaleństwo. Nadchodzi śmierć. Tu i teraz. Na pustej leśnej polance, pod płonącym srebrem księżycem.

– I gdzie ten twój prawdziwy mężczyzna, suko? – wydusił przez ściśnięte gardło, cofając dygocącą chudą pięść aż za plecy.

I wtedy usłyszała skowyt. Grzmiący, neandertalski ryk zakończony zawodzącą wilczą frazą. I uwierzyła znowu.

Splunęła mu w twarz krwią i śliną, i uśmiechnęła się pękniętymi ustami.

– Już tu idzie.

Słyszała chrupanie śniegu, trzask gałęzi, słyszała, jak coś pędzi niepowstrzymanie, niczym lokomotywa. Coraz szybciej. Nad lasem rozległ się głuchy, niepodobny do niczego charkot. Jak grzmiący ryk lwa, jak ryk rozjuszonego mężczyzny, jak warczenie wilka.

Łukasz puścił jej włosy i wytrzeźwiał.

– Co to jest? Co to, kurwa, jest?! – zapytał ze strachem i pretensją w głosie.

I zniknął.

W ułamku sekundy został zmieciony na bok ogromną masą mięśni i futra, która wystrzeliła znikąd i uderzyła w niego jak rozpędzona ciężarówka.

Nie widziała szczegółów. Opodal na skraju polanki kłębiły się w tumanach śniegu dwa ciała. Jedno ogromne, porośnięte rudopłowym futrem, a drugie chude, dwuwymiarowe, z czerni i bieli.

I czerwieni.

Ten wielki – widziała tylko trójkątne ludzkie plecy, kryzę futra na karku i sterczące trójkątne uszy – trzepał gwałtownie głową jak rozjuszony, walczący pies, i był samym ruchem. Zjeżonym futrem, kłapaniem potężnych szczęk, wściekłym charkotem. Gdzieś z boku wystawała chuda noga Łukasza, w czarnych, przemoczonych krwią i uryną spodniach, i kowbojski but orzący konwulsyjnie śnieg ściętym obcasem. A nad tym wszystkim toczył się przeraźliwy krzyk, wysoki, niemal kobiecy. Jak strzelająca w niebo kolumna śmiertelnego cierpienia i ostatecznego strachu.

Splecione ciała przetoczyły się w krzaki, z niewielkiej sosenki osypał się śnieg. Przez chwilę widziała bok i nogę potwora, łukowate, płaskie psie udo i ludzką łydkę, nienaturalnie długą, porośniętą futrem stopę wspartą o ziemię samymi palcami. Szpony wbiły się w zmrożoną ziemię, wilk zaparł się gdzieś w gęstwinie krzaków przednimi łapami i szarpnął w górę głową, z trzaskiem dartego mięsa. Krzyk wzrósł o oktawę i stał się nie do zniesienia.

Melania stała na ołowianych nogach, a w głowie jej huczało. Cały świat odpływał z gwizdem krwi walącej do głowy. Nie mogę zemdleć. Nie teraz. Niech to się skończy. Boże, już dosyć, niech on wreszcie umrze.

W krzakach nadal rozlegały się trzaski gałęzi i dobiegały z nich odgłosy gwałtownej szamotaniny. Człowiek i zwierzę. Nie wiedziała, który jest który. Nie potrafiłaby zdecydować, które z walczących u jej stóp stworzeń jest potworem. Wrzask Łukasza rozdzierał jej duszę. Wołał ją. Błagał o ratunek. Charczał. Słyszała, jak krztusi się i tonie we własnej krwi płynącej z rozerwanych tętnic.

Nagle coś szarpnęło się wśród zeschłych malin i jałowców, i wyskoczył z nich Łukasz. Gruchnął natychmiast na ziemię, nadal tkwił do pasa w krzakach, ale uniósł głowę i jedną rękę, wyciągając do niej błagalnym gestem purpurową od krwi dłoń, której brakowało małego palca. I natychmiast został wciągnięty z powrotem w krzaki jednym gwałtownym ruchem, zostawiając po sobie na śniegu pasmo rudego błota. Rozległ się warkot i donośny chrupot, po czym krzyk umilkł.

Melania stała, czując, jakby zamarzła na kamień. Poczuła smak krwi i zorientowała się, że cały czas ściska w zębach grzbiet wskazującego palca.

Słyszała trzask dartego mięsa, chrupot kości, słyszała te olbrzymie szczęki rwące mięśnie, słyszała, jak stworzony przez nią wilkołak rozszarpuje i pożera Łukasza. Trupa Łukasza.

Żołądek zwinął się jej w węzeł, poczuła nagły ścisk gardła i zwymiotowała gwałtownie na zdeptany śnieg.

Musiało tak być.

Miało tak być.

Miałaś rację, prababciu.

Nie przewidziała tylko tego czasu. Nie przewidziała bólu. Nie przewidziała tego morza krwi, która zbryzgała całą okolicę. Miała ją nawet na twarzy i we włosach. Nie zauważyła, jak to się stało. Nie przewidziała smrodu rozdartych wnętrzności. Metalicznego odoru rzeźni. Nie przewidziała tego rozpaczliwego wrzasku, który nadal słyszała w głowie i czuła, że będzie rozbrzmiewał tam już do końca życia. Nie przewidziała, że tak niemożliwie ciężko jest patrzeć, jak mężczyzna, którego kiedyś kochała, jest rozdzierany na strzępy przez rozjuszoną bestię.

Niczego nie przewidziała.

A zwłaszcza własnego strachu. Co innego jest stworzyć potwora.

A co innego spojrzeć mu potem w twarz.

Uciekła. Opętańczy, paniczny galop przez nocny las, gałęzie siekące po twarzy, śnieg za kołnierzem. Polerowana stal księżycowego światła. Prawie nie pamiętała tej ucieczki. Dopadła chatki i wtedy dosięgło ją jego grzmiące wycie. Właściwie ryk. Wilki odpowiedziały mu, ale lękliwie i niepewnie. Melania wpadła w panikę. Zatrzasnęła drzwi i zaczęła obiema rękami pchać olbrzymią czołgową zasuwę. Przeklęta pancerna stal tkwiła w obejmach jak przyrośnięta i ani myślała drgnąć. Pchała ją, szarpała i tłukła, ale to nic nie dawało. Usłyszała skomlenie i zrozumiała, że to jej własny skowyt. Szedł tutaj. Szedł po nią.

Zostawiła zasuwę i uciekła w najdalszy kąt chatki. Jeszcze nigdy w życiu nie była w takiej panice. Zwinęła się w kłębek i patrzyła na drzwi, wiedząc, że otworzą się za chwilę. Nie mogła patrzeć na te drzwi i nie mogła oderwać od nich wzroku.

Słyszała, jak szedł. Chrupanie śniegu pod łapami, zgrzyt pazurów na ganku. Szedł do niej. Ciągnęła go bransoleta i krew, i inkantacje. Czuł ją. I szedł do niej. Nie mógł inaczej – sama go stworzyła.

A potem usłyszała drapanie. Ciężki, stalowy chrobot pazurów o drzwi, który czuła tak, jakby zdzierał jej skórę z głowy. Przyszedł.

I prosił, żeby go wpuścić.

Melania osunęła się po ścianie i zapadła w katatoniczne przerażenie. Drapał. W pewnym momencie zaczepił łapą o klamkę, usłyszała trzask zapadki i skrzypienie zawiasów. Powiało zimnem. Opuściła głowę i wbiła wzrok w deski podłogi. Nie potrafiła na niego spojrzeć. Nie była w stanie.

Tam, w lesie, było jasno – ale jak na noc w środku puszczy. Widziała ruch, plamy, kształty, zarysy. Teraz stał w oświetlonej kuchni, w blasku stuwatowej żarówki. Słyszała jego ciężki oddech, czuła jego ostry psi zapach zmieszany z wonią krwi i surowizny. Patrzyła w stare deski podłogi. Widziała sęki, słoje w drewniej drobne czerwone kleksy jej własnej krwi, która kapała z wargi i nosa. Patrzyła na podłogę.

I trzęsła się jak nigdy w życiu.

A potem powoli, z wielkim wysiłkiem podniosła oczy. Tylko oczy, kark zesztywniał, głowa opierała się ruchowi. Z jej gardła wydobył się cichy nieartykułowany dźwięk, ni to skomlenie, ni to pisk, ale przemogła się i spojrzała w twarz potwora.

Tylko na sekundę.

Zobaczyła go jak na zdjęciu. W jednym, naładowanym szczegółami błysku. Nie bardzo przypominał wilkołaki z filmów. Trochę bardziej ogromnego pawiana. A trochę wilka zniekształconego jakąś straszliwą chorobą. A jeszcze trochę trędowatego neandertalczyka. Wielki czarny nos poruszał się, łowiąc jej zapach, skóra na pokrytym gładką, aksamitną sierścią pysku marszczyła się, pod wargami lśniły odsłonięte do połowy zęby. Ale oczy były zupełnie ludzkie, wypełnione strachem i kompletnie obłąkane. Spojrzała w nie tylko raz i zemdlała. Świat odjechał czarnym tunelem, uderzenie o podłogę odczuła z bardzo daleka. Melania spadła w ciemność.


Najpierw była nieprzytomna, a potem pewnie zwyczajnie spała, wyczerpana do granic możliwości. Przeszła kłótnię, bójkę, omal jej nie zabito, potem na jej oczach rozegrał się krwawy mord, któremu sama była winna, a wreszcie widziała potwora. Wystarczy?

Kiedy otworzyła oczy, było już jasno. W pierwszej chwili wydawało jej się, że leży w łóżku, ale w jednej chwili zrozumiała pomyłkę. Opuchnięta twarz, pulsująca bólem warga, sklejone powieki, zaschnięte, brązowe plamy krwi na rękach.

Morderczyni…

Odtąd zawsze będzie już zabój czynią i nic nie mogło tego zmienić. Była winna. I wolna.

Podniosła głowę i rozejrzała się ostrożnie. Nie było go. Odszedł?

W pierwszej chwili poczuła ulgę. A potem go zobaczyła. Leżał w kącie, zwinięty w kłębek na boku, ze skrzyżowanymi rękami wyciągniętymi na podłodze. Spał. Nogi drgały mu lekko.

Melania wstała i podeszła na drżących nogach. Postanowiła mu się jednak przyjrzeć. Mimo wszystko.

Leżał przywalony kilkoma starym kocami ściągniętymi z łóżka. Trochę się zmienił przez noc, jego pysk stał się bardziej ludzki. Podobny do czarnej trufli psi nos zaczął różowieć i wygładzać się, uszy zmniejszyły się i zaczęły fałdować. Spojrzała na jego rękę, opiętą w nadgarstku bransoletą. Palce wydłużyły się, ale wewnętrzną stronę dłoni nadal pokrywały chropowate, czarne poduszki. Śpiąc nie wydawał się już taki przerażający. Poza tym liniał. Futro wyłaziło z niego garściami i grubą, sfilcowaną warstwą wyścielało koce.

Wystarczyłoby odpiąć lykopeion i wyjść, zostawiając otwarte drzwi. Niechby wrócił do puszczy, tak, jak radziła prababka. Ale nie mogła się zdecydować.

Zagrzała wodę w wielkim aluminiowym garze i w czajniku, a potem umyła się. Woda w miednicy zrobiła się ruda od krwi. Obejrzała krytycznie swoją opuchniętą, poobijaną twarz w pękniętym małym lusterku, wiszącym na ścianie obok zlewu, i z westchnieniem wydobyła buteleczkę z babcinym eliksirem. Ostatni raz. Ostatnie dzieło Łukasza na ziemskim padole. Odruchowo pomyślała o wzdętym, nienaturalnie rozepchanym brzuchu śpiącego w sąsiedniej izbie stwora i wzdrygnęła się.

Ciekawe, gdyby gajowy rozciął mu ten brzuch, to czy ze środka wyskoczyłby Łukasz? Wściekły, chudy i pijany Czerwony Kapturek ze złością w oczach i zaciśniętymi pięściami?

Przemyła rany na twarzy, trzęsły jej się ręce. Zabiła. Albo kazała zabić. Co za różnica?

A potem przypomniała sobie to uczucie, kiedy leżała na ziemi i spadały na nią ciosy i kopniaki. Przypomniała sobie, jak to jest samej być zabijaną. Nie musiał.

Nie musiał tu przyjeżdżać. Nie musiał jej dręczyć. Nie musiał jej zabijać.

W każdej cholernej chwili miał wybór.

Powinna pójść do lasu i sprawdzić, czy nie zostały jakieś możliwe do identyfikacji ślady. To było straszne, zupełnie niewyobrażalne, ale należało tak postąpić. Nie potrafiła się do tego zmusić. Nie potrafiła nawet spojrzeć w tamtą stronę.

Wypiła herbatę. Pojechała do Hajnówki. Wszystko wyglądało tak samo jak przedtem. Pierwszy śnieg topniał, strużki wody ciekły z dachów, zalewały ulice. Świat zrobił się buroszary i błotnisty, ale wyglądał normalnie. Ludzie snuli się bez pośpiechu po uliczkach, psy szczekały przy budach. Jakby nic się nie stało. Jakby kilka kilometrów stąd nie narodził się potwór. Jakby wciąż istniała fizyka, medycyna i racjonalny świat. Jakby cokolwiek miało znaczenie.

Wtedy, po raz pierwszy w życiu, Melania poczuła ciężar Daru. Przyzwyczaiła się traktować go jak coś oczywistego. Fascynującą, mroczną tradycję jej rodziny. Tajemnicę, do której się urodziła. Trochę hobby, a trochę atut. A teraz po raz pierwszy poczuła, że to działa. Że chwycić na moment osnowę świata i spleść ją według własnej woli, nie wiedząc, co z tego wyjdzie, to taki ciężar i taka odpowiedzialność. Że tak łatwo popełnić błąd i zrobić coś nieprzewidzianego. Strasznego. Coś, co będzie żyło własnym życiem. Coś, z czym samemu trzeba umieć żyć.

Jestem wiedźmą.

Czy wasze krowy jeszcze dają mleko? Czy wasze dzieci mają normalne oczy? Ludzie, idzie wiedźma!

To tylko taki talent. Ktoś umie gotować, ktoś śpiewać, a ktoś inny umie sprawić, żeby świat wykoleił się na chwilę i zrobił coś niemożliwego. Długa linia babek, matek i córek, które przechowywały i doskonaliły swoją wiedzę na temat niepoznawalnego. Które umiały naruszać strukturę rzeczywistości, ale tylko bardzo powierzchownie wiedziały jak, dlaczego i za jaką cenę.

Zjadła obiad w hotelu, a potem wróciła do chatki i swojego potwora.

Ciągle spał, ale coraz bardziej niespokojnie. Co chwila wstrząsały nim jakieś drgawki, rzucał się z boku na bok, trawiony gorączką. Ciepło i dziwny, ziołowo piżmowy zapach buchały z niego jak z pieca. Zmieniał się i rósł. Przynajmniej wydawało jej się, że zrobił się dłuższy. I nadal liniał. Teraz już na potęgę. Kłęby sierści oblepiały koce, fruwały po całym pokoju. Dygotał, rzucał się, powarkiwał, jęczał, pocił się i ciągle spał.

Melania czekała.

Grimoir wcale nie był precyzyjny ani nieomylny. Zrobiła wszystko jak trzeba, ale wcale nie wiedziała, co z tego wyjdzie. Prababka, zresztą, pewnie też nie. Nikt nie wiedział. Wchłonął pierwiastek ludzki. Krew i mózg Łukasza, zmieszane z ziołami, napromieniowane Darem. Zmieniało go to. Ale w co? Może w Łukasza, jeszcze bardziej dzikiego, obdarzonego zwierzęcą siłą i brutalnością drapieżnika? Może dała mu nowe życie, w zdrowszym, silniejszym, nie zniszczonym alkoholem i prochami ciele? Nie miała pojęcia.

Czekała.

I bała się.

Spał prawie dwie doby. Melania nie. Drzemała tylko, nasłuchując jego coraz bardziej ludzkich jęków, patrząc, jak paroksyzmy drgawek miotają nim na podłodze, wyginają jego ciało w łuk, słuchając, jak jego nogi bębnią o podłogę, pewna, że umiera. I może tak byłoby jednak najlepiej.

A kiedy obudziła się w zalanej porannym blaskiem słońca chatce, na skłębionym legowisku, wśród stert wilczej sierści, siedział nagi mężczyzna. Nie był podobny do Łukasza, nawet biorąc pod uwagę, że był większy i masywniejszy. Melania przyjrzała mu się spod zmrużonych rzęs i stwierdziła, że wydaje jej się nawet przystojny. Miał krótkie ciemne włosy, gładkie jak wilcza sierść, ale na ciele wcale nie był specjalnie kosmaty. Siedział i patrzył ze zdumieniem na swoje dłonie, na przemian zaciskając pięści i prostując palce, obracając je i zginając nadgarstki. Otworzył usta i przejechał palcem po zębach. Równych, ludzkich zębach.

Siedział tak na kocach, wstrząsały nim dreszcze, a na twarzy miał zbolały wyraz człowieka walczącego z ćmiącym bólem. Melania leżała w śpiworze i obserwowała go, aż doszła do wniosku, że nie może tak spędzić reszty życia. Trzeba było wstać i przekonać się na własnej skórze, czego sobie nawarzyła.

Rozpięła suwak śpiwora. Mężczyzna na kocach przekręcił się błyskawicznie i wsparł dłońmi o podłogę, napięty i gotów do skoku jak sprężyna. Uniósł górną wargę, pokazując do połowy zęby. Trochę to przypominało uśmiech, ale nie bardzo. Melania skamieniała, zaplątana w śpiwór.

Uniósł lekko głowę, nozdrza poruszyły się, łowiąc jej zapach. Opuścił wargę, otworzył lekko i zamknął usta. A potem wydał dziwny, pytający dźwięk, podobny trochę do warknięcia, a trochę do skomlenia. Uniósł brwi i przekręcił głowę, patrząc na nią jak pies, który obserwuje coś dziwnego. Nadal wyglądał czujnie.

Bardzo powoli wysunęła się ze śpiwora i wstała. Patrzył na nią, jego uszy napięły się i wyprostowały. Zwykłe ludzkie uszy, może odrobinę spiczaste, ale poruszał nimi jak pies. Pół siedział, pół klęczał oparty jedną dłonią o podłogę, druga uniosła się i zwisła niezdecydowanie.

Chciała coś powiedzieć, ale nie wiedziała co: „Dobry piesek?” „Ty Tarzan, ja Melania?”

Przez chwilę poruszał ustami, ale nie wydał żadnego dźwięku. Kaszlnął.

– Melania… – powiedział nagle zupełnie wyraźnie. I wyciągnął do niej dłoń z wyprostowanymi palcami, oskarżycielsko, tak, jakby mieć dłonie to było nieszczęście. – Co… – Zastanawiał się przez chwilę, przechylając głowę. – Co mi zrobiłaś? – zapytał w końcu i pokręcił głową z niedowierzaniem. – Kto jestem?

– Teraz jesteś człowiekiem – powiedziała Melania przez łzy.

– Nie człowiek – odparł. – Wilk. Chory wilk. Chory – źle. Zepsute jedzenie.

Uniósł jedną nogę, opuścił, a potem podrapał się ręką. Szybkim, konwulsyjnym, psim ruchem.

– Futro wypadło – wyjaśnił bezradnie. – A teraz zimno.

– Ludzie nie mają futra – powiedziała Melania. – Noszą ubrania. Zaraz ci dam ubranie.

– Jedzenie było złe – powiedział. – Wszyscy chorowali, ale ja najbardziej. Zrobiłem się człowiekiem. Jestem człowiekiem przez złe jedzenie?

Pomyślała, że mówi coraz lepiej.

– Tak czasem bywa – powiedziała wymijająco. Przekręcił głowę.

– Nie. Nie bywa. Może boleć brzuch. Czasem się umiera. Ale tak nie bywa. Człowiek jest człowiek. Wilk jest wilk. Zawsze. A ja inaczej. Trochę człowiek, a trochę wilk. Dlaczego? Ty mi tak zrobiłaś?

– Musiałam… – szepnęła Melania.

– Rozumiem – powiedział obojętnie. – Słyszałem.

Rozpięła torbę, wyjmując ubrania, które dla niego kupiła. Bieliznę, spodnie, koszule, swetry, buty. Wszystko wielkie, chyba nawet za wielkie. Nie wiedziała, jak będzie wyglądał.

– Spodnie! – oznajmił triumfująco. – To są spodnie. Na nogi. Dla człowieka. Jeszcze są skarpetki i buty, i.:. Tyle słów. – Potrząsnął głową. – Są jak mrówki. Mrówki w głowie. Tak ich dużo i coraz więcej. Po co tyle słów? Skąd się biorą?

– Były w złym jedzeniu – powiedziała Melania.

– Słyszałem – powiedział.

Kiedy niezbornie sięgnął po majtki, przyszło jej do głowy, że musi go wszystkiego nauczyć. Jeść nożem i widelcem, chodzić do toalety, kasować bilety, Boże, wszystkiego. Mój mężczyzna jechał dziś prawdziwym samochodem i widział samolot…

Trzymał majtki wyjęte z opakowania, ale przecież nie miał pojęcia do czego one służą. Czy będzie sikał na mijane drzewa? Ścigał koty? Jak to będzie?

Podeszła z niejakim lękiem. Duży, nagi, obcy w gruncie rzeczy mężczyzna, z majtkami w ręku. Zabrała mu te majtki drżącymi palcami, przykucnęła i pomogła mu przełożyć stopę przez nogawkę. Czuła się dziwnie. Bardzo dziwnie. Dotykanie go było przeżyciem trochę strasznym, a trochę erotycznym. Pozwolił założyć sobie slipy, przyglądając się jej z przechylona głową i podniesionymi brwiami.

Pomogła mu się ubrać. Nie było tak źle. Spodnie założył już właściwie bez pomocy, natomiast guziki sprawiały problem. Wyglądało na to, że wie, co należy z nimi zrobić, ale palce odmawiały mu posłuszeństwa. Kiedy skończyli, wyglądał po prostu jak facet. Ubrany sportowo mężczyzna około trzydziestki, stojący bezradnie i sztywno na środku kuchni. Próbował chodzić, ostrożnie, jakby przemierzał wąską, kołyszącą się kładkę, co chwilę rozkładając ręce dla równowagi.

– Chodzę wysoko – poinformował ją z dumą.

Melania obserwowała go siedząc z nogami podciągniętymi na kanapę, przepełniona jakimiś dziwacznymi uczuciami, trochę radością, trochę dumą, a trochę poczuciem winy.

– Jeszcze będziesz chodził wysoko – powiedziała.


* * *

Jechali z powrotem do domu. Melania lubiła myśleć w samochodzie, a miała o czym. Nie było już w jej życiu Łukasza. Była wolna. Przemogła strach i mdłości, i wróciła na polankę. Kiedy się coś rozpoczyna, należy to dokończyć. Była silna. Miała Dar.

W gruncie rzeczy była nawet potężna.

Dlatego zrozumiała, że nie wolno zostawiać spraw przypadkowi, i wróciła na polankę zabrawszy ze sobą łopatę oraz pojemnik suchego wodorotlenku sodowego do przetykania rur.

Roztopy spłukały większość śladów. Polanka nie była już skąpana w śnieżnym puchu, ale ociekała wodą. Za kępami jałowca, które tamtej nocy osłoniły litościwie przed jej oczami prawie całą krwawą scenę, teren opadał na dno porośniętego gęstymi krzakami jaru. Tam, na pokrytym błotem i suchymi liśćmi zboczu, zostały połamane krzaki malin, zdeptana i zryta ziemia, oraz strzępy. Wymieszane z błotem, wdeptane w zgniłe liście, właściwie nierozpoznawalne.

Na dnie jaru, wśród kałuż i błota, Melania powiesiła kurtkę na sęku i wykopała dół. Kilka centymetrów pod warstwą liści i błotnej mazi spodziewała się zastać ziemię zmrożoną na beton, ale na to było jeszcze za wcześnie.

Kopała zaciekle, pot przemoczył jej podkoszulek, parował spod swetra jak ze zgonionej kobyły. Błoto, kamienie, korzenie.

Przenosiła szczątki na łopacie, wrzucała je do dołu, starając się na nie nie patrzeć. Coś wisiało zaplątane w gałęzie – kłąb przemoczonych szmat, ale rozepchanych czymś złowrogim i ciężkim, co łupnęło głucho w ziemię, kiedy odrąbała cienkie konary zaciekłym uderzeniem kantem szpadla.

Do dołu.

Kłębowisko jakichś miękkich, galaretowatych strzępów, nierozpoznawalne, oblepione liśćmi i błotem, przelewające się ciężko na łopacie.

Do dołu.

I posypać białymi granulkami, które rozpuszczały się pod wpływem wilgoci w parującą, żrącą pianę. W górze strasznie, szyderczo krakały wrony, obsiadujące nagie, szponiaste gałęzie w sinym świetle jesiennego brzasku.

Kraczą wrony nad Henrym Lee…

Do dołu.

Do dołu.

Najgorsza była twarz. Kawałek czaszki z nosem, wyszczerzonymi zębami i jednym strasznym, rudo – sinym mętnym okiem wytrzeszczonym w pustkę.

Miała wrażenie, że rozpadła się na dwoje albo zemdlała, podczas gdy jej ciało usuwało ślady zbrodni gwałtownymi, pospiesznymi ruchami łopaty, napędzane tylko gniewem i Darem. Sama patrzyła na to, co robi, jakby z boku i w niemym, śmiertelnym przerażeniu. Dłoń, której palce kiedyś gładziły ją, sprawiały, że przenikały ją dreszcze i dużo więcej.

Do dołu.

Wysoko, w gałęziach, nad Łukaszem Lewickim krakały wrony.

Dała radę.

Dopiero kiedy ostatni kawałek Łukasza spadł z ohydnym plaśnięciem do dołu i zobaczyła rozbiegające się w miejscu, gdzie leżał, tłuste czarne chrząszcze, jej ciało, znowu bez udziału świadomości, zwinęło ją w gwałtownych torsjach.

Bardzo stosowne epitafium współczesnej kobiety dla nieudanego mężczyzny.

Wracała do chatki i swego potwora, płonąc od mieszaniny Daru i adrenaliny w żyłach. Szła wielkimi krokami, z łopatą opartą na ramieniu, Dar wypalał jej tętnice, napełniał elektrycznością włosy, które sterczały wokół jej drobnej twarzy jak ruda burzowa chmura, jak kłąb płomieni.

– Śmierrć! Śmierrć! – rozdarła się wysoko nad jej głową wrona, szybująca jak czarny krzyż na tle sinego nieba. Twarz Melanii ściągnęła furia, kąciki zaciśniętych ust opadły. Nie miała pojęcia, że Dar rozświetlił jej oczy zielonym, fosforycznym ogniem. Zadarła głowę, patrząc na bijącego skrzydłami ptaka.

Methl - wycedziła. Wściekłość zmieniła jej głos w syk kobry. Rozległ się trzask, ku ziemi popłynęły, wirując, dziesiątki czarnych piór.

Krakanie ucichło.

Po raz nie wiadomo który w ciągu kilku dni przytargała kilka wiader wody do aluminiowego gara, który zadomowił się już na kuchni. Lady Makbet myła tylko ręce – Melania musiała szorować się od góry do dołu, marznąc w wielkiej, poobijanej miednicy i polewając się wodą z emaliowanego dzbanka.

Wilkołak spał, nafaszerowany agnosem i wilczą jagodą. Musiał spać, bo wtedy budził się w nim i rozwijał pierwiastek ludzki, poza tym, co tu dużo gadać, nie chciała, żeby wydobrzał i od razu, powiedzmy, zobaczył w niej kobietę będąc na wpół zwierzęciem.

W ogóle nie wiedziała, co z tym będzie, ale miała nadzieję, że zrobi z niego mężczyznę dla siebie. Takiego, jakiego zawsze chciała mieć. Na razie wyglądał nieźle. Zupełnie jak człowiek. I zachowywał się raczej potulnie. Niezły początek, zważywszy, że uzyskała go krzyżując zapchlonego basiora i naćpanego psychopatę.

W samochodzie zerkała na niego co jakiś czas, ale siedział i milczał, patrząc obojętnie przed siebie. Ilekroć zobaczył coś nowego, cokolwiek: miasteczko, kiosk z gazetami, ciężarówkę albo przystanek, wodził za tym przez chwilę wzrokiem, przekręcając głowę, i wciągał powietrze, jakby usiłował złowić zapach. Patrzyła, jak robi miny i subwokalizuje poruszając wargami, a od czasu do czasu robił odkrycia i obwieszczał nagle coś w rodzaju: „cię – ża – rówka. Ciężka żarówka. Ciężar – żarówka.”

Ale głównie milczał ponuro.

Nie miała pojęcia, co mu chodzi po łbie. Kiedy wjeżdżali już do miasta, trochę się spłoszył, ale miał zbolałą minę kogoś, kto widzi coś znajomego, a nie pamięta, co to jest.

– Co ci jest? – zapytała w końcu. Cisza stawała się ciężka i nie do zniesienia, ale prawdopodobnie tylko dla niej. W końcu wilki nie są specjalnie gadatliwe.

Odwrócił się i spojrzał na nią z zagubionym wyrazem twarzy.

– Dlaczego się mówi że „myślenie nie boli”? – zapytał.

Otwierając drzwi, czuła tremę. Stał za nią w mroku korytarza, kiedy grzechotała i dzwoniła kluczami, gdzieś za plecami czując obecność sąsiadki z naprzeciwka, przyklejonej całym ciałem do drzwi i usiłującej wypatrzyć cokolwiek w ciemności.

Trochę się bała, co zastanie za drzwiami. Przewidziała atak furii Łukasza, więc co cenniejsze i bardziej kruche rzeczy spakowała w pudła i wyniosła do piwnicy, ale i tak została kupa rzeczy, które mógł zniszczyć, a niektóre były cholernie stare i naprawdę je lubiła. Będzie jej przykro, ale taka była cena. Zapłacona ostatni raz.

Wpuściła go do środka, trochę z takim poczuciem, jakby wpuszczała psa. Niech pobiega i obwącha kąty.

Nie było tak źle. Łukasz poprzestał na zmieceniu z komody bibelotów, z których większość była i tak z metalu albo kamienia, i wywróceniu stołu, oraz rzuceniu krzesłem o ścianę. Jak na ostatnią demolkę w życiu i zważywszy na doświadczenie w tej dziedzinie, zupełnie się nie popisał. Dobra – miotnął jeszcze pustą flaszką w okno, ale nie trafił – elementarne i zupełnie nieambitne.

W kuchni potłukł serwis. Paskudny, szczerze mówiąc, którego chętnie dawno by się pozbyła, ale miał prawie dwieście lat. Teraz można było spokojnie zmieść go na śmietniczkę i umieścić w worku na zwłoki. Wzdrygnęła się na to porównanie.

Krzesło można było jeszcze uratować i dobrze, bo należało do kompletu. Resztę wystarczyło postawić na nogi, skorupy wyrzucić i można było mieszkać.

Wilkołak przechadzał się po mieszkaniu nieomal dystyngowanie, wcale nie obwąchiwał kątów, patrzył tylko z uwagą, z jedną ręką w kieszeni, bez mała jak jakiś lord w galerii sztuki. Zostawiła go w salonie i zabrała się do porządków.

Instynkt zwyciężył nagle i bez ostrzeżenia. Usłyszała jakiś gwałtowny rumor i wściekły charkot. Zastygła z miotłą w ręku, a potem puściła się biegiem w tamtym kierunku.

Trzeci pokój. Zawędrował tam długim korytarzem i napatoczył się na wiszącą na rogu drzwi skórzaną kurtkę Łukasza. Teraz został z niej – nadal zaczepiony o drzwi – strzęp kołnierza i jeden rękaw. Róg drzwi złamany uderzeniem wychylił się dziwacznie do tyłu, ukazując pod rozdartą sklejką puste wnętrze. Na białym lakierze zostały trzy wąskie szramy.

Rozdarte na strzępy kawałki grubej skóry leżały na podłodze, a wilkołak stał nad nimi i – sikał. Jego prawa dłoń dygotała, spod zmiażdżonego paznokcia wielkimi kroplami kapała krew.

Spojrzała na przemoczone strzępy skóry leżące w kałuży moczu i westchnęła.

– Musimy poważnie porozmawiać.

Właściwie nie musiała go uczyć. Nie uczył się, tylko przypominał sobie. Zresztą, w niebywałym tempie, trochę jakby wracał do zdrowia po amnezji. Nie miała akurat wiele zamówień, więc mogła poświęcić mu sporo czasu. Kupowała książki i zdejmowała kolejne z półek. Zaczął czytać po dwóch dniach prób, ale za to jak maniak. Kiedy wracała do domu, leżał na podłodze i czytał albo oglądał telewizję. Wszędzie poniewierały się stosy książek, gazet i kaset wideo.

Chyba rozumiał, co czyta, bo strasznie się przejmował. Krzyczał na telewizor, z wypiekami na twarzy tłumaczył jej, że Robert Lee Prewitt nie powinien był dezerterować, tylko jakoś dogadać się z sierżantem Wardenem, albo że Oriveira zrobił okropny błąd nie próbując odszukać Magi od razu w Paryżu, albo że może gdyby Brage Bragesson nie zamknął się tak przed ludźmi w swojej chacie…

Trochę to było rozczulające, a trochę niesamowite. Z kim można by dziś rozmawiać o tym, co mógłby a czego nie mógłby zrobić Yossarian? Kogo to obchodzi?

Miał okresy, kiedy mówił Andersenem, albo takie, kiedy Faulknerem łub Hemingwayem. Całymi zdaniami.

Czuła się jak Pigmalion.

– Nie ten kieliszek, ten jest do wina.

Wiązał buty, kąpał się w pianie i, pomimo krwawego okresu prób i błędów, golił, choć od wody kolońskiej dostawał okropnych ataków kichania.

Już w drugim tygodniu podjął próbę pójścia do sklepu i wrócił z zakupami. Przyniósł resztę i o ile mogła się zorientować, nikogo nie zabił.

Mój mężczyzna…

Postanowiła, że nazwie go Maksymilian. Na pamiątkę tamtego wilka, o którym pan Okszanowski mówił z takim szacunkiem. Na pamiątkę basiora, który pewnego pięknego dnia wpadł w jej pułapkę.

Kiedy nadała mu imię, zaczął w jej oczach naprawdę stawać się człowiekiem. Jednak do tego, żeby ktoś mógł być uznany za członka ludzkiej zbiorowości nie wystarczy ani imię, ani umiejętność posługiwania się nożem i widelcem, ani ogolona twarz o ludzkich rysach. Człowiek to nie człowieczeństwo. Człowiek to dokumenty. I jakaś przeszłość.


* * *

– Na pewno dowód osobisty, metryka, jakieś świadectwa, może matura. Nie wiem, co jeszcze… paszport? Komplet.

Kuzynka Anastazja zdusiła papierosa i zaatakowała babeczkę czubkiem łyżeczki. Melania czekała cierpliwie. Mieszała kawę i patrzyła pomiędzy wymrożonymi na witrynie secesyjnymi wzorami na deszczową ulicę. Z Anastazją nigdy nic nie było wiadomo. W kategoriach Rodziny należała do tego samego pokolenia co Melania, chociaż musiała mieć nieźle pod pięćdziesiątkę. Pokolenia nie mających nic do gadania, niesfornych, rozpuszczonych gówniar. Tylko że o ile Melania uchodziła wśród babek, ciotek i pozostałych za cudowne dziecko, Anastazja była uważana za czarną owcę. Niebezpieczną, nieodpowiedzialną ekscentryczkę, trwoniącą Dar na głupstwa.

– Da się zrobić – powiedziała w końcu Anastazja, patrząc wyzywająco gdzieś nad głową Melanii i zlizując czubkiem ostrego języka krem z wargi w sposób, który nie był już wyzywający, tylko zwyczajnie lubieżny. Należała do innej gałęzi Rodziny niż Melania. Nie była ruda i zielonooka, ale blada, o czarnych jak sadza kędziorach i ciemnobłękitnych oczach. Jedyne podobieństwo kryło się w pociągłych rysach twarzy, wypukłych kościach policzkowych i nosie – wąskim, wypukłym jak nóż. Wyglądała jak jej równolatka, ale tak to już z nimi było.

– Ale numer! Słodka, ruda Melania pogoniła swojego słynnego Czarnego Księcia. Mówiłam, że za zabawowy dla ciebie. A teraz ten – stwór! Niech no się prababka dowie… „Stosy, Melanio… pamiętaj o stosach!” – zaskrzypiała starczym głosem Anastazja. – Pomogę ci, mała, ale teraz ja będę stawiała warunki.

Melania westchnęła. Lubiły się, ale, co tu gadać, z Anastazji była suka i tyle.

– Zawsze cię broniłam przed prababką – odparowała. – Mogłabyś choć raz w życiu zrobić coś altruistycznie.

– A czyja mówiłam, że chcę forsy? – Kuzynka wyciągnęła smukłą dłoń i pogładziła jednym palcem lykopeion Melanii. – Pożycz mi go.

– Odbiło ci. No nie, jesteś zboczona!

– A ty co? Niby jesteś lepsza?

Melania zacisnęła szczęki w wyrazie, który znamionował fanatyczny upór. Na widok tej miny zwykle nawet nestorce opadały ręce.

– Jest mój. I tylko mój.

– W takim razie pożycz mi grimoir. Zrobię sobie swojego. Melania wstała.

– Miło się gadało, Śnieżko. Muszę już lecieć.

– Przecież ci go nie zmydlę. No dobra, siadaj. No, siadaj, głupia. Żartowałam. I tak ci pomogę. Ale obiecaj mi jedną rzecz.

To już była ulubiona gadka Anastazji. „Obiecaj mi jedną rzecz.” Mówiła tak bez przerwy, jednych rzeczy robiło się dziesiątki, a każda była tą jedną jedyną. Nie było temu końca.

– Naprawdę chcę, żebyś mnie tego nauczyła.

– Po co? Facetów ci brakuje? Przecież masz po pięciu na raz. Potrzebny ci taki?

– Właśnie tak. A wiesz, dlaczego? Bo będzie taki jak trzeba. Nie teraz. Teraz się dobrze bawię i dobrze jest jak jest.

Ale kiedyś przyda się taki na stałe. To jest idealne. Super! Popatrzę, jak sobie radzisz z tym twoim i kiedyś, kto wie…

– O co ci chodzi?

– Nie rozumiesz? Popatrz na nich. Faceci! Zaszczuci albo brutalni. Bez jaj albo bez lojalności. Jeżeli przynosi forsę, to zachowuje się jak pan i władca. A jeżeli mu nie idzie, to trzeba mu wycierać nos i tyłek. I jeszcze każdy czegoś chce, o czymś tam marzy, wlecze za sobą jakieś mamusie, tatusiów, siostrzyczki… rany! Do tego jeszcze jeżeli wiesz czego chcesz, to się boją i uciekają. Jak ustępujesz, to się nudzą i szukają innych panienek. A twojego można ułożyć jak psa. Dokładnie jak trzeba. W łóżku będzie zwierzęciem, a w domu pieskiem. Jeżeli go dobrze wytresujesz, będziesz miała wszystko co trzeba. I obrońcę, i powiernika, i możesz go nauczyć gotować i sprzątać… Rany… to jest super. Kiedy zechcesz, przytuli. Kiedy zechcesz, zerżnie. Jak go nauczysz, to będzie kupował kwiaty i szorował garnki, i… Czy one są płodne?

– Nie wiem – powiedziała Melania i ponuro napiła się koktajlu. Wszystko stanowczo robiło się jakieś brudne i cyniczne; wystarczyło, że Anastazja na to spojrzała.

– To przynajmniej chcę go zobaczyć. Bądź człowiekiem.

– Zobaczysz. Wszystkie zobaczycie.

– Co ty? Chcesz go przyprowadzić na jakiś rodzinny jubel? Odurniałaś? Przecież się zorientują.

– Trudno.

– Po co w ogóle robisz sobie tyle kłopotu? Papiery i w ogóle. Pobaw się nim i pogoń do lasu.

– Bo chcę go sobie zatrzymać.

– Ale z ciebie durna cipa. Chociaż, może masz rację. Jak już, to takiego. Ale ja i tak nie przyjdę. Nie znoszę tych… sabatów. Pokaż mi go.

– Dlaczego?

– Bo chcę! Jestem ciekawa! Chcesz dostać te papiery, czy nie? Mówi?

– Mówi. Czyta, ogląda telewizję, sznuruje buty. Jak facet.

– Facet? Śmierdzi? Pali? Bałagani? Lezie z łapami, kiedy nie masz ochoty? Ogląda mecze? Znika pić piwo z kumplami? Ogląda się za laskami? Rządzi się? Domaga się obiadków i wyprasowanych łachów? – Nie.

– No widzisz.

– Naprawdę możesz mi załatwić papiery?

– Jeden z moich samców może. I zrobi to, jeżeli go poproszę. W parę tygodni. A jeżeli naprawdę ładnie poproszę – w tydzień. Bez obawy, Melatonino. Ja mogę wszystko załatwić. Jeżeli chcę.


* * *

W sposobie, w jaki siedział, było coś niedobrego. Po pierwsze siedział na podłodze, oparty o ścianę, z dłońmi na kolanach. Jakieś takie niezdrowe było to siedzenie, pełne kamiennego, niewzruszonego bezruchu. Można by było tak siedzieć tygodniami. Jego wzrok też był jakiś dziwny, przenikający ściany i płynący gdzieś w nieskończoną pustkę. Ale najgorsze, że się kiwał. Ledwo dostrzegalnie, tylko głową i ramionami, o kilka milimetrów do przodu i do tyłu, ale się kiwał.

– Co ci jest? – zapytała Melania z płaszczem w ręku.

– Za dużo kamieni – odpowiedział. – Wszędzie dookoła ściany. Budzę się i widzę ściany, wyglądam przez okno, też ściany. Bliżej, dalej, wszędzie ściany. Wszystko szare. Nawet niebo tu jest małe i kwadratowe. Dlaczego nie mogę nigdzie iść? Powietrze jest gęste, światło zimne. Muszę wyjść.

– Nie możesz. Ktoś mógłby cię zobaczyć.

– Przecież zrobiłaś ze mnie człowieka, Melanio. Noszę ubrania, chociaż mnie obcierają. Umiem mówić. Nikt nie zwróci na mnie uwagi.

– Ale nie masz dokumentów.

– No to co? Czy tak co chwilę sprawdzają wam dokumenty?

Rzuciła płaszcz na ziemię i uklękła na wprost niego.

– Nigdy nie wiadomo. Coś się może stać, wiele się nauczyłeś, ale świat ludzi jest skomplikowany. Uznają cię za chorego i zamkną. Nie chcę, żeby ci się coś stało. Proszę. Jeszcze tylko kilka dni. Zdobędziemy dokumenty i będziesz mógł wychodzić.

– Będę mógł wychodzić, bo załatwisz mi kilka kawałków papieru?

– Tak, bo ludzie pomyślą, że masz nazwisko, jakąś przeszłość, rodzinę. Nikt nie zrozumie, że urodziłeś się dwa tygodnie temu gdzieś w lesie.

– Las. Dałaś mi taką książkę. – „Słowo „las” znaczy „świat”. Duszę się tu.

– Nie jesteś już zwierzęciem. To… – machnęła ręką w stronę okna -… jest teraz twój świat.

Spuścił głowę i znowu zapadł gdzieś w przestrzeń. Przypomniała sobie dziewiętnastowieczne fotografie, jeszcze na szklanych płytach, przedstawiające indiańskiego wodza w jakimś więzieniu na Florydzie. Siedział dokładnie tak samo, nieruchomo, kamiennie, z wzrokiem wbitym w przestrzeń. To byli Indianie równin. Koczownicy. Żyli jak wilki, pod otwartym niebem, wędrując gdzie chcieli, a zamknięci w więzieniu siadali właśnie tak, nieruchomo, kamiennie, i patrzyli w przestrzeń.

A potem – umierali.

Ujęła jego policzki w dłonie i uniosła mu twarz ku swojej.

– Pojedziemy do lasu. Jutro. Obiecuję ci.

W żółtobrązowych oczach pojawiło się życie.

– Jutro? – zapytał z nadzieją.

– Tak. Ludzie też czasem mogą jeździć do lasu. Pokażę ci. Pospacerujemy, pooddychamy świeżym powietrzem. Zobaczysz swój las.

Jasne, że lubił surowe mięso, można się było tego spodziewać, ale wcale nie wyrywał jej steków przed usmażeniem. Jadł też warzywa, ziemniaki, lubił pieczone kurczęta. Najbardziej lubił carpaccio – cieniutkie jak bibuła płatki surowej wołowiny skropione oliwą i posypane kaparami, przyprawami i parmezanem. Patrzyła, jak sobie radzi z widelcem i nożem, jak odłamuje małe kawałki bagietki. Patrzyła z dumą. Łukasz potrafił zachować się przy stole, ale na ogół jadł jak prosię. Jej wilk miał w sobie coś z niewymuszonej elegancji arystokraty. Jadł schludnie, sztućcami posługiwał się jak sztukmistrz albo chirurg. Nie miała pojęcia, skąd mu się to brało. Korzystał z pamięci Łukasza? Miał wrodzony talent?

– Dużo się już nauczyłeś – powiedziała Melania.

– Ja to wszystko miałem już gdzieś w głowie – odpowiedział. – Kiedy coś widzę albo czytam, przypomina mi się, wraca. Ale czasem wraca inaczej, jakoś dziwnie. A czasami tego nie rozumiem. Teraz czytam gazety i wielu rzeczy nie rozumiem. Wiem, co oznaczają i rozumiem je słowami, ale nie wiem, po co są. Nie wiem, dlaczego tak wszystko komplikujecie. Głównie robicie te rzeczy, których wcale nie chcecie. I tak przez całe życie. A potem tego żałujecie. Ciężko być człowiekiem.

Melania podniosła kieliszek z winem i powoli wypiła go duszkiem. Oblizała wargi.

– Bycie człowiekiem ma też dobre strony – powiedziała. I wstała od stołu.

Stanęła przed nim i ścisnęła jego nogę udami. A potem wyjęła mu z dłoni kieliszek i odstawiła go na blat. Patrzył na nią z dołu, z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Ujęła jego głowę, a potem zanurzyła palce w szczotkowatych, czarnych włosach. Oprawiona w pantofel na szpilce stopa Melanii oparła się o siedzenie krzesła. Odchyliła mu głowę do tyłu i zobaczyła błysk jego zębów.

– Jest jeszcze coś, czego się musisz nauczyć. – Miała schrypnięty głos.

– Pachniesz miłością – powiedział.

– Tak – szepnęła Melania.

Była ciekawa, czy w tym, co robił, rozpozna Łukasza. Jego wargi, dłonie i ciało wydawały się znajome i obce zarazem. Było dobrze. Trochę ciepło i łagodnie, a trochę dziwnie. I czasem wydawało jej się, że to, co robi, jest znajome, a czasem nie.

A potem, nagle, przypomniała sobie, jak wyglądał stojąc w wiejskiej kuchni, ogromny, kudłaty, z wielkimi zębami, o żółtych oczach bestii, z czarnym nosem i kryzą futra na karku. Słyszała jego gwałtowny oddech i wydało jej się, że słyszy warknięcia. Zobaczyła go ostro, wyraźnie, na wewnętrznej stronie zaciśniętych powiek, w świetle stuwatowej żarówki, jak na zdjęciu.

Przeszły ją ciarki, nie wiedziała czy ze strachu, czy z pożądania.

Ale pod palcami nie czuła szorstkich kudłów, tylko gładką skórę i pulsujące mięśnie pod spodem. To, co czuła w sobie i na sobie, z całą pewnością przypominało i smakowało jak mężczyzna.

Ale było potworem.

Strach.

I pożądanie.

To wszystko było i straszne, i słodkie. Dzikie i potężne. Obce i znajome.

Bała się otworzyć oczy.

Bała się, że jeżeli w tej chwili choćby uchyli powieki, to zaciskając palce, drapiąc mu plecy, ściskając go udami, zobaczy nad sobą wyszczerzone zęby jak białą palisadę, żółte oczy bestii i usłyszy wycie wilka.

Ale usłyszała tylko własny krzyk.

Otworzyła oczy.

I nic się nie stało.

– Maksym – szepnęła.

Jego imię. Maksym.

A potem było tak spokojnie, jedwabiście i cicho. Panował ciepły, żółty półmrok. Melania leżała z głową opartą o jego pierś, z udem zarzuconym w poprzek jego nóg, i słuchając dalekiego, głębokiego jak bęben bicia serca, czuła, że teraz naprawdę uczyniła go człowiekiem.

– Jak to jest być wilkiem? – zapytała.

– Inaczej. Prościej i szybciej. Pamiętam to jako chaotyczne obrazy, sceny, wiedzę, której nie da się wyrazić słowami. Te wspomnienia są trochę jak sen. Nie ma w nich słów ani porządku. Światło jest ostrzejsze, dźwięki też. I zapachy. Tamten świat składa się z zapachów. I uczuć.

– Jakich uczuć?

– Krótkich, ostrych i sensownych. Pragnień. Jedzenie, przestrzeń, bieg, polowanie, jedzenie, dzielenie się, czasem jest też strach albo gniew. Kiedy kogoś lubisz, traktujesz go przyjaźnie. Kiedy czujesz gniew, walczysz. Czujesz i robisz dokładnie to, co czujesz.

– A co czujesz teraz?

– Teraz jestem człowiekiem – powiedział. – I kocham cię.


* * *

Biegli przez las. Osypany gęstym śniegiem, z czerni i bieli, wyglądający nierzeczywiście jak dzieło obłąkanego cukiernika. Melania straciła oddech po kilkuset metrach, grzęzła w śniegu, przemoczyła buty, powietrze wdzierające się do płuc parzyło mrozem. Rozkaszlała się oparta o drzewo, ziejąc kłębami pary niczym lokomotywa. Zatrzymał się. Niechętnie i niecierpliwie.

– Co się stało? – Nawet się nie zadyszał.

– Zmęczyłam się. Nie moglibyśmy po prostu chodzić?

– Muszę biec – odpowiedział. – Naprawdę. Za długo siedziałem, chodziłem albo stałem. To jest potrzebne.

– To biegnij – zrezygnowała Melania. – Ja poczekam w samochodzie.

Sweter gdzieś pod kurtką przemókł i buchała z niego para. Miała mokre od śniegu buty, nogi pod rajstopami przemokły dla odmiany od potu. Nie ubrała się chyba najlepiej, ale skąd miała przypuszczać, że będą lecieć przez Puszczę Kampinoską jak jakieś obłąkane jelenie.

Zawahał się, ale najwyraźniej miał na to ochotę.

– Na pewno?

– Na pewno – potwierdziła. Niechby sobie leciał, dlaczego nie?

Wróciła do samochodu i włączyła ogrzewanie. Jej zamszowe, podbite futrem indiańskie buty zarobiły ciemne, mokre zacieki, przesiąknięta potem bielizna robiła się lodowata.

Melania siedziała w samochodzie słuchając radia i susząc rude loki w gorącym, pustynnym wichrze bijącym z dmuchawy.

W końcu wyschła.

A potem siedziała, wypatrując jego czarno – żółtej kurtki pomiędzy smolistymi pniami, sterczącymi z ciągnących się w leśne gąszcze obłych, zimnych zasp.

Nie znosiła zimy.

Czas mijał i nic się nie działo.

Melania czekała, aż pomiędzy drzewa zaczęła wpełzać wczesna, listopadowa szarówka.

Jeszcze trochę i zrobi się ciemno.

Strach urodził się w żołądku i zaczął wpełzać pod górę, środkiem klatki piersiowej, jak wąż.

A jeżeli – nie wróci?

Wysiadła z samochodu i przez chwilę spacerowała po zaśnieżonym parkingu. Strach, zwinięty w kłębek w jej żołądku, wiercił się, wił i potężniał.

Wydało jej się, że słyszy skowyt gdzieś daleko, w głębi lasu.

Nonsens.

W Puszczy Kampinoskiej nie było chyba wilków. Jakieś łosie, żubry, ze dwa wyleniałe rysie, ale nie wilki. Lisy – tak. Ale nie wilki.

Wyszła na drogę, przynajmniej częściowo odśnieżoną. Wolała chodzić po oblodzonych kocich łbach, niż znowu brnąć po kolana w zaspach.

Wąż miał się coraz lepiej i właśnie wcisnął łeb gdzieś w jej splot słoneczny.

Może coś mu się stało? Jakieś wnyki?

A może nie wróci.

Znowu miała zostać sama? Znowu połowa jej życia i serca miała stać się pustą, okrwawioną dziurą? Był już jej częścią. Niezbędną, absolutnie konieczną do życia. Musiał wrócić.

Ale nie wracał.

Samochód stał w małej dróżce odchodzącej w bok, pod zbitym z żerdzi szlabanem ze znakiem zakazu wjazdu. Martwy i cichy, z wyłączonym silnikiem. Minęła go idąc w jedną stronę i bezmyślnie zauważyła kilku ludzi siedzących w środku sztywno, nieruchomo jak kukły. Nie zwróciła na nich uwagi, zaprzątnięta własnymi myślami i własnym wężem wijącym się w środku.

Kiedy wracała, znów minęła ten sam samochód i wtedy usłyszała nagle trzask drzwiczek. Wysiedli. Dwaj mężczyźni siedzący z przodu ruszyli nagle w jej stronę, a trzeci został przy samochodzie. Ruszyli gwałtownie, długimi, wściekłymi krokami, kierowca wyszedł na drogę przed nią, a pasażer za nią.

Wąż dwoma gwałtownymi skrętami wypełzł na górę, jednym kłapnięciem połknął jej roztrzepotane serce, a potem owinął się wokół gardła i zacisnął.

Spojrzała na pękatą głowę wyrastającą bez pośrednictwa szyi z kołnierza skórzanej kurtki, na twarz ogolonego neandertalczyka, i skamieniała. Nagle z całą siłą dotarło do niej, jak bardzo nikogo nie ma w tym lesie, jak bardzo tą drogą nic nie jeździ.

– Czego się tu szwendasz, ruda zdziro?! Na co się, kurwa, gapisz?!

Dar to nie pistolet. Można zrobić różne rzeczy, można nawet dokonać niemożliwego, ale to wymaga czasu. Koncentracji, skupienia, ziół, rysunków, znaków. Może mogłaby rzucić na niego urok, ale efekt mógł przyjść za godzinę albo za tydzień. Może rozbiłby się samochodem albo dostał zawału. Mogła załamać jego los, ale potrzebowałaby Daru, który w tej chwili spał w ziemi albo bezużytecznie płonął w jej żyłach trawiony strachem. Mogła różne rzeczy, ale nie mogła posłać mu błyskawicy z dłoni. Żałowała. Bardzo to było, kurwa, smutne, ale tak właśnie było.

Cofnęła się i obejrzała przez ramię. Pasażer szedł do niej, z wysuniętą dolną szczęką, zjeżonymi wąsami i zmrużonymi oczami, w których kipiała wyzwolona na zawołanie wściekłość. W ręku trzymał coś, co wyglądało jak kij do bejsbolu, tylko było o wiele krótsze – jak duża butelka.

– No, co?! Kurwo?! – wydarł się neandertal, bawiąc się nerwowo wielkim śrubokrętem.

To dzisiaj. Naprawdę. Zadźgana śrubokrętem, na jakiejś leśnej drodze, bo ośmieliła się spacerować. Bo cały świat do nich należał i mogli robić, co chcieli, a dzisiaj chcieli ją zabić, ot tak – bo ich wkurzyła. Bo w czymś przeszkadzała.

To dzisiaj.

Wyciągnął dłoń, żeby chwycić ją za włosy, ale się uchyliła. Nie mogła spalić go piorunem, ale mogła wyciągnąć swoją długą, ważącą teraz chyba z tonę nogę i wierzgnąć go w krocze.

I właśnie tak zrobiła.

I chybiła.

Uchylił się albo stanął jakoś bokiem, więc jej rozpaczliwe kopnięcie tylko otarło się o jego biodro, właściwie bez efektu, poza tym, że się rozjuszył ostatecznie.

A wtedy pojawił się Maksym. Pasażer stojący przy samochodzie spróbował go złapać, ale potknął się w pełnym śniegu i suchych liści rowie, a wilkołak po prostu go przeskoczył. Przeleciał mu nad głową jednym susem i znalazł się na drodze. Jeszcze nigdy w życiu nic jej tak nie ucieszyło. To, co było dalej, pamiętała jak spowite we mgle sekundy, niemrawe niczym muchy zatopione w żywicy.

Neandertalczyk wymierzył w niego rozkazujący, nie znoszący sprzeciwu palec, jak pistolet.

– Ty! Wypierdalaj! Bo cię zajebię!

Tyle zdążył. Maksym podszedł do niego dwoma długimi krokami i od niechcenia uderzył go w rękę. Śrubokręt warknął w powietrzu i odłupał wielki kawał kory z rosnącej przy drodze starej rosochatej sosny. Kierowca wrzasnął na całe gardło, patrząc na swoje przedramię dyndające jak łachman, a potem nagle runął na kolana i oparł czoło o kocie łby.

Maksym wyminął ją w biegu, podmuch powietrza rozwiał jej włosy, pasażer stęknął, wymierzając szeroki, zamaszysty cios pałką, ale przecięła tylko z szumem powietrze, bo Maksyma w tym miejscu nie było. Odchylił się półobrotem jak torreador i zaczepił przedramieniem o podbródek mężczyzny. Jakimś przypadkowym ruchem, jakby się z nim zderzył. Tamten wywinął pół kozła w tył.

Widziała, jak jego nogi w zapinanych na zamek kozakach odrywają się od ziemi, jak rozpaczliwie rozrzuca na boki ręce, usłyszała głuchy, obrzydliwy trzask, z jakim czaszka zderzyła się z pokrytą lodem szosą. Mężczyzna pojechał po kocich łbach ze dwa metry, a Maksym stał spokojnie i nie wiadomo skąd miał w ręku pałkę.

W ciągu następnej, długiej jak minuta sekundy zobaczyła, jak ten przy samochodzie sięga za pazuchę puchowej kurtki i jak biała, pozbawiona rękawiczki dłoń wynurza się, holując czarny, masywny pistolet.

Wilkołak machnął ręką, coś z chichotem mignęło w powietrzu, niewidoczne nawet przy tym dziwacznym, powolnym upływie czasu, pasażer wyskoczył nagle w powietrze, wygięty dziwacznie w tył, i z okropnym, blaszanym łomotem runął na maskę samochodu. Zjechał po niej i wstał, a wtedy Melania krzyknęła, bo zobaczyła jego wytrzeszczone, szalone oczy i rękojeść pałki sterczącą z ust, rozdartych i krwawych. Zrobił dwa chwiejne, zezowate kroki, nie wiadomo dokąd, a potem zwisający z jego dłoni pistolet huknął nagle przeraźliwie z rozbłyskiem pomarańczowego ognia, gdzieś w dół pod nogi. Z gałęzi posypał się drobny śnieg. Pasażer strzelił jeszcze dwa razy w ziemię obok swoich stóp i zwalił się w bok, łamiąc krzaki. Wystrzały huczały w lesie przeciągłym echem.

Maksym podszedł do klęczącego na drodze, nadal piastującego strzaskaną dłoń mężczyzny i objął dłońmi jego czoło, jakby mierzył temperaturę. Szarpnął nagle z ohydnym chrupotem i puścił go, bezwładnego jak drgający łachman.

– Męczył się. – wyjaśnił. – Tak trzeba.

Potem złapał go za kołnierz i bez wysiłku powlókł w kierunku leżącego nieruchomo pasażera, którego chwycił za nogę powyżej czarnego, zapinanego na suwak botka i też pociągnął w stronę samochodu. Pasażer patrzył prosto w ciemniejące niebo szeroko otwartymi oczami, a za jego podskakującą po kamieniach głową ciągnęła się rozmazana smuga ciemnej krwi.

Zwymiotowała dopiero przy własnym samochodzie, a potem, tknięta nagłym przebłyskiem rozsądku, zagrzebała ślady w śniegu.

Musieli zatrzymać się przy stacji benzynowej, bo dostała drżączki i nie mogła prowadzić. Wrażenie było takie, jakby właśnie rozładowała wagon koksu widłami. Jeden spacer – trzy trupy. Nieźle. Z drugiej strony, już drugi raz uratował jej życie. Gdyby nie on, to ona właśnie leżałaby przy drodze z otwartymi oczami patrzącymi w wieczność, a padający na nie śnieg nawet by nie topniał.

Maksym siedział trzymając się dłonią uchwytu przy suficie, z głową opartą o przedramię. Na odsłoniętym nadgarstku lśnił lykopeion, jak chromowana skolopendra. Czy tam w lesie zatęsknił, poczuł zew natury?

Skóra pod bransoletą była zaczerwieniona i obrzmiała, jakby odparzona. Nawet jeśli – musiał wrócić.

Należał do niej.


* * *

Melania patrzyła ponuro w filiżankę pełną parującej herbaty i usiłowała zrozumieć, jak to się stało, że wpakowała się w taką sytuację. To miał być triumf. „Robię, co chcę i macie się ze mną liczyć.” A zamiast tego siedziała w małym saloniku jak na ławie oskarżonych, a skupione wokół stołu Krewne debatowały nad jej życiem. Wyszło na to, że narozrabiała, a teraz ma się zamknąć i czekać, aż rodzinny areopag postanowi, co z tym wszystkim zrobić. Na razie na tapecie był osiemnastoletni syn Leokadii. Ciotka Konstancja postanowiła właśnie, że nie będzie zdawał do szkoły filmowej, bo nie. To znaczy, zapewne będzie zdawał, ale w żadnym razie się nie dostanie. Rodzinie potrzeba więcej prawników, ewentualnie jacyś finansiści. Reżyser nie tylko niczemu nie służy, ale jeszcze przyciąga uwagę. Zatem Paweł nie dostanie się do filmówki, bo tak zdecydowano.

Melania czuła przez skórę, że za chwilę i do niej się przyczepią.

Leokadia obeszła stół z misą zamkniętą pokrywką z otworem. Gałki wpadały do środka z łoskotem, obijając się o żelazne ścianki. Melania nienawidziła tego dźwięku. Naturalnie jej nie podsunięto misy. Owszem, otworzyła swój grimoir, ale upłynie jeszcze wiele lat, zanim będzie mogła należeć do Kręgu Binah. Nawet jej matka nie należała.

Konstancja liczyła gałki.

– Pięć, sześć… Przestańcie gęgać wszystkie naraz, bo się pomylę. Osiem czarnych, jedna biała, zawsze się któraś krowa musi wyłamać. Wszystko jedno – przepadł. Dawajcie cytrynę i kamienie. Patrycjo, skarbie, nastaw wodę.

R – e – ż – y – s – e – r – i – a – dziewięć liter, dziewięć kamieni. „Nie zdasz!” „Nie zdasz!” kamienie przechodziły z rąk do rąk. Półmrok malował upiorne cienie na rzeźbionych meblach, smużki kadzidlanego dymu snuły się w powietrzu. Nacinały cytrynę. „Nie zdasz!” „Nie zdasz!” „Cabed!” „Azote!” „Etoza!” Zielone lub niebieskie oczy płonęły pasją. Pasją władzy. Podawały sobie nowy, nieużywany dotąd żelazny nóż, kolejne szramy cięły cytrynę. „Nie zdasz!”

I czyjeś życie poszło w diabły.

Paweł nie zostanie reżyserem.

Melania pomyślała ze smutkiem, jakie naiwne są feministki sądzące, że matriarchat dałby władzę młodym, aktywnym kobietom. Matriarchat to bezlitosna tyrania starych bab. Wiedzących wszystko najlepiej, nie znających uczucia dyskrecji ani taktu, wściubiających we wszystko swoje wścibskie nosy i uwielbiających rządzić.

Z drugiej strony domu ozwał się chóralny jęk zawodu. Mężczyźni pozostawieni w spokoju oglądali skoki narciarskie i popijali piwo. Melania pomyślała, że dałaby wszystko, żeby siedzieć w tej chwili z nimi. Ciekawe, jak Maksym sobie radził. Sport był dla niego egzotycznym ludzkim obyczajem. Pewno oglądał grzecznie, usiłując naśladować zachowania tubylców, ale nie miał pojęcia, o co te emocje.

– Melanio, nie chcę się wtrącać… – Gdzie tam! Pelagia absolutnie nie chciała się wtrącać. Nigdy! Aż jej się oczy do tego niewtrącania cieszyły. – Ale ten twój no… chłopak… co ty właściwie zamierzasz z nim zrobić?

– No, właśnie! – wyrwała się piskliwym głosem Konstancja. – To jest obrzydliwe! I jeszcze przyprowadza tego stwora na obiad. Myślałam że nic nie przełknę!

– Nie jest tak źle – zaoponowała Pelagia. – Zupełnie nie najgorzej go uczłowieczyła, przynajmniej się przyzwoicie zachowuje. Ten poprzedni w końcu niby był normalny, a kompletnie niewychowany. A jak wyglądał!

– No, właśnie! Nie mogłam zrozumieć, co ona w nim widzi. Dziewczyna niebrzydka, zdolna…

– Przecież to był narkoman! A te ubrania! Jakiś taki na siłę udziwniony! Taki sztuczny w tym wszystkim, jak jakiś nędzny aktorzyna. Ręce w kieszeniach!

– A jak się gapił spode łba!

Skąd w nich tyle zajadłości, pomyślała Melania. Raz jeden go widziały i to przez chwilę. Poszukała wzrokiem nestorki, szukając pocieszenia, ale prababka w milczeniu bawiła się talerzykiem ze zmasakrowaną cytryną.

– Ale dlaczego nie znajdziesz normalnego chłopca? Jak mogłaś jej na to pozwolić? Patrycjo?

– Nie pytała mnie o zdanie – żachnęła się matka. – Odczepcie się ode mnie. Jest dorosła i jest wiedźmą. Zawsze jak się na coś uprze…

– Ale co będzie z dziećmi? Co ona urodzi?

– Na razie stanowczo – nic – wycedziła twardo Melania.

– Głupia jesteś i tyle.

– Ale co dalej? Będziesz go trzymała w domu jak kanarka?

– Mam go trzymać na dworze?

– Nie bądź bezczelna. Jeżeli robisz z niego człowieka, to porządnie. Do końca.

– To znaczy?

– To znaczy, że ma robić to, co należy do mężczyzny. To zasadnicza sprawa, moje dziecko. – Ciotka zaczęła podkreślać każde słowo dobitnym klepnięciem dłoni w mahoniowy blat. Niedobrze. – Ze zwierzęciem stanowczo nie możesz się prowadzać. Twierdzisz, że zrobiłaś z niego człowieka. Nie wiem. Szczerze powiem, że nikt nie robił czegoś takiego odkąd pamiętam. Bestii nie zaakceptujemy. Przekonaj nas, że to jest człowiek. Niech idzie do pracy i zarabia, niech daje ci oparcie. Niech ci zapewnia bezpieczeństwo. Patrycjo, skarbie, podaj mi torebkę.

Ciotka Pelagia otworzyła swoją torbę przypominająca lekarski kuferek i grzebała wśród szpargałów. Szczotka do włosów, kosmetyczka, kalendarzyk, portmonetka, klucze, mandragora, woreczek kryształów, poświęcona kreda, rytualny nóż, konsekrowana chusteczka z czarnego jedwabiu.

– Proszę. Coś ci przygotowałam.

Była to sztywna koperta z czerpanego papieru, a w środku trzy kartki. Zwyczajne, białe i dziewiczo czyste. Ciotka wydobyła jeszcze niewielki srebrny długopis z wbudowaną ultrafioletową latarką do badania autentyczności banknotów.

– Walerio, zgaś proszę lampę, skarbie.

W jaskrawym, białoliliowym blasku natychmiast pojawiły się fosforyczne linie, kręgi i znaki. Psi łeb w heksagramie, na odwrocie kaduceusz w pentagramie. Pieczęcie, pentakle, sykle. Potężne. Mawiało się, że to znaki i amulety Pelagii wykończyły kiedyś Związek Sowiecki.

– Napiszesz mu na tym życiorys i ten tam… list motywacyjny. Dostanie pracę. Tak będzie i dla ciebie lepiej, moje dziecko. Porządnie. Zrób z niego normalnego mężczyznę.

Coś jej mówiło, że najlepiej będzie powiedzieć: „Dziękuję, ciociu”, schować kartki do koperty i siedzieć cicho. A kiedy wieczorem zbierała się do wyjścia, nestorka zaczepiła ją w kuchni:

– Lepiej zrób, co mówią, moje dziecko. Bez względu na to, co o tym myślisz.

Woda już wyparowała i na dnie żeliwnego kociołka wyżarzały się kamienie. Czyjeś marzenia, które właśnie wzięły w łeb, bo kilka starszych pań tak postanowiło. Dlatego, że wszystko wiedziały najlepiej.

– Jeżeli będziesz się stawiała, wykończą go. – Prababka wkręciła papierosa do długiej cygarniczki i zagrzechotała pudełkiem zapałek.

Melania poczuła nagły chłód.

– Nie ośmielą się.

– Dlaczego nie? Wrzucą czarne gałki. Ja, jak zwykle w takich razach, wrzucę białą. Jedną białą na osiem czarnych. Zresztą, może mają rację – zrobiłaś z niego zabawkę, moje dziecko. Nie może cały czas siedzieć w domu. I, Melanio…

– Tak, babciu?

– Idzie pełnia, moje dziecko. Uważaj.

– Będę, babciu.

– Pamiętaj, kochanie: magia to ścieżka samotnych.

Stare, przedwojenne kamienice są wilgotne i mroczne, ale mają też swoje dobre strony. Grube mury z cegły, wysokie pomieszczenia, duże pokoje. Brak karaluchów. Mieszkanie Melanii miało jeszcze jedną dobrą cechę. Garderobę. Kiedyś była to tak zwana służbówka. Maleńki pokoik, w którym niegdyś nocowała służąca albo może kucharka. Potem służbówka oddała część powierzchni kuchni, gdzie Melania zbudowała kąt jadalny, a to, co zostało, pełniło po części rolę składziku, po części garderoby, a w czasach, kiedy chciało się jej jeszcze samej wywoływać zdjęcia – ciemni.

Część ubrań i szpargałów wyniosła do ogromnej, niemal nie używanej piwnicy, usunęła z garderoby powiększalnik, kazała wstawić drzwi. Kupiła metalowe, z bolcami przeciwwyważeniowymi, wypełnione pianką balistyczną, zaopatrzone w solidną zasuwę. Od zewnątrz. Kosztowały i ważyły jak nieszczęście. Poza tym, nigdy w życiu nie widziała tak małomównych i podejrzliwych robotników jak ci, którzy je instalowali, od momentu kiedy się dowiedzieli, że te straszne drzwi jak z Bastylii mają zamykać garderobę.

Następnie okleiła je od wewnątrz srebrną folią, wymalowała znaki. Okadziła pomieszczenie dymem z drzewa sandałowego, kamfory, aloesu, bursztynu i nasion ogórka, spalanych na ogniu z suszonych łodyg artemizji i jaskra.

Potem okleiła ostre brzegi metalowych półek gąbką i położyła na podłodze materac, a po namyśle jeszcze dodała plastikowy kubeł i miskę z wodą. Wypróbowała zasuwę. Doskonale.

Każda kobieta powinna mieć w domu coś takiego.

Do pełni zostały jeszcze trzy dni.

Ultimatum ciotek ciążyło jej jak kamień, ale nie było rady. Zresztą, miały trochę racji. Nie mógł przecież spędzić całego życia łażąc od ściany do ściany. Poza tym, przecież ciężko byłoby go zawsze utrzymywać. Takiego, który głównie leżał i gapił się w sufit, już miała.

Najpierw zrobił się małomówny, znacznie bardziej niż zwykle. Ciągle czytał, ale reagował jakoś inaczej niż przedtem. Nerwowo i opryskliwie. Patrzył w okno, chodził po pokoju albo siedział i przyglądał się w milczeniu swoim dłoniom.

– Co się ze mną dzieje?

– To księżyc – odpowiedziała Melania. – Kiedy idzie pełnia, będziesz… będziesz się źle czuł. Zaparzę ci ziół. Powinny pomóc.

– Idzie zima – odparł. – W lesie, nie tutaj. Tutaj jest tylko beton, smród i hałas. Jelenie robią się tłuste i czerwone. Idzie wielki mróz i śnieg. Schodzą się wszystkie klany i będzie wielkie polowanie. Wiesz, czego mi brakuje? Pieśni. Wychodzisz na pagórek i śpiewasz. Wyśpiewujesz wszystko, do czego tęsknisz, i rzucasz wyzwanie całemu światu. Kiedy wilk śpiewa, w puszczy zapada cisza. A te pieśni są właśnie dla księżyca. Tylko on rozumie. Tam odchodzą zmarli.

A tutaj jest tylko beton i brud. Tak, jest jeszcze polityka. I gospodarka. Ach, jeszcze zakazy. Byłbym zapomniał. Nie wolno krzyczeć. Nie wolno wchodzić. Nie wolno siadać. Wiesz, co było w gazecie, którą podarłem? Napadli starego człowieka. W jego domu. Wyłamali drzwi, kiedy dzwonił na policję. Potem bili go łomem. Złamali mu rękę, ale on miał nożyce. Takie długie, krawieckie. Wycinał coś z gazety i położył je obok telefonu. No, więc zabił jednego bandytę tymi nożycami, a drugi uciekł. Właśnie tego starca osądzili i dostał trzy lata więzienia. Nawet bronić się nie wolno. Gdzieś tam zabronili w całym mieście palić, bo burmistrz właśnie się oduczył i uważa, że wszyscy inni mają zrobić tak samo. W innym mieście zabronili ludziom hodować psy i koty. Bo brudzą trawniki. A w jednym kraju powiesili młodego chłopaka, bo ktoś widział, jak wypił piwo. Zakaz, zakaz, zakaz. Księżyc robi się coraz głośniejszy. Słyszę jego krzyk w nocy i nie mogę spać. Nigdzie nie wolno iść, nic nie wolno mówić. Nie wolno się kochać, nie wolno myśleć. Po co nauczyłaś mnie myśleć?

Zaparz mi zioła, Melanio. Zaparz mi takie, żeby to wszystko przestało mnie boleć.

Tego samego wieczora po raz pierwszy przestraszyła się go. Kiwał się na łóżku, patrząc w okno na potężniejący księżyc. Spomiędzy warg wydobywał mu się dziwny dźwięk – ni to pomruk, ni to skowyt. Objęła go za ramiona, a wtedy warknął. Był to głęboki, wibrujący dźwięk, gdzieś z głębi trzewi.

– Walcz z tym – powiedziała przez łzy. – Pamiętaj, że jesteś człowiekiem.

– Jestem potworem – wyrzęził. – Księżyc mnie woła. Las mnie woła. Jestem myśliwym. Byłem… Teraz jestem chorym półczłowiekiem.

Długo w nocy widziała jego nieruchomą sylwetkę; siedział na łóżku, sztywny i wyprostowany jak figura, zalany mdłym rtęciowym blaskiem. W źrenicach pojawiły mu się małe tarczki świecące fosforyczną zielenią. Czasem drapał opuchniętą skórę wokół nadgarstka. Patrzyła na niego przez ciche, bezradne łzy, ale postanowiła, że nie zrejteruje. Była jego kobietą, cokolwiek to znaczyło.

Ale bała się zamknąć oczy.

Koszmar zaczął się w przeddzień kulminacji pełni. Mówił coraz gorzej, potem przestał w ogóle. Wydawał z siebie tylko wściekłe charkoty. Nie ubrał się i ciskał nerwowo po mieszkaniu, goły, z pulsującymi mięśniami, na zaczerwienionej, opuchniętej skórze wyrzynała mu się sierść, krwawiły mu dziąsła, coś niedobrego działo się z jego dłońmi, skurcz wyginał mu palce, wyglądały jak szpony. Trwało to bez końca. Melania siedziała cicho, bezradna i przerażona, przełykając łzy, ale nie potrafiła mu pomóc. Zaparzyła uspokajającą miksturę, ale to mogło najwyżej złagodzić przemianę, nie mogło jej zatrzymać.

Chodził nieustannie, bez przerwy, tam i z powrotem. Dziwnie jakoś, na palcach.

Otworzyła schowek, ale nie miała pojęcia, jak go tam zagnać. Głupi pomysł. Był na to za wielki i niebezpieczny.

Właściwie, gdyby nie ochronna bransoleta, uciekłaby gdzie pieprz rośnie. W końcu znalazła w lodówce surowego kurczaka, ale nie zwrócił na niego uwagi. Dopiero potem; zauważyła, że coś go jednak w kuchni zainteresowało. Obwąchał lodówkę, potem starł coś palcem z podłogi i oblizał go.

Okazało się, że znalazł odrobinę rozcieńczonej krwi, która kapnęła z tacki z wołowiną. Zebrała tę krew na spodek, korzystając z tego, że polazł do okna, a potem postawiła w schowku. Kiedy zatrzasnęła za nim potężną zasuwę, poczuła ulgę, ale tylko przejściowo.

Drzwi tłumiły dźwięk, ale nie całkowicie. Poza tym, nie mogła nie słuchać. Przez całą noc słuchała drapania, skowytów, stłumionego wycia, jakichś łomotów. On miotał się w środku, zwalając coś na podłogę, ona siedziała przed drzwiami na podłodze i gryzła palce. Za żadne skarby nie chciałaby widzieć tego, w co się przemieniał.

Słyszała własny głos. Modliła się i zaklinała go. Monotonnie, jakby powtarzała mantrę albo inwokację.

Bądź człowiekiem! Bądź człowiekiem, bo cię zabiją, błagam, bądź człowiekiem…

Ale on nie słyszał.

Pełnia minęła i przyszedł dzień, a potem następny. Oboje przeżyli, ale czuli się chorzy. Kiedy otworzyła schowek, spał. Wyglądał znowu jak człowiek. Poobijany, okrwawiony, znękany, ale żył. Płakała, obmywając go gąbką. Bronił się słabo i niezbornie, potem usiłował sprzątać pomieszczenie. Zmiotła resztki sierści, dużo mniej niż poprzednim razem, postawiła półki, umyła podłogę.

Maksym ogolił się i założył ubranie.

Pełnia minęła.

Do następnego razu.


* * *

Musi mieć pracę. Musi zarabiać – dowód na to, że jest człowiekiem. Ale gdzie może pracować wilkołak?

– Mógłbym być detektywem. Z tym bym sobie poradził. Umiem tropić, umiem walczyć…

Detektyw… Po co dała mu tyle książek? Co jeszcze? Agent wywiadu? Pewnie byłby dobrym agentem, tylko co z tego?

– Nie ma detektywów.

– Jak to: nie ma?

– Nieważne, może są jacyś, ale to na nic. Akcja tych książek, o których myślisz, toczyła się kiedy indziej i gdzie indziej. Myśl poważnie.

– A nie mógłbym pracować w lesie?

Czas upływał, a nie było wiadomo, ile Krewne jeszcze wytrzymają. Chciałaby go oswoić z sytuacją, przyzwyczaić do samodzielnego poruszania się po mieście, może zapisać na jakiś kurs, ale to wszystko trwałoby zbyt długo. Spotykały się mniej więcej raz w miesiącu, a ewidentnie nie miały teraz nic ważniejszego na głowie niż niesforna Melania i jej wilk.

Wymyśliła dopiero na drugi dzień.

– To jest w mieście, ale są tam zwierzęta i drzewa, i w ogóle przyroda. Opiekowałbyś się zwierzętami z całego świata. Myślę, że więcej miałbyś do czynienia z nimi niż z ludźmi. Praca na świeżym powietrzu… Tylko czy potrafisz nie polować?

– Uważasz mnie za dzikusa?

Jesienny ogród zoologiczny stał we mgle, pusty i dziwny. Bezlistne drzewa, zmarznięte zwierzęta kręcące się po klatkach. Prawie nikt nie spacerował po wysypanych żwirem alejkach. Kupili bilety i wędrowali przez park w poszukiwaniu budynku dyrekcji.

– Nie mogę przecież rozmawiać z dyrektorem w twojej obecności – oponował. Przecież będę musiał i tak sam przychodzić do pracy. Nie powinnaś mnie odprowadzać jak dziecko. Nie oddajesz mnie do przedszkola – idę do pracy.

– Nie traktuję cię jak dziecko – rozzłościła się Melania. – Na razie musisz tylko porozmawiać, a ja poczekam i pospaceruję, czy coś.

Gdzieś z oddali popłynął gardłowy, grzmiący dźwięk. Ryk lwa. Maksym nie zareagował, ale zauważyła, że jego uszy zesztywniały.

– To bardzo dziwne miejsce – powiedział. – Jakieś takie chore.

Dopiero wtedy zauważyła, że w ogrodzie, od momentu kiedy weszli, zapanowała dziwaczna, martwa cisza. Umilkły skrzeki pawi i bażantów. Tylko ten lew albo może tygrys, dał jakiś znak życia. Pozostałe wybiegi wydawały się wymarłe. W powietrzu wisiało trwożne oczekiwanie, jakby cały ogród zrozumiał, że coś się zmieniło.

A potem, gdzieś z daleka, zawyły wilki.

Chórem.

Kiedy przechodzili obok wybiegu antylop eland, stado rzuciło się na ich widok do panicznej ucieczki. Ziemia łomotała, niektóre zwierzęta wyskakiwały z przerażonego tabunu w górę, kilka próbowało przeskoczyć ogrodzenie. Kozły górskie rzuciły się galopem do swojej zagrody i skłębiły ciasno w najdalszym rogu. Ochrypłe, chóralne beczenie wydało jej się jakieś żałosne, słyszała w nim strach.

Może to jednak nie był dobry pomysł, pomyślała. W każdej mijanej wolierze coś się działo, ale nie zawsze był to wybuch dzikiej paniki. Małpy skrzeczały i zbiegały się ze wszystkich zakątków, patrząc na niego przez pręty. Drapieżniki budziły się z drzemki i podchodziły jedno po drugim do fos albo parkanów, odprowadzając ich wzrokiem.

Melania usiadła na ławce, mając widok na budynek dyrekcji i dziwnie opustoszałe wybiegi jakichś egzotycznych jeleni. Postawiła kołnierz kożuszka, wcisnęła dłonie pod pachy i wyciągnęła skrzyżowane nogi w poprzek alejki.

– Idź. Poczekam tutaj.

Mgła snuła się pomiędzy kutymi żelaznymi kratami, wisiała wśród bezlistnych drzew. Kopytne przestały panikować, ale stały w znieruchomiałych grupkach, wpatrując się w pełnym napięcia nieruchomym oczekiwaniu w budynek dyrekcji. Patrzyła na odwrócone głowy zebr i antylop ze sterczącymi sztywno, nastawionymi uszami, jakby próbowały śledzić toczoną tam rozmowę.

Trwało to prawie godzinę.

– Najpierw nie chciał ze mną rozmawiać. Mówił, że nie potrzebują pracowników i nie mają pieniędzy. Potem obejrzał te papiery i nagle zmienił zdanie. Brakuje pieniędzy, ale roboty jest dość, więc może coś znajdzie i ostatecznie mam przyjść na próbę w poniedziałek.

– Więc dlaczego jesteś smutny?

– Nie jestem. To miejsce jest dziwne. Oni wszyscy są dziwni.

– Kto? Zwierzęta?

– Tak. Są tutaj, żeby ludzie mogli patrzeć. Rozumiem. Kiedy się żyje w mieście, trzeba móc chociaż popatrzeć, bo można zwariować. Tu są drzewa, krzaki, jakieś niebo nad głową, są żywe zwierzęta. To potrzebne. Ale ja nie tylko patrzę. Nie zrozumiesz. Masz węch, ale inny. Ja wącham inaczej niż ty. Czuję też uczucia, emocje, czasami czuję nawet przeszłość i przyszłość. Oni wszyscy… – poklepał się palcem w skroń. – Te zwierzęta są dziwne. Chore. To okropne miejsce.

– To przyjdziesz w poniedziałek?

– Tak, bycie człowiekiem polega na tym, żeby cały czas robić to, czego się nie chce, prawda? A tego nie chcę mniej niż innych rzeczy. Poza tym muszę zarabiać, nie?


Praga – Wypadek w ogrodzie zoologicznym, pracownik uratował dziecko


POBIŁ POLICJANTA, URATOWAŁ DZIECKO


Podczas sobotniego spaceru po ogrodzie zoologicznym Renata W. była zbyt zajęta rozmową z koleżankami, by obserwować poczynania swojego 5 – letniego synka. Malec, korzystając z jej nieuwagi, zdołał wślizgnąć się do pomieszczenia technicznego w zimowym pawilonie zwierząt drapieżnych, a stamtąd do wnętrza klatki tygrysicy ussuryjskiej. W klatce znajdowały się też dwa tygrysiątka.


Do zdarzenia doszło około południa, kiedy pawilon był pełen zwiedzających, pragnących obejrzeć młode zwierzęta, stanowiące chlubę ZOO. Tygrysica przez jakiś czas nie zauważyła pojawienia się chłopca, jednak pracownicy obawiali się, że jakakolwiek interwencja może sprowokować drapieżnika do ataku. Wezwano policjantów z oddziału antyterrorystycznego przy Komendzie Dzielnicowej Policji oraz weterynarzy. Liczyła się każda chwila, ponieważ zwierzę mogło zaatakować dziecko w każdej chwili. Nawet podanie tygrysicy środka usypiającego nie gwarantowało dziecku bezpieczeństwa. W tej sytuacji dowódca oddziału pdkom. Bronisław Zechlicki wydał rozkaz zabicia tygrysa jednemu z policyjnych snajperów. Wówczas na scenę wkroczył jeden z pracowników ZOO, Maksym W., który właśnie objął dyżur. Opiekun, dowiedziawszy się o decyzji policji, wdarł się do pawilonu, obezwładnił snajpera i wkroczył do klatki. Ku zdumieniu obserwujących, tygrysica pozwoliła się potulnie wyprowadzić wraz z tygrysiętami do części noclegowej i zamknąć tam, natomiast dziecko zostało przez Maksyma W. wyniesione bezpiecznie z klatki.

Nasz pracownik postąpił brawurowo i nieodpowiedzialnie, choć odważnie – twierdzi dyr. doc. Szczepan Kosiuk. - Duże drapieżniki w okresie karmienia są niespokojne i ekstremalnie niebezpieczne. Szczerze mówiąc, nie rozumiem tego, co się dziś wydarzyło. Wydaje mi się, że nastąpił jakiś cud. Takie zachowanie tygrysów jest właściwie niemożliwe. Tygrysica Swieta jest jednym z najcenniejszych naszych zwierząt, jednak na szali nie można stawiać życia niewinnego dziecka. Decyzja policjantów była słuszna.

Pobity przez krewkiego opiekuna policyjny komandos zdecydował się nie wnosić sprawy z powództwa cywilnego.

Ten człowiek działał w szoku – mówi insp. Rybacki. – Poza tym, uratował i dziecko, i zwierzę. Postanowiliśmy nie wszczynać przeciw niemu postępowania. Najprawdopodobniej znajdował się w stanie chwilowej niepoczytalności wywołanej szokiem. Najważniejsze, że skończyło się bez ofiar.

Dalsze śledztwo będzie konieczne, by ustalić, jak doszło do tego, że klatka nie została zabezpieczona. Prokuratura zamierza także wszcząć postępowanie przeciwko niefrasobliwej matce.


GA W

Chcieli ją zastrzelić. Miała młode, nic nie zrobiła. Podobno to ginący gatunek, a jedyne, co im przyszło do głowy, to zabić. Dlaczego jest taka afera? Nikomu się nic nie stało.

Melania westchnęła. Maksym stał oparty o ścianę terrarium. W niebieskim kombinezonie wyglądał dziwnie, jakby obco.

– Chodzi im o to, że zrobiłeś coś, czego ludzie nie robią i nie rozumieją. Nie wiem, jak ci wytłumaczyć.

Jej komórka rozświergotała się natrętnym dźwiękiem elektronicznej pozytywki. Odebrała z wahaniem. Nie lubiła telefonów. Rzadko się zdarzało, żeby przynosiły cokolwiek dobrego. Jednak kiedy usłyszała skrzypiący głos prababki, zrozumiała, że jest naprawdę niedobrze. Nestorka nie znosiła telefonu jeszcze bardziej niż Melania. Jeżeli już musiała zadzwonić, korzystała z przedpotopowego aparatu z tarczą, stojącego w jej korytarzu. Istne dzieło sztuki, lśniące chromem i czarnym bakelitem niczym żałobna katarynka. Jednak zawsze telefonowała do domu. Teraz jednak nestorka przełamała się i wybrała numer komórkowy Melanii. Oznaczało to, że niebo się wali.

– Są wściekłe, Melanio. Zwrócił na siebie uwagę. Dziecko, przecież o tym było w gazetach!

– Przecież znalazłam mu pracę. Nie zrobił nic złego – uratował to dziecko.

– Zwraca uwagę, rozumiesz? Zahipnotyzował tygrysa, zdominował wielką, karmiącą tygrysicę i wydał jej rozkazy – na oczach kilkudziesięciu gapiów. Posłuchaj – urobiłam Konstancję. Będziesz miała jeszcze jedną szansę, ale, dziecko drogie. Masz mu znaleźć pracę, rozumiesz. Normalną pracę. W biurze.

– Mógłby pracować w agencji ochrony… – zaczęła Melania.

– Oszalałaś chyba! Niczego, co wyzwala agresję. Przecież urwie komuś głowę! Dla niego to łatwe i naturalne. Nie, Melanio! Żaden strażak, żaden leśnik ani komandos! To nie ma być Tarzan tylko normalny człowiek. Przeciętny i szary. Jak wszyscy nasi mężowie. Praca, Melanio. Biuro – od ósmej do piątej, krawat, teczka. Codziennie. Pełny etat. Ma być do znudzenia normalny. Dziecko, to naprawdę jest twoja ostatnia szansą. I jego też. Boże, co się z tobą dzieje, dziewczyno. Taka byłaś zdolna…

To nawet nie było takie trudne – papiery Pelagii naprawdę czyniły cuda. Odprowadziła go pod nijaki, klockowaty biurowiec i czekała w samochodzie. Było jej smutno. Na początku to wydawało się nawet zabawne. Kupowali brunatne, pospolite garnitury, białe koszule, krawaty, błyszczące półbuty, wełniany płaszcz. Czarną, pachnącą skórą teczkę. Kupiła mu jeszcze okulary – właściwie same oprawki z wstawionymi szkłami zero – szybkami, które nadawały mu intelektualny wygląd. Naprawdę jato bawiło – jakby przebierała go za urzędnika – taka maskarada. Ale potem założył to wszystko i maskarada przestała być zabawna. Kiedy zawiązał w końcu krawat i założył okulary, nie poznała go. Najpierw się z tego śmiała.

A potem zachciało jej się płakać.

Bo nie był już jej wilkiem.

Kiedy wracał po zakończonej pomyślnie rozmowie kwalifikacyjnej, nie różnił się absolutnie niczym od pozostałych pracowników, którzy razem z nim wychodzili przez obrotowe drzwi, żeby na chodniku wypalić papierosa, kuląc się i marznąc w swoich marynarkach, albo żeby załatwić sprawy na mieście. Nie poznała go. Z daleka nie potrafiła powiedzieć, który z tych gładkich, nijakich manekinów jest jej mężczyzną – jej wilkołakiem. Poznała dopiero, kiedy podszedł do samochodu, z teczką w jednym ręku, płaszczem przewieszonym przez przedramię i złożoną gazetą.

Wtedy nagle zobaczyła całą resztę życia z nim w skrócie, jak przez odwróconą lunetę. Życia nieskończenie przewidywalnego i zwykłego. Szarego życia szarych ludzi.

Wiadomo było, że tym razem Krewne z całą pewnością będą zadowolone.

I tylko one.

W następnych tygodniach niewiele mówił, ale też w gruncie rzeczy niewiele się widywali. Kiedy wychodził, na ogół jeszcze spała. Jeżeli miała zlecenia i robiła zdjęcia, czasem wracała późno, a wtedy on spał.

Zapytała go kiedyś, na czym polega jego praca.

– To wprowadzanie danych – powiedział obojętnie. – Dostaję zeszyty, wydruki i kartki, na których jest dużo cyferek. Te cyferki trzeba w komputerze wpisać do tabelki w odpowiednie miejsca, a następnie niektóre dodać, inne obliczyć jeszcze w inny sposób. Liczy się czas i dokładność.

– Ale co one oznaczają? – zapytała w dobrej wierze, usiłując wywołać w nim choćby odrobinę zainteresowania.

– Nic – odpowiedział i wzruszył ramionami. – To liczby.

– A ludzie są mili?

– Nie wiem. To duża sala podzielona na boksy z biurkami. Na każdym biurku jest komputer i telefon. W trakcie pracy w zasadzie nie wolno rozmawiać. Jeżeli już, to mężczyźni mówią o pieniądzach, telefonach i samochodach, które chcieliby mieć, a czasem o sporcie, który widzieli w telewizji. Czasem jeszcze o tym, że chcieliby spać z niektórymi kobietami, które widzą. Kobiety mówią o pieniądzach, które chciałyby wydać, swoich mężach, którzy im nie odpowiadają, oraz o dzieciach, ale na ogół o kłopotach, których im przysparzają. Czasem jeszcze o innych nieszczęśliwych kobietach, które widziały w telewizji. To wszystko. W gruncie rzeczy to nie jest trudne. Trzeba tylko odrętwieć.

– Odrętwieć? – zapytała Melania.

– Tak. Teraz już nawet nie śni mi się życie. Ani niebo, ani las, nic. Śnią mi się tylko cyferki. I jeszcze to swędzące, niebieskie światło, które cały czas brzęczy jak stada komarów.

Bała się następnej pełni. Wypadała w weekend, więc wyglądało na to, że nie będzie musiał brać zwolnienia z pracy. Podejrzewała, że może być gorzej niż poprzednio. Różnica miedzy urzędnikiem, w jakiego kazano mu się przeistoczyć, a bestią, która siedziała mu tuż pod skórą i wyłaniała się na wezwanie księżyca, była zbyt duża.

Tuż przed pełnią w ogóle przestał się odzywać. Siedział tylko na łóżku i patrzył w okno. Widziała, jak po jego skórze przebiegają fale dreszczy, trochę jak u konia, którego obsiadły muchy. Ale zanim zdołała cokolwiek powiedzieć, Maksym wstał i spokojnie poszedł do schowka, gdzie miał swój materac, wiadro i miskę z wodą, a potem zamknął za sobą drzwi.

Wystarczyło tylko przesunąć zasuwę.

I otworzyć ją w poniedziałek rano, żeby ogolił się, założył świeżą koszulę i poszedł do biura wpisywać dane.

Następny miesiąc był jeszcze gorszy.

To był ten moment, kiedy każde z osobna zrozumiało, że nie ma temu końca. Pierwsze tygodnie przeżył pomyślnie, bo się starał. A teraz okazało się, że takie życie to nie jest doświadczenie, które można przetrwać dzięki silnej woli i mobilizacji sił. Nie można żyć cały czas z zaciśniętymi zębami. Nie można czekać, bo nie ma na co. Nigdy nic się nie zmieni. Nie będzie żadnych marzeń, nie zdarzy się żaden cud. Kierat nigdy się nie kończy.

Melania, która całe życie zawodowe pracowała na zlecenia i która kochała fotografowanie, nawet nie potrafiła sobie wyobrazić, co by zrobiła na jego miejscu. Zwłaszcza gdyby była wilkołakiem.

A właściwie potrafiła. Wyłączyłaby komputer, zdjęła krawat, wstała i ruszyła do wyjścia. A potem rozdarła pierwszego, kto stanąłby jej na drodze. I szłaby tak, zostawiając za sobą ścieżkę trupów i ślady krwi, aż dotarłaby do lasu albo ktoś by ją zastrzelił.

Ale Maksym nie mógł tego zrobić i nie robił. Wstawał zawsze o tej samej porze, zakładał mundurek urzędnika i płaszcz. Codziennie w tym samym kiosku kupował gazetę. Kiedy miał wolny czas, patrzył w telewizor i drzemał.

A najgorsze było to, że przestał jej opowiadać o tym, jak wygląda świat ludzi oczami wilka.

Zdrętwiał, zobojętniał, a nawet jakoś zszarzał.

Stał się człowiekiem.

Rozmawiali o tym, co przeczytał w gazecie albo o tym, co było na obiad. Zaczął nawet opowiadać plotki, ale mechanicznie i bez zainteresowania, jakby powtarzał wyuczoną lekcję.

To było najgorsze, bo zrozumiała, że odgrywa tę rolę również przed nią.

Dlatego kiedy nadeszła kolejna pełnia, nie pozwoliła mu zamknąć się w garderobie, tylko położyła się u jego boku, normalnie na łóżku.

Wydawało się, że przemiany słabną i stają się coraz mniej intensywne. Poza tym, teraz Melania chciała zobaczyć go jako wilka.

Tęskniła.

Długo w nocy leżała słuchając jego chrapliwego oddechu, czując, jak rzucają nim konwulsje, ocierając się o jego bok porastający szorstką szczeciną, czując płonący w nim ogień, jakby trawiła go gorączka.

A potem zasnęła.

Obudziła się późno, leżąc w plamie słonecznego światła. To było ostre, zimowe słońce wznoszące się nad światem upudrowanym roziskrzonym, oślepiająco białym śniegiem. Krajobraz zrobił się schludny i wysprzątany, śnieg ukrył błoto, beton i smutek. Pozostała tylko biel.

Melania leżała w rozkopanej pościeli z zamkniętymi oczami i słuchała głębokiej, zimowej ciszy.

A potem sięgnęła w bok, na jego połowę łóżka, wiedząc, że natrafi na skłębione, miękkie futro.

Ale znalazła tylko pustą gładź prześcieradła.

I wilgoć.

Wielką, mokrą plamę.

Słońce wdzierało się przez szczelinę w zasłonach i padało na łóżko jak na scenę. A w tej plamie światła siedziała na pokrwawionym prześcieradle, kiwając się, ruda wiedźma, i dławiąc się stłumionym krzykiem tuliła do siebie odgryzioną, kosmatą łapę wielkiego basiora, na której rtęciowym blaskiem lśnił lykopeion, jak szereg zaciśniętych stalowych kłów.

Za oknem, w śniegu, ciągnął się łańcuszek okrągłych, wielkich śladów, odbitych jak pieczątki. Ślady były nieregularne, kuśtykające i poznaczone plamami krwi, podobnymi do rozsypanych rubinów. Ślady trzech nóg.

Wilk odgryza sobie łapę.

I jest wolny.


13 lutego 2003

Загрузка...