CZĘŚĆ 2

W samym środku lutej zimy

Wył żałośnie ostry wiatr,

Ziemia zmarzła na żelazo,

Wodę skuł siarczysty mróz.

Ziąb okrutny spadł na świat

W bardzo srogą, straszną zimę

Sprzed tak wielu, wielu lat.

Christina Rosetti

10.

Ogień wygasł. Kivrin wciąż czuła wyraźną woń dymu, ale wiedziała, iż wydobywa się on z paleniska a nie z żadnego stosu. Nic dziwnego, pomyślała, przecież kominy pojawiły się w angielskim krajobrazie pod koniec XIV wieku, a teraz mamy dopiero jego początek. Zaraz potem wszystko sobie przypomniała: jest rok 1320, a ona zachorowała. Miała gorączkę.

Przez długą chwilę nie starała się myśleć o niczym więcej. Wspaniale było po prostu leżeć i odpoczywać. Czuła się zupełnie wycieńczona, jakby niedawno przeszła jakąś wyczerpującą próbę, która pozbawiła ją sił. Wydawało mi się, że chcą spalić mnie na stosie, przemknęło jej przez głowę. Doskonale pamiętała, jak walczyła o życie, jak płomienie wspinały się coraz wyżej, liżąc jej ręce, jak zajęły się jej włosy…

Ostrzygli mnie, pomyślała, i zaraz zaczęła się zastanawiać, czy to rzeczywiste wspomnienie, czy tylko kolejny wytwór rozgorączkowanej wyobraźni. Była zanadto zmęczona, by podnieść rękę i przesunąć nią po włosach, ba, nie chciało jej się nawet nad tym zastanawiać. Jestem bardzo chora, pomyślała tylko. Wezwali księdza, który udzielił mi ostatniego namaszczenia. „Niczego się nie obawiaj”, tak powiedział. „Wkrótce wrócisz do domu”. Requiescat in pace.

Zasnęła.

Kiedy się znowu obudziła, w pokoju panowały głębokie ciemności, a gdzieś z daleka dobiegało bicie dzwonu. Nie wiedzieć czemu od razu nabrała pewności, że uderzał już od dłuższego czasu, podobnie jak samotny dzwon, którego dźwięk słyszała podczas przeskoku. Mniej więcej po minucie dołączył do niego drugi; był tak blisko, że Kivrin odniosła wrażenie, iż dzwoni tuż za oknem, zagłuszając nie tylko tamten, ale i pozostałe, które odezwały się niemal jednocześnie z nim. To pewnie jutrznia, pomyślała. Kiedyś już chyba słyszała ich bicie, nierówne jak bicie jej serca… Nie, to niemożliwe. Tylko jej się wydaje.

Na pewno to też jej się przyśniło, podobnie jak palenie na stosie i obcinanie włosów. Dziwny, niezrozumiały język, którym posługiwali się mieszkańcy tego domu, również stanowił jedynie część sennego koszmaru.

Najbliższy dzwon umilkł, pozostałe zaś uderzały jeszcze przez pewien czas, jakby chciały wykorzystać sposobność i zaznaczyć swoje istnienie. Jak długo tu była? Na miejscu przeskoku zjawiła się wieczorem, teraz zaś wstawał dzień. Czyżby minęła tylko jedna noc? Nie, to niemożliwe. Kobieta najpierw przyniosła kubek z cierpkim napojem, potem zjawił się ksiądz w towarzystwie rzezimieszka — widziała ich całkiem wyraźnie, jakby choroba wyostrzyła jej wzrok. W czasie, gdy nie pojawiały się żadne twarze, była ciemność wypełniona biciem dzwonów i ciszą, biciem dzwonów i ciszą…

Nagle ogarnęła ją panika. Jak długo już tu leży? A jeśli minęło kilka tygodni i nie zjawiła się w wyznaczonym terminie na miejscu przeskoku? Nie, to niemożliwe. Nawet chorzy na dur brzuszny nie majaczyli dłużej niż parę dni, ona zaś nie mogła zarazić się durem brzusznym, bo przecież została zaszczepiona.

W pokoju było zimno, jakby ogień wygasł co najmniej przed paru godzinami. Sięgnęła po przykrycie i w tej samej chwili z ciemności wyłoniły się czyjeś ręce, chwyciły za krawędź futra i naciągnęły je dziewczynie aż po szyję.

— Dziękuję… — wymamrotała Kivrin, po czym znowu zapadła w sen.

Obudziło ją uczucie przejmującego zimna. Wydawało jej się, że przespała zaledwie kilka chwil, choć w pomieszczeniu szybko zapadał mrok. Przyćmione światło sączyło się przez samotne wąskie okno w grubej ścianie. Właśnie tamtędy wciskało się do środka lodowate powietrze.

Na kamiennym siedzisku pod oknem stała kobieta i wspiąwszy się na palce usiłowała przynajmniej częściowo zasłonić otwór jakąś szmatą. Miała na sobie czarną suknię oraz biały siodłowy czepiec. Jestem w zakonie, przemknęło Kivrin przez głowę, lecz zaraz potem przypomniała sobie, że w XIV wieku każda mężatka nosiła nakrycie głowy. Tylko młode, niezamężne dziewczyny mogły paradować z odkrytymi głowami i rozpuszczonymi włosami.

Ta sprawiała wrażenie zbyt młodej jak na mężatkę, a tym bardziej na zakonnicę. Kobieta, którą Kivrin widziała poprzednio, była znacznie starsza. Dziewczyna doskonale pamiętała dotyk jej dłoni, suchych i pomarszczonych, a także skrzypiący głos, choć nie sposób było wykluczyć, iż wspomnienia te nie miały nic wspólnego z rzeczywistością i stanowiły jedynie treść jej niedawnych majaczeń.

Kobieta przesunęła się nieco i stanęła w smudze szarego, szybko gasnącego światła, które sączyło się jeszcze przez okno. To, co Kivrin w pierwszej chwili wzięła za jednoczęściową suknię, okazało się spódnicą, kaftanem oraz ciemnozieloną opończą; wszystko było wykonane z grubo tkanego materiału przypominającego ten, z jakiego robi się worki na ziemniaki. Kobieta pełniła więc chyba rolę służącej, ale przecież służące nie nosiły białych wielkich czepców ani pęków kluczy takich jak ten, wiszący u jej paska. Nie mogła być zwykłą służącą, lecz kimś znaczniejszym, na przykład gospodynią.

Dom też nie należał do zwyczajnych budowli; może nie zasługiwał na miano zamku, ponieważ ściany — przynajmniej w tej izbie — zrobiono z grubych, tylko częściowo obrobionych belek, ale z pewnością stanowił siedzibę jakiegoś barona albo nawet kogoś wywodzącego się z jeszcze wyższej szlachty. Łóżko, w którym leżała Kivrin, zostało zasłane zgrzebnym lnianym prześcieradłem, miało solidne, ozdobne wezgłowie, zamiast kołdry używano doskonale wyprawionych futer, natomiast na kamiennym siedzisku pod oknem ułożono wyszywane poduszki.

Kobieta wreszcie przywiązała końce szmaty do zaczepów po obu stronach okna, zeszła z siedziska i schyliła się po coś — Kivrin nie mogła dostrzec po co, gdyż widok zasłaniały jej kotary, co prawda częściowo podwinięte i związane czymś, co w słabym świetle wyglądało na zwykłą, solidną linę.

Kobieta wyprostowała się, trzymając w rękach spore drewniane naczynie, a następnie wspięła się ponownie na kamienne siedzisko i zaczęła wcierać w rozpiętą szmatę jakąś gęstą substancję. W pierwszej chwili Kivrin pomyślała, że to olej, ale szybko spostrzegła swój błąd. Wosk. Zamiast szyb umieszczono w oknach natarte woskiem płótno. Wśród historyków panowało powszechne przekonanie, że w XIV wieku szyby były już dość często stosowane w szlacheckich siedzibach oraz że zmieniając miejsce pobytu zabierano je ze sobą, by służyły właścicielom także w nowym domu.

Okazało się jednak, iż jest inaczej. Koniecznie muszę nagrać to na rejestrator, pomyślała Kivrin, i nawet zbliżyła do ust złączone dłonie, ale wysiłek okazał się tak wielki, że musiała pozwolić im natychmiast opaść na futrzane przykrycie.

Kobieta zerknęła na nią obojętnie, po czym znowu zajęła się smarowaniem płótna woskiem. Chyba wracam do zdrowia, pomyślała Kivrin. Przedtem przez cały czas siedziała przy łóżku. Ciekawe jak długo byłam chora? Muszę to ustalić, a potem jak najprędzej odszukać miejsce przeskoku.

Powinno być niezbyt daleko stąd, najwyżej milę, naturalnie jeśli znajdowała się w tej wiosce, do której zamierzała dotrzeć. Usiłowała przypomnieć sobie, ile czasu zabrała im droga do wsi. Zdaje się, że dość dużo. Mężczyzna o twarzy zbója posadził ją na białym koniu, który miał dzwoneczki przy uprzęży. W końcu okazało się, że wcale nie jest zbójem, tylko młodym człowiekiem o litościwym sercu i płomieniście rudych włosach.

Zapyta o nazwę wsi. Modliła się w duchu, aby okazało się, że to Skendgate, ale nawet gdyby było inaczej, z pewnością zdoła szybko ustalić, którędy powinna iść, by dotrzeć na miejsce przeskoku. Może zawiozą ją tam, kiedy tylko odzyska siły na tyle, by wstać z łóżka?

Jak nazywa się wieś, do której mnie przywieźliście? Wczoraj nie była w stanie sformułować pytania tak, by ją zrozumieli, lecz to tylko z powodu wysokiej gorączki. Teraz będzie zupełnie inaczej. Przecież pan Latimer poświęcił kilka miesięcy na doskonalenie jej wymowy. Na pewno od razu pojmą, o co jej chodzi, a nawet jeśli popełni jakieś błędy składniowe lub gramatyczne, translator błyskawicznie je skoryguje.

— Jak zwie się miejsce, do któregoście mnie przywiedli?

Kobieta odwróciła się gwałtownie, szybko zeszła z siedziska i stanęła przy łóżku z miską w jednej a pędzlem w drugiej ręce. Tyle że to wcale nie był pędzel, tylko niezgrabna drewniana łyżka, niemal całkowicie pozbawiona wgłębienia.

— Gottebae plaise tthar tleve — powiedziała, wyciągając przed siebie naczynie i łyżkę. — Beth naught agast.

Translator powinien działać natychmiast, bez najmniejszego opóźnienia. A może wymowa Kivrin tak bardzo odbiegała od standardów obowiązujących w tym miejscu i czasie, że kobieta uznała, iż chora mówi w obcym języku i usiłowała teraz odpowiedzieć jej kulawą francuszczyzną lub niemczyzną?

— Jak zwie się to miejsce? — powtórzyła powoli i wyraźnie, tak by translator miał czas na przetłumaczenie jej słów.

— Wick londebay yae comen lawdayke awtreen godelae deynorm andoar sic straunguwlondes. Spekefaw eek waenoot awfthy taloorbrede.

— Lawyes szaress loosteef — odezwał się nowy głos.

Kobieta spojrzała w kierunku drzwi, a chwilę potem w polu widzenia Kivrin pojawiła się znacznie starsza niewiasta o twarzy pokrytej niezliczonymi zmarszczkami. To właśnie jej ręce, suche i kościste, zapamiętała z przerw między atakami wywołanych gorączką majaczeń. Stara kobieta miała na szyi srebrny łańcuch, do piersi zaś przyciskała niewielką, obitą skórą szkatułkę, bardzo podobną do tej, którą Kivrin musiała zostawić przy wozie, tyle że tamta miała mosiężne, ta zaś żelazne okucia. Postawiła szkatułkę na siedzisku przy oknie.

— Auf specheryit darmayt?

Głos także wydawał się znajomy: chrapliwy, rozkazujący, jakby zirytowany. Sądząc po jego tonie, kobieta stojąca przy łóżku była chyba jednak kimś w rodzaju służącej, stara zaś panią domu, mimo iż ani jej zawicie z chusty, jakie miała na głowie, ani kaftan i spódnica nie wyróżniały się staranniejszym krojem lub jakością materiału. Ale co z kluczami? Przecież w średniowiecznych domach klucze nosiła nie służąca ani nie gospodyni, tylko pani domu! A więc wszystko było na odwrót: młodsza z pewnością zajmowała w tym domostwie wyższą pozycję. Fakt, że miała na sobie strój z niedbale utkanego, fatalnie ufarbowanego materiału, świadczył o tym, iż kostium Kivrin był nic nie wart, podobnie jak jej wymowa oraz zapewnienia doktor Ahrens, że nie zarazi się żadną ze średniowiecznych chorób.

— Mam wszystkie szczepienia… — wyszeptała.

Obie kobiety jak na komendę spojrzały na nią.

— Ellavih swot wardesdoor feenden iss? — zapytała starsza ostrym, nie znoszącym sprzeciwu, tonem.

Czy była matką młodszej, czy raczej teściową? A może piastunką? Na razie musiało to pozostać tajemnicą. Z tego, co mówiła, Kivrin nie potrafiła wyłowić ani jednego swojsko brzmiącego słowa.

— Maetinkerr woun dahest wexe hoardoumbe — odparła młodsza.

— Nor nayte bawcows derouthe.

W ustach starszej zabrzmiało to jak wyrzut albo może oskarżenie.

Nic. Ani słowa. Krótkie zdania powinny być łatwiej zrozumiałe, ale Kivrin miałaby kłopoty z ustaleniem, czy zostało wypowiedziane jedno, czy kilka słów.

Broda młodej kobiety powędrowała gwałtownie w górę.

— Certessan, shreevadwomn wolde nadae seyvous!

Ciekawe, czy sprzeczają się, co ze mną zrobić? Spróbowała odepchnąć przykrycie, jakby w ten sposób mogła odepchnąć od siebie także tę dziwną, niezrozumiałą rzeczywistość. Widząc to młoda kobieta natychmiast odstawiła miskę i łyżkę, i szybko podeszła do łóżka.

— Spaegun yvor tongawn glais?

Mogło to znaczyć „dzień dobry” albo „Czy czujesz się lepiej?”, albo nawet „Spalimy cię o świcie”. Możliwe, że awaria translatora ma jakiś związek z moją chorobą, pomyślała Kivrin. Możliwe, że kiedy tylko wyzdrowieję, natychmiast zacznę wszystko rozumieć.

Stara uklękła przy łóżku, złożyła ręce, trzymając między nimi mały srebrny pojemniczek, który wisiał na łańcuchu zdobiącym jej szyję, i zaczęła się modlić, podczas gdy młoda pochyliła się nad Kivrin, spojrzała na jej czoło, po czym sięgnęła do jej głowy. Dziewczyna odniosła wrażenie, że pociągnięto ją za włosy, i domyśliła się, że ma na głowie opatrunek. Ostrożnie dotknęła czubkami palców szorstkiego bandaża, potem zaś przesunęła rękę do tyłu, gdzie powinny być długie, proste włosy, lecz nie znalazła ich. Została ostrzyżona bardzo krótko, tuż poniżej linii uszu.

— Vae motten tiyez thynt — powiedziała z niepokojem młoda kobieta. — Far thotyiwort wount sorr.

Brzmiało to tak, jakby usiłowała coś wyjaśnić, a Kivrin, choć nie zrozumiała ani słowa, domyśliła się o co chodzi. Była bardzo chora, tak bardzo, iż miała wrażenie, że jej włosy zajęły się ogniem. Ktoś — ale kto? Może stara kobieta? — chwytał ją za ręce, którymi usiłowała ugasić płomienie. Mogła zrobić sobie krzywdę. Nie mieli wyboru, musieli ją ostrzyc.

I pomyśleć, jak bardzo nienawidziła tych obrzydliwie długich włosów, ile wysiłku kosztowało ją ich codzienne rozczesywanie, jak często zastanawiała się, w jaki sposób powinna je upiąć, a może raczej zapleść w warkocze, i jak uda się jej przeżyć dwa tygodnie bez mycia głowy… Powinna się cieszyć, że wybawiono ją z kłopotu, jej myśli jednak wciąż kierowały się ku Joannie d’Arc, którą spalono na stosie. Tamtej również obcięto włosy.

Młoda kobieta cofnęła ręce i spoglądała na nią z niepokojem. Kivrin udało się uśmiechnąć, tamta zaś odwzajemniła jej uśmiech. Co prawda w górnej szczęce po prawej stronie brakowało jej dwóch zębów, jeden zaś był zupełnie brązowy, ale, uśmiechnięta, sprawiała wrażenie nie starszej niż studentka pierwszego roku.

Powoli, delikatnie, rozwinęła do końca bandaż i położyła go na futrze. Był zrobiony z takiego samego, pożółkłego lnianego płótna jak czepiec, i gdzieniegdzie miał brązowoczerwone plamy z zaschniętej krwi, znacznie większe niż można się było spodziewać. Widocznie zaczęła też krwawić „kosmetyczna” rana zadana przez pana Gilchrista, pomyślała Kivrin.

Kobieta niepewnie dotknęła jej skroni.

— Vexeyaw hongroot?

Nie czekając na odpowiedź, podłożyła jej rękę pod kark i pomogła unieść głowę.

Kivrin odniosła wrażenie, że jej głowa nic nie waży. To pewnie przez te włosy, pomyślała.

Stara kobieta wręczyła młodszej drewnianą miskę; kiedy miska znalazła się przy jej ustach, Kivrin była przekonana, że, nie wiedzieć czemu, chcą ją napoić woskiem, ale bardzo szybko okazało się, iż jest w błędzie. W misce znajdowała się jakaś rzadka breja, znacznie mniej kwaśna od płynu, który podawano jej minionego wieczoru, za to wyraźnie tracąca niezbyt świeżym tłuszczem.

— Thasholde nayive gros vitaille towayte — powiedziała stara ze zniecierpliwieniem.

Tak, to na pewno teściowa, przemknęło dziewczynie przez głowę.

— Shimote lese hoorfource — odparła spokojnie młodsza.

Breja miała zaskakująco dobry smak. Kivrin zamierzała wypić całą zawartość miski, ale zaledwie po kilku łykach poczuła, że opuszczają ją siły.

Młoda kobieta oddała miskę starej, a następnie położyła głowę Kivrin z powrotem na poduszce. Wzięła do ręki zakrwawiony bandaż, przyjrzała mu się uważnie, lekko dotknęła skroni Kivrin, jakby zastanawiała się, czy powinna znowu założyć opatrunek, po czym wręczyła go drugiej kobiecie, która umieściła wszystko — miskę, łyżkę i bandaż — na niewidocznej dla Kivrin skrzyni stojącej u wezgłowia łóżka.

— Lo, liggethsteallouw — powiedziała młoda i ponownie obdarzyła dziewczynę szczerbatym uśmiechem.

Kivrin nadal nic nie rozumiała, ale ton, jakim zostały wypowiedziane te słowa, a także mimika kobiety (przymknęła na chwilę oczy i przycisnęła policzek do złożonych rąk), były wystarczająco wymowne: zaproponowano jej, żeby spróbowała się przespać.

— Durmidde shoalausbrekkeynow.

Obie kobiety wyszły z izby, zamykając za sobą ciężkie drzwi.

Kivrin powtórzyła szeptem ostatnie zdanie, wypowiedziane przez starą, starając się wyłowić chociaż jedno znajome słowo. Translator powinien nie tylko pełnić funkcję samouzupełniającego się słownika, ale także wspomóc jej zdolność rozróżniania poszczególnych fonemów i rozpoznawania schematów składniowych; niestety, na razie czuła się tak, jakby mówiono do niej po serbskochorwacku.

Może zresztą tak właśnie jest, pomyślała. Kto wie, dokąd mnie zabrali? Przecież byłam nieprzytomna. Może ten rzezimieszek wsadził mnie do łodzi i przewiózł na drugą stronę Kanału? Jednak w głębi duszy doskonale zdawała sobie sprawę, że to niemożliwe. Przecież zachowała w pamięci wspomnienia nocnej podróży — co prawda fragmentaryczne i zniekształcone, ale dość wyraźne. Na pewno nie płynęła żadną łodzią. Spadła za to z konia, mężczyzna o twarzy zbója wsadził ją z powrotem na grzbiet wierzchowca, a potem mijali kościół.

Zmarszczyła brwi, usiłując przypomnieć sobie coś więcej. Najpierw weszli w głąb lasu, po pewnym czasie dotarli do drogi, a potem do rozwidlenia. Właśnie tam spadła z konia. Gdyby udało jej się odszukać to rozwidlenie, powinna bez większego trudu trafić na miejsce przeskoku. To nie mogło być daleko stąd.

Jeśli tak, wówczas należało przyjąć za pewnik, że jest w Skendgate, a skoro jest w Skendgate, to opiekujące się nią kobiety mówią po staroangielsku. W takim razie, dlaczego ich nie rozumie?

Może spadając z konia uderzyła się w głowę i uszkodziła translator? Takie wyjaśnienie miałoby sens, gdyby nie jeden drobny szkopuł: nie uderzyła się w głowę. Ba, nie było nawet żadnego upadku w pełnym znaczeniu tego słowa; po prostu zsunęła się z grzbietu i usiadła na ziemi. Wszystko przez tę gorączkę, pomyślała. To ona uniemożliwia translatorowi prawidłowe działanie.

Ale przecież działał, kiedy ksiądz mówił do mnie po łacinie! — uświadomiła sobie i natychmiast poczuła w piersi ukłucie niepokoju. Tłumaczył łacinę, a ja nie mogę być chora, bo zostałam zaszczepiona. Przypomniała sobie, że miejsce po szczepieniu swędziało i bardzo spuchło, a doktor Ahrens obejrzała je tuż przed dokonaniem przeskoku i powiedziała, że wszystko w porządku. Poprzednie szczepienia nie wywołały takiej reakcji organizmu, tylko to ostatnie, przeciwko dżumie.

Niemożliwe, żebym zachorowała na dżumę. Nie mam żadnych objawów.

Ofiary zarazy rozpoznawało się po znacznie powiększonych węzłach chłonnych pod pachami i w pachwinach. Poza tym, zarażeni ludzie wymiotowali krwią, a znajdujące się tuż pod skórą naczyńka krwionośne pękały, powodując sinienie lub wręcz czernienie ciała. Tak więc dżuma nie wchodziła w grę, ale w takim razie, co to mogło być i w jaki sposób zdołała się zarazić? Teoretycznie powinna być całkowicie uodporniona na wszystkie choroby rozpowszechnione w pierwszej połowie XIV wieku, a poza tym przecież nie miała okazji zetknąć się z żadną z nich. Pierwsze objawy pojawiły się zaraz po przeskoku, zanim kogokolwiek spotkała. Choroby przenoszą się z człowieka na człowieka drogą kropelkową albo za pośrednictwem pcheł, tak jak dżuma.

Ale to nie jest dżuma, stwierdziła stanowczo. Ludzie, którzy chorują na dżumę, nie zastanawiają się, gdzie się nią zarazili, ponieważ nie mają na to czasu. Są zbyt zajęci umieraniem.

Poza tym pchły będące nosicielami choroby żyły na szczurach i ludziach, nie w środku lasu, Czarna Śmierć zaś dotarła do Anglii dopiero w roku 1348, Widocznie dopadło ją jakieś średniowieczne choróbsko, o którego istnieniu nie wiedziała nawet doktor Ahrens. W tamtych czasach ludzie zapadali na różne tajemnicze dolegliwości: królewską niemoc, taniec św. Wita, najróżniejsze gorączki. Widocznie to jedna z nich. Jej układ odpornościowy potrzebował trochę czasu, by rozpoznać chorobę, znaleźć jej słabe punkty i zacząć ją zwalczać. Teraz, kiedy już przystąpił do działania, temperatura natychmiast spadła, a translator zaczął działać, przynajmniej częściowo. Należało spokojnie leżeć, nabierać sił i czekać na pełne ozdrowienie.

Pocieszona tą myślą zamknęła oczy i natychmiast zapadła w sen.

Ktoś ją dotykał. Otworzywszy oczy przekonała się, że to teściowa młodej kobiety. Oglądała jej ręce, obracając je w swoich, badawczo przypatrując się dłoniom i paznokciom. Kiedy zauważyła, że Kivrin już nie śpi, wypuściła je jakby z obrzydzeniem i powiedziała:

— Sheavost ahvheigh parage attelest, baht hoore der wikkonasshae haswfolletwe?

Nic. W głębi duszy Kivrin liczyła na to, że podczas jej snu translator odzyska pełną sprawność działania i zacznie tłumaczyć wszystko, co do niej mówią, ale znaczenie słów starej kobiety nadal stanowiło dla niej całkowitą zagadkę. Brzmiały trochę z francuska, lecz choć Kivrin całkiem nieźle znała normańską francuszczyznę — uczyła jej się ulegając naciskom pana Dunworthy’ego — to nadal nie była w stanie niczego pojąć.

— Hastow naydepesse?

Zabrzmiało to jak pytanie, ale tak właśnie powinno brzmieć niemal każde zdanie wypowiedziane po francusku.

Stara kobieta zacisnęła silną, kościstą rękę na ramieniu dziewczyny, drugą natomiast podsunęła jej pod plecy, jakby chciała pomóc jej usiąść albo nawet wstać. Jestem za słaba, pomyślała Kivrin. Poza tym, dlaczego miałabym wstawać? Żeby mogli mnie wypytać? A może chcą spalić mnie na stosie?

Do izby weszła młodsza kobieta, niosąc duży kielich. Postawiła go na kamiennym siedzisku przy oknie, po czym zbliżyła się do łóżka i ujęła Kivrin za drugie ramię.

— Hastontee natour yowresef — zapytała z szerokim, szczerbatym uśmiechem.

Może tylko chcą zaprowadzić mnie do łazienki? — przemknęło Kivrin przez głowę. Zmobilizowała się, zebrała wszystkie siły i przy pomocy obu kobiet zdołała się podnieść, a następnie spuścić obie nogi za krawędź łóżka.

Natychmiast zakręciło jej się w głowie. Siedziała nieruchomo, z bosymi stopami zwisającymi nad podłogą, czekając aż ustąpią niemiłe sensacje. Miała na sobie tylko koszulę z lnianego płótna. Ciekawe, co stało się z moim ubraniem, pomyślała. Dobrze, że zostawili mi chociaż tę koszulę. W średniowieczu zazwyczaj nie zakładało się niczego do łóżka.

Zaraz potem przypomniała sobie, że w średniowieczu nie było także węzłów sanitarnych umieszczonych wewnątrz budynków. Oby tylko nie kazali mi wyjść na zewnątrz! — pomyślała z przerażeniem. Jedynie w zamkach przewidziano ustronne miejsca, w których można było załatwiać naturalne potrzeby, ale to przecież nie był zamek.

Młoda kobieta zarzuciła jej na ramiona cienki, złożony na pół koc, po czym wraz z teściową pomogła Kivrin stanąć na podłodze. Szerokie, niezbyt równo przycięte deski były lodowato zimne. Zrobiła kilka kroków, po czym zatrzymała się, ponieważ zawroty głowy wróciły ze zdwojoną siłą. Nigdy nie uda mi się wyjść na dwór, przemknęła jej przez głowę rozpaczliwa myśl.

— Wotan shay wootes nawdaor youse derjardane? — powiedziała stara ostrym tonem.

Kivrin odniosła wrażenie, że rozpoznaje francuskie słowo „jardin”, oznaczające ogród. Dlaczego w środku zimy miałyby rozmawiać o ogrodach?

— Thanway maunhollp anhour — odparła młodsza, obejmując Kivrin i zakładając sobie jej ramię na szyję. Stara kobieta oburącz chwyciła ją za drugie. Obie były od niej niższe o głowę, młodsza zaś ważyła z pewnością nie więcej niż jakieś pięćdziesiąt kilogramów, niemniej jednak zdołały doprowadzić ją do końca łóżka.

Każdy krok kosztował Kivrin mnóstwo wysiłku. Na pewno nie dojdę do drzwi, pomyślała, ale na szczęście okazało się, że nie ma takiej potrzeby. Zatrzymały się przy niskiej drewnianej skrzyni o wieku ozdobionym nieporadnie wykonaną płaskorzeźbą przedstawiającą ptaka albo anioła. Na skrzyni stała drewniana miska wypełniona wodą, obok niej druga, mniejsza i zupełnie pusta. Leżał tam również zakrwawiony bandaż, który Kivrin jeszcze niedawno miała na głowie. Ponieważ dziewczyna skoncentrowała się wyłącznie na tym, by nie upaść, nie domyśliła się, czego od niej oczekują.

— Swoune nawmaydar oupondre yorresette — powiedziała stara kobieta, po czym odegrała krótką pantomimę, podnosząc spódnicę i udając, że siada na mniejszej misce.

Nocnik! — uświadomiła sobie z ulgą Kivrin. Panie Dunworthy, na początku XIV wieku w domach wiejskiej szlachty powszechnie używano nocników! Skinęła głową na znak, że rozumie, po czym, wciąż korzystając z pomocy obu kobiet, powoli usiadła na naczyniu. Była tak słaba, że niewiele brakowało, a zsunęłaby się razem z nim na podłogę. Kiedy spróbowała wstać, poczuła tak silne ukłucie w piersi, że aż zgięła się w pół.

— Maisry! — zawołała stara w kierunku drzwi. — Maisry, com undtvae holpoon!

Sądząc po tonie, wzywała kogoś — Marjorie? Mary? — na pomoc, ale nikt się nie pojawił, więc może chodziło o coś zupełnie innego?

Kivrin wyprostowała się ostrożnie, gotowa w każdej chwili skulić się, gdyby ból zaatakował ponownie. Co prawda nie zniknął, ale też nie przybierał na sile. Mimo to musiały prawie zanieść ją z powrotem na posłanie, a kiedy wreszcie znalazła się w łóżku, pod futrzanym przykryciem, była tak wycieńczona, że od razu zamknęła oczy.

— Slaeponpon donu paw daton — usłyszała głos młodej kobiety.

Z pewnością oznaczało to tyle co: „Odpocznij” albo: „Spróbuj się przespać”, lecz Kivrin nadal mogła polegać wyłącznie na domysłach. Translator zepsuł się na dobre, przemknęła jej przez głowę niepokojąca myśl. Zaraz potem poczuła, jak powoli ogarnia ją panika. Było to znacznie gorsze od fizycznego bólu w piersi.

Niemożliwe, żeby się zepsuł. Przecież nie jest maszyną, tylko chemicznym przyspieszaczem procesów skojarzeniowych i wzmacniaczem pamięci. Nie ma się w nim co zepsuć. Problem polega na czym innym: translator jest w stanie operować wyłącznie zaprogramowanym zasobem słownictwa, naturalnie wzbogacając go i aktualizując na podstawie napływających sukcesywnie danych, a wygląda na to, że staroangielski pana Latimera nie na wiele się tu przydał, przypuszczalnie z powodu różnic między rzeczywistą wymową a tą, jaką Latimer odtworzył w XXI wieku. Translator po prostu „nie wiedział”, że słowa, które docierają do uszu Kivrin, są tymi samymi słowami, które znajdują się w jej pamięci. Musiał zacząć od początku zbieranie danych, tych parę zdań zaś, które do tej pory wypowiedziano w obecności dziewczyny, okazało się niewystarczające.

Ale przecież poradził sobie z łaciną! Panika ogarnęła ją kolejną wezbraną falą. Oparła się jej, lecz kosztowało ją to znacznie więcej wysiłku. Poradził sobie, ponieważ tekst wygłaszany podczas udzielania ostatniego namaszczenia nie zmienił się przez wieki, natomiast wypowiedzi obu kobiet były spontaniczne, a więc niemożliwe do przewidzenia. Translator potrzebował czasu, by uporać się z wymową, potem zaś rozszyfrować składnię, wyróżnić części zdania, przyporządkować znaczenie poszczególnym zwrotom i wyrazom. Jak tylko zbierze wystarczającą liczbę danych, reszta okaże się drobnostką. Tymczasem najważniejsze było słuchać uważnie i chłonąć każde wypowiedziane słowo, nawet nie starając się go zrozumieć. Zrozumienie przyjdzie później, pozornie samo z siebie.

— Thin keowre hoarwoun desmoortale? — zapytała młoda kobieta.

— Got tallon wottes — odparła stara.

Gdzieś daleko znowu rozległo się bicie dzwonu. Kivrin otworzyła oczy. Obie kobiety spoglądały w stronę okna, mimo iż nie mogły nic zobaczyć przez nawoskowane płótno.

— Bere wichebay gansanon — powiedziała młodsza.

Starsza nie zareagowała. Bez słowa wpatrywała się w sztywne płótno, jakby nie stanowiło żadnej przeszkody dla jej wzroku. Ręce miała złożone do modlitwy.

— Aydreddit isterfayve riblaun — dodała młoda kobieta.

Mimo podjętego niedawno postanowienia, Kivrin nie zdołała oprzeć się pokusie, by przetłumaczyć jej słowa jako „Już pora na nieszpór” albo „Dzwonią na nieszpór”. Jednak tym razem nie chodziło o wieczorne nabożeństwo, ponieważ dzwon uderzał samotnie przez wiele minut. Może to ten sam, którego bicie słyszała jakiś czas temu?

Stara odwróciła się raptownie od okna.

— Nay, Elwiss, itbahn diwolffin. — Zdjęła nocnik ze skrzyni. — Gawynha thesspyd…

Przerwała, ponieważ za drzwiami rozległ się jakiś harmider — tupot pospiesznych kroków, odgłos upadku, wreszcie dziecinny głos:

— Modder! Eysmertemay!

Do izby wpadła jak burza jasnowłosa dziewczynka z rozwianymi warkoczami i tasiemkami, które powinny być zawiązane pod brodą, by przytrzymywać dopasowany do kształtu głowy czepeczek. Niewiele brakowało, by zderzyła się z kobietą trzymającą w rękach nocnik. Okrągła twarz dziecka była zaczerwieniona i mokra od łez.

— Wol yadothoos forshame ahnyous! — wykrzyknęła stara, w ostatniej chwili podnosząc naczynie. — Yowe maun naroonso inhus.

Dziewczynka nawet na nią nie spojrzała, tylko, szlochając głośno, pobiegła do młodszej kobiety.

— Rawzamun hattmay smerte, Modder!

Kivrin aż wstrzymała oddech. „Modder”! To słowo musiało znaczyć „matka”!

Dziewczynka wyciągnęła ręce, matka — tak, nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że to była matka! — chwyciła dziecko w objęcia, ono zaś zarzuciło jej ramiona na szyję i zaniosło się płaczem.

— Shh, ahnyous, shh…

Ta gardłowa głoska to „g”, pomyślała Kivrin. Głębokie germańskie „g”. Agnes.

Wciąż z dzieckiem w objęciach, matka usiadła przy oknie, po czym zaczęła ocierać córeczce łzy.

— Spekenaw dothass bifel, Agnes.

Tak, na pewno Agnes! A „speken” znaczy „powiedz”. Powiedz mi, co się stało, Agnes.

— Shayoss mayswerte! — poskarżyła się Agnes, wskazując na drugie dziecko, które właśnie weszło do izby. Ta dziewczynka była znacznie starsza, miała co najmniej dziewięć lub dziesięć lat. Długie kasztanowe włosy, związane ciemnoniebieską chustką, sięgały jej do połowy pleców.

— Itgan naso, ahnyous — powiedziała. — Tha pighte rennin gawn derstayres.

W jej głosie brzmiała charakterystyczna dla dzieci mieszanina współczucia, sympatii i pogardy. Ani trochę nie przypominała jasnowłosej dziewczynki, lecz Kivrin była gotowa iść o zakład, że są siostrami.

Shay pighte renninge ahndist eyres, Modder.

Znowu to „Modder”. „Shay” znaczyło zapewne „ona”, „pighte” zaś „upadła”. Brzmiało z francuska, ale klucz do zrozumienia stanowił zapewne niemiecki. Zarówno wymowa, jak i składnia były typowe dla tego języka. Kivrin niemal słyszała jak zazębiają się kolejne trybiki, jak wszystko zaczyna ustawiać się na właściwych miejscach.

— Na comfitte horr thusselwys — odezwała się stara kobieta. — She hathnau woundes. Hoor teres been fornaught mais gain thy pitye.

— Hoor nay ganful bloody — odparła młodsza, lecz Kivrin zamiast jej głosu usłyszała tłumaczenie translatora — co prawda toporne i nieco spóźnione, ale jednak tłumaczenie:

— Nie użalaj się nad nią, Eliwys. Nic jej się nie stało. Płacze po to, żeby zwrócić na siebie uwagę.

Na to młoda kobieta o imieniu Eliwys:

— Ma zakrwawione kolano. Rossmunt, brangund oorutarsted frommecofre — dodała, wskazując skrzynię z rzeźbioną przykrywą.

Translator znowu się spóźnił, ale już nie tak bardzo jak poprzednio:

— Rosemundo, podaj mi chustę, która leży na skrzyni. Dziewczynka o kasztanowych włosach natychmiast ruszyła we wskazanym kierunku.

A więc starsza ma na imię Rosemunda, młodsza Agnes, ich matka zaś, przypuszczalnie rówieśnica Kivrin, nazywa się Eliwys.

Rosemunda przyniosła zaplamioną szmatę, którą jeszcze niedawno Kivrin miała zawiązaną na głowie.

— Nie dotykaj! Nie dotykaj! — wrzasnęła przeraźliwie Agnes.

Translator spóźnił się z tłumaczeniem, lecz akurat w tym przypadku było ono całkowicie zbędne. Kivrin bez trudu domyśliła się znaczenia słów na podstawie zachowania dziecka oraz tonu jego głosu.

— Chcę tylko zatrzymać krwawienie — wyjaśniła cierpliwie Eliwys, biorąc szmatę od Rosemundy. Agnes usiłowała odepchnąć rękę matki, ale bez powodzenia. — Na pewno cię nie… — Nastąpiła krótka przerwa, jakby translator nie zdołał znaleźć właściwego słowa, a potem: — …Agnes.

Brakującym wyrazem było zapewne „zaboli” albo „skrzywdzę”. Czyżby translator nie miał w pamięci nawet takich, podstawowych słów? A jeśli tak było, to dlaczego nie posłużył się innym wyrazem o zbliżonym znaczeniu?

— …penaunce! — jęczała Agnes. — To…

Translator ponownie zamilkł, przypuszczalnie po to, by Kivrin usłyszała słowo, które sprawiło mu kłopot, i sama spróbowała domyślić się znaczenia. Pomysł byłby całkiem niezły, gdyby nie opóźnienie w tłumaczeniu; kiedy nastąpiła przerwa, dziewczynka mówiła już coś innego i Kivrin usłyszała nie to co powinna. Jeśli translator będzie tak działał za każdym razem, kiedy napotka jakieś problemy, mogła znaleźć się w poważnych kłopotach.

— Na pewno mnie zaboli! — zawodziła Agnes, w dalszym ciągu odpychając rękę Eliwys.

Kivrin odetchnęła z ulgą. A więc translator jednak jakoś sobie poradził. Dziwne tylko, że zajęło mu to tyle czasu, bo przecież znaczenia tego nieznajomego słowa można było łatwo domyślić się z kontekstu.

— Dlaczego upadłaś? — zapytała matka, starając się odwrócić uwagę córeczki.

— Biegła na górę po schodach — odparła Rosemunda za siostrę. — Chciała wam powiedzieć, że… przyjechał.

Translator znowu ominął niezrozumiały wyraz, lecz tym razem Kivrin zdążyła go usłyszeć. Gawyn. Brzmiało to raczej jak imię własne a nie jak rzeczownik pospolity. Translator doszedł chyba do tego samego wniosku, bo kiedy odezwała się Agnes, przełożył jej słowa bez najmniejszego wahania:

— To ja chciałam jej powiedzieć, że Gawyn przyjechał!

Dopiero teraz rozpłakała się na dobre, przycisnąwszy twarz do matczynej piersi. Eliwys skorzystała ze sposobności, by opatrzyć skaleczenie na kolanie dziewczynki.

— Powiedz więc — zachęciła ją łagodnym tonem.

Agnes w milczeniu pokręciła główką.

— Zbyt luźno zawiązałaś bandaż, synowo — odezwała się stara kobieta. — Łatwo może się zsunąć.

Zdaniem Kivrin bandaż był wystarczająco mocno zawiązany, a poza tym nie ulegało wątpliwości, iż jakakolwiek próba ciaśniejszego założenia opatrunku doprowadzi do kolejnego wybuchu rozpaczy. Teściowa Eliwys wciąż trzymała oburącz nocnik. Ciekawe czemu wreszcie nie pójdzie, żeby go opróżnić? — przemknęło dziewczynie przez głowę.

— Już dobrze, dobrze… — Młoda kobieta pocieszała dziecko, tuląc je do piersi i głaszcząc delikatnie po główce. — Będziemy udawały, że to ty mi powiedziałaś, dobrze?

— Oto do czego prowadzą próżność i pycha! — Stara kobieta najwidoczniej postanowiła uczynić wszystko co w jej mocy, by sprowokować Agnes do płaczu. — To wyłącznie twoja wina, że się przewróciłaś. Nie powinnaś biec po schodach.

— Czy Gawyn przyjechał na białej klaczy? — zapytała Eliwys.

Biała klacz. Czyżby to właśnie Gawyn znalazł mnie w lesie i przywiózł do wsi? — pomyślała Kivrin.

— Nie — odparła Agnes tonem świadczącym o tym, że uznała pytanie matki za niezbyt mądry żart. — Przyjechał na swoim czarnym ogierze Gringolecie, zatrzymał się przy mnie i powiedział: „Lady Agnes, muszę porozmawiać z twoją matką”.

— Rosemundo, to dziecko skaleczyło się z powodu twojego niedbalstwa. — Stara kobieta nie zdołała przestraszyć Agnes, więc upatrzyła sobie inną ofiarę. — Dlaczego nie opiekowałaś się nią jak należy?

— Byłam zajęta haftowaniem — odparła Rosemunda spoglądając na matkę, jakby prosiła ją o pomoc. — Maisry miała się nią zająć.

— Maisry wyszła, żeby zobaczyć Gawyna — oznajmiła Agnes. Uspokoiła się już i siedziała sztywno wyprostowana na kolanach Eliwys.

— A przy okazji połajdaczyć się ze stajennym! — parsknęła starsza kobieta, odwróciła się gwałtownie i podeszła do drzwi. — Maisry!

Maisry. Stara wołała już wcześniej osobę o tym imieniu. Translator czynił wyraźne postępy, gdyż bez trudu rozróżniał imiona własne i nie usiłował ich tłumaczyć. Kivrin nie miała pojęcia, kim była owa Maisry — prawdopodobnie służącą — ale wolałaby teraz nie znajdować się w jej skórze. Stara kobieta najwyraźniej musiała na kimś wyładować wzbierającą w niej złość, nieobecna Maisry zaś zdawała się stanowić wręcz wymarzony obiekt.

— Maisry! — zawołała ponownie, lecz odpowiedziało jej tylko echo.

Rosemunda skorzystała z okazji, by podejść do matki.

— Gawyn prosi o pozwolenie, by mógł przyjść i przywitać się z wami.

— Czy czeka na dole? — zapytała Eliwys.

— Nie. Poszedł najpierw do kościoła, żeby porozmawiać o tej pani z ojcem Skałą.

Oto do czego prowadzą próżność i pycha. Translator poczuł się stanowczo zbyt pewnie. Chodziło przypuszczalnie o ojca Rolfe’a albo — Piotra, ale na pewno nie o żadnego Skałę.

— Czego chce od ojca Skały? — zapytała stara kobieta, wracając od drzwi.

Kivrin wytężyła słuch, usiłując dosłyszeć prawdziwe brzmienie zagadkowego imienia. Udało jej się: Roche. Po francusku znaczyło to właśnie „skała”. Ojciec Roche.

— Może dowiedział się czegoś o tej pani.

Eliwys spojrzała na Kivrin. Była to pierwsza oznaka świadcząca, iż ktokolwiek pamięta o jej obecności. Dziewczyna pospiesznie zamknęła oczy, aby sprawiać wrażenie, że jeszcze śpi. A nuż powiedzą coś na jej temat? Każda informacja może okazać się niezwykle cenna.

— Gawyn wyruszył dziś z samego rana na poszukiwanie łotrów, którzy na nią napadli. — Kivrin podniosła odrobinę powieki, ale Eliwys już patrzyła w inną stronę. — Kto wie, może udało mu się ich schwytać. — Zawiązała pod brodą Agnes tasiemki płóciennego czepka. — Idźcie z Rosemundą do kościoła i powiedzcie Gawynowi, że porozmawiamy z nim w głównej izbie. Pani zasnęła, a my nie powinniśmy jej teraz niepokoić.

Agnes natychmiast zeskoczyła z kolan matki i popędziła do drzwi.

— Ja mu powiem! Ja mu powiem!

— Rosemundo, pozwól jej to zrobić! — zawołała Eliwys za córkami. — I nie tak prędko!

Sądząc po tupocie, jaki dobiegł zza drzwi, żadna z dziewczynek nie wzięła sobie zbytnio do serca ostatniego polecenia.

— Rosemunda jest już prawie dorosła — powiedziała stara kobieta. — Nie wypada, żeby uganiała się za ludźmi twego męża. Nie jest dobrze, że nikt nie zajmuje się twoimi córkami. Powinnaś posłać do Oxenfordu po piastunkę.

— Nie zrobię tego — odparła Eliwys ze stanowczością, o jaką Kivrin jej nie podejrzewała. — Wystarczy, że Maisry ma na nie oko.

— Maisry jest za głupia nawet na to, żeby pilnować owiec. Nie powinniśmy byli wyjeżdżać z Bath w tak wielkim pośpiechu. Należało zaczekać do…

Tym razem translator pominął nie jeden wyraz, lecz cały zwrot. Kivrin także nie zrozumiała, co stara kobieta miała na myśli, ale i tak dowiedziała się dwóch ważnych rzeczy: że rodzina, która się nią zaopiekowała, przyjechała z Bath oraz że są blisko Oxfordu.

— Niech Gawyn sprowadzi piastunkę, a przy okazji kobietę, która postawi pijawki tej damie.

— Po nikogo nie poślemy — powtórzyła Eliwys.

— Można by zawiadomić… — Kolejna nazwa lub imię, z którym translator nie potrafił sobie poradzić. — Lady Yvolde zna wiele sposobów leczenia ran. Jestem pewna, że chętnie użyczy nam którejś ze swych służebnych jako piastunki.

Eliwys pokręciła głową.

— Same się nią zajmiemy. Ojciec Roche…

— Ojciec Roche! — parsknęła pogardliwie stara kobieta. — Przecież on nie ma pojęcia o leczeniu ludzi!

Ale za to rozumiałam wszystko, co do mnie mówił, pomyślała Kivrin. Doskonale pamiętała jego spokojny, kojący głos, kiedy udzielał jej ostatniego namaszczenia, delikatne dotknięcia jego rąk na skroniach, dłoniach i stopach. Powiedział, żeby się niczego nie bała i zapytał o imię, a potem długo trzymał ją za rękę.

— Jeśli to jest rzeczywiście dama szlachetnego stanu — ciągnęła stara — czy godzi się, by pielęgnował ją zwyczajny wiejski klecha? Lady Yvolde…

— Po nikogo nie poślemy — powtórzyła po raz kolejny Eliwys, ale Kivrin dopiero teraz uświadomiła sobie, że w głosie młodej kobiety słychać lęk. — Mój mąż przykazał nam czekać cierpliwie swego powrotu.

— Już dawno powinien tu być.

— Dobrze wiecie, że tak nie jest. Wróciłby, gdyby mógł. — Podniosła się z kamiennego siedziska i skierowała do drzwi. — Muszę porozmawiać z Gawynem — oświadczyła. — Miał dokładnie obejrzeć miejsce, w którym znalazł tę panią. Może natrafił na ślady zbójców albo znalazł coś, co powie nam, kim ona jest.

Miejsce, w którym znalazł tę panią… A więc to Gawyn jest mężczyzną o rudych włosach i łagodnej twarzy. To on wsadził ją na konia i przywiózł tu, do domu swego pana. Przynajmniej tyle wydarzyło się naprawdę, choć biały rumak z dzwoneczkami przy uprzęży najwyraźniej stanowił jedynie wytwór jej wyobraźni. Gawyn znalazł ją w lesie, a więc wie, gdzie jest miejsce przeskoku.

— Zaczekaj — powiedziała Kivrin, próbując podnieść się na łokciu. — Proszę, zaczekaj… Ja też chcę mówić z Gawynem.

Kobiety znieruchomiały na chwilę, po czym Eliwys zbliżyła się do łóżka z wyrazem niepokoju na twarzy.

— Chcę rozmawiać z Gawynem — powtórzyła Kivrin powoli i wyraźnie, aby dać czas translatorowi na przetłumaczenie każdego słowa. Niebawem proces przekładu będzie odbywał się automatycznie, na razie jednak translator wciąż jeszcze działał ze sporym opóźnieniem. — Muszę wrócić na miejsce, w którym mnie znalazł.

Eliwys położyła rękę na jej czole, ale Kivrin odtrąciła ją niecierpliwym gestem.

— Muszę porozmawiać z Gawynem!

— Nie ma już gorączki, lady Imeyne — zwróciła się Eliwys do starej kobiety. — Próbuje nam coś powiedzieć, chociaż chyba widzi, że jej nie rozumiemy.

— To jakiś obcy język — stwierdziła podejrzliwie Imeyne. — Może jest francuskim szpiegiem?

— Nie mówię po francusku, posługuję się językiem staroangielskim! — zaprotestowała Kivrin.

— A może to łacina? — zastanawiała się Eliwys. — Ojciec Roche powiedział, że zwracała się do niego po łacinie.

— Ojciec Roche ledwie potrafi odklepać „Ojcze nasz” stwierdziła lady Imeyne, lekceważąco wzruszając ramionami. — Powinniśmy posłać kogoś do…

Znowu to tajemnicze, niemożliwe do zidentyfikowania, słowo. Kersey? Courcy?

— Chcę rozmawiać z Gawynem — powiedziała Kivrin, tym razem po łacinie.

Eliwys ponownie pokręciła głową.

— Zaczekamy na powrót mojego męża.

Stara kobieta odwróciła się gwałtownie na pięcie, wylewając sobie część zawartości nocnika na rękę, wytarła ją w kaftan, po czym wyszła z pokoju zamykając głośno drzwi. Eliwys wykonała ruch, jakby chciała pobiec za nią, ale Kivrin chwyciła ją kurczowo za ręce.

— Dlaczego mnie nie rozumiecie? — zapytała. — Przecież ja rozumiem prawie wszystko, co mówicie! Muszę porozmawiać z Gawynem. Powie mi, jak trafić na miejsce przeskoku.

Eliwys delikatnie uwolniła ręce.

— Nie płaczcie — przemówiła łagodnym tonem. — Spróbujcie zasnąć. Musicie nabrać sił, żebyście mogli wrócić do domu.


ZAPIS Z KSIĘGI SADU OSTATECZNEGO
(000915–001284)

Panie Dunworthy, mam kłopoty. Nie wiem, gdzie jestem i nie mogę porozumieć się z ludźmi. Coś stało się z translatorem. Rozumiem większość tego, co do mnie mówią, ale kiedy próbuję odpowiedzieć, nie rozumieją ani słowa. Niestety, to jeszcze nie wszystko.

Jestem chora. Nie wiem, co to może być; na pewno nie dżuma, bo nie mam typowych objawów, a w dodatku czuję się coraz lepiej. Poza tym zostałam zaszczepiona. Na dobrą sprawę powinnam być uodporniona na wszystko. Albo nie zadziałała jedna ze szczepionek, albo trafiłam na średniowieczną chorobę, o której istnieniu nie mieliśmy pojęcia.

Objawy są następujące: bóle i zawroty głowy, gorączka oraz kłujący ból w klatce piersiowej, który przybiera na sile, kiedy próbuję się poruszyć. Przez pewien czas majaczyłam — dlatego właśnie nie wiem, gdzie jestem. Pewien człowiek imieniem Gawyn przywiózł mnie tu na koniu, ale nie pamiętam wiele z podróży, oprócz tego, że ciągnęła się bez końca i odbywała w całkowitych ciemnościach. Mam jednak nadzieję, że to okaże się tylko złudzeniem spowodowanym wysoką gorączką i że jednak trafiłam do wioski panny Montoi.

To naprawdę może być Skendgate. Przejeżdżaliśmy obok kościoła, mnie zaś umieszczono chyba w czymś w rodzaju dworu. Leżę w sypialni na piętrze — prawdziwym piętrze, nie jakimś stryszku, bo wchodzi się tu po schodach. Wygląda więc na to, że dom należy co najmniej do barona. Jest tu nawet okno, więc jak tylko poczuję się trochę lepiej, spróbuję wyjrzeć przez nie, by sprawdzić, czy widać stąd kościół. W kościele jest dzwon; przed chwilą wzywał wiernych na nieszpór. Jeśli dobrze pamiętam, kościół w wiosce panny Montoi nie miał dzwonnicy, więc jednak może się okazać, że trafiłam w inne miejsce. Jednak na pewno jesteśmy blisko Oxfordu, bo moi gospodarze, a raczej gospodynie, zastanawiały się, czy nie sprowadzić stamtąd doktora. Gdzieś niedaleko jest też wieś o nazwie Kersey albo Courcy, której nie ma na żadnej z map panny Montoi, ale całkiem możliwe, że to wcale nie nazwa wioski, tylko nazwisko jakiegoś posiadacza ziemskiego.

Z powodu choroby nie udało mi się także ustalić mego położenia czasowego. Wydaje mi się, że chorowałam dwa dni, ale mogę się mylić. Już kilka razy pytałam, jaki mamy dzień, lecz to nic nie daje, bo nikt mnie nie rozumie. Sama nie potrafię jeszcze wstać z łóżka. Obcięli mi włosy. Nie mam pojęcia, co robić. Co się stało? Dlaczego translator przestał działać? Czemu zachorowałam, mimo tych wszystkich szczepień?


(przerwa)

Pod łóżkiem jest szczur. Słyszę jak skrobie w ciemności.

11.

Wciąż jej nie rozumiały. Kivrin niemal wychodziła ze skóry, by Eliwys pojęła, czego od niej oczekuje, młoda kobieta jednak tylko uśmiechnęła się łagodnie i poradziła jej, żeby spróbowała zasnąć.

— Proszę, nie odchodź! — wyszeptała błagalnie dziewczyna, kiedy Eliwys ponowię ruszyła w kierunku drzwi. — To dla mnie bardzo ważne. Tylko Gawyn wie, gdzie dokładnie znalazł mnie w lesie.

— Śpijcie — powiedziała Eliwys. — Niebawem wrócę.

— Muszę się z nim zobaczyć! — Niestety, młoda kobieta była już przy drzwiach. — Sama nie trafię do miejsca przeskoku!

Na schodach rozległy się pospieszne kroki. Eliwys otworzyła drzwi.

— Agnes, przecież prosiłam cię, żebyś poszła do…

Przerwała w pół zdania i cofnęła się o krok. Nie sprawiała wrażenia przestraszonej ani nawet zaniepokojonej, ale jej ręka zadrżała lekko, jakby kobieta w pierwszym odruchu zamierzała zatrzasnąć drzwi. Serce Kivrin zaczęło bić w przyspieszonym tempie. A więc jednak, przemknęła jej przez głowę rozpaczliwa myśl. Przyszli zabrać mnie na stos.

— Witaj, pani — rozległ się męski głos. — Wasza córka Rosemunda powiedziała mi, że znajdę was w izbie, ale nie było was tam.

Mężczyzna wszedł do pomieszczenia i zatrzymał się przy łóżku, ale Kivrin nie mogła dostrzec jego twarzy, ponieważ stał odwrócony bokiem do niej, a w dodatku zasłaniała go jedna z kotar. Spróbowała przesunąć nieco głowę, lecz natychmiast zrezygnowała z tego zamiaru, gdyż świat zawirował wokół niej, jakby była pijana.

— Pomyślałem więc sobie, że będziecie przy rannej damie — ciągnął mężczyzna. Był ubrany w koszulę, gruby kaftan oraz skórzane ni to spodnie, ni trykoty. Miał też miecz, bo kiedy postąpił krok naprzód, broń zawadziła o krawędź łóżka. — Co z nią?

— Dziś miewa się znacznie lepiej — odparła Eliwys. — Matka mojego męża poszła przygotować wywar z ziół, który każdemu szybko przywraca siły.

Wzmianka o „waszej córce Rosemundzie” świadczyła o tym, iż mężczyzna jest Gawynem, człowiekiem, który wyruszył na poszukiwania złoczyńców odpowiedzialnych za nieszczęście Kivrin. Mimo to Eliwys cofnęła się o kolejne dwa kroki, jej twarz zaś miała dziwny, trudny do rozszyfrowania, wyraz. Kivrin znowu dała się ogarnąć panice. Może jednak rzezimieszek o okrutnej twarzy wcale nie stanowił wytworu jej trawionego gorączką umysłu?

— Znalazłeś coś, co pomogłoby nam ustalić, kim jest i skąd się tam wzięła? — zapytała ostrożnie Eliwys.

— Nie — odparł. — Jej dobytek rozkradziono, a konie zabrano. Pomyślałem sobie, że sama opowie o tych, co na nią napadli: ilu ich było, jak wyglądali i z której strony zaatakowali.

— Obawiam się, że niewiele się od niej dowiesz.

— Czyżby była niemową? — zapytał i przesunął się pół metra w bok, dzięki czemu Kivrin zobaczyła go w całej okazałości.

Nie był tak wysoki, jakim go zapamiętała, kiedy stał nad nią na polanie, a w dziennym świetle jego włosy wydawały się znacznie mniej rude, ale twarz była równie łagodna jak wtedy, gdy sadzał ją na koniu. W niczym nie przypominał rzezimieszka o bezlitosnym spojrzeniu. Tamten, razem z białym wierzchowcem i dzwonkami, które grały kolędy, ponad wszelką wątpliwość stanowił wytwór jej fantazji, podsyconej obawami pana Dunworthy’ego. Uświadomiła sobie także, iż niewłaściwie zrozumiała reakcję Eliwys, przypisując jej myśli i uczucia nie mające nic wspólnego z rzeczywistością.

— Nie jest — odparła młoda kobieta — ale mówi dziwnym językiem, którego nie znam. Lękam się, czy od tych okropnych przejść nie pomieszało jej się w głowie. — Podeszła do łóżka, Gawyn zaś ruszył za nią. — Szlachetna pani, przyprowadziłam Gawyna, zaufanego sługę mego męża.

— Witaj, pani — powiedział głośno i wyraźnie, jakby miał do czynienia z niedosłyszącą osobą.

— To on znalazł cię w lesie — dodała Eliwys.

Gdzie w lesie? — pomyślała z rozpaczą Kivrin.

— Cieszę się, pani, że szybko wracacie do zdrowia — ciągnął Gawyn, starannie wymawiając każde słowo. — Czy możecie mi powiedzieć, jak wyglądali ludzie, którzy na was napadli?

Nie wiem, czy mogę ci cokolwiek powiedzieć, pomyślała Kivrin. Bała się odezwać, ponieważ lękała się, że on również jej nie zrozumie. Musi ją zrozumieć, przynajmniej on. Nikt inny nie wie, jak trafić na miejsce przeskoku.

— Ilu ich było? — pytał cierpliwie Gawyn. — Mieli konie, czy poruszali się na piechotę?

Gdzie mnie znalazłeś? — zadała w myśli pytanie. „Wymawiała” poszczególne wyrazy równie starannie jak on, po czym czekała niecierpliwie, aż translator upora się z tłumaczeniem, porównując zaproponowaną przez niego wersję z tym, czego nauczyła się od Latimera i Dunworthy’ego.

Gawyn i Eliwys czekali na odpowiedź, obserwując ją uważnie. Kivrin nabrała powietrza w płuca, po czym zapytała:

— Gdzie mnie znalazłeś?

Mężczyzna i kobieta wymienili szybkie spojrzenia. Jego było zdziwione, jej znaczyło: „A nie mówiłam?”

— Tak samo mówiła tamtej nocy — powiedział z zastanowieniem. — Myślałem, że to z powodu rany…

— Ja też tak przypuszczam, ale matka mego męża uważa, że ona jest z Francji.

Gawyn pokręcił głową.

— To inny język. — Ponownie skierował na Kivrin przenikliwe spojrzenie, a następnie zapytał, prawie krzycząc: — Szlachetna pani, czy przybyliście do nas z dalekiego kraju?!

Tak, pomyślała dziewczyna. Z bardzo dalekiego. Tylko ty możesz mi pomóc tam wrócić.

— Gdzie mnie znalazłeś? — zapytała ponownie.

— Jej dobytek zniknął, ale został powóz, nadzwyczaj solidny i pięknie zdobiony — powiedział mężczyzna. — Miała wiele skrzyń i kufrów.

Eliwys skinęła głową, jakby te informacje potwierdzały jej przypuszczenia.

— Myślę, że jest wysokiego stanu i jej ludzie rychło zaczną poszukiwania.

— W której części lasu mnie znalazłeś? — powtórzyła Kivrin pytanie podniesionym głosem.

— Chyba niepotrzebnie ją niepokoimy. — Eliwys pochyliła się nad dziewczyną i uspokajająco poklepała ją po ręce. — Ciii… Odpoczywajcie, pani.

Oboje odsunęli się od łóżka.

— Czy chcecie, bym pojechał do Bath, do lorda Guillaume’a? — zapytał Gawyn.

Ponownie stanął za kotarą, niknąc Kivrin z oczu. Eliwys cofnęła się o krok, tak samo jak wtedy, gdy wszedł do izby, zupełnie jakby ogarnął ją lęk. Tak jednak z pewnością nie było, bo przecież jeszcze niedawno stali przy łóżku tak blisko siebie, że w każdej chwili mogli się dotknąć i rozmawiali jak starzy przyjaciele. Jej zachowanie musiało mieć inną przyczynę.

— Mam sprowadzić waszego męża?

— Nie — odparła Eliwys, spoglądając na swoje ręce. — Mój pan i bez tego ma wystarczająco wiele zmartwień, a poza tym nie może opuścić miasta przed zakończeniem rozprawy. Prosił cię, byś nie opuszczał nas na krok i strzegł przed niebezpieczeństwami.

— Pozwólcie więc, że wrócę na miejsce, gdzie znalazłem tę nieszczęsną damę, i przeszukam je ponownie.

— Dobrze — powiedziała kobieta, wciąż nie podnosząc wzroku. — Może w pośpiechu zbójcy porzucili jakiś przedmiot, który pozwoli nam poznać jej tajemnicę.

„Miejsce, gdzie znalazłem tę nieszczęsną damę” — powtórzyła szeptem Kivrin, starając się zapamiętać brzmienie tego zdania w przekładzie. Miejsce, gdzie mnie znalazł.

— Wobec tego natychmiast wyruszam w drogę — oznajmił Gawyn.

Eliwys podniosła na niego wzrok.

— Teraz? Przecież robi się ciemno.

— Pokaż mi miejsce, gdzie mnie znalazłeś — poprosiła Kivrin.

— Nie lękam się ciemności, lady Eliwys — odparł, po czym wyszedł, pobrzękując mieczem.

— Zabierz mnie ze sobą! — zawołała Kivrin, ale jej słowa nie odniosły najmniejszego skutku.

Została sama w pokoju. Teraz nie ulegało już wątpliwości, że translator nie działa albo działa wadliwie. Do tej pory tylko łudziła się, że jest inaczej. Rozumiała co do niej mówią wyłącznie dzięki lekcjom pana Dunworthy’ego… A może jedynie wydaje jej się, że cokolwiek rozumie? Kto wie, czy rozmowa, której była świadkiem, w rzeczywistości nie dotyczyła jakiegoś zupełnie innego tematu — na przykład poszukiwań zaginionej owcy albo przygotowań do rozprawy sądowej, zorganizowanej po to, by posłać ją na stos?

Wychodząc z izby lady Eliwys zamknęła za sobą drzwi, w związku z czym do uszu Kivrin przestały docierać jakiekolwiek odgłosy świata zewnętrznego. Nawet dzwon umilkł, natomiast sączące się przez płótno światło nabrało głębokiego, niebieskawego odcienia. Istotnie zbliżał się zmierzch.

Gawyn pojechał z powrotem na miejsce przeskoku. Gdyby w oknie zamiast nawoskowanej szmaty była normalna szyba, zobaczyłabym przynajmniej, w którą stronę wyruszył, pomyślała dziewczyna. Powiedział, że to niedaleko. Znając kierunek, być może później zdołałabym trafić tam na własną rękę.

Podniosła się na łokciach, ale nawet ten niewielki wysiłek sprawił, iż znowu poczuła bolesne ukłucie w klatce piersiowej. Spróbowała usiąść, lecz natychmiast zakręciło jej się w głowie, więc opadła z powrotem na poduszki.

Zawroty głowy, gorączka, bóle w klatce piersiowej… Co to może być za choroba? Ospa wietrzna zaczyna się od gorączki i dreszczy, wysypka zaś pojawia się dopiero na drugi lub trzeci dzień. Podniosła ramię i zbliżyła je do oczu; ani śladu wysypki. Co prawda nie miała pojęcia jak długo była chora, ale ospa wietrzna nie wchodziła w grę również z tego powodu, że okres inkubacji wynosił dziesięć do dwudziestu jeden dni. Dziesięć dni temu przebywała w szpitalu w Oxfordzie, gdzie ostatni wirus ospy wietrznej zginął przed ponad stu laty.

W szpitalu zaszczepiono ją przeciwko wszelkim możliwym chorobom: ospie, tyfusowi, cholerze, dżumie… Czy więc mogła zapaść na jedną z nich? A jeśli nie, to na jaką? Taniec św. Wita? Już wcześniej doszła do wniosku, że musi to być coś zupełnie innego, jakieś choróbsko, o którym wszelki słuch zaginął, ale przecież w klinice wzmocniono także jej układ odpornościowy, który, przynajmniej teoretycznie, powinien dać sobie radę z każdym przeciwnikiem.

Na schodach rozległ się tupot małych stóp.

— Matko! — zawołała Agnes. — Rosemunda nie chciała na mnie zaczekać!

Nie wpadła do pokoju z takim impetem jak poprzednio, gdyż najpierw musiała otworzyć ciężkie drzwi, ale kiedy tylko znalazła się w pomieszczeniu, łkając donośnie popędziła w kierunku kamiennego siedziska.

— To ja miałam powiedzieć Gawynowi!

Dopiero teraz zauważyła, że matki nie ma w pokoju, zatrzymała się i natychmiast przestała płakać. Co najmniej przez minutę stała przy oknie, zastanawiając się, co uczynić, po czym odwróciła się na pięcie i popędziła z powrotem w kierunku drzwi, ale po drodze napotkała spojrzenie Kivrin i stanęła jak wryta.

— Wiem, kim jesteś — powiedziała, zbliżając się ostrożnie do łóżka. Była tak mała, że musiała wspiąć się na palce, by wystawić główkę nad górną krawędź mebla. Tasiemki czepka już zdążyły się rozwiązać. — To ciebie Gawyn znalazł w lesie.

Kivrin milczała, obawiając się, że jej niezrozumiała odpowiedź przestraszy dziewczynkę. Podciągnęła się tylko nieco wyżej i skinęła głową.

— Co się stało z twoimi włosami? — zapytała Agnes. — Zbójcy ci je ukradli?

Kivrin zaprzeczyła ruchem głowy.

— Maisry powiada, że zabrali ci język — poinformowała ją dziewczynka, po czym wskazała palcem czoło Kivrin. — Uderzyli cię w głowę?

Przytaknęła, uśmiechając się jednocześnie na znak, że nic jej się nie stało.

— A ja skaleczyłam się w kolano.

Spróbowała podnieść je obiema rączkami, aby zaprezentować ranę owiniętą brudnym bandażem. Stara kobieta miała rację: opatrunek już zdążył się zsunąć. Skaleczenie wyglądało znacznie poważniej, niż można by przypuszczać.

Agnes straciła równowagę, dała spokój kolanu, stanęła z powrotem na dwóch nogach i oparła się o łóżko.

— Czy ty umrzesz?

Nie wiem, pomyślała Kivrin, wciąż mając świeżo w pamięci bolesne ukłucia w klatce piersiowej. Na początku XIV wieku umieralność na ospę wietrzną wynosiła 75 procent, a jej wzmocniony układ odpornościowy zdawał się funkcjonować równie sprawnie jak translator, czyli wcale.

— Bo brat Hubard umarł — poinformowała ją z powagą Agnes. — I Gilbert też. Gilbert spadł z konia. Widziałam go. Całą głowę miał czerwoną. Rosemunda mówiła, że brat Hubard umarł na siną chorobę.

Ciekawe, co to takiego ta „sina choroba”, przemknęło Kivrin przez głowę. Może apopleksja albo biedak zadławił się czymś na śmierć. Przypuszczalnie brat Hubard był kapłanem, którego brak tak boleśnie odczuwała teściowa Eliwys. Bardzo często szlacheckie rodziny podróżowały z własnym kapelanem. Ojciec Roche był zapewne miejscowym księdzem, słabo wykształconym, a może nawet niepiśmiennym, choć doskonale władał łaciną. I okazał jej wiele współczucia. Trzymał ją za rękę, powtarzał, żeby się niczego nie bała. Tutaj, w średniowieczu, są też bardzo mili ludzie, panie Dunworthy, pomyślała. Na przykład ojciec Roche, Eliwys i Agnes.

— Ojciec obiecał, że przywiezie mi z Bath srokę — mówiła dalej dziewczynka. — Adeliza ma sokoła. Czasem pozwala mi go potrzymać. — Wyciągnęła przed siebie rączkę, drugą zaś wykonała ruch, jakby głaskała siedzącego tam ptaka. — Ja mam za to psa.

— Jak się nazywa? — zapytała Kivrin.

— Blackie — odparła z dumą Agnes, choć Kivrin była niemal pewna, iż translator nadmiernie uprościł oryginalną wersję, która brzmiała raczej jak „Blackamon” albo „Blakkin”. — Jest cały czarny. Czy ty też masz psa?

Dziewczyna była tak zdumiona, że przez dłuższą chwilę nie mogła wykrztusić ani słowa. Wreszcie ktoś ją zrozumiał! Agnes nie okazała najmniejszego zdziwienia, z czego należało wysnuć wniosek, iż nawet wymowa Kivrin niewiele różniła się od tego, co obecnie stanowiło obowiązującą normę. Zadała pytanie bez zastanowienia, nie czekając na translator; może to był właśnie klucz do sukcesu?

— Nie, nie mam psa — odparła wreszcie, starając się skopiować swój poprzedni wyczyn.

— Jak ojciec przywiezie mi sroczkę, od razu nauczę ją mówić. Codziennie rano będzie mówiła: Dzień dobry, Agnes.

— Gdzie jest twój piesek? — zapytała Kivrin. Jej własne słowa zabrzmiały dla niej jakoś dziwnie obco; usłyszała w nich wyraźne ślady francuskiego akcentu, takiego samego, jaki wychwyciła w wypowiedziach Eliwys, jej teściowej, a nawet dzieci.

— Chcesz zobaczyć Blackiego? Jest w stajni.

Zabrzmiało to jak bezpośrednia odpowiedź na pytanie, ale czy tak było w istocie? Gadatliwa dziewczynka mogła przecież przedstawić tę propozycję z własnej inicjatywy. Żeby mieć pewność, należało zapytać o coś zupełnie nie związanego z tematem rozmowy.

Agnes nuciła pod nosem jakąś melodyjkę, delikatnie gładząc miękkie futro, pod którym leżała Kivrin.

— Jak masz na imię?

Tym razem świadomie pozwoliła translatorowi przetłumaczyć pytanie. Wyszło z tego coś — jej zdaniem — niezbyt poprawnego, lecz dziewczynka nie wahała się ani chwili.

— Agnes — poinformowała ją jakby nigdy nic, po czym wróciła do interesującego ją tematu: — Ojciec powiedział, że da mi sokoła, jak tylko będę dość duża, żeby jeździć na klaczy. Na razie mam kucyka. — Przestała gładzić futro, oparła łokcie na krawędzi łóżka i podparła brodę rękami. — Wiem jak się nazywasz — oświadczyła z wyraźną dumą. — Katherine.

— Co takiego? — zapytała odruchowo Kivrin.

Katherine? Dlaczego właśnie Katherine? Przecież powinna być Isabel, Isabel de Beauvrier! Czy to możliwe, by odkryto jej prawdziwą tożsamość?

— Rosemunda jest pewna, że nikt nie wie, jak ci na imię — ciągnęła dziewczynka z przebiegłym uśmiechem na twarzy — ale ja usłyszałam, kiedy ojciec Roche mówił Gawynowi, że nazywasz się Katherine. Rosemunda rozpowiada też wszystkim, że ty nie mówisz, ale to też nieprawda.

Kivrin nagle przypomniała sobie twarz pochylonego nad nią księdza, częściowo przesłoniętą płomieniami, które przez cały czas szalały między nimi oraz zadane po łacinie pytanie: „Powiedz mi, jak masz na imię, córko, abyś mogła wyznać swoje grzechy”.

Miała zupełnie wyschnięte gardło i spieczone usta, nie mogła złapać powietrza, lecz czyniła wszystko co w jej mocy, by powiedzieć mu swoje imię, przerażona, że lada chwila umrze i nikt nawet nie będzie wiedział, co się z nią stało.

Zdołała wykrztusić tylko pierwszą głoskę.

— Naprawdę nazywasz się Katherine? — zapytała Agnes. Tym razem szept translatora nie zdołał zagłuszyć wysokiego głosu dziecka, dzięki czemu Kivrin mogła się przekonać, że w ustach dziewczynki jej imię i „Katherine” brzmią niemal identycznie.

— Tak… — szepnęła, walcząc z napływającymi do oczu łzami.

— A wiesz, że Blackie ma… — Translator nie przetłumaczył najważniejszego słowa, za to udało mu się je skutecznie zagłuszyć. Karette? Chavette? jest cała czerwona. Chcesz ją zobaczyć?

Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Agnes wybiegła z izby, zostawiając za sobą uchylone drzwi.

Kivrin czekała niecierpliwie, modląc się w duchu, aby tajemnicza karette nie okazała się żadnym żywym stworzeniem. Żałowała, że nie dowiedziała się najpierw co to takiego oraz ile czasu zajmie dziewczynce dostarczenie jej na górę, a przede wszystkim, jak nazywa się wieś i od jak dawna ona, Kivrin, leży chora w tym pokoju… Chociaż Agnes wydawała się za mała, aby odpowiedzieć na te pytania. Wyglądała najwyżej na trzy lata, a biorąc pod uwagę, że wszyscy byli tu znacznie drobniejsi niż ludzie w XXI wieku, mogła mieć pięć albo sześć. O to też mogłam ją zapytać, pomyślała Kivrin, po czym natychmiast uświadomiła sobie, iż to pytanie także mogło okazać się za trudne. Kiedy inkwizytorzy zapytali Joannę d’Arc, ile ma lat, nie potrafiła im tego powiedzieć.

Dobrze, że w ogóle mogę się z kimś porozumieć, pomyślała. A więc translator jednak nie zawiódł, tylko po prostu potrzebował trochę czasu, by poradzić sobie z nieznaną wymową, lub może nie mógł działać jak należy, dopóki miała wysoką gorączkę. Na szczęście teraz wszystko jest już w porządku: Gawyn wie, gdzie nastąpił przeskok, i z pewnością zawiezie ją tam przy pierwszej nadarzającej się okazji.

Podciągnęła się do pozycji półsiedzącej, by widzieć drzwi. Natychmiast przypomniały o sobie znajome sensacje: bolesne kłucie w piersi, zawroty głowy, tępe pulsowanie w skroniach. Ostrożnie dotknęła czoła, potem policzków; wydawały się gorące, ale to może dlatego, że miała zimne ręce. W pokoju panowało lodowate zimno, a podczas krótkiej wyprawy do nocnika nie zauważyła żadnego kominka ani pieca.

Czy w XIV wieku znano już piece? Na pewno. W przeciwnym razie, jak znoszono by tak niskie temperatury? Nie bez powodu okres ten nazwano później Małą Epoką Lodową.

Jej ciałem zaczęły wstrząsać dreszcze. Gorączka chyba wróciła. Czy tak powinno być? Chyba czytała gdzieś o tym, że po ustąpieniu wysokiej temperatury pacjent z reguły odczuwa znaczne osłabienie, ale potem następuje szybki powrót do zdrowia. Nie było tam ani słowa o nawrotach gorączki, chociaż… Oczywiście, na przykład malaria. Dreszcze, bóle głowy, wzmożone pocenie, nawroty wysokiej temperatury.

Tyle że to z pewnością nie malaria, która na tych terenach nigdy nie była chorobą endemiczną, szczególnie w środku zimy, kiedy trudno choćby o jednego komara. Poza tym, nie zgadzały się objawy. Nie pociła się, dreszcze zaś miały związek wyłącznie z podniesioną temperaturą.

Co innego tyfus. Tyfus wywoływał bóle głowy i gorączkę, przenosiły go zaś wszy i pchły, bardzo rozpowszechnione w średniowiecznej Anglii oraz, zapewne, dość licznie zamieszkujące lóżko, w którym teraz leżała. Tę ewentualność wykluczał jedynie fakt, że okres inkubacji sięgał dwóch tygodni.

Z kolei okres inkubacji duru brzusznego wynosił zaledwie kilka dni, objawami tej choroby były zaś między innymi bóle głowy i kończyn, a także wysoka temperatura. Co prawda nie powinna wracać falami, ale na pewno wzrastała nocą, co oznaczało, że w dzień musiała być nieco niższa.

Ciekawe, która godzina. Eliwys powiedziała, że zaczyna się ściemniać, przyćmiony blask zaś, który sączył się przez nawoskowane płótno, z każdą chwilą nabierał wyraźniejszego, niebieskawego odcienia, ale przecież dni w grudniu są bardzo krótkie. Całkiem możliwe, iż dopiero minęła trzecia, może wpół do czwartej. Fakt, że musiała walczyć z narastającą sennością, również nie stanowił żadnej wskazówki; kiedy człowiek jest osłabiony, łatwo przespać cały dzień.

Jednym z objawów duru brzusznego była właśnie senność. Kivrin wysiliła pamięć, chcąc przypomnieć sobie jak najwięcej wiadomości, jakie przekazała jej doktor Ahrens podczas „krótkiego kursu medycyny średniowiecznej”. Krwawienia z nosa, obłożony język, różowa wysypka. Co prawda wysypka powinna pojawić się dopiero siódmego albo ósmego dnia, niemniej jednak Kivrin podciągnęła koszulę i uważnie przyjrzała się skórze na brzuchu i klatce piersiowej. Ani śladu wysypki, więc to nie dur brzuszny ani tym bardziej ospa, bo wtedy pierwsze zmiany na skórze wystąpiłyby już drugiego, najdalej trzeciego dnia.

Gdzie podziała się Agnes? Zapewne ktoś z dorosłych nareszcie poszedł po rozum do głowy i zakazał jej wstępu do izby, w której leżała chora, albo może nieodpowiedzialna Maisry wreszcie przypomniała sobie o swoich obowiązkach, albo, co było najbardziej prawdopodobne, dziewczynka zajrzała do stajni, by odwiedzić pieska, i zupełnie zapomniała, że miała pokazać Kivrin, to znaczy Katherine, swoją chavotte, czymkolwiek to było.

Dżuma też zaczynała się od bólu głowy i gorączki. Niemożliwe, żebym zachorowała na dżumę, pomyślała. Nie mam żadnego z charakterystycznych objawów: węzły chłonne wielkości pomarańczy, język tak opuchnięty, że nie mieści się w ustach, podskórne krwotoki, w wyniku których ciało staje się ciemnosine, czasem wręcz czarne. To nie dżuma, Kivrin. To nie dżuma.

Przypuszczalnie dopadła ją jakaś odmiana grypy. To jedyna choroba, która daje tak gwałtowne objawy, doktor Ahrens zaś wydawała się bardzo niezadowolona, że pan Gilchrist przesunął termin przeskoku, ponieważ trzeba było kilku dni, żeby szczepionki zaczęły działać z pełną siłą. W chwili, gdy Badri otworzył sieć, ona, Kivrin, miała tylko częściową odporność. Tak, to na pewno grypa. Co w takich przypadkach zwykle zalecają lekarze? Odpoczynek, przyjmowanie dużej ilości płynów oraz zapisują leki przeciwwirusowe.

Odpoczywaj więc, pomyślała, zamykając oczy.

Nie pamiętała kiedy zasnęła, ale na pewno spała, bo kiedy ponownie otworzyła oczy, dwie dorosłe kobiety były znowu w pokoju.

— Co powiedział Gawyn? — zapytała starsza.

W jednej ręce trzymała drewnianą miskę, w drugiej zaś również drewnianą łyżkę, którą mieszała, a raczej tarła coś zawzięcie. Obok, na kamiennym siedzisku, stała szkatułka z metalowymi okuciami; kobieta przerwała na chwilę ucieranie, sięgnęła do niej, wydobyła niewielki woreczek z ciemnego płótna, wysypał część jego zawartości do miski, po czym ponowię zajęła się ucieraniem.

— Nie znalazł niczego, co powiedziałoby nam, kim jest i skąd pochodzi. Jej dobytek został rozkradziony, kufry porozbijane, skrzynie opróżnione. Podobnież jednak powóz wygląda na bardzo solidny, więc można przypuszczać, że wywodzi się z zamożnej rodziny.

— Która zapewne już jej szuka — dodała stara kobieta. Odstawiła miskę, zajęła się natomiast darciem płótna na długie, wąskie pasy. — Trzeba posłać kogoś do Oxenfordu, by powiedział im, że znaleźliśmy ją i że jest bezpieczna.

— Nie — odparła stanowczo Eliwys. — Nie do Oxenfordu.

— Czyżby doszły do ciebie jakieś wieści?

— Nie, ale pamiętam słowa mojego męża. Rozkazał nam, byśmy nie ruszały się stąd ani na krok i cierpliwie czekały jego powrotu.

— Gdyby wszystko poszło po jego myśli, już by tu był.

— Rozprawa dopiero się rozpoczęła. Może właśnie teraz wraca do domu?

— A może… — Kolejne, niemożliwe do zidentyfikowania, imię albo nazwisko. Torquil? — …czeka na powieszenie, a mój syn razem z nim? Nie powinien mieszać się do nie swoich spraw.

— To przyjaciel. Nie popełnił żadnego z zarzucanych mu czynów.

— To głupiec, a mój syn jeszcze większy, skoro zdecydował się zeznawać na jego korzyść. Prawdziwy przyjaciel nakazałby mu czym prędzej wyjechać z Bath. — Przez chwilę w milczeniu poruszała łyżką. — Trzeba mi trochę gorczycy — odezwała się ponownie, odstawiła miskę i podeszła do drzwi. — Maisry! — Wróciwszy na siedzisko znowu zajęła się darciem płótna. — A czy Gawyn spotkał może któregoś z jej sług?

Eliwys również usiadła na kamiennej ławie pod oknem, najdalej jak mogła od teściowej.

— Nie. Ich wierzchowce także znikły bez śladu.

Do izby wbiegła dziewczyna o ospowatej twarzy, okolonej strąkami brudnych, przetłuszczonych włosów. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa była to niecna Maisry, która łajdaczyła się ze stajennymi, zamiast zajmować się swoimi obowiązkami. Złożyła niedbały ukłon bardziej przypominający potknięcie, po czym zapytała:

— Wotwardstu, Lawttymayeen?

Tylko nie to, jęknęła w duchu Kivrin. Co się dzieje z tym przeklętym translatorem?

— Przynieś mi z kuchni garniec z gorczycą — poleciła stara kobieta. Dziewczyna natychmiast ruszyła do drzwi. — Tylko nie wysyp! — zawołała za nią, po czym zapytała: — A gdzie Agnes i Rosemunda? Dlaczego nie są z tobą?

— Shiyrouthamay — odparła ponuro służąca.

Eliwys podniosła się i postąpiła krok w kierunku dziewczyny.

— Mów! — poleciła stanowczym tonem.

— Chowają… (coś)…przede mną.

A więc to nie wina translatora, tylko różnic między normańską angielszczyzną, jaką posługiwała się szlachta, a saksońskim dialektem wciąż jeszcze popularnym wśród chłopstwa! Nawiasem mówiąc, żadna z tych dwóch odmian języka mówionego w najmniejszym stopniu nie przypominała staroangielskiego, którego podstawy z takim zapałem wpajał jej pan Latimer. Doprawdy, należało się dziwić, że translator w ogóle był w stanie dokonać jakiegokolwiek przekładu!

— Właśnie ich szukałam, proszę pani, kiedy zawołała mnie lady Imeyne — powiedziała Maisry.

Tym razem translator poradził sobie z całą wypowiedzią, choć tłumaczenie nastąpiło dopiero po kilku sekundach. Wrażenie było dość niezwykłe, ale gdyby na jego podstawie oceniać intelektualne walory służącej, nie wypadłaby ona najlepiej. Krótko mówiąc, łatwo można by odnieść wrażenie, że słucha się kogoś nie w pełni władz umysłowych, co zresztą mogło być zgodne z prawdą, ale nie musiało.

— Gdzie szukałaś? W stajni?

Eliwys zamierzyła się, jakby chciała uderzyć na odlew, Maisry zaś wrzasnęła przeraźliwie, skuliła się i chwyciła brudną ręką za lewe ucho. Kivrin odruchowo napięła mięśnie.

— Idź teraz do kuchni, przynieś gorczycę dla lady Imeyne, a potem znajdź Agnes.

Maisry bez słowa skinęła głową. Nie sprawiała wrażenia nadmiernie przerażonej, ale na wszelki wypadek wciąż chroniła ucho. Dygnąwszy niestarannie, znikła jeszcze szybciej niż się pojawiła. Atak gniewu Eliwys wywarł na niej znacznie mniejsze wrażenie niż na Kivrin; ciekawe, czy lady Imeyne prędko dostanie swoją gorczycę, pomyślała dziewczyna.

Gwałtowna, a zarazem beznamiętna reakcja młodej kobiety stanowiła dla niej całkowite zaskoczenie. Eliwys wcale nie wyglądała na rozwścieczoną, a kiedy Maisry wybiegła z pokoju, natychmiast wróciła na miejsce, usiadła i powiedziała jakby nigdy nic:

— Nawet gdyby ktoś po nią przyjechał, nie będą mogli jej zabrać. Musi zostać z nami do powrotu mojego męża. Na pewno uczyni wszystko co w jego mocy, by zdążyć przed Bożym Narodzeniem.

Na schodach rozległ się jakiś rwetes. Kivrin przyznała w duchu, że niewłaściwie oceniła sytuację: groźba wytargania za ucho chyba jednak poskutkowała. Chwilę później, przyciskając coś do piersi, do izby wpadła zadyszana Agnes.

— Agnes! — wykrzyknęła jej matka. — Co tu robisz?

— Przyniosłam moją… — Translator ponownie nie sprostał zadaniu. Charette? — …żeby pokazać tej pani.

— Niedobre z ciebie dziecko! — odezwała się Imeyne. — Kryjesz się przed Maisry, a potem przybiegasz tu pod lada pretekstem, żeby niepokoić chorą. Ona wciąż jeszcze jest bardzo cierpiąca.

— Ale powiedziała mi, że chce ją zobaczyć! Dziewczynka pokazała kobietom swój skarb. Był to drewniany dwukołowy wózek pomalowany na czerwono i żółto.

— Bóg wtrąca w piekielne otchłanie wszystkich, którzy dają fałszywe świadectwo! — zagrzmiała lady Imeyne, chwytając dziecko za ramię i potrząsając mocno. — Przecież dobrze wiesz, że ona nie mówi!

— Ale ze mną rozmawiała! — zaprotestowała Agnes ze łzami w oczach.

Pięknie, pomyślała z przekąsem Kivrin. Piekielne otchłanie. Cóż za wspaniałe metody wychowawcze! Ale takie właśnie było średniowiecze: kapłani przy lada okazji straszyli wiernych Sądem Ostatecznym, rychłym końcem świata i wiecznymi mękami.

— Powiedziała mi, że chce zobaczyć mój wózek — ciągnęła Agnes. — I że nie ma psa.

— Zmyślasz, dziecko — odezwała się Eliwys. — Ona nic nie mówi.

Chyba muszę się wtrącić, pomyślała Kivrin. Jeszcze trochę, a mała też dostanie po uszach.

Podniosła się na łokciach, odpoczęła chwilę, następnie zaś powiedziała głośno i wyraźnie, modląc się w duchu, by translator tym razem spełnił swoje zadanie:

— Naprawdę rozmawiałam z Agnes.

Gdyby akurat teraz odmówił współpracy, chyba popłakałaby się z wściekłości.

— Poprosiłam ją, żeby przyniosła swój wózek.

Obie kobiety odwróciły się jak na komendę i wytrzeszczyły oczy. Może tylko jej się wydawało, ale we wzroku Imeyne dostrzegła błysk niezadowolenia, jakby babka Agnes miała do niej pretensję o to, że pozbawiła ją sposobności solidnego zrugania wnuczki.

— A nie mówiłam?! — wykrzyknęła triumfalnie Agnes, a następnie podeszła do łóżka, trzymając przed sobą zabawkę.

Kivrin opadła ciężko na poduszki. Była wycieńczona.

— Gdzie jestem? — zapytała cicho.

Eliwys potrzebowała trochę czasu, by otrząsnąć się ze zdumienia.

— Znaleźliście bezpieczne schronienie w domu mego pana i męża…

Translator oczywiście nie poradził sobie z nazwiskiem. Zabrzmiało jak Guillaume D’Iverie albo Devereaux.

— Sługa mojego męża znalazł was w lesie i przywiózł tu, ledwie żywą — ciągnęła Eliwys, przyglądając się jej z niepokojem. — Zostaliście napadnięci przez zbójców i okrutnie poturbowani. Kim byli ci złoczyńcy?

— Nie wiem.

— Ja mam na imię Eliwys, to zaś jest matka mego męża, lady Imeyne. Jak was zowią, pani?

Wreszcie nadeszła pora, by opowiedzieć starannie przygotowaną historię. Co prawda w gorączce wyznała kapłanowi, że ma na imię Katherine, ale lady Imeyne dała już jednoznacznie do zrozumienia, iż zupełnie nie liczy się z jego zdaniem. Wątpiła nawet, czy ojciec Roche zna łacinę. W razie czego Kivrin powie po prostu, że się przesłyszał, ponieważ jej prawdziwe nazwisko brzmi Isabel de Beauvrier. Wtedy wzywała na pomoc matkę, może siostrę albo modliła się do świętej Katarzyny.

— Z jakiego rodu pochodzicie? — zapytała lady Imeyne.

Wszystko zostało obmyślane z najdrobniejszymi szczegółami. Ujawni swoją fałszywą tożsamość, zyska szacunek tych ludzi, a przy okazji zapewni sobie bezpieczeństwo, bo Yorkshire leży zbyt daleko na północ, by ktokolwiek dotarł tam o tej porze roku.

— Dokąd jechaliście?

Technicy z sekcji średniowiecza dokładnie zbadali warunki pogodowe. Przez dwa pierwsze tygodnie grudnia lało jak z cebra, potem zaś złapał ostry mróz, który zelżał dopiero pod koniec stycznia. Kiedy jednak Kivrin zobaczyła drogę do Bath, okazało się, że trakt jest suchy i doskonale przejezdny. Równie mało precyzyjne okazały się ustalenia dotyczące powszechności stosowania szyb w oknach, najczęściej spotykanych barw strojów, a także języka, jakim na początku XIV wieku posługiwali się mieszkańcy Oxfordshire.

— Nie pamiętam — wyszeptała.

— Nic? — Eliwys skierowała pytające spojrzenie na teściową. — Nic nie pamięta?

Translator przetłumaczył jej słowa jako „Nic nie pamiętam”. Różnica była niewielka, ale jednak była.

— Wszystko przez tę ranę na głowie — powiedziała Eliwys. — Straciła pamięć od uderzenia.

— Nie, to nieprawda… — zaprotestowała Kivrin słabym głosem. Przecież nie miała symulować amnezji, tylko udawać Isabel de Beauvrier z East Riding. Tutaj drogi były suche, ale nie oznaczało to jeszcze, iż dalej na północ nie przykrywała ich gruba warstwa śniegu. Eliwys nie chciała, by Gawyn pojechał do Oxfordu albo do Bath, więc tym bardziej nie zezwoli mu na daleką i niebezpieczną wyprawę do East Riding.

— Nie pamiętacie nawet swego imienia? — zapytała ze zniecierpliwieniem lady Imeyne pochylając się tak nisko nad łóżkiem, że Kivrin poczuła na twarzy jej oddech. Cuchnął zgnilizną i rozkładem. Cóż, w średniowieczu nieczęsto korzystano z usług stomatologów.

— Jak się nazywacie?

Pan Latimer twierdził, że na początku XIV wieku „Isabel” było jednym z najczęściej spotykanych kobiecych imion. Jak przedstawiała się sprawa z „Katherine”? Poza tym, sekcji średniowiecza nie udało się ustalić imion córek pana de Beauvrier. Co będzie, jeśli okaże się, że do Yorkshire wcale nie jest daleko albo że lady Imeyne zna tę rodzinę? Z pewnością uznałaby kłamstwo za kolejny dowód na to, że Kivrin jest francuskim szpiegiem. Mimo to chyba będzie najlepiej, jeśli jednak postąpi według planu i powie im, że nazywa się Isabel de Beauvrier.

Z drugiej strony, stara kobieta będzie zachwycona, mając w ręku dowód na to, że wiejski ksiądz, którym tak pogardzała, pomylił się i nieprawidłowo zrozumiał, co chora mówiła do niego podczas spowiedzi. Tym samym zyska kolejny argument przemawiający za tym, by jak najprędzej posłać do Bath po nowego kapelana.

Ale przecież ojciec Roche trzymał Kivrin za rękę, powtarzał jej, żeby się niczego nie obawiała…

— Nazywam się Katherine — powiedziała.


ZAPIS Z KSIĘGI SĄDU OSTATECZNEGO
(001300–002018)

Panie Dunworthy, zdaje się, że nie ja jedna wpadłam w tarapaty. Ludzie, którzy mnie przygarnęli, też mają swoje problemy.

Pan tego domu, lord Guillaume, jest nieobecny. Przebywa w Bath, gdzie zeznaje w charakterze świadka na rozprawie swego przyjaciela. Wgląda na to, że nie jest to najbezpieczniejszy sposób spędzania wolnego czasu. Jego matka, lady Imeyne, uważa go w związku z tym za głupca, żona natomiast, lady Eliwys, sprawia wrażenie ogromnie zatroskanej.

Przybyli tu w wielkim pośpiechu, prawie bez służby. W czternastym wieku każda szlachcianka miała przynajmniej jedną pokojówkę, każde dziecko zaś swoją piastunkę, tymczasem zarówno obie damy, jak i dzieci lorda Guillaume’a, muszą sobie radzić zupełnie same. Maisry, niezbyt rozgarnięta dziewczyna do wszystkiego, wykonuje tylko najcięższe prace. Lady Imeyne wciąż powtarza, że trzeba posłać do Bath po piastunki i kapelana, ale lady Eliwys nawet nie chce o tym słyszeć.

Odnoszę wrażenie, iż lord Guillaume spodziewał się jakichś kłopotów i dlatego odesłał kobiety w bezpieczne miejsce. Możliwe też, że jego obawy już się sprawdziły, ponieważ Agnes, młodsza z jego dwóch córek, opowiedziała mi o śmierci poprzedniego kapelana oraz o niejakim Gilbercie, którego głowa „była cała czerwona”. Być może doszło już do rozlewu krwi, kobiety zaś same zdecydowały się tu przyjechać, by przeczekać najgorsze. Towarzyszy im tylko jeden zaufany sługa lorda, który ani na chwilę nie rozstaje się z bronią.

W roku 1320 w Oxfordshire nie doszło do żadnych poważniejszych wystąpień przeciwko Edwardowi II, mimo iż ani król, ani tym bardziej jego faworyt Hugh Despenser, nie cieszyli się nadmierną popularnością, w innych częściach państwa wrzało zaś prawie bez przerwy. Dwaj baronowie, Lancaster i Mortimer, odebrali Despenserom dwadzieścia sześć dworów; kto wie, czy lord Guillaume lub jego przyjaciel mieli z tym coś wspólnego.

Naturalnie mogło chodzić o zupełnie inną sprawę, na przykład spór o ziemię albo coś w tym rodzaju. W XIV wieku procesowano się niemal równie często i chętnie jak pod koniec XX. Nie wydaje mi się jednak, by w grę wchodziła jakaś błahostka, ponieważ lady Eliwys zachowuje się jak zaszczute zwierzę i nawet zakazała teściowej odwiedzać sąsiadów.

Właściwie to dobrze się składa, bo skoro z nikim się nie widują, to nikt się nie dowie, że tutaj jestem, i raczej nie zdecydują się wysłać umyślnego, który miałby szukać wśród okolicznej szlachty kogoś, kto potrafi pomóc w ustaleniu mojej tożsamości. Z drugiej strony jednak, należy liczyć się z możliwością, że lada chwila do drzwi zaczną dobijać się uzbrojeni ludzie albo że Gawyn, jedyna osoba, która wie jak trafić na miejsce przeskoku, zginie, broniąc dworu przed napastnikami.


(przerwa)

15 grudnia 1320 (według starej rachuby czasu). Translator wreszcie działa, choć wciąż zdarzają mu się drobne wpadki; najważniejsze jednak, że mogę się porozumieć. Pojmuję też większość tego, co do mnie mówią, choć język, jakim posługują się mieszkańcy tego domu, nie ma prawie nic wspólnego ze staroangielskim, którego uczył mnie pan Latimer. Charakteryzuje go znacznie bardziej rozbudowana fleksja, a także wymowa upodabniająca go do francuskiego. Pan Latimer z pewnością nie rozpoznałby swojego ulubionego „Whan that Aprille with his shoures sote”.

Translator, nie wiadomo czemu, od czasu do czasu wtrąca jakiś wyraz w jego dawnym brzmieniu albo pozostawia oryginalną składnię. Początkowo próbowałam się do tego dostosować, ale ostatecznie zrezygnowałam z jakichkolwiek stylizacji, bo wymagało to ciągłego napięcia uwagi, a w dodatku nie dawało żadnych zauważalnych — czy raczej słyszalnych — rezultatów. Posługuję się zwykłą XXI-wieczną angielszczyzną, licząc na to, że translator poradzi sobie ze wszystkimi idiomami oraz nie pogubi się w zawiłościach składni. Jeden Bóg wie, co sobie myślą, słuchając moich wynurzeń; przypuszczalnie uważają mnie za francuskiego szpiega.

Problemy dotyczą nie tylko spraw językowych. Mój strój jest zupełnie nie na miejscu — za elegancki, uszyty z materiału zbyt dobrej jakości, a w dodatku zanadto jaskrawy. Tutaj nikt się tak nie ubiera. W dodatku jestem za wysoka, mam zęby w zbyt dobrym stanie i za czyste ręce, mimo całego popołudnia spędzonego w wykopaliskach panny Montoi. Ręce powinny być nie tylko brudne, ale także odmrożone. Wszyscy takie mają, nawet dzieci.

Dzisiaj podsłuchałam dyskusję lady Imeyne i lady Eliwys, dotyczącą sprowadzenia nowego kapelana.

— Na pewno zdąży przyjechać — powiedziała Imeyne. — Przecież do Świąt zostało jeszcze dziesięć dni.

Może pan więc przekazać panu Gilchristowi, że wreszcie udało mi się ustalić moją lokalizację czasową. Niestety, nadal nie mam pojęcia, jak daleko jestem od miejsca przeskoku. Próbowałam przypomnieć sobie, którędy wiózł mnie Gawyn, ale tamta noc jawi mi się we wspomnieniach jak jeden wielki koszmar; co gorsza, pamiętam także rzeczy, które wcale nie miały miejsca, jak choćby jazdę na białym koniu z dzwoneczkami przy uprzęży. Dzwonki grały kolędy, zupełnie jak kuranty w Wieży Carfax.

Skoro tu mamy piętnasty grudnia, to u was jest już Wigilia. Poczęstuje pan gości swoją znakomitą sherry, po czym wszyscy pójdziecie do kościoła Najświętszej Marii Panny na nabożeństwo ekumeniczne. Doprawdy, trudno sobie uzmysłowić, że dzieli mnie od was ponad siedemset lat. Wciąż mi się wydaje, że gdybym wstała z łóżka (czego na pewno nie zrobię, bo mam okropne zawroty głowy i chyba znowu podniosła mi się temperatura) i otworzyła drzwi, zobaczyłabym tam nie strome drewniane schody prowadzące do mrocznej sieni, lecz laboratorium w Brasenose, a także was wszystkich: Badriego, doktor Ahrens i pana, panie Dunworthy, wycierającego chusteczką okulary i powtarzającego: „A nie mówiłem?” Jak zwykle miał pan rację.

12.

Lady Imeyne nie uwierzyła w bajeczkę o utracie pamięci.

— To mój pies, lady Kivrin — powiedziała Agnes, prezentując z dumą małego czarnego szczeniaka o nieproporcjonalnie wielkich łapach, po czym wzięła go w pół, jak szmacianą lalkę, i podała dziewczynie. — Możesz go pogłaskać. Pamiętasz jak to się robi?

— Tak. — Kivrin uwolniła pieska ze zbyt silnego uchwytu, przytuliła do piersi i zaczęła gładzić po jedwabistej sierści. — Czy ty aby nie powinnaś zajmować się szyciem?

— Babka poszła zbesztać rządcę, a Maisry znowu pobiegła do stajni — odparła Agnes, zabierając jej szczeniaka. Pocałowała go z rozmachem w mordkę, a następnie dodała: — Dlatego do ciebie przyszłam. Babka jest bardzo rozgniewana. Zanim tu przyjechałyśmy, rządca mieszkał z całą rodziną w dużej izbie. — Szczeniak otrzymał kolejnego całusa. — Babka powiada, że to jego żona namawia go do grzechu.

Babka. W rzeczywistości Agnes nie używała tego słowa, ponieważ jeszcze nie istniało — w mowie potocznej zaczęło się pojawiać dopiero w osiemnastym wieku — ale translator bez wahania zdecydował się na ten anachronizm, mimo że jednocześnie nie uznał za stosowne skorygować średniowiecznej wymowy imienia „Katherine”, niekiedy zaś milkł niespodziewanie w sytuacjach, kiedy znaczenia jakiegoś wyrazu można było z łatwością domyślić się z kontekstu. Cóż, Kivrin mogła tylko mieć nadzieję, iż jej podświadomość wie co robi.

— Czy ty jesteś cułożnica, lady Kivrin? — zapytała Agnes.

Akurat w tej chwili z pewnością nie wiedziała.

— Proszę?

— Cułożnica — powtórzyła Agnes ze zniecierpliwieniem. Szczeniak czynił wszystko co w jego mocy, by uwolnić się z uścisku małych rączek. — Bo babka mówi, że jesteś. Powiedziała, że kobieta, która ucieka przed mężem do kochanka, ma powód, żeby niczego nie pamiętać.

Cudzołożnica. Cóż, lepsze to niż francuski szpieg, choć zapewne lady Imeyne podejrzewała ją o oba te występki.

Agnes po raz kolejny ucałowała pieska.

— Babka powiada, że prawdziwa dama nie włóczyłaby się po lesie w środku zimy.

Twoja babka ma rację, pomyślała Kivrin. Podobnie jak pan Dunworthy. Do tej pory nie udało jej się ustalić, gdzie jest miejsce przeskoku, mimo iż rano, kiedy lady Eliwys przyszła przemyć ranę na skroni, poprosiła, by pozwolono jej porozmawiać z Gawynem.

— Pojechał na poszukiwania złoczyńców, którzy was ograbili — poinformowała ją Eliwys, kładąc na ranę okład z jakiejś maści, która mocno pachniała czosnkiem i wywoływała silne pieczenie. — Pamiętacie może któregoś z nich?

Kivrin w milczeniu pokręciła głową. Modliła się w duchu, by jej udawana amnezja nie stała się przyczyną śmierci jakiegoś nieszczęsnego wieśniaka. Przecież nie będzie mogła stwierdzić, że nie brał udziału w napadzie, skoro rzekomo niczego nie pamięta.

Może nie powinna była tego mówić? Prawdopodobieństwo, że znali de Beauvrierow, było przecież minimalne, natomiast fakt, iż nie potrafiła udzielić żadnych informacji na swój temat, zdawał się podsycać podejrzliwość lady Imeyne.

Agnes usiłowała założyć szczeniakowi swój czepek.

— W lasach są wilki — poinformowała ją z powagą. — Gawyn niedawno zabił jednego siekierą.

— Czy opowiadał ci, jak mnie znalazł?

— Tak. Popatrz: Blackie będzie nosił mój czepek! — wykrzyknęła, zaciskając tasiemki z taką siłą, że szczeniakowi oczy wyszły z orbit.

— Nie wygląda na zachwyconego — zauważyła Kivrin. — Gdzie mnie znalazł?

— W lesie. — Piesek zdołał uwolnić się od czepka, za to o mało nie spadł na podłogę. Dziewczynka złapała go w ostatniej chwili, postawiła na środku łóżka i podniosła za przednie łapy. — Teraz Blackie będzie tańczył.

— Daj mi go — poprosiła Kivrin, by przerwać cierpienia zwierzęcia, po czym ułożyła szczenię w zgięciu ramienia. — Gdzie w lesie?

Agnes wspięła się na palce, by widzieć pupila.

— Blackie śpi! — wyszeptała z przejęciem.

Istotnie, szczeniak natychmiast zasnął, wyczerpany po pieszczotach swojej małej pani. Kivrin delikatnie przeniosła go na futrzane przykrycie.

— Czy to było daleko stąd?

— Bardzo daleko — odparła Agnes.

Widać było, że nie ma pojęcia, o czym mówi. Należało czym prędzej zapytać Gawyna.

— Czy Gawyn już wrócił?

— Tak — powiedziała dziewczynka, delikatnie głaszcząc śpiącego szczeniaka. — Chcesz z nim porozmawiać?

— Owszem.

— A jesteś cułożnicą?

Agnes miała irytujący zwyczaj nagłego zmieniania tematu rozmowy.

— Nie — odparła Kivrin, po czym przypomniała sobie, że przecież cierpi na amnezję. — To znaczy, chyba nie. Wciąż nie pamiętam, kim jestem.

— Babka powiada, że tylko cułożnicą może tak śmiało żądać rozmowy z nieznajomym mężczyzną.

Otworzyły się drzwi i do pokoju weszła Rosemunda. — Wszędzie cię szukają, głuptasie! — oznajmiła z rękami opartymi na biodrach.

— Rozmawiałam z lady Kivrin — odparła Agnes, po czym rzuciła ukradkowe spojrzenie na Blackiego, który słodko spał na łóżku, prawie niewidoczny na tle ciemnego futra. Przypuszczalnie psom nie pozwalano przebywać w domu.

Kivrin od niechcenia przesunęła przykrycie w taki sposób, że piesek zupełnie zniknął z oczu.

— Przecież wiesz, co mówiła matka: pani musi odpocząć, żeby jej rany szybciej się goiły. Chodź. Powiem babce, że cię znalazłam.

Dziewczynki wyszły z izby.

Kivrin odprowadziła je spojrzeniem, modląc się gorąco, by Agnes nie powiedziała babce, że chora pani znowu chciała widzieć się z Gawynem. Wydawało jej się, że ma doskonałą wymówkę, żeby z nim porozmawiać, że jest całkiem zrozumiałe, iż pragnie jak najwięcej dowiedzieć się o swoim dobytku i ludziach, którzy na nią napadli. Nie wzięła jednak pod uwagę, że jest rok 1320 i że niezamężnym szlachciankom nie wypada dopytywać się przy każdej okazji o młodych mężczyzn.

Eliwys mogła rozmawiać z nim bez przeszkód, ponieważ była panią domu i żoną jego chlebodawcy. To samo dotyczyło Imeyne, matki lorda Guillaume’a. Ona, Kivrin, powinna zaczekać aż sam ją zagadnie, a następnie odpowiedzieć mu z całą skromnością, jaka przystoi młodej damie.

Nie mogę czekać tak długo, przemknęła jej przez głowę rozpaczliwa myśl. Tylko on wie, jak trafić na miejsce przeskoku!

Do pokoju wpadła Agnes, porwała szczeniaka w objęcia, po czym natychmiast zawróciła do drzwi.

— Babka bardzo się gniewa. Myślała, że wpadłam do studni! — rzuciła przez ramię, i już jej nie było.

Należało przypuszczać, iż w związku z tym lady Imeyne nie omieszkała wytargać Maisry za uszy. Służąca już raz znalazła się w opałach, ponieważ nie dopilnowała Agnes, która przyszła pokazać Kivrin srebrny łańcuch lady Imeyne wraz z przyczepionym do niego „lerykarzem” — naturalnie translator nie był w stanie poradzić sobie z tym słowem. Wewnątrz miniaturowej szkatułki znajdował się podobno fragment całunu, w który zawinięto ciało św. Szczepana, pierwszego męczennika. Maisry dostała po uszach za to, że pozwoliła dziewczynce zabrać relikwiarz, ale nie za to, że dopuściła, by mała zbliżyła się do chorej.

Fakt, iż zarówno Agnes jak Rosemunda miały nieograniczony dostęp do Kivrin, dla nikogo nie stanowił powodu do obaw. Także Imeyne i Eliwys, które wspólnie opiekowały się chorą, nie stosowały żadnych, choćby najbardziej prymitywnych, środków ostrożności.

Naturalnie ludzie żyjący w średniowieczu nie wiedzieli nic o sposobach przenoszenia się chorób — według powszechnie panującego przekonania wszelkie epidemie stanowiły karę wymierzoną przez rozgniewanego Boga — zdawali sobie natomiast sprawę, iż chory stanowi potencjalne źródło zagrożenia dla wszystkich przebywających w jego otoczeniu. W czasach Czarnej Śmierci podstawowa zasada postępowania brzmiała następująco: „Uciekaj najszybciej, najdalej i na tak długo, jak tylko można”. Dość powszechnie stosowano także kwarantannę.

Ale nie tutaj, pomyślała Kivrin. Co będzie, jeśli dziewczynki, albo ojciec Roche, zarażą się ode mnie?

Kapłan był przy niej przez cały czas, kiedy miała największą gorączkę, trzymał ją za rękę, pytał o imię… Zmarszczyła brwi, usiłując przypomnieć sobie tamtą noc. Spadła z konia, potem rozpalono stos… Nie, to były tylko majaczenia: płonący stos, a także biały rumak. Gawyn ma przecież czarnego konia.

Najpierw jechali przez las, potem w dół po zboczu wzgórza, minęli kościół, a wtedy bandyta o okrutnej twarzy… Nie, to bez sensu. Wspomnienia stanowiły bezładną mieszaninę rzeczywistych i wymyślonych obrazów, zniekształconych, niezrozumiałych, przerażających. Nawet wygląd miejsca przeskoku zatarł się w jej pamięci. Wiedziała na pewno tylko tyle, że rósł tam potężny dąb i wierzby, oraz że usiadła, opierając się plecami o koło wozu, ponieważ zakręciło jej się w głowie, a wtedy rzezimieszek… Oczywiście! On także stanowił jedynie wytwór jej wyobraźni. Tak samo jak biały koń, bicie dzwonów, a może i wiejski kościół.

Musi zapytać Gawyna, jak daleko jest stąd do miejsca, gdzie ją znalazł, ale z pewnością nie uczyni tego w obecności lady Imeyne, która uważa ją za „cułożnicę”. Musi jak najprędzej wyzdrowieć albo przynajmniej odzyskać siły na tyle, by wstać z łóżka, zejść po schodach na dół, do głównej izby, potem zaś wyjść na zewnątrz, dotrzeć do stajni, odszukać Gawyna i porozmawiać z nim na osobności.

Już teraz czuła się nieco lepiej, choć wciąż jeszcze była za słaba, żeby samodzielnie dotrzeć do nocnika. Co prawda ustąpiły zawroty głowy i gorączka, pozostały natomiast kłopoty z oddychaniem. Jej opiekunki chyba też dostrzegły objawy świadczące o ustępowaniu choroby, ponieważ zostawiły ją samą na prawie całe przedpołudnie, Eliwys zaś ograniczyła zabiegi pielęgnacyjne do posmarowania rany cuchnącą, boleśnie piekącą maścią.

Kivrin starała się nie zastanawiać nad tym, co powiedziała Agnes, nie próbować dociec, dlaczego nie zadziałały szczepionki ani jak daleko jest do miejsca przeskoku, usiłowała natomiast skoncentrować się na tym, co mogło jej pomóc w szybszym powrocie do zdrowia. Przez większą część popołudnia ćwiczyła siadanie w łóżku oraz przekładanie nóg przez jego krawędź. Kiedy zjawiła się Maisry, by pomóc jej dotrzeć do nocnika, Kivrin wróciła do łóżka prawie bez pomocy służącej.

W nocy wyraźnie się ochłodziło. Rankiem następnego dnia Agnes zjawiła się w czerwonej wełnianej opończy z kapturem oraz futrzanych rękawicach z jednym palcem.

— Chcesz zobaczyć moją srebrną sprzączkę? Dostałam ją od sir Bloeta. Pokażę ci jutro. Dziś nie mogę, bo idziemy do lasu po polano.

— Polano?

Kivrin znowu ogarnął niepokój. Grube polano, które zgodnie ze starym obyczajem uroczyście palono w kominku w Wigilię Bożego Narodzenia, zazwyczaj przynoszono z lasu dopiero dwudziestego czwartego grudnia, dziś zaś powinien być siedemnasty. Czyżby niewłaściwie zrozumiała słowa lady Imeyne?

— Tak — potwierdziła Agnes. — Właściwie powinniśmy zaczekać do Wigilii, ale zanosi się na burzę śnieżną i babka powiedziała, żebyśmy przywieźli je teraz, kiedy jeszcze nie pada.

Burza śnieżna! W jaki sposób uda jej się odszukać miejsce przeskoku, jeśli wszystko przykryje półmetrowa warstwa białego puchu? Nie dość, że wóz i kufry znikną pod śniegiem, to las w zimowej szacie będzie wyglądał zupełnie inaczej niż parę dni temu.

— Czy wszyscy idą do lasu?

— Nie. Matka poszła z ojcem Roche, żeby zająć się chorym chłopem.

— A babka? Idzie z wami?

— Tak — odparła dziewczynka. — Mam jechać na kucyku.

— Rosemunda także?

— Tak.

— I rządca?

— Tak, tak! — Agnes ze zniecierpliwieniem skinęła główką. — Cała wieś idzie do lasu!

— A Gawyn?

— Nie — powiedziała takim tonem, jakby to było zupełnie oczywiste. — Muszę pójść do stajni i pożegnać się z Blackiem! — oświadczyła niespodziewanie, po czym wybiegła z izby.

A więc lady Imeyne wraz z rządcą szli do lasu po świąteczne polano, Eliwys opiekowała się chorym wieśniakiem, Gawyn zaś — z jakiegoś powodu całkowicie jasnego dla Agnes, natomiast zupełnie niezrozumiałego dla Kivrin — miał pozostać w domu. Może zamierzał towarzyszyć Eliwys? Jeśli jednak tego nie zrobi, tylko zostanie w domu, by strzec go pod nieobecność gospodarzy, wreszcie będzie miała okazję porozmawiać z nim na osobności.

Maisry także wybierała się w drogę, bo kiedy przyniosła śniadanie, miała na sobie burą pelerynę, stopy obwiązała zaś szmatami. Pomogła Kivrin wstać z łóżka, wyniosła nocnik, po czym wróciła z żelaznym koszem napełnionym rozżarzonymi węglami. Poruszała się przy tym z nadzwyczajną szybkością, prezentując energię oraz inicjatywę, o jakie Kivrin nigdy by jej nie podejrzewała.

Na wszelki wypadek odczekała jakąś godzinę po wyjściu służącej, a następnie podniosła się z łóżka, podeszła do okna i ostrożnie odchyliła nawoskowane płótno. Natychmiast owiało ją mroźne powietrze, znacznie zimniejsze od tego, jakim oddychała w pokoju, ale zobaczyła niewiele: tylko nagie gałęzie oraz ciemnoszare niebo. Żeby ujrzeć cokolwiek więcej, musiała wspiąć się na kamienne siedzisko.

Ku swemu zdziwieniu, uczyniła to bez większego wysiłku.

Okno wychodziło na dziedziniec. Szeroka drewniana brama stała otworem, natomiast bruk dziedzińca oraz dachy otaczających go, niskich zabudowań, wydawały się zupełnie mokre.

Przestraszona, że już zaczęło padać, wystawiła rękę, ale choć czekała dłuższą chwilę, nie poczuła delikatnych pocałunków płatków śniegu. Wreszcie, drżąc z zimna, zeszła na podłogę i skuliła się obok kosza z węglami.

Dawały bardzo niewiele ciepła. Kivrin, ubrana tylko w cienką koszulę, coraz głośniej szczękała zębami, zastanawiając się, co zrobiono z jej ubraniem. W średniowieczu ubrania wieszano zazwyczaj przy łóżku, na hakach wbitych w drewniane słupy podtrzymujące powałę, ale w tym pomieszczeniu nie było takich słupów.

Po krótkich poszukiwaniach znalazła ubranie w skrzyni stojącej obok łóżka. Było starannie złożone. Wyjęła je, zadowolona, że są tam również jej buty, po czym zamknęła skrzynię, usiadła na rzeźbionym wieku i długo odpoczywała, łapiąc powietrze szeroko otwartymi ustami.

Dziś koniecznie muszę porozmawiać z Gawynem, powtarzała w myślach, jakby mogło jej to pomóc w szybszym odzyskaniu sił. Tylko dziś nikogo nie ma w domu. Druga taka okazja może się nie nadarzyć, tym bardziej że wkrótce zacznie padać śnieg.

Ubierała się powoli, na siedząco, starając się unikać gwałtownych ruchów, po czym położyła się na łóżku i przykryła futrem. Tylko na chwilę, pomyślała. Żeby trochę odpocząć.

Zasnęła niemal natychmiast.

Obudziło ją bicie dzwonu. Dobiegało z południowego zachodu, a więc przypuszczalnie był to ten sam dzwon, którego dźwięk usłyszała zaraz po przeskoku. Wczoraj również dzwonił przez jakiś czas, Eliwys zaś podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz, jakby chciała sprawdzić, co się stało. Światło sączące się z zewnątrz wyraźnie ściemniało, ale nie z powodu zapadającego zmierzchu, lecz dlatego, że chmury zgęstniały i wisiały znacznie niżej. Kivrin założyła płaszcz i otworzyła drzwi. Strome wąskie schody umieszczono przy kamiennej ścianie budowli, ale nikt nie wpadł na pomysł, by wyposażyć je w balustradę. Agnes miała szczęście, że tylko skaleczyła się w kolano, bo przecież równie dobrze mogła runąć w dół, na odległą posadzkę. Kivrin schodziła ostrożnie, bardzo powoli, dotykając ściany; mniej więcej w połowie drogi zatrzymała się i spojrzała na główną izbę.

Naprawdę tu jestem, pomyślała. To naprawdę jest pierwsza połowa XIV wieku. W usytuowanym na środku pomieszczenia palenisku żarzyło się jeszcze parę węgli, światło sączyło się do środka przez otwór w suficie oraz wąskie, wysokie okna, ale większa część pomieszczenia tonęła w półmroku.

Wpatrywała się z natężeniem w zacienione miejsca, usiłując dojrzeć, czy ktoś się tam kryje. Przy przeciwległej ścianie stał fotel lorda Guillaume’a, o wysokim rzeźbionym oparciu i równie bogato zdobionych podłokietnikach, tuż obok zaś nieco mniejszy, przeznaczony dla lady Eliwys. Na ścianie za fotelami wisiały nieco spłowiałe gobeliny, trochę z boku natomiast ustawiono drabinę prowadzącą przypuszczalnie na poddasze. Wzdłuż pozostałych ścian stały solidne dębowe ławy i jeszcze potężniejsze stoły, a przy samych schodach znalazło się miejsce dla znacznie mniej rzucającej się w oczy, lichej ławeczki: tutaj mieli prawo przycupnąć żebracy, naturalnie pod warunkiem, że pozwolono im wejść do domu. Pół metra dalej pomieszczenie przedzielała ściana sklecona byle jak z surowych desek.

Kivrin zeszła ze schodów i ostrożnie, na palcach, zbliżyła się do ściany. Pod jej stopami szeleścił suchy chrust rozsypany na podłodze. Z bliska rzekoma ściana okazała się zaledwie przepierzeniem, którego zadanie polegało na zatrzymywaniu zimnego powietrza napływającego z sieni. Czasem za takimi przepierzeniami znajdowały się pomieszczenia mieszkalne, tu jednak było tylko wąskie przejście. Na hakach — a więc jednak są! — nie wisiało żadne okrycie. To dobrze, pomyślała z ulgą. Wszyscy wyszli z domu.

Drzwi do sieni były otwarte. Na podłodze obok nich stały mocno rozdeptane buciory, drewniane wiadro oraz kolorowy wózek Agnes: Kivrin przystanęła na kilka sekund, by uspokoić rwący się oddech, po czym ostrożnie uchyliła zewnętrzne drzwi, wystawiła głowę, rozejrzała się dokoła i wreszcie wyszła na dwór.

Dziedziniec był pusty. Co prawda wybrukowano go płaskimi, żółtawymi kamieniami, niemniej jednak jego centralna część, gdzie stało wielkie koryto wykonane z wyżłobionego pnia, dosłownie tonęła w błocie. Mróz utrwalił w nim liczne odciski kopyt oraz obutych stóp. Kilka chudych, zabiedzonych kurczaków szukało pożywienia. W XIV wieku kury hodowano z myślą o jajach, do garnka zaś trafiały gołębie.

Istotnie, przy samej bramie wznosił się solidny gołębnik, natomiast sąsiadujący z nim spory budynek o stromym dachu był zapewne kuchnią. Po drugiej stronie dziedzińca znajdowała się stajnia, oddzielona wąskim przejściem od ogromnej stodoły o ścianach z kamienia.

Kivrin najpierw skierowała się do stajni. Przy wejściu powitał ją szczeniak Agnes, popiskując radośnie i energicznie wymachując ogonem. Pospiesznie wepchnęła go do środka i zatrzasnęła solidne drewniane wrota. Gawyna nie było ani tu, ani w stodole, ani w stajni czy którymś z pozostałych budynków gospodarczych — największy z nich okazał się gorzelnią. Na pytanie, czy Gawyn uda się wraz ze wszystkimi do lasu po wigilijne polano, Agnes udzieliła odmownej odpowiedzi z taką miną, jakby sprawa wydawała się oczywista; na tej podstawie Kivrin wysnuła przypuszczenie, iż zaufany sługa lorda będzie strzegł domu, teraz jednak zaświtała jej myśl, że mógł pójść z Eliwys do chorego wieśniaka.

Jeśli tak, to sama muszę odnaleźć miejsce przeskoku, pomyślała. Ruszyła z powrotem w kierunku stajni, ale w połowie drogi zatrzymała się raptownie. W swoim obecnym stanie z pewnością nie zdoła wspiąć się na konia, a gdyby udało jej się tego jakoś dokonać, nie utrzymałaby się w siodle nawet przez minutę. Na piechotę także nigdzie nie dotrze, nie tylko ze względu na osłabienie, lecz również, a może przede wszystkim, z powodu zawrotów głowy. Wygląda jednak na to, że nie mam wyboru — pomyślała. Wszyscy sobie poszli, a niebawem zacznie padać.

Spoglądała to na bramę, to na wąskie przejście między stajnią a stodołą, zastanawiając się, w którą stronę pójść. Wracając z lasu najpierw zjeżdżali ze wzgórza, potem zaś mijali kościół. Była tego pewna, ponieważ słyszała bicie dzwonu. Co prawda nie zapamiętała ani bramy, ani dziedzińca, ale i tak wiele wskazywało na to, iż przybyli właśnie z tego kierunku.

Ruszyła najkrótszą drogą ku bramie, zmuszając kurczaki do panicznej ucieczki, a minąwszy szerokie, otwarte na oścież wrota, zatrzymała się i rozejrzała dokoła; zaraz za mostkiem spinającym brzegi niezbyt szerokiego strumienia kręta droga wiodła na południe, by nieco dalej zniknąć za zasłoną drzew. Nigdzie nie było ani śladu wzgórza, wiejskich zabudowań albo kościoła — niczego, co pozwoliłoby stwierdzić, iż właśnie tędy wiózł ją Gawyn na swym czarnym wierzchowcu.

Ale kościół musi być gdzieś w pobliżu! Przecież leżąc w łóżku wyraźnie słyszała bicie dzwonu! Wróciła na dziedziniec, ponownie przeszła przez środek, ostrożnie stąpając po śliskich kamieniach i zamarzniętym błocie, po czym ruszyła przed siebie wąską ścieżką, która, przecisnąwszy się między stajnią i stodołą, doprowadziła ją najpierw do chlewika zamieszkanego przez dwie, potwornie brudne, świnie, następnie zaś do ubikacji. O tym, że jest to właśnie ubikacja, informował nieznośny fetor, utrzymujący się mimo niskiej temperatury. Kivrin pomyślała z niepokojem, że zapewne tutaj ścieżka się kończy, ale ku swemu zdziwieniu z ulgą stwierdziła, iż biegnie dalej, przez rozległe błonia, ku wsi.

Oprócz wsi ujrzała również kościół. Stał na przeciwległym skraju łąki, dokładnie taki, jakim go zapamiętała, nieco dalej zaś wznosiło — się wzgórze.

„Błonia” przypominały raczej zaniedbaną łąkę porośniętą kępami mocno przerzedzonej trawy, ograniczoną z jednej strony skupiskiem nędznych chat, z drugiej natomiast strumieniem, wzdłuż którego rosły wierzby. Samotna krowa melancholijnie skubała resztki zmarzniętej trawy, do pnia potężnego, bezlistnego dębu była natomiast przywiązana wychudzona koza. Im dalej od dworu, tym chaty były bardziej koślawe, ale nawet te stojące najbliżej (musiała wśród nich znajdować się również należąca do rządcy) przypominały rozpadające się szopy. Kivrin nie widziała czegoś podobnego na żadnych ilustracjach ani na żadnym filmie; po prostu nikt nie przypuszczał, że kiedyś ludzie mogli żyć w takich warunkach. Tylko kościół wyglądał mniej więcej tak jak powinien.

Dzwonnica, bez wątpienia dobudowana całkiem niedawno, ponieważ kamienie, z których ją wzniesiono, nie zdążyły jeszcze zszarzeć, stała w pewnej odległości od budowli. Sam kościół, ze swymi łukowo sklepionymi, romańskimi oknami, stanowił typowy przykład architektury tego okresu. Droga — niewiele szersza niż w lesie — wiodła obok cmentarza, wspinała się na wzgórze, a następnie nikła między drzewami.

To tędy przyjechaliśmy, pomyślała Kivrin i ruszyła w kierunku kościoła, ale kiedy tylko wyszła zza stodoły, wiatr, którego do tej pory w ogóle nie czuła, uderzył w nią z całą siłą. Odniosła wrażenie, że nie ma na sobie żadnego ubrania oraz że w jej pierś wbijają się ostre szpony jakiegoś potężnego, niewidzialnego ptaka. Mimo to nie zawróciła, lecz, otuliwszy się szczelniej płaszczem, szła uparcie naprzód.

Z południowego zachodu ponownie dobiegło bicie dzwonu. Ciekawe, co to oznacza, pomyślała. Eliwys i Imeyne z pewnością rozmawiały na ten temat, ale działo się to wtedy, kiedy jeszcze ich nie rozumiała, wczoraj zaś, gdy dzwon znowu zaczął uderzać, Eliwys w ogóle nie zareagowała. Może ma to jakiś związek z Adwentem? Dzwony na pewno powinny odezwać się o zachodzie słońca w Wigilię, a potem na godzinę przed północą; widocznie uderzano w nie także przy innych okazjach, nawet podczas Adwentu.

Ścieżka była nierówna i śliska. Ból w piersi nasilał się coraz bardziej, lecz Kivrin uparcie szła naprzód, starając się go ignorować. Daleko, za polami, dostrzegła jakieś poruszenie; przypuszczalnie byli to chłopi wracający do wsi z wigilijnymi polanami albo zaganiający inwentarz do obór. Nie widziała ich zbyt dokładnie, ponieważ oddzielało ją od nich coś w rodzaju półprzeźroczystej, falującej zasłony. Tam, po drugiej stronie pól, chyba padał już śnieg. Powinna się pospieszyć.

Wiatr szarpał połami płaszcza i sypał jej w twarz suchymi liśćmi. Nie podnosząc łba, krowa skierowała się powoli w stronę pobliskich chat, jakby szukała tam schronienia przed przenikliwym wiatrem. Jeśli tak było w istocie, to musiało ją spotkać rozczarowanie, ponieważ wszystkie chaty sprawiały wrażenie, jakby zostały zbudowane z wiązek chrustu i cienkich patyków; Kivrin musiałaby się mocno schylić, by wejść do którejkolwiek z nich, w ścianach zaś i dachach ziały dziury, w które bez trudu dałoby się wcisnąć dwa lub trzy palce albo nawet całą rękę.

Dzwon wciąż uderzał w powolnym, dostojnym rytmie; Kivrin nagle uświadomiła sobie, że zwolniła kroku, dostosowując go do tempa wyznaczanego niesionymi przez wiatr dźwiękami. Nie wolno mi tego robić! — przemknęła jej przez głowę niespokojna myśl. Muszę się spieszyć! Lada chwila może zacząć padać. Ale pośpiech oznaczał większy ból; ukłucie w klatce piersiowej było tak silne, że aż przystanęła, zgięła się niemal w pół i zaniosła kaszlem.

Nie uda mi się, pomyślała zrozpaczona, lecz natychmiast skarciła się za głupotę. Nie masz wyboru. Jesteś chora. Musisz odnaleźć miejsce przeskoku, musisz jak najprędzej wrócić do domu, do swoich. Na razie dojdź do kościoła i odpocznij tam minutę.

Szła bardzo powoli, próbując powstrzymać się od kaszlu, lecz jej wysiłki nie dawały rezultatów. Oddychała z coraz większym trudem. Nie dotrze nawet do kościoła, a co dopiero mówić o miejscu przeskoku. Musisz! — krzyknęła w myślach, starając się zagłuszyć ból. Po prostu musisz, i już.

Przystanęła ponownie i zgięła się aż do ziemi. Do tej pory obawiała się, że z którejś z chat wyjdzie jakiś wieśniak i zauważy ją, idącą przez błonia w stronę kościoła, teraz zaś zaczęła się modlić o to, by jak najprędzej ktoś pospieszył jej z pomocą, pomógł stanąć na nogach, odprowadził z powrotem do dworu. Nic z tego. Wszyscy byli tam, na skraju pól, ze swoimi zwierzętami i wigilijnymi polanami. Skierowała wzrok tam, gdzie niedawno widziała w oddali poruszające się sylwetki, lecz nikogo już nie zobaczyła.

Jakoś udało się jej dotrzeć w pobliże pierwszej chaty, za którą stało skupisko skleconych byle jak szop; miała nadzieję, że nikt w nich nie mieszka, i chyba rzeczywiście tak było. Przypuszczalnie miała przed sobą typowe średniowieczne „budynki gospodarcze”, choć, jako żywo, nie zasługiwały na taką nazwę. Od kościoła dzieliła ją więc niewielka odległość. Może gdyby trochę odpoczęła, jednak jakoś by tam doszła… Każdy krok okupowała przeszywającym bólem w klatce piersiowej. Stanęła, chwiejąc się na nogach i myśląc rozpaczliwie: Nie wolno mi zemdleć. Nikt nie wie gdzie, jestem. Nikomu nie przyjdzie do głowy szukać mnie aż tutaj.

Spojrzała w kierunku dworu. W stanie, w jakim obecnie się znajdowała, nie zdołałaby nawet wrócić do sieni. Muszę usiąść choć na trochę, przemknęło jej przez głowę. Ale gdzie? Tu, na ścieżce? Lady Eliwys zajmowała się chorym wieśniakiem, lady Imeyne wraz z dziewczynkami i wszystkimi mieszkańcami wsi poszła do lasu. Kto ją tu znajdzie, gdyby okazało się, że nie może ruszyć się z miejsca?

Wiatr z każdą chwilą przybierał na sile. Żeby chociaż wrócić do domu… O tym jednak nie miała co marzyć. Z trudem trzymała się na nogach. Gdyby miała na czym, z pewnością by usiadła, ale dokoła było tylko zamarznięte błoto. Trudno, trzeba wejść do chaty.

Ruderę otaczał koślawy płotek z ostruganych byle jak patyków; sięgał Kivrin zaledwie do kolan i z pewnością nie stanowiłby żadnej przeszkody nawet dla kota, nie wspominając już o krowach i owcach, z myślą o których został postawiony. Jedynie słupki podtrzymujące koślawą furtkę były nieco wyższe.

— Halo, jest tam kto? — zawołała, opierając się z ulgą o jeden z nich.

Od drzwi dzieliło ją zaledwie kilka kroków, a cienkie ściany chaty z pewnością nie były dźwiękoszczelne; szczerze mówiąc, wyglądały raczej na dość przewiewne. Liczne szpary powstałe w miejscach, z których wykruszyła się glina pełniąca funkcję głównego spoiwa, miały nawet po kilka centymetrów szerokości. Mieszkańcy na pewno ją usłyszeli. Zdjęła ze słupka skórzaną pętlę, która przytrzymywała furtkę, otworzyła ją, weszła na teren obejścia i zastukała w niskie drzwi zbite z nie heblowanych desek.

Nie otrzymała żadnej odpowiedzi, ale teraz już jej nie oczekiwała.

— Czy ktoś jest w domu? — zapytała chyba tylko dlatego, że tak wypadało, a następnie, nie zadawszy sobie nawet tyle trudu, by posłuchać, w jaki sposób translator uporał się z tłumaczeniem, chwyciła za poprzeczną belkę blokującą drzwi. Niestety, belka okazała się za ciężka. Spróbowała wysunąć ją z zaczepów, lecz także bez rezultatu. Ładne rzeczy, pomyślała. Ta rudera wygląda tak, jakby lada chwila miała rozpaść się na kawałki, a tymczasem ja nie jestem w stanie nawet otworzyć drzwi. Muszę powiedzieć panu Dunworthy’emu, że średniowieczne chałupy tylko na pierwszy rzut oka sprawiały wrażenie mało solidnych.

Przycisnąwszy ręce do piersi, oparła czoło o drzwi.

Coś zaszeleściło za jej plecami. Odwróciła się raptownie i otworzyła usta, aby przeprosić gospodarzy za samowolne wejście na teren obejścia, lecz okazało się, że to tylko krowa, którą niedawno mijała na pastwisku, bez najmniejszego trudu wsadziła głowę do ogródka i od niechcenia szperała wśród leżących na ziemi zeschłych liści.

A więc jednak trzeba będzie wrócić do dworu. Kivrin ponownie oparła się o słupek, starannie zamknęła za sobą furtkę, po czym chwiejnym krokiem ruszyła w kierunku, z którego niedawno przyszła. Krowa podążała za nią przez kilka metrów, jakby oczekiwała, że zostanie wydojona, ale kiedy przekonała się, że nic z tego nie będzie, wróciła do ogródka.

Niespodziewanie otworzyły się drzwi jednej z szop i wyszedł z niej bosonogi chłopiec. Na widok dziewczyny stanął jak wryty i wytrzeszczył oczy.

Kivrin spróbowała się wyprostować.

— Czy… — Ból był tak silny, że nie zdołała dokończyć zdania. — Czy mogę… odpocząć… w twoim domu? — zapytała wreszcie, z trudem łapiąc powietrze.

Chłopiec stał jak słup soli, wpatrując się w nią z szeroko otwartymi ustami. Był niewyobrażalnie chudy; ramiona i nogi miał niewiele grubsze od patyków, z których wzniesiono ogrodzenie wokół chaty.

— Proszę, pobiegnij po kogoś z dorosłych. Powiedz im, że jestem chora.

Nigdzie nie pobiegnie, tak samo jak ja, zreflektowała się niemal natychmiast. Stopy miał wręcz sine z zimna, usta popękane i pokryte wrzodami, górną wargę zaś i policzki umazane krwią z nosa. Ma szkorbut, pomyślała. Na pewno czuje się gorzej ode mnie. Mimo to był jej jedyną szansą.

— Pobiegnij do dworu i powiedz im, żeby po mnie przyszli.

Chłopiec przeżegnał się pospiesznie, a następnie cofnął w kierunku szopy.

— Bighaull emeurdroud ooghattund enblastbardey.

Boże, tylko nie to! — pomyślała z rozpaczą Kivrin. On mnie nie rozumie, a ja przecież nie mam siły, żeby pokazać mu na migi, o co mi chodzi!

— Pomóż mi, proszę! — szepnęła rozpaczliwie.

Przez chwilę wydawało jej się, że jednak zrozumiał, ponieważ postąpił krok w jej stronę, ale zaraz potem odwrócił się gwałtownie i co sił w nogach popędził w kierunku kościoła.

— Zaczekaj! — zawołała za nim słabym głosem.

Nie oglądając się przemknął obok krowy, minął płot i zniknął za chatą. Kivrin przez chwilę patrzyła za nim, po czym skierowała spojrzenie na szopę. Budowla z trudem zasługiwała na tę nazwę; przypominała raczej wydrążony stóg siana, wzmocniony gdzieniegdzie kijami różnej długości i wyposażony w drzwi wykonane z kilkudziesięciu cienkich patyków związanych kawałkiem czarnego sznurka. Wystarczyło chyba kichnąć, by rozpadły się na kawałki, ale nie było takiej potrzeby, ponieważ chłopiec zostawił je otwarte na oścież. Kivrin schyliła się, przekroczyła wysoki próg i weszła do środka.

W szopie było ciemno, gęsto od dymu oraz tak smrodliwie, że aż zakręciło jej się w głowie. Cuchnęło gorzej niż w najbrudniejszej stajni, ponieważ oprócz niezbyt przyjemnych, ale całkiem naturalnych woni, czuło się jeszcze zgniliznę, spaleniznę i szczury. Wyprostowała się, ale natychmiast musiała ponownie pochylić głowę, ponieważ uderzyła nią w kije pełniące funkcję poprzecznych belek.

Na posadzce piętrzyły się stosy jakichś worków i narzędzi, nie było natomiast żadnych ław ani innych mebli, jeśli nie liczyć koślawego stołu, na którym stała drewniana miska, obok niej zaś leżała nadgryziona piętka chleba. Pośrodku szopy (jeśli to istotnie była szopa), w niewielkim zagłębieniu płonął ogień. To on właśnie stanowił źródło duszącego dymu, który jakoś nie chciał ulecieć na zewnątrz przez okrągły otwór w dachu. Wiatr wciskający się przez szpary w ścianach podsycał ogień, ten zaś dymił jeszcze bardziej, toteż w pomieszczeniu z każdą chwilą robiło się bardziej duszno. Kivrin w końcu nie wytrzymała i zaczęła kasłać; od razu poczuła się tak, jakby kilku drwali cięło jej żebra tępymi piłami.

Jakoś zdołała zapanować nad kaszlem, zacisnęła zęby, po czym ostrożnie usiadła na worku z cebulami, trzymając się przy tym rękojeści szpadla opartego o niemal ażurową ścianę. Od razu poczuła się lepiej, mimo iż było tak zimno, że za każdym oddechem z jej ust buchały kłęby pary. Ciekawe, jak tu śmierdzi latem, pomyślała, następnie zaś szczelnie owinęła się płaszczem, otulając kolana jego szerokimi połami jak kocem.

Po chwili przekonała się, że najmocniej wieje tuż nad podłogą, więc dodatkowo owinęła sobie stopy, po czym sięgnęła po długi nóż, który leżał obok worka, i pogrzebała nim w ognisku. Płomienie natychmiast strzeliły w górę, oświetlając ciasne, zagracone wnętrze. Część pomieszczenia była odgrodzona niskim płotkiem, jeszcze mizerniejszym niż ten, który otaczał pobliską chatę. Przypuszczalnie trzymano tam inwentarz. Domysły Kivrin dość prędko znalazły potwierdzenie, gdyż zza przepierzenia dobiegło jakieś szuranie.

Świnia? Raczej nie, bo we wsi o tej porze roku wszystkie świnie były już zjedzone. Może więc koza? Kivrin ponownie pogrzebała w ognisku i zmrużywszy oczy wpatrzyła się z natężeniem w półmrok.

Szuranie wcale nie dobiegało z wnętrza zagrody, lecz sprzed żałosnego płotku, z dużej klatki o grubych metalowych prętach, zaopatrzonej w starannie dopasowane uchylne drzwiczki, zmyślny zamek oraz uchwyt. Tutaj, w tym nędznym, odrażającym pomieszczeniu, wydawała się zupełnie nie na miejscu. W klatce siedział szczur i spoglądał na Kivrin czerwonymi, błyszczącymi oczami.

W przednich łapkach trzymał kawałek sera — przynętę, która zwabiła go do wnętrza. Dokoła niego, na podłodze klatki, leżało jeszcze kilka takich samych kawałków. Więcej jedzenia niż na stole, pomyślała dziewczyna. Czy w tej rozpadającej się szopie może być coś, co warto chronić przed gryzoniami?

Naturalnie widziała już kiedyś szczura — na pierwszym roku wszyscy studenci przechodzili badania psychologiczne, które miały między innymi ujawnić ich nieuświadomione fobie — ale ten był zupełnie inny. W XXI wieku w Anglii nie spotykało się już przedstawicieli tego gatunku. Miał piękną lśniącą sierść, rozmiarami zaś nie odbiegał ani od białych laboratoryjnych szczurów z Wydziału Psychologii, ani od brunatnego, którym posłużono się podczas badań.

Sprawiał natomiast wrażenie znacznie czystszego niż ten ostatni. Szczur brunatny, ze swoją zmierzwioną, matową sierścią oraz obrzydliwym nagim ogonem, wyglądał dokładnie tak, jak powinien wyglądać mieszkaniec kanałów ściekowych i tuneli metra. Kiedy Kivrin zaczęła interesować się średniowieczem, jedna rzecz była dla niej całkowicie niezrozumiała: w jaki sposób żyjący wtedy ludzie mogli tolerować w swoim bezpośrednim otoczeniu tak ohydne, wywołujące odrazę, stworzenia. Na samą myśl o tym, że miałaby zetknąć się z czymś takim w ciemności, robiło się jej niedobrze. Jednak ten szczur był zupełnie inny: schludny, o rezolutnym spojrzeniu, z pewnością bardziej intrygujący niż przerażający, chyba czystszy od Maisry, a na pewno znacznie inteligentniejszy. Krótko mówiąc, zupełnie niegroźny.

Jakby po to, by utwierdzić ją w tym przekonaniu, szczur zajął się skubaniem sera.

— To nieprawda, że jesteś niegroźny — powiedziała do niego Kivrin. — Stanowiłeś plagę średniowiecza.

Gryzoń wypuścił ser z łapek, intensywnie poruszając wąsami zbliżył się do granicy swego więzienia, stanął słupka, zacisnął drobne, różowe łapki na metalowych prętach i utkwił w niej błagalne spojrzenie.

— Nie mogę cię wypuścić — odparła dziewczyna, on zaś poruszył uszami, jakby wiedział, że słowa są skierowane właśnie do niego. — Zjadasz cenne ziarno i roznosisz różne choroby, a za dwadzieścia osiem lat ty i twoi pobratymcy przyczynicie się do zagłady połowy ludności Europy. To ciebie powinna obawiać się lady Imeyne, zamiast zawracać sobie głowę francuskimi szpiegami i niewykształconymi wiejskimi kapłanami.

Szczur nadal wpatrywał się w nią uważnie.

— Naprawdę chciałabym ci pomóc, ale nie mogę. Czarna Śmierć i tak zabrała miliony ludzi. Gdybym cię wypuściła, twoi potomkowie uczyniliby ją jeszcze bardziej okropną.

Szczur poruszył gwałtownie wąsami, opadł na cztery łapy i począł biegać po klatce, co chwila rzucając się na pręty, jakby miał nadzieję w ten sposób wydostać się z więzienia.

— Wypuściłabym cię, gdybym mogła — zapewniła go ponownie Kivrin.

Ogień prawie wygasł. Pogrzebała w nim nożem, ale niemal całe drewno zamieniło się już w popiół. Drzwi, które zostawiła otwarte w nadziei, że chłopiec jednak wróci, być może prowadząc ze sobą kogoś dorosłego, zatrzasnęły się z hukiem, pchnięte gwałtowniejszym podmuchem wiatru. We wnętrzu szopy zapadła ciemność.

Nawet nie będą wiedzieli, gdzie mnie szukać, przemknęła jej przez głowę niepokojąca myśl. Jednocześnie doskonale zdawała sobie sprawę, że na razie wszyscy są przekonani, iż „lady Katherine” śpi w swoim pokoju na piętrze. Przypuszczalnie nikt tam nie zajrzy aż do chwili, kiedy lady Imeyne zjawi się z kolacją, co nastąpi dopiero po nieszporze, a wtedy będzie już zupełnie ciemno.

W szopie zapanowała całkowita cisza. Wiatr chyba ucichł, szczur zaś zaprzestał bezsensownej gonitwy po klatce. W dogasającym ognisku strzeliła głośno gałązka i kilka iskier poszybowało na klepisko.

Nikt nie wie, gdzie jestem, pomyślała Kivrin, przyciskając rękę do piersi, jakby została ugodzona nożem. Zupełnie nikt. Nawet pan Dunworthy.

Kiedy to wcale nie musi być prawda, odezwał się inny, bardziej energiczny, optymistyczny głos. Przecież mogła przyjść lady Eliwys, żeby zmienić opatrunek, albo Maisry, która znowu naraziła się czymś lady Imeyne, albo chłopiec pobiegł jednak na pole po ludzi, którzy zjawią się lada chwila. A nawet jeśli aż do nieszporu nikt nie zorientuje się, że znikła ze swego pokoju, to przecież mają lampy i pochodnie. Do szopy może też zajrzeć ktoś po zapasy lub narzędzia, a kiedy ją zobaczy, z pewnością natychmiast pobiegnie po pomoc do dworu. Nie obawiaj się, powtarzała sobie w duchu. Cokolwiek się stanie, nigdy nie jesteś zupełnie sama.

Ta myśl znacznie poprawiła jej nastrój, choć w głębi duszy dziewczyna zdawała sobie jednak doskonale sprawę, że jest sama, tak sama, jak jeszcze nigdy w życiu. Nie pomagała żadna argumentacja, żadne nadzieje, że Gilchrist albo Montoya zorientowali się, iż coś jest nie w porządku, albo że pan Dunworthy kazał Badriemu sprawdzić od początku wszystkie obliczenia, w wyniku czego wyszedł na jaw niewielki, ale istotny błąd, więc nie zamknęli sieci, tylko czekają z zapartym tchem, aż ona, Kivrin, zjawi się ponownie w miejscu przeskoku. To wszystko mrzonki. Badri, pan Gilchrist, panna Montoya i pan Dunworthy nie wiedzą, gdzie jej szukać, tak samo jak nie wiedzą tego Agnes i lady Eliwys. Wszyscy są pewni, że dotarła bezpiecznie do Skendgate, bez problemu zlokalizowała miejsce przeskoku oraz że jej rejestrator jest już w połowie zapełniony obserwacjami dotyczącymi codziennego życia w wiekach średnich. Dopiero za dwa tygodnie, kiedy ponownie otworzą sieć, zorientują się, że coś jest nie w porządku.

— A wtedy będzie już zupełnie ciemno — powiedziała na głos.

Siedziała bez ruchu, wpatrzona w dogasający ogień. W pobliżu nie było żadnych patyków, które mogłaby dołożyć do ogniska. Może chłopiec miał nazbierać chrustu? Nagle uświadomiła sobie, że przecież zimą, kiedy tak trudno o opał, nikt przy zdrowych zmysłach nie rozpalałby ognia w nie zamieszkanej szopie. A więc to nie żadna szopa, tylko dom! Mój Boże! Chłopiec uciekł, przerażony, w związku z czym rodzina będzie pozbawiona opału na dzisiejszy wieczór.

Siedziała zupełnie sama w szopie, która okazała się czyimś domem… Nie, wcale nie sama: towarzyszył jej szczur, którego potomstwo miało już niedługo wymordować pół Europy. Podniosła się gwałtownie, ponownie uderzając głową w jedną z „belek”, otworzyła ażurowe drzwi i wyszła na zewnątrz.

Na polach wciąż nie było widać żywego ducha. Wiatr istotnie ucichł, dzięki czemu nic nie zagłuszało dzwonu uderzającego niestrudzenie gdzieś na południowy zachód stąd. Z ciemnoszarego nieba opadło kilka białych płatków, ale zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej zasłona z padającego śniegu była już znacznie gęstsza. Kivrin ruszyła w kierunku kościoła.

Odezwał się kolejny dzwon; jego dźwięk dobiegał ze znacznie mniejszej odległości i bardziej z południa, był także wyższy i jakby metaliczny, co oznaczało, że dzwon ma mniejsze rozmiary. Każde jego uderzenie rozlegało się nieco później niż uderzenie większego dzwonu, toteż brzmiał jak echo.

— Kivrin! Lady Kivrin! — wykrzyknęła Agnes. — Gdzie byłaś? — Podbiegła do niej z okrągłą twarzą zaczerwienioną z zimna lub wysiłku albo z podniecenia. — Wszędzie cię szukaliśmy! Gdzie się podziewałaś? — Nie czekając na odpowiedź zawróciła i popędziła w kierunku, z którego przed chwilą przybiegła. — Znalazłam ją! Znalazłam! — wołała co sił w płucach.

— Wcale nie — odparła Rosemunda. — Wszyscy ją zobaczyliśmy.

Wysforowała się przed lady Imeyne i Maisry. Służąca szła powoli, z pochyloną głową i burą opończą narzuconą na ramiona. Przypuszczalnie albo już dostała upomnienie, za niedopilnowanie Kivrin, albo spodziewała się go lada chwila. A może po prostu była zmęczona i zziębnięta? Lady Imeyne natomiast aż kipiała wściekłością.

— Nieprawda! — zaprotestowała Agnes, wracając do Kivrin. — Ty wcale nie byłaś pewna, czy to ona! Ja od razu powiedziałam, że to lady Kivrin, więc to ja ją znalazłam!

Rosemunda zignorowała młodszą siostrę.

— Co się stało? — zapytała z niepokojem, ujmując Kivrin pod ramię. — Dlaczego wstaliście z łóżka? Gawyn przyszedł na górę, żeby z wami porozmawiać, i zobaczył, że was nie ma.

Gawyn, pomyślała Kivrin. Gawyn, który wie, gdzie jest miejsce przeskoku, przyszedł do mojego pokoju, a ja w tym czasie siedziałam w jakiejś ciemnej szopie, która wcale nie jest szopą, tylko domem.

— Chciał wam powiedzieć, że nie znalazł żadnego śladu ludzi, którzy na was napadli, i że…

Nie dokończyła, ponieważ do rozmowy włączyła się lady Imeyne.

— Dokąd szliście? — zapytała takim tonem, że zabrzmiało to niemal jak oskarżenie.

— Zgubiłam drogę — odparła Kivrin, zastanawiając się jednocześnie, jak wyjaśnić, dlaczego w ogóle wyszła z domu. — Nie mogłam trafić z powrotem do dworu.

— Mieliście się z kimś spotkać? — kontynuowała przesłuchanie lady Imeyne. Tym razem z całą pewnością było to oskarżenie.

— Z kim miałaby się spotykać? — nie wytrzymała Rosemunda. — Przecież nikogo nie zna i nie pamięta, co się z nią działo przedtem.

— Szukałam miejsca, w którym mnie znaleźliście — odparła Kivrin, starając się stać o własnych siłach. — Pomyślałam sobie, że widok moich rzeczy…

— …pomoże wam odzyskać pamięć — dokończyła za nią Rosemunda. — Ale…

— Niepotrzebnie narażaliście zdrowie — poinformowała ją oschle lady Imeyne. — Gawyn zabrał je ze sobą.

— Wszystkie?

— Tak — odparła Rosemunda. — Kufry, skrzynie, a nawet to co zostało z waszego wozu.

Mniejszy dzwon umilkł, większy natomiast wciąż uderzał powoli i dostojnie. Bez wątpienia chodziło o pogrzeb. Ponure bicie dzwonu zdawało się obwieszczać kres wszelkiej nadziei. Gawyn przywiózł wszystkie rzeczy do dworu. W lesie nie zostało nic, co umożliwiłoby jej odnalezienie miejsca przeskoku.

— Nie powinnyśmy trzymać lady Katherine na tym zimnie — odezwała się Rosemunda. W tej chwili bardzo przypominała matkę. — Przecież jest chora. Musimy zabrać ją do domu, zanim dostanie dreszczy.

Już po dreszczach, pomyślała Kivrin. Żadne zaziębienie nie zdoła wywołać takich dreszczy jak te, które nią przed chwilą wstrząsnęły. Kufry, skrzynie, rozbity wóz — wszystko było tu, nie w lesie, gdzie służyłoby jako drogowskaz.

— To twoja wina, Maisry! — syknęła lady Imeyne i pchnęła służącą w kierunku Kivrin. — Nie powinnaś zostawiać jej samej!

Kivrin odruchowo cofnęła się o krok, by uniknąć zetknięcia z brudną służącą.

— Dacie radę iść? — zapytała Rosemunda, uginając się pod ciężarem dziewczyny. — Może przyprowadzić klacz?

— Nie trzeba. — Nie chciała dopuścić do tego, by przywieziono ją jak schwytanego więźnia. — Nie trzeba — powtórzyła. — Pójdę sama.

Musiała oprzeć się nie tylko na ramieniu Rosemundy, ale także przyjąć wyciągniętą pomocnie rękę Maisry. Wędrówka odbywała się bardzo powoli, lecz Kivrin jakoś dała sobie radę. Niewielka procesja minęła nędzne chaty, dom rządcy, chlew z ciekawskimi świniami wtykającymi ryje w szpary między deskami, by wreszcie dotrzeć na dziedziniec. Przed stodołą leżał spory jesion, wskazując poskręcanymi korzeniami w niebo, z którego coraz gęściej sypały płatki śniegu.

— Nie zdziwiłabym się, gdyby teraz umarła — mruknęła lady Imeyne, dając znak Maisry, by ta prędzej otworzyła ciężkie drewniane drzwi. — Poszła po własną śmierć.

Rozpadało się na dobre. Maisry wreszcie otworzyła drzwi. Była przy nich prymitywna klamka bardzo podobna do tej przy drzwiczkach klatki. Powinnam go wypuścić, pomyślała Kivrin. Pal diabli zarazę. Powinnam wypuścić biedaka.

Lady Imeyne ponownie skinęła na służącą, a ta wróciła do Kivrin i ujęła ją za łokieć.

— Nie trzeba.

Kivrin odepchnęła służącą, strząsnęła z ramienia rękę Rosemundy, wyprostowała się, po czym o własnych siłach przekroczyła wysoki próg, niknąc w ciemności wypełniającej wnętrze domu.


ZAPIS Z KSIĘGI SADU OSTATECZNEGO
(005982–013198)

18 grudnia 1320 (według starej rachuby czasu). Zdaje się, że mam zapalenie płuc. Próbowałam odszukać miejsce przeskoku, ale nie udało mi się tam dotrzeć, za to poważnie się rozchorowałam. Przy każdym oddechu coś kłuje mnie pod żebrami, a kiedy kaszlę — czyli prawie bez przerwy — czuję się tak, jakbym miała zaraz rozpaść się na kawałki. Niedawno spróbowałam usiąść; bez rezultatu. Spociłam się jak mysz i chyba znowu mam wysoką temperaturę. Doktor Ahrens mówiła mi, że między innymi właśnie po tym poznaje się zapalenie płuc.

Lady Eliwys jeszcze nie wróciła. Lady Imeyne natarła mi klatkę piersiową jakąś cuchnącą maścią, po czym kazała posłać po żonę rządcy. Przypuszczałam, że chce udzielić jej reprymendy za podmieszkiwanie we dworze podczas ich nieobecności, ale kiedy tamta zjawiła się z sześciomiesięcznym niemowlęciem w objęciach, Imeyne powiedziała tylko: „Gorączka z rany przeszła do płuc”. Żona rządcy spojrzała na moją skroń i wyszła. Kiedy wróciła, była już bez dziecka, za to z miską czegoś w rodzaju cierpkiej herbaty. Przypuszczalnie był to napar z wierzbowej kory albo czegoś w tym rodzaju, bo temperatura wyraźnie spadła, a i kłucie w klatce piersiowej nie dokucza mi tak jak do tej pory.

Żona rządcy jest niedużą kobietą o ostrych rysach twarzy i popielatych włosach. Chyba lady Imeyne miała rację podejrzewając, że to właśnie ona nakłania rządcę „do grzechu”. Zjawiła się w obszytej futrem sukni o tak długich rękawach, że prawie ciągnęły się za nią po podłodze, oraz z dzieckiem zawiniętym w koc z zaskakująco miękkiej wełny. Mówi z dziwnym akcentem; dopiero po dłuższej chwili zorientowałam się, że usiłuje naśladować sposób mówienia lady Imeyne.

„Kiełkująca klasa średnia” — takiego określenia używał pan Latimer. Stopniowo zyskiwali na znaczeniu, czekając na swoją szansę, która miała się pojawić za trzydzieści lat, gdy Czarna Śmierć zabrała ponad jedną trzecią osób stanu szlacheckiego.

— Czy to tę panią znaleźliście w lesie? — zapytała tonem, w którym nie sposób było doszukać się nadmiernego szacunku, po czym uśmiechnęła się do lady Imeyne i nie proszona podeszła do łóżka.

— Tak — odparła lady Imeyne. Nie wiem, jak udało jej się to zrobić, ale w jednym krótkim słowie zdołała dać wyraz zniecierpliwieniu, odrazie oraz pogardzie.

Na tamtej nie wywarło to najmniejszego wrażenia. Przyjrzała mi się uważnie, po czym cofnęła o krok; pierwsza osoba, której zaświtało podejrzenie, że moja choroba może być zaraźliwa.

— Czy ma (jakąś) gorączkę?

Translator nie przetłumaczył najważniejszego słowa, ja zaś nie usłyszałam go zbyt wyraźnie. Florencką?

— Została uderzona w głowę, a gorączka z rany przeniosła się na płuca — odparła wyniośle lady Imeyne.

Żona rządcy skinęła głową.

— Ojciec Roche opowiedział nam, jak razem z Gawynem znaleźli ją w lesie.

Lady Imeyne natychmiast zesztywniała na rzuconą tak sobie, od niechcenia, wzmiankę o Gawynie. Tym razem kobiecina jednak wyczuła, że coś jest nie w porządku, ponieważ wycofała się pośpiesznie, by przyrządzić napar z kory, a wychodząc z izby złożyła nawet coś w rodzaju ukłonu.

Imeyne wkrótce także wyszła, przy łóżku usiadła natomiast Rosemunda; zdaje się, że postanowiły pilnować mnie na zmianę, uniemożliwiając mi w ten sposób przedsiębranie samodzielnych wycieczek. Zapytałam ją, czy to prawda, iż ojciec Roche był z Gawynem, kiedy ten znalazł mnie w lesie.

— Nie — odparła, kręcąc głową. — Gawyn spotkał ojca Roche’a na drodze i zostawił was pod jego opieką, sam zaś wyruszył w pościg za złoczyńcami, ale żadnego nie schwytał, więc szybko wrócił, a potem we dwóch przywieźli was tutaj, do dworu. Nie martwcie się: Gawyn przywiózł też wasze rzeczy.

Co prawda nie pamiętam, żeby ojciec Roche towarzyszył nam w drodze z lasu, ale jeśli tak jednak było, i jeśli Gawyn spotkał go niedaleko od miejsca przeskoku, to może on także potrafiłby mnie tam zaprowadzić?


(przerwa)

Myślałam o tym, co powiedziała lady Imeyne: „Gorączka z rany przeniosła się na płuca”. Chyba nie zdają sobie sprawy, że jestem poważnie chora. Obie dziewczynki kręcą się tu prawie bez przerwy i nikt nie zachowuje żadnych środków ostrożności, z wyjątkiem żony rządcy, ale po „diagnozie” lady Imeyne nawet ona wyzbyła się wszelkich obaw.

Jestem jednak pewna, iż początkowo liczyła się z możliwością zarażenia. Zapytałam Rosemundę, dlaczego nie poszła z matką do chorego wieśniaka, ona zaś odparła takim tonem, jakby to była najbardziej oczywista rzecz pod słońcem:

— Matka zabroniła mi tam iść, bo też mogłabym zachorować. Mnie traktują zupełnie inaczej, ponieważ nie mam żadnych alarmujących objawów w rodzaju wysypki, wysoką temperaturę i majaczenia wiążą zaś z niewielką raną na głowie. Nie powinnam się dziwić; w tych czasach często dochodziło do infekcji, w tym także do zakażenia krwi, ale te kłopoty dotyczyły wyłącznie rannej osoby. Nie istniał żaden powód, by zachowywać jakieś szczególne środki ostrożności lub zakazywać dostępu dzieciom.

Najciekawsze zaś jest to, że istotnie nikt się ode mnie nie zaraził. Jestem tu już od pięciu dni, a jeśli to choroba wirusowa, okres inkubacji powinien wynosić dwanaście do czterdziestu ośmiu godzin. Doktor Ahrens wyjaśniła mi, że choroba jest najbardziej zaraźliwa w okresie przed wystąpieniem wyraźnych objawów, więc może w chwili, gdy zaczęły odwiedzać mnie dziewczynki, niebezpieczeństwo było już znacznie mniejsze? A może wszyscy już na to chorowali, więc są uodpornieni? Żona rządcy zapytała, czy mam „florencką” gorączkę, a z kolei pan Gilchrist twierdził, że na tych terenach w roku 1320 wybuchła epidemia grypy. Przypuszczalnie padłam jej ofiarą.

Jest popołudnie. Rosemunda siedzi przy oknie, zajęta haftowaniem prostego wzoru na kawałku szarego płótna, a obok mnie leży Blackie. Oczywiście śpi. Miał pan rację, panie Dunworthy. Okazałam się zupełnie nie przygotowana, a wszystko, co mnie otacza, jest całkiem inne od tego, czego oczekiwałam. Ale w jednym rozminął się pan z prawdą: tutaj jednak jest jak w bajce.

Gdziekolwiek spojrzę, widzę bajkowe obrazki: czerwony czepek i opończę Agnes, klatkę ze szczurem, drewniane miski, sklecone byle jak chatki, gotowe rozpaść się, gdy na nie dmuchnie choćby najbardziej cherlawy wilk…

Dzwonnica też jest jak z bajki, natomiast Rosemunda, pochłonięta haftowaniem, ze swoimi kruczoczarnymi włosami i rumianymi policzkami, w białym czepku, wygląda dokładnie tak, jak powinna wyglądać Śpiąca Królewna.


(przerwa)

Chyba znowu mam gorączkę. Wyraźnie czuję zapach dymu. Lady Imeyne klęczy przy łóżku z relikwiarzem w dłoniach. Rosemunda powiedziała mi, że jeszcze raz posłały po żonę rządcy, mimo że lady Imeyne serdecznie jej nienawidzi. Widocznie jestem poważnie chora. Ciekawe, czy poślą też po księdza. Jeśli tak, to muszę go zapytać, czy wie, gdzie znalazł mnie Gawyn. Strasznie tu gorąco. To już nie bajka. Po księdza posyła się tylko wtedy, kiedy ktoś umiera, ale w tych czasach prawdopodobieństwo zgonu na zapalenie płuc wynosiło aż 72 procent. Mam nadzieję, że wkrótce przyjdzie, żeby powiedzieć mi, gdzie jest miejsce przeskoku i potrzymać mnie za rękę.

13.

Podczas gdy Mary wypytywała Colina, w jaki sposób udało mu się przedostać na teren objęty kwarantanną, do szpitala przywieziono dwóch kolejnych chorych. — To była bułka z masłem — stwierdził Colin, wzruszając lekceważąco ramionami. — Przecież oni myślą tylko o tym, jak powstrzymać ludzi przed wyjściem na zewnątrz. Nie obchodzi ich, czy ktoś tu wejdzie, czy nie.

Właśnie miał zamiar przedstawić bliższe szczegóły, kiedy pojawiła się kobieta pełniąca funkcję sekretarza Uniwersytetu. Mary poprosiła Dunworthy’ego, żeby poszedł z nią na oddział i spróbował zidentyfikować chorych, ponieważ obaj okazali się studentami.

— A ty zostań tutaj i nie ruszaj się na krok z tego pokoju! — przykazała surowo Colinowi. — I tak spowodowałeś już wystarczająco dużo zamieszania.

Dunworthy nie rozpoznał żadnego ze studentów, ale nie miało to większego znaczenia, gdyż obaj byli przytomni i dyktowali recepcjonistce nazwiska osób, z którymi się stykali.

— Możliwe, że spotkaliśmy ich na High Street, ale tam było tyle ludzi, że wątpię, by udało mi się kogokolwiek zapamiętać.

— Nic się nie martw — pocieszyła go Mary. — Jakoś damy sobie radę. Jeśli chcesz, możesz już iść do domu.

— Pomyślałem sobie, że zaczekam na pobranie krwi.

— Ale to dopiero o… — Spojrzała na zegarek. — Dobry Boże! Już po szóstej!

— Zajrzę do Badriego, a potem wrócę do poczekalni — powiedział Dunworthy.

Okazało się, że Badri śpi.

— Nie należy go budzić — poinformowała Dunworthy’ego pielęgniarka.

— Oczywiście.

W poczekalni ujrzał Colina siedzącego po turecku na podłodze i grzebiącego w sportowej torbie.

— Gdzie babka? — zapytał chłopiec. — Chyba trochę się na mnie wpieniła, co?

— Była pewna, że dotarłeś bezpiecznie do Londynu. Twoja matka powiedziała jej, że pociąg, którym jechałeś, został zatrzymany w Barton.

— Bo tak było. Kazali wszystkim wysiąść i wsadzili ich do innego pociągu, który wracał do Londynu.

— A ty zapewne zgubiłeś się podczas przesiadki?

— Wcale nie. Usłyszałem jak ludzie mówią o kwarantannie, o jakiejś okropnej chorobie, na którą wszyscy poumierają. I w ogóle… — Wreszcie wydobył z torby to, czego szukał: kieszonkowy odtwarzacz, kilka filmów oraz parę wymiętych, brudnych tenisówek. Tak, nie ulegało wątpliwości, że on i Mary są blisko spokrewnieni. — Nie miałem najmniejszego zamiaru zdychać z nudów u Erica, kiedy tu zanosiło się na takie wdechowe zamieszanie.

— U Erica?

— To najnowszy przyjaciel matki. — Rozpakował gumę do żucia, wepchnął ją do ust i przesunął pod prawy policzek, gdzie uformowała się wielka gula. — To najbardziej nekrotyczny facio pod słońcem — poinformował Dunworthy’ego, żując z zapałem. — Mieszka w Kencie i zupełnie nic nie robi. Zasypiam na sam jego widok.

— A więc wysiadłeś w Barton. I co dalej? Poszedłeś na piechotę do Oxfordu?

Chłopiec wyjął gumę i przyjrzał się jej krytycznie. Zdążyła już zmienić kolor z różowego na niebieskozielony. Colin wsadził ją z powrotem do ust, po czym odparł z wyższością:

— Oczywiście, że nie. Przecież to kawał drogi. Wziąłem taksówkę.

— Tak, to istotnie oczywiste — przyznał coraz bardziej oszołomiony Dunworthy.

— Powiedziałem kierowcy, że przygotowuję reportaż dla gazetki szkolnej i chcę zrobić parę zdjęć blokady na drogach. Na szczęście miałem przy sobie przeglądarkę, która wygląda prawie jak aparat.

Zademonstrował kieszonkowe urządzenie, po czym wrzucił je wraz z filmami do torby i ponownie zaczął w niej grzebać.

— I co, uwierzył ci?

— Chyba tak. Zapytał do jakiej szkoły chodzę, a ja mu na to, urażonym tonem: „Chyba sam powinien pan zgadnąć!” On na to, że do św. Edwarda, a ja, że oczywiście. Na pewno uwierzył, bo przecież zawiózł mnie tam, dokąd chciałem.

A ja martwię się, co pocznie Kivrin, jeżeli od razu nie spotka kogoś, kto zechce jej pomóc! — przemknęło Dunworthy’emu przez głowę.

— Co zrobiłeś potem? — zapytał. — Opowiedziałeś policji tę samą bajeczkę?

Colin wydobył zielony wełniany sweter, zwinął go i położył na otwartej torbie.

— Nie. Trochę się zastanowiłem i uznałem, że to marny pretekst, no bo, na dobrą sprawę, co tam właściwie jest do fotografowania? Przecież to nie pożar ani powódź, prawda? Podszedłem więc do policjanta, który pilnował przejścia, jakbym chciał go o coś zapytać, a potem, w ostatniej chwili, dałem nura pod szlabanem.

— Nie gonili cię?

— Jasne, że gonili, ale tylko do trzeciej albo czwartej przecznicy. Już panu mówiłem: oni są tam po to, żeby nikogo nie wypuszczać. Kiedy wreszcie dali mi spokój, wszedłem do pierwszej budki telefonicznej i zacząłem szukać babci.

Naturalnie wszystko to działo się w ulewnym deszczu, ale Colin nie uznał za stosowne wspomnieć o tym mało istotnym drobiazgu, choć Dunworthy był gotów iść o zakład, że wśród rzeczy znajdujących się w torbie chłopca nie ma parasola.

— I tutaj dopiero zaczęły się problemy — ciągnął Colin. Położył się na podłodze, opierając głowę na swetrze. — Nigdzie nie mogłem jej złapać, więc dałem sobie spokój z telefonowaniem i poszedłem prosto do jej mieszkania, ale nikogo tam nie było. Potem pomyślałem, że pewnie wciąż czeka na mnie na stacji, ale stacja była zamknięta. Dopiero wtedy wpadłem na pomysł, żeby sprawdzić w szpitalu.

Usiadł, poprawił sweter, a następnie położył się ponownie i zamknął oczy.

Dunworthy tkwił skulony w niewygodnym fotelu, spoglądając z zazdrością na chłopca. Colin przypuszczalnie już zdążył zasnąć. W środku nocy, w strugach lodowatego deszczu, przemierzył na piechotę cały Oxford (chyba że miał w torbie składany rower), umknął policyjnemu pościgowi, a teraz spał jak niemowlę, bynajmniej nie poruszony swymi niedawnymi przygodami.

Kivrin na pewno da sobie radę. Nawet jeśli okaże się, że tam, gdzie powinna być wieś, nie ma ani śladu ludzkich siedzib, dziewczyna ruszy na piechotę na poszukiwanie Skendgate albo weźmie taksówkę, albo ułoży się pod jakimś drzewem i prześpi kłopoty niezwyciężonym, rozwiązującym wszelkie problemy, snem młodości.

Do pokoju weszła Mary.

— Obaj brali udział we wczorajszym przyjęciu w Headington — powiedziała przyciszonym głosem.

— Badri też tam był — odparł szeptem Dunworthy.

— Wiem. Jeden z nich nawet z nim rozmawiał. Przyszli o dziewiątej wieczorem, a wyszli o drugiej w nocy, co oznacza, że od chwili zarażenia minęło dwadzieścia pięć do trzydziestu godzin. Jeśli złapali to od Badriego, choć wcale nie musiało tak być, to wszystko się zgadza: okres inkubacji nie powinien przekraczać czterdziestu ośmiu godzin.

— Uważasz, że mogli zarazić się od kogoś innego?

— Moim zdaniem wszyscy trzej zostali zarażeni przez tę samą osobę, tyle że Badri zetknął się z nią wcześniej, a oni trochę później.

— Nosiciel?

Pokręciła głową.

— Myksowirus zazwyczaj wywołuje chorobę u każdego, kogo dopadnie. Ten ktoś widocznie miał słabsze objawy albo może nie zwracał na nie uwagi.

Dunworthy przypomniał sobie Badriego, który runął jak nieżywy na konsoletę. Jak można nie zwracać uwagi na takie objawy?

— Gdyby udało się stwierdzić, że ta osoba cztery dni temu była w Południowej Karolinie…

Mary zawiesiła znacząco głos.

— Wtedy uzyskałabyś stuprocentowy dowód, że mamy do czynienia z wirusem przeniesionym z Ameryki — dokończył za nią.

— Właśnie. Aha, możesz przestać niepokoić się o Kivrin; nie było jej na tej zabawie w Headington. — Mary umilkła na chwilę, po czym dodała z troską w głosie: — Rzecz jasna, powiązanie wcale nie musi być takie proste. Możemy mieć do czynienia z łańcuchem składającym się z kilku osób.

Z których żadna nie zgłosiła się jeszcze do szpitala ani nawet nie wezwała lekarza, pomyślał Dunworthy. Wszystkie zignorowały objawy choroby. Tak po prostu.

Myśli Mary biegły chyba tym samym torem.

— Te twoje dzwonniczki… Kiedy zjawiły się w Anglii?

— Nie wiem. W każdym razie do Oxfordu dotarły wczoraj po południu, kiedy Badri siedział już w laboratorium.

— Na wszelki wypadek jednak wypytaj je o wszystko. Kiedy przyleciały, gdzie były, czy nie chorowały… Poza tym, jeśli któraś ma krewnych w Oxfordzie, mogła przylecieć parę dni wcześniej. A co ze studentami? Są jacyś z Ameryki?

— Nie. Za to Montoya jest Amerykanką.

— Tego nie wzięłam pod uwagę — przyznała Mary. — Od jak dawna pracuje na Uniwersytecie?

— Od początku semestru, ale przecież mogli ją odwiedzać krewni albo znajomi.

— Zapytam ją, kiedy przyjdzie na pobranie krwi. Ty wypytaj Badriego o wszystkich Amerykanów, jakich zna, i o studentów, którzy niedawno byli w Stanach w ramach wymiany.

— Teraz śpi.

— Ty też powinieneś się przespać — stwierdziła stanowczo, po czym poklepała go po ramieniu. — Nie musisz czekać aż do siódmej. Zaraz przyślę kogoś, żeby pobrał ci krew, i będziesz mógł pójść do domu. — Zbadała mu puls, po czym położyła rękę na czole. — Masz dreszcze?

— Nie.

— Boli cię głowa?

— Tak.

— To z przemęczenia. — Cofnęła rękę. — Niedługo ktoś do ciebie przyjdzie. — Spojrzała na Colina śpiącego na podłodze. — Jego też trzeba będzie zbadać. Nie mamy jeszcze żadnej pewności, że zarażenie odbywa się drogą kropelkową.

Chłopiec spał z na wpół otwartymi ustami, dzięki czemu było doskonale widać gumę do żucia wepchniętą między dziąsło a policzek. Czy on się aby nie udławi? — pomyślał z niepokojem Dunworthy, głośno zaś zapytał:

— Mam zabrać go ze sobą do Balliol?

— Naprawdę zrobiłbyś to? — W głosie Mary słychać było ogromną ulgę. — Nie chcę sprawiać ci kłopotu, ale wątpię, czy wrócę do domu, zanim opanujemy sytuację. — Westchnęła ciężko. — Biedny chłopiec! Będzie miał zupełnie zepsute Święta.

— Na twoim miejscu nie byłbym tego taki pewien — mruknął Dunworthy.

— W każdym razie, jestem ci ogromnie wdzięczna. Zaraz powiem im o badaniach.

Ledwo Mary zdążyła wyjść z pokoju, kiedy Colin usiadł na zaimprowizowanym posłaniu.

— O jakie badania chodzi? — zapytał. — Czy to znaczy, że ja też mogłem złapać tego wirusa?

— Mam nadzieję, że tak się nie stało — odparł Dunworthy. Wciąż miał przed oczami rozpaloną twarz Badriego i słyszał jego chrapliwy oddech.

— Ale mogłem, prawda? — nie ustępował chłopiec.

— Prawdopodobieństwo jest tak niewielkie, że na twoim miejscu zupełnie bym się nie przejmował.

— Wcale się nie przejmuję. — Podwinął rękaw i przyjrzał się uważnie przedramieniu. — Oho! — wykrzyknął, pocierając palcem wyjątkowo liczne zgrupowanie piegów. — Chyba mam wysypkę!

— Niestety, ta choroba nie objawia się w ten sposób. Zbieraj swoje rzeczy. Jak tylko pobiorą nam krew, zabiorę cię do Balliol College.

Dunworthy zdjął z krzesła płaszcz i szalik, które rzucił tam niedbale jakiś czas temu.

— A jakie są objawy?

— Gorączka i trudności z oddychaniem.

Torba z zakupami Mary stała na podłodze obok krzesła Latimera. Czy powinni ją zabrać? Po chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że tak.

Do pokoju weszła pielęgniarka z tacką pełną probówek i przyrządów do pobierania krwi.

— Mam gorączkę — oznajmił Colin łamiącym się głosem, po czym zacharczał żałośnie. — Nie mogę oddychać!

Pielęgniarka zatrzymała się tak gwałtownie, że niewiele brakowało, a stojak z probówkami runąłby na podłogę.

Dunworthy chwycił chłopca za ramię i ścisnął mocno.

— Proszę się nie obawiać — powiedział uspokajającym tonem. — To tylko ostre zatrucie gumą do żucia.

Colin uśmiechnął się szelmowsko, bez sprzeciwu podwinął wyżej rękaw, po pobraniu krwi zaś natychmiast wepchnął sweter do torby i założył wciąż jeszcze mokrą kurtkę. W tym czasie pielęgniarka zajmowała się Dunworthym.

— Doktor Ahrens powiedziała, że nie musicie czekać na wyniki — oznajmiła, wstawiając probówkę do stojaka, po czym zabrała tacę i wyszła.

Dunworthy wciągnął płaszcz, wziął z podłogi torbę Mary, a następnie ruszył wraz z Colinem korytarzem prowadzącym przez oddział. Nie spotkali Mary, ale przecież powiedziała, że mogą iść do domu. Poza tym, dopiero teraz poczuł, jak bardzo jest zmęczony. Z trudem mógł ustać na nogach.

Na dworze okazało się, że już zaczyna świtać. Nadal padało. Dunworthy zawahał się, czy nie wezwać taksówki, ale uświadomił sobie, iż czekając na jej przyjazd mogliby spotkać Gilchrista — powinien przyjść o siódmej na pobranie krwi — a to najprawdopodobniej oznaczałoby konieczność wysłuchania jego planów dotyczących wysłania Kirvin w sam środek Czarnej Śmierci albo na pole bitwy pod Agincourt. Wygrzebał więc z torby składaną parasolkę Mary i otworzył ją po krótkiej, ale zakończonej zwycięstwem, walce z opornym mechanizmem.

— Dobrze, że pana jeszcze zastałam! — zawołała Montoya, podjeżdżając na rowerze. Nawet nie starała się omijać kałuż, więc spod kół tryskały fontanny wody. — Koniecznie muszę znaleźć Basingame’a.

Tak samo jak my wszyscy, pomyślał Dunworthy. Czy nie słyszała, jak wydzwaniałem, dokąd się da, i pytałem, co się z nim dzieje?

Montoya zsiadła z roweru, wstawiła go w stojak i zatrzasnęła kłódkę.

— Jego sekretarka twierdzi, że nikt nie wie, gdzie się podział. Wyobraża pan sobie?

— Tak — odparł Dunworthy. — Ja też szukam go przez cały dzień. To znaczy, już od wczoraj. Podobno pojechał do Szkocji. Na ryby, jeśli wierzyć jego żonie.

— Na ryby? O tej porze roku? Kto łowi ryby w Szkocji w środku grudnia? Założę się, że ona wie, gdzie jest, albo przynajmniej zna numer, pod którym można zostawić dla niego wiadomość!

W milczeniu pokręcił głową.

— Przecież to bez sensu! Staję na głowie, żeby wydębić od Ministerstwa Zdrowia zezwolenie na dalsze prowadzenie prac wykopaliskowych, a tymczasem okazuje się, że Basingame jakby nigdy nic wyjechał sobie na ferie! — Sięgnęła pod płaszcz nieprzemakalny i wydobyła plik kolorowych kartek. — Zgodzili się wydać mi przepustkę pod warunkiem, że dziekan Wydziału Historycznego podpisze oświadczenie, w którym będzie napisane czarno na białym, że badania, które prowadzę, są niezwykle istotne dla prawidłowego funkcjonowania całego Uniwersytetu. Jak on mógł wyjechać ot, tak sobie, i nawet nikomu nie powiedzieć, dokąd? — Z wściekłością trzepnęła papierami o nogę, rozpryskując dokoła krople wody. — Muszę mieć jego podpis, zanim deszcz zaleje wszystkie stanowiska. Gdzie Gilchrist?

— Wkrótce zjawi się na pobranie krwi — poinformował ją Dunworthy. — Gdyby jakimś cudem udało się pani dotrzeć do Basingame’a, proszę mu powiedzieć, żeby jak najprędzej wracał. Niech mu pani powie, że mamy kwarantannę, nie wiemy, gdzie się podział jeden z historyków, a technik, który monitorował przeskok, jest zbyt chory, by udzielić nam jakichkolwiek informacji.

— Na ryby! — parsknęła z obrzydzeniem Montoya, otwierając szklane drzwi kliniki. — Jeśli moje wykopaliska szlag trafi, porozmawiam z nim tak, że zapamięta mnie do końca życia!

— Chodźmy już — pogonił Dunworthy Colina.

Zależało mu, by zniknąć sprzed szpitala, zanim przyjdą Gilchrist i pozostali. Początkowo usiłował trzymać parasolkę w taki sposób, by osłaniać także chłopca, ale szybko zrezygnował, ponieważ Colin najpierw wysforował się naprzód (udawało mu się wdepnąć niemal w każdą kałużę, jaką napotkał na swojej drodze), potem zaś wlókł się z tyłu, poświęcając sporo uwagi mijanym wystawom.

Ulice były zupełnie puste — trudno powiedzieć, czy ze względu na kwarantannę, czy raczej na wczesną porę. Może Bóg da, że w college’u wszyscy jeszcze śpią i uda nam się niepostrzeżenie prześlizgnąć do mojego mieszkania, pomyślał Dunworthy.

— Miałem nadzieję, że będzie więcej zamieszania — odezwał się Colin z rozczarowaniem w głosie. — Wie pan: syreny, migające światła, i w ogóle…

— A może jeszcze czyściciele ulic, pchający wózki załadowane zwłokami i wołający: „Wydajcie swoich zmarłych!” Powinieneś towarzyszyć Kivrin. W średniowieczu każda, nawet najkrótsza kwarantanna była znacznie bardziej interesująca od tej. Mamy dopiero cztery przypadki zachorowań, a szczepionka już jest w drodze ze Stanów.

— Kto to jest, ta Kivrin? — zapytał chłopiec. — Pańska córka?

— Studentka. Prowadzi badania w roku 1320.

— Podróże w czasie? Ale wdechowo!

Skręcili w Broad Street.

— Średniowiecze… — mruknął z zadumą Colin. — To będzie Napoleon, Trafalgar, i tak dalej?

— Raczej Wojna Stuletnia — odparł Dunworthy, lecz na twarzy chłopca nie pojawiła się żadna reakcja. Czego oni teraz uczą ich w szkołach? — Rycerze, damy i zamki.

— I wyprawy krzyżowe?

— Te były trochę wcześniej.

Dotarli już do bramy Balliol.

— A teraz cicho! — polecił szeptem Dunworthy. — Na pewno wszyscy jeszcze śpią.

Istotnie, ani przy bramie, ani na pierwszym dziedzińcu nie natknęli się na nikogo. Co prawda w stołówce paliły się światła (przypuszczalnie członkinie zespołu dzwonników jadły śniadanie), ale w pozostałych pomieszczeniach było ciemno. Jeśli uda im się wspiąć bezszelestnie po schodach, i jeśli Colin nie oznajmi nagle, że jest głodny, być może zdołają niepostrzeżenie wślizgnąć się do mieszkania.

— Ciii!… — syknął, odwracając się do chłopca, który właśnie teraz uznał za stosowne przystanąć, wyjąć z ust gumę i przyjrzeć się jej uważnie. Była fioletowoczarna. — Lepiej, żebyśmy nikogo nie obudzili — dodał z palcem przyłożonym do ust, po czym odwrócił się, zrobił krok naprzód i zderzył z energicznie obściskującą się parą.

Oboje mieli na sobie nieprzemakalne peleryny. Młody mężczyzna nie zwrócił najmniejszej uwagi na zderzenie, ale dziewczyna wyrwała się z jego objęć, odskoczyła o krok i skierowała na Dunworthy’ego przestraszone spojrzenie wielkich oczu. Miała jasne, krótko obcięte włosy, a fragmenty stroju wystające spod peleryny świadczyły o tym, że jest pielęgniarką — sądząc po wieku, raczej na pewno praktykantką. Młodym mężczyzną okazał się William Gaddson.

— To nie czas i nie miejsce na takie zachowanie! — skarcił go Dunworthy surowym tonem. — Na terenie college’u niedopuszczalne jest okazywanie uczuć w równie bezceremonialny sposób, a w twoim przypadku może się to okazać wręcz niebezpieczne, zważywszy na fakt, że twoja matka może zjawić się tu w każdej chwili!

— Moja matka? — powtórzył chłopak z taką samą miną, jaką miał Dunworthy, gdy zobaczył ją sunącą niczym lokomotywa szpitalnym korytarzem. — Tutaj? W Oxfordzie? Skąd się tu wzięła? Przecież zostaliśmy objęci kwarantanną!

— To prawda, ale nic nie zdoła powstrzymać kochającej matki. Niepokoi ją stan twojego zdrowia — zresztą mnie też, co należy uznać za całkiem naturalne, biorąc pod uwagę okoliczności. — Dziewczyna zachichotała cichutko. — Radzę ci, żebyś czym prędzej odprowadził swoją znajomą do domu, po czym natychmiast wrócił tu i przygotował się na przyjęcie matki.

Było za ciemno, by stwierdzić, czy William Gaddson zbladł jak ściana, ale Dunworthy gotów był iść o każdy zakład, że tak się właśnie stało.

— Czy… Czy ona zamierza tu zostać?

— Obawiam się, że nie ma wyboru. Jak sam słusznie zauważyłeś, zostaliśmy objęci kwarantanną.

Na klatce schodowej niespodziewanie zapłonęło światło i zza zakrętu korytarza wyłonił się Finch.

— Dzięki Bogu, że już pan wrócił! — wykrzyknął na widok Dunworthy’ego, po czym machnął mu przed oczami plikiem kolorowych papierów, prawie takim samym, jaki niedawno zaprezentowała Montoya. — Służba Ochrony Epidemiologicznej skierowała do nas kolejne trzydzieści osób. Powiedziałem im, że już nie mamy miejsc, ale nie chcieli mnie słuchać, i teraz jestem w kropce. Naprawdę nie mamy zapasów dla tylu ludzi!

— Papier toaletowy — domyślił się Dunworthy.

— Właśnie! — Finch jeszcze energiczniej pomachał papierami. — To samo jest z żywnością. Tylko dziś rano zużyliśmy połowę zapasu jajek i bekonu.

— Jajka i bekon? — zainteresował się Colin. — Zostało może trochę?

Finch wytrzeszczył na niego oczy, po czym spojrzał pytająco na Dunworthy’ego.

— To wnuk doktor Ahrens — wyjaśnił Dunworthy, po czym dodał szybko, widząc, że Finch już otwiera usta: — Będzie mieszkał u mnie.

— To dobrze, bo naprawdę nie miałbym gdzie go umieścić.

— Obaj nie zmrużyliśmy jeszcze oka, więc…

— Przygotowałem zestawienie naszych zapasów. — Wręczył Dunworthy’emu lekko wilgotną, niebieską kartkę. — Jak pan widzi…

— Panie Finch, doceniam pańskie zaangażowanie i poświęcenie, ale ta sprawa z pewnością może poczekać przynajmniej do…

— A tutaj ma pan listę osób, które do pana telefonowały. Ptaszek oznacza, że powinien pan oddzwonić najprędzej jak będzie można. To z kolei jest lista umówionych spotkań. Pastor prosił, żeby przyszedł pan do Najświętszej Marii Panny kwadrans po szóstej wieczorem, na próbę nabożeństwa ekumenicznego.

— Oczywiście, zadzwonię wszędzie, gdzie trzeba, ale najpierw…

— Telefonowała też doktor Ahrens, nawet dwa razy. Pytała, czy dowiedział się pan czegoś w sprawie Amerykanek.

Dunworthy skapitulował. Opór nie miał najmniejszego sensu.

— Proszę umieścić nowo przybyłych w skrzydłach Warrena i Baseviego, po trzy osoby w pokoju. Zapasowe łóżka są w piwnicy.

Finch otworzył usta, by zaprotestować, ale Dunworthy nie pozwolił mu dojść do głosu.

— Wiem, że tam było niedawno malowane, ale nic na to nie poradzę. Po prostu będą musieli przywyknąć do zapachu farby. — Wręczył Colinowi torbę i parasolkę Mary. — Stołówka mieści się w tym budynku z zapalonymi światłami — poinformował chłopca. — Pójdź tam, powiedz, żeby dali ci śniadanie, a potem poproś kogoś, żeby zaprowadził cię do mojego mieszkania.

Odwrócił się w stronę Williama, którego ręce wykonywały tajemnicze ruchy pod peleryną pielęgniarki.

— A pan, panie Gaddson, wsadzi koleżankę do taksówki, po czym dotrze do wszystkich studentów, którzy nie wyjechali na ferie do domów i zapyta ich, czy w ciągu minionego tygodnia byli w Stanach lub kontaktowali się z kimś, kto właśnie stamtąd wrócił. Proszę przygotować listę tych osób. Pan chyba nie był za Oceanem, prawda?

— Nie, proszę pana — odparł William, wyjmując ręce spod peleryny. — Siedzę tu od początku ferii i czytam Petrarkę.

— Aha — mruknął Dunworthy. — Petrarkę… Proszę także wypytać kolegów i personel, czy ktoś wie, co od poniedziałku aż do wczorajszego wieczoru robił Badri Chaudhuri. Muszę wiedzieć gdzie był, z kim się widywał, i tak dalej. Potrzebuję takich informacji także o Kivrin Engle. Proszę natychmiast wziąć się ostro do pracy, a jeśli dobrze się pan spisze i jeżeli powstrzyma się pan w przyszłości od okazywania w miejscach publicznych nadmiernego zainteresowania młodymi damami, dopilnuję, aby pańska matka została ulokowana w pokoju położonym tak daleko od pańskiego, jak tylko to będzie możliwe.

— Dziękuję panu — odparł William. — Wyświadczyłby mi pan ogromną przysługę.

— Panie Finch, czy zechciałby mi pan powiedzieć, gdzie mogę znaleźć pannę Taylor?

Finch natychmiast wręczył mu kartki z obsadą pokoi, ale nazwisko panny Taylor nie figurowało na żadnej z nich. Przypuszczalnie wciąż jeszcze przebywała w świetlicy wraz ze swoimi dzwonniczkami oraz pozostałymi osobami, którym nie przydzielono kwater.

Kiedy tylko tam weszli, potężnie zbudowana kobieta w obszernym futrze chwyciła Dunworthy’ego za ramię.

— Czy pan tu wszystkim kieruje? — zapytała.

Z pewnością nie, pomyślał Dunworthy.

— Tak — powiedział nieco drżącym głosem.

— No to może zaprowadzi nas pan gdzieś, gdzie będziemy mogły się położyć. Nie spałyśmy całą noc.

— Ja także, proszę pani — odparł, modląc się w duchu, żeby to nie była panna Taylor. Co prawda na ekranie telefonu wydawała się znacznie drobniejsza, ale mogło to wynikać z ustawienia kamery, nie ulegało zaś wątpliwości, iż osoba zaciskająca wciąż palce na jego ramieniu pochodzi z tamtej strony Wielkiej Wody. — Czy może mam przyjemność z panną Taylor? — zapytał niepewnie.

— Ja jestem panna Taylor — odezwała się jedna z kobiet siedzących w fotelach i podniosła się z miejsca. W rzeczywistości była jeszcze szczuplejsza niż na ekranie telefonu, a co ważniejsze, z pewnością mniej rozgniewana. — To ja rozmawiałam z panem jakiś czas temu — dodała takim tonem, jakby chodziło o przyjemną pogawędkę dotyczącą różnych technik poruszania ręcznymi dzwonkami. — A to panna Piantini, nasz tenor — poinformowała go, wskazując ruchem głowy kobietę w futrze.

Panna Piantini wyglądała na osobę, która bez większego trudu zdołałaby unieść Wielkiego Toma. Wystarczyło rzucić na nią okiem, by stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, iż od dłuższego czasu nie zetknęła się z żadną infekcją wirusową.

— Panno Taylor, czy mógłbym porozmawiać z panią na osobności? — Wyszli na korytarz. — Udało wam się odwołać koncert w Ely?

— Tak. W Norwich także. Wszyscy okazali nam wiele zrozumienia. — Pochyliła się w jego stronę i zapytała konfidencjonalnym szeptem: — A więc to jednak cholera?

Dunworthy zamrugał raptownie.

— Słucham?

— Jakaś kobieta na stacji metra powiedziała, że to cholera, którą ktoś przywlókł z Indii, i że ludzie padają jak muchy.

Nie ulegało wątpliwości, iż zmianę nastroju panny Taylor należało zawdzięczać nie jej wrodzonej wrażliwości ani przemyśleniom, lecz najzwyklejszemu strachowi. Gdyby powiedział jej teraz, że nie ma mowy o żadnej cholerze i że do tej pory zanotowano zaledwie cztery przypadki, z pewnością zażądałaby, aby jej zespół został natychmiast przewieziony do Ely.

— Choroba przypuszczalnie jest wywoływana przez myksowirusa — powiedział ostrożnie. — Kiedy dokładnie przyjechałyście do Anglii?

Uniosła brwi.

— Czyżby uważał pan, że to my sprowadziłyśmy epidemię? Przecież nie byłyśmy w Indiach!

— Należy liczyć się z możliwością, iż mamy do czynienia z tym samym wirusem, co w Południowej Karolinie. Czy któreś z członkiń zespołu pochodzą z tego stanu?

— Nie. Wszystkie jesteśmy z Kolorado, z wyjątkiem panny Piantini, która mieszka w Wyoming. I żadna z nas nie była ostatnio chora!

— Od jak dawna przebywacie w Anglii?

— Od trzech tygodni. Dawałyśmy koncerty w wielu kościołach, czasem samodzielnie, czasem z udziałem miejscowych dzwonników. Odegrałyśmy nawet najnowszą wersję Mszy Chicagowskiej na dzwonki ręczne, co stanowi…

— A do Oxfordu dotarłyście dopiero wczoraj rano?

— Zgadza się.

— Może ktoś przyjechał wcześniej, żeby odwiedzić przyjaciół albo zwiedzić zabytki?

— Z pewnością nie! — odparła stanowczo. — Nie jesteśmy na wakacjach, panie Dunworthy.

— I powiada pani, że nikt nie uskarżał się na żadne dolegliwości?

Kobieta pokręciła głową.

— Nie możemy sobie pozwolić na niedyspozycję. Jest nas tylko sześć.

— Cóż, wobec tego dziękuję pani za pomoc.

Zadzwonił do Mary, nigdzie jej nie znalazł, więc zostawił wiadomość, po czym zajął się osobami, które Finch zaznaczył na swojej liście, ale nie udało mu się uzyskać żadnego połączenia. Postanowił chwilę zaczekać, i właśnie wtedy zadzwoniła Mary.

— Dlaczego jeszcze nie jesteś w łóżku? Wyglądasz jak śmierć na chorągwi.

— Przesłuchiwałem dzwonniczki — wyjaśnił. — Są w Anglii od trzech tygodni. Żadna nie była w Oxfordzie przed wczorajszym popołudniem i żadna nie jest chora. Chcesz, żebym wrócił i spróbował wydobyć coś od Badriego?

— Obawiam się, że niewiele byś wskórał. Majaczy.

— Właśnie usiłuję dodzwonić się do Jesus College. Może tam wiedzą, gdzie bywał i z kim się spotykał?

— Zapytaj też jego gospodynię. I koniecznie spróbuj się przespać! Wolałabym nie mieć cię tutaj jako pacjenta. — Umilkła na chwilę, po czym dodała: — Mamy sześć kolejnych przypadków.

— Jest ktoś z Południowej Karoliny?

— Nie, ale każda z tych osób mogła mieć kontakt z Badrim, więc w dalszym ciągu pozostaje dla nas pacjentem zerowym. Co z Colinem?

— Właśnie pałaszuje śniadanie. Nic mu nie jest.

Dunworthy położył się dopiero o wpół do drugiej po południu. Dotarcie do wszystkich osób z listy Fincha zajęło mu ponad dwie godziny, kolejnych czterech potrzebował zaś na ustalenie adresu Badriego. Oczywiście gospodyni nie było w domu. Kiedy tylko odłożył słuchawkę, zjawił się Finch i zaczął go zapoznawać z rezultatami inwentaryzacji zapasów. Dunworthy uwolnił się od niego dopiero wtedy, kiedy obiecał, że przy pierwszej okazji zadzwoni do sztabu kryzysowego w Ministerstwie Zdrowia i zażąda dodatkowych dostaw papieru toaletowego, poczym uciekł do siebie.

Colin spał na fotelu przy oknie, przykryty nie sięgającą mu nawet stóp marynarką gospodarza. Dunworthy otulił go kocem, po czym usiadł na kanapie i zajął się ściąganiem butów.

Był tak zmęczony, że z trudem sobie poradził, choć zdawał sobie sprawę, iż będzie później żałował, jeśli zaśnie w obuwiu i ubraniu. Na takie wybryki mogli sobie pozwalać tylko młodzi ludzie, którzy nie wiedzą, co to artretyzm. Colin z pewnością obudzi się odświeżony i rześki niczym młody bóg, Kivrin otuli się płaszczem i zdrzemnie z głową opartą na pieńku, on jednak, przespawszy się bez poduszki pod głową i w ciasnym gorsecie ubrania, byłby zupełnie do niczego. A jeżeli jeszcze trochę posiedzę z butami w ręku, nawet nie zdążę się zdrzemnąć, pomyślał.

Dźwignął się z kanapy, wyłączył światło, przeszedł do sypialni, zamienił ubranie na piżamę i ściągnął narzutę z łóżka. Biała, czysta pościel wyglądała niesamowicie kusząco.

Chyba zasnę, zanim zdążę się położyć, pomyślał, zdejmując okulary, po czym wsunął się pod kołdrę. A na pewno, zanim wyłączę lampkę, dodał w duchu, sięgając do wyłącznika.

Przez okno, częściowo zasłonięte plątaniną pędów winorośli, sączyło się nieco szarego światła. Krople deszczu uderzały z szelestem w zmarznięte liście. Powinienem zaciągnąć zasłonę, przemknęło mu przez głowę, ale był zanadto zmęczony, by specjalnie w tym celu wstać z łóżka.

Dobrze, że Kivrin nie musi moknąć w deszczu. Bądź co bądź, trafiła w okres zwany Małą Epoką Lodową. Jeżeli cokolwiek tam pada, to prawie na pewno śnieg, nie deszcz. Ludzie sypiali wówczas stłoczeni ciasno przy palenisku, aż wreszcie ktoś poszedł po rozum do głowy i wynalazł komin i piec, choć odkrycie to rozpowszechniło się we wsiach hrabstwa Oxfordshire dopiero około połowy piętnastego wieku. Ale Kivrin z pewnością nie będzie zawracać sobie głowy takimi szczegółami; zwinie się w kłębek jak Colin i prześpi kłopoty głębokim, odświeżającym snem młodości.

Może już nie pada? Deszcz przestał uderzać o szyby. Widocznie ustąpił miejsca mżawce albo może zbiera siły, by lada chwila wrócić jako ulewa. Tak ciemno, choć przecież wcale nie jest późno… Wyciągnął rękę spod kołdry i spojrzał na tarczę zegarka z fosforyzującymi wskazówkami. Dopiero druga. Tam, gdzie trafiła Kivrin, powinna być teraz szósta po południu. Kiedy tylko się obudzi, ponownie zadzwoni do Andrewsa i poprosi go o odczytanie współrzędnych, by ponad wszelką wątpliwość ustalić lokalizację czasową i przestrzenną dziewczyny.

Badri powiedział Gilchristowi, że poślizg był minimalny a koordynaty obliczone przez praktykanta prawidłowe, lecz należało to sprawdzić. Gilchrist nie zachował wszystkich środków ostrożności, a nawet zachowując je nie można było mieć całkowitej pewności, że wszystko pójdzie jak należy. Dzisiejszy dzień dowiódł tego ponad wszelką wątpliwość.

Badri nie opuścił żadnego szczepienia. Matka Colina odprowadziła syna na stację metra i dała mu pieniądze. Kiedy Dunworthy po raz pierwszy pojechał do Londynu, bał się, że nie uda mu się wrócić, mimo że podjęto wszelkie środki ostrożności. Była to bardzo prosta sprawa: zwykły kontrolny przeskok w celu sprawdzenia parametrów sieci, zaledwie trzydzieści lat wstecz. Dunworthy miał wyruszyć z Trafalgar Square, pojechać metrem z Charing Cross do Paddington, tam zaś wsiąść do pociągu odjeżdżającego o 10.48 do Oxfordu. Miał spory zapas czasu, osobiście doglądał testów, sprawdził rozkład jazdy metra i pociągów, upewnił się, że zabrał pieniądze z epoki. Kiedy jednak dotarł do Charing Cross, zastał stację zamkniętą na cztery spusty. Nieczynny był także kiosk z biletami.

Schował się głębiej pod kołdrę. Tak, podczas przeskoku może wydarzyć się mnóstwo rzeczy, które wcześniej nikomu nie przyszłyby do głowy. Matka Colina także nie wpadła na pomysł, że pociąg zostanie zatrzymany w Barton, tak samo jak nikt nie brał pod uwagę możliwości, że Badri nagle runie nieprzytomny na podłogę laboratorium.

Mary ma rację, przemknęło mu przez głowę. Jestem męskim odpowiednikiem pani Gaddson. Kivrin pokonała mnóstwo przeszkód, żeby dostać się do średniowiecza; skoro już tam się znalazła, z pewnością da sobie radę. Taki drobiazg jak ścisła kwarantanna nie przeszkodził Colinowi dotrzeć do Oxfordu, a on sam zdołał przecież jakoś wrócić z Londynu.

Najpierw łomotał pięściami w zamknięte drzwi, potem wbiegł po schodach na górę, by odczytać napis, podejrzewając, że w jakiś niewytłumaczalny sposób trafił nie tam, gdzie powinien. Wszystko się jednak zgadzało. Więc może czas? Może poślizg był większy niż zakładano i metro zamknięto już na noc? Jednak zegar wiszący nad wejściem wskazywał kwadrans po dziewiątej.

— Awaria — poinformował go jakiś obszarpaniec w brudnej czapce. — Zamknęli całą linię, dopóki nie znajdą uszkodzenia.

— Ale… Ja muszę pojechać właśnie tą linią!

Tamten jednak już odszedł, powłócząc nogami.

Dunworthy wpatrywał się w zamknięte wejście do stacji, nie mając pojęcia, co powinien zrobić. Miał za mało pieniędzy, by wziąć taksówkę, dworzec Paddington znajdował się zaś na drugim krańcu Londynu. Na pewno nie uda mu się tam dotrzeć przed 22.48.

— Co jest, fąfel? — zagadnął go młody mężczyzna w czarnej skórzanej kurtce, z zielonymi włosami uczesanymi w koguci grzebień. Dunworthy z trudem go zrozumiał. Punk, pomyślał.

Młodzieniec podchodził coraz bliżej.

— Paddington… — zaskrzeczał Dunworthy.

Punk sięgnął do kieszeni, ale zamiast sprężynowca wyjął oprawiony w plastik plan linii metra i przyjrzał mu się uważnie.

— Z Embankment masz District albo Circle, koleś — oznajmił po chwili. — Pogazuj prosto Craven Street, a potem daj dyla.

Dunworthy biegł całą drogę, pewien, że lada chwila dopadną go kompani zielonowłosego młodzieńca i pozbawią garści drobnych, które brzęczały mu w kieszeni. Kiedy wreszcie wpadł na Embankment Station, nie mógł sobie poradzić z automatem biletowym.

Z opresji wybawiła go jakaś kobieta z dwojgiem dzieci; pokazała mu, w jaki sposób należy wystukać kod stacji docelowej, wrzuciła monety, wyjaśniła gdzie skasować bilet. Na dworcu znalazł się kilkanaście minut przed odjazdem pociągu.

„Czy w średniowieczu naprawdę nie ma żadnych miłych ludzi?” — zapytała go Kivrin. Oczywiście, że byli. Młodzi ludzie z nożami sprężynowymi w jednej, a mapami metra w drugiej kieszeni, istnieją we wszystkich epokach, tak samo jak uprzejme matki z dwojgiem dzieci, panie Gaddson i Latimerowie.

I Gilchristowie.

Przekręcił się na bok.

— Nic jej się nie stanie — powiedział na głos, jednak na tyle cicho, by nie obudzić Colina. — Moja najlepsza studentka da sobie świetnie radę nawet w średniowieczu.

Naciągnął wyżej kołdrę i zamknął oczy, myśląc o młodym człowieku z zielonym kogucim grzebieniem, pochylonym w skupieniu nad mapą. Wkrótce jednak obraz ten ustąpił miejsca widokowi zamkniętej na cztery spusty bramy z żelaznych prętów oraz pogrążonych w mroku, pustych peronów nieczynnej stacji.


ZAPIS Z KSIĘGI SĄDU OSTATECZNEGO
(015104–016615)

19 grudnia 1320 (według starej rachuby czasu). Czuję się lepiej. Mogę już odetchnąć dwa albo trzy razy pod rząd, zanim chwyci mnie kaszel, dziś rano zaś nawet zachciało mi się jeść, głód jednak szybko minął, gdy tylko Maisry przyniosła mi ohydną, tłustą polewkę. Oddałabym duszę za jajecznicę na bekonie.

I za kąpiel. Jestem potwornie brudna. Do tej pory myto mi wyłącznie czoło, a na domiar złego lady Imeyne od dwóch dni okłada mi klatkę piersiową pasami płótna namoczonymi w jakiejś cuchnącej mazi. Pościeli nie zmieniano co najmniej od ubiegłego stulecia, a ponieważ bardzo się pocę, więc śmierdzę nie gorzej od niej. Co prawda obcięto mi włosy, lecz i tak głowa potwornie mnie swędzi. Nie uwierzy pan, panie Dunworthy, ale i tak jestem najczystszą osobą w tym domu.

Doktor Ahrens miała rację namawiając mnie do skauteryzowania śluzówki w nosie. Wszyscy, nie wyłączając dziewczynek, okrutnie cuchną, a przecież mamy środek mroźnej zimy. Nie wyobrażam sobie, jak tu musi być na przykład w sierpniu. Wszyscy też mają pchły. Lady Imeyne czasem przerywa modlitwę, by podrapać się w jakieś trudno dostępne miejsce, a kiedy Agnes pokazała mi skaleczone kolano, zobaczyłam na jej skórze mnóstwo śladów po ukąszeniach.

Eliwys, Imeyne i Rosemunda utrzymują twarze we względnej czystości, za to nigdy nie myją rąk, nawet po opróżnieniu nocnika, nie przyszło im też do głowy, że można zmywać naczynia albo zmieniać pościel. Na dobrą sprawę, wszyscy powinni już dawno umrzeć z powodu infekcji — tymczasem, jeśli nie liczyć szkorbutu i popsutych zębów, zdają się tryskać zdrowiem. Nawet kolano Agnes goi się bez najmniejszych komplikacji. Wiem o tym, ponieważ codziennie pokazuje mi szybko zabliźniającą się ranę, a także srebrną zapinkę, drewniany wózek i nieszczęsnego, zagłaskanego niemal na śmierć, Blackiego.

Dziewczynka stanowi dla mnie skarbnicę informacji, jest zaś tak chętna do rozmowy, iż nie muszę o nic pytać. Dowiedziałam się więc, że Rosemundzie „idzie trzynasty rok”, czyli ma dwanaście lat, pokój zaś, w którym leżę, jest czymś w rodzaju jej buduaru. Wynika z tego, że już niebawem będzie mogła wyjść za mąż; doprawdy, trudno to sobie wyobrazić. Przecież to jeszcze dziecko! Jednak w XIV wieku dziewczynki często wychodziły za mąż już w wieku czternastu albo piętnastu lat. Wątpię, żeby w dniu swego ślubu Eliwys była dużo starsza. Agnes powiedziała mi też, że ma trzech starszych braci, ale wszyscy zostali z ojcem w Bath.

Dzwon, którego bicie dobiega z południowego zachodu, znajduje się w Swindone. Agnes potrafi rozpoznać każdy z okolicznych dzwonów. Najdalszy, który zawsze zaczyna uderzać jako pierwszy, jest w Osney, więc należy go uznać za poprzednika Wielkiego Toma. Dwa bliźniacze dzwony biją w Courcy, gdzie mieszka sir Bloet, dwa kolejne zaś uderzają w Witenie i Esthcote. Oznacza to, że nie mogę być daleko od Skendgate — wcale bym się nie zdziwiła, gdyby okazało się, że jestem w Skendgate! Rosną tu jesiony, wioska jest właściwej wielkości, kościół stoi tam gdzie powinien… Niestety, Agnes nie wie jak nazywa się to miejsce. Jest to chyba jedyna informacja, jakiej nie potrafiła mi udzielić.

Wiedziała na przykład, gdzie podziewa się Gawyn. Oznajmiła mi z dumą, że tropi tych, którzy na mnie napadli.

— A kiedy już ich znajdzie, posieka ich swoim mieczem na kawałki. O, tak! — wykrzyknęła, demonstrując mordercze uderzenia na Blackiem.

Nie jestem jednak pewna, czy mogę wierzyć we wszystko, co mi mówi, napomknęła bowiem, że król Edward przebywa obecnie we Francji, oraz że ojciec Roche opowiadał, jakoby widział na własne oczy diabła, ubranego na czarno i dosiadającego karego ogiera.

Akurat to ostatnie jest całkiem możliwe. (Nie, że ojciec Roche widział diabła, ale że o tym opowiadał.) Aż do epoki renesansu granica między światem rzeczywistym a nierzeczywistym nie była dokładnie wyznaczona, ludzie żyjący w tych czasach zaś często miewali wizje Sądu Ostatecznego, rozmawiali z aniołami albo spotykali Matkę Boską.

Lady Imeyne bez przerwy narzeka na ignorancję, nieuctwo i niekompetencję ojca Roche’a, namawiając Eliwys, by wysłała Gawyna do Osney, aby sprowadził jednego z mnichów. Kiedy poprosiłam ją, by przysłała Roche’a, bo chciałabym się z nim pomodlić (po namyśle doszłam do wniosku, że takie życzenie nie powinno zostać uznane za „nadmiernie śmiałe”), uraczyła mnie półgodzinnym wykładem o tym, jak to kiedyś zapomniał połowy Venite, zdmuchnął świece w kościele, zamiast zdusić płomyki palcami, przez co „zmarnowało się mnóstwo wosku”, a wreszcie ogłupiał wieśniaków niestworzonymi historiami (bez wątpienia dotyczącymi diabła i jego konia).

W XIV wieku wiejscy księża byli w większości prostakami, których nauczono jedynie odklepywać mszę oraz wpojono zaledwie podstawy zniekształconej łaciny. Szczerze mówiąc, dla mnie wszyscy tu jednakowo cuchną, ale zapewne szlachta uważa niżej urodzonych za istoty zupełnie innego gatunku, nic dziwnego więc, iż lady Imeyne wzdraga się na samą myśl o tym, że znowu będzie musiała spowiadać się przed tym „prostakiem”.

Nie wątpię, iż jest niepiśmienny i przesądny, ale na pewno nie brak mu kompetencji. Trzymał mnie za rękę, kiedy leżałam umierająca. Mówił, żebym się nie bała. I nie bałam się.


(przerwa)

Błyskawicznie odzyskuję siły. Po południu przez pół godziny siedziałam w łóżku, wieczorem zaś zeszłam na dół na kolację. Lady Eliwys dała mi brązową suknię i opończę barwy musztardy, a także coś w rodzaju chusty i opaskę do przytrzymania jej na głowie (a nie czepiec, z czego wynika, że — pomimo gadaniny lady Imeyne o „cułożnicach” — uważa mnie za dziewicę.) Nie mam pojęcia, czy strój, w jakim się tu zjawiłam, został uznany za nieodpowiedni, czy może jest zbyt elegancki, żeby nosić go na co dzień. Eliwys nie zająknęła się na ten temat ani słowem. Obie pomogły mi się ubrać, ja natomiast, choć bardzo chciałam zapytać, czy mogłabym się umyć, jednak nie uczyniłam tego z lęku, że na nowo rozbudzę podejrzenia Imeyne.

I bez tego przyglądała się bacznie, jak zawiązuję tasiemki i sznurowadła, przy stole zaś prawie nie spuszczała mnie z oka. Siedziałam między dziewczynkami, dzieląc z nimi deszczułkę, która w tych czasach pełniła funkcję talerza. Rządca został zesłany na sam koniec stołu, Maisry zaś nie pojawiła się ani na chwilę. Jeśli wierzyć panu Latimerowi, ksiądz miał prawo zasiadać przy stole razem z państwem, ale najwyraźniej nie został zaproszony. Widocznie lady Imeyne ma zastrzeżenia także do jego manier.

Wieczerza składała się z mięsa (chyba dziczyzny) i chleba. Pieczyste czuć było przyprawami, których ostry zapach miał chyba za zadanie przytłumić inną, niezbyt miłą woń, świadczącą o długotrwałym przechowywaniu mięsa, chleb natomiast był twardy jak kamień, ale i tak smakowało to znacznie lepiej niż polewka. Wydaje mi się, że nie popełniłam rażących błędów, choć nie ulega wątpliwości, iż te mniej rażące przytrafiają mi się prawie bez przerwy, i chyba właśnie tym należy tłumaczyć nie słabnącą podejrzliwość lady Imeyne. Moje ubranie, wygląd rąk, przypuszczalnie także sposób wysławiania się, odbiegają nieco (albo i bardzo) od obowiązujących norm, to zaś sprawia, iż jestem inna, niezwykła, obca — jednym słowem, podejrzana.

Lady Eliwys zbytnio martwi się o męża, by poświęcać mi więcej uwagi, dziewczynki zaś są za młode, żeby cokolwiek zauważyć, ale lady Imeyne bez wątpienia widzi wszystko i wcale bym się nie zdziwiła, gdyby się okazało, że sporządza listę podobną do tej, na której umieszcza mniej lub bardziej wyimaginowane przewiny ojca Roche’a. Bogu dzięki nie powiedziałam jej, że nazywam się Isabel de Beauvrier; chociaż to środek zimy, bez wątpienia osobiście pojechałaby do Yorkshire, aby przyłapać mnie na kłamstwie.

Po wieczerzy przyszedł Gawyn. Maisry, która wreszcie zjawiła się z podejrzanie zaczerwienionym uchem i drewnianą konwią wypełnioną piwem, przysunęła ławy bliżej paleniska i dorzuciła nieco drew do ognia. Obie kobiety zajęły się szyciem.

Gawyn wszedł po cichu i przez chwilę stał bez ruchu przy przepierzeniu, toteż nikt go nie zauważył. Rosemunda mozoliła się nad bębenkiem, Agnes jeździła po posadzce drewnianym wózkiem, Eliwys zaś rozmawiała z Imeyne o wieśniaku, którego dni, zdaje się, były już policzone. Zobaczyłam go tylko dlatego, że odwróciłam głowę od ognia, ponieważ przed chwilą w twarz buchnął mi gęsty kłąb dymu. Gawyn stał bez ruchu, wpatrzony w Eliwys.

Zaraz potem Agnes przejechała wózkiem po stopie Imeyne, ta zbeształa ją, mówiąc, że jest diabelskim pomiotem, Gawyn zaś wyszedł z cienia na środek izby. Opuściłam skromnie wzrok, modląc się jednocześnie w duchu, by do mnie przemówił.

Moje modlitwy zostały wysłuchane.

— Pani, cieszę się, widząc was w dobrym zdrowiu — powiedział, klękając przede mną na jedno kolano.

Nie miałam pojęcia co powinnam odpowiedzieć, ani czy w ogóle powinnam coś mówić, więc tylko jeszcze bardziej pochyliłam głowę. Gawyn wciąż klęczał.

— Powiedziano mi, lady Katherine, że nie pamiętacie nic z tego, co wydarzyło się, kiedy zostaliście napadnięci. Czy to prawda?

— Tak — wyszeptałam.

— Nie wiecie też, dokąd uciekli wasi słudzy?

Potrząsnęłam głową, wciąż nie podnosząc wzroku.

Odwrócił się do Eliwys.

— Mam wieści o złoczyńcach, lady Eliwys. Znalazłem ich ślady. Było ich wielu i mieli konie.

Odetchnęłam z ulgą, przez chwilę bowiem obawiałam się, że powie, iż dopadł jakiegoś nieszczęsnego wieśniaka zbierającego drewno w lesie i powiesił go na gałęzi najbliższego dębu.

— Proszę o pozwolenie, bym mógł ich ścigać i pomścić tę damę — dodał, wciąż wpatrując się w Eliwys.

Sprawiała wrażenie jakby czuła się nieswojo, podobnie jak zawsze do tej pory, kiedy Gawyn zjawiał się w pobliżu.

— Mój mąż nakazał nam, byśmy nie opuszczali tego miejsca aż do jego powrotu — odparła. — Prosił was także, byście nas strzegli. Nie zgadzam się.

— Jeszcze nie jadłeś wieczerzy — przemówiła lady Imeyne tonem wykluczającym jakąkolwiek dyskusję.

— Panie, dziękuję wam za waszą dobroć — odezwałam się. — Wiem, że to wy znaleźliście mnie w lesie… Proszę, czy zechcielibyście wskazać mi miejsce, gdzie ujrzeliście mnie, leżącą bez ducha?

Nie zdołałam powiedzieć nic więcej, ponieważ zabrakło mi tchu, a kiedy spróbowałam nabrać powietrza, uczyniłam to zbyt szybko. Zaniosłam się kaszlem i musiałam zgiąć się w pół, ponieważ poczułam przeszywający ból w klatce piersiowej.

Kiedy wreszcie opanowałam kaszel, na stole znalazły się już ser i mięso dla Gawyna, Eliwys zaś ponownie zajęła się wyszywaniem. Nadal więc wiem tyle co przedtem, czyli nic.

Nieprawda. Wiem już dlaczego Eliwys była taka zmieszana, kiedy się zjawił, i dlaczego wymyślił bajeczkę o bandzie złoczyńców. I skąd się wzięła gadanina o „cułożnicach”.

Gdy ujrzałam go, jak stoi przy drzwiach i wpatruje się w Eliwys, nie potrzebowałam translatora, by odczytać uczucia malujące się na jego twarzy. Nie ulega wątpliwości, że zakochał się w żonie swego pana.

14.

Dunworthy spał aż do rana.

— Pański sekretarz chciał pana obudzić, ale mu nie pozwoliłem — oznajmił Colin, po czym rzucił na łóżko plik wymiętych papierów. — Powiedział, żeby dać to panu.

— Która godzina? — zapytał Dunworthy, siadając w pościeli.

— Wpół do dziewiątej. Wszystkie dzwonniczki oraz internowani jedzą śniadanie w stołówce. Płatki owsiane. — Skrzywił się szkaradnie. — Myślałem, że rzucę pawia. Ten pański sekretarz twierdzi, że z powodu kwarantanny musimy oszczędzać jajka i bekon.

— Wpół do dziewiątej rano? — wykrztusił Dunworthy, mrużąc oczy i spoglądając w stronę okna. — Mój Boże! Przecież miałem wrócić do szpitala, żeby porozmawiać z Badrim!

— Wiem — odparł chłopiec. — Babcia Mary powiedziała, żeby pozwolić panu pospać, bo i tak pan z nim nie pogada. Robią mu jakieś badania, czy coś w tym rodzaju.

— Dzwoniła?

Dunworthy szukał po omacku okularów, które powinny być na nocnym stoliku.

— Nie, poszedłem tam z samego rana, żeby pobrali mi krew. Mam panu przekazać, że teraz musimy się zgłaszać tylko raz dziennie.

Dunworthy wreszcie znalazł okulary, wsadził je na nos i spojrzał na Colina.

— Wspomniała może, czy udało się zidentyfikować wirusa?

— Eszhe ne — wybełkotał Colin, który właśnie był zajęty przepychaniem ogromnej guli spod prawego policzka w kierunku lewego. Ciekawe, czy spał z gumą w ustach? — przemknęło Dunworthy’emu przez głowę. — Przysłała panu formularze kontaktowe. — Wręczył mu stertę papieru. — Aha, dzwoniła ta pani, którą spotkaliśmy przed szpitalem. Wie pan, ta na rowerze.

— Montoya?

— Właśnie. Chciała wiedzieć, czy udało się panu skontaktować z żoną pana Basingame’a. Powiedziałem jej, że pan oddzwoni. O której przynoszą pocztę?

Dunworthy już zajął się przeglądaniem stosu papierzysk.

— Pocztę?

— Mama nie zdążyła kupić mi w porę prezentów, żebym mógł je ze sobą zabrać, ale obiecała, że wszystko przyśle pocztą. Chyba nie będzie żadnych opóźnień ze względu na kwarantannę?

Część kartek była sklejona ze sobą — najprawdopodobniej miało to ścisły związek z okresowym sprawdzaniem przez Colina stanu gumy do żucia — większość zaś zawierała alarmujące meldunki od Fincha: w kilku pokojach szwankowało ogrzewanie, Ministerstwo Zdrowia zaleciło mieszkańcom Oxfordu i okolic unikanie kontaktu z zarażonymi osobami, pan Basingame wyjechał na Święta do Torquay, zapasy papieru toaletowego kurczą się w zastraszającym tempie.

— Raczej nie powinni się spóźnić, prawda?

— Spóźnić się? Z czym?

— Z pocztą, oczywiście! — odparł Colin ze zniecierpliwieniem. — O której ją zwykle przywożą?

— O dziesiątej. — Dunworthy odłożył na bok notatki Fincha, po czym otworzył dużą szarą kopertę. — W święta zdarzają się małe opóźnienia ze względu na liczbę paczek i kartek z życzeniami.

Koperta także nie zawierała żadnych formularzy, tylko starannie i przejrzyście sporządzony przez Williama Gaddsona wykaz miejsc, w których widywano Badriego i Kivrin, z podziałem na pory dnia, oraz, gdzie się dało, także na godziny. Raport wyglądał znacznie efektowniej niż jakakolwiek praca semestralna chłopca. Zdumiewające, jaki dobroczynny wpływ może wywrzeć obecność matki!

— Ciekawe, czy to naprawdę jest takie zaraźliwe — mruknął Colin. — Gdzie ją zostawiają?

— Co?

— Pocztę!

— W portierni.

Dunworthy zagłębił się w lekturze raportu dotyczącego Badriego. We wtorek po południu technik wrócił z Balliol do laboratorium. Finch rozmawiał z nim o drugiej, potem zaś tuż przed trzecią, kiedy Badri zostawił mu notatkę dla Dunworthy’ego. Między drugą a trzecią John Yi, student trzeciego roku, widział technika idącego przez dziedziniec i rozglądającego się, jakby kogoś szukał.

Punktualnie o trzeciej Badri zjawił się w Brasenose, został tam do wpół do ósmej, po czym wrócił do swego mieszkania, by przebrać się na zabawę.

Dunworthy zadzwonił do Latimera.

— O której godzinie przyszedł pan do laboratorium we wtorek po południu?

Latimer zamrugał niepewnie.

— We wtorek? — zapytał takim tonem, jakby miał trudności z zebraniem myśli. — Czy to było wczoraj?

— Dzień przed dokonaniem przeskoku. Wcześniej widziano pana w bibliotece.

Starszy mężczyzna skinął głową.

— Zapytała mnie, jak powiedzieć: „Pomóżcie mi, bo zostałam ograbiona przez złodziei”.

Należało przypuszczać, że Latimer ma na myśli Kivrin.

— Spotkaliście się w bibliotece, czy dopiero w Brasenose?

Zastanawiał się przez dłuższą chwilę, skubiąc z namysłem podbródek.

— Pracowaliśmy dość długo, bo próbowaliśmy ustalić postać niektórych przymiotników — powiedział wreszcie. — W czternastym wieku fleksja przymiotnikowa zaczęła już stopniowo zanikać, ale ten proces dopiero nabierał tempa, więc…

— Czy Kivrin przyszła do pana, kiedy pracował pan w sieci?

— W sieci? — powtórzył ze zdziwieniem Latimer.

— Do laboratorium w Brasenose!

— W Brasenose? Przecież nabożeństwo powinno odbyć się w katedrze…

— Jakie nabożeństwo?

— Bożonarodzeniowe. Pastor poprosił, żebym odczytał błogosławieństwo. Czyżby uroczystość przeniesiono do Brasenose?

— Nie. A więc spotkał się pan z Kivrin we wtorek po południu, żeby pomóc jej w przygotowywaniu mowy powitalnej. Gdzie to było?

— Największe problemy mieliśmy ze „złodziejami”. Co prawda słowo to pochodzi od staroangielskiego wyrazu…

Dalsza rozmowa z Latimerem nie miała najmniejszego sensu.

— Nabożeństwo zaczyna się o siódmej w kościele Najświętszej Marii Panny — powiedział Dunworthy i odłożył słuchawkę.

Zaraz potem zadzwonił do portiera z college’u Brasenose, który wciąż dekorował choinkę, i poprosił go, żeby poszukał nazwiska Kivrin w książce wejść i wyjść. Okazało się, że we wtorkowe popołudnie dziewczyna nie pojawiła się w laboratorium.

Następnie Dunworthy wprowadził do komputera dane z formularzy, uzupełniając je o informacje zawarte w raporcie Williama. We wtorek Kivrin w ogóle nie miała kontaktu z Badrim; rano była w szpitalu, potem odwiedziła Dunworthy’ego, całe popołudnie natomiast spędziła w towarzystwie Latimera. Badri przypuszczalnie wyszedł na przyjęcie, zanim tych dwoje opuściło mury biblioteki. W poniedziałek o trzeciej także znajdowała się w klinice, nie wiadomo natomiast, co robiła tego dnia między dwunastą a wpół do trzeciej.

Ponownie przejrzał wszystkie formularze. Najkrótszy dostarczyła Montoya: podała nazwiska osób, z którymi kontaktowała się we środę rano, pominęła natomiast poniedziałek i wtorek, a także nie wspomniała ani słowem o Badrim. Zaczął już zastanawiać się, co mogło być tego przyczyną, ale w porę przypomniał sobie, że zjawiła się po tym, jak Mary wyjaśniła, co konkretnie powinno znaleźć się w formularzach.

Może więc Montoya widziała się z Badrim przed środowym rankiem albo przynajmniej wie, co robił w poniedziałek między południem a wpół do trzeciej?

— Czy panna Montoya zostawiła swój numer telefonu? — zapytał, lecz nie uzyskał odpowiedzi, więc oderwał wzrok od ekranu i rozejrzał się po pokoju. — Colin?

Colina nie było ani w sypialni, ani w saloniku. Została tylko jego torba, z zawartością częściowo rozwleczoną na podłodze.

Dunworthy odszukał numer Montoi w Brasenose, po czym wystukał go bez przekonania, gdyż nie spodziewał się nikogo zastać. Miał rację. Skoro nadal polowała na Basingame’a, oznaczało to, że nie otrzymała zezwolenia na powrót do pracy, teraz więc zapewne dobijała się kolejno do wszystkich urzędów, przekonując kogo się da, iż prowadzone przez nią wykopaliska mają ogromną, trudną do wyobrażenia wartość naukową.

Ubrał się, wyszedł z mieszkania i zajrzał do jadalni w nadziei, że znajdzie tam Colina. Deszcz ciągle padał, niebo miało ten sam beznadziejnie szary kolor co kamienne płyty dziedzińca i kora bezlistnych drzew. W głębi duszy liczył na to, iż dzwonniczki oraz pozostali internowani rozeszli się już do przydzielonych im pomieszczeń, lecz niestety było inaczej. Już w połowie dziedzińca usłyszał podniesione głosy dobiegające od strony jadalni.

— Dzięki Bogu, że pan przyszedł — powitał go Finch przy drzwiach. — Przed chwilą telefonowano ze Sztabu Kryzysowego. Mamy przyjąć jeszcze dwadzieścia osób.

— Proszę im powiedzieć, że to niemożliwe — odparł Dunworthy, rozglądając się po zapełnionej sali. — Przecież musimy przestrzegać zarządzenia nakazującego unikać kontaktów z zarażonymi osobami. Widział pan może wnuka doktor Ahrens?

— Przed chwilą był gdzieś tutaj.

Finch wspiął się na palce, ale Dunworthy już dostrzegł Colina. Chłopiec stał przy stole, który zajmowały Amerykanki i pracowicie smarował masłem tosty. Przepchnięcie się do niego zajęło Dunworthy’emu prawie minutę.

— Czy panna Montoya powiedziała, gdzie będę mógł ją złapać?

— To ta na rowerze? — zapytał flegmatycznie Colin, kładąc czubatą łyżkę marmolady na pierwszy tost.

— Tak.

— Nie, nic nie mówiła.

— Zje pan śniadanie? — zapytał Finch. — Niestety nie ma ani jajek, ani bekonu, a w dodatku kończą się zapasy marmolady… — spiorunował Colina wzrokiem — …ale są płatki owsiane i…

— Wystarczy sama herbata — przerwał mu Dunworthy. — A może powiedziała chociaż, skąd dzwoni?

— Proszę siadać — zaprosiła go panna Taylor. — Dobrze się składa, że pan przyszedł, bo chciałam porozmawiać z panem o naszej Mszy Chicagowskiej.

— Co konkretnie mówiła?

— Że nikogo nie obchodzi los jej wykopalisk, że bezcennym znaleziskom w każdej chwili grozi zagłada, a ponadto może ulec zerwaniu bezcenne, materialne ogniwo łączące teraźniejszość z przeszłością, i że trzeba być idiotą, by łowić ryby w środku zimy — wyrecytował jednym tchem chłopak, wyskrobując resztki marmolady ze słoika.

— Niestety kończy nam się także herbata — powiedział Finch przepraszającym tonem, i podał Dunworthy’emu filiżankę wypełnioną gorącym płynem o barwie rozcieńczonego soku cytrynowego.

Dunworthy usiadł przy stole.

— Masz ochotę na kakao? — zapytał Colina. — A może na szklankę mleka?

— Mleko też się kończy! — zareagował natychmiast Finch.

— Nie, dziękuję — odparł Colin, składając razem tosty. — Wezmę to ze sobą, na wypadek, gdybym musiał dłużej czekać na pocztę.

— Dzwonił pastor — powiedział Finch. — Prosił, by panu przekazać, że próba nabożeństwa nie zacznie się przed wpół do siódmej.

— Mimo wszystko postanowili je odprawić? — zdziwił się Dunworthy. — Biorąc pod uwagę okoliczności, nie spodziewałbym się dużej frekwencji.

— Komitet Ekumeniczny uznał, że jednak należy uczynić zadość tradycji. — Finch wlał do herbaty ćwierć łyżeczki mleka, rozmieszał starannie i wręczył mu filiżankę. — Między innymi chodzi o podtrzymanie ludzi na duchu.

— My także będziemy uczestniczyć w nabożeństwie i nawet zagramy kilka utworów — odezwała się panna Taylor. — Naturalnie to nie to samo co prawdziwy koncert, ale zawsze lepsze niż nic. Kapłan Kościoła Reformowanego odczyta fragment Pisma mówiący o Wielkiej Zarazie.

— Tak, to istotnie powinno podtrzymać ludzi na duchu — mruknął Dunworthy.

— Czy ja też muszę tam iść? — zapytał Colin.

— Przy takiej pogodzie? Nawet nie ma mowy! — zagrzmiała pani Gaddson, pojawiając się nie wiadomo skąd jak upiór z czubatym talerzem płatków owsianych, który postawiła przed Colinem. — W kościele na pewno są przeciągi i łatwo mógłbyś się zaziębić. Zostaniesz tutaj, pod moją opieką. — Podsunęła mu krzesło. — A teraz usiądź i zjedz porządne śniadanie.

Chłopiec posłał Dunworthy’emu błagalne spojrzenie.

— Zdaje się, że zostawiłem w mieszkaniu kartkę z numerem telefonu Montoi. Mógłbyś mi ją przynieść?

— Jasne!

I już go nie było.

— Kiedy to nieszczęsne dziecko zostanie powalone chorobą, mam nadzieję, że nie zapomni pan, iż to pan właśnie przyczynił się do jego cierpień nie dopilnowując, by należycie się odżywiało — wycedziła pani Gaddson. — Jest dla mnie całkowicie jasne, jakie są przyczyny tej epidemii: niewłaściwe odżywianie oraz całkowity brak dyscypliny. To doprawdy skandal, żeby powierzać zdrowie i życie młodych ludzi równie nieodpowiedzialnym osobom! Prosiłam, by zakwaterowano mnie z moim synem Williamem, a tymczasem przydzielono mi pokój w innym budynku, w dodatku…

— Obawiam się, że w tej sprawie musi pani porozmawiać z panem Finchem — przerwał jej Dunworthy, wstając od stołu i zawijając w serwetkę kanapki Colina. — Wzywają mnie do szpitala — dodał, po czym odszedł szybkim krokiem, nie czekając, aż pani Gaddson rozpocznie na nowo swą tyradę.

Zaraz po powrocie do mieszkania zatelefonował do Andrewsa, ale linia była zajęta, spróbował więc połączyć się ze stanowiskiem archeologicznym Montoi, licząc na to, że dostała już upragnione zezwolenie, lecz nikt się nie zgłaszał. Bez przekonania ponownie wystukał numer Andrewsa; ku jego zdziwieniu próba zakończyła się powodzeniem.

Po trzecim sygnale włączyła się automatyczna sekretarka.

— Mówi Dunworthy — powiedział, a następnie, po krótkim wahaniu, podał swój domowy numer. — Muszę jak najprędzej porozmawiać z panem w bardzo pilnej sprawie.

Odłożył słuchawkę, wsunął do kieszeni dyskietkę z informacjami dotyczącymi Kivrin i Badriego, wziął parasol i zawiniątko z kanapkami Colina, po czym wyszedł z mieszkania i ruszył na ukos przez dziedziniec.

Colin stał skulony w bramie, spoglądając co chwila z niepokojem w kierunku Wieży Carfax.

— Idę do kliniki, żeby odwiedzić technika i porozmawiać z twoją babcią. — Dunworthy wręczył mu kanapki. — Pójdziesz ze mną?

— Nie, dzięki — odparł chłopiec. — Nie chcę przeoczyć poczty.

— Więc chociaż załóż kurtkę, żeby pani Gaddson nie przybiegła tu z wielkim krzykiem, bo drugi raz na pewno nie uda ci się wywinąć.

— Już tu była — odparł ponuro Colin. — Próbowała zmusić mnie do założenia szalika. Szalika, wyobraża pan sobie?! Zignorowałem ją.

— Chyba cię nie doceniłem — przyznał Dunworthy. — Powinienem wrócić na lunch. Gdybyś czegoś potrzebował, zwróć się do Fincha.

— Mhm — mruknął chłopiec.

Z pewnością nie usłyszał ani słowa. Ciekawe, jaki prezent spodziewa się dostać od matki, skoro wygląda go z taką niecierpliwością? — zastanawiał się Dunworthy. Na pewno nie szalik. Starannie owinął sobie szyję, otworzył parasol i dał nurka w deszcz, kierując się w stronę szpitala. Ulice były prawie puste, nieliczni przechodnie zaś trzymali się od siebie z daleka. Jakaś kobieta nawet zeszła z chodnika na jezdnię, żeby tylko uniknąć spotkania ze zbliżającym się mężczyzną.

Gdyby nie kuranty wygrywające akurat „Wśród nocnej ciszy”, można by zapomnieć, że jest Wigilia. Nikt nie taszczył choinki, nikt nie pędził do domu z ostatnimi zakupami. Zupełnie jakby wszyscy myśleli tylko o kwarantannie, a nie o zbliżających się Świętach.

A czy nie tak właśnie było? Przecież on także zapomniał kupić drzewko, nie mówiąc już o prezentach. Pomyślał o Colinie skulonym w bramie college’u; mam nadzieję, że nie czeka na darmo, pomyślał. W drodze powrotnej do domu na wszelki wypadek kupi mu jakiś drobiazg, zabawkę albo może film do przeglądarki, żeby chłopiec nie dostał tylko szalika.

Zaraz po wejściu do szpitala natknął się na Mary, która chwyciła go za rękaw i poprowadziła w kierunku oddziału zakaźnego.

— Mamy kłopoty — poinformowała go. — Trzeba jak najprędzej ustalić, czy wirus dotarł do nas z Ameryki, ponieważ ze względu na Święta w Centrum Badań nad Grypą nie ma nikogo, kto potrafiłby go wyizolować. Naturalnie powinni być w gotowości przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, ale, jak widać, tak nie jest. Przypuszczalnie postanowili trochę odpocząć, ponieważ po każdym Bożym Narodzeniu mają mnóstwo zgłoszeń o chorobach rzekomo spowodowanych przez wirusy, które to choroby po dokładniejszym badaniu okazują się zwykłymi zatruciami pokarmowymi. Ci z Atlanty zgodzili się przysłać nam „w ciemno” próbkę szczepionki, ale na pewno nie zaczną produkcji na masową skalę, dopóki nie dostaną szczegółowych wyników analiz.

Skręciła w korytarz odgrodzony pomarańczową plastikową taśmą.

— Objawy są identyczne jak w przypadku wirusa z Południowej Karoliny: wysoka temperatura, bóle mięśni i powikłania płucne, ale to jeszcze żaden dowód. — Zatrzymała się przed drzwiami. — Nie udało ci się stwierdzić, czy Badri kontaktował się z kimś, kto ostatnio był w Ameryce?

— Nie, ale nic straconego. Muszę jeszcze wyjaśnić kilka wątpliwości. Chcesz, żebym z nim też porozmawiał?

Zawahała się.

— Co, czuje się gorzej?

— Dostał zapalenia płuc. Wątpię, czy zdoła ci cokolwiek powiedzieć. Nadal ma wysoką gorączkę. Podajemy mu antybiotyki i leki przeciwwirusowe, na które reagował wirus z Karoliny. — Otworzyła drzwi. — Poproś siostrę oddziałową, żeby powiedziała ci, gdzie leżą nowi chorzy. — Wystukała coś na klawiaturze przy pierwszym łóżku i na ekranie monitora pojawił się skomplikowany wykres. — Nie będzie ci przeszkadzało, jeśli Colin zostanie u ciebie jeszcze na jedną noc?

— Ani trochę.

— To bardzo dobrze. Wątpię, czy dzisiaj uda mi się wrócić do domu, a nie chciałabym, żeby siedział sam w mieszkaniu. Wygląda na to, że tylko ja się o niego niepokoję. — W jej głosie pojawiła się gniewna nuta. — Jakimś cudem zdołałam dodzwonić się do Deirdre, ale ona wcale się nie przejmuje. „Macie tam kwarantannę? — zdziwiła się. Jestem tak zabiegana, że nawet nie oglądam wiadomości”. A potem zaczęła opowiadać mi o swoich planach na najbliższą przyszłość, tak jakby chciała dać do zrozumienia, że chwilowo nie ma czasu dla chłopca i cieszy się, że przynajmniej na trochę zdołała go gdzieś upchnąć. Mówię ci, czasem wydaje mi się, że to niemożliwe, żeby była moją siostrzenicą!

— Wiesz może, czy pamiętała o prezentach dla Colina? Obiecała mu, że przyśle je pocztą.

— Jestem pewna, że była zbyt „zabiegana”, by je kupić, a co dopiero wysłać! Poprzednim razem, kiedy Colin spędzał u mnie Święta, upominki od matki dostał dopiero na Trzech Króli. Właśnie, skoro o tym mowa: nie wiesz, co stało się z moją torbą z zakupami? Były tam też prezenty dla Colina.

— Zabrałem ją do Balliol.

— Och, to dobrze. Co prawda nie zdążyłam kupić wszystkiego, co zamierzałam, ale gdybyś zechciał jakoś zapakować szalik i resztę, biedaczysko przynajmniej znajdzie coś pod choinką. — Umilkła na chwilę, po czym powiedziała znacznie bardziej energicznym tonem: — Gdybyś trafił na jakiś ślad, natychmiast daj mi znać. Jak widzisz — wskazała wykres ruchem głowy — ustaliliśmy już, że niektórzy spośród nowych pacjentów kontaktowali się z Badrim, ale to jeszcze nie oznacza, że nie było innego źródła zarażenia.

Wyszła z pokoju, Dunworthy zaś usiadł na składanym krzesełku przy łóżku, na którym leżała właścicielka kolorowej parasolki.

— Panno Breen, przykro mi, że panią niepokoję, ale muszę zadać pani kilka pytań…

Miała mocno zaczerwienioną twarz, oddychała zaś równie ciężko jak Badri, ale udzielała konkretnych, jasnych odpowiedzi. Nie, w ciągu minionego miesiąca nie była w Ameryce. Nie, nie kontaktowała się z nikim, kto tam był, nie spotykała się także z żadnymi Amerykanami. Przyjechała natomiast metrem z Londynu na zakupy, chodziła po całym Oxfordzie, zaglądała do niezliczonych sklepów. Nikt nie był stanie ustalić, z iloma ludźmi zetknęła się przy okazji, a przecież wśród nich mogła być osoba, na której odnalezieniu tak bardzo zależało Mary.

Dopiero kilka minut po drugiej skończył rozmawiać z pacjentami, po czym naniósł nowe dane na wykres. „Amerykański łącznik” wciąż pozostał nie wykryty, choć okazało się, iż dwoje spośród chorych uczestniczyło w przyjęciu w Headington.

Nie robiąc sobie większych nadziei zajrzał do Badriego, by ku swemu zdziwieniu stwierdzić, iż stan technika uległ poprawie. Co prawda mężczyzna spał, ale kiedy Dunworthy delikatnie dotknął jego ręki, natychmiast otworzył oczy.

— Pan Dunworthy… — wyszeptał słabym, zachrypniętym głosem. — Co pan tu robi?

Dunworthy usiadł na krzesełku. — Jak pan się czuje?

— Śnią mi się dziwne rzeczy… Myślałem… Wydawało mi się, że okropnie boli mnie głowa…

— Muszę zadać panu kilka pytań. Czy pamięta pan, z kim pan rozmawiał podczas zabawy w Headington?

— Tam było tyle ludzi… — Z wysiłkiem przełknął ślinę. — Prawie nikogo nie znałem.

— Tańczył pan z kimś?

— Tak. Z Elizabeth. — Zabrzmiało to jak skrzypnięcie nie naoliwionych zawiasów. — Sisu… Sisu cośtam. Nie pamiętam, nazwiska. I z Elizabeth Yakamoto.

Do izolatki weszła ponura pielęgniarka.

— Pora na prześwietlenie — oznajmiła, nie patrząc na Badriego. — Będzie musiał pan wyjść, panie Dunworthy.

— Mógłbym zostać jeszcze parę minut? To bardzo ważne.

Ona jednak już stukała w klawiaturę.

Korzystając z tego, że jest zajęta, pochylił się nad chorym i zapytał:

— Badri, czy przypomina pan sobie, jak duży był poślizg?

Pielęgniarka odwróciła się od pulpitu.

— Panie Dunworthy!

Starał się nie zwracać na nią uwagi.

— Czy poślizg był większy, niż pan oczekiwał?

— Nie… — wycharczał Badri, przesuwając ręką po szyi.

— Jak duży? Proszę się skupić! Jak duży był poślizg?

— Cztery godziny… — wyszeptał Badri.

Dopiero teraz Dunworthy dał się wypchnąć z pokoju.

Cztery godziny. Przeskok odbył się wpół do pierwszej, z czego wynika, że Kivrin wylądowała na miejscu o wpół do piątej, czyli prawie o zachodzie słońca. Powinno jednak być jeszcze wystarczająco jasno, żeby zdążyła dotrzeć do Skendgate, naturalnie gdyby zaszła taka potrzeba.

Odnalazł Mary i podał jej nazwiska dwóch dziewcząt, z którymi tańczył Badri, ona zaś sprawdziła w rejestrze nowo przyjętych pacjentów, ale ich nie znalazła. Powiedziała mu, żeby dał sobie pobrać krew i wrócił do domu. Kiedy kilka minut później ruszył w kierunku wyjścia z oddziału, przywieziono Sisu Fairchild, toteż Dunworthy dotarł do domu dopiero o piątej.

Nie znalazł Colina ani przy bramie, ani w jadalni, gdzie Finch rozpaczał z powodu szybko topniejących zapasów cukru i masła.

— Gdzie jest wnuk doktor Ahrens? — zapytał sekretarza.

— Przez całe przedpołudnie sterczał przy bramie — poinformował go Finch, licząc kostki cukru. — Pocztę dostarczono dopiero o pierwszej, a ponieważ nie było nic dla niego, poszedł do mieszkania babki, żeby sprawdzić, czy tam czegoś nie przyniesiono. Wygląda na to, że nie, bo wrócił z kwaśną miną, a jakieś pół godziny temu powiedział ni z tego, ni z owego: „Właśnie coś sobie przypomniałem”, i wybiegł jak szalony. Przypuszczalnie poszedł sprawdzić w jakimś innym miejscu.

Zupełnie niepotrzebnie, pomyślał Dunworthy, głośno zaś zapytał:

— O której zamykają dziś sklepy?

— W Wigilię? Już są nieczynne, proszę pana. W Wigilię zawsze są zamykane wcześniej niż zwykle, niektóre nawet w południe, z powodu braku klientów. Mam dla pana kilka wiadomości…

— Obawiam się, że będą musiały poczekać.

Dunworthy złapał parasol i szybkim krokiem wyszedł z jadalni. Niestety, Finch miał rację: wszystkie sklepy były już zamknięte. Dotarł aż do Blackwella, łudząc się, że może przynajmniej tam jeszcze pracują, ale jego nadzieje okazały się płonne. Nie omieszkał jednak zauważyć, że sprzedawcy zdążyli już dostosować się do nowej sytuacji: na wielu wystawach, wśród tradycyjnych świątecznych dekoracji, pojawiły się popularne książki medyczne, podręczniki zielarstwa oraz kolorowe poradniki w rodzaju „Jak bez wysiłku osiągnąć doskonałe zdrowie”.

Co prawda działała jeszcze poczta przy High Street, ale sprzedawano tam tylko papierosy, marne słodycze i kartki z życzeniami, a więc nic, co nadawałoby się na prezent gwiazdkowy dla dwunastoletniego chłopca. Wyszedł niczego nie kupiwszy, po czym wrócił, kazał sobie zważyć kilogram toffi, do tego zaś dołożył gumę wielkości małej asteroidy i kilka opakowań cukierków przypominających wyglądem granulowane mydło. Nie było tego wiele, ale przecież Mary wspomniała, że kupiła parę rzeczy.

„Parę rzeczy” okazało się szarymi wełnianymi skarpetami, jeszcze bardziej beznadziejnymi od szalika oraz edukacyjnym filmem do przeglądarki. Taki zestaw, nawet w połączeniu z kilogramem cukierków i gumą do żucia, mógł wpędzić w depresję nawet najpogodniejszego nastolatka. Dunworthy bezradnie rozejrzał się po pokoju w poszukiwaniu czegoś, co nadawałoby się na prezent dla Colina.

Przypomniał sobie, że wiadomość, iż Kivrin udała się w średniowiecze, wywarła na chłopcu spore wrażenie. Zdjął z półki „Epokę rycerstwa”. Co prawda zawierała wyłącznie zwykle ilustracje, żadnych hologramów, ale chwilowo nic lepszego nie przychodziło mu do głowy. Pośpiesznie zapakował prezenty, przebrał się, a następnie szybkim krokiem skierował się do kościoła Najświętszej Marii Panny. Lało jak z cebra, więc musiał wykazać się sporą zręcznością, by nie wejść w którąś z licznych kałuż ani nie dać się opryskać wodzie wypływającej wartkimi strumieniami z rynien.

Przy takiej pogodzie nikt normalny nie przyjdzie do kościoła na nabożeństwo. W ubiegłym roku pogoda była o niebo lepsza, a i tak co najmniej połowa miejsc pozostawała wolna. Zabrał wtedy ze sobą Kivrin. Postanowiła nie wyjeżdżać na ferie, on zaś znalazł ją w bibliotece i namówił, by przyszła do niego na tradycyjny kieliszek sherry, potem zaś poszła z nim do kościoła.

— Tracę tylko czas — powiedziała w drodze do świątyni. — Powinnam siedzieć w bibliotece i prowadzić badania.

— Możesz je prowadzić u Najświętszej Marii Panny. Kościół wygląda tak jak w roku 1139, kiedy zakończono budowę. Zachował się nawet oryginalny średniowieczny system centralnego ogrzewania.

— Zapewne tradycja nabożeństw ekumenicznych także przetrwała w nie zmienionej formie od średniowiecza? — zapytała z przekąsem.

— Z pewnością, przynajmniej jeśli chodzi o czystość intencji i przeładowanie pozbawionymi znaczenia rytuałami.

Przemknął wąskim przesmykiem między ścianą Balliol a murami kościoła, otworzył drzwi i poczuł na twarzy podmuch ciepłego powietrza. Jego okulary natychmiast zaszły parą, więc przystanął w narteksie i wytarł je skrajem szalika, lecz natychmiast zaparowały ponownie.

— Pastor już pana szuka — powiedział Colin.

Miał na sobie kurtkę i chyba nawet zadał sobie fatygę, by się uczesać. Wręczył Dunworthy’emu kartkę z porządkiem nabożeństwa. Miał ich cały plik, więc widocznie zatrudnił się przy ich rozdawaniu.

— Myślałem, że zostaniesz w domu.

— Z panią Gaddson? Co za pomysł! Doszedłem do wniosku, że z dwojga złego lepiej być na mszy, więc zaproponowałem pannie Taylor, że pomogę im przenosić dzwonki.

— A pastor natychmiast zagonił cię do pracy. — Dunworthy wciąż bezskutecznie próbował wytrzeć okulary. — Jak interesy? Chyba nie najlepiej?

— Żartuje pan? Przyszło tyle ludzi, że nie ma gdzie szpilki wetknąć.

Dunworthy zajrzał do kościoła. Istotnie, ławki były już pełne, i właśnie rozstawiano składane krzesełka.

— Jest pan już! — ucieszył się pastor, wyłaniając się zza kolumny z naręczem śpiewników. — Przepraszam za ten upał. Wszystko przez piec. Konserwator zabytków nie pozwolił nam zainstalować nowoczesnych grzejników, a do starego pieca nie sposób dostać prawie żadnych części. Wczoraj zepsuł się termostat, więc możemy albo grzać, albo nie. — Zerknął na złożoną w pół kartkę. — Zauważył pan może gdzieś pana Latimera? Powinien odczytać tekst błogosławieństwa. Niestety, z braku czasu nie będziemy mogli przeprowadzić próby.

— Nie widziałem, ale jakiś czas temu przypomniałem mu o nabożeństwie.

— Taak… W ubiegłym roku coś mu się pomyliło i przyszedł godzinę za wcześnie. — Wręczył Dunworthy’emu kartkę. — Oto pański tekst. Tym razem z Biblii króla Jakuba,[4] bo życzyli sobie tego przedstawiciele Kościoła Tysiąclecia. Dobre i to, że nie upierali się przy Piśmie Świętym dla Zwykłych Ludzi, jak rok temu. Król Jakub jest może trochę archaiczny, ale przynajmniej nie ma w nim niczego, co zalatywałoby kryminałem.

Otworzyły się zewnętrzne drzwi i do przedsionka weszła spora grupa ludzi. Otrząsnęli parasole i kapelusze, odebrali od Colina kartki z porządkiem nabożeństwa, po czym przeszli dalej.

— Od razu wiedziałem, że powinniśmy skorzystać z kościoła Jezusa Chrystusa — mruknął pastor.

— Co oni wszyscy tu robią? — zdumiał się Dunworthy. — Czy nie zdają sobie sprawy, że zagraża nam epidemia?

— Tak jest zawsze — odparł pastor. — Pamiętam początki Wielkiej Epidemii. Nigdy nie zbieraliśmy do puszek tyle datków, co wtedy. Później żadna siła nie zdoła ruszyć ich z domów, ale na razie chcą być razem, bo to dodaje otuchy.

— A w dodatku jest ekscytujące — wtrącił kapłan Kościoła Reformowanego, ubrany w czarny golf, spodnie z powypychanymi kolanami oraz czerwonozieloną kraciastą komżę. — Tak samo dzieje się podczas wojny. Ludzie przychodzą, żeby przeżyć dreszczyk emocji.

— A przy okazji podwoić tempo rozprzestrzeniania się choroby — mruknął Dunworthy. — Czy nikt im nie powiedział, że mogą się pozarażać?

— Ja zamierzam to uczynić — poinformował go pastor. — Pańska kolej przypada zaraz po występie dzwonniczek. Niestety, tekst został zmieniony, naturalnie za sprawą Kościoła Tysiąclecia. Ewangelia według św. Łukasza, rozdział 2, wersy 119. Ruszył między wiernych, rozdając śpiewniki.

— A gdzie pańska studentka, Kivrin Engle? — zapytał kapłan Kościoła Reformowanego. — Nie widziałem jej podczas naszej mszy.

— Jest w roku 1320, mam nadzieję, że w Skendgate, oby pod jakimś dachem.

— Wspaniale. Bardzo chciała się tam udać. Ma szczęście, że ominęło ją to całe zamieszanie.

— Właśnie. Przepraszam, ale chyba powinienem przynajmniej raz przeczytać po cichu swój fragment Ewangelii.

Wszedł do kościoła. Było tam jeszcze cieplej niż w przedsionku, w powietrzu zaś czuć było niezbyt przyjemny zapach mokrych ubrań i wilgotnego kamienia. W oknach, a także na ołtarzu, migotały laserowe świece. Członkinie zespołu dzwonników ustawiły przed ołtarzem dwa solidne stoły i teraz nakrywały je czerwonymi obrusami. Dunworthy skrył się za filarem i otworzył Biblię na Ewangelii św. Łukasza.

„W owym czasie wyszło rozporządzenie Cezara Augusta, żeby przeprowadzić spis ludności w całym państwie…”

Istotnie, Biblia króla Jakuba jest archaiczna, pomyślał. A tam, gdzie teraz przebywa Kivrin, nawet nie została jeszcze napisana.

Wrócił do Colina. Ludzi wciąż przybywało. Kapłan Kościoła Reformowanego i muzułmański imam poszli do Oriel College po dodatkowe krzesła, pastor natomiast bezskutecznie usiłował wyregulować termostat.

— Zająłem dla nas dwa miejsca w drugim rzędzie — powiedział Colin. — Wie pan, co pani Gaddson zrobiła przy podwieczorku? Wyrzuciła moją gumę do żucia. Powiedziała, że roi się na niej od zarazków. Dobrze, że moja mama nie jest taka. — Wyrównał plik kartek z porządkiem nabożeństwa; zostało mu ich już niewiele. — Przypuszczam, że poczta nie dostarczyła prezentów ze względu na kwarantannę. Widocznie pierwszeństwo mają leki, żywność, i takie tam, różne inne.

Znowu poprawił kartki, choć były już ułożone najporządniej jak można sobie wyobrazić.

— To całkiem możliwe. Kiedy zamierzasz rozpakować pozostałe upominki? Jutro rano, czy jeszcze dziś wieczorem?

— Chyba jutro rano — odparł chłopiec, starając się, by zabrzmiało to jak najbardziej obojętnie, po czym obdarzył promiennym uśmiechem i lekko wilgotną kartką jakąś starszą damę w żółtym płaszczu przeciwdeszczowym.

— Cieszę się, że mimo tej okropnej epidemii ktoś jeszcze zachował resztki świątecznego nastroju — zauważyła z goryczą.

Dunworthy przecisnął się między wiernymi i usiadł na zarezerwowanym dla siebie miejscu. Wysiłki pastora nie dały żadnych rezultatów; w kościele wciąż było gorąco jak w łaźni. Dunworthy zdjął szalik i płaszcz, i powiesił je na oparciu sąsiedniego krzesła.

Rok wcześniej w świątyni było przeraźliwie zimno.

— Pełen autentyzm — szepnęła Kivrin. — To samo dotyczy czytań. „A wtedy macherzy od polityki napuścili na ludzi agentów podatkowych” — zacytowała Pismo Święte dla Zwykłych Ludzi, po czym uśmiechnęła się pogodnie. — Proszę się nie przejmować; w średniowieczu chłopi, a nawet znaczna część szlachty, nie rozumieli ani słowa z tego, co się mówi w kościele.

Zjawił się Colin i usiadł na płaszczu Dunworthy’ego. Kapłan Kościoła Reformowanego podniósł się z miejsca, wcisnął między stoły z dzwonkami a ołtarz, po czym rozłożył ramiona i wzniósł ręce ku niebu.

— Módlmy się…

Wszyscy uklękli.

— O Panie, który zesłałeś na nas owoc swego gniewu, wstrzymaj Anioła Śmierci, nie opuszczaj karzącej dłoni, ocal tę ziemię i nas, którzy na niej żyjemy.

To tyle, jeśli chodzi o podtrzymanie ludzi na duchu, pomyślał Dunworthy.

— Tak jak wtedy, gdy zesłałeś zarazę na lud Izraela, i zmarło dwadzieścia tysięcy ludzi, tak my teraz błagamy Cię na kolanach, byś zechciał spojrzeć na nas łaskawym okiem i zachować nas od śmierci.

Rury centralnego ogrzewania wpadły w przeraźliwy rezonans, lecz natchniony kapłan nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Mówił jeszcze co najmniej pięć minut, przypominając liczne wypadki, kiedy Pan zniszczył „bezbożników i ludzi małego serca”, po czym wezwał wiernych, by wstali i odśpiewali hymn o dobroci Boga.

Montoya prześlizgnęła się chyłkiem między ławkami i usiadła obok Colina.

— Przez cały dzień wydeptywałam ścieżki w urzędach, szukając kogoś, kto może dać mi zezwolenie na dalsze prowadzenie wykopalisk — powiedziała szeptem. — Oni wszyscy chyba uważają, że zaraz zacznę ganiać w tę i z powrotem, i roznosić wirusy! Tłumaczę im jak komu dobremu, że nie ruszę się nawet na krok ze stanowiska, a gdzie jak gdzie, ale akurat tam na pewno nie ma żywego ducha, którego można by zarazić, ale oczywiście nikt nie chce mnie słuchać. — Spojrzała na Colina. — Przypuszczam jednak, że prędzej czy później wydębię to zezwolenie, a wtedy będę potrzebowała ochotników do pracy. Chciałbyś może poszukać skarbów na starym cmentarzysku?

— On nie może — wtrącił się pospiesznie Dunworthy. — Babcia mu nie pozwoli. — Pochylił się w stronę Montoi i mówił dalej szeptem: — Staramy się ustalić, gdzie Badri przebywał w poniedziałek od południa do wpół do trzeciej. Widziała go pani wtedy?

— Ciii…! — syknął ktoś za ich plecami.

Montoya pokręciła głową.

— Ślęczałam z Kivrin nad mapą okolic Skendgate.

— Gdzie? Przy wykopaliskach?

— Nie, w Brasenose.

— I nie widziałyście tam Badriego? — zapytał, lecz natychmiast uświadomił sobie, że Badri nie miał żadnego powodu, by znajdować się wtedy w college’u Brasenose. Przecież on, Dunworthy, poprosił go o poprowadzenie przeskoku dopiero o wpół do trzeciej.

— Nie — odparła szeptem Montoya.

— Ciii…!

Syczącą osobą okazała się kobieta, którą zaskoczył radosny uśmiech Colina.

— Jak długo siedziała pani z Kivrin?

— Od dziesiątej aż do chwili, kiedy poszła do kliniki. To było chyba około trzeciej.

— Cisza!

— Teraz chyba moja kolej — mruknęła Montoya. — Mam odczytać „Wezwanie do Wielkiego Ducha”.

Wygłosiła indiańską modlitwę, po czym dzwonniczki, w białych rękawiczkach i z wyrazem determinacji na twarzach, odegrały utwór zatytułowany „O Chryste, który władasz światem”. Odgłosy dobiegające od ołtarza do złudzenia przypominały te, jakie wydawały rury.

— Ale wdechowo! — szepnął Colin, kryjąc się za plikiem kartek.

— To atonalna kompozycja z końca dwudziestego wieku — poinformował go Dunworthy. — Twórcy chodziło o to, żeby słuchacze dostawali gęsiej skórki.

Ledwie utwór dobiegł końca, Dunworthy wdrapał się na ambonę i odczytał fragment Pisma Świętego.

— „W owym czasie wyszło rozporządzenie Cezara Augusta, żeby przeprowadzić spis ludności w całym państwie…”

Montoya dyskretnie przesuwała się coraz bliżej bocznej nawy, by wreszcie wymknąć się z kościoła. Dunworthy żałował, że nie zdążył jej zapytać, czy w ogóle widziała Badriego w poniedziałek albo we wtorek i czy słyszała o jakichś Amerykanach, z którymi technik mógłby się zetknąć. Cóż, zrobi to jutro, kiedy zgłoszą się do kliniki na pobranie krwi. I tak uzyskał bardzo ważną informację: w poniedziałek po południu Kivrin nie miała żadnego kontaktu z Badrim. Montoya twierdzi, że siedziała z dziewczyną od dziesiątej do trzeciej, a więc kiedy Kivrin szła z Brasenose do kliniki, Badri rozmawiał z nim w Balliol, z Londynu zaś wrócił dopiero w południe. Wynikało z tego, że nie miał okazji, by ją zarazić.

— „Lecz anioł rzekł do nich:»Nie bójcie się! Oto zwiastuję wam radość wielką, która będzie udziałem całego narodu…«”.

Miał wrażenie, że nikt go nie słucha. Kobieta, która ich uciszała, właśnie zdejmowała palto, niemal wszyscy zgromadzeni zaś wachlowali się kartkami otrzymanymi od Colina.

Myśli Dunworthy’ego wróciły do Kivrin i do ubiegłorocznego nabożeństwa. Przez cały czas, kiedy czytał Pismo Święte, klęczała na kamiennej posadzce nie spuszczając z niego wzroku, ale ona także go nie słuchała. Próbowała sobie wyobrazić jak wyglądała Wigilia w roku 1320, kiedy Biblię czytano po łacinie, a na ołtarzu płonęły prawdziwe świece.

Ciekawe, czy wszystko jest tak jak sobie wymyśliła? Zaraz jednak przypomniał sobie, że tam, dokąd trafiła dziewczyna, do Wigilii zostały jeszcze dwa tygodnie. Jeśli dotarła tam, gdzie powinna. I jeśli nie stało się nic złego.

— „Lecz Maryja zachowywała wszystkie te sprawy i rozważała je w swoim sercu” — zakończył Dunworthy, po czym wrócił na miejsce.

Imam odczytał ogłoszenia, między innymi podając godziny rozpoczęcia bożonarodzeniowych nabożeństw i modłów w świątyniach wszystkich wyznań, przekazał treść zarządzenia Ministerstwa Zdrowia dotyczącego ograniczenia kontaktów z zarażonymi osobami, następnie zaś ustąpił miejsca pastorowi, który wygłosił kazanie.

— Są tacy — zaczął, piorunując spojrzeniem kapłana Kościoła Reformowanego — którzy uważają, że choroby są karą zsyłaną przez Boga, a przecież nie wolno nam zapominać, iż Chrystus chętnie uzdrawiał chorych. Nie wątpię, że gdyby był tutaj, z radością uleczyłby tych spośród nas, którzy padli ofiarą wirusa, tak jak uzdrowił trędowatego, który…

Przez kolejne dziesięć minut pastor rozwodził się nad metodami unikania zarażenia, wyliczył najważniejsze objawy i opowiedział o zarażeniu kropelkowym.

— Pijcie dużo płynów i wypoczywajcie — zakończył z rozłożonymi ramionami, jakby udzielał błogosławieństwa — a jeśli zaobserwujecie u siebie któryś z tych objawów, bezzwłocznie wezwijcie lekarza.

Amerykanki wciągnęły rękawiczki, by akompaniować organiście przy hymnie „Chwalcie Pana zastępy anielskie”. O dziwo, uważny słuchacz zdołałby chyba nawet rozpoznać melodię.

Na ambonę wspiął się ksiądz z Nawróconego Kościoła Unitarystów.

— Właśnie tej nocy, ponad dwa tysiące lat temu, Bóg przysłał na świat Syna, swe umiłowane dziecię. Czy jesteście w stanie sobie wyobrazić, jak ogromnej wymagało to miłości? Tej nocy Jezus opuścił bezpieczne domostwo w niebie, by narodzić się w świecie rojącym się od chorób i niebezpieczeństw. Zjawił się na nim jako bezbronne dzieciątko, nieświadome istnienia diabelskich mocy ani okrutnego losu, jaki je spotka. Co mogło skłonić Boga do poświęcenia dla nas, ludzi, jedynego, ukochanego Syna? Odpowiedź brzmi następująco: miłość.

— Albo niekompetencja — mruknął Dunworthy.

Colin oderwał wzrok od gumy, której właśnie z uwagą się przyglądał, i wytrzeszczył na niego oczy.

A kiedy już Go posłał, niepokoił się o Niego przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, dodał Dunworthy w myśli. Ciekawe, czy też starał się do tego nie dopuścić?

— Właśnie miłość kazała Chrystusowi zjawić się wśród nas, właśnie miłość była przyczyną, dla której zdecydował się… Nie, dla której zapragnął zamieszkać między nami!

Na pewno nic jej nie jest, myślał dalej Dunworthy. Współrzędne zostały prawidłowo obliczone. Poślizg wyniósł zaledwie cztery godziny. Nie zdążyła zarazić się grypą. Siedzi teraz cała i zdrowa w Skendgate, ustaliła datę, wie kiedy ma wracać i pewnie zapełniła już obserwacjami co najmniej połowę pamięci rejestratora.

— Przyszedł, by poprowadzić nas krętymi ścieżkami życia i ukoić nasze cierpienia…

Pastor podszedł szybkim krokiem do drugiego rzędu ławek, nachylił się nad Colinem i powiedział przyciszonym głosem:

— Właśnie dowiedziałem się, że pan Latimer jest chory. — Wręczył Dunworthy’emu wymięty skrawek papieru. — Czy zechciałby pan wygłosić tekst błogosławieństwa?

— …jako wysłannik Boga, posłaniec miłości — zakończył ksiądz.

Dunworthy wspiął się powoli na ambonę.

— Powstańmy, aby przyjąć błogosławieństwo — zwrócił się do zgromadzonych, po czym zerknął na świstek papieru. Tekst zaczynał się od słów „O Panie, powstrzymaj swój słuszny gniew”.

Zmiął kartkę w dłoni.

— Łaskawy Ojcze, miej w opiece tych, których nie ma tu z nami dzisiaj, i pozwól im bezpiecznie wrócić do domu…


ZAPIS Z KSIĘGI SĄDU OSTATECZNEGO
(035850–037745)

20 grudnia 1320, Jestem już prawie całkiem zdrowa. Albo wreszcie zadziałała szczepionka, albo mój wzmocniony układ odpornościowy wziął się na serio do roboty. W każdym razie mogę normalnie oddychać, nic mnie nie boli, nie kaszlę i czuję się tak, że bez wahania wyruszyłabym na piechotę do miejsca przeskoku… Naturalnie gdybym wiedziała, gdzie to jest.

Zagoiło się także skaleczenie na skroni. Lady Eliwys długo przyglądała mu się dziś rano, a potem poszła po lady Imeyne.

— To prawdziwy cud! — ucieszyła się, ale w oczach Imeyne dostrzegłam wyłącznie podejrzliwość. Zapewne niebawem dojdzie do wniosku, że jestem czarownicą.

Teraz, kiedy obłożna choroba minęła, widać wyraźnie, jak poważnym stałam się problemem. Poza tym, że Imeyne stara się ciągle mieć mnie na oku (przypuszczalnie dlatego, że uważa mnie za szpiega, a może podejrzewa, że będę chciała ukraść zastawę), nikt ciągle nie wie jak należy mnie traktować, ponieważ nie znają mojej pozycji społecznej.

Eliwys i beze mnie ma wystarczająco dużo problemów. Lord Guillaume ciągle nie wraca, jego najbardziej zaufany człowiek zakochał się w niej, a na dokładkę zbliżają się Święta. Co najmniej połowa mieszkańców wioski znalazła zatrudnienie we dworze w charakterze służących i kucharzy, lecz wciąż pojawiają się nowe zmartwienia w postaci braku czy też niewystarczającej ilości zapasów. Imeyne przy każdej okazji powtarza, że należy czym prędzej posłać kogoś do Oxfordu albo do Courcy, by przywiózł wszystko, czego trzeba. Do zwiększenia ogólnego rozgardiaszu walnie przyczynia się Agnes, która bez przerwy plącze się pod nogami albo niknie Maisry z oczu.

— Musisz posłać do sir Bloeta po piastunkę — stwierdziła stanowczo Imeyne, kiedy po długich poszukiwaniach znaleziono Agnes bawiącą się na stryszku w stodole. — I po cukier. Zostało go tak mało, że na pewno nie starczy do ciast.

— Mój mąż nakazał nam, byśmy…

— Ja zaopiekuję się Agnes — powiedziałam, licząc na to, że translator nie pomylił się używając terminu „piastunka”, i że historycy mieli rację twierdząc, jakoby funkcję tę pełniły niekiedy kobiety wysokiego rodu. Chyba nie strzeliłam gafy, ponieważ Eliwys posłała mi spojrzenie pełne wdzięczności, Imeyne natomiast nie skrzywiła się bardziej niż zwykle. Tak więc od dzisiaj mam pod opieką Agnes, a chyba także Rosemundę, która po śniadaniu poprosiła mnie, bym pomogła jej przy wyszywaniu.

Moja nowa funkcja ma wiele zalet: mogę do woli wypytywać dziewczynki o ich ojca i życie w wiosce, mogę też bez przeszkód poruszać się po zabudowaniach, dzięki czemu, być może, uda mi się porozmawiać z Gawynem albo księdzem. Wadą jest to, że dziewczynki nie mają pojęcia o wielu sprawach, ponieważ dorośli ukrywają je przed nimi albo udzielają wymijających wyjaśnień. Raz już zdarzyło się tak, że kiedy weszłam z Agnes do głównej izby, Eliwys przerwała w pół słowa rozmowę z Imeyne, a gdy zapytałam Rosemundę, dlaczego przyjechali tu na Święta, otrzymałam następującą odpowiedź: „Bo ojciec powiedział, że w Ashencote jest najzdrowsze powietrze”.

Pierwszy raz ktoś wymienił przy mnie nazwę wioski. Problem polega tylko na tym, że ani na mapach, które studiowałam, ani w „Księdze Sądu Ostatecznego” nie pojawia się żadne Ashencote. Może to być jedna z „zaginionych wiosek” — liczy sobie zaledwie około czterdziestu mieszkańców, nie sposób więc wykluczyć, że została wchłonięta przez większą osadę albo przestała istnieć, ponieważ wszyscy umarli podczas zarazy — jednak ja wciąż uważam, że to Skendgate.

Zapytałam dziewczynki, czy znają wieś o tej nazwie. Rosemunda twierdzi, że nigdy o niej nie słyszała, co naturalnie niczego nie dowodzi, bo przecież nie pochodzą z tych okolic, ale Agnes powtórzyła pytanie Maisry, ta zaś udzieliła identycznej odpowiedzi. Pierwsza pisemna wzmianka o Skendgate pojawiła się dopiero w roku 1360, a trzeba pamiętać o tym, iż wiele starych, anglosaksońskich nazw zostało wypartych przez normańskie, albo jeszcze inne, nadane przez nowych właścicieli. Gdyby tak właśnie miały się sprawy w tym przypadku, nie najlepiej wróżyłoby to Guillaume’owi D’Iverie, który wciąż nie wrócił z rozprawy do domu; chyba że trafiłam jednak do zupełnie innej wsi, co z kolei stanowi niezbyt dobrą wróżbę dla mnie.


(przerwa)

Wzniosłe uczucie, jakim Gawyn bez wątpienia darzy Eliwys, bynajmniej nie przeszkadza mu dokonywać miłosnych podbojów wśród służby. Poprosiłam Agnes, by zaprowadziła mnie do stajni, ponieważ liczyłam na to, że spotkam tam Gawyna. Istotnie, zastałam go w jednym z boksów w towarzystwie Maisry; sapał głośno, Maisry zaś nie sprawiała wrażenia bardziej przestraszonej niż zwykle, a ponieważ nie trzymała się za uszy, tylko oburącz zadzierała wysoko spódnicę, starając się uchronić ją przed nadmiernym pognieceniem, wątpię, żebym stała się świadkiem gwałtu. Nie ulega jednak wątpliwości, iż nie była to także l’amour courtois.

Musiałam czym prędzej odwrócić uwagę Agnes i wyprowadzić ją ze stajni, powiedziałam więc, że chętnie obejrzałabym dzwonnicę. Kiedy dotarłyśmy do budynku, weszłyśmy do środka i przez chwilę w milczeniu spoglądałyśmy na gruby sznur.

— Ojciec Roche bije w dzwon, kiedy ktoś umrze — poinformowała mnie Agnes. — Gdyby tego nie zrobił, diabeł zabrałby duszę nieboszczyka i nie mogłaby pójść do nieba.

Chyba właśnie tego rodzaju opowiastki stanowią główny powód irytacji lady Imeyne.

Agnes uparła się, by pociągnąć za sznur, ale jakoś odwiodłam ją od tego zamiaru, proponując w zamian, żebyśmy poszły do kościoła i poszukały ojca Roche’a.

Nie było go tam. Mała domyśliła się, że kapłan czuwa przy chorym wieśniaku „który wciąż nie umiera, choć przecież dostał już ostatnie namaszczenie”, albo poszedł pomodlić się na osobności.

— Ojciec Roche często modli się w lesie.

Kościół jest w stylu romańskim, z wysoką nawą główną i znacznie niższymi bocznymi, o kolumnach z piaskowca i podłodze wyłożonej wielkimi kamiennymi płytami. Witraże w wąskich oknach są wykonane z tak ciemnego szkła, że prawie nie przepuszczają światła. W połowie nawy znajduje się grobowiec — kto wie, czy nie ten sam, przy którym pracowałam u panny Montoi. Na pokrywie umieszczono płaskorzeźbę przedstawiającą rycerza w półpancerzu i rękawicach, z ramionami skrzyżowanymi na piersi i mieczem u boku. Inskrypcja na bocznej ścianie grobowca głosi: Requiescat cum Sanctis tuis in aeternum. Niech spoczywa na wieki wraz z Twymi świętymi. Napis na tamtym grobowcu także zaczynał się od słowa Requiescat, ale kiedy tam byłam, pozostała część inskrypcji nie została jeszcze odsłonięta.

Agnes wyjaśniła mi, że w grobie leży jej dziadek, który „dawno temu umarł na gorączkę”, grobowiec jednak wygląda niemal na nowy, a tym samym bardzo różni się od tego, który oglądałam u panny Montoi. Ma wiele ozdób, których tam na pewno nie było, ale to jeszcze o niczym nie świadczy, bo mogły przecież ulec zniszczeniu.

Jeśli nie liczyć grobowca i samotnej rzeźby, wnętrze świątyni jest zupełnie puste. Nie ma nawet ławek, ponieważ wierni stali podczas całej mszy, a zwyczaj ustawiania figur świętych i wmurowywania płyt nagrobnych rozpowszechnił się w Anglii dopiero na początku XVI wieku.

Rzeźbiona drewniana tęcza z dwunastego wieku oddziela nawę od pogrążonego w półmroku prezbiterium i ołtarza. Nad ołtarzem, po obu stronach krucyfiksu, umieszczono dwa wykonane niezbyt wprawną ręką malowidła przedstawiające Sąd Ostateczny; jedno wyobraża zbawionych wkraczających do królestwa niebieskiego, drugie zaś grzeszników wtrącanych w czeluście piekielne, ale doprawdy trudno się domyślić, kto jest kim, ponieważ i jedni, i drudzy mają upiorne, czerwonofioletowe twarze wykrzywione grymasem przerażenia.

Na przykrytym białym lnianym płótnem ołtarzu stoją dwa srebrne świeczniki, natomiast nieporadnie wyrzeźbiona figura, wbrew temu, co przypuszczałam, nie przedstawia Matki Boskiej, lecz św. Katarzynę z Aleksandrii. Jak niemal wszystkie przedrenesansowe rzeźby ma zbyt krótki tułów i za dużą głowę przykrytą dziwnym kanciastym czepcem, który z trudem zakrywa jej uszy. Jedną ręką tuli dziecko wielkości lalki, w drugiej trzyma koło. Na kamiennej posadzce przed figurą dostrzegłam krótką pożółkłą świecę oraz dwa oliwne kaganki.

— Lady Kivrin, ojciec Roche powiada, że jesteś świętą — powiedziała Agnes, kiedy wyszłyśmy z kościoła.

Nietrudno było domyślić się źródła tego nieporozumienia. Ciekawe, czy w taki sam sposób powstała opowieść o diable na karym rumaku?

— Co prawda noszę takie samo imię jak św. Katarzyna z Aleksandrii, podobnie jak ty nazywasz się tak samo jak św. Agnieszka, ale to jeszcze nie czyni nas świętymi — odparłam.

Dziewczynka energicznie potrząsnęła główką.

— Ojciec Roche powiada, że na krótko przed końcem świata Bóg ześle swoje anioły między grzeszników, a ty, kiedy się modlisz, mówisz językiem Boga.

Nagrywając swoje spostrzeżenia starałam się zachować maksymalną ostrożność i zawsze upewniałam się, czy nikogo nie ma w pobliżu, ale nie mam pojęcia jak postępowałam wtedy, kiedy byłam chora. Pamiętam tylko, że prosiłam go o pomoc oraz wzywałam pana, żeby mnie pan stąd zabrał. Jeśli ojciec Roche usłyszał mnie posługującą się XXI-wieczną angielszczyzną, łatwo mógł uwierzyć, że przemawiam w jakimś cudownym języku. Całe szczęście, że uznał mnie za świętą, nie za wiedźmę, ale przecież przy moim łóżku siedziała także lady Imeyne… Muszę zachować większą ostrożność.


(przerwa)

Zajrzałam ponownie do stajni (upewniwszy się wcześniej, że Maisry wróciła już do kuchni), ale nie było tam ani Gawyna, ani Gringoleta. Znalazłam natomiast moje kufry i szczątki wozu. Gawyn musiał co najmniej kilka razy obrócić tam i z powrotem, żeby przywieźć wszystko z lasu. Wśród bagaży nie ma szkatułki. Mam nadzieję, że jej nie znalazł, i że wciąż czeka na mnie przy drodze, tam gdzie ją zostawiłam. Jeśli tak jest, to zapewne całkowicie znikła pod śniegiem, ale dzisiaj wyjrzało słońce i śnieg powoli zaczął się topić.

15.

Objawy zapalenia płuc ustąpiły tak szybko, że Kivrin uznała, iż stało się coś, co nagle uaktywniło system odpornościowy jej organizmu. Także po bólach w klatce piersiowej nie zostało nawet wspomnienie, a rana na skroni zagoiła się prawie bez śladu.

Lady Imeyne przyjrzała się podejrzliwie bliźnie, jakby chciała się upewnić, że nie ma do czynienia z oszustwem. Całe szczęście, że skaleczenie było prawdziwe! — pomyślała z ulgą dziewczyna.

— Podziękujmy Panu, że zechciał uleczyć was w ten święty dzień — powiedziała wreszcie Imeyne z kwaśną miną, po czym uklękła przy łóżku. Właśnie wróciła z kościoła, więc miała przy sobie swój srebrny relikwiarz. Ukryła go między złączonymi dłońmi, podniosła je do ust (zupełnie jak rejestrator, przemknęło Kivrin przez głowę), odmówiła „Ojcze nasz”, a następnie podniosła się z klęczek.

— Żałuję, że nie mogłam pójść z wami na mszę — powiedziała Kivrin.

Imeyne skrzywiła się jeszcze bardziej niż zwykle.

— Wydawało mi się, że jesteście zbyt chorzy — odparła, wyraźnie akcentując pierwsze słowo — a poza tym, msza była do niczego.

Zaczęła z satysfakcją wyliczać uchybienia ojca Roche’a: przeczytał ewangelię przed Kyrie, miał komżę poplamioną woskiem, pominął spory fragment wyznania wiary… Każde przewinienie kapłana wprawiało ją w coraz lepszy nastrój, tak że kiedy skończyła, poklepała dziewczynę po ręce i powiedziała niemal przyjaznym tonem:

— Zostańcie w łóżku jeszcze jeden dzień, żeby całkiem wrócić do zdrowia.

Kivrin zastosowała się do tej rady, wykorzystując czas na dyktowanie spostrzeżeń dotyczących dworu i wioski, a także ludzi, których spotkała. Rządca — ciemnowłosy, krzepki mężczyzna z taką miną, jakby nie najlepiej czuł się w odświętnym stroju przepasanym przeładowanym ozdobami srebrnym pasem — przyniósł kolejną miskę cierpkiego naparu pomysłu swojej żony, jakiś chłopiec zaś, mniej więcej w wieku Rosemundy, przybiegł zawiadomić Eliwys, że klacz okulała na prawą przednią nogę, ale ksiądz nie pokazał się nawet na chwilę.

— Poszedł z olejami do chorego — powiedziała Agnes. Mała stanowiła niewyczerpane źródło informacji, chętnie odpowiadając na pytania Kivrin (niezależnie od tego, czy wiedziała coś na dany temat) oraz opowiadając z własnej inicjatywy o wsi i jej mieszkańcach. Rosemunda była znacznie spokojniejsza, a w dodatku zależało jej na tym, by wydawać się jak najbardziej dorosłą.

— Agnes, zachowujesz się jak dziecko — karciła od czasu do czasu siostrę. — Powinnaś zwracać uwagę na to, co mówisz.

Na szczęście młodsza dziewczynka puszczała te napomnienia mimo uszu. Bez żadnych oporów Rosemunda rozmawiała tylko o braciach i ojcu, który „obiecał, że na pewno wróci do nas na Święta”. Nie ulegało wątpliwości, iż ogromnie go kocha i bardzo za nim tęskni.

— Szkoda, że nie jestem chłopcem — westchnęła, kiedy Agnes pokazywała Kivrin srebrny pieniążek otrzymany od sir Bloeta. — Mogłabym wtedy zostać z ojcem w Bath.

Dzięki informacjom uzyskanym od podopiecznych, a także podsłuchanym fragmentom rozmów Imeyne i Eliwys, Kivrin zdołała wyrobić sobie dość szczegółowe wyobrażenie na temat wioski. Była ona z pewnością mniejsza, niż wynikało z prognoz sekcji prawdopodobieństwa dotyczących Skendgate, bardzo mała nawet jak na tę epokę. Zamieszkiwało ją nie więcej niż czterdzieści osób, wliczając w to rodziny lorda Guillaume’a i rządcy. Ten ostatni miał w sumie sześcioro dzieci.

We wsi żyło dwóch pasterzy oraz kilkunastu rolników, ale i tak była to najnędzniejsza z włości Guillaume’a, o czym wciąż przypominała Imeyne, narzekając na los, który kazał im akurat tutaj spędzić Boże Narodzenie. Rodzina rządcy radziła sobie najlepiej ze wszystkich, rodzina Maisry zaś zdecydowanie najgorzej. Kivrin rejestrowała wszystko, czego zdołała się dowiedzieć, przy każdej nadarzającej się okazji składając ręce jak do modlitwy i szepcząc w nie z pochyloną głową.

Śnieg, który zaczął padać w nocy, sypał aż do następnego popołudnia, tego dnia natomiast, kiedy Kivrin na dobre wstała z łóżka, rozpadał się deszcz. Dziewczyna liczyła na to, że deszcz przynajmniej częściowo rozpuści warstwę śniegu, lecz on po zetknięciu z białym puchem natychmiast zamarzał, tworząc na jego powierzchni twardą lodową skorupę.

Coraz bardziej realne stawało się niebezpieczeństwo, że teraz, kiedy Gawyn zabrał z miejsca przeskoku resztki wozu i kufry, nie uda jej się tam trafić. Powinna jak najprędzej poprosić go, by ją tam zaprowadził, lecz łatwiej było tak pomyśleć niż to zrobić. Zjawiał się w domu tylko na posiłki albo żeby zapytać o coś Eliwys, a wtedy gdzieś w pobliżu zawsze była lady Imeyne, czujna niczym jastrząb, więc Kivrin bała się go zagadnąć.

Zaczęła zabierać dziewczynki na krótkie wycieczki po okolicy — dokoła dziedzińca albo do wioski — w nadziei, że przypadkowo spotka Gawyna poza zasięgiem wzroku Imeyne, lecz nie było go ani w stajni, ani w stodole. Zniknął także Gringolet. Kivrin podejrzewała, że wbrew zakazowi Eliwys Gawyn wyruszył w pościg za domniemanymi zbójcami, ale Rosemunda wyjaśniła, iż pojechał na polowanie.

— Ubije jelenia na Święta! — zawołała Agnes, podskakując radośnie.

Nikogo nie obchodziło dokąd zabiera dziewczynki ani kiedy z nimi wraca. Lady Eliwys skinęła z roztargnieniem głową, kiedy Kivrin zapytała, czy mogą pójść do stajni, lady Imeyne zaś nawet się nie pofatygowała, by przypomnieć Agnes o zapięciu płaszczyka albo o założeniu rękawic. Zupełnie jakby obie kobiety uznały, że od chwili, kiedy Kivrin przejęła opiekę nad dziećmi, nie muszą zawracać sobie nimi głowy.

Mnóstwo uwagi i energii poświęcały natomiast przygotowaniom do Bożego Narodzenia. Eliwys zagoniła do pracy w kuchni wszystkie dziewczęta i stare kobiety ze wsi. Zabito obie świnie oraz co najmniej połowę gołębi. Na dziedzińcu było mnóstwo piór, w powietrzu zaś unosił się intensywny zapach pieczonego chleba.

W XIV wieku Boże Narodzenie stanowiło okazję dla trwających dwa tygodnie uczt, zabaw i turniejów, ale, zważywszy na okoliczności, Kivrin nieco dziwił rozmach prowadzonych przygotowań. Widocznie Eliwys była pewna, że jej mąż dotrzyma słowa i wróci na Święta do domu.

Imeyne kierowała sprzątaniem głównej izby, bez przerwy narzekając na trudne warunki oraz brak wykwalifikowanej pomocy. Z samego rana poleciła rządcy, by z jeszcze jednym mężczyzną zdjął ze ścian ciężkie blaty i poustawiał je na kozłach, potem zaś zagoniła Maisry i jakąś kobietę z wyraźnymi bliznami po skrofułach na szyi, do czyszczenia stołów piaskiem i szczotkami.

— Nie ma lawendy — poinformowała synową. — I brakuje nowych mat na podłogę.

— Będziemy musiały zadowolić się tym, co mamy — odparła Eliwys.

— Skoro o tym mowa, to nie ma też cukru i cynamonu. W Courcy z pewnością jest wszystkiego pod dostatkiem. Przyjęliby nas z otwartymi ramionami.

Kivrin przysłuchiwała się w milczeniu, zawiązując sznurowadła Agnes, ponieważ obiecała jej, że pójdą do stajni odwiedzić kucyka. Na wzmiankę o ewentualnych przenosinach do Courcy spojrzała z niepokojem na Eliwys.

— To tylko pół dnia drogi stąd — ciągnęła lady Imeyne. — Kapelan lady Yvolde odprawi mszę, a potem…

— Mój kucyk nazywa się Saracen — powiedziała Agnes, zagłuszając słowa babki.

— Mhm — mruknęła Kivrin, wytężając słuch, by nic nie stracić z rozmowy.

W Boże Narodzenie szlacheckie rodziny często odwiedzały sąsiadów. Powinna o tym pamiętać. Zabierano ze sobą sprzęty, żywność i służbę, i niekiedy wracano dopiero po kilku tygodniach, a na pewno nie wcześniej niż na Trzech Króli. Gdyby wyprawa do Courcy doszła do skutku, powrót nastąpiłby długo po ustalonej dacie ponownego otwarcia sieci.

— Ojciec tak go nazwał, bo podobno ma serce dzikusa — dodała dziewczynka.

— Sir Bloet będzie miał nam za złe, jeśli się dowie, że byłyśmy tak blisko i nie złożyłyśmy mu wizyty — mówiła dalej lady Imeyne. — Gotów sobie pomyśleć, że zerwaliśmy zaręczyny.

— Nie możemy pojechać do Courcy — odezwała się niespodziewanie Rosemunda, wstając z ławy, na której siedziała do tej pory, zajęta szyciem. — Mój ojciec dał słowo, że wróci na Święta. Będzie niezadowolony, jeśli nie zastanie nas w domu.

Imeyne odwróciła się gwałtownie w stronę dziewczynki i spiorunowała ją wzrokiem.

— Będzie jeszcze bardziej niezadowolony, kiedy dowie się, że jego córki zabierają głos bez pozwolenia i wtrącają się w sprawy, o których nie mają pojęcia! — Przeniosła spojrzenie na Eliwys. — Mój syn z pewnością domyśli się, że powinien szukać nas w Courcy.

Eliwys sprawiała wrażenie jeszcze bardziej strapionej niż zazwyczaj.

— Mój mąż przykazał nam czekać tu jego powrotu — powiedziała. — Sprawimy mu radość, postępując zgodnie z jego życzeniem.

Podeszła do paleniska i podniosła z podłogi robótkę Rosemundy, dając w ten sposób do zrozumienia, że uważa dyskusję za zakończoną.

Nie na długo, pomyślała Kivrin, obserwując lady Imeyne. Stara kobieta zacisnęła wargi, po czym gniewnym gestem wskazała jakąś nie istniejącą plamę na stole; kobieta z bliznami po skrofułach natychmiast zaczęła czyścić to miejsce.

Imeyne nie podda się bez walki. Wkrótce z pewnością wróci do sprawy, przedstawiając kolejne argumenty przemawiające za tym, by przenieść się na Święta do siedziby sir Bloeta, który ma pod dostatkiem cukru, słomianych mat i cynamonu, ma także księdza zdolnego bezbłędnie odprawić mszę w dzień Bożego Narodzenia. Lady Imeyne była zdecydowana uczynić wszystko, byle tylko nie uczestniczyć w mszy odprawianej przez ojca Roche’a. Jednocześnie nie ulegało wątpliwości, iż niepokój Eliwys z każdym dniem przybiera na sile. Kto wie, czy jednak nie zdecyduje się pojechać do Courcy albo nawet do Bath. Kivrin powinna jak najprędzej odszukać miejsce przeskoku.

Zawiązała pod brodą Agnes tasiemki czepka i naciągnęła jej kaptur na głowę.

— W Bath codziennie jeździłam na Saracenie — powiedziała dziewczynka. — Chciałabym znowu na nim pojeździć. Zabrałabym ze sobą psa.

— Psy nie jeżdżą na koniach, tylko biegną za nimi — odparła z wyższością Rosemunda.

Agnes potrząsnęła główką.

— Blackie jest za mały, żeby biegać.

— Dlaczego tutaj nie możecie jeździć konno? — zapytała Kivrin.

— Bo nie ma nam kto towarzyszyć — wyjaśniła Rosemunda. — W Bath zawsze była przy nas nasza opiekunka i jeden z ludzi ojca.

Jeden z ludzi ojca… Tutaj mógłby to być tylko Gawyn! Przy okazji nie tylko zapytałaby go, gdzie jest miejsce, w którym ją znalazł, ale nawet poprosiłaby, żeby ją tam zaprowadził. Rankiem widziała go na dziedzińcu (dlatego właśnie zaproponowała dziewczynkom pójście do stajni), ale wspólna wyprawa do lasu byłaby znacznie lepsza od rozmowy w jakimś zakamarku dziedzińca.

Imeyne wróciła do swego ulubionego tematu szybciej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać.

— Jeśli mamy tu zostać, będziemy potrzebować dziczyzny do świątecznego pasztetu.

Eliwys odłożyła robótkę na ławę.

— Poproszę rządcę, by wziął najstarszego syna i poszedł na polowanie.

— Wobec tego, kto nazbiera bluszczu i jemioły?

— Ojciec Roche mówił, że wybiera się po nie do lasu.

— Ojciec Roche będzie zbierał jemiołę do kościoła — odparła lady Imeyne. — Czyżbyś nie chciała powiesić jej w izbie?

— My możemy ją przynieść — odezwała się Kivrin.

Obie kobiety spojrzały na nią ze zdziwieniem, ona zaś natychmiast zrozumiała, że popełniła błąd. Tak bardzo pragnęła spotkać się sam na sam z Gawynem, iż zapomniała o ostrożności i zabrała głos nie pytana, wtykając nos w nie swoje sprawy. Teraz lady Imeyne będzie jeszcze usilniej nalegać, by przenieść się do Courcy i poszukać tam odpowiedniej opiekunki dla dziewcząt.

— Proszę o wybaczenie, jeśli uchybiłam dobrym manierom — powiedziała, chyląc pokornie głowę. — Wiem jednak, jak wiele jest do zrobienia i że brakuje rąk do pracy. Mogłabym pojechać z dziewczynkami do lasu i narwać tyle jemioły, ile będzie trzeba.

— Właśnie! — zawtórowała jej Agnes z entuzjazmem. — Pojadę na Saracenie!

Eliwys otworzyła usta, by odpowiedzieć, ale ubiegła ją Imeyne.

— Czyżbyście już wyzbyły się lęku, mimo że wasze rany dopiero zdążyły się zagoić?

Kolejny błąd. Przecież została napadnięta przez zbójców i porzucona na pastwę losu w środku lasu, a teraz jakby nigdy nic zamierza tam wrócić, w dodatku w towarzystwie dzieci!

— Nawet przez myśl mi nie przeszło, żebyśmy miały pojechać tam same — odparła, modląc się w duchu, by nie pogorszyć sytuacji. — Agnes opowiadała mi, że zazwyczaj w przejażdżkach towarzyszył jej któryś z ludzi waszego męża…

— Tak! — pisnęła dziewczynka. — Weźmiemy Gawyna, no i Blackiego!

— Gawyn wyjechał — oświadczyła lakonicznie lady Imeyne, po czym skoncentrowała uwagę na poczynaniach kobiety zajętej szorowaniem stołu.

W izbie zapadła cisza.

— Dokąd? — zapytała Eliwys po dłuższej chwili. Sprawiała wrażenie zupełnie spokojnej, ale na jej policzki wystąpiły intensywne rumieńce.

Imeyne wyrwała szmatę z rąk Maisry i zaczęła wycierać blat.

— Wysłałam go w pewnej sprawie.

— Wysłałyście go do Courcy — stwierdziła Eliwys.

Imeyne przestała zajmować się stołem i odwróciła się do synowej.

— Nie wypada, żebyśmy nawet nie przesłali mu życzeń. Powie później, żeśmy odprawili go z kwitkiem, a w tych ciężkich czasach nie możemy sobie pozwolić na to, by skierował się przeciw nam gniew człowieka tak potężnego i wpływowego jak…

— Mój mąż nakazał nam, byśmy nigdzie się stąd nie ruszały — przerwała jej Eliwys.

— Mój syn z pewnością nie życzyłby sobie, żebyśmy uraziły sir Bloeta, tym bardziej iż jego przyjaźń już wkrótce może okazać się niezwykle przydatna.

— Co Gawyn ma powiedzieć w Courcy?

— Poleciłam mu, by przekazał sir Bloetowi i jego rodzinie serdeczne pozdrowienia — odparła Imeyne, gniotąc w rękach szmatę. — Kazałam mu powiedzieć, że chętnie będziemy gościć ich podczas Świąt. — Uniosła hardo głowę. — Uważam, że należało to uczynić, skoro nasze rodziny mają wkrótce stać się sobie tak bliskie. Przywiozą zapasy, służbę…

— I kapelana lady Yvolde, żeby odprawił mszę? — zapytała Eliwys lodowatym tonem.

Rosemunda ponownie podniosła się z miejsca, tym razem znacznie szybciej niż poprzednio.

— Przyjadą tutaj? — zapytała z niedowierzaniem.

Matka i babka przez chwilę spoglądały na nią bez słowa, jakby dopiero teraz przypomniały sobie, że w izbie jest ktoś oprócz nich, po czym Eliwys przeniosła wzrok na Kivrin.

— Lady Katherine — powiedziała, zadając sobie sporo trudu, by nie okazać uczuć kipiących w jej wnętrzu. — Zdaje się, że zamierzaliście zabrać dziewczynki do lasu?

— Nie możemy pojechać bez Gawyna — przypomniała Agnes matce.

— W takim razie będzie wam towarzyszył ojciec Roche.

— Jak sobie życzycie, pani — odparła Kivrin i wzięła Agnes za rękę, by wyprowadzić ją z izby.

— Przyjadą tutaj? — zapytała powtórnie Rosemunda. Na jej policzkach wykwitły takie same rumieńce jak na twarzy matki.

— Nie wiem — powiedziała Eliwys. — Idź teraz z siostrą i lady Katherine.

— Pojadę na Saracenie! — wykrzyknęła radośnie Agnes, wyrwała się Kivrin i wybiegła na dwór.

Rosemunda otworzyła usta, jakby zamierzała coś powiedzieć, ale zmieniła zdanie i bez słowa poszła po płaszcz, który zostawiła w wąskim przejściu między przepierzeniami.

— Maisry, zostaw już ten stół! — syknęła lady Eliwys. — Przynieś solniczkę i srebrną tacę ze skrzyni na strychu.

Tym razem służąca nie zwlekała z wykonaniem polecenia i bezzwłocznie skierowała się ku schodom, kobieta z bliznami na szyi uznała zaś, że nic tu po niej, i chyłkiem wymknęła się z izby. Kivrin pospiesznie założyła płaszcz, lękając się, że lady Imeyne rzuci jeszcze jakąś uwagę na jej temat, ale żadna z kobiet nie odezwała się ani słowem. Stały bez ruchu jak posągi, najwyraźniej czekając aż Rosemunda i Kivrin wyjdą z pomieszczenia.

Zza przepierzenia wyłoniła się starsza córka Eliwys.

— Czy…

Nie dokończyła pytania, odwróciła się na pięcie, a następnie wybiegła na dwór.

Kivrin szybko ruszyła za dziewczynkami. Co prawda nie mogła liczyć na spotkanie z Gawynem, ale za to uzyskała zgodę na wyprawę do lasu, w dodatku w towarzystwie księdza, który, jeśli wierzyć Rosemundzie, spotkał Gawyna na drodze, kiedy ten wiózł do dworu ofiarę rzekomego napadu. Kto wie, może ojciec Roche był też na polanie?

Popędziła co sił w nogach ku stajni, bojąc się, iż w ostatniej chwili Eliwys wychyli się z sieni i zawoła, że zmieniła zdanie, bo lady Katherine jeszcze nie odzyskała w pełni sil, w lesie zaś czyha zbyt wiele niebezpieczeństw.

Dziewczynki obawiały się chyba tego samego, ponieważ Agnes siedziała już na grzbiecie kucyka, Rosemunda zaś pospiesznie siodłała klacz. Kucyk okazał się krzepkim gniadoszem niewiele mniejszym od klaczy. Dosiadająca go Agnes wydawała się karykaturalnie malutka. Chłopak, który doniósł Eliwys o kłopotach zdrowotnych klaczy, trzymał Saracena za uzdę.

— Nie gap się, Cob, tylko siodłaj deresza dla lady Katherine! — krzyknęła na niego Rosemunda.

Posłusznie puścił cugle, Agnes zaś wychyliła się daleko w przód i chwyciła je prawą ręką.

— Nie klacz matki, głuptasie, tylko deresza!

— Pojedziemy do kościoła, Saracenku, powiemy ojcu Roche, że jedzie z nami do lasu, a potem będziemy galopować. Saracen bardzo lubi galopować — dodała wyjaśniającym tonem, a następnie ponownie wychyliła się daleko w przód, by pogłaskać konia po grzywie. Niewiele brakowało a Kivrin skoczyłaby jej na ratunek.

Wyglądało na to, że Agnes doskonale da sobie radę (ani stajenny, ani Rosemunda nie zwracali na nią najmniejszej uwagi), ale na grzbiecie „kucyka” wydawała się taka maleńka, a w dodatku można było przyjąć za pewnik, iż tak jak nie potrafi spokojnie chodzić, tak samo nie będzie spokojnie jeździć.

Cob osiodłał deresza i wyprowadził go z boksu.

— Cob! — krzyknęła ostro Rosemunda.

Chłopak ocknął się, podszedł do niej, pochylił się i podsunął splecione dłonie, Rosemunda zaś postawiła na nich stopę i wspięła się na grzbiet wierzchowca.

— Nie stój i nie gap się jak głupek, tylko pomóż lady Katherine!

Pospieszył wykonać polecenie. Co jej się stało? — zastanawiała się Kivrin. Rosemunda wydawała się zupełnie wytrącona z równowagi wiadomością, że Gawyn pojechał do Courcy z zaproszeniem dla sir Bloeta. Co prawda chyba nie wiedziała nic o rozprawie, w której miał uczestniczyć jej ojciec, ale może dotarły do niej jakieś inne, niedobre wieści?

„Człowiek tak potężny i wpływowy jak sir Bloet” — powiedziała Imeyne. „Jego przyjaźń już wkrótce może okazać się niezwykle przydatna”. Czyżby lady Imeyne, wbrew pozorom, chodziło nie tylko o zaspokojenie własnych zachcianek? Być może lordowi Guillaume’owi groziło większe niebezpieczeństwo niż przypuszczała Eliwys, wzburzenie Rosemundy wzięło się zaś stąd, iż ona także zdawała sobie z tego sprawę?

— Cob! — parsknęła dziewczynka, mimo że chłopak nie był winien temu, iż Kivrin ociąga się z zajęciem miejsca w siodle. — Przez twoje guzdralstwo możemy nie zdążyć do ojca Roche’a!

Kivrin uśmiechnęła się pocieszająco do Coba i wsparła się na jego ramieniu. Jazda konna była pierwszą umiejętnością, jaką kazał jej posiąść pan Dunworthy. Podczas lekcji radziła sobie całkiem nieźle. Na szczęście damskie siodło weszło do użytku dopiero około roku 1390, to zaś, w którym teraz miała usiąść, było nawet głębsze i bezpieczniejsze od tego, z jakim miała do czynienia w szkółce jeździeckiej.

Ale to raczej ja spadnę z konia, nie Agnes, pomyślała, z zazdrością obserwując dziewczynkę. Mała sprawiała wrażenie, jakby była przyklejona do siodła. Czuła się tak pewnie, że nie zważając na nic odwróciła się i szukała czegoś w sakwach.

— Ruszajmy! — zawołała niecierpliwie Rosemunda.

— Sir Bloet obiecał mi, że przywiezie srebrny łańcuszek dla Saracena — oznajmiła Agnes, wciąż grzebiąc w sakwie.

— Agnes! Przestań wreszcie marudzić i ruszaj!

— Powiedział, że da mi go, jak przyjedzie na Wielkanoc.

— Agnes! — krzyknęła Rosemunda co sił w płucach. — Ruszaj! Lada chwila zacznie padać!

— Na pewno nie — odparła dziewczynka, wzruszając lekceważąco ramionami. — Sir Bloet…

Jej siostrę ogarnęła wściekłość.

— Co, może myślisz, że potrafisz zaklinać pogodę? Smarkula! Wstrętna, głupia smarkula!

— Rosemundo! — zareagowała natychmiast Kivrin. — Nie wolno mówić w ten sposób! — Podeszła do klaczy i chwyciła zwisające cugle. — O co chodzi, Rosemundo? Czy coś cię trapi?

Dziewczyna wyrwała jej wodze z ręki.

— Tylko to, że tracimy czas przez jej głupią paplaninę!

Kivrin cofnęła się, zaskoczona, i przy pomocy Coba wspięła się na deresza. Co jej się mogło stać? Rosemunda nigdy nie zachowywała się w taki sposób.

Minęły opustoszałe chlewiki i wyjechały na przykryte śniegiem błonie. Na niebie wisiały nieruchomo ciężkie ołowiane chmury. Rosemunda miała rację twierdząc, że może zacząć padać; powietrze było nie tylko zimne, ale i wilgotne. Kivrin zmusiła wierzchowca, aby przyspieszył kroku.

Mieszkańcy wsi także szykowali się do Świąt. Niemal nad każdą chatą unosił się dym, na przeciwległym skraju łąki zaś dwaj mężczyźni rąbali drewno, rzucając je na szybko rosnący stos. Obok domu rządcy nad ogniskiem obracał się powoli na rożnie wielki, poczerniały kawał mięsa — przypuszczalnie koza albo owca. Przed wejściem do domu żona rządcy doiła kościstą krowę, z którą Kivrin zawarła znajomość tego dnia, kiedy próbowała wyruszyć na poszukiwanie miejsca przeskoku. Jedna z gorących dyskusji, jakich wiele prowadziła z panem Dunworthym, dotyczyła zagadnienia, czy powinna nauczyć się doić krowy. Kivrin twierdziła, iż nie ma to najmniejszego sensu, ponieważ w XIV wieku zimą w ogóle zaprzestawano dojenia poczciwych krasul, zadowalając się kozim mlekiem i serem. Była także przekonana, iż kóz nie traktowano jak zwierzęta rzeźne.

— Agnes! — wykrzyknęła Rosemunda ze złością.

Kivrin obejrzała się i zobaczyła, że młodsza dziewczynka zatrzymała konika, odwróciła się w siodle i znowu zawzięcie grzebie w sakwie. Co prawda natychmiast pogoniła wierzchowca, ale cierpliwość Rosemundy już się wyczerpała.

— Nie będę na ciebie czekała, ty niedorajdo!

Ruszyła kłusem, wzniecając popłoch wśród kur i niewiele brakowało, by przewróciła bosonogą dziewczynkę niosącą naręcze chrustu.

— Rosemundo! — zawołała Kivrin, lecz tamta była już za daleko, żeby ją usłyszeć.

— Czy twoja siostra jest taka zła, bo nie w smak jej, że jedziemy do lasu po jemiołę? — zapytała młodszą dziewczynkę, doskonale wiedząc, iż prawdziwy powód nagłej zmiany nastroju Rosemundy jest zupełnie inny, ale liczyła na to, że Agnes dostarczy jej dodatkowych informacji.

— Ona często ma muchy w nosie — odparła Agnes. — Dostanie burę od babki za to, że nie potrafi się zachować.

Ona sama była w tej chwili wzorem dobrych manier, siedząc wyprostowana na idącym stępa koniu i łaskawie uśmiechając się do wieśniaków.

Mała dziewczynka, która cudem uniknęła stratowania przez klacz Rosemundy, wpatrywała się w nie z szeroko otwartymi ustami, żona rządcy oderwała się na chwilę od dojenia i pomachała im ręką, natomiast mężczyźni rąbiący drewno skłonili się w pas.

Wkrótce potem przejechały obok szopy, w której Kivrin znalazła schronienie. Wtedy, gdy tam siedziała, nie wiedząc, czy znajdzie dość sił, by wrócić do dworu, Gawyn wiózł z lasu resztki jej dobytku.

— Czy ojciec Roche był z wami, kiedy wszyscy poszliście po wigilijne polano?

— Tak — odparła Agnes. — Przecież musiał je pobłogosławić.

— Aha… — mruknęła z rozczarowaniem Kivrin. Po cichu liczyła na to, że ksiądz towarzyszył Gawynowi w wyprawie po jej rzeczy. — A czy ktoś pomagał Gawynowi przewieźć z lasu moje kufry?

— Nie. — Zabrzmiało to jednak mało przekonująco. Możliwe, że dziewczynka nic nie wiedziała na ten temat, ale nie chciała się do tego przyznać. — Gawyn jest bardzo silny. Kiedyś sam jeden rozprawił się z czterema wilkami.

Było to mało prawdopodobne, lecz to samo dałoby się powiedzieć o uratowaniu tajemniczej niewiasty, leżącej bez przytomności obok roztrzaskanego wozu, który nie wiadomo jakim cudem znalazł się na polanie w środku lasu, kilkadziesiąt kroków od drogi. Poza tym, nie ulegało wątpliwości, iż Gawyn był gotów uczynić wszystko, żeby tylko zyskać przychylność Eliwys — nawet gdyby musiał na własnym grzbiecie przytaszczyć resztki porzuconego w lesie wozu.

— Ojciec Roche też jest bardzo silny — oświadczyła Agnes.

— Niewiele nam z tego przyjdzie — zauważyła ponuro Rosemunda. Zdążyła już zsiąść z konia i uwiązać go do cmentarnej bramy. — Nigdzie go nie ma — dodała, stojąc z rękami opartymi na biodrach.

— Sprawdziłaś w kościele? — zapytała Kivrin.

Dziewczynka wzruszyła ramionami.

— Nie. Robi się zimno. Ojciec Roche na pewno wyruszył już do lasu, nie czekając aż znowu zacznie sypać.

— Mimo wszystko uważam, że trzeba zajrzeć do kościoła. — Kivrin zeskoczyła z grzbietu deresza i wyciągnęła ręce. — Chodź, Agnes.

— Nie! — odparła stanowczo mała, a następnie poklepała konika po karku. — Zostanę tu z Saracenem.

Wyglądało na to, że uporem dorównuje siostrze.

— Nic mu nie będzie — zapewniła ją Kivrin i zsadziła dziewczynkę z konia. — Chodź, poszukamy w kościele.

Otworzyła bramę wiodącą na cmentarz.

Agnes nie protestowała, ale co chwila oglądała się z niepokojem przez ramię.

— Saracen nie lubi zostawać sam…

Rosemunda zatrzymała się raptownie.

— Co tam ukrywasz, nieznośny bachorze? Może ukradłaś jabłka i poupychałaś je w sakwach?

— Nie! — wykrzyknęła z przerażeniem młodsza dziewczynka, ale Rosemunda już zmierzała szybkim krokiem w stronę koni. — Zostaw go! To nie twój kucyk, tylko mój!

Przynajmniej nie musimy już szukać księdza, pomyślała Kivrin. Jeśli gdzieś tu jest, z pewnością wyjdzie sprawdzić, co to za hałasy.

Rosemunda rozpięła sakwę, wsadziła do środka rękę i wydobyła wymachującego bezradnie łapami Blackiego.

— Patrzcie, co znalazłam!

— Och, Agnes… — westchnęła Kivrin.

— Jesteś głupia i nieznośna — oświadczyła Rosemunda. — Zaraz pójdę utopić go w rzece.

Udała, że rusza w tamtym kierunku.

— Nie! — wrzasnęła histerycznie Agnes i podbiegła do siostry, ale ta, znacznie od niej wyższa, trzymała pieska poza zasięgiem jej wyciągniętych rąk.

Kivrin uznała, że najwyższa pora wkroczyć do akcji. Zdecydowanym krokiem podeszła do Rosemundy, odebrała jej szczeniaka, po czym zwróciła się do młodszej dziewczynki:

— Uspokój się, Agnes. Twoja siostra tylko żartowała. Na pewno nie zrobi mu krzywdy. — Psiak wił się w jej objęciach, usiłując polizać ją w policzek. — Psy nie zostały stworzone po to, by jeździć konno. Blackie udusiłby się w sakwie.

— Mogę trzymać go na ręku — odparła Agnes, jednak bez większej nadziei w głosie. — On bardzo prosił, żebym zabrała go ze sobą…

— Więc już odbył przejażdżkę do kościoła, a zaraz czeka go druga, z powrotem do stajni. Rosemundo, odwieź pieska. — Szczeniak tym razem postanowił odgryźć jej ucho. Oddała Blackiego Rosemundzie, która bez ceregieli chwyciła go za skórę na karku. — To jeszcze mały dzidziuś — dodała Kivrin wyjaśniającym tonem. — Musi jak najprędzej wrócić do mamy i położyć się spać.

— Ty też jesteś mały dzidziuś, Agnes! — wysyczała Rosemunda z taką wściekłością, że Kivrin ogarnęły wątpliwości, czy słusznie postąpiła oddając jej szczeniaka. — Kto słyszał, żeby wozić psa na koniu! Teraz stracimy jeszcze więcej czasu, żeby odwieźć go z powrotem. Nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie dorosnę i nie będę musiała zadawać się z głupimi dzieciakami!

Jednak kiedy tylko wspięła się na grzbiet klaczy, natychmiast otuliła pieska skrajem płaszcza i czule przygarnęła go do piersi, po czym ujęła wodze wolną ręką i skierowała konia w stronę zabudowań.

— Ojciec Roche już dawno sobie poszedł!

Odjechała galopem.

Kivrin obawiała się, że Rosemunda ma rację. Wrzawa, którą uczyniły, była wystarczająco duża, by obudzić zmarłych śpiących wiecznym snem na cmentarzu, a jednak nikt nie wyszedł z kościoła, by sprawdzić, co jest powodem zamieszania. Przypuszczalnie kapłan wyruszył do lasu na długo przed ich przybyciem, jednak na wszelki wypadek wzięła Agnes za rękę i razem skierowały się w stronę świątyni.

— Rosemunda jest niedobra! — stwierdziła dziewczynka obrażonym tonem.

Akurat w tej chwili Kivrin była gotowa przyznać jej rację, zdawała sobie jednak sprawę, iż postąpiłaby niesprawiedliwie. Mimo to nie czuła się na siłach, by wystąpić w obronie Rosemundy.

— A ja wcale nie jestem dzidziusiem! — dodała Agnes, spoglądając na nią z oczekiwaniem, lecz Kivrin i tym razem zachowała dyplomatyczne milczenie.

Dotarły do ciężkich dębowych drzwi. Kivrin otworzyła je nie bez wysiłku, po czym obie zajrzały do środka.

Było pusto. Co prawda panował tam głęboki półmrok, ponieważ przyćmione światło pochmurnego dnia z trudem przeciskało się przez ciemne witrażowe szyby, ale i tak nie ulegało wątpliwości, iż w kościele nie ma żywego ducha.

— Może jest w prezbiterium?

Agnes wślizgnęła się do mrocznej nawy, przyklękła, przeżegnała się pospiesznie, a następnie obejrzała się i posłała Kivrin zniecierpliwione spojrzenie, jakby dziwiła się, na co ta jeszcze czeka.

Ojca Roche’a nie było także w prezbiterium. Nawet stojąc przy samym wejściu Kivrin mogła dotrzeć, że na ołtarzu nie płoną świece, lecz wyglądało na to, iż Agnes nie zrezygnuje z poszukiwań dopóty, dopóki nie zajrzą we wszystkie zakamarki. Kivrin przyklękła obok dziewczynki, potem zaś wzięła ją za rękę i razem podeszły do drewnianej tęczy oddzielającej prezbiterium od nawy. Także świece ustawione przed figurą św. Katarzyny były zgaszone, ale w powietrzu unosił się jeszcze ostry zapach dymu. Ciekawe, czy ojciec Roche nie zapomniał, że należy gasić je palcami, a nie dmuchać, pomyślała. Nie ulegało wątpliwości, iż gasił świece zawsze, kiedy wychodził z kościoła; pożar byłby niezmiernie groźny nawet dla kamiennej budowli, lichtarze zaś nie miały miseczek, w których ogarki mogłyby się bezpiecznie dopalić do samego końca.

Agnes podeszła do tęczy, przycisnęła twarz do drewnianych, rzeźbionych prętów, po czym zawołała półgłosem:

— Ojcze Roche!

Nasłuchiwała przez chwilę, potem zaś odwróciła się i oznajmiła:

— Nie ma go tu, lady Kivrin. Sprawdzimy w domu.

Nie czekając na reakcję opiekunki wybiegła bocznymi drzwiami, Kivrin zaś nie pozostało nic innego, jak podążyć za dziewczynką. Kiedy wyszła na zewnątrz, Agnes stała już przed drzwiami najbliższej chaty. Z pewnością pełniła ona funkcję plebani, ponieważ dziewczynka wołała co sił w płucach:

— Ojcze Roche! Ojcze Roche, jesteś tam?

Kivrin ogarnęło zdziwienie. Domostwo niewiele większe od szopy, w której jakiś czas temu się skryła, było w równie opłakanym stanie. Ksiądz miał prawo do dziesiątej części zbiorów oraz inwentarza każdego mieszkańca wioski, lecz w obejściu nie dostrzegła żadnych zwierząt, jeśli nie liczyć paru mizernych kur, sterta drewna przed wejściem miała zaś żałosne rozmiary.

Agnes poczęła walić piąstkami w drzwi, które sprawiały wrażenie równie mało solidnych jak cała chata. Kivrin obawiała się, że mała lada chwila wpadnie z nimi do środka, ale zanim zdążyła coś powiedzieć, Agnes przestała się dobijać, cofnęła się o dwa kroki, a następnie oświadczyła:

— Na pewno jest w dzwonnicy!

— Wątpię — odparła Kivrin, na wszelki wypadek biorąc ją za rękę. Wolnym krokiem podążyły w kierunku bramy cmentarza. — Przecież będzie dopiero dzwonił na nieszpór.

— Mógłby zadzwonić już teraz! — powiedziała Agnes przekornym tonem, a następnie przechyliła główkę, jakby nasłuchując.

Kivrin także wytężyła słuch, ponieważ coś nie dawało jej spokoju. Chwilę potem zrozumiała, co takiego: umilkł dzwon, którego głos, docierający z południowego zachodu, słyszała prawie bez przerwy podczas choroby, a także wtedy, kiedy wyruszyła do stajni, by porozmawiać z Gawynem, i zastała go tam zabawiającego się z Maisry.

— Słyszałaś, lady Kivrin?

Agnes uwolniła rękę i pobiegła, ale nie w stronę dzwonnicy, lecz w prawo, jakby chciała obiec kościół dokoła. — Widzisz? — zapytała, wskazując z dumą swoje znalezisko. — Jednak nie pojechał!

Przy północnej ścianie budowli stał biały osiołek księdza, flegmatycznie skubiąc suche badyle wystające spod śniegu. Miał założoną uprząż z konopnego sznura, na grzbiecie zaś niósł kilka pustych worków, z pewnością przeznaczonych na jemiołę.

— Wiedziałam, że musi być w dzwonnicy! — zawołała dziewczynka i co sił w nogach popędziła w kierunku, z którego niedawno przyszła.

W chwili, gdy Kivrin wyłoniła się zza kościoła, zobaczyła Agnes niknącą w wieży. Uznała, że nie ma sensu gonić za małą, więc rozejrzała się dokoła, zastanawiając się, gdzie jeszcze powinny sprawdzić. Może jest w którejś z chat, przy chorym lub umierającym?

Nagle kątem oka w jednym z okien kościoła dostrzegła błysk światła. Może wszedł tam, kiedy były po drugiej stronie budynku, przy ośle? Otworzyła boczne drzwi i zajrzała do środka. Przed figurą św. Katarzyny płonęła świeczka.

— Ojcze?

Nikt nie odpowiedział, więc wślizgnęła się do wnętrza, zamknęła za sobą drzwi i ruszyła w stronę figury.

Świeca stała między stopami posągu, tak że wykuta niewprawną ręką rzeźbiarza, twarz świętej była ukryta w cieniu, podobnie jak miniaturowa postać dziecka. Kivrin przyklękła i wzięła świecę do ręki; zapalono ją najdalej przed kilkoma chwilami, ponieważ nie zdążyła się jeszcze rozgrzać, płomień zaś wytopił tylko maleńkie kółko wosku dokoła grubego knota.

Rozejrzała się dokoła, ale zobaczyła jeszcze mniej niż poprzednio, ponieważ słaby blask świecy docierał zaledwie na dwa metry od posągu, pozostawiając resztę nawy w całkowitej ciemności.

Kivrin ostrożnie ruszyła w kierunku środka świątyni.

— Ojcze Roche?

W kościele panowała całkowita cisza, równie głucha i nieprzenikniona jak w lesie tamtego popołudnia, zaraz po przeskoku. Zupełnie jakby ktoś ukrył się za którąś z kolumn albo za grobowcem i czekał, wstrzymując oddech.

— Jesteś tu, ojcze? — zapytała głośno i wyraźnie.

Nie otrzymała odpowiedzi. Przecież w lesie nikogo wtedy nie było, pomyślała, i postąpiła kolejny krok naprzód. A tu nikt nie ukrywał się za grobowcem. Mąż lady Imeyne leżał nieruchomo na wznak z ramionami skrzyżowanymi na piersi i mieczem u boku. Przy drzwiach także nikogo nie było. Widziała to wyraźnie, mimo iż blask świecy raczej oślepiał, niż pomagał cokolwiek dostrzec.

Serce łomotało jej w piersi tak samo jak wtedy w lesie, tak głośno, że z pewnością zagłuszyłoby odgłos czyichś kroków albo szmer oddechu… Właśnie, oddech! Odwróciła się raptownie. Stał tuż za nią. Świeczka przygasła na chwilę, po czym rozbłysła jaśniejszym światłem, wydobywając z mroku twarz o okrutnych, bezlitosnych rysach.

— Czego… Czego chcesz? — wykrztusiła z najwyższym trudem. — Jak się tu dostałeś?

Rzezimieszek nie odpowiedział, tylko wpatrywał się w nią tak samo jak wtedy na polanie. A więc to jednak nie był sen, przemknęła jej przez głowę paniczna myśl. Był tam. Zamierzał… Co zamierzał? Obrabować ją? Zgwałcić? Cokolwiek chciał zrobić, z pewnością by tego dokonał, gdyby nie spłoszył go Gawyn.

Cofnęła się o krok.

— Pytałam, czego chcesz? Kim jesteś?

Jej słowa wróciły do niej echem odbitym od ścian kościoła i Kivrin uświadomiła sobie nagle, że mówi po angielsku. Boże, tylko nie to! — jęknęła w duchu. Dlaczego ten przeklęty translator musiał się zepsuć właśnie teraz?

— Czego chcesz ode mnie? — powtórzyła, starając się mówić powoli i wyraźnie.

Pomogło, ponieważ zdanie, które dotarło do jej uszu, brzmiało: „Whette wolde thou withe me?”

Wyciągnął rękę, jakby zamierzał dotknąć jej krótko obciętych włosów. Ręka była wielka, brudna, o licznych zadrapaniach i zgrubieniach na skórze.

— Odejdź! — Zrobiła jeszcze jeden krok wstecz i oparła się plecami o grobowiec. Świeca zgasła. — Nie wiem, kim jesteś i czego chcesz, ale będzie lepiej, jeśli sobie pójdziesz. — Znowu mówiła po angielsku, lecz jakie to miało znaczenie? Gdzie podział się ksiądz? — Ojcze Roche! — krzyknęła rozpaczliwie. — Ojcze Roche!

Skrzypnęły otwierane drzwi i do kościoła wbiegła Agnes.

— A więc tutaj jesteś! — zawołała radośnie. — Wszędzie cię szukałam!

Rzezimieszek powoli odwrócił się w kierunku dziewczynki.

— Agnes, uciekaj!

Mała zamarła w bezruchu.

— Uciekaj stąd! — powtórzyła Kivrin, ale natychmiast uświadomiła sobie z przerażeniem, że Agnes nie może jej zrozumieć. Jak było „uciekaj” po staroangielsku?

Zbój zaczął się do niej powoli zbliżać. Nie miała już się dokąd cofać, więc tylko przycisnęła się do ściany grobowca.

— Renne! Uciekaj, Agnes!

Chwilę potem rzuciła się na oślep do drzwi, wypadła na zewnątrz i zatrzasnęła je za sobą. Agnes była już przy bramie cmentarza, ale na widok Kivrin zatrzymała się, po czym ruszyła w jej stronę.

— Nie! Uciekaj!

— Czy to był wilk? — zapytała dziewczynka, wpatrując się w nią wielkimi oczami.

Nie było czasu na wyjaśnienia. Ludzie rąbiący drewno na skraju łąki poszli już chyba do domów; nigdzie, jak okiem sięgnąć, nie było żywego ducha. Kivrin podbiegła do dziewczynki, chwyciła ją w ramiona i co sił w nogach popędziła do koni.

— W kościele zaczaił się zbój! — powiedziała, sadzając ją na kucu.

— Zbój? — powtórzyła z niedowierzaniem Agnes. — Czy ten sam, który napadł na ciebie w lesie?

— Tak, ten sam. — Pospiesznie odwiązywała konie. — Jedź najszybciej jak możesz do dworu i nie zatrzymuj się po drodze.

— Nie widziałam go! — stwierdziła dziewczynka z pretensją w głosie.

Istotnie, nie mogła go widzieć, bo dla kogoś, kto właśnie wszedł z dworu, we wnętrzu kościoła musiały panować całkowite ciemności.

— To był ten człowiek, który uderzył cię w głowę, obrabował, i zostawił samą na pożarcie wilkom?

— Tak, właśnie on.

Nie mogła dać sobie rady ze stwardniałymi rzemieniami. Co chwila zerkała z niepokojem na drzwi.

— I siedział w grobowcu?

— Co takiego?

— Widziałam jak stoicie z ojcem Roche przy grobowcu dziadka. Czy zbój ukrył się w środku?

16.

Ojciec Roche.

Wreszcie udało jej się odwiązać wodze, ale nawet tego nie zauważyła.

— Z ojcem Roche?

— Sprawdziłam w dzwonnicy, ale go tam nie było, bo był z tobą w kościele — wyjaśniła Agnes. — Lady Kivrin, dlaczego ten zbój ukrył się w grobowcu dziadka?

Ojciec Roche… Nie, to niemożliwe. Ojciec Roche namaścił jej skronie i ręce.

— Czy on chce zrobić coś złego ojcu Roche?

Ten człowiek nie mógł być ojcem Roche. Przecież ojciec Roche trzymał ją za rękę i mówił jej, żeby się nie bała. Spróbowała przypomnieć sobie twarz księdza. Pochylił się nad nią i zapytał o imię, ale w izbie było tyle dymu, że prawie go nie widziała.

A wtedy, kiedy udzielał jej ostatniego namaszczenia, nagle ujrzała rzezimieszka z lasu. Przestraszyła się go i próbowała uciec, ale teraz okazało się, że to nie był żaden rzezimieszek, tylko ksiądz.

— Czy zbój będzie nas gonił? — zapytała Agnes, spoglądając z niepokojem na drzwi.

Tak, wszystko powoli nabierało sensu. Człowiek o okrutnej twarzy, który pochylał się nad nią na polanie, a potem wsadzał ją na konia… Przypuszczała, iż stanowił jedynie wytwór jej trawionego gorączką umysłu, lecz myliła się. To był ojciec Roche, który przybył z Gawynem, by pomóc przetransportować ją do dworu.

— Nie obawiaj się — powiedziała do małej. — Zbój nie przyjdzie. Nie ma żadnego zbója.

— Zostanie w kościele?

— Nie, kochanie. Pomyliłam się. Zbója nie ma.

Agnes nie wyglądała na przekonaną.

— Ale przecież krzyczałaś!

Kivrin bez trudu mogła sobie wyobrazić jak będzie wyglądać relacja, którą Agnes złoży lady Imeyne: „Lady Katherine i ojciec Roche byli razem w kościele, a potem ona nagle zaczęła krzyczeć”. Lady Imeyne z radością dołączy ten fakt do listy grzechów ojca Roche’a oraz do drugiej listy, zawierającej przykłady podejrzanego zachowania Kivrin.

— Krzyknęłam, bo w kościele było ciemno, a ojciec Roche podszedł do mnie znienacka i bardzo się przestraszyłam.

— Ale to przecież ojciec Roche! — odparła Agnes tonem świadczącym o tym, że nie potrafi sobie wyobrazić, jak kogoś może przestraszyć nagłe pojawienie się księdza.

— Kiedy bawicie się z Rosemundą w chowanego, a ona nagle wyskoczy z ukrycia, też krzyczysz ze strachu, chociaż dobrze wiesz, że to tylko twoja siostra.

Dziewczynka z powagą skinęła głową.

— Kiedyś schowała się na stryszku i skoczyła na mnie, kiedy bawiłam się z Blackiem. Jejku, jak ja się przestraszyłam! Wrzasnęłam wtedy o, tak: Aaaa… — Wydała mrożący krew w żyłach okrzyk. — A innym razem, kiedy w domu było zupełnie ciemno, wypadła na mnie z kąta i zahuczała jak sowa, a ja zaczęłam krzyczeć, rozpłakałam się i pobiegłam do matki, a ona…

— Sama więc widzisz — przerwała jej Kivrin. — W kościele też było ciemno.

— Czy ojciec Roche wypadł na ciebie z kąta i zahuczał jak sowa?

Tak, pomyślała Kivrin. Coś w tym rodzaju. Stanął za moimi plecami, a kiedy go zobaczyłam, wzięłam go za bandytę.

— Oczywiście, że nie. Skąd ci to przyszło do głowy?

— Czy pojedziemy z nim po jemiołę?

Owszem, jeśli nie przestraszył się mnie i nie uciekł, przemknęła Kivrin przez głowę niewesoła myśl. Chwyciła Agnes pod pachy i postawiła na ziemi.

— Chodźmy. Musimy go poszukać.

Nie miała pojęcia co uczyni, jeśli okaże się, że nigdzie go nie ma. Przecież nie może wrócić prosto do dworu, bo dziewczynka natychmiast opowie babce o całym zdarzeniu! Nie może też odjechać nie złożywszy ojcu Roche żadnych wyjaśnień. Tylko, co powinna mu powiedzieć? Że wzięła go za złodzieja i gwałciciela? A może, że uznała go za zjawę z koszmarnego snu?

— Musimy wracać do kościoła? — zapytała Agnes bez szczególnego entuzjazmu.

— Niczego się nie bój. Tam jest tylko ojciec Roche.

Mimo zapewnień opiekunki, dziewczynka miała niezbyt tęgą minę, a kiedy Kivrin pchnęła ciężkie drzwi, Agnes chwyciła ją za nogę i ukryła głowę w fałdach spódnicy.

— Wszystko w porządku — uspokoiła ją Kivrin, po czym obrzuciła wnętrze kościoła szybkim spojrzeniem. Przy grobowcu nikogo już nie było. Pozwoliła, by drzwi zamknęły się za nimi, ale nie ruszyła się z miejsca, ponieważ jej wzrok nie zdążył jeszcze przystosować się do ciemności. — Nie ma się czego bać.

To nie rzezimieszek, powtarzała sobie w duchu. Na pewno nie wyrządzi ci krzywdy. Udzielił ci ostatniego namaszczenia. Trzymał cię za rękę. Pocieszał.

Mimo to serce łomotało jej w piersi.

— Czy zbój jest tutaj? — zapytała Agnes szeptem, z głową wciąż zagrzebaną w fałdach spódnicy Kivrin.

— Nie ma żadnego zbója.

Wtedy go zobaczyła. Stał przed figurą św. Katarzyny, trzymając w ręce świecę, którą Kivrin zgubiła, kiedy biegła do drzwi. Przyklęknął, postawił świecę na posadzce między stopami posągu, a następnie wyprostował się powoli.

Aż do tej chwili w głębi jej duszy kołatała nadzieja, że padła ofiarą złudzenia, że wszystkiemu było winne marne oświetlenie i że w rzeczywistości ojciec Roche wcale nie wygląda jak rzezimieszek. Niestety, wyglądał. Tamtej nocy miał na głowie kaptur, więc nie dostrzegła tonsury, ale poza tym wszystko się zgadzało: to samo przenikliwe spojrzenie, te same surowe, bezwzględne rysy. Serce uderzało jej coraz szybciej.

— Gdzie jest ojciec Roche? — zapytała Agnes, wysuwając głowę z ukrycia. — O, tam!

Pobiegła w kierunku samotnej postaci.

— Nie… — Kivrin chciała krzyknąć, lecz z jej gardła wydobył się tylko zduszony charkot. — Zaczekaj!

Ruszyła za dzieckiem.

— Ojcze Roche! Ojcze Roche! — wołała Agnes. — Wszędzie cię szukałyśmy! — Najwyraźniej zapomniała o zbóju, który mógł czaić się za grobowcem lub w cieniu któregoś z filarów. — Byłyśmy w kościele i nawet w domu, ale ty gdzieś sobie poszedłeś!

Pędziła ku niemu co sił w nogach. Kiedy była już blisko, jednym płynnym ruchem odwrócił się w jej stronę, pochylił, chwycił w ramiona i podniósł wysoko.

— Poszłam nawet do dzwonnicy, ale tam też cię nie było — ciągnęła Agnes bez śladu lęku w głosie. — Rosemunda powiedziała, że pojechałeś do lasu.

Kivrin zatrzymała się przy ostatnim filarze, próbując uspokoić przyspieszony oddech.

— Gdzie się schowałeś? — Dziewczynka ufnie objęła kapłana za szyję. — Kiedyś Rosemunda schowała się przede mną na stryszku i wyskoczyła tak nagle, że zaczęłam krzyczeć.

— Dlaczego mnie szukałaś, Agnes? — zapytał. — Czy ktoś zachorował?

„Agnes” w jego ustach zabrzmiało niemal jak, „Agnus”, akcent zaś niewiele się różnił od tego, jakim posługiwała się Maisry. Translator przetłumaczył słowa księdza dopiero po sekundzie. To dziwne, pomyślała Kivrin. Przecież wtedy, kiedy byłam chora, bez trudu rozumiałam wszystko, co do mnie mówi.

Natychmiast jednak uświadomiła sobie, że zapewne wówczas zwracał się do niej po łacinie. Głos był ten sam, nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. Właśnie ten człowiek udzielił jej ostatniego namaszczenia, właśnie on powtarzał, że nie powinna się bać. Nawet teraz poczuła, jak ogarniają kojący spokój.

— Nie, nikt nie zachorował — odparła Agnes. — Chciałyśmy tylko pojechać z tobą do lasu, żeby narwać bluszczu i jemioły. Lady Kivrin, Rosemunda, Saracen, Blackie i ja.

Kiedy mała powiedziała „lady Kivrin”, Roche odwrócił się i dopiero teraz zauważył ją stojącą przy filarze. Natychmiast postawił dziewczynkę na podłodze.

Kivrin musiała oprzeć się o kolumnę, ponieważ nagle ugięły się pod nią kolana.

— Wybacz mi, ojcze — powiedziała. — Wybacz, że uciekłam z krzykiem, ale było ciemno, a ja cię nie poznałam…

Translator, nie wiedzieć czemu wciąż lekko spóźniony, przetłumaczył ostatnie słowa jako: „A ja cię nie znałam”.

— Ona nic nie pamięta — wyjaśniła Agnes. — Zbój uderzył ją w głowę i wszystko zapomniała. Wie tylko, jak się nazywa.

— Słyszałem o tym — odparł, nie spuszczając spojrzenia z Kivrin. — Czy to prawda, że nie wiecie, jakim sposobem znaleźliście się między nami?

Poczuła trudną do opanowania pokusę, by powiedzieć mu prawdę, tak samo jak wtedy, gdy zapytał o jej imię. Jestem historykiem, cisnęły się jej na usta niesforne słowa. Przybyłam tu, żeby was obserwować, ale zachorowałam i teraz nie mogę trafić z powrotem na miejsce przeskoku.

— Ona naprawdę niczego nie pamięta! — stwierdziła Agnes urażonym tonem, jakby uznała, że ksiądz jej nie uwierzył i dlatego prosi o potwierdzenie. — Nie potrafiła nawet nic powiedzieć. To ja nauczyłam ją mówić!

— Nie wiecie więc, kim jesteście?

— Nie.

— Ani jak tu dotarliście?

Na to pytanie mogła odpowiedzieć zgodnie z prawdą.

— Nie. Wiem tylko, że Gawyn i wy, ojcze, przywieźliście mnie do dworu.

Agnes nagle straciła zainteresowanie rozmową.

— Pojedziesz z nami narwać jemioły?

Nie odpowiedział, tylko wyciągnął rękę jak do błogosławieństwa, ale zamiast uczynić w powietrzu znak krzyża, delikatnie dotknął skroni dziewczyny. Kivrin uświadomiła sobie, że to właśnie chciał zrobić niedawno przy grobowcu.

— Nie ma rany — stwierdził.

— Zagoiła się.

— Chodźmy już! — marudziła coraz głośniej Agnes, ciągnąc go za rękaw.

Wykonał ruch, jakby ponownie chciał dotknąć skroni Kivrin, lecz tym razem cofnął rękę.

— Nie musicie się lękać — powiedział. — Bóg z pewnością przysłał was w jakimś dobrym celu.

Nieprawda, pomyślała. To nie Bóg mnie tu przysłał, tylko sekcja średniowiecza Wydziału Historycznego Uniwersytetu w Oxfordzie. Mimo to od razu poczuła się lepiej.

— Dziękuję, ojcze.

— Chcę już iść! — zażądała stanowczo Agnes, i dla odmiany uczepiła się rękawa Kivrin. — Ty idź po osiołka, a my pojedziemy po Rosemundę.

Nie czekając na odpowiedź ruszyła w kierunku drzwi, Kivrin zaś nie miała innego wyjścia jak tylko podążyć za nią. Zanim jednak dotarły do wejścia, drzwi otworzyły się raptownie i stanęła w nich Rosemunda.

— Zaczęło padać — oznajmiła, po czym zmrużyła oczy, usiłując dojrzeć coś w ciemności. — Znalazłyście ojca Roche’a?

— Odwiozłaś Blackiego do stajni? — odpowiedziała Agnes pytaniem na pytanie.

— Tak. A więc spóźniłyście się? Ojciec Roche pojechał już do lasu?

— Wcale nie! Jest tutaj, i będzie nam towarzyszył. Cały czas był w kościele, a lady Kivrin przyszła, i…

— Właśnie poszedł po osła — wpadła jej w słowo Kivrin.

— Okropnie przestraszyłam się wtedy, kiedy skoczyłaś na mnie ze stryszku — przyznała Agnes, ale jej siostra odwróciła się już ze zniecierpliwieniem i pomaszerowała ku bramie.

Wbrew temu, co powiedziała Rosemunda, jeszcze nie padało, ale w powietrzu wisiała wilgotna mgiełka. Kivrin wsadziła Agnes na kuca, po czym nie bez trudu wdrapała się na swego deresza. Chwilę potem zza kościoła wyłonił się ojciec Roche, prowadząc osła za uzdę, skinął im głową, a następnie ruszył przez przysypaną śniegiem łąkę w kierunku ściany lasu.

— W lesie są wilki — oznajmiła Agnes. — Gawyn zabił jednego.

Kivrin prawie jej nie słyszała, ponieważ była zajęta obserwowaniem ojca Roche’a idącego obok objuczonego pustymi workami osiołka. Usiłowała przypomnieć sobie wydarzenia tamtej nocy, kiedy przywieziono ją do dworu. Rosemunda twierdziła, że ksiądz spotkał Gawyna na drodze i pomógł mu przetransportować ją z lasu, ale to nie mogła być prawda. Przecież doskonale pamiętała, jak pochylał się nad nią, kiedy siedziała oparta o koło wozu. Twarz miał oświetloną blaskiem dogasającego ogniska. Powiedział wtedy coś, czego nie zrozumiała, ona natomiast poprosiła, by jak najszybciej zawiadomił pana Dunworthy’ego.

— Rosemunda jeździ niczym jakiś podrostek, a nie jak skromna niewiasta — oświadczyła Agnes tonem pełnym wyższości. Zapewne powtórzyła zdanie usłyszane od kogoś z dorosłych.

Istotnie, jej siostra wysforowała się daleko w przód, aż do zakrętu, i teraz czekała na nich ze zniecierpliwioną miną.

— Rosemundo! — zawołała Kivrin.

Dziewczynka wróciła galopem, w ostatniej chwili ściągnęła wodze, unikając o włos zderzenia z osłem, po czym zatrzymała wierzchowca na poboczu ścieżki.

— Czy nie możemy jechać prędzej? — zapytała zirytowanym tonem. — Nie zdążymy przed deszczem!

Zawróciła wierzchowca i znowu pogalopowała naprzód.

Tutaj, w lesie, „droga” przypominała raczej wąziutką ścieżynę. Kivrin przyglądała się drzewom, poszukując znajomych widoków. W pewnej chwili serce zabiło jej żywiej, ponieważ dostrzegła kępę wierzb, ale radość okazała się przedwczesna; rosły zbyt daleko od traktu, tuż obok zaś szemrał częściowo zamarznięty strumień.

Po przeciwnej stronie ścieżki rósł rozłożysty jesion, za nim natomiast, w równych odstępach, jakby zasadzone ręką człowieka, rozczochrane jarzębiny. Nie, to z pewnością nie było tutaj, a nawet jeśli wieźli ją tą właśnie drogą, to była zbyt chora, aby się rozglądać. Poza tym, przecież wtedy panowały już całkowite ciemności.

Jedyne, co zapamiętała, to samo miejsce przeskoku, choć nawet to wspomnienie, stosunkowo żywo i wyraźne, przesłaniała mgła niepewności. Polana, potężny dąb, kępa wierzb… I twarz pochylającego się nad nią ojca Roche’a, kiedy siedziała bez sił na zmarzniętej ziemi, oparta plecami o koło wozu.

Albo był z Gawynem od samego początku, albo Gawyn przyprowadził go do niej. Twarz księdza, oświetlona czerwonawym blaskiem płomieni, wryła się jej głęboko w pamięć, tak samo jak późniejszy upadek z konia na rozwidleniu dróg.

Na razie nie dotarli jeszcze do żadnego rozwidlenia. Nie zauważyła nawet innych ścieżek, choć doskonale wiedziała, że musi ich być sporo; łączyły wsie, prowadziły do odległych pól położonych na skraju lasu, pozwalały dojść najkrótszą drogą do traktu wiodącego z miasta do miasta.

Dotarli do szczytu łagodnego wzniesienia; ojciec Roche przystanął i odwrócił się, by sprawdzić, czy podążają za nim. On wie, gdzie jest miejsce przeskoku, pomyślała Kivrin. Do tej pory liczyła na to, że kapłan mógłby tam trafić dzięki wskazówkom zawartym w relacji Gawyna, lecz teraz zdawała sobie sprawę, iż ojciec Roche nie musi opierać się na niczyich opowieściach. On tam był.

Po cichu liczyła na to, że ze szczytu wyniosłości uda jej się dojrzeć coś więcej, lecz zobaczyła tylko bezkresny ocean drzew. Przypuszczalnie znajdowali się w Lesie Wychwood; jeśli tak właśnie miały się sprawy, to otaczało ich ponad sto kilometrów kwadratowych kniei. Na własną rękę nigdy nie zdołałaby odnaleźć miejsca przeskoku; ba, przypuszczalnie sama szybko zgubiłaby drogę, ponieważ gąszcz był tak wielki, iż wzrok sięgał najwyżej dziesięć metrów między drzewa.

Szczerze mówiąc, nie spodziewała się ujrzeć tak bujnej roślinności. Drzewa rosły bardzo ciasno, natomiast niewielką przestrzeń między nimi wypełniały krzewy, połamane gałęzie oraz śnieżne zaspy.

To nieprawda, że znalazła się w zupełnie obcej okolicy. Doskonale znała te tereny: właśnie w takim lesie zabłądzili Jaś i Małgosia, Królewna Śnieżka oraz niezliczeni rycerze i książęta. Żyły w nim wilki i niedźwiedzie, przypuszczalnie można było natrafić na chatkę czarownicy, i tu właśnie narodziły się legendy oraz baśnie, które następnie przetrwały wiele stuleci.

Nic dziwnego. Ten las naprawdę działał na wyobraźnię.

Ojciec Roche ponownie zatrzymał osiołka i zaczekał na Kivrin i Agnes, po czym skręcił w bok, by podążyć jeszcze węższą ścieżką, z której istnienia Kivrin przed chwilą nie zdawała sobie sprawy. Rosemunda nadjechała galopem, ale nie mogła wyprzedzić kapłana, jechała więc tuż za nim z nadąsaną miną. Co jej się stało? — pomyślała Kivrin po raz kolejny. Sir Bloet ma wielu wpływowych przyjaciół, powiedziała lady Imeyne. Nazwała go przyjacielem, ale czy tak było naprawdę? Może ojciec Rosemundy kiedyś wspomniał córce o czymś, co w perspektywie przyjazdu możnego sąsiada do Ashencote napełniało ją lękiem i niechęcią?

Zaledwie po kilkunastu metrach minęli kępę wierzb bardzo podobną do tej, jaka rosła w miejscu przeskoku, skręcili w lewo, przecisnęli się między kilkoma dorodnymi jodłami i ujrzeli kolejny jesion, znacznie mniejszy niż poprzedni, za to obrośnięty jemiołą.

Ojciec Roche począł ściągać puste worki z oślego grzbietu. Agnes usiłowała mu pomóc, Rosemunda natomiast, nie oglądając się na nikogo, zeskoczyła z konia, wyjęła spomiędzy fałdów spódnicy nóż o szerokim, budzącym respekt ostrzu, i poczęła ścinać rosnące niżej gałązki nadrzewnego pasożyta.

Brnąc po kolana w śniegu, Kivrin obeszła jesion dokoła, ponieważ wydawało jej się, że dostrzega białą plamę, która mogła być kępą brzóz, lecz okazało się, że to tylko przysypana śniegiem ułamana gałąź, która uwięzia między konarami jakieś dwa metry nad ziemią.

Do drzewa podeszła Agnes razem z ojcem Roche, który trzymał w dłoni nóż jeszcze większy od tego, jakim wymachiwała Rosemunda. Kivrin stwierdziła, iż wciąż nie może przyzwyczaić się do widoku jego okrutnej twarzy; z nożem w garści i pustymi workami przerzuconymi przez ramię naprawdę wyglądał jak zbój wracający do kryjówki z nieudanej wyprawy. Ojciec Roche wręczył Agnes jeden z worków.

— Musisz go trzymać o, tak — zademonstrował, w jaki sposób zawinąć gruby, szorstki materiał — a ja będę ładował do środka gałęzie.

Natychmiast zabrał się do dzieła, Kivrin zaś odbierała od niego ścięte gałązki i ostrożnie wkładała je do worka.

— Ojcze Roche… — odezwała się po dłuższej chwili. — Chciałam wam podziękować za to, że opiekowaliście się mną, kiedy byłam chora, i za to, że przywieźliście mnie do dworu, kiedy…

— Kiedy spadliście z konia — dokończył za nią, mocując się z oporną gałęzią.

Chciała powiedzieć: „kiedy zostałam napadnięta przez złoczyńców”. Jego reakcja zaskoczyła ją i zmusiła do zastanowienia. Istotnie, spadła z konia, ale przecież nastąpiło to daleko od miejsca przeskoku, więc gdyby zjawił się przy niej dopiero wtedy, nie mogłaby widzieć go tam, przy ognisku. A widziała go, była tego całkowicie pewna. Cóż, ma przecież niepowtarzalną okazję, by raz na zawsze rozwiać wszelkie wątpliwości.

— Czy wiecie, gdzie dokładnie znalazł mnie Gawyn?

Wstrzymała oddech.

— Tak.

Poczuła tak wielką ulgę, że aż zakręciło się jej w głowie. Wie! Ojciec Roche wie, gdzie jest miejsce przeskoku!

— Czy to daleko stąd?

— Nie — odparł, odcinając kolejną kępkę jemioły.

— Zaprowadzicie mnie tam?

— Po co miałabyś tam iść? — spytała Agnes. — A jeśli znowu napadną cię źli ludzie?

Sądząc po wyrazie oczu ojca Roche’a, zamierzał zadać jej to samo pytanie.

— Pomyślałam sobie, że jeśli zobaczę to miejsce, może przypomnę sobie kim jestem i skąd się tam wzięłam.

Kapłan podał jej kolejną gałązkę.

— Zaprowadzę was — powiedział.

— Dziękuję.

Dziękuję, dziękuję! Wrzuciła ostatnią gałązkę do worka, ojciec Roche zaś zawiązał go starannie i zarzucił sobie na ramię.

Zjawiła się Rosemunda, ciągnąc za sobą wypełniony po brzegi wór.

— Skończyliście już?

Ojciec Roche wziął jej worek i umieścił obok swojego na grzbiecie osiołka. Kivrin wsadziła Agnes na kucyka, pomogła Rosemundzie dosiąść klaczy, sama zaś wspięła się na deresza przy pomocy kapłana, którego splecione dłonie posłużyły jej za stopień.

Wtedy, kiedy zsunęła się z grzbietu białego konia, także pospieszył jej z pomocą. Pamiętała jego wielkie ręce, które ją podtrzymywały. Ale przecież wówczas znajdowali się już daleko od miejsca przeskoku, Gawyn zaś nie miałby najmniejszego powodu, by wracać tam z księdzem. A może jednak wrócili? Albo może odległość wcale nie była duża, tylko jej, majaczącej w gorączce, wydawała się taka ogromna?

Ojciec Roche wyprowadził objuczonego osiołka z powrotem na ścieżkę. Rosemunda przepuściła go przodem, po czym zapytała tonem bardzo podobnym do tego, jakim z upodobaniem posługiwała się jej babka:

— Dokąd on idzie? Przecież bluszcz rośnie zupełnie gdzie indziej!

— Idziemy obejrzeć miejsce, w którym zbójcy napadli na lady Katherine — wyjaśniła Agnes.

Rosemunda zmierzyła Kivrin podejrzliwym spojrzeniem.

— Po co tam wracacie? Przecież wasze rzeczy przewieziono już do dworu.

— Ona myśli, że kiedy zobaczy to miejsce, przypomni sobie wszystko — powiedziała Agnes. — Lady Kivrin, czy wtedy będziesz musiała wrócić do domu?

— Oczywiście! — parsknęła Rosemunda. — Jasne, że wróci do domu, do swojej rodziny. Przecież nie może zostać z nami na zawsze.

Czyniła wszystko, by sprowokować Agnes, i w pełni jej się to udało.

— Może! — zaprotestowała młodsza dziewczynka. — Będzie naszą opiekunką!

— Czy myślisz, że to przyjemnie opiekować się takim mazgajem? — zapytała z przekąsem Rosemunda, po czym zawróciła klacz i odjechała truchtem.

— To ty jesteś mazgaj! — zawołała za nią Agnes, a następnie odwróciła się do Kivrin. — Lady Kivrin, ja nie chcę, żebyś odeszła!

— Nie zostawię cię — zapewniła ją Kivrin. — Pospieszmy się, ojciec Roche czeka.

Stał na głównej drodze, ale jak tylko wyłoniły się zza zakrętu ścieżki, ruszył powoli przed siebie. Rosemunda była już daleko; spod kopyt galopującej klaczy tryskały fontanny śniegu a z gałęzi, o które zahaczała dziewczynka, zsuwały się ciężkie białe czapy.

Pokonawszy strumień dotarli do rozwidlenia; droga, którą podążali, skręcała łagodnie w prawo, jej odnoga natomiast biegła jeszcze prosto przez jakieś sto metrów, by następnie ostro skręcić w lewo. Rosemunda zatrzymała klacz; zwierzę, przypuszczalnie wyczuwając rozdrażnienie swej pani, przestępowało niecierpliwie z nogi na nogę i gniewnie potrząsało łbem.

Zsunęłam się z konia na rozwidleniu dróg, ale czy właśnie na tym? — zastanawiała się Kivrin. Rozglądała się pilnie dokoła w nadziei, że dostrzeże jakieś drzewo lub inny, charakterystyczny fragment krajobrazu. Las Wychwood przecinało mnóstwa ścieżek, musiało więc być wiele takich samych albo podobnych rozwidleń, niemniej jednak dotarli chyba do właściwego, ponieważ ojciec Roche bez wahania skręcił w prawo, by po przejściu zaledwie kilku metrów zejść z traktu i zagłębić się w gęstwinę.

W pobliżu nie rosła ani jedna wierzba, nie było też żadnego wzgórza. Widocznie prowadzi nas drogą, którą przebył z Gawynem, domyśliła się Kivrin. Nawet na pewno — przecież zapamiętała, że najpierw długo jechali przez las.

Podążyły za księdzem, ale niemal natychmiast musiały zsiąść z wierzchowców. Ojciec Roche szedł na przełaj przez las, schylając się w miejscach, gdzie gałęzie zwieszały się nisko nad ziemią, brnąc przez śnieg sięgający miejscami do kolan i omijając skupiska krzewów.

Kivrin starała się zapamiętać trasę, ale jej wysiłki były z góry skazane na niepowodzenie, ponieważ nie mogła znaleźć żadnych charakterystycznych obiektów lub miejsc, które mogłyby posłużyć jako punkty odniesienia. Na szczęście zostawiali w śniegu doskonale widoczne ślady; koniecznie musi tu wrócić, zanim śnieg się roztopi, i oznaczyć drogę skrawkami materiału albo pokruszonym chlebem, jak Jaś i Małgosia.

Wcale się nie dziwiła, że tych dwoje, a także Królewna Śnieżka, rycerze i książęta, zabłądzili w lesie. Choć przeszła niewiele ponad sto metrów, miałaby już poważne kłopoty ze wskazaniem kierunku, w którym znajdowała się droga. Gdyby nie ślady w śniegu, nigdy nie udałoby jej się wrócić do dworu. Jaś i Małgosia mieli sporo szczęścia, że natrafili na chatkę czarownicy; w takiej puszczy można by błąkać się miesiącami, ani razu nie wracając w to samo miejsce.

Ojciec Roche zatrzymał się raptownie. — Co się stało? — zapytała Kivrin.

Odprowadził osiołka na bok i przywiązał go do olchy.

— To tutaj.

Gdziekolwiek byli, na pewno nie dotarli do miejsca przeskoku. Co prawda rósł tu rozłożysty dąb, ale nie było żadnej polany; jego gałęzie tworzyły jedynie coś w rodzaju namiotu, pod którym nie zdołało wyrosnąć żadne drzewo, ziemię zaś pokrywała kilkucentymetrowa warstwa śniegu.

— Może rozpalimy ogień? — zaproponowała Agnes. Podeszła do resztek niewielkiego ogniska i usiadła na grubym konarze, który ktoś porzucił na skraju wypalonego kręgu. — Zimno mi — poskarżyła się, grzebiąc stopą w popiele.

Ognisko z pewnością nie płonęło długo, ponieważ popiołu było niewiele, za to zostało w nim sporo lekko nadpalonych gałęzi, częściowo połamanych przez tego, kto zadeptał ogień. Kiedy Kivrin zobaczyła twarz ojca Roche’a, oświetlał ją blask pełgających płomieni…

— No i co? — zapytała Rosemunda ze zniecierpliwieniem. — Przypominacie sobie?

Tak, była tutaj. Zapamiętała ogień. Myślała, że chcą ją spalić na stosie. Coś jednak się nie zgadzało; ojciec Roche znalazł się przy niej na miejscu przeskoku, pochylał się nad nią, kiedy siedziała oparta o koło.

— Jesteście pewni, ojcze, że tu właśnie znalazł mnie Gawyn?

Zmarszczył brwi.

— Tak — odparł, przypatrując się jej uważnie.

— Jeśli napadną nas zbóje, odgonię ich moim sztyletem! — oświadczyła Agnes, wymachując kijkiem o mocno nadpalonym końcu. Po jakimś gwałtowniejszym ruchu kij złamał się na pół, więc dziewczynka znalazła następny, po czym przykucnęła przy resztkach ogniska i poczęła uderzać nim w wypalony krąg.

Kivrin przyglądała się jej w milczeniu. Kiedy Gawyn rozpalał ogień, siedziała oparta plecami o pień, śledząc półprzytomnym spojrzeniem rudą czuprynę. Później zadeptał płomienie, a dym, jaki wówczas powstał, buchnął jej prosto w twarz.

Agnes znudziła się zabawą i cisnęła patyk na ziemię.

— Pamiętasz? — zapytała.

Ojciec Roche wciąż wpatrywał się w Kivrin ze zmarszczonymi brwiami.

— Dobrze się czujecie, lady Kivrin?

Spróbowała się uśmiechnąć.

— Tak, tylko… Miałam nadzieję, że kiedy ujrzę to miejsce, wszystko sobie przypomnę, a tymczasem…

Jeszcze przez chwilę przyglądał się jej uważnie, tak jak niedawno temu w kościele, po czym odwrócił się i podszedł do osiołka.

— Chodźmy.

— Pamiętasz? — zapytała ponownie Agnes, energicznie zabijając ręce. Futrzane rękawice z jednym palcem były całe umazane sadzą.

— Agnes! Zobacz, co zrobiłaś z rękawicami! — Rosemunda szarpnęła siostrę za ramię, zmuszając ją, by podniosła się na nogi. — Ty nieznośny bachorze! Wybrudziłaś całe ubranie!

Kivrin rozdzieliła dziewczynki.

— Rosemundo, odwiąż kucyka siostry — poleciła stanowczym tonem. — Najwyższa pora wziąć się do zbierania bluszczu.

Otrzepała mokry śnieg z szubki Agnes, ale nie udało jej się usunąć brudnych plam z białego futerka, którym była obszyta.

Ojciec Roche stał przy ośle, wciąż z tym samym, trudnym do rozszyfrowania, wyrazem twarzy.

— Rękawicami zajmiemy się w domu — zdecydowała Kivrin. — Chodźmy, ojciec Roche czeka na nas.

Po przejściu zaledwie kilku metrów, ku jej zdziwieniu kapłan skręcił z wydeptanego szlaku i zaraz potem znaleźli się na drodze. Nigdzie jednak nie było widać rozwidlenia, Kivrin nie mogła więc stwierdzić, gdzie właściwie są. Całkiem możliwe, iż dotarli do zupełnie innej drogi, choć okolica wyglądała dokładnie tak samo: nagie, przysypane śniegiem drzewa liściaste, świerki i jodły, gdzieniegdzie kępy wierzb, dęby i małe polanki.

Sprawa była jasna: Gawyn próbował zawieźć ją do dworu, ale ona, półprzytomna, co chwila zsuwała się z końskiego grzbietu, więc skręcił z drogi, rozpalił ognisko, zostawił ją, opartą o gruby konar, sam zaś udał się po pomoc. Albo może zamierzał zostać przy niej do rana, lecz przejeżdżający drogą ojciec Roche dostrzegł ogień, dzięki czemu jeszcze przed świtem znalazła się w ciepłym łóżku. Wynikało z tego, że ojciec Roche nie ma pojęcia, gdzie jest miejsce przeskoku. Przypuszczał, iż Gawyn znalazł ją właśnie tutaj, pod dębem.

Widok jego twarzy pochylającej się nad nią przy roztrzaskanym wozie stanowił jedynie część majaczeń wywołanych gorączką. Wyśniła to sobie podczas choroby, tak samo jak bicie dzwonów, stos oraz białego konia.

— Dokąd on idzie? — zapytała Rosemunda, nawet nie starając się ukryć irytacji. Kivrin poczuła wielką ochotę, żeby nią porządnie potrząsnąć, albo dać jej w twarz. — Bluszcz można znaleźć bliżej domu. Czy on nie widzi, że zaczyna padać?

Miała rację. Wilgotna mgła niepostrzeżenie przeistoczyła się w dokuczliwą mżawkę.

— Już dawno wróciłybyśmy do dworu, gdyby ta głupia Agnes nie zabrała swojego szczeniaka!

Z wściekłą miną pogalopowała naprzód, lecz tym razem Kivrin nie próbowała jej zatrzymać.

— Rosemunda jest niedobra — poskarżyła się Agnes.

— Zgadza się — przyznała jej rację Kivrin. — Wiesz może, co jej się stało?

— To przez sir Bloeta. Ma zostać jego żoną.

— Co takiego? — Co prawda lady Imeyne wspomniała o jakimś małżeństwie, lecz Kivrin była pewna, że chodzi o związek, jaki ma zawrzeć któraś z córek sir Bloeta z jednym z synów lorda Guillaume’a. — Jak to możliwe? Przecież jego żoną jest lady Yvolde!

— Wcale nie — odparła dziewczynka. — Lady Yvolde jest siostrą sir Bloeta.

— Ale przecież… Przecież Rosemunda jest za młoda! Nieprawda, odpowiedziała sobie natychmiast w myśli.

W XIV wieku dziewczętom często wybierano mężów jeszcze zanim osiągnęły dojrzałość, czasem nawet zaraz po urodzeniu. W średniowieczu małżeństwo stanowiło coś w rodzaju umowy handlowej, będąc jednocześnie jednym ze sposobów podnoszenia statusu społecznego, Rosemunda zaś bez wątpienia od dawna była przyzwyczajona do myśli, że wyjdzie za kogoś w rodzaju sir Bloeta. Mimo to Kivrin natychmiast przypomniała sobie wszystkie opowieści o niewinnych dziewczynkach poślubianych przez rozpustnych bezzębnych starców.

— Czy Rosemunda lubi sir Bloeta?

Oczywiście, że go nie lubi. Od chwili, gdy dowiedziała się o jego przyjeździe, zachowuje się tak, jakby miała diabła za skórą.

— Ja go lubię — odparła Agnes. — Obiecał, że da mi srebrny łańcuszek do uzdy dla Saracena.

Kivrin przeniosła spojrzenie na Rosemundę, czekającą na nich niecierpliwie daleko z przodu. Sir Bloet wcale nie musi być bezzębny i rozpustny. Nie ma żadnych podstaw, by tak przypuszczać, podobnie jak nie miała podstaw, by uważać, że lady Yvolde jest jego żoną. Równie dobrze może być młody i przystojny, rozdrażnienie Rosemundy stanowi zaś wyłącznie objaw jej niestałego charakteru. Kto wie, może polubi go jeszcze przed ślubem albo wkrótce potem. Sama ceremonia odbywała się zazwyczaj wtedy, kiedy oblubienica skończyła czternaście lub piętnaście lat, albo gdy zaczęła wykazywać oznaki dojrzałości płciowej.

— Kiedy mają się pobrać?

— Na Wielkanoc.

Dotarli do kolejnego rozwidlenia. Dwie dróżki biegły równolegle co najmniej przez sto metrów, po czym ta, którą wybrała Rosemunda, wspinała się po zboczu łagodnego wzniesienia.

Mieć dwanaście lat i w perspektywie ślub za trzy miesiące… Nic dziwnego, że lady Eliwys wolała, aby sir Bloet nie dowiedział się o ich przybyciu do Ashencote. Może nie chciała, by córka wyszła tak młodo za mąż? Kto wie, czy małżeństwo nie zostało zaaranżowane tylko po to, by wydobyć lorda Guillaume’a z kłopotów.

Rosemunda dotarła do szczytu wzniesienia, zawróciła i podjechała galopem do ojca Roche’a.

— Dokąd nas prowadzicie? — zapytała obcesowym tonem. — Las zaraz się skończy.

— Jesteśmy prawie na miejscu — odparł łagodnie.

Pogalopowała naprzód, na chwilę znikła im z oczu, zaraz wróciła, przemknęła obok Kivrin i Agnes, ostro ściągnęła cugle, po czym znowu popędziła na szczyt wzniesienia. Zupełnie jak szczur, miotający się w poszukiwaniu drogi ucieczki, pomyślała Kivrin.

Mżawka stopniowo zamieniała się w marznący deszcz. Ojciec Roche naciągnął kaptur na wygoloną głowę i poprowadził objuczonego osła ku szczytowi pagórka. Niespodziewanie zwierzę zatrzymało się tak gwałtownie, że wyrwało mu wodze z ręki. Roche chwycił konopny sznur i pociągnął mocno, lecz osioł zaparł się czterema nogami i ani myślał iść dalej.

— Co się stało? — zapytała Kivrin.

— Chodźże, Balaam! — przemówił do osła ojciec Roche, lecz zwierzę nadal stało nieruchomo jak posąg. Kapłan ponownie szarpnął za wodze, tym razem mocniej niż poprzednio, lecz osiągnął tylko tyle, że osioł spróbował się cofnąć, niemal przysiadając na zadnich nogach.

— Może nie lubi deszczu? — zastanawiała się Agnes na głos.

— Możemy jakoś pomóc? — spytała Kivrin.

— Nie — odparł i dał im znak ręką, by jechały dalej. — Spróbuję przemówić mu do rozsądku.

Owinął sobie sznur dokoła ręki i zaszedł osła od tyłu, jakby zamierzał go popchnąć. Kivrin co chwila oglądała się wstecz, gdyż bała się, by uparte zwierzę nie zaczęło wierzgać, co mogło zakończyć się fatalnym w skutkach kopnięciem w głowę.

Wkrótce dotarły do szczytu wzniesienia. Padający gęsto deszcz utrudniał widoczność, śnieg na drodze zaczął się szybko topić, u dołu wzgórza utworzyło się błotniste bajoro. Po obu stronach drogi rosły gęste krzaki przykryte śnieżnymi czapami. Rosemunda czekała na szczycie następnego pagórka; las kończył się mniej więcej w połowie zbocza, wierzchołek był zupełnie nagi, za nim zaś — Kivrin wiedziała o tym tak dokładnie, jakby znajdowała się na miejscu Rosemundy — zaczynała się rozległa równina przecięta gościńcem wiodącym do Oxfordu.

— Lady Kivrin, zaczekaj! — krzyknęła Agnes, ale Kivrin była już w zagłębieniu terenu między dwoma wzgórzami. Zeskoczyła z deresza i poczęła strząsać śnieg z gałęzi, aby przekonać się, czy młode drzewka, właściwie krzewy, to wierzby, których widok tak głęboko utkwił jej w pamięci. Tak! A tam, za nimi, nieco w głębi, korona potężnego dębu! Zarzuciła wodze na kark zwierzęcia, po czym zaczęła przedzierać się przez gęstwinę. Śnieg i mróz połączyły gałęzie wierzb, tworząc z nich coś w rodzaju elastycznej, ale jednocześnie stawiającej silny opór ściany. Jednak po krótkiej walce zdołała pokonać przeszkodę, niemal biegiem przebyła kilkanaście metrów rzadszego lasu, rozsunęła kolejną zasłonę z gałęzi i znalazła się na polanie.

Rósł tam dąb, a nieco dalej kępa brzóz; patrząc na ich białe pnie łatwo można było odnieść wrażenie, że to prześwity między innymi, większymi drzewami. Tak, to na pewno tutaj!

A jednak nie wszystko się zgadzało. Tamta polana była chyba trochę mniejsza i dąb miał więcej suchych liści. Nie mogła sobie również przypomnieć dorodnego krzewu tarniny rosnącego przy samej ścianie lasu. Tak bardzo rzucał się w oczy, że z pewnością zapamiętałaby, gdyby go kiedyś widziała.

Wszystko przez ten śnieg, przemknęło jej przez głowę. To dlatego polana wydaje się większa. Miejscami głębokość śniegu z pewnością przekraczała pół metra, na powierzchni zaś, skuty warstewką topniejącego lodu, był nie naruszony. Przez kilka minionych dni z pewnością nikt tędy nie chodził.

— Czy ojciec Roche zamierza zbierać tu bluszcz? — zapytała Rosemunda, wychodząc z lasu na polanę, po czym oparła ręce na biodrach i rozejrzała się dokoła. — Nie widzę tu żadnego bluszczu.

Właśnie: przecież pień dębu był opleciony bluszczem! A dokoła rosły grzyby. Tak, to śnieg. Przykrył ziemię grubą warstwą, kryjąc charakterystyczne szczegóły, a także ślady, jakie z pewnością pozostawił Gawyn, ciągnąc w kierunku drogi resztki wozu i kufry.

Została tylko szkatułka. Gawyn nie przywiózł jej do dworu, ponieważ Kivrin ukryła ją w krzakach przy drodze.

Zawróciła raptownie, mało nie przewracając Rosemundy, i szybkim krokiem ruszyła z powrotem ku ścieżce. Naturalnie szkatułka także znalazła się pod śniegiem, ale tam nie był on aż tak głęboki, sama szkatułka zaś miała co najmniej czterdzieści centymetrów wysokości.

— Lady Katherine! — zawołała Rosemunda, biegnąc za nią. — Dokąd idziecie?

— Kivrin! — Głos Agnes zabrzmiał niczym żałosne echo. Dziewczynka usiłowała zsiąść z kucyka, który spokojnie stał na środku drogi, ale stopa uwięzłą jej w strzemieniu. — Lady Kivrin, pomóż mi!

Kivrin przez chwilę wpatrywała się w nią nie widzącym spojrzeniem, po czym popatrzyła w stronę, z której niedawno przybyli. Ojciec Roche wciąż walczył z upartym osłem. Zrozumiała w okamgnieniu, że jeśli ma znaleźć szkatułkę, musi uczynić to teraz, dopóki księdza nie ma w pobliżu.

— Nie zsiadaj z konia, Agnes! — poleciła małej, a następnie uklękła i poczęła oburącz grzebać w śniegu pod wierzbami.

— Czego szukacie? — spytała zadyszana Rosemunda. — Przecież tam nie ma bluszczu!

— Lady Kivrin, na pomoc!

Może powinna szukać głębiej pod drzewkami? Sięgnęła najdalej jak mogła, ale choć odrzucała śnieg pełnymi garściami, niczego nie znalazła. Gdyby szkatułka była w tym miejscu, zobaczyłaby ją bez żadnego trudu, ponieważ przez gęsto splecione gałęzie przedostało się niewiele śniegu i grunt dokoła cienkich pni pokrywała zaledwie kilkunastocentymetrowa warstwa. Musi gdzieś tu być! — kołatała jej w głowie rozpaczliwa myśl. Przecież to tutaj! Na pewno!

— Lady Kivrin!

Agnes zdołała zsunąć się z grzbietu kucyka i co sił w nogach biegła w jej stronę. Kivrin otworzyła już usta, aby ostrzec małą, ale zanim zdążyła powiedzieć choćby słowo, dziewczynka zawadziła stopą o wystający korzeń i rozciągnęła się jak długa na ziemi.

Siła uderzenia była tak wielka, że Agnes przez dłuższą chwilę nie mogła złapać tchu. Kiedy kilka sekund później znalazły się przy niej Kivrin i Rosemunda, dziewczynka wciąż łapała powietrze szeroko otwartymi ustami. Dopiero gdy Kivrin chwyciła ją w objęcia i podniosła z ziemi, mała zaczęła przeraźliwie krzyczeć.

— Idź po ojca Roche’a — poleciła Kivrin Rosemundzie. — Jest tam, na szczycie wzgórza. Osioł mu się znarowił.

— Ojciec Roche już tu idzie — odparła Rosemunda.

Istotnie, choć nie tyle szedł, co raczej kłusował niezgrabnie drogą, naturalnie bez osła, który jakby nigdy nic stał nieruchomo na wzniesieniu. Kivrin chciała go ostrzec, żeby uważał na siebie, ale zrezygnowała z tego zamiaru; Agnes darła się tak głośno, że z pewnością niczego by nie usłyszał.

— Cicho, kochanie — próbowała uspokoić rozhisteryzowane dziecko. — Nic ci nie będzie. Zaraz normalnie odetchniesz.

Kiedy tylko zadyszany i spocony kapłan stanął przy nich, dziewczynka rzuciła mu się w ramiona, on zaś objął ją delikatnie i przytulił do piersi.

— Szszsz, Agnes — wymamrotał ciepłym, kojącym głosem. — Już dobrze, dobrze…

Przeraźliwe krzyki zamieniły się w szloch.

— W co się uderzyłaś? — zapytała Kivrin, otrzepując małą ze śniegu. — Podrapałaś sobie ręce?

Ojciec Roche odwrócił dziewczynkę, by Kivrin mogła ściągnąć jej rękawice. Agnes miała mocno zaczerwienione ręce, ale nie było na nich żadnych zadrapań ani skaleczeń.

— Powiedz, co cię boli?

— Nic ją nie boli! — prychnęła pogardliwie Rosemunda. — Ryczy, bo mazgaj z niej i tyle!

— Wcale nie jestem mazgaj! — wrzasnęła Agnes, wkładając w to tyle energii, że niewiele brakowało a wysunęłaby się z objęć kapłana. — Uderzyłam się w kolano!

— W które? To, które miałaś skaleczone?

— Tak — odparła nieco ciszej dziewczynka. — Nie patrz! — krzyknęła, kiedy Kivrin pochyliła się, by obejrzeć jej nóżkę.

— Jak chcesz. — Strup, który zdążył utworzyć się na ranie, z pewnością został częściowo lub całkowicie zdarty, ale skoro krwawienie nie było zbyt silne, ściąganie ubrania i wystawianie dziecka na chłód nie miało najmniejszego sensu. — Ale pokażesz mi je, kiedy tylko wrócimy do domu.

— A kiedy wrócimy?

Kivrin bezradnie rozejrzała się dokoła. To musi być to miejsce! Wierzby, polana, bezleśne wzgórze… Wszystko się zgadza! Może gdyby poszukała szkatułki trochę dalej od drogi albo…

— Ja chcę do domu! — oświadczyła Agnes płaczliwym tonem. — Zimno mi! Chcę już wracać!

Kivrin z ociąganiem skinęła głową.

— Dobrze.

Rękawice dziewczynki były zupełnie przemoczone, więc oddała jej własne, które, ku zachwytowi Agnes, sięgały jej prawie do łokci. Kivrin miała już nadzieję, że dziewczynka zapomniała o stłuczonym kolanie, lecz kiedy ojciec Roche spróbował wsadzić ją na kucyka, mała ponownie zaczęła szlochać.

— Wolę jechać z tobą, lady Kivrin.

Kivrin dosiadła deresza i odebrała dziewczynkę od kapłana, ten zaś wziął kucyka za uzdę, po czym ruszył z powrotem na szczyt wzgórza. Osiołek zszedł tymczasem z drogi i flegmatycznie skubał suche chwasty wystające gdzieniegdzie spod śniegu.

Kivrin obejrzała się przez ramię, próbując dostrzec polanę przez zasłonę z gałęzi i padającego bez przerwy deszczu. To na pewno tutaj, powtórzyła w myślach, lecz zaraz potem ogarnęły ją wątpliwości. Z tego miejsca nawet łysy pagórek wyglądał nie tak jak powinien.

Kiedy tylko ojciec Roche chwycił osła za wodze, zwierzę pochyliło łeb i wbiło kopyta w śnieg, ale szybko zrezygnowało z oporu, ponieważ właściciel poprowadził je z powrotem w kierunku, z którego niedawno przybyli.

Topiący się śnieg sprawiał, iż z każdą chwilą robiło się coraz bardziej ślisko. Zwróciła na to uwagę nawet Rosemunda, bo choć znowu wysforowała się na czoło, to nie zmuszała klaczy do galopu, zadowalając się kłusem.

Minęli pierwsze rozwidlenie, na drugim natomiast ojciec Roche skręcił w lewo. Niemal co kilkanaście metrów mijali kępy wierzb i rozłożyste dęby, a u podnóża każdego wzniesienia znajdowały się częściowo zamarznięte błotniste kałuże z wyżłobionymi koleinami.

— Czy już wracamy do domu? — zapytała Agnes, szczękając z zimna zębami.

— Tak. — Kivrin otuliła ją szczelniej połą swojego płaszcza. — Boli cię kolano?

— Nie. Zapomniałyśmy narwać bluszczu. — Nagle wyprostowała się i odwróciła w stronę Kivrin. — Czy przypomniałaś sobie wszystko, kiedy zobaczyłaś to miejsce?

— Nie.

— To dobrze. — Dziewczynka ponownie przytuliła się do niej. — Teraz zostaniesz z nami na zawsze.

17.

Andrews zadzwonił do Dunworthy’ego dopiero późnym popołudniem w Boże Narodzenie. Jak można było oczekiwać, Colin nastawił budzik na nieprzyzwoicie wczesną godzinę, by jak najprędzej dobrać się do skromnego stosiku prezentów.

— Będzie pan gnił w łóżku przez cały dzień? — zapytał Dunworthy’ego, kiedy ten po omacku szukał okularów na nocnym stoliku. — Już prawie ósma!

W rzeczywistości było dopiero piętnaście po szóstej. Na zewnątrz panowały jeszcze ciemności tak głębokie, że nawet nie sposób było stwierdzić, czy pada. Colin miał prawo czuć się wypoczęty i rześki, gdyż znacznie wcześniej położył się spać. Po nabożeństwie Dunworthy odesłał chłopca do college’u, sam zaś poszedł do kliniki zapytać o zdrowie Latimera.

— Ma gorączkę, ale płuca są w porządku, przynajmniej na razie — poinformowała go Mary. — Zgłosił się o piątej. Powiedział, że mniej więcej od pierwszej boli go głowa i ma kłopoty z koncentracją. Czterdzieści osiem godzin, prawie co do minuty. Nawet nie trzeba go wypytywać żeby domyślić się, od kogo to złapał. A jak ty się czujesz?

Zmusiła go, żeby oddał krew do badania, a ponieważ akurat przywieziono nowego chorego, zaprowadziła go do sali, by spróbował zidentyfikować nieszczęśnika. Kiedy wreszcie wrócił do domu, była już pierwsza w nocy.

Colin wsadził mu na głowę koronę z kolorowego papieru, zmusił do rozerwania rulonu niespodzianki, a następnie przeczytał na głos znalezioną w środku sentencję:

— „Kiedy renifer świętego Mikołaja wie, że może wejść do środka? Wtedy, kiedy drzwi są otwarte”.

Chłopiec także miał na głowie papierową koronę. Otwierał paczki z prezentami siedząc po turecku na podłodze. Cukierki, co do których Dunworthy miał wątpliwości, czy nie są granulowanym mydłem, okazały się strzałem w dziesiątkę.

— Widzi pan? — zapytał chłopiec, wystawiając język. — Zmieniają kolor!

Istotnie. Przy okazji kolor zmieniały również dziąsła, język, zęby i podniebienie.

Książka także sprawiła mu sporo uciechy, choć nie ulegało wątpliwości, że żałuje, iż nie zawiera hologramów. Niemniej jednak z zainteresowaniem przeglądał ilustracje.

— Niech pan popatrzy! — powiedział, po czym rzucił tom Dunworthy’emu, który wciąż jeszcze usiłował się obudzić.

Rycina przedstawiała grobowiec rycerza z tradycyjnym wizerunkiem zmarłego na pokrywie; jednak na bocznej ścianie grobowca umieszczono płaskorzeźbę zupełnie innego rodzaju: zmarły usiłował wydostać się z trumny, przegniłe ciało odpadało płatami od kości, zakrzywione palce przypominały szpony drapieżnego ptaka, puste oczodoły czaszki budziły przerażenie wypełniającą je czarną nicością, ohydne robaki wyślizgiwały się spomiędzy obnażonych żeber i wiły się dokoła miecza. „Oxfordshire, ok. 1350” — głosił podpis. „Typowa dekoracja grobowca z okresu Czarnej Śmierci”.

— Ale wdechowe! — zachwycił się Colin.

W kwestii szalika zachował się jak wytrawny dyplomata.

— Liczą się chyba intencje, prawda? — zauważył, trzymając go dwoma palcami i przyglądając mu się krytycznie, po jakiejś minucie zaś dodał: — Będę go zakładał idąc w odwiedziny do chorych. Im i tak jest wszystko jedno.

— Jakich chorych? — zaniepokoił się Dunworthy.

Colin podniósł się z podłogi, podszedł do leżącej w kącie pokoju torby i zaczął w niej grzebać.

— Pastor zapytał mnie wczoraj wieczorem, czy zgodziłbym się pomóc mu roznosić ludziom lekarstwa, sprawdzać, czy czegoś nie potrzebują, i w ogóle, trochę zająć się nimi… — Wreszcie wyłowił szarą papierową torebkę i wręczył ją Dunworthy’emu. — To pański prezent. Jest nie zapakowany — poinformował zupełnie niepotrzebnie — bo Finch powiedział, że trzeba oszczędzać papier.

W torebce znajdowała się niezbyt gruba książka w czerwonej oprawie.

— To kalendarz — wyjaśnił Colin. — Żeby mógł pan skreślać dni do powrotu tej dziewczyny. — Otworzył kalendarz na pierwszej stronie. — Widzi pan? Specjalnie szukałem takiego, który zaczyna się od grudnia.

— Dziękuję — powiedział Dunworthy, przerzucając strony. Boże Narodzenie. Dzień Młodzianków. Nowy Rok. Trzech Króli. — To bardzo miło z twojej strony.

— Co prawda chciałem panu kupić miniaturę Wieży Carfax z pozytywką grającą kolędę, ale okazało się, że kosztuje dwadzieścia funtów.

Zadzwonił telefon. Colin i Dunworthy jednocześnie rzucili się do aparatu.

— Założę się, że to mama!

Jednak na ekranie pojawiła się twarz Mary.

— Jak się czujesz?

— Jeszcze śpię — odparł Dunworthy.

Colin posłał mu niewinny uśmiech.

— Co z Latimerem?

— W porządku. — Co prawda Mary wciąż była w lekarskim fartuchu, ale zdążyła się uczesać i miała pogodny wyraz twarzy. — Chyba przejdzie przez to bez komplikacji. Udało nam się znaleźć „amerykańskiego łącznika”.

— Latimer był w Stanach?

— Nie. Jeden ze studentów, z którymi rozmawiałeś wczoraj… to znaczy, przedwczoraj wieczorem. Boże, zaczynam tracić poczucie czasu! Wiesz, jeden z tych, którzy byli na zabawie w Headington. Wtedy skłamał, bo miał niezbyt czyste sumienie: otóż po kryjomu wymknął się z college’u, żeby spotkać się z dziewczyną, a w tym czasie…

— Wymknął się do Południowej Karoliny?

— Nie, do Londynu, ale jego przyjaciółka właśnie przyleciała ze Stanów. Miała przesiadkę w Charleston w Południowej Karolinie. Amerykanie już poszukują ludzi, którzy przebywali wtedy na terenie lotniska. Masz gdzieś pod ręką Colina? Chciałam życzyć mu wesołych Świąt.

Dunworthy oddał słuchawkę chłopcu, który natychmiast zaczął wyliczać otrzymane prezenty, nie zapominając nawet o zacytowaniu sentencji znalezionej w rulonie-niespodziance.

— Pan Dunworthy dał mi książkę o średniowieczu. — Zbliżył ją do ekranu. — Czy wiesz, babciu, że wtedy ucinano złodziejom głowy i wywieszano je na London Bridge?

— Podziękuj za upominki, ale nic nie mów, że zgodziłeś się pomagać pastorowi! — szepnął Dunworthy, lecz chłopiec już oddawał mu słuchawkę.

— Babcia chce jeszcze z panem porozmawiać.

— Wygląda na to, że dobrze się nim opiekujesz — powiedziała Mary. — Jestem ci ogromnie wdzięczna. Jeszcze nie udało mi się wyrwać do domu, a nie darowałabym sobie, gdyby musiał spędzić sam Święta. Zapewne prezenty, które obiecała mu matka, jeszcze nie dotarły?

— Nie — odparł ostrożnie Dunworthy, zerkając na Colina, ale chłopiec z zainteresowaniem przeglądał książkę.

— Ani nawet nie zadzwoniła! — stwierdziła Mary z goryczą. — Ta kobieta w ogóle nie ma instynktu macierzyńskiego! Na szczęście Colin jest zdrowy, ale przecież równie dobrze mógłby leżeć w szpitalu z czterdziestostopniową gorączką.

— Co z Badrim? — zapytał, zmieniając temat.

— Temperatura trochę spadła, ale z płucami wciąż nie jest w porządku. Od dzisiaj zacznie dostawać syntamycynę. U chorych, którzy zetknęli się z wirusem z Południowej Karoliny, po podaniu tego leku stwierdzono znaczną poprawę.

Obiecała, że zrobi wszystko, by wziąć udział w świątecznym obiedzie, po czym odłożyła słuchawkę.

— Czy pan wie, że w średniowieczu palono ludzi na stosach? — zapytał chłopiec, odrywając wzrok od książki.

Andrews wciąż nie dzwonił. Dunworthy posłał chłopca na śniadanie, sam zaś usiadł przy telefonie, ale nie uzyskał żadnego połączenia „z powodu świątecznego przeciążenia linii”, jak poinformował go uprzejmy komputer, najwyraźniej nie przeprogramowany od początku kwarantanny. Dunworthy wysłuchał rady, aby ograniczyć do minimum liczbę rozmów, po czym spróbował jeszcze dwa razy, ale bez rezultatu.

Rozległo się pukanie i do pokoju wkroczył Finch z tacą.

— Dobrze pan się czuje? — zapytał z niepokojem. — Nie jest pan chory?

— Nie, nie jestem chory. Czekam na ważny telefon.

— Dzięki Bogu! Kiedy nie przyszedł pan na śniadanie, ogarnęły mnie makabryczne przeczucia. — Zdjął z tacy mokrą od deszczu przykrywkę. — Obawiam się, że to niezbyt wystawne śniadanie jak na Boże Narodzenie, ale już prawie skończyły się jajka. Nawet boję się myśleć o obiedzie, bo wątpię, by na terenie objętym kwarantanną uchowała się choć jedna gęś.

Śniadanie wcale nie było takie złe: jajko na twardo, odrobina wędzonego łososia, bułeczki i dżem.

— Miałem nadzieję, że uda się zrobić świąteczny pudding, ale wyszła nam już prawie cała brandy.

Finch wyjął z kieszeni plastikową kopertę i wręczył ją Dunworthy’emu.

Jako pierwsza wypadła z niej ulotka przygotowana przez Ministerstwo Zdrowia zatytułowana „Wczesne objawy grypy”. Tymi wczesnymi objawami miały być w kolejności: 1) Trudności ze skupieniem uwagi; 2) Bóle głowy; 3) Bóle mięśni. Zalecenia, jak nie dopuścić do zarażenia, brzmiały następująco: „Unikaj kontaktu z wirusem. Nie wychodź z domu bez maski na twarzy”.

— Maski? Jakie znowu maski?

— Przysłali je dziś rano — odparł Finch. — Naprawdę nie wiem, jak poradzimy sobie ze zmywaniem. Zostało bardzo niewiele płynu.

Koperta zawierała jeszcze kilka ulotek i broszur o bardzo podobnej treści oraz zdobyty przez Williama Gaddsona komputerowy wydruk wydatków Badriego dokonanych w poniedziałek 20 grudnia. Z wydruku wynikało, że od dwunastej do wpół do trzeciej technik był na zakupach. W tym czasie nabył cztery książki (wszystkie w miękkiej oprawie), czerwony szalik u Blackwella oraz pozytywkę u Debenhama. Wspaniale. Oznaczało to co najmniej kilkadziesiąt kolejnych osób, które miały pecha i się z nim zetknęły.

Wrócił Colin ze stosem bułek posmarowanych grubo dżemem. Wciąż miał na głowie papierową koronę, której nie bardzo posłużył kontakt z deszczem.

— W takim razie poinformuję wszystkich, że przyjdzie pan do jadalni, kiedy tylko skończy pan rozmowę. Szczególnie pani Gaddson jest pewna, że dopadł pana wirus. Twierdzi, iż stało się tak z powodu niesprawnego systemu wentylacji pomieszczeń mieszkalnych.

— Przyjdę na pewno — obiecał Dunworthy.

Finch ruszył do wyjścia, ale w drzwiach zatrzymał się nagle, jakby coś sobie przypomniał.

— Skoro już mowa o pani Gaddson… Zachowuje się wręcz skandalicznie. Bez przerwy krytykuje władze college’u, domaga się, by zakwaterowano ją z synem i przyczynia się do obniżenia morale.

— Nowina! — mruknął Colin, kładąc bułki na stole. — Przed chwilą powiedziała mi, że białe pieczywo wpływa niekorzystnie na mój układ odpornościowy.

— Czy nie można by zatrudnić jej w klinice albo gdziekolwiek? — zapytał Finch. — Byle tylko nie kręciła się po terenie college’u!

— Chciałby pan, żeby chorzy trafili w jej szpony? Część z nich mogłaby tego nie przeżyć. Już prędzej napuścimy na nią pastora. Zdaje się, że poszukiwał ochotników.

— Pastora? — jęknął Colin. — Litości! Przecież ja pracuję dla niego!

— W takim razie księdza z Kościoła Reformowanego — zadecydował Dunworthy. — Sądząc po tym, jaki fragment Pisma Świętego wybrał na wczorajszą mszę, powinni łatwo znaleźć wspólny język.

— Zaraz do niego zadzwonię — powiedział Finch i wyszedł. Dunworthy zjadł śniadanie, rezygnując jednak z bułek z dżemem, co spotkało się z pełną aprobatą Colina, po czym udał się z pustą tacą do stołówki, nakazawszy chłopcu, by ten zawiadomił go natychmiast, jeśli tylko zadzwoni Andrews. Deszcz ciągle padał, drzewa były czarne i mokre, nieliczne kolorowe lampki, które miały przypominać o Świętach, zdawały się świecić najwyżej połową mocy.

Wszyscy siedzieli jeszcze przy stołach, z wyjątkiem dzwonniczek, które szykowały się chyba do próby, gdyż założyły już nieskazitelnie białe rękawiczki i zgromadziły się przy jednym ze stolików przy ścianie, na którym stały narzędzia ich pracy. Finch demonstrował zebranym, w jaki sposób należy posługiwać się maską.

— Nie wygląda pan najlepiej, panie Dunworthy — stwierdziła pani Gaddson. — I nic dziwnego. Warunki, jakie panują w tym college’u, są poniżej wszelkiej krytyki! Niedostateczna wentylacja, nieżyczliwy personel… Proszę sobie wyobrazić, że pan Finch potraktował mnie co najmniej obcesowo, kiedy zwróciłam się do niego z prośbą, by zechciał przekwaterować mnie do pokoju mego syna! Powiedział, ni mniej, ni więcej, tylko że nikt nie kazał mi przyjeżdżać do Oxfordu podczas kwarantanny, i że skoro już tu jestem, to muszę podporządkować się decyzjom władz, które on reprezentuje!

Do jadalni wpadł zadyszany Colin.

— Telefon do pana! — zawołał.

Dunworthy ruszył w stronę wyjścia, lecz pani Gaddson zastąpiła mu drogę.

— Odparłam mu na to, że być może on siedziałby spokojnie w domu, wiedząc, iż jego ukochany syn jest wystawiony na śmiertelne niebezpieczeństwo, lecz ja na pewno tego nie uczynię!

— Doceniam pani poświęcenie, ale obawiam się, że muszę iść do telefonu…

— Powiedziałam mu również, że żadna matka nie pozostanie głucha na głos serca wzywającego ją, by pospieszyła z pomocą swemu dziecku.

— Panie Dunworthy! — syknął Colin.

— Ale trudno oczekiwać, by zrozumiał pan, co mam na myśli. Wystarczy popatrzeć na to nieszczęsne dziecko! — Chwyciła Colina za ramię. — Przy takiej temperaturze, w padającym deszczu, biega po dworze bez kurtki ani płaszcza!

Dunworthy skorzystał z okazji i przemknął obok rozjuszonej kobiety.

— Najwyraźniej nic pana nie obchodzi, czy ten biedny chłopiec zachoruje na tę straszną indyjską grypę! — zawołała za nim. Colin gwałtownym szarpnięciem wyswobodził się z jej uścisku. — Mógłby pan przynajmniej dopilnować, żeby założył szalik!

Dunworthy gnał kłusem przez dziedziniec, a Colin pół kroku za nim.

— Wcale mnie nie zdziwi, jeśli okaże się, że wirus rozprzestrzenia się właśnie stąd, z Balliol! Całkowita beztroska i brak odpowiedzialności! Właśnie to: brak odpowiedzialności!

Dunworthy wbiegł do pokoju i ciężko dysząc chwycił słuchawkę. Obrazu nie było, tylko dźwięk.

— Andrews? Jest pan tam? Nie widzę pana!

— Sieć jest przeciążona, więc wyłączyli wizję — powiedział kobiecy głos. — To ja, Lupe Montoya. Czy pan Basingame woli pstrągi, czy łososie?

— Słucham? — wykrztusił Dunworthy, wpatrując się z osłupieniem w pusty ekran.

— Od rana wydzwaniam do wszystkich biur turystycznych organizujących wyprawy wędkarskie do Szkocji. Wszyscy mówią mi, że po to, by ustalić miejsce jego pobytu, trzeba wiedzieć, czy woli łowić łososie, czy pstrągi. Ma może jakichś przyjaciół, którzy wiedzieliby coś na ten temat?

— Nie mam pojęcia. Ogromnie mi przykro, że nie mogę pani pomóc, ale właśnie czekam na bardzo ważny telefon…

— Sprawdzałam wszędzie, gdzie się dało: w hotelach, zajazdach, wypożyczalniach łodzi, nawet u fryzjera. Wytropiłam jego żonę w Torquay, ale ona twierdzi, że mąż nigdy nie mówi jej, gdzie będzie wędkował. Mam nadzieję, że nie ma na boku jakiejś baby, bo to mogłoby oznaczać, że wcale nie jest w Szkocji, tylko zupełnie gdzie indziej.

— Nie przypuszczam, by pan Basingame…

— Jasne, ale w takim razie czemu nikt nie wie, gdzie się podział? I dlaczego nie zadzwonił, chociaż o epidemii trąbią we wszystkich dziennikach i piszą w gazetach?

— Naprawdę nie…

— Wygląda na to, że będę musiała szukać i w łososiach, i w pstrągach. Dam panu znać, jeśli tylko go znajdę.

Rozłączyła się, Dunworthy zaś z ciężkim sercem odłożył słuchawkę. Przeczucie podpowiadało mu, iż Andrews próbował skontaktować się z nim właśnie wtedy, kiedy rozmawiał z Montoyą.

— Mówił pan, że w średniowieczu było mnóstwo różnych epidemii?

Colin siedział z książką na kolanach w fotelu przy oknie i zajadał kolejną bułkę z dżemem.

— Zgadza się.

— Nie mogę o nich nic znaleźć. Pod czym mam szukać?

— Spróbuj pod Czarną Śmiercią.

Odczekał kwadrans, po czym po raz kolejny wystukał numer Andrewsa. Niestety, linia była zajęta.

— Wie pan, że Czarna Śmierć była w Oxfordzie? — wykrzyknął z zachwytem chłopiec. Spałaszował już wszystkie bułki, więc ponownie zajął się barwiącymi cukierkami. — I to w Boże Narodzenie, zupełnie jak teraz!

— Nasza grypa nie może równać się z dżumą — odparł Dunworthy, wpatrując się w telefon, jakby miał nadzieję, że w ten sposób zmusi go, by się odezwał. — Czarna Śmierć zgładziła jedną trzecią albo nawet połowę ludności Europy.

Colin skinął głową.

— Wiem. I była dużo bardziej interesująca. Przenosiły ją szczury, chorzy dostawali wielkich guzów…

— Nie guzów, tylko dymienic.

— …wielkich dymienic pod pachami, te dymienice rosły i rosły, i robiły się coraz bardziej czarne, a potem bach, i po gościu! Przy grypie nie ma czegoś takiego — stwierdził z rozczarowaniem.

— Istotnie.

— Poza tym, grypa to grypa, a dżumy były aż trzy rodzaje: dymienicza, to ta z guzami, płucna, czyli taka, która właziła w płuca, i wtedy pluło się krwią, i po… posok…

— Posocznicowa.

— Właśnie, czyli taka, która właziła w krew, a wtedy gość umierał po trzech godzinach i był cały czarny. Ale wdechowo!

Dunworthy nic nie odpowiedział.

Telefon zadzwonił ponownie tuż po jedenastej, ale okazało się, że to Mary, która poinformowała ich, że nie będzie mogła przyjść na obiad.

— Od rana przywieziono nam pięciu kolejnych pacjentów.

— Przyjdziemy do szpitala, jak tylko doczekam się na połączenie — obiecał Dunworthy. — Ma dzwonić jeden z moich techników. Poproszę go, żeby przyjechał tu i sprawdził obliczenia.

— Skonsultowałeś się z Gilchristem?

— Z Gilchristem? On nie ma czasu na takie głupstwa. Myśli już tylko o tym, w jaki sposób wysłać Kivrin do średniowiecza w okresie, kiedy Czarna Śmierć zbierała najobfitsze żniwo!

— Niemniej wydaje mi się, że powinieneś go zawiadomić. Bądź co bądź, to on zastępuje dziekana i lepiej go sobie nie zrażać. Jeśli okaże się, że jednak coś jest nie w porządku i Andrews będzie musiał ściągać Kivrin w trybie awaryjnym, współpraca z nim stanie się koniecznością. — Uśmiechnęła się do Dunworthy’ego. — Pogadamy o tym kiedy przyjdziecie. Przy okazji dostaniecie zastrzyki wzmacniające układ odpornościowy.

— Myślałem, że poczekasz na wyniki badań?

— Ja też tak myślałam, ale nie podoba mi się reakcja chorych na leki, które stosowano w przypadkach zarażenia wirusem z Południowej Karoliny. Co prawda u kilku osób zaobserwowaliśmy niewielką poprawę, ale na przykład Badri poczuł się wyraźnie gorzej. Doszłam do wniosku, że wszyscy, którzy mają zwiększone szanse na zetknięcie się z wirusem, powinni poddać się profilaktycznym szczepieniom wzmacniającym układ odpornościowy.

Minęło południe a Andrews wciąż jednak nie dzwonił. Dunworthy posłał Colina do szpitala na zastrzyk; chłopiec wrócił ze zbolałą miną.

— Aż tak źle?

— Gorzej — odparł Colin, siadając z westchnieniem w fotelu. — W korytarzu wpadłem na panią Gaddson. Rozcierałem sobie miejsce po zastrzyku, a ona natychmiast wszystkiego się domyśliła i zaczęła mnie wypytywać, dlaczego to ja zostałem zaszczepiony, a nie William. — Spojrzał z wyrzutem na Dunworthy’ego. — Nie dość, że mnie bolało, to jeszcze musiałem wysłuchać wykładu o tym, że jeśli ktokolwiek jest narażony bardziej od innych na kontakt z wirusem, to właśnie jej biedny William, i że fakt, iż to mnie zaszczepiono, zamiast niego, świadczy o szerzącej się ne… nekrofilii.

— Może nepotyzmie?

— Może. Mam nadzieję, że pastor da jej najgorszą robotę.

— A co u babci?

— Nie widziałem jej. Mają tam prawdziwe urwanie głowy — łóżka w korytarzach, i w ogóle.

Ustalili, że na obiad najpierw pójdzie Colin, a kiedy wróci, zastąpi Dunworthy’ego przy telefonie. Chłopiec zjawił się już po kwadransie.

— Dzwonniczki postanowiły uświetnić obiad dając koncert, a pan Finch prosił, aby panu powiedzieć, że skończył się już cukier i masło, a lada chwila zabraknie śmietanki. — Ostrożnie wyjął z kieszeni kurtki ciastko z marmoladą. — Jak to jest, że wciąż mają pod dostatkiem brukselki?

Dunworthy przypomniał mu, aby go natychmiast wezwał, gdyby zadzwonił Andrews, oraz by zapisywał wszystkie inne wiadomości, po czym udał się do jadalni. Dźwięki, które dotarły do jego uszu już na dziedzińcu, świadczyły o tym, iż koncert trwa w najlepsze.

Finch wręczył mu talerz, na którym piętrzyła się niemal sama brukselka.

— Przykro mi, proszę pana, ale indyk już się prawie skończył. Dobrze, że pan przyszedł, bo niebawem królowa wygłosi świąteczne orędzie.

Dzwonniczki odstawiły narzędzia tortur, co spotkało się z entuzjastyczną owacją, pani Taylor zaś, wciąż w białych rękawiczkach, podeszła do stolika, przy którym usiadł Dunworthy.

— A, jest pan wreszcie. Nie widziałam pana przy śniadaniu, a pan Finch twierdzi, że tylko pan może nam pomóc. Potrzebujemy sali ćwiczeń.

— Sali ćwiczeń?

— Tak, żebyśmy mogły przeprowadzić próbę Mszy Chicagowskiej. Ustaliłam z dziekanem kościoła Jezusa Chrystusa, że wystąpimy tam w Nowy Rok, ale najpierw będziemy musiały trochę poćwiczyć. Odpowiadałaby nam ta duża sala we wschodnim skrzydle…

— Chodzi o pokój wykładowców, proszę pana.

— …ale pan Finch twierdzi, iż zmagazynowano w niej zapasy żywności.

Zapasy żywności? — zdziwił się w duchu Dunworthy. Jakie zapasy? Przecież, jeśli wierzyć Finchowi, brakuje nam już wszystkiego, naturalnie z wyjątkiem brukselki.

— Odmówił też udostępnienia sal wykładowych pod pretekstem, że mogą być potrzebne dla chorych, kiedy zabraknie miejsca w szpitalu. Zależy nam na jakimś spokojnym zakątku, żebyśmy mogły się skupić. Msza Chicagowska to bardzo skomplikowany utwór. Częste zmiany głosu prowadzącego wymagają maksymalnej koncentracji, a do tego, naturalnie, dochodzą problemy natury technicznej.

— Oczywiście — przytaknął skwapliwie.

— Pomieszczenie nie musi być duże, ale powinno znajdować się na uboczu. Do tej pory ćwiczyłyśmy w jadalni, ale tutaj bez przerwy ktoś się kręci. W takich warunkach trudno skoncentrować się na pracy.

— Jestem pewien, że znajdziemy coś odpowiedniego.

— Co prawda w takim składzie powinnyśmy zagrać Mszę Filadelfijską, ale z tego co wiem, w ubiegłym roku wykonał ją Septet Północnoamerykański — nawiasem mówiąc, w sposób dość daleko odbiegający od ideału. Podobno tenor ciągle się spóźniał, a w dodatku szwankowała precyzja uderzeń. Między innymi dlatego chcemy przeprowadzać tyle prób, ile się da. Dobre uderzenie to podstawa.

— Oczywiście — powtórzył Dunworthy. Zerknąwszy ponad ramieniem panny Taylor dostrzegł w drzwiach jadalni panią Gaddson. Prezentowała się jeszcze bardziej imponująco niż zazwyczaj i nie ulegało najmniejszej wątpliwości, iż jest czymś mocno zirytowana. — Proszę mi wybaczyć, ale teraz muszę wracać do siebie, ponieważ czekam na ważny telefon.

Obiecał pannie Taylor, że poszuka odpowiedniego pokoju albo sali, gdzie mogłyby do woli ćwiczyć precyzję uderzeń, po czym wymknął się drzwiami prowadzącymi do kuchni. Andrews wciąż nie dzwonił, jedyna wiadomość zaś pochodziła od Montoi.

— Mam panu przekazać, że nieważne.

— I to wszystko? Nie powiedziała nic więcej?

— Nic. Tylko tyle: „Powiedz panu Dunworthy’emu, że to już nieważne”.

O co mogło jej chodzić? Po dłuższym namyśle doszedł do wniosku, że albo odszukała Basingame’a, albo uznała, iż nie ma znaczenia, czy wybrał się na łososie, czy na pstrągi. Korciło go, by zadzwonić do niej i wyjaśnić wszystko u źródła, ale obawiał się, że w tym samym czasie będzie telefonował Andrews.

Technik zadzwonił dopiero tuż przed czwartą.

— Bardzo przepraszam, że nie skontaktowałem się z panem wcześniej. — Nadal nie włączono wizji, ale w tle słychać było wyraźne dźwięki muzyki i gwar rozmów. — Wczoraj wieczorem nie było mnie w domu, a dzisiaj miałem ogromne trudności, żeby się dodzwonić na Uniwersytet. Sieć jest chyba przeciążona, jak zwykle podczas Świąt, a w dodatku…

— Musi pan przyjechać do Oxfordu — przerwał mu Dunworthy. — Trzeba powtórnie obliczyć parametry przeskoku.

— Oczywiście, proszę pana. Kiedy?

— Jak najszybciej. Na przykład dziś wieczorem.

— Och… — Andrews wyraźnie się zawahał. — A może jutro? Moja dziewczyna wróci dopiero późnym wieczorem, więc chcielibyśmy spędzić razem przynajmniej część drugiego dnia Świąt, ale po południu albo wieczorem mógłbym wsiąść w pociąg i przyjechać do Oxfordu. Czy to wystarczy? Naturalnie, jeśli są jakieś ograniczenia czasowe…

— Naszemu technikowi udało się zlokalizować dziewczynę, którą wysłaliśmy w XIV wiek, ale zaraz potem rozchorował się na grypę, więc potrzebujemy kogoś, kto odczytałby współrzędne — wyjaśnił Dunworthy. Z drugiego końca linii dobiegł donośny wybuch śmiechu, więc na wszelki wypadek podniósł głos. — O której mógłby pan tu być?

— Jeszcze nie wiem. Zadzwonię do pana jutro i powiem, jak przedstawia się sytuacja, dobrze?

— W porządku, ale proszę pamiętać, że metrem dojedzie pan tylko do Barton. Stamtąd musi pan wziąć taksówkę. Zawiadomię kogo trzeba, żeby wpuszczono pana na teren objęty kwarantanną.

Technik nie odpowiedział, choć połączenie nie zostało przerwane, ponieważ Dunworthy wciąż słyszał dźwięki muzyki.

— Andrews, jest pan tam jeszcze?

Kiedy wreszcie włączą wizję? To okropne, rozmawiać z kimś mając przed sobą pusty ekran.

— Tak, proszę pana — odparł Andrews niezbyt pewnym tonem. — Zechciałby pan powtórzyć, co mam zrobić?

— Odczytać współrzędne. Nasz technik zlokalizował…

— Chodzi o to, jak mam się dostać do Oxfordu.

— Dojedzie pan metrem do Barton. — Dunworthy mówił głośno i wyraźnie. — Dalej metro nie kursuje, więc wsiądzie pan w taksówkę, która dowiezie pana do granicy obszaru objętego kwarantanną.

— Kwarantanną?

— Tak. — Powoli ogarniała go irytacja. — Załatwię panu przepustkę, żeby mógł pan przekroczyć kordon.

— Co to za kwarantanna?

— W związku z pojawieniem się nowego wirusa. Nie słyszał pan o tym?

— Nie, proszę pana. Monitorowałem przeskok we Florencji i wróciłem dopiero kilka godzin temu. Czy to coś poważnego?

Wydawał się bardziej zaintrygowany niż zaniepokojony.

— Do tej pory zanotowaliśmy osiemdziesiąt jeden przypadków zachorowań.

— Osiemdziesiąt dwa — poprawił go Colin.

— Na szczęście wirus został już zidentyfikowany i niebawem otrzymamy skuteczną szczepionkę. Nie było też żadnych ofiar śmiertelnych.

— Ale założę się, że macie tam mnóstwo ludzi, którzy nie mogli wrócić na Święta do domów — zauważył technik. — W takim razie zadzwonię do pana przed południem, jak tylko będę wiedział o której godzinie przyjadę.

— Znakomicie. — Dunworthy jeszcze bardziej podniósł głos, ponieważ wrzawa na drugim końcu linii znacznie przybrała na sile. — Będę czekał.

— Do zobaczenia.

Usłyszał jeszcze jeden wybuch śmiechu, po czym połączenie zostało przerwane.

— I co, przyjedzie? — zapytał Colin.

— Tak. Jutro.

Wystukał numer Gilchrista. Tymczasowy zastępca Basingame’a pojawił się na ekranie niemal natychmiast.

— Panie Dunworthy, jeśli znowu zamierza pan mnie przekonywać, że należy natychmiast ściągnąć z powrotem pannę Engle… — zaczął z wojowniczą miną.

Na pewno zrobiłbym to, gdybym mógł, pomyślał Dunworthy, zastanawiając się, czy Gilchrist naprawdę nie zdaje sobie sprawy, że Kivrin już dawno opuściła miejsce przeskoku, w związku z czym nie pozostaje im nic innego jak czekać do ustalonej daty ponownego otwarcia sieci.

— Nie — wpadł tamtemu w słowo. — Chcę tylko powiedzieć, że udało mi się znaleźć technika, który precyzyjnie odczyta współrzędne.

— Pozwolę sobie panu przypomnieć, że…

— Ani przez chwilę nie zapomniałem, że to pan kieruje tym przeskokiem. — Dunworthy czynił wszystko co w jego mocy, by zachować spokój. — Po prostu staram się pomóc. Zdaję sobie sprawę, iż w czasie ferii w Oxfordzie trudno znaleźć technika, więc skontaktowałem się telefonicznie z jednym z naszych, mieszkającym w Reading. Będzie tu jutro.

Gilchrist z dezaprobatą potrząsnął głową.

— Byłoby to zupełnie niepotrzebne, gdyby wasz technik nie uznał za stosowane rozchorować się w najmniej odpowiednim momencie, ale skoro już tak się stało, będziemy musieli zadowolić się tym, co mamy. Niech zgłosi się do mnie natychmiast po przyjeździe.

Dunworthy zdołał w miarę uprzejmie wymamrotać coś w rodzaju „do widzenia”, ale kiedy tylko ekran ściemniał, cisnął słuchawkę, by zaraz potem ponownie chwycić za nią i zacząć pospiesznie wystukiwać kolejne numery. Znajdzie Basingame’a, choćby miał do wieczora siedzieć przy aparacie!

Niestety, komputer poinformował go, że wszystkie linie są zajęte, więc Dunworthy odłożył słuchawkę i zapatrzył się bezmyślnie w pusty ekran.

— Czeka pan jeszcze na jakiś telefon? — zapytał Colin.

— Nie.

— Więc może poszlibyśmy do szpitala? Mam prezent dla babci.

A ja przy okazji załatwię Andrewsowi zezwolenie na przekroczenie granicy obszaru objętego kwarantanną, pomyślał Dunworthy, na głos zaś powiedział:

— Znakomity pomysł. Będziesz mógł pokazać się jej w nowym szaliku.

Chłopiec wetknął szalik do kieszeni kurtki.

— Założę go dopiero na miejscu — powiedział z uśmiechem. — Nie chcę, żeby po drodze ktoś mnie w nim zobaczył.

Obawy Colina okazały się całkowicie nieuzasadnione, ponieważ na ulicach nie spotkali żywego ducha. Nie jeździły nawet taksówki ani rowery. Dunworthy przypomniał sobie słowa pastora, który powiedział, że podczas epidemii ludzie zazwyczaj kryli się w domach jak zwierzęta w norach. Tym razem pewną rolę mogła odegrać chęć ucieczki przed wszechobecnymi dźwiękami kurantów wygrywających opętańczo wciąż tę samą melodię; albo wszyscy drzemią po świątecznym obiedzie, albo uznali — bardzo słusznie — iż przy takiej pogodzie nie ma najmniejszego sensu wystawiać nosa na dwór.

Pierwszą osobą, jaką spotkali, była stojąca przed wejściem do kliniki kobieta w płaszczu przeciwdeszczowym, z tablicą opatrzoną napisem: PRECZ Z IMPORTOWANYMI CHOROBAMI. Towarzyszący jej mężczyzna w masce na twarzy otworzył im drzwi i wręczył przemoczoną ulotkę.

Dunworthy najpierw poprosił recepcjonistkę, by zawiadomiła Mary o ich przybyciu, a potem przyjrzał się ulotce. Wydrukowany tłustą czcionką nagłówek wzywał: WALCZ Z GRYPĄ! GŁOSUJ ZA WYSTĄPIENIEM Z UE! Poniżej znajdował się tekst następującej treści: „Dlaczego te Święta musisz spędzić z dala od najbliższych? Dlaczego musiałeś wbrew swojej woli zostać w Oxfordzie? Dlaczego grozi ci niebezpieczeństwo, że zachorujesz, a może nawet umrzesz? Dlatego, że Unia Europejska zmusza nas, byśmy wpuszczali do Anglii zarażonych cudzoziemców, my zaś nie mamy w tej sprawie nic do powiedzenia. Pewien indyjski emigrant, nosiciel śmiertelnie niebezpiecznego wirusa…”

Dunworthy spojrzał na odwrotną stronę mokrego świstka. „Głosując za wystąpieniem z UE, głosujesz za zdrowiem! Popieraj Komitet na Rzecz Niezależności Wielkiej Brytanii”.

W hallu pojawiła się Mary. Colin pospiesznie wyszarpnął szalik z kieszeni i owinął go sobie dokoła szyi.

— Wesołych Świąt, babciu — powiedział. — Dziękuję za prezent. Mogę otworzyć twój rulon-niespodziankę?

— Tak, oczywiście.

Wyglądała na bardzo zmęczoną. Miała na sobie wciąż ten sam fartuch, który założyła dwa dni temu. Ktoś przypiął jej do kieszonki maleńką gałązkę jemioły.

Colin rozerwał rulon.

— Musisz to włożyć — powiedział, wręczając jej koronę z niebieskiego papieru.

— Udało ci się choć trochę zdrzemnąć? — zapytał Dunworthy.

— Kilka minut. — Wsadziła koronę na potargane siwe włosy. — Od południa przybyło nam trzydziestu chorych. Przez cały dzień próbuję dodzwonić się do Centrum Badań nad Grypą, żeby dowiedzieć się, czy zsekwencjonowali już wirusa, ale wszystkie linie są zajęte.

— Wiem. Mogę porozmawiać z Badrim?

— Najwyżej przez minutę albo dwie. — Zmarszczyła brwi. — W ogóle nie reaguje na syntamycynę, podobnie jak ci dwaj studenci z przyjęcia w Headington. Tylko Beverly Breen czuje się trochę lepiej. — Spojrzała na niego z niepokojem. — A co z tobą? Byłeś już na zastrzyku?

— Jeszcze nie, ale wysłałem Colina.

— Bolało jak diabli — poskarżył się chłopiec, rozwijając karteczkę, która wypadła z rozerwanego rulonu. — Przeczytać ci sentencję?

— Tak, proszę.

— Ściągnąłem na jutro technika, żeby odczytał współrzędne ustalone przez Badriego. Co mam zrobić, żeby wpuścili go do miasta?

— Nic. Zależy im tylko na tym, żeby nikt się stąd nie wydostał.

Rejestratorka wzięła Mary na stronę i powiedziała jej coś do ucha.

— Muszę już iść — oznajmiła babka Colina. — Tylko nie próbuj stąd uciec, dopóki nie dostaniesz zastrzyku! Zgłoś się zaraz, jak tylko wrócisz od Badriego. Colin, ty zaczekasz tutaj.

Dunworthy samodzielnie trafił na oddział zakaźny, wbił się w jednorazowy kombinezon, pamiętając o tym, by rękawiczki założyć na samym końcu, po czym wszedł do pokoju Badriego. Pielęgniarka — ta sama, która tak bardzo interesowała się Williamem Gaddsonem — mierzyła choremu puls, wpatrując się w monitory. Dunworthy podszedł na palcach i zatrzymał się przy łóżku.

Co prawda Mary uprzedziła go, że Badri jest w nie najlepszym stanie, niemniej jednak wygląd technika wywarł na nim wstrząsające wrażenie. Śniada skóra Badriego stała się niemal granatowa, pod oczami miał ciemne plamy, jakby niedawno ktoś go pobił, prawe ramię zaś, unieruchomione na zmyślnym wyciągu od łokcia aż do dłoni, przypominało jeden ogromny siniak. Drugie, spoczywające nieruchomo na kocu, wyglądało jeszcze gorzej.

— Badri?

Pielęgniarka oderwała wzrok od monitorów.

— Może pan zostać tylko kilka minut — uprzedziła go.

Dunworthy skinął głową.

Dziewczyna uwolniła przegub chorego z delikatnego uścisku, wystukała coś na klawiaturze komputera, po czym wyszła z pokoju.

Dunworthy usiadł na składanym krzesełku, a następnie przez chwilę przyglądał się wskaźnikom. Dla niego wyglądały tak samo jak przedtem: tajemnicze wykresy, przecinające się linie, zmieniające się bezustannie liczby. Przeniósł spojrzenie na Badriego, łagodnie poklepał go po ręce, po czym wstał i skierował się do drzwi.

— Wszystko przez szczury… — wymamrotał technik. Dunworthy zawrócił i pochylił się nad łóżkiem.

— Słyszy mnie pan, Badri? To ja, Dunworthy.

— Panie Dunworthy… — wyszeptał Badri nie otwierając oczu. — Ja umieram, prawda?

Dunworthy poczuł ukłucie niepokoju.

— Skądże znowu! — zaprzeczył energicznie. — Co panu przyszło do głowy?

— Prawie nikt nie ocalał…

— Kiedy? O czym pan mówi?

Badri nie odpowiedział. Dunworthy siedział przy nim aż do powrotu pielęgniarki, lecz technik nie odezwał się już ani słowem.

— Przykro mi, ale chory potrzebuje spokoju.

— Wiem.

Podniósł się z krzesła, podszedł do drzwi, otworzył je, ale w progu zatrzymał się jeszcze i obejrzał na Badriego.

— Zabiła prawie wszystkich — wyszeptał technik. — Umarło pół Europy.

Colin stał przy biurku recepcjonistki i opowiadał jej o swoich świątecznych upominkach.

— Z powodu kwarantanny nie dostałem prezentów od mamy. Utknęły gdzieś na poczcie.

Dunworthy powiedział rejestratorce, że z polecenia doktor Ahrens miał dostać zastrzyk wzmacniający układ odpornościowy organizmu.

— Proszę chwilę zaczekać.

Usiedli więc i czekali. Dunworthy wciąż rozpamiętywał słowa Badriego. „Zabiła prawie wszystkich. Umarło pół Europy”.

— Nie zdążyłem przeczytać sentencji — przypomniał sobie Colin. — Chce pan ją usłyszeć? — Nawet nie czekał na odpowiedź. — „Gdzie był ojciec, kiedy zgasło światło?”

Dunworthy bezradnie pokręcił głową.

— „W ciemności!” — oznajmił triumfalnie chłopiec, po czym wyjął z kieszeni gumę do żucia, rozpakował ją i wepchnął do ust. — Martwi się pan o tę dziewczynę, prawda?

— Owszem.

Colin w skupieniu składał kolorowy papierek.

— Czemu więc po prostu nie ściągnie jej pan z powrotem?

— Bo jej już tam nie ma. Musimy czekać do wyznaczonego dnia.

— Ale mógłby pan cofnąć się do chwili, kiedy ona dopiero co tam przybyła, i zabrać ją stamtąd! Przecież możecie przenosić się w czasie, dokąd tylko chcecie, prawda?

— Niestety nie — odparł Dunworthy. — To znaczy, możemy wysłać kogoś w dowolny punkt czasowy, ale kiedy już się tam znajdzie, sieć, która przeniosła go w przeszłość, może działać wyłącznie w czasie rzeczywistym. Uczyłeś się w szkole o paradoksach?

— Tak. — Nie zabrzmiało to zbyt przekonująco. — Chodzi o coś w rodzaju przepisów ruchu w czasie?

— Kontinuum czasoprzestrzenne nie dopuszcza do wystąpienia paradoksów. Paradoks nastąpiłby wtedy, gdyby za sprawą Kivrin zdarzyło się coś, co naprawdę nie miało miejsca, albo gdyby spowodowała anachronizm.

Chłopiec wciąż miał nietęgą minę.

— Jedna z podstawowych zasad jest taka, że nie można być jednocześnie w dwóch miejscach. Kivrin przebywa w przeszłości od czterech dni i nikt ani nic nie zdoła tego zmienić. To się po prostu stało, i już.

— W takim razie, jak ona wróci?

— Zaraz po przeskoku technik zlokalizował ją, to znaczy obliczył koordynaty przestrzenne i czasowe jej położenia. Od tej pory Kivrin porusza się jakby po torze, który doprowadzi ją do punktu w czasie, kiedy sieć zostanie ponownie otwarta. Jednak żeby to nastąpiło, o wyznaczonej porze Kivrin musi czekać w tym samym miejscu, w którym wylądowała po podróży w tamtą stronę.

— Tak samo, jak na przykład ja umówiłem się z panem o wpół do siódmej w kościele?

— Dokładnie tak samo. Datę powrotu Kivrin wyznaczono za dwa tygodnie, na dwudziestego ósmego grudnia. Tego dnia technik otworzy sieć i dziewczyna znajdzie się ponownie wśród nas.

— Przecież do dwudziestego ósmego grudnia zostały trzy dni, a nie dwa tygodnie!

— W średniowieczu posługiwano się innym kalendarzem. Teraz jest tam dopiero siedemnasty grudnia. Według naszego kalendarza Kivrin wróci szóstego stycznia.

Naturalnie jeśli zdoła dotrzeć na miejsce przeskoku i jeżeli ja znajdę jakiegoś technika, który otworzy sieć, dodał w myśli.

Colin wyjął gumę z ust i przyjrzał się jej krytycznie. Była biała w niebieskawe zacieki, trochę przypominała model księżyca. Chłopiec oglądał ją przez dłuższą chwilę, po czym wepchnął z powrotem do ust.

— A więc, gdybym jutro przeniósł się w XIV wiek, mógłbym drugi raz obchodzić Święta?

— Zgadza się.

— Ale wdechowo! — Ponownie zajął się składaniem opakowania po gumie. — Coś mi się wydaje, że oni zupełnie o panu zapomnieli.

— Ja też zaczynam tak myśleć.

Dunworthy zatrzymał przechodzącego obok nich lekarza dyżurnego z izby przyjęć i powiedział mu, że czeka na zastrzyk wzmacniający układ odpornościowy.

— Naprawdę? — zdziwił się mężczyzna. — Zaraz się tym zajmę. Zniknął w korytarzu.

„Wszystko przez szczury” — powiedział Badri, pierwszej nocy zaś zapytał Dunworthy’ego o rok. Ale powiedział też, że poślizg był minimalny i że obliczenia praktykanta okazały się prawidłowe.

Colin co kilka minut wyjmował gumę, by podziwiać zmieniające się barwy.

— A jeśli zdarzyłoby się coś naprawdę okropnego? Czy wtedy można złamać przepisy? Na przykład, gdyby ucięło jej rękę, albo wybuchła bomba, albo spadła z drzewa?

— To nie są przepisy, tylko prawa natury. Nie udałoby nam się ich złamać, nawet gdybyśmy próbowali. Jeśli ktoś chciałby odwrócić bieg zdarzeń albo w jakikolwiek sposób wpłynąć na te, które już miały miejsce, sieć po prostu się nie otworzy.

Chłopiec wypluł gumę i starannie zawinął ją w papierek.

— Jestem pewien, że nic jej się nie stało. — Wepchnął gumę do kieszeni, wyciągnął zaś jakąś mocno wymiętą paczuszkę. — O kurczę! — wykrzyknął, zrywając się z miejsca. — Zapomniałem dać babci prezent!

Ruszył biegiem w kierunku szklanych drzwi, za którymi zaczynał się korytarz wiodący na oddział zakaźny, ale zanim Dunworthy zdołał zareagować, chłopiec stanął jak wryty, odwrócił się na pięcie i wrócił pędem.

— Kryj się, kto może! Nadciąga pani Gaddson!

Dunworthy także poderwał się z krzesła.

— Tylko jej tutaj brakowało!

— Tędy! — Colin ruszył biegiem w przeciwną stronę. — Wiem, gdzie jest tylne wyjście. Niech się pan pospieszy, ona zaraz tu będzie!

Co prawda Dunworthy nie miał dość sił, żeby biec, ale szedł tak prędko, jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Colin bez wahania prowadził go labiryntem korytarzy; po kilku minutach znaleźli się na zalewanej strumieniami deszczu ulicy. Nawet tutaj, przed wejściem dla personelu, stał przemoczony do suchej nitki mężczyzna z dwiema kartonowymi tablicami zawieszonymi na ramionach. Obie zdobił identyczny napis: DZIEŃ SĄDU JEST BLISKO.

— Sprawdzę, czy nas nie zauważyła — powiedział Colin i pobiegł w kierunku głównego wejścia.

Mężczyzna wręczył Dunworthy’emu ulotkę. ZBLIŻA SIĘ KONIEC ŚWIATA! głosiły płomieniście czerwone litery, pod spodem zaś, nieco mniejszą, czarną czcionką:

„Ulęknijcie się Boga i dajcie Mu chwałę, bo godzina sądu Jego nadeszła!

Apokalipsa św. Jana, 14,7”.


Zza narożnika budynku wyłonił się zadyszany Colin.

— Wszystko w porządku — oznajmił. — Jest w środku i wrzeszczy na recepcjonistkę.

Dunworthy oddał ulotkę demonstrantowi, po czym ruszył za chłopcem. Kiedy dotarli do Woodstock Road, zerknął z niepokojem w kierunku frontowych drzwi szpitala, ale nie dostrzegł tam nikogo; zniknęła nawet pikieta zmarzniętych przeciwników Unii Europejskiej.

Minęli kolejną przecznicę, po czym nieco zwolnili kroku. Colin wyjął z kieszeni pudełko z kolorowymi cukierkami i poczęstował Dunworthy’ego, ale ten uprzejmie odmówił, więc chłopiec wepchnął sobie do ust różową pastylkę, przez chwilę mlaskał ze smakiem, następnie zaś oznajmił niezbyt wyraźnie:

— To najbardziej wdechowe Boże Narodzenie, jakie pamiętam.

Dunworthy długo rozmyślał nad tym zaskakującym stwierdzeniem. Kuranty wciąż znęcały się nad ludźmi, wydzwaniając „Wśród nocnej ciszy”, co zresztą jak najbardziej pasowało do scenerii opustoszałych, pogrążonych w ciemności ulic. Kiedy skręcili w Broad Street, ujrzeli zmierzającą w ich stronę znajomą postać.

— To pan Finch!

— O mój Boże — jęknął Dunworthy. — Jak myślisz, czego tym razem nam zabrakło?

— Mam nadzieję, że brukselki.

Ponieważ Finch szedł pod wiatr i miał pochyloną głowę, gdyż starał się osłonić twarz przed zacinającym deszczem, zauważył ich dopiero wtedy, kiedy prawie się z nimi zderzył.

— Jest pan, panie Dunworthy! Jakże się cieszę! Wszędzie pana szukam.

— Co się stało? Przecież obiecałem pannie Taylor, że znajdę im jakąś salę.

— Nie o to chodzi, proszę pana. Mamy kłopot z internowanymi. Dwoje z nich zachorowało.


ZAPIS Z KSIĘGI SĄDU OSTATECZNEGO
(032631–034122)

21 grudnia 1320 (według starej rachuby czasu). Ojciec Roche nie wie, gdzie jest miejsce przeskoku. Poprosiłam go, żeby zabrał mnie tam, gdzie spotkał Gawyna, ale widok polany i dębu nie obudził we mnie żadnych wspomnień. Przypuszczalnie Gawyn spotkał go daleko od miejsca, w którym mnie znalazł, a ja byłam już wtedy bardzo chora i majaczyłam w gorączce.

Dzisiaj uświadomiłam sobie, że na własną rękę nigdy nie zdołam tam trafić. Las jest ogromny, pełno w nim polan, dębów i kęp wierzb, a teraz, kiedy spadł śnieg, wszystkie wyglądają tak samo. Powinnam oznaczyć miejsce przeskoku czymś bardziej rzucającym się w oczy niż szkatułka.

Jedyna nadzieja w Gawynie, ale on jeszcze nie wrócił z Courcy. Co prawda Rosemunda twierdzi, że to tylko pół godziny jazdy stąd, lecz ze względu na złą pogodę na pewno zdecydował się zostać tam na noc.

Pada bez przerwy, odkąd wróciliśmy z lasu. Właściwie powinnam się z tego cieszyć, bo przy takiej pogodzie śnieg chyba szybko się stopi, ale jednocześnie nie mogę wyruszyć do lasu na poszukiwania, we dworze zaś jest przeraźliwie zimno. Wszyscy chodzą zakutani po czubki nosów i przez większą część dnia grzeją się przy ogniu.

Ciekawe, jak sobie radzą wieśniacy? Ich chaty są tak nędzne, że zapewne wiatr hula bez żadnych przeszkód, a w tym marnym szałasie, w którym byłam, nie zauważyłam nawet żadnego koca. Muszą potwornie marznąć, a wiem od Rosemundy, że rządca jest przekonany, iż będzie padać aż do Wigilii.

Rosemunda przeprosiła mnie też za swoje zachowanie w lesie.

— Byłam zła na moją siostrę — powiedziała.

Naturalnie Agnes nie ma z tym nic wspólnego; dziewczynę przygnębiła wiadomość, że będzie musiała spędzić Święta w towarzystwie niechcianego narzeczonego. Korzystając z chwili, kiedy zostałyśmy same, zapytałam ją, co myśli o swoim małżeństwie.

— Ojciec wszystko już ustalił — odparła, nawlekając igłę. — Zrękowiny były na świętego Marcina, a ślub będzie w Wielkanoc.

— Cieszysz się?

— Sir Bloet to dobra partia. Ma wielu możnych przyjaciół, a w dodatku jego ziemie graniczą z ziemiami ojca.

— Lubisz go?

Wbiła igłę w lniane płótno rozpięte na drewnianej ramce.

— Mój ojciec nigdy by nie pozwolił, żeby spotkała mnie jakaś krzywda.

Nic więcej od niej nie wyciągnęłam, od Agnes zaś dowiedziałam się tylko tyle, że sir Bloet jest miły i dał jej srebrny pieniążek; przypuszczalnie był to jeden z podarunków, jakie przywiózł na zaręczyny.

Agnes zanadto przejmuje się swoim kolanem, żeby zaprzątać sobie głowę jakimiś głupstwami. Co prawda mniej więcej w połowie drogi do domu przestała uskarżać się na ból, ale kiedy zsadziłam ją z konia, natychmiast zaczęła przesadnie kuleć. Początkowo przypuszczałam, iż tylko pragnie zwrócić na siebie uwagę, lecz kiedy wreszcie przekonałam ją, by pokazała mi ranę, okazało się, że strup został całkowicie zerwany, a kolano jest czerwone i opuchnięte.

Przemyłam skaleczenie, po czym zrobiłam opatrunek z najczystszego kawałka płótna, jaki udało mi się znaleźć. (Obawiam się, że była to najlepsza chusta lady Imeyne, ponieważ odkryłam go na dnie skrzyni stojącej przy łóżku.) Poleciłam małej, by siedziała spokojnie przy ogniu i bawiła się drewnianym wózkiem, ale nie wiem, czy to wystarczy. Jeśli w ranę wda się zakażenie, sprawa może się bardzo skomplikować. W XIV wieku nie znano jeszcze antybiotyków.

Eliwys także jest zaniepokojona, choć z innego powodu. Najwyraźniej spodziewała się Gawyna jeszcze dziś wieczorem i co chwila wyglądała przez okno albo wychodziła na próg. Do tej pory nie zdołałam stwierdzić, jakie żywi do niego uczucia. Czasem wydaje mi się, że go kocha i boi się, zdając sobie sprawę, co to oznacza dla nich obojga (ludzi przyłapanych na cudzołóstwie spotykało nie tylko potępienie ze strony Kościoła, rodziny i przyjaciół, ale niekiedy coś znacznie gorszego), czasem znowu jestem pewna, że nawet nie zdaje sobie sprawy z jego zadurzenia, tak bardzo bowiem niepokoi się o męża, iż nie jest w stanie myśleć o niczym innym.

Czysta, niedostępna dama stanowiła ideał opiewany w niezliczonych romansach. Nie ulega wątpliwości, iż Gawyn także nie wie, czy ona go kocha; przywożąc mnie nieprzytomną z lasu i opowiadając o bandzie złoczyńców, którzy mnie obrabowali, przede wszystkim pragnął zaimponować ukochanej. (Z pewnością wywarłby na niej znacznie większe wrażenie, gdybym istotnie została ograbiona i zgwałcona przez dwudziestu zbirów uzbrojonych w miecze, pałki i topory.) Jest gotów poważyć się na każde szaleństwo, byle zdobyć jej przychylność, i nawet jeśli lady Eliwys nie zdaje sobie z tego sprawy, to lady Imeyne doskonale wie o wszystkim. Przypuszczam, że właśnie dlatego wysłała go do Courcy.

18.

Zanim dotarli do college’u Balliol, zachorowały kolejne dwie osoby. Dunworthy kazał Colinowi iść spać, sam zaś pomógł Finchowi zapakować chorych do łóżek, po czym zatelefonował do kliniki po karetkę.

— Wszystkie wyjechały do wezwań — poinformowała go rejestratorka. — Wyślemy do was pierwszą, która wróci z miasta.

Karetka przyjechała o północy. Zanim Dunworthy wrócił ze szpitala, była już pierwsza.

Colin spał smacznie na kozetce dostarczonej przez Fincha, z „Epoką rycerstwa” pod głową. Dunworthy zastanawiał się przez chwilę, czy odstawić książkę na półkę, ale bał się, że obudzi chłopca, więc zostawił go w spokoju i położył się do łóżka.

Niemożliwe, żeby Kivrin trafiła w czasy zarazy. Przecież Badri wyraźnie powiedział, że poślizg wyniósł tylko cztery godziny, Czarna Śmierć zaś dotarła do Anglii dopiero w roku 1348, Odwrócił się na bok i zamknął oczy, lecz sen nie chciał nadejść. Nie, to nie może być dżuma. Badri majaczył w gorączce. Już wcześniej wygadywał różne bzdury, więc fakt, że nagle zaczął mówić o szczurach, niczego nie dowodzi. Technik po prostu bredził, i to wszystko. Przecież kazał mu cofnąć się, wręczał nie istniejące kartki… Tak, to nie ma najmniejszego znaczenia.

„Wszystko przez te szczury” — powiedział. W tamtych czasach ludzie nie mieli pojęcia, że chorobę przenoszą pchły żerujące na szczurach. Nie wiedzieli, jakie są jej przyczyny, obarczali więc winą kogo się dało: Żydów, czarownice, szaleńców… Mordowali upośledzonych umysłowo, wieszali stare kobiety, palili obcych na stosach.

Wstał z łóżka, przeszedł na palcach do sąsiedniego pokoju i ostrożnie wyjął chłopcu książkę spod głowy. Colin poruszył się, ale nie obudził.

Dunworthy usiadł w fotelu przy oknie, po czym odszukał fragment dotyczący Czarnej Śmierci. Zaraza wybuchła w Chinach w roku 1333, stamtąd zaś na statkach handlowych przedostała się do Messyny na Sycylii, a zaraz potem do Pizy. Na kilka lat zatrzymała się we Włoszech i Francji — osiemdziesiąt tysięcy ofiar w Sienie, sto tysięcy we Florencji, trzysta tysięcy w Rzymie — by wreszcie w roku 1348, „na krótko przed dniem św. Jana Chrzciciela”, czyli 24 czerwca, przekroczyć Kanał i zaatakować Anglię.

Żeby Kivrin trafiła w tamte czasy, poślizg musiałby wynieść aż dwadzieścia osiem lat, a przecież Badri przypuszczał, iż w najgorszym razie mógłby sięgnąć kilku tygodni.

Dunworthy zdjął z półki „Wielkie epidemie” Fitzwillera.

— Co pan robi? — zapytał Colin zaspanym głosem.

— Czytam o Czarnej Śmierci — odparł szeptem. — Śpij, chłopcze.

— Wtedy jej tak nie nazywali — wymamrotał Colin, owijając się szczelniej kocem. — Mówili na nią „sina choroba”.

Dunworthy zabrał obie książki do łóżka. Zdaniem Fitzwillera zaraza dotarła do Anglii w dniu św. Piotra, czyli 29 czerwca 1348 roku. W Oxfordzie pojawiła się w grudniu, w Londynie w październiku następnego roku, potem zaś ruszyła na północ oraz z powrotem na drugi brzeg Kanału, do Niderlandów, a nawet Norwegii. Zbierała obfite żniwo wszędzie, z wyjątkiem Czech, Polski (gdzie obowiązywała ścisła kwarantanna), a także, nie wiadomo czemu, części terytorium Szkocji.

Wszędzie, gdzie przeszła, pozostawiała za sobą wymarłe wioski i miasta. Zwłoki rozkładały się na ulicach, ponieważ nie było komu pochować zmarłych. W pewnym klasztorze ocalał jeden jedyny mnich, John Clyn, który napisał następujące słowa: „Po to, by rzeczy, o których winniśmy pamiętać, nie zaginęły w otchłaniach czasu i nie uleciały z pamięci tych, co przyjdą po nas, ja, który widziałem tyle nieszczęść w świecie opętanym przez Złego, i który sam mało nie umarłem, czekając na przyjście śmierci, opisałem wszystko, czego byłem świadkiem”.

Istotnie opisał wszystko jak rzetelny historyk, a potem najprawdopodobniej umarł, zupełnie sam. Jego pismo stawało się coraz mniej wyraźne, aż wreszcie urwał w pół słowa, nieco niżej zaś ktoś inny dopisał: „W tym miejscu, jak należy się domyślać, autor wyzionął ducha”.

Rozległo się pukanie do drzwi. Okazało się, że to Finch, w szlafroku, z nieprzytomnym spojrzeniem, wytrącony z równowagi.

— Jeszcze jeden, proszę pana.

Dunworthy przyłożył palec do ust, wyszedł na korytarz i przymknął za sobą drzwi.

— Zadzwonił pan do szpitala?

— Tak, ale powiedzieli mi, że karetka przyjedzie najwcześniej za kilka godzin. Kazali mi odizolować ją od pozostałych — bo to kobieta, proszę pana — i dać dużo soku pomarańczowego.

— Który właśnie nam się kończy, jak przypuszczam?

— Tak, ale nie o to chodzi. Ona stawia czynny opór.

Dunworthy zostawił Fincha za drzwiami, ubrał się pospiesznie, założył maskę, po czym poszedł za nim do skrzydła, w którym umieszczono internowanych. Przed drzwiami jednej z sal zgromadziła się spora grupa ludzi; przedstawiali sobą dość niezwykły widok, część bowiem była tylko w bieliźnie, niektórzy zarzucili płaszcze albo palta, inni natomiast owinęli się kocami. Tylko kilka osób pamiętało o maskach. Najdalej pojutrze wszyscy będą chorzy, pomyślał Dunworthy.

— Dzięki Bogu, że pan wreszcie przyszedł — powiedział jakiś mężczyzna. — Nie możemy sobie z nią poradzić.

Finch wprowadził go do sali. Chora siedziała wyprostowana na łóżku. Była to starsza kobieta o mocno przerzedzonych siwych włosach i nienaturalnie błyszczących oczach. Takie same oczy miał Badri zaraz po tym, jak trafił do szpitala.

— Odejdź! — wykrzyknęła na widok Fincha. Machnęła ręką, jakby chciała go uderzyć, po czym skierowała nieprzytomne spojrzenie na Dunworthy’ego. — Tatusiu! — zapiszczała dziecinnym głosem. — Byłam bardzo niegrzeczna. Zjadłam cały tort urodzinowy i teraz boli mnie brzuszek!

Finch bezradnie rozłożył ręce.

— Sam pan widzi — westchnął.

— Tatusiu, czy przyjadą po mnie Indianie? Ja nie lubię Indian. Mają łuki i strzały.

Siedzieli przy niej aż do świtu. Uspokoiła się dopiero wtedy, kiedy Dunworthy powiedział: „Tatuś chce, żeby jego córeczka położyła się grzecznie i przestała marudzić!” Zaraz potem przyjechała karetka.

— Tatusiu! — wykrzyknęła rozpaczliwie, kiedy zatrzasnęły się za nią drzwi samochodu. — Nie zostawiaj mnie samej!

— O Boże! — jęknął Finch, kiedy ambulans wreszcie odjechał. — Już po śniadaniu. Mam nadzieję, że nie pożarli całego bekonu!

Pobiegł ratować co się da z zapasów, Dunworthy natomiast wrócił do mieszkania, by czekać na wiadomość od Andrewsa. Na schodach spotkał Colina, który zajadał tosta posmarowanego grubo masłem, usiłując jednocześnie założyć kurtkę.

— Pastor poprosił mnie, żebym pomógł mu w zbiórce ubrań dla internowanych — oznajmił z pełnymi ustami. — Aha, dzwoniła babcia Mary. Ma pan zaraz do niej zatelefonować.

— A Andrews? Colin pokręcił głową.

— Włączyli już wizję?

— Nie.

Chłopiec popędził w dół po schodach, przeskakując po trzy stopnie naraz.

— Nie zapomnij o masce! — zawołał za nim Dunworthy. — I o szaliku!

Zadzwonił do szpitala, po czym czekał niecierpliwie przez pięć minut, aż Mary podejdzie do aparatu.

— To ty, James? Chodzi o Badriego. Chce się z tobą widzieć.

— Czuje się lepiej?

— Niestety nie. Wciąż ma wysoką temperaturę, a do tego jest bardzo pobudzony. Bez przerwy woła cię i powtarza, że ma ci coś do powiedzenia. Nie muszę chyba dodawać, że to nie przyczynia się do poprawy jego stanu. Gdybyś tu zajrzał, może by się trochę uspokoił.

— Czy wspominał coś o zarazie?

— O zarazie? — powtórzyła z irytacją. — Czyżbyś ty też uwierzył w te bzdury o cholerze, dżumie, czarnej ospie czy Bóg wie czym jeszcze?

— Nie, nie — zaprzeczył pospiesznie. — To Badri zaczął o tym mówić. Wczoraj powiedział: „Wszystko przez te szczury” i „Umarło pół Europy”.

— On majaczy, James. Jeśli ktoś ma tak wysoką temperaturę, może wygadywać niestworzone historie.

Mary ma rację, pomyślał. Przecież chora kobieta próbowała uciekać przed Indianami uzbrojonymi w łuki i strzały, a mimo to nie kazałem barykadować drzwi i okien, żeby bronić college’u przed Apaczami. Ubzdurała sobie, że przyczyną jej choroby jest nadmiar urodzinowego tortu, Badri natomiast wymyślił zarazę. I jedno, i drugie wyjaśnienie było całkowicie pozbawione sensu.

Mimo to obiecał, że zaraz zjawi się w szpitalu, po czym wyruszył na poszukiwania Fincha. Co prawda Andrews nie zapowiedział, o której dokładnie godzinie zadzwoni, lecz Dunworthy wolał zostawić kogoś przy telefonie. Pluł sobie teraz w brodę, że nie kazał Colinowi zaczekać przynajmniej do końca rozmowy z Mary.

Finch najprawdopodobniej jest w jadalni, gdzie własną piersią broni dostępu do resztek bekonu. Dunworthy położył słuchawkę obok aparatu, a następnie ruszył przez dziedziniec w kierunku stołówki.

W drzwiach zderzył się z panną Taylor.

— Właśnie pana szukam — powiedziała. — Słyszałam, że wirus zaczął rozprzestrzeniać się wśród internowanych?

— Owszem — odparł, rozglądając się w poszukiwaniu Fincha.

— O mój Boże… A więc wszyscy jesteśmy zagrożeni! Finch zniknął bez śladu.

— Ile wynosi okres inkubacji?

— Dwanaście do dwudziestu czterech godzin.

Wspiął się na palce, próbując dostrzec coś nad głowami ludzi.

— To okropne! — Panna Taylor najwyraźniej nie mogła dojść do siebie. — A co będzie, jeśli któraś z nas zachoruje i nie zdoła wystąpić? Gramy według tradycyjnego kanonu, więc nieobecność nawet jednego członka zespołu oznacza dla nas prawdziwą katastrofę.

Dunworthy pomyślał, że w takim razie powinny na wszelki wypadek zmienić kanon, ale uznał, że roztropniej będzie powstrzymać się przed udzieleniem pannie Taylor tej rady.

— Jedna z naszych niewzruszonych zasad głosi, iż każdy wykonawca musi od początku do końca utworu stać przy swoich dzwonkach. Żadne nagłe zastępstwo nie wchodzi w grę. Poza tym, takie zamieszanie na pewno zakłóciłoby rytm.

Wyobraził sobie, jak jedna z dzwonniczek mdleje podczas koncertu i zostaje czym prędzej odciągnięta na bok, żeby broń Boże nie popsuć rytmu.

— Czy występują jakieś objawy ostrzegawcze? — zapytała panna Taylor.

— Nie.

— Czytałam tę ulotkę waszego Ministerstwa Zdrowia o trudnościach z koncentracją, gorączce i bólach głowy, ale w naszym przypadku nie na wiele się to przyda. Każdego, kto ma do czynienia z dzwonkami i dzwonami, bez przerwy boli głowa.

Wcale mnie to nie dziwi, pomyślał Dunworthy. Szukał wzrokiem Williama Gaddsona albo jakiegoś innego studenta, którego mógłby posłać do swego mieszkania, by pełnił dyżur przy telefonie.

— Naturalnie gdybyśmy nie przestrzegały tak ściśle tradycji, nie byłoby żadnego problemu. Niektóre zespoły bez przerwy dokonują zmian w składzie, a czasem nawet powiększają go, zupełnie nie licząc się z wymaganiami kanonu. Proszę sobie wyobrazić, że kiedyś słuchałam koncertu w wykonaniu dziewiętnastu dzwonników!

Nieliczni studenci, jacy zostali na ferie w college’u, przebywali w tej chwili nie wiadomo gdzie, ale na pewno nie w jadalni, Finch przypuszczalnie zabarykadował się w spiżarni, Colin natomiast zbierał ubrania dla internowanych.

— Czy wciąż jeszcze potrzeba paniom sali ćwiczeń? — zapytał Dunworthy.

— Owszem, przynajmniej dopóki któraś z nas nie złapie tego przeklętego wirusa. Rzecz jasna, mogłybyśmy wówczas wykonać jakiś krótszy utwór, ale przecież to nie byłoby to samo, prawda?

— Pozwolę wam skorzystać z mojego gabinetu, pod warunkiem, że będziecie odbierać telefon i zapisywać wszystkie wiadomości. Czekam na ważną rozmowę zamiejscową, więc jest dla mnie bardzo ważne, żeby przez cały czas ktoś był przy aparacie.

Zaprowadził pannę Taylor do swego mieszkania.

— Cóż, pokój nie jest zbyt duży — stwierdziła, obrzuciwszy pomieszczenie krytycznym spojrzeniem. — Będziemy miały kłopoty z ćwiczeniem najsilniejszych uderzeń. Czy możemy trochę poprzestawiać meble?

— Możecie robić co wam przyjdzie do głowy, pod warunkiem, że dotrze do mnie każda wiadomość, jaka zostanie przekazana podczas mojej nieobecności. Czekam na telefon od pana Andrewsa. Proszę mu powiedzieć, że nie potrzebuje żadnej przepustki, żeby wejść na teren objęty kwarantanną, oraz by udał się natychmiast do college’u Brasenose i zaczekał tam na mnie.

— W porządku — odparła takim tonem, jakby robiła mu przysługę. — I tak będzie nam tu chyba lepiej niż w jadalni. Najgorsze są te nieustające przeciągi.

Dunworthy wcale nie był pewien, czy słusznie postąpił powierzając tak ważne zadanie zespołowi amerykańskich dzwonniczek, ale było już za późno; zostawił pannę Taylor zajętą przestawianiem mebli, sam zaś udał się w odwiedziny do Badriego. Nie ulegało wątpliwości, iż technik stara się coś mu powiedzieć. „Zabiła ich wszystkich. Umarło pół Europy”.

Deszcz zmienił się w drobniutką mgiełkę, toteż tłumek zwolenników wystąpienia z Unii Europejskiej zgromadzonych przed głównym wejściem do kliniki znacznie zgęstniał. Dołączyło do nich kilku chłopców w czarnych maskach na twarzach, skandujących:

— Wypuśćcie nas na wolność!

Jeden z nich złapał Dunworthy’ego za ramię.

— Rząd nie ma prawa trzymać nas tutaj wbrew naszej woli! — wykrzyknął, zbliżając twarz do jego twarzy.

— Nie bądź idiotą — odparł spokojnie Dunworthy. — Chcesz, żeby wybuchła kolejna Wielka Epidemia?

Zaskoczony wyrostek nic nie odpowiedział, a Dunworthy wykorzystał jego wahanie i skrył się w budynku.

Główny hall był przepełniony pacjentami; siedzieli na krzesłach, leżeli na noszach, kilku stało przy windzie. Potężnie zbudowana pielęgniarka spowita w papierowy jednorazowy kombinezon, czytała na głos z książki w plastikowych okładkach.

— „Bo czy kiedykolwiek kara dosięgła niewinnego?…”

Uświadomił sobie z przerażeniem, że to nie pielęgniarka, tylko pani Gaddson.

— „Albo czy zagłada spotkała prawych i bogobojnych?…”

Zaczęła przerzucać cienkie kartki Biblii w poszukiwaniu kolejnego, podtrzymującego na duchu, fragmentu. Dunworthy wolał nie kusić losu, więc skulił się, jakby bolał go żołądek, i popędził w kierunku schodów, błogosławiąc w duchu Ministerstwo Zdrowia za pomysł z maskami.

— „Pan pokarze cię wtedy suchotami, gorączką i świerzbem…” — usłyszał za plecami jej stentorowy głos.

Pan pokarze cię też panią Gaddson, która będzie ci czytała Pismo Święte, abyś nie upadł na duchu, pomyślał z goryczą. Dotarłszy na piętro stwierdził ze zdziwieniem, iż oddział chorób zakaźnych zajmuje już niejeden korytarz, ale całą kondygnację.

— Jest pan wreszcie! — wykrzyknęła na jego widok młoda pielęgniarka. Może powinienem ostrzec ją przed panią Gaddson? — przemknęła mu przez głowę niespokojna myśl. — Już prawie straciłam nadzieję, że pan przyjdzie. Chory pyta o pana od samego rana. — Wręczyła mu kombinezon, zaczekała, aż się ubierze (za każdym razem szło mu to coraz sprawniej), po czym zaprowadziła do pokoju Badriego. — Pół godziny temu zaczął się bardzo niepokoić — poinformowała go szeptem. — Wykrzykiwał, że natychmiast musi z panem porozmawiać, że ma do pana jakąś sprawę nie cierpiącą zwłoki… Na szczęście teraz czuje się trochę lepiej.

To widać, pomyślał Dunworthy. Twarz Badriego straciła niepokojący ciemnoniebieski odcień, i choć był trochę zanadto blady, to jednak wyglądał niemal tak jak przed chorobą. Leżał oparty wysoko na poduszkach, z podkulonymi nogami i rękami spoczywającymi nieruchomo na kocu. Palce wciąż miał zakrzywione jak szpony.

— Panie Badri… — Pielęgniarka pochyliła się i delikatnie dotknęła jego ramienia. — Przyszedł pan Dunworthy.

Otworzył oczy.

— Pan Dunworthy?

— Tak. — Wskazała go ruchem głowy. — Mówiłam panu, że na pewno przyjdzie.

Technik podciągnął się jeszcze wyżej, ale w dalszym ciągu wpatrywał się w jakiś odległy punkt.

— Tutaj jestem — powiedział Dunworthy i przesunął się nieco, by znaleźć się na linii wzroku chorego. — Podobno chciał mi pan coś powiedzieć?

Badri nadal nie poruszał oczami, natomiast jego nieruchome do tej pory ręce zaczęły powoli przesuwać się po kolanach. Dunworthy spojrzał pytająco na pielęgniarkę.

— Robi to prawie bez przerwy — wyjaśniła. — Wydaje mi się, że pisze na klawiaturze.

Zerknęła na monitory, po czym wyszła z pokoju.

Miała rację. Badri pisał na klawiaturze komputera. Oparł przeguby na kolanach, palcami przesuwał po kocu, uderzając nimi w szybkim tempie, spojrzenie zaś miał skierowane prosto przed siebie, jakby wpatrywał się w monitor. W pewnej chwili zmarszczył brwi.

— To niemożliwe… — mruknął, po czym zaczął pisać jeszcze szybciej.

— O co chodzi? — zapytał Dunworthy. — Co jest niemożliwe?

— Gdzieś musi być błąd… — Technik pochylił się nieco w prawo i do przodu. — Dajcie mi odczyt liniowy — rzucił półgłosem.

Mówi do mikrofonu, domyślił się Dunworthy. Sprawdza parametry przeskoku, żeby zlokalizować Kivrin.

— Co się nie zgadza, Badri?

— Poślizg. — Technik wciąż nie odwracał spojrzenia od nie istniejącego ekranu. — Będzie potrzebne powtórne przeliczenie współrzędnych. To na pewno niemożliwe.

— O co chodzi z tym poślizgiem? Jest większy, niż pan oczekiwał?

Badri nie odpowiedział. Przez chwilę pisał jak szalony, znieruchomiał na kilka sekund, wpatrując się ze zmarszczonymi brwiami w ekran wyimaginowanego monitora, po czym znowu zaczął uderzać w klawiaturę.

— Jak duży jest poślizg? — zapytał Dunworthy.

Badri pisał jeszcze co najmniej przez minutę, a kiedy przestał, spojrzał wprost na niego.

— Martwię się… — mruknął z zadumą.

— Czym się pan martwi?

Technik niespodziewanie zrzucił koc i chwycił za krawędzie łóżka.

— Muszę poszukać pana Dunworthy’ego — oświadczył. Szarpnął za plastikowy przewód wyrastający z igły wbitej w przedramię. Niemal wszystkie wskaźniki nad jego głową oszalały: wszędzie migotały alarmowe czerwone światełka a gdzieś na zewnątrz rozległ się ostry brzęczyk.

— Proszę tego nie robić!

— Na pewno jest w pubie. Zaraz go przyprowadzę.

Dunworthy rzucił się w stronę łóżka, ale zanim zdążył unieruchomić chorego, poszarpane wykresy przesuwające się po ekranach monitorów zamieniły się nagle w linie proste, cyfrowe wskaźniki natomiast pokazały same zera.

— Monitorowanie przerwane — poinformował komputer wypranym z emocji głosem. — Monitorowanie przerwane.

Do pokoju wpadła zadyszana pielęgniarka.

— O Boże! — jęknęła. — Znowu! Zrobił to już dwa razy. Panie Chaudhuri, proszę leżeć spokojnie! Przecież może pan sobie zrobić krzywdę.

— Wezwijcie pana Dunworthy’ego, szybko! Coś się nie zgadza. — Opadł bez sił na łóżko i nie zaprotestował, kiedy pielęgniarka przykrywała go kocem. — Dlaczego on nie przychodzi?

Dunworthy czekał niecierpliwie aż dziewczyna na nowo podłączy Badriego do aparatury. Technik leżał bez ruchu z całkowicie obojętnym, wręcz apatycznym wyrazem twarzy. Na jego przedramieniu wykwitł kolejny siniak.

Pielęgniarka wyszła ze słowami:

— Chyba poproszę lekarza, żeby dał mu jakiś środek uspokajający.

— Panie Badri, to ja, Dunworthy — powiedział, jak tylko za dziewczyną zamknęły się drzwi. — Zdaje się, że chciał mi pan coś powiedzieć. Proszę na mnie spojrzeć. O co chodzi? Co się nie zgadza?

Badri posłusznie spojrzał na niego, ale bez większego zainteresowania.

— Czy poślizg był większy, niż pan oczekiwał, i Kivrin trafiła w czasy zarazy?

— Nie mam czasu — odparł technik. — Byłem tam w sobotę i niedzielę.

Jego palce ponownie zaczęły wystukiwać na kocu niespokojny rytm.

Pielęgniarka wróciła z kolejną kroplówką.

— Och, jak dobrze… — westchnął, a rysy jego twarzy nagle złagodniały. — Nie wiem, co się stało. Okropnie bolała mnie głowa…

Zamknął oczy i zanim pielęgniarka zdążyła podłączyć kroplówkę, spał już, pochrapując cicho.

Dziewczyna odprowadziła Dunworthy’ego na korytarz.

— Gdzie można pana znaleźć, gdyby znowu chciał się z panem widzieć?

Podał jej numer telefonu.

— Co dokładnie mówił przed moim przyjściem? — zapytał, ściągając kombinezon.

— Powtarzał pańskie nazwisko, że koniecznie musi pana znaleźć, i że ma panu coś ważnego do powiedzenia.

— Wspominał może o szczurach?

— Nie. Raz tylko powiedział, że musi odszukać jakąś Karen albo Katherine…

— Może Kivrin?

Skinęła głową.

— Właśnie. „Muszę znaleźć Kivrin. Czy laboratorium jest otwarte?” Mówił też coś o owieczce albo jagnięciu, ale nie o szczurach. Przez większą część czasu bełkotał coś tak niewyraźnie, że nic z tego nie rozumiałam.

Dunworthy wrzucił rękawiczki do torby na odpadki.

— Proszę zapisywać wszystko, co mówi. Naturalnie z wyjątkiem niezrozumiałych fragmentów — dodał pospiesznie, widząc, że dziewczyna otwiera usta, by zaprotestować. — Zajrzę po południu.

— Spróbuję — odparła bez większego przekonania. — W większości to zupełny bełkot.

Dunworthy zszedł na parter. Jasne, że to w większości bełkot, pozbawione sensu majaczenia umysłu trawionego gorączką, niemniej jednak chciał mieć wszystko zapisane, teraz zaś zależało mu na tym, by jak najprędzej wrócić do college’u i porozmawiać z Andrewsem. Musi go ściągnąć, żeby wreszcie ktoś odczytał współrzędne.

„To niemożliwe” — powiedział Badri. Z pewnością miał na myśli rozmiary poślizgu. Czy mogło zdarzyć się tak, że za pierwszym razem niewłaściwie odczytał wynik pomiaru, uznał, że poślizg wyniósł tylko cztery godziny, i dopiero po kolejnym sprawdzeniu przekonał się, iż w rzeczywistości poślizg jest znacznie większy, bo wynosi… Właśnie, ile? Cztery lata? A może dwadzieścia osiem?

— Szybciej dojdzie pan na piechotę — usłyszał obok siebie czyjś głos i otrząsnął się z zamyślenia. — Jeśli czeka pan na taksówkę, postoi pan sobie do końca świata — ciągnął chłopak w czarnej masce na twarzy. — Wszystkie samochody zostały zarekwirowane przez nasz cholerny rząd.

Przed wejście do kliniki właśnie zajechała taksówka. Istotnie, na szybach w tylnych drzwiach miała przyklejone plakietki z czerwonym krzyżem.

Dunworthy podziękował młodzieńcowi i ruszył na piechotę w kierunku college’u. Szedł szybko, nie zważając na deszcz, który tymczasem znowu zaczął padać, pchany naprzód nadzieją, że Andrews zadzwonił i jest już w drodze do Oxfordu. „Sprowadźcie pana Dunworthy’ego” — powiedział Badri. „Coś się nie zgadza”. Z pewnością przeżywał na nowo wydarzenia, które nastąpiły zaraz po tym, kiedy powtórnie odczytał współrzędne. Przybiegł wtedy bez płaszcza do pubu, żeby przekazać alarmującą wiadomość. „To niemożliwe” — powtórzył kilka razy.

Niemal biegiem pokonał dziedziniec i popędził po schodach na górę, do swego mieszkania. Nie wiedzieć czemu dopiero teraz przyszło mu do głowy, że dźwięk dzwonków może zagłuszyć sygnał telefonu, ale kiedy otworzył drzwi, jego oczom ukazał się niezwykły widok: panna Taylor i jej koleżanki z zespołu w całkowitej ciszy stały kręgiem na środku pokoju, poruszały w dziwny sposób wyciągniętymi sztywno przed siebie rękami i od czasu do czasu przyklękały to na jedno, to na drugie kolano. Wszystkie miały maski na twarzach.

— Dzwonił służący pana Basingame’a — poinformowała go panna Taylor nie przerywając ćwiczeń. — Jego zdaniem pan Basingame powinien być gdzieś w górach Szkocji. Dosłownie przed chwilą telefonował też pan Andrews. Prosił, żeby skontaktował się pan z nim najszybciej jak to będzie możliwe.

Dunworthy’ego ogarnęła cudowna ulga. Wystukał numer Andrewsa i czekając na połączenie obserwował przedziwny rytuał odbywający się w jego gabinecie, próbując doszukać się w nim jakiegoś sensu lub schematu. Panna Taylor dygała w miarę regularnie, ale pozostałe członkinie zespołu klękały i poruszały rękami w całkowicie chaotyczny sposób. Najpotężniejsza z nich, panna Piantini, przez cały czas liczyła po cichu, marszcząc brwi, aby uzyskać lepszą koncentrację.

— Nie powinien pan mieć żadnych problemów z wjazdem na teren objęty kwarantanną — poinformował Andrewsa, jak tylko technik podniósł słuchawkę. — Kiedy pan przyjedzie?

— Właśnie na tym polega problem, proszę pana. — Co prawda połączenie wizyjne zostało wznowione, ale obraz był tak niewyraźny, że nie dało się odczytać wyrazu twarzy technika. — Ten pomysł nie wydaje mi się najlepszy. Z tego, co mówią w telewizji, wynika, że ta indyjska grypa jest szalenie niebezpieczna.

— Nie będzie pan się musiał z nikim kontaktować — odparł Dunworthy. — Uda się pan prosto do Brasenose i wejdzie do laboratorium. To naprawdę bardzo pilna sprawa.

— Wiem, proszę pana, ale niektórzy dziennikarze twierdzą, że winę ponosi wadliwie zaprojektowany system ogrzewania Uniwersytetu, więc…

— System ogrzewania? Nie ma czegoś takiego jak „system ogrzewania Uniwersytetu”, natomiast instalacje centralnego ogrzewania w poszczególnych college’ach mają już ponad sto lat i nie są nawet w stanie niczego ogrzać, a cóż dopiero mówić o zarażeniu kogokolwiek! — Amerykanki nie spuszczały wzroku z jego twarzy, przez cały czas kontynuując ćwiczenia. — Ta grypa nie ma nic wspólnego z centralnym ogrzewaniem, Indiami ani gniewem bożym. Przybyła do nas z Południowej Karoliny. Szczepionka jest już w drodze. Nikomu nic nie grozi.

— Niemniej wydaje mi się, proszę pana, że nie powinienem teraz przyjeżdżać.

Dzwonniczki nagle znieruchomiały.

— Przepraszam — powiedziała panna Piantini.

Natychmiast wznowiły ćwiczenia.

— Ale ktoś musi odczytać te współrzędne! Wysłaliśmy historyka do roku 1320 i nawet nie wiemy, jaki nastąpił poślizg. Dopilnuję, żeby zapłacono panu za pracę w warunkach bezpośredniego zagrożenia życia i zdrowia. — Z pewnym opóźnieniem uświadomił sobie, że podszedł do sprawy z niewłaściwej strony. — Zagwarantuję panu całkowitą izolację, dostanie pan kombinezon i maskę…

— Właściwie mógłbym odczytać te współrzędne stąd, z domu — wpadł mu w słowo Andrews. — Mam koleżankę, która potrafi dokonać transmisji danych. Studiuje w Shrewsbury. — Umilkł na chwilę, po czym dodał: — Nic więcej nie mogę dla pana zrobić. Bardzo mi przykro.

— Przepraszam — powiedziała znowu panna Piantini.

— W tym miejscu wchodzisz jako druga — wyjaśniła jej panna Taylor. — Akcentujesz „dwa” i „cztery”, a potem prowadzisz aż do następnej zmiany. I patrz na nas, a nie w podłogę. Uwaga! Raz, dwa… i trzy!

Zaczęły od nowa swój skomplikowany taniec.

— Po prostu nie mogę ryzykować — dodał Andrews.

Było jasne, że nikt ani nic nie zdoła go przekonać.

— Jak się nazywa ta koleżanka z Shrewsbury? — zapytał Dunworthy, by nie tracić czasu.

— Polly Wilson — odparł technik z wyraźną ulgą, po czym podał numer telefonu. — Proszę jej powiedzieć, że potrzebna mi będzie bezpośrednia transmisja danych i połączenie zwrotne z dublowaniem zapisu. Będę czekał przy telefonie.

Zrobił ruch, jakby zamierzał odłożyć słuchawkę.

— Chwileczkę! — wykrzyknął Dunworthy, ściągając na siebie niechętne spojrzenia dzwonniczek. — Jaki może być maksymalny poślizg przy przeskoku w początek XIV wieku?

— Nie mam pojęcia — odparł natychmiast Andrews. — Trudno jest przewidzieć rozmiary poślizgu. W grę wchodzi zbyt wiele czynników.

Dunworthy nie dawał jednak za wygraną.

— A w przybliżeniu? Może wynieść dwadzieścia osiem lat?

— Dwadzieścia osiem lat? — nuta rozbawienia brzmiąca w głosie technika podziałała na nerwy Dunworthy’ego niczym kojący balsam. — Nie wydaje mi się to możliwe. Co prawda im dalej w przeszłość się cofamy, tym większe zdarzają się poślizgi, ale to nie jest taka prosta zależność. Przybliżone dane można uzyskać po wstępnej kontroli parametrów.

— Niestety, nie zrobiono tego.

— Wysłali człowieka w średniowiecze nie przeprowadziwszy nawet wstępnej kontroli parametrów? — zapytał ze zdumieniem Andrews.

— Nie posłali też sondy ani nie poprzedzili zasadniczej ekspedycji krótkim zwiadem. Dlatego właśnie tak bardzo zależy mi na odczytaniu współrzędnych. Mam do pana jeszcze jedną prośbę…

Andrews natychmiast zesztywniał.

— Nie będzie pan musiał tu przyjeżdżać, żeby ją spełnić — zapewnił go pospiesznie Dunworthy. — Ci z Jesus College mają akurat placówkę terenową w Londynie, bo szykowali się do jakiegoś eksperymentu. Mógłby pan zajrzeć do nich i obliczyć parametry dla przeskoku w południe 13 grudnia 1320?

— Jakie były koordynaty przestrzenne?

— Nie mam pojęcia. Dowiem się w Brasenose. Proszę zadzwonić natychmiast, jak tylko skończy pan obliczenia. Czy mogę na pana liczyć?

— Tak — odparł Andrews, lecz bez specjalnego przekonania.

— To dobrze. Spróbuję skontaktować się z Polly Wilson. Bezpośrednia transmisja danych, połączenie zwrotne z dublowaniem zapisu. Dam panu znać, kiedy wszystko będzie gotowe.

Rozłączył się, zanim Andrews zdążył cokolwiek powiedzieć, po czym, ze słuchawką w ręce, przez dłuższą chwilę przyglądał się pląsom dzwonniczek. Wciąż nie był w stanie wyczuć, w jakim rytmie wymachują ramionami i przyklękają, ale wyglądało na to, że panna Piantini już nie wywołuje żadnego zamieszania.

Do Polly Wilson szczęśliwie dodzwonił się za pierwszym razem. Przedstawił jej żądania Andrewsa, zastanawiając się przez cały czas, czy ona także oglądała telewizję i obawia się zgubnego wpływu uniwersyteckich instalacji centralnego ogrzewania, ale dziewczyna powiedziała tylko:

— Muszę znaleźć jakiś posterunek albo coś w tym rodzaju, żeby dostać się na teren objęty kwarantanną. Spotkamy się w college’u za jakieś czterdzieści pięć minut.

Zostawił Amerykanki wykonujące coraz bardziej skomplikowane figury i wyruszył do Brasenose. Deszcz nieco osłabł i na ulicach od razu zrobiło się tłoczniej, mimo iż większość sklepów była zamknięta. Konserwator kurantów z Wieży Carfax albo legł zmożony grypą, albo z powodu kwarantanny nie mógł wykonywać swoich obowiązków, ponieważ dzwonki wciąż wygrywały coraz trudniejsze do zidentyfikowania melodie.

Przed sklepem z hinduską odzieżą stała trzyosobowa pikieta, znacznie większa zaś ustawiła się przed bramą college’u Brasenose. Nad głowami zgromadzonych powiewał transparent z napisem: PODRÓŻE W CZASIE STANOWIĄ ZAGROŻENIE DLA NASZEGO ZDROWIA. Wśród demonstrantów Dunworthy’emu mignęła twarz młodej sanitariuszki z ambulansu.

Centralne ogrzewanie, Unia Europejska i podróże w czasie. Podczas Wielkiej Epidemii winą obarczano amerykańskie doświadczenia z bronią bakteriologiczną i klimatyzację, w średniowieczu natomiast Szatana i komety. Kiedy okaże się, że wirus przybył z Południowej Karoliny, na indeksie znajdą się jazz i kurczaki z rożna.

Pierwszą rzeczą, jaka rzucała się w oczy po wejściu do portierni, była stojąca na kontuarze, obwieszona ozdobami choinka z archaniołem na czubku.

— Jestem umówiony ze studentką ze Shrewsbury, która ma przeprowadzić dla mnie kilka obliczeń — poinformował Dunworthy portiera. — Będziemy musieli dostać się do laboratorium.

— Przykro mi, proszę pana, ale obowiązuje zakaz wstępu do laboratorium.

— Zakaz wstępu?

— Tak, proszę pana. Zostało zamknięte i nikt nie może tam wchodzić.

— Dlaczego? Co się stało?

— To z powodu epidemii, proszę pana.

— Z powodu epidemii?

— Tak, proszę pana. Chyba będzie lepiej, jeśli porozmawia pan o tym z panem Gilchristem.

— Rzeczywiście, powinienem to zrobić. Proszę mu powiedzieć, że przyszedłem, i że muszę dostać się do laboratorium.

— Obawiam się, że go nie ma.

— A gdzie jest?

— Przypuszczalnie w klinice. Kiedy…

Dunworthy nie czekał na ciąg dalszy. W połowie drogi do szpitala przyszło mu do głowy, że Polly Wilson nie będzie wiedziała gdzie go szukać, w samej klinice zaś uświadomił sobie, iż Gilchrist mógł zachorować na grypę.

Dobrze mu tak, pomyślał z satysfakcją. Zasłużył sobie na to. Niestety, chwilę potem ujrzał w małej poczekalni zdrowego jak ryba Gilchrista w masce na twarzy, zmierzającego z podwiniętym rękawem w stronę stolika, przy którym siedziała pielęgniarka.

— Portier powiedział mi, że laboratorium jest zamknięte — oświadczył Dunworthy bez żadnych wstępów, zastępując mu drogę. — Mimo to muszę się tam dostać. Znalazłem technika, który skontroluje parametry przeskoku, ale żeby to zrobił, trzeba przesłać mu dane z sieci.

— To niemożliwe — odparł Gilchrist. — Laboratorium będzie objęte kwarantanną aż do chwili, kiedy zostanie ustalone pochodzenie wirusa.

— Pochodzenie wirusa? — powtórzył ze zdumieniem Dunworthy. — Przecież już wiadomo, że przybył do nas z Południowej Karoliny!

— Na razie to tylko przypuszczenia oparte na nie sprawdzonych przesłankach, uznałem więc, że najrozsądniej będzie ograniczyć ryzyko zamykając laboratorium. A teraz, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu… Przyszedłem tu po to, żeby oddać krew do analizy.

Ominął Dunworthy’ego, lecz ten chwycił go za ramię.

— O jakim ryzyku pan mówi?

— Cóż, znaczna część opinii publicznej uważa, że wirus dotarł do nas poprzez sieć.

— Znaczna część opinii publicznej? Czy ma pan na myśli tych półgłówków z transparentem, których widziałem przed bramą Brasenose?!

— Panie Dunworthy, jest pan w szpitalu — zwróciła mu uwagę pielęgniarka. — Proszę mówić trochę ciszej.

— Inna, także znaczna część opinii publicznej, jest zdania, że winę za wybuch epidemii ponoszą ludzie, którzy stworzyli zbyt liberalne przepisy imigracyjne. Czy pan też zamierza wystąpić z Unii Europejskiej?

Gilchrist hardo zadarł głowę.

— Jako pełniący obowiązki dziekana Wydziału Historycznego mam obowiązek działać w interesie całego Uniwersytetu. Chyba zdaje pan sobie sprawę, jak ważne jest dla nas utrzymanie poprawnych stosunków z miejscową społecznością? Doszedłem do wniosku, że zamknięcie laboratorium przynajmniej częściowo zdoła uspokoić opinię publiczną. Jeśli po zsekwencjonowaniu wirusa okaże się, iż rzeczywiście pochodzi on z Południowej Karoliny, wtedy, ma się rozumieć, laboratorium natychmiast zostanie udostępnione wszystkim, którzy zechcą z niego korzystać.

— A co z Kivrin?!

— Jeśli natychmiast nie zacznie pan mówić ciszej, będę musiała zawiadomić doktor Ahrens — ostrzegła Dunworthy’ego pielęgniarka.

— Znakomicie! — parsknął z wściekłością. — Proszę ją przyprowadzić. Niech się dowie, jakie głupoty wygaduje pan Gilchrist. Nie ma sposobu, żeby ten wirus przybył do nas z przeszłości!

Pielęgniarka szybkim krokiem opuściła poczekalnię, Dunworthy natomiast zwrócił się do Gilchrista.

— Nawet jeśli pańska „znaczna część opinii publicznej” jest za głupia, żeby pojąć podstawowe prawa fizyki, to z pewnością wie, że mamy do czynienia z przeskokiem z teraźniejszości w przeszłość, a nie w odwrotną stronę. Nic, co było, albo jest, w roku 1320, nie może nam zagrozić!

— Skoro tak, to pannie Engle także nie grozi żadne niebezpieczeństwo, a więc nic się nie stanie, jeśli laboratorium będzie przez jakiś czas nieczynne.

— Nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo? Przecież pan nawet nie wie, gdzie ona teraz jest!

— Pański technik zlokalizował ją krótko po przeskoku i stwierdził, że wszystko odbyło się zgodnie z planem, a poślizg był minimalny. — Gilchrist opuścił podwinięty rękaw, po czym starannie zapiął mankiet. — Nie mam najmniejszych wątpliwości, iż panna Engle jest dokładnie tam, gdzie powinna.

— Ja natomiast mam ich aż nadto i pozbędę się ich dopiero wtedy, kiedy tu wróci, cała i zdrowa.

— Chyba muszę panu przypomnieć, że to ja odpowiadam za eksperyment z udziałem panny Engle, nie pan — odparł Gilchrist, zakładając palto. — Działam nie tylko w najlepiej pojętym interesie uczelni, ale także mojej podopiecznej.

— Uważa pan więc, że zamknięcie laboratorium z powodu hałaśliwych protestów garstki niedouczonych kretynów jest „w najlepiej pojętym interesie” Kivrin? — zapytał z goryczą Dunworthy. — Skoro tak, to proszę pamiętać, iż „znaczna część opinii publicznej” jest przekonana, że wszelkie epidemie i zarazy są karą, która spotyka nas z ręki Boga. Co zamierza pan uczynić, by utrzymać poprawne stosunki z miejscową społecznością? Zacznie pan palić ludzi na stosie?

— Pańska uwaga jest co najmniej nie na miejscu. Poza tym, mam już dosyć pańskiego bezustannego wtrącania się w sprawy, które nie powinny pana obchodzić. Od samego początku czynił pan wszystko, by zdyskredytować sekcję średniowiecza i ograniczyć jej dostęp do podróży w czasie, teraz zaś skierował pan swoje ataki bezpośrednio przeciwko mojej osobie. Przypominam panu po raz kolejny, że podczas nieobecności pana Basingame’a to ja pełnię funkcję dziekana Wydziału Historycznego, w związku z tym jestem…

— Jest pan tępym, zarozumiałym głupcem, który nigdy nie powinien zostać szefem sekcji, a tym bardziej kierować przeskokiem!

— Nie widzę sensu kontynuowania tej dyskusji — oświadczył Gilchrist lodowatym tonem. — Laboratorium jest nieczynne i pozostanie nieczynne aż do chwili, kiedy otrzymamy wyniki dokładnych badań wirusa.

Wymaszerował z poczekalni. Dunworthy ruszył za nim z pewnym opóźnieniem, ale kiedy otworzył drzwi, niemal zderzył się z Mary. Miała na sobie aseptyczny kombinezon i wpatrywała się w kartę chorobową jakiegoś pacjenta.

— Nie uwierzysz, co wymyślił Gilchrist! Garstka demonstrantów przekonała go, że wirus przedostał się przez sieć, i dlatego wydał polecenie zamknięcia laboratorium!

Nie odpowiedziała, ani nawet nie podniosła głowy znad karty.

— Badri mówił dziś rano, że coś jest nie tak z wielkością poślizgu. Powtarzał to kilka razy.

Dopiero teraz spojrzała na Dunworthy’ego, ale jej wzrok tylko prześlizgnął się po jego twarzy.

— Udało mi się znaleźć technika, który nie przyjeżdżając tutaj mógłby sprawdzić parametry przeskoku i na nowo obliczyć wielkość poślizgu, ale Gilchrist nie wpuszcza nikogo do laboratorium. Musisz z nim porozmawiać, przekonać go, że wirus przedostał się tu z Południowej Karoliny…

— To nieprawda.

— Jak to: nieprawda? Zsekwencjonowali go wreszcie?

Pokręciła głową.

— Szczegółowe badania jeszcze trwają, ale wstępne wyniki świadczą o tym, że mamy do czynienia z zupełnie innym wirusem. — Spojrzała mu prosto w oczy. — Teraz już wiem, że tak jest na pewno. Tamten wirus nikogo nie zabił.

— Co masz na myśli? Czy… Czy coś się stało z Badrim?

— Nie — odparła, przyciskając kartę do piersi. — Nie z Badrim. Z Beverly Breen.

Podświadomie spodziewał się, że padnie nazwisko Latimera, ale tego, które usłyszał, w żaden sposób nie mógł sobie skojarzyć z niczyją twarzą.

— To ta kobieta z kolorową parasolką — powiedziała Mary gniewnym tonem. — Umarła przed chwilą.


ZAPIS Z KSIĘGI SĄDU OSTATECZNEGO
(046381–054957)

22 grudnia 1320 (według starej rachuby czasu). Kolano Agnes wygląda coraz gorzej. Jest czerwone i opuchnięte, bardzo ją boli, bo kiedy próbuję go dotknąć, mała krzyczy wniebogłosy, a w dodatku dziewczynka ma kłopoty z chodzeniem. Nie wiem co robić; jeśli powiem lady Imeyne, natychmiast zaaplikuje jedną ze swoich maści, co tylko pogorszy sprawę, natomiast Eliwys jest wyraźnie rozkojarzona i zaniepokojona.

Gawyn jeszcze nie wrócił. Powinien zjawić się wczoraj około południa, a kiedy zadzwoniono na nieszpór, a jego wciąż nie było, Eliwys zarzuciła teściowej, że wysłała go aż do Oxfordu.

— To nieprawda — zaprzeczyła stanowczo Imeyne, choć bez tak dla niej charakterystycznej pewności siebie. — Kazałam mu pojechać do Courcy, tak jak ci powiedziałam.

Eliwys nie dała jednak zbyć się tak łatwo.

— Tylko do Courcy? A może zupełnie dokądś indziej, żeby przywiózł wam nowego kapelana?

Imeyne wyprostowała się z godnością.

— Ojciec Roche nie potrafi prawidłowo odprawić zwykłej mszy, a co dopiero mówić o bożonarodzeniowym nabożeństwie, tymczasem na Święta zjedzie do nas sir Bloet z kompanią. Czy chcesz świecić ze wstydu oczami przed narzeczonym Rosemundy?

Krew odpłynęła Eliwys z twarzy.

— Dokąd go posłaliście? — wykrztusiła przez zaciśnięte gardło.

— Do biskupa, z wiadomością, że pilnie potrzebujemy nowego kapelana.

— Do Bath?! — wykrzyknęła Eliwys i podniosła rękę, jakby zamierzała uderzyć starszą kobietę.

— Nie, tylko do Cirencestre. Z tego, co wiem, archidiakon miał zjechać na Święta do opactwa. Przykazałam Gawynowi, by tylko przekazał wiadomość, a stamtąd ktoś zaniesie ją do biskupa. Zresztą, śmiało mogłabym posłać go nawet do Bath, bo chyba sprawy nie stoją tam najgorzej. Gdyby było inaczej, mój syn z pewnością już by wrócił.

— Wasz syn na pewno będzie okrutnie zagniewany, kiedy dowie się, że nie postąpiliśmy zgodnie z jego wolą. Nakazał nam przecież nie ruszać się na krok z dworu!

Widziałam, że z trudem stara się zapanować nad gniewem. Opuściła rękę, ale natychmiast zacisnęła ją w pięść, jakby miała ochotę spuścić teściowej takie samo lanie, jakie co najmniej raz dziennie dostaje nieszczęsna Maisry. Zauważyłam jednak, iż w chwili, gdy z ust Imeyne padła nazwa „Cirencestre”, wściekłość Eliwys wyraźnie osłabła.

„Śmiało mogłabym posłać go nawet do Bath, bo chyba sprawy nie stoją tam najgorzej”. Nie ulega wątpliwości, że Eliwys uważa inaczej. Boi się, że Gawyn mógłby wpaść w pułapkę, czy raczej lęka się, by nie ściągnął do dworu nieprzyjaciół lorda Guillaume’a? A może fakt, że jej mąż nie wraca do domu, świadczy o tym, iż sprawy w Bath przybrały wyjątkowo niekorzystny obrót?

Przypuszczalnie w grę wchodzą wszystkie trzy przyczyny. Dziś rano Eliwys co najmniej dziesięć razy wychodziła przed drzwi i, nie zważając na deszcz, wyglądała Gawyna, jej nastrój zaś niewiele różni się od tego, w jakim wczoraj była Rosemunda. Niedawno zapytała Imeyne, czy archidiakon aby na pewno miał zjawić się w Cirencestre; najwidoczniej obawia się, że gdyby go tam nie było, Gawyn mógłby uznać za stosowne zawieźć wiadomość aż do Bath.

Jej lęk udzielił się wszystkim. Lady Imeyne klęczy w kącie i modli się, przyciskając do piersi bezcenny relikwiarz, Agnes popłakuje cichutko, Rosemunda zaś siedzi bez ruchu na ławie z robótką w ręku i wpatruje się w nią nie widzącym spojrzeniem.


(przerwa)

Po południu zaprowadziłam, a raczej zaniosłam Agnes do ojca Roche’a. Z jej kolanem jest coraz gorzej. Zupełnie nie mogła iść, a w dodatku nad raną pojawiło się chyba coś w rodzaju czerwonej, biegnącej w górę, pręgi. Co prawda nie byłam tego pewna — całe kolano jest czerwone i opuchnięte — ale wolałam nie czekać.

W roku 1320 nie istniało żadne lekarstwo na zakażenie krwi, a jeśli w tym przypadku doszło do zakażenia, to wyłącznie z mojej winy. Gdybym nie uparła się, by pojechać do lasu i szukać miejsca przeskoku, mała nie przewróciłaby się i wszystko byłoby w porządku. Co prawda zdaję sobie sprawę, że skoro sieć pozwoliła, bym tu dotarła, to znaczy, że moja obecność nie wpłynie w żaden sposób na los ludzi żyjących w tych czasach, niemniej wolę nie ryzykować. Teoretycznie nie powinnam niczym się zarazić, a jednak zachorowałam, i to ciężko.

Wyczekałam więc, aż Imeyne pójdzie po coś na stryszek, i zaniosłam Agnes do kościoła, żeby ojciec Roche obejrzał ranę i spróbował coś poradzić. Lało jak cebra, ale mała nie narzekała ani na chłód, ani na przemoczone ubranie; szczerze mówiąc, zaniepokoiło mnie to bardziej niż czerwona pręga.

W pogrążonym w mroku wnętrzu kościoła czuć było wilgocią i pleśnią. Głos ojca Roche’a dobiegał gdzieś z okolic ołtarza; brzmiał tak, jakby kapłan z kimś rozmawiał.

— Lord Guillaume wciąż jeszcze nie powrócił z Bath. Coraz bardziej lękam się o jego bezpieczeństwo.

Pomyślałam sobie, że może Gawyn wrócił już z wyprawy do Cirencestre, więc wstrzymałam oddech i stałam nieruchomo z Agnes w ramionach, licząc na to, że nie zauważona zdołam dowiedzieć się czegoś o przebiegu procesu.

— Od dwóch dni pada prawie bez przerwy, a na domiar złego zerwał się dokuczliwy wiatr z zachodu — ciągnął Roche. — Zrobiło się tak zimno, że musieliśmy przygnać owce z pastwisk.

Chyba dopiero po minucie, wytężywszy wzrok, zdołałam dostrzec go w ciemnej nawie. Klęczał przed tęczą z potężnymi dłońmi złożonymi do modlitwy.

— Najmłodsze dziecko rządcy dostało kolki i zwraca pokarm, a Tabord, ten chory wieśniak, czuje się coraz gorzej.

Ojciec Roche modlił się, ale nie czynił tego po łacinie, jego modlitwa zaś nie przypominała ani melodyjnej recytacji kapłanów Kościoła Reformowanego, ani napuszonych przemówień naszego pastora. Mówił zwyczajnie i do rzeczy, prawie tak samo jak ja teraz mówię do pana, panie Dunworthy.

W XIV wieku Bóg był dla ludzi znacznie bardziej realny, niż świat, który ich otaczał. „Wkrótce wrócisz do domu” — powtarzał mi ojciec Roche, kiedy byłam chora, ponieważ tak właśnie uważał on i jemu współcześni (a przynajmniej powinni tak uważać): że życie i ciało są tylko złudzeniem, prawdziwe życie zaś może stać się udziałem jedynie nieśmiertelnej duszy, której przejściowy pobyt w fizycznym świecie można porównać do krótkiej wizyty, takiej na przykład, jaką ja składam w tym stuleciu. Kiedy jednak rozglądam się dokoła, dostrzegam niewiele dowodów świadczących o tym, że naprawdę są o tym przekonani. Eliwys pracowicie odklepuje zdrowaśki, po czym wstaje z klęczek, otrzepuje spódnicę i zachowuje się tak, jakby jej modlitwy nie miały żadnego związku z obawami o los męża i Gawyna albo troską o dziewczynki, Imeyne natomiast, mimo atencji okazywanej relikwiarzowi, troszczy się wyłącznie o to, by nie narazić na szwank swojej reputacji i utrzymać, albo nawet podnieść, pozycję społeczną. Nie dostrzegłam żadnych dowodów świadczących o tym, że Bóg jest dla nich realną osobą… aż do tej chwili, kiedy stałam w ciemnym, wilgotnym kościele i słuchałam ojca Roche’a.

Ciekawe, czy widzi Boga i niebo równie wyraźnie jak ja, kiedy tylko zamknę oczy, widzę Oxford, dziedziniec naszego college’u zalewany potokami deszczu i pana w zaparowanych okularach, które musi pan raz po raz zdejmować i wycierać rękawem swetra? Ciekawe, czy jemu też Bóg wydaje się tak bliski, a jednocześnie tak niewyobrażalnie daleki?

— Uchowaj nasze dusze od złego i doprowadź nas bezpiecznie do Twego Królestwa — zakończył ojciec Roche.

Agnes poruszyła się gwałtownie w moich ramionach i zawołała, jakby na sygnał:

— Ojcze Roche! Ja chcę do ojca Roche!

Kapłan zerwał się na równe nogi i gwałtownie odwrócił w naszą stronę.

— Kto tu?

— To ja, lady Katherine — odparłam. — Przyniosłam Agnes. Jej kolano jest… — Jakie? Zainfekowane? — Myślę, że ojciec powinien je obejrzeć.

W kościele było na to za ciemno, więc zaniósł ją do swego domu, gdzie panowały niemal równie głębokie ciemności. Dom okazał się niewiele większy od nędznej szopy, w której schroniłam się jakiś czas temu. Ojciec Roche nie mógł się nawet wyprostować, bo uderzyłby głową w którąś z belek.

Otworzył okiennice w jedynym oknie — do środka natychmiast wdarł się lodowaty wiatr, niosąc ze sobą krople deszczu — po czym zapalił marną świeczkę i posadził małą na koślawym stole z nie heblowanych desek. Kiedy przystąpił do zdejmowania opatrunku, dziewczynka spróbowała się cofnąć.

— Siedź spokojnie, Agnes, to opowiem ci, jak Pan Jezus przyszedł na ziemię.

— To było w Boże Narodzenie — stwierdziła Agnes rzeczowym tonem.

Skinął głową, a następnie zaczął delikatnie obmacywać opuchnięte kolano.

— Pasterze stali zatrwożeni, bo nie wiedzieli, co ma oznaczać owo nadzwyczajne światło. Usłyszeli dziwne dźwięki, jakby dzwony biły gdzieś hen, wysoko na niebie, a potem ujrzeli anioła, który wyszedł im naprzeciw…

Kiedy ja próbowałam zbadać ranę, Agnes krzyczała i odpychała moje ręce, teraz jednak bez sprzeciwu pozwalała, by ojciec Roche ugniatał bolące miejsce silnymi palcami. Czerwona pręga była znacznie wyraźniejsza niż wtedy, kiedy widziałam ją poprzednio. Roche także ją zauważył, ponieważ zbliżył świeczkę i przyglądał się ze zmarszczonymi brwiami.

— A potem przybyli z odległych krain trzej królowie, niosąc wspaniałe dary…

Ostrożnie przesunął palcami po czerwonej prędze, po czym złożył ręce jak do modlitwy. Nie módl się, przemknęło mi przez głowę. Nie módl się, tylko zrób coś. Cokolwiek.

Spojrzał na mnie.

— Boję się, że do rany dostała się trucizna. Przygotuję napar z hyzopu, aby ją stamtąd wygnać.

Podszedł do paleniska, pogrzebał w ledwie żarzących się węglach, po czym nalał z wiadra wody do żelaznego garnka.

Wiadro, garnek i ręce, którymi badał ranę Agnes, były brudne. Stojąc przy ścianie i obserwując, jak grzebie tymi brudnymi rękami w brudnym worku, zaczęłam żałować, że w ogóle tu przyszłam. Ojciec Roche wcale nie jest lepszy od lady Imeyne. Jego napar z hyzopu pomoże malej nie bardziej niż ohydne maści jej babki, podobnie jak modlitwy, nawet jeśli będzie rozmawiał z Bogiem tak, jakby Ten naprawdę tu był.

Niewiele brakowało, bym zapytała: „Czy to wszystko, co możesz zrobić?” Na szczęście w porę uświadomiłam sobie, że oczekuję niemożliwego. Należałoby zastosować penicylinę i wyjałowione środki opatrunkowe, tych zaś z pewnością nie było w worku ze zgrzebnego płótna.

Przypomniałam sobie, co pan Gilchrist mówił podczas jednego ze swoich wykładów o średniowiecznych medykach. Nazywał ich głupcami i wyśmiewał za to, że podczas Czarnej Śmierci puszczali ludziom krew, kazali połykać arszenik i dawali do picia kozi mocz, ale co mieli robić? Nie dysponowali antybiotykami ani szczepionkami, nie wiedzieli nawet, co powoduje chorobę. Ojciec Roche, miażdżąc w palcach ususzone liście i wrzucając je do garnka z wodą, postępował zgodnie ze swoją najlepszą wiedzą i czynił wszystko co w jego mocy, by pomóc choremu dziecku.

— Ojcze, masz może wino? — zapytałam. — Najlepiej stare. W cienkim piwie, które tu się powszechnie pija, prawie nie ma alkoholu — zresztą podobnie jak w winie, ale im starsze wino, tym więcej alkoholu zawiera, alkohol zaś jest jedynym dostępnym tu środkiem dezynfekującym.

— Przypomniałam sobie, że stare wino wylane na ranę czasem pomaga zwalczyć infekcję — dodałam tytułem wyjaśnienia.

Nie zapytał mnie ani co to jest „infekcja”, ani w jaki sposób mogłam przypomnieć sobie o tej cudownej właściwości starego wina, skoro rzekomo nie pamiętam nic ze swojej przeszłości. Natychmiast poszedł do kościoła i wrócił po chwili z kamionkową butelką wypełnioną silnie pachnącym trunkiem. Nasączyłam nim bandaż i starannie przemyłam ranę.

Butelkę zabrałam ze sobą. Ukryłam ją pod łóżkiem w „buduarze” Rosemundy (na wypadek, jeśli miałoby się okazać, że to wino mszalne; gdyby tak właśnie było, Imeyne własnoręcznie spaliłaby Roche’a na stosie jako heretyka), i zanim Agnes położyła się spać, wylałam trochę wina bezpośrednio na ranę.

19.

Padało aż do Wigilii. Grube, lodowate krople wpadały przez otwór w dachu i z sykiem wyparowywały po zetknięciu z ogniem.

Kivrin korzystała z każdej okazji, by polać winem kolano Agnes; po południu dwudziestego trzeciego grudnia opuchlizna co prawda nadal była pokaźna, ale za to znikła czerwona pręga. Kivrin natychmiast osłoniła czymś głowę i pobiegła do kościoła, by powiedzieć o tym ojcu Roche, lecz nie znalazła go ani w świątyni, ani w domu.

Żadna z kobiet nie zauważyła incydentu z kolanem dziewczynki, ponieważ obie w pośpiechu graniczącym chwilami z paniką szykowały się na przybycie sir Bloeta z rodziną: sprzątały strych, gdzie miały zostać umieszczone kobiety, rozsypywały w sieni suszone różane płatki, piekły nieprawdopodobne ilości pasztetów, puddingów i ciast, w tym także zupełnie groteskowe, w kształcie Dzieciątka leżącego w żłóbku.

Po południu zjawił się ojciec Roche, przemoczony i drżący z zimna. Mimo paskudnej pogody pojechał do lasu po bluszcz do przystrojenia sieni i głównej izby. Korzystając z okazji, że Imeyne jest zajęta w kuchni pieczeniem małego Jezusa, Kivrin zaprosiła kapłana do środka i nie bez trudności zmusiła go, by usiadł przy ogniu.

Zawołała Maisry, a kiedy kilka kolejnych wezwań pozostało bez odpowiedzi, sama pobiegła przez dziedziniec do kuchni po kubek gorącego piwa. Po powrocie ujrzała Maisry siedzącą na ławie obok księdza; miała przechyloną głowę i przytrzymywała odgarnięte na bok włosy, on zaś smarował jej ucho gęsim smalcem. Na widok Kivrin dziewczyna natychmiast złapała się za ucho drugą ręką, niwecząc w ten sposób wysiłki kapłana, po czym uciekła z izby.

— Kolano Agnes wygląda znacznie lepiej — poinformowała go Kivrin. — Czerwona pręga znikła i zaczął się robić nowy strup.

Nie sprawiał wrażenia zaskoczonego. Nagle zaświtała jej myśl, że mogła się pomylić i że to wcale nie było zakażenie krwi. Nocą deszcz zamienił się w śnieg.

— Nie przyjadą — stwierdziła z ulgą lady Eliwys nazajutrz rano. Kivrin w duchu przyznała jej rację. Przez noc napadało co najmniej trzydzieści centymetrów białego puchu i nic nie wskazywało na to, by w najbliższym czasie pogoda miała się zmienić. Nawet Imeyne chyba pogodziła się z faktem, że jednak nie będzie im dane spędzić Świąt w towarzystwie narzeczonego Rosemundy, choć nie zwalniała tempa przygotowań, znosząc ze strychu cynowe miski i prawie bez przerwy rugając Maisry.

Około południa śnieg niespodziewanie przestał padać, o drugiej zaś zupełnie się wypogodziło i Eliwys poleciła, by wszyscy założyli najlepsze ubrania. Kivrin z zaskoczeniem stwierdziła, iż odświętne koszule dziewczynek są uszyte z delikatnego jedwabiu i bardzo starannie wykonane. Agnes założyła na swoją koszulę ciemnoczerwoną atłasową spódnicę, naturalnie ze srebrną zapinką, Rosemunda natomiast zieloną suknię o szerokich rękawach i rozcięciach odsłaniających misterne hafty na żółtym jedwabiu. Nikt nie sugerował Kivrin, w czym powinna przywitać sir Bloeta, i dopiero kiedy skończyła czesać dziewczynki, Agnes powiedziała stanowczym tonem:

— Musisz założyć swoją błękitną suknię.

W porównaniu z odświętnymi strojami dziewcząt suknia nie wydawała się może tak bardzo nie na miejscu, choć nadal nie ulegało wątpliwości, że materiał jest za delikatny a kolory zbyt intensywne.

Najgorsze było to, że Kivrin nie miała pojęcia, co począć z włosami. Przy uroczystych okazjach niezamężne dziewczęta nosiły włosy albo zupełnie rozpuszczone, albo związane z tyłu wstążką, lecz jej włosy były na to stanowczo za krótkie. Nie mogła ich zakryć, ponieważ tak czyniły wyłącznie mężatki, nie mogła też wystąpić z odkrytą głową, ponieważ po fryzjerskich zabiegach, jakim została poddana podczas choroby, wyglądała okropnie.

Eliwys była chyba tego samego zdania, ponieważ kiedy Kivrin sprowadziła dziewczynki do izby, żona nieobecnego pana domu natychmiast kazała Maisry przynieść ze strychu cienki, prawie przezroczysty welon, który następnie założyła dziewczynie w taki sposób, że pozostawił odsłoniętą większą część głowy, zasłonił natomiast poszarpane końce nierówno przyciętych włosów.

Wraz z poprawą pogody zdecydowanie pogorszył się nastrój Eliwys. Aż podskoczyła, kiedy Maisry wbiegła do domu trzaskając drzwiami, po czym nie omieszkała dać służącej w ucho za to, że naniosła błota na świeżo wysprzątaną podłogę. Wynajdywała mnóstwo drobnych uchybień, sprawiając wrażenie, iż ma pretensje o wszystko do wszystkich, a kiedy lady Imeyne po raz kolejny westchnęła: „Gdybyśmy pojechały do Courcy…”, niewiele brakowało a Eliwys po traktowałaby ją tak samo jak Maisry.

Kivrin od początku była zdania, że Agnes należało przebrać dopiero w ostatniej chwili. Życie potwierdziło słuszność jej opinii, ponieważ już wczesnym popołudniem oba rękawy koszuli były wymazane aż po łokcie, atłasowa spódnica zaś została obficie posypana mąką.

Późnym popołudniem Gawyn wciąż jeszcze nie wrócił, wszyscy mieli nerwy napięte jak postronki, natomiast uszy Maisry przybrały intensywnie czerwoną barwę. Kivrin ucieszyła się, kiedy lady Imeyne poleciła jej zanieść do kościoła sześć świec z pszczelego wosku, ponieważ nadarzała się okazja, by usunąć dziewczynki z oczu poirytowanych kobiet.

— Powiedzcie ojcu Roche, że te świece mają wystarczyć na obie msze — dodała Imeyne zrzędliwym tonem. — Nędznie uczcimy w tym roku narodziny Pana! Powinniśmy byli pojechać do Courcy.

Kivrin ubrała Agnes w szubkę, zawołała Rosemundę, po czym we trójkę poszły do kościoła, ale nie zastały tam księdza. Na ołtarzu stała duża żółta świeca z kilkoma obwódkami; ojciec Roche zapali ją o zachodzie słońca, by odmierzała godziny aż do północy — godziny, które kapłan spędzi na kolanach w lodowato zimnym wnętrzu kościoła.

W domu także go nie było, więc Kivrin zostawiła świece na stole. Wracając do dworu zobaczyły osiołka ojca Roche’a uwiązanego do bramy cmentarza i liżącego śnieg.

— Zapomniałyśmy nakarmić zwierzęta — powiedziała Agnes.

— Jak to? — zaniepokoiła się Kivrin, wyobrażając sobie, jak po tej operacji będą wyglądały odświętne stroje dziewczynek.

— Przecież dzisiaj Wigilia. Czy u ciebie nie karmi się zwierząt w Wigilię?

— Ona nie pamięta — odezwała się Rosemunda. — W każdą Wigilię same karmimy zwierzęta na pamiątkę tego, że nasz Pan przyszedł na świat w stajence.

— Więc ty w ogóle nie pamiętasz Bożego Narodzenia? — zdumiała się Agnes.

— Troszeczkę — odparła Kivrin.

Wystarczyło, by przymknęła powieki, a natychmiast ujrzała odświętnie udekorowane ulice Oxfordu, sklepowe wystawy ozdobione plastikowymi gałązkami i migające różnobarwnymi laserowymi światłami, zatłoczoną High Street oraz Wieżę Magdalen, częściowo ukrytą za zasłoną padającego śniegu.

— Najpierw biją w dzwony, potem siada się do wieczerzy, potem jest msza, a jeszcze potem pali się wigilijne polano — wyjaśniła Agnes.

— Wszystko pokręciłaś — skarciła ją siostra. — Najpierw zapalamy polano, a dopiero później idziemy na mszę.

— Nieprawda! Dzwony są jeszcze przed mszą!

Zajrzały do stodoły po jęczmień i siano, po czym przeszły na drugą stronę dziedzińca do stajni, by nakarmić konie. Nie było wśród nich Gringoleta, co oznaczało, że Gawyn jeszcze nie wrócił z wyprawy. Muszę porozmawiać z nim zaraz po jego powrocie, pomyślała Kivrin. Do ponownego otwarcia sieci został niespełna tydzień, ona zaś wciąż nie miała pojęcia, gdzie znajduje się miejsce przeskoku. Sytuacja z każdym dniem stawała się groźniejsza, ponieważ należało liczyć się z możliwością, że wraz z powrotem lorda Guillaume’a wiele rzeczy może się radykalnie zmienić.

Eliwys odłożyła podjęcie decyzji, co począć z „lady Katherine”, tylko do chwili, kiedy mąż przybędzie z Bath i ponownie weźmie sprawy rodziny w swoje ręce. Rano powiedziała dziewczynkom, że spodziewa się go przed wieczorem. Ojciec Agnes i Rosemundy mógł odesłać Kivrin do Oxfordu albo do Londynu, lub rozpocząć poszukiwania jej rodziny, albo poprosić sir Bloeta, by zechciał zabrać ją do Courcy. Tak, nie ulegało wątpliwości, że powinna się pospieszyć. Teraz, kiedy w domu będzie mnóstwo ludzi, łatwiej powinna nadarzyć się okazja, by porozmawiać z Gawynem na osobności, a wtedy może zdoła go namówić, by zabrał ją do lasu i pokazał miejsce, w którym ją znalazł.

Zwlekała jak długo się dało, licząc na to, że lada chwila zjawi się Gawyn, ale Agnes zaczęła marudzić i domagać się, by poszły do kur. Kivrin zaproponowała, żeby nakarmić krowę rządcy.

— To nie nasza krowa! — parsknęła Rosemunda.

— Ale pomogła mi, kiedy byłam chora — odparła Kivrin. Doskonale pamiętała, jak oparła się na kościstym grzbiecie tego dnia, gdy ledwo trzymając się na nogach wyruszyła na poszukiwanie miejsca przeskoku. — Chcę jej za to podziękować.

Idąc w stronę pastwiska minęły puste chlewiki.

— Biedne świnki — powiedziała Agnes. — Dałabym im jabłko.

— Niebo na północy znowu ciemnieje — zauważyła Rosemunda. — Myślę, że jednak nie przyjadą.

— Przyjadą, przyjadą! — stwierdziła jej siostra z niewzruszoną pewnością. — Sir Bloet obiecał mi srebrny łańcuszek.

Krowa stała niemal w tym samym miejscu co poprzednio — zaraz za przedostatnią chatą, melancholijnie skubiąc tę samą kępę uschniętych krzaków.

— Wesołych Świąt, pani krowo — powiedziała Agnes, trzymając wiązkę siana dobry metr od pyska zwierzęcia.

— I tak ci nie odpowie — stwierdziła z wyższością Rosemunda. — One mówią tylko o północy.

— Wobec tego przyjdziemy tu o północy, dobrze, lady Kivrin?

Krowa wyciągnęła pysk w stronę siana i Agnes natychmiast cofnęła rękę.

— Nigdzie nie przyjdziesz, głuptasie — powiedziała Rosemunda. — Przecież będziesz na mszy.

Krowa postąpiła krok naprzód, więc Agnes przezornie schowała się za spódnicą opiekunki. Kivrin dała bydlęciu garść siana. Dziewczynka przyglądała się z zazdrością, ale nie odważyła się, by uczynić to samo.

— Skoro wszyscy są wtedy na mszy, to skąd wiadomo, że zwierzęta mówią? — zapytała.

Słuszna uwaga, pomyślała Kivrin.

— Wiem o tym od ojca Roche’a — odparła Rosemunda.

Agnes wychyliła się zza spódnicy Kivrin, złapała garść siana i wysunęła je mniej więcej w kierunku krowy.

— A co mówią?

— Że nie potrafisz ich nakarmić.

— Nieprawda! — Dziewczynka odważnie wystawiła rękę; wygłodniała krowa rzuciła się na przysmak z szeroko otwartym pyskiem i obnażonymi zębami, więc dziewczynka oczywiście wypuściła siano z ręki i ponownie skryła się za spódnicą Kivrin. — Wychwalają Pana Jezusa!

Gdzieś niedaleko parsknął koń. Agnes pobiegła między chaty, by po chwili wrócić z rozpromienioną twarzą.

— Przyjechali! — wykrzyknęła. — Widziałam sir Bloeta! Właśnie wjeżdżają na dziedziniec!

Kivrin pospiesznie rozsypała resztkę siana przed krową, Rosemunda zaś jakby dopiero teraz przypomniała sobie o woreczku z owsem, ponieważ wysypała nieco ziarna i zaczęła karmić zwierzę z ręki.

— Chodź, Rosemundo! — poganiała ją Agnes. — Sir Bloet przyjechał!

Rosemunda otrzepała ręce.

— Pójdę nakarmić osła ojca Roche’a — powiedziała, po czym nie oglądając się za siebie ruszyła w stronę kościoła.

— Ale przecież oni są już we dworze! — zawołała Agnes, biegnąc za starszą siostrą. — Nie chcesz zobaczyć, co nam przywieźli?

Najwyraźniej Rosemundzie zupełnie na tym nie zależało. Podeszła do osła, który tymczasem zdołał wygrzebać spod śniegu kępkę zmarzniętych ostów, i podsunęła mu pod pysk nieco ziarna, które ten całkowicie zignorował. Mimo to nie zawróciła, tylko oparła rękę na grzbiecie zwierzęcia i stała nieruchomo z pochyloną głową. Długie czarne włosy zasłaniały jej twarz.

— Rosemundo! — wykrzyknęła Agnes po raz kolejny. — Nie słyszysz? Przyjechali!

Osioł zdmuchnął na bok owies, po czym chwycił w zęby kępkę smakowitego ostu. Rosemunda wciąż stała przy nim jak posąg.

— Jeśli chcesz, mogę nakarmić osiołka — zaproponowała Kivrin. — Powinnaś przywitać gości.

— Sir Bloet obiecał, że przywiezie mi srebrny łańcuszek — przypomniała jej Agnes.

Dopiero teraz Rosemunda cisnęła na ziemię resztę owsa.

— Skoro tak go lubisz, to czemu nie poprosisz ojca, żeby wydał cię za niego za mąż? — zapytała, po czym ruszyła w kierunku dworu.

— Jestem jeszcze za mała.

Ona także, pomyślała Kivrin, a następnie chwyciła dziewczynkę za rękę i podążyła za Rosemundą, która stawiała wielkie kroki, nie zadając sobie trudu, by unieść spódnicę ani nie zwracając uwagi na wołania młodszej siostry.

Kawalkada zdążyła już przejechać przez bramę, Rosemunda natomiast właśnie mijała chlewiki. Kivrin przyspieszyła kroku, ciągnąc za sobą Agnes, dzięki czemu dotarły na dziedziniec równocześnie z Rosemundą. Kivrin zatrzymała się, zaskoczona.

Spodziewała się ujrzeć oficjalną ceremonię powitania, sztywne ukłony i wymuszone uśmiechy, a tymczasem widok, jaki ukazał się jej oczom, prawie niczym nie różnił się od tego, jaki oglądała co dwanaście miesięcy po wakacjach, na początku nowego roku akademickiego: wszyscy taszczyli jakieś kufry i toboły, głośno wykrzykiwali słowa powitania, obejmowali się, mówiąc coś jednocześnie i co chwila wybuchając donośnym śmiechem. Nikt nie zauważył, że Rosemunda dopiero teraz dołączyła do witających. Jakaś potężnie zbudowana kobieta w monstrualnie wielkim, wykrochmalonym czepcu przypominającym mitrę, chwyciła Agnes w objęcia i ucałowała w oba policzki, natomiast trzy kilkunastoletnie dziewczęta otoczyły Rosemundę, szczebiocząc i popiskując jak kurczęta.

Odświętnie wystrojona służba wnosiła do kuchni wielkie kosze wypełnione wiktuałami, wyprzęgała konie i prowadziła je do stajni. Gawyn, wciąż na Gringolecie, rozmawiał z lady Imeyne. Kivrin usłyszała tylko jedno zdanie: „Biskup zatrzymał się w Wiveliscombe”, ale Imeyne nie sprawiała wrażenia rozczarowanej ani zagniewanej, z czego należało wysnuć wniosek, iż jej prośba o nowego kapelana została dostarczona archidiakonowi. Zaraz potem pomogła zsiąść z wierzchowca kobiecie w jaskrawobłękitnym płaszczu (rzucał się w oczy chyba jeszcze bardziej niż suknia Kivrin), a następnie, trzymając ją za rękę, z uśmiechem na ustach ruszyła w stronę Eliwys.

Kivrin próbowała zorientować się, który to sir Bloet, ale wśród nowo przybyłych znajdowało się co najmniej pół tuzina mężczyzn w bogatych, obszywanych futrem strojach. Na szczęście żaden na wyglądał na wyuzdanego wszetecznika, dwóch lub trzech zaś prezentowało się nawet całkiem okazale. Chciała poprosić Agnes, by jej go wskazała, ale dziewczynka wciąż jeszcze nie zdołała uwolnić się z objęć otyłej matrony, która właśnie głaskała ją po głowie i powtarzała po raz kolejny:

— Aleś ty wyrosła! Ledwie cię poznałam.

Kivrin z trudem stłumiła śmiech. Pewne rzeczy zawsze pozostają takie same.

Większość nowo przybyłych miała rude włosy, w tym również kobieta chyba w wieku Imeyne, co jednak nie przeszkadzało jej nosić ich rozpuszczonych, jakby była młodą dziewczyną. Miała wąskie, zaciśnięte usta, a sądząc po nieprzychylnych spojrzeniach, jakich nie szczędziła służącym, była chyba niezadowolona z tempa wyładowywania bagaży. W pewnej chwili nie wytrzymała, wyrwała ciężki kosz z rąk nie potrafiącego sobie z nim poradzić nieboraka, i niemal rzuciła go otyłemu mężczyźnie w zielonym kaftanie. On także miał rude włosy, podobnie jak stojący przy nim, najwyżej dwudziestoparoletni chłopak o pucołowatej, pokrytej licznymi piegami twarzy.

— Sir Bloet! — wykrzyknęła radośnie Agnes, wyrwała się z objęć matrony, przemknęła obok Kivrin i objęła grubasa za kolana.

O nie! — jęknęła Kivrin w duchu. Nie wiadomo czemu uznała za oczywiste, że grubas jest mężem olbrzymki w wykrochmalonym czepcu. Miał co najmniej pięćdziesiąt lat, ważył ze sto kilogramów, a kiedy uśmiechnął się do Agnes, odsłonił wielkie żółtobrązowe zęby, między którymi bez trudu dało się dostrzec kilka ubytków.

— Przywieźliście mi łańcuszek? — zapytała Agnes, szarpiąc go za połę kaftana.

— Tak jak obiecałem — odparł, spoglądając na Rosemundę pogrążoną w rozmowie z dziewczętami. — Tobie i twojej siostrze.

— Zaraz ją przyprowadzę!

Zanim Kivrin zdążyła ją powstrzymać, pobiegła do starszej siostry, sir Bloet zaś statecznie ruszył za nią. Na jego widok dziewczęta zachichotały i rozstąpiły się na boki, Rosemunda natomiast najpierw posłała Agnes mordercze spojrzenie, potem zaś uśmiechnęła się z przymusem i wyciągnęła rękę.

— Witamy w naszych skromnych progach, panie.

Miała hardo zadartą głowę i ciemne rumieńce na policzkach, lecz sir Bloet z pewnością uznał to za oznakę zmieszania i nieśmiałości. Ujął jej drobną rączkę grubymi palcami, po czym odparł:

— Ufam, że na wiosnę będziesz witała swego męża nieco bardziej wylewnie.

Wypieki na bladych policzkach Rosemundy stały się jeszcze wyraźniejsze.

— Na razie mamy jeszcze zimę, panie.

— Ale wkrótce nadejdzie wiosna, czyż nie tak? — zaśmiał się hałaśliwie, odsłaniając brązowe zęby.

— Gdzie mój łańcuszek? — przypomniała o sobie Agnes.

— Nie bądź taka zachłanna — skarciła ją Eliwys, stając między córkami. — Nie wypada dopominać się o podarki od gości.

Obdarzyła sir Bloeta serdecznym uśmiechem. Nawet jeśli miała coś przeciwko temu małżeństwu, to obserwując ją nie sposób było się tego domyślić. Sprawiała wrażenie całkowicie odprężonej i zadowolonej z życia.

— Obiecałem szwagierce srebrny łańcuszek, mojej narzeczonej zaś upominek z okazji naszych zaręczyn — powiedział, sięgając do pasa ciasno opiętego na grubym brzuchu. Wydobył płócienny woreczek, pogrzebał w nim, po czym wyjął broszkę wysadzaną błyszczącymi kamykami. — Pamiątka dla ukochanej — oznajmił, trzymając ją dwoma palcami. — Zawsze, kiedy ją założysz, będzie ci o mnie przypominała.

Posapując i łapiąc powietrze ustami zbliżył się do dziewczynki, by przypiąć jej broszkę do sukni. Rosemunda stała nieruchomo jak posąg, wpatrując się przed siebie nie widzącym spojrzeniem.

— Rubiny! — wykrzyknęła z zachwytem Eliwys. — Rosemundo, czy nie podziękujesz narzeczonemu za ten piękny prezent?

— Dziękuję wam za ten piękny prezent, panie — powiedziała Rosemunda bezbarwnym tonem.

— A gdzie mój łańcuszek? — dopominała się Agnes, podskakując to na jednej, to na drugiej nodze.

Sir Bloet ponownie sięgnął do woreczka, wyjął coś, pochylił się sapiąc ciężko, po czym otworzył tłustą dłoń.

— Dzwoneczek! — wykrzyknęła z zachwytem mała.

Był mosiężny, przypominał kształtem dzwonki, jakie wieszano czasem koniom przy uprzęży, i miał małe metalowe kółko.

Dziewczynka natychmiast zaczęła molestować Kivrin, żeby poszły do pokoju na piętrze i przeciągnęły przez kółko wstążeczkę, tak, by mogła nosić go na ręce jak bransoletę.

— Tę wstążkę przywiózł mi ojciec z miasta — powiedziała z dumą, wyciągając ją z tej samej szafy, w której trzymano strój Kivrin. Wstążka była niedokładnie ufarbowana i tak sztywna, że Kivrin z najwyższym trudem udało się przewlec ją przez kółko. Nawet najgorsza wstążka, jaką można było dostać u Woolwortha, albo zwykłe tasiemki używane do pakowania prezentów wyglądały o niebo lepiej od tej, którą Agnes traktowała jak najdroższy skarb.

Kivrin zawiązała wstążkę na przegubie dziewczynki, po czym obie wróciły na dół. Zamieszanie zdążyło tymczasem przenieść się do wnętrza budynku; słudzy rozstawiali w głównej izbie skrzynie, kufry i walizy, a w każdym razie coś, co bardzo je przypominało. Wszystko wskazywało na to, iż całkiem niepotrzebnie bała się, że sir Bloet zabierze wszystkich, a więc i ją, do Courcy; sądząc po liczbie bagaży oraz rozmachu przygotowań, zamierzał tu chyba zostać co najmniej do końca zimy.

Również nieuzasadnione okazały się jej obawy, że natychmiast stanie się głównym tematem rozmów, wszyscy zaś będą starali się rozwikłać zagadkę, kim jest i skąd się tutaj wzięła. Nikt nie poświęcił jej szczególnej uwagi, nawet wtedy, kiedy Agnes domagała się głośno, by pokazały matce jej bransoletkę. Eliwys rozmawiała z sir Bloetem, Gawynem i tym młodym sympatycznym człowiekiem, który chyba był synem albo siostrzeńcem sir Bloeta. Sądząc po jej minie, a także po tym, iż nerwowo splatała i rozplatała palce, wieści z Bath nie wydawały się pomyślne.

W drugim końcu izby lady Imeyne rozmawiała z potężnie zbudowaną kobietą oraz wyjątkowo bladym mężczyzną w zakonnym habicie. Wyraz jej twarzy oraz bezustanne potrząsanie głową nasuwały podejrzenie, iż skarży się na ojca Roche’a.

Kivrin skorzystała z ogólnego rozgardiaszu, by odciągnąć Rosemundę od dziewcząt i wypytać ją, kto jest kim. Tak jak myślała, blady zakonnik okazał się kapelanem sir Bloeta, kobieta w jaskrawobłękitnym płaszczu jego przybraną córką, ogromna niewiasta w wykrochmalonym czepcu — bratową, która przybyła na zimę z Dorset. Dwaj młodzi rudowłosi mężczyźni oraz rozchichotane dziewczęta były jej dziećmi. Sir Bloet nie miał dzieci.

Przypuszczalnie właśnie dlatego postanowił ożenić się z dzieckiem, wszyscy zaś zdawali się przyklaskiwać temu pomysłowi. W tych czasach kontynuacja rodu była najważniejszą sprawą. Im młodsza kobieta, tym większe prawdopodobieństwo, że urodzi wystarczająco wielu spadkobierców, by przynajmniej część z nich dożyła wieku dojrzałego, choć w związku z częstymi porodami ich matka miała na to niewielkie szansę.

Rudowłosa jędza okazała się, o zgrozo, lady Yvolde, czyli niezamężną siostrą sir Bloeta. Mieszkała z nim w Courcy i zapewne zajmowała się prowadzeniem domu, nosiła bowiem u pasa potężny pęk kluczy. O tym, w jaki sposób rządziła domem w Courcy, świadczył fakt, iż minutę po wejściu do izby zrobiła straszną awanturę Maisry, która upuściła jeden z koszyków. Biedna Rosemunda, pomyślała Kivrin. W starciu z tą sekutnicą nie ma żadnych szans.

— A kim są pozostali? — zapytała, żywiąc w głębi duszy nadzieję, iż znajdzie się wśród nich ktoś, kto mógłby okazać się sojusznikiem nieszczęsnej dziewczyny.

— Słudzy — odparła Rosemunda takim tonem, jakby to było zupełnie oczywiste, po czym pobiegła z powrotem do rozszczebiotanych dziewcząt.

Kivrin doliczyła się co najmniej dwudziestu osób służby (do tego należało dodać parobków zatrudnionych przy koniach), nikt jednak, nawet nerwowa Eliwys, nie wydawał się zaskoczony ich liczbą. Co prawda autorzy książek historycznych twierdzili, iż w niektórych szlacheckich domach zatrudniano nawet po kilkadziesiąt osób, lecz Kivrin przypuszczała do tej pory, że dane te są mocno zawyżone. W przekonaniu tym utwierdził ją fakt, że Imeyne i Eliwys nie miały prawie żadnej służby i same wykonywały większość czynności związanych z prowadzeniem domu; co prawda stan taki mógł, przynajmniej częściowo, wynikać z kłopotów, w jakich znalazła się rodzina, ale i tak sądziła, iż nawet w najzamożniejszych domach pracuje nie więcej niż kilku, może kilkunastu służących. Wyglądało jednak na to, że rację mieli autorzy książek.

Służba zaczęła podawać kolację. Kivrin nie była pewna, czy w ogóle przewidziano coś takiego jak wieczerza, bo przecież Wigilia była, przynajmniej teoretycznie, dniem postu, ale kiedy tylko blady kapelan skończył odmawiać wieczorną modlitwę, lady Imeyne dała znak i na stoły wyjechały dzbany z winem, kosze chleba oraz sztokfisze, które najpierw namoczono w wodzie, potem zaś upieczono.

Agnes była tak podekscytowana, że nie przełknęła nawet kęsa, a kiedy resztki uczty zostały uprzątnięte ze stołów, nie usiadła wraz ze wszystkimi przy ogniu, tylko biegała po całej izbie potrząsając dzwoneczkiem i strasząc psy.

Rządca oraz trzej słudzy sir Bloeta wnieśli wigilijne polano i rzucili je w palenisko. Strzeliły snopy iskier, kobiety cofnęły się, śmiejąc się głośno, dzieci natomiast zaczęły piszczeć z uciechy. Rosemunda, jako najstarsze dziecko w domu, dostąpiła zaszczytu zapalenia polana; kiedy zajęło się ogniem, rozległy się radosne okrzyki, Agnes zaś jak szalona wymachiwała ręką, do której miała przywiązany dzwoneczek.

Co prawda Rosemunda powiedziała wcześniej, że w wigilijną noc dzieci uczestniczą w odprawianej o północy pasterce, niemniej jednak Kivrin liczyła po cichu na to, iż uda jej się skłonić Agnes, by położyła się obok niej na ławie, oparła główkę na jej kolanach i zdrzemnęła się choć trochę. Tymczasem dziewczynka z godziny na godzinę wyczyniała coraz dziksze harce, aż wreszcie Kivrin musiała odebrać jej dzwonek, ponieważ mała potrząsała nim prawie bez przerwy, czyniąc dokuczliwy hałas.

Kobiety siedziały wokół paleniska, rozmawiając przyciszonymi głosami, mężczyźni natomiast stali to tu, to tam w małych grupkach, z ramionami skrzyżowanymi na piersiach; od czasu do czasu wszyscy — z wyjątkiem kapelana — wychodzili na dwór, wracając zaś strzepywali śnieg z butów i śmiali się głośno. Ich zaczerwienione twarze oraz pełne potępienia spojrzenie Imeyne świadczyły o tym, iż wymykali się do kuchni albo gorzelni na łyk piwa.

Po trzeciej takiej wyprawie sir Bloet usiadł na ławie, wyciągnął nogi w stronę ognia i przez dłuższą chwilę obserwował dziewczęta. Trzy chichotki bawiły się z Rosemundą w ślepą babkę. Kiedy Rosemunda, z oczami zasłoniętymi czarną chustką, zbliżyła się po omacku do niego, chwycił ją w pół i posadził sobie na kolanach. Wyczyn ten spotkał się z powszechnym aplauzem.

Imeyne przez cały czas siedziała obok kapelana, wylewając przed nim swe żale na ojca Roche’a. Był niedouczony, niezdarny, w minioną niedzielę pomylił porządek mszy świętej, i tak dalej, i tak dalej. A teraz klęczy na kamiennej posadzce w zimnym kościele, pomyślała Kivrin, obserwując kapelana, który co chwila wyciągał ręce do ognia i z dezaprobatą kręcił głową.

Ogień nieco przygasł, Rosemunda wyrwała się z objęć sir Bloeta i wróciła do zabawy, Gawyn (ani na chwilę nie odwracając spojrzenia od Eliwys) opowiedział historię o tym, jak własnoręcznie rozprawił się z sześcioma wilkami, kapelan natomiast wygłosił umoralniającą przypowieść o kobiecie, która na łożu śmierci okłamała go podczas spowiedzi. Kiedy dotknął jej czoła świętymi olejami, skóra zwęgliła się i buchnął z niej czarny dym.

Mniej więcej w połowie opowieści duchownego, Gawyn podniósł się z miejsca, rozgrzał ręce nad paleniskiem, po czym usiadł na żebraczej ławce i ściągnął but. Po chwili podeszła do niego Eliwys, on zaś zerwał się na równe nogi, trzymając but w ręce. Kivrin nie dosłyszała, o co go zapytała, ale odpowiedź Gawyna dotarła bez trudu do jej uszu.

— Proces ponownie odroczono, ponieważ sędziego, przed którym miał się odbyć, dosięgła choroba.

Eliwys znowu powiedziała coś tak cicho, że Kivrin nie zrozumiała ani słowa, Gawyn zaś skinął głową i odparł:

— Tak, to dobra nowina. Nowy sędzia pochodzi ze Swindone i nie jest tak życzliwie usposobiony do króla Edwarda.

Żadne z nich nie sprawiało jednak wrażenia uradowanego. Wręcz przeciwnie: Eliwys pobladła niemal tak samo jak wtedy, kiedy Imeyne wyznała, że posłała Gawyna do Courcy.

Stała pogrążona w myślach, obracając na palcu ciężki pierścień. Gawyn usiadł, wciągnął but, a następnie podniósł głowę i powiedział coś do niej. Eliwys odwróciła głowę, w związku z czym Kivrin nie mogła dostrzec wyrazu jej twarzy, ale za to bez trudu odczytała uczucia malujące się na twarzy Gawyna.

Zaraz potem uświadomiła sobie, że to samo mogą uczynić pozostali, i rozejrzała się ukradkiem po izbie. Co prawda lady Imeyne wciąż jeszcze żaliła się kapelanowi, ale siostra sir Bloeta przypatrywała się Eliwys i Gawynowi z ustami zaciśniętymi w wąską kreskę. Także sir Bloet i pozostali mężczyźni spoglądali w ich stronę.

Jeszcze niedawno Kivrin żywiła uzasadnioną, jak jej się wydawało, nadzieję, że tego wieczoru zdoła wreszcie porozmawiać sam na sam z Gawynem, teraz jednak wyglądało na to, iż będzie musiała zapomnieć o tych planach.

Niespodziewanie rozległo się bicie dzwonu. Eliwys drgnęła i spojrzała w kierunku drzwi.

— Podzwonne dla Szatana — powiedział cicho kapelan. Nawet dzieci przerwały zabawę i słuchały z przechylonymi główkami.

Do XIV wieku w wielu wsiach przetrwał zwyczaj nakazujący co roku, w wigilijny wieczór, uderzyć w dzwon tyle razy, ile lat minęło od przyjścia na świat Chrystusa. Dość często modyfikowano go i dzwoniono tylko przez godzinę przed północą; Kivrin przypuszczała, iż tu będzie podobnie, bo należało wątpić, czy ojciec Roche, albo nawet kapelan sir Bloeta, są w stanie policzyć do 1320, niemniej jednak odruchowo zaczęła liczyć uderzenia.

Do izby weszli trzej służący z drewnem do paleniska. Płomienie strzeliły w górę, na ścianach zaś zatańczyły ruchliwe cienie. Agnes aż podskoczyła z uciechy, natomiast jeden z siostrzeńców sir Bloeta ułożył ręce w taki sposób, że rzucany przez nie cień do złudzenia przypominał królika.

Pan Latimer twierdził, jakoby często spotykanym zwyczajem było wróżenie z cieni towarzyszących osobom zebranym wokół płonącego wigilijnego polana. Ciekawe, jaka przyszłość czeka tych ludzi, pomyślała Kivrin. Szczególnie teraz, kiedy lord Guillaume znalazł się w poważnych kłopotach.

Jeżeli trafi do więzienia, król natychmiast skonfiskuje jego majątek. Rodzina będzie musiała uciekać do Francji albo skorzystać z łaskawości sir Bloeta, który, być może, zechce zabrać ją do Courcy. A może za chwilę otworzą się drzwi i stanie w nich lord Guillaume, cały i zdrowy, z dobrymi wieściami oraz sokołem dla Agnes, i wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie? Naturalnie z wyjątkiem Eliwys. I Rosemundy. Właśnie, co się z nią stanie?

Już się stało, uświadomiła sobie Kivrin z czymś w rodzaju zdziwienia. Werdykt już zapadł, lord Guillaume wrócił do domu, dowiedział się o uczuciu łączącym jego żonę z Gawynem, Rosemunda poślubiła sir Bloeta, Agnes dorosła, wyszła za mąż i umarła przy pierwszym porodzie albo na zakażenie krwi, albo na cholerę, albo na zapalenie płuc.

Oni wszyscy już nie żyją. Wiedziała o tym, choć wciąż nie potrafiła w to uwierzyć. Umarli ponad siedemset lat temu.

— Patrzcie! — wykrzyknęła Agnes. — Rosemunda nie ma głowy!

Jej wyciągnięta rączka wskazywała jeden ze zdeformowanych cieni na ścianie. Istotnie, był to pozbawiony głowy cień Rosemundy.

Obok Agnes jak spod ziemi wyrósł rudowłosy chłopiec i zaczął wyczyniać szaleńcze podskoki.

— Ja też nie mam głowy!

— Nie masz głowy, Rosemundo — powtórzyła Agnes radosnym tonem. — To znaczy, że umrzesz przed końcem roku.

— Nie mów takich rzeczy! — skarciła ją ostro Eliwys, ściągając na siebie spojrzenia zebranych.

— Kivrin ma głowę… I ja… A biedna Rosemunda nie ma!

Eliwys chwyciła córeczkę za ramiona.

— To niemądra zabawa. Nie wolno mówić takich rzeczy. Usta małej wygięły się w podkówkę.

— Ale cień…

— Siadaj przy lady Katherine i nie ruszaj się ani na krok! — Eliwys przyprowadziła Agnes do Kivrin, po czym niemal pchnęła ją na ławę. — Za bardzo się rozbrykałaś!

Dziewczynka przytuliła się do Kivrin, niepewna, czy powinna się już rozpłakać, czy jeszcze trochę zaczekać. Kivrin na chwilę straciła rachubę, ale chyba udało jej się podjąć liczenie w miejscu, w którym przerwała. Czterdzieści sześć… Czterdzieści siedem…

— Chcę mój dzwoneczek! — oświadczyła Agnes, zeskakując z ławy.

Kivrin posadziła ją sobie na kolanach.

— Później. Teraz musimy być cicho.

— Więc opowiedz mi o Świętach.

— Nie mogę, maleńka. Nie pamiętam.

— Naprawdę nic nie pamiętasz? Chociaż troszkę, żeby mi opowiedzieć?

Pamiętam wszystko, pomyślała Kivrin. Sklepy pełne towarów, wystawy przystrojone niezliczonymi bombkami, lampkami i wstążkami, a najskromniejsze z nich są tysiąc razy bardziej kolorowe od twojej tasiemki, ba, nawet od mojej sukni, bicie Wielkiego Toma i dzwonów college’u Magdalen, rozbrzmiewające wszędzie kolędy… Nagle uświadomiła sobie, że te kolędy jeszcze nie powstały, i ogarnęła ją ogromna tęsknota.

— Chcę mój dzwoneczek! — Agnes próbowała uwolnić się z jej objęć. — Oddaj mi go!

— Zrobię to, jeśli obiecasz, że położysz się przy mnie na ławie.

Usta dziecka ponownie wygięły się w podkówkę.

— Mam iść spać?

— Nie. — Kivrin zdjęła dzwonek z własnego przegubu, gdzie przywiązała go, by się nie zapodział. — Opowiem ci bajkę. Dawno, dawno temu…

Umilkła, ponieważ przyszło jej do głowy, że w XIV wieku nie opowiadano bajek, tylko mniej lub bardziej prawdziwe historie, i chyba nie zaczynano ich w ten sposób. Występowały w nich wilki oraz czarownice, których skóra czerniała w zetknięciu ze świętymi olejami.

— Dawno temu była sobie dziewczynka — podjęła, wiążąc tasiemkę na pulchnym przegubie Agnes. Złamana czerwień zdążyła już częściowo zniknąć z końców wstążki. — Mieszkała w…

— Czy to ona? — zapytał kobiecy głos.

Kivrin podniosła wzrok i ujrzała siostrę sir Bloeta oraz Imeyne. Lady Yvolde przez dłuższą chwilę przyglądała się jej z dezaprobatą, po czym pokręciła głową.

— Nie, to nie jest córka Ulrica — stwierdziła. — Tamta była niższa i ciemnowłosa.

— Więc może wychowanka Ferrersów? — zasugerowała lady Imeyne.

— Umarła pół roku temu — odparła Yvolde, po czym zwróciła się do Kivrin: — Nie pamiętacie, kim jesteście?

— Nie, pani.

Nieco zbyt późno przypomniała sobie, że powinna skromnie opuścić wzrok.

— Uderzyli ją w głowę — oznajmiła Agnes, zadowolona, że znalazła się niemal w centrum zainteresowania.

— A jednak nie zapomnieliście swego imienia i potraficie mówić. Czy pochodzicie z dobrej rodziny?

— Nie pamiętam mojej rodziny, pani — odparła Kivrin, starając się nadać swemu głosowi jak najbardziej pokorne brzmienie.

Yvolde zmarszczyła nos.

— Sądząc po jej mowie, pochodzi chyba z zachodu. Posłaliście już kogoś do Bath, żeby o nią rozpylał?

— Nie — odparła Imeyne. — Żona mego syna czeka na jego powrót. Mieliście jakieś wieści z Oxenfordu?

— Nie, ale podobno szerzy się tam choroba.

Pojawiła się Rosemunda.

— Lady Yvolde, wiecie już, skąd jest lady Katherine?

Siostra sir Bloeta skierowała na nią nieżyczliwe spojrzenie.

— Nie wiem. Gdzie broszka, którą dostałaś od mego brata?

— Ja… To znaczy, przy płaszczu.

— Czy jego podarunki nie są dla ciebie wystarczająco cenne, byś zechciała je nosić?

— Przynieś natychmiast tę broszkę — poleciła Imeyne. — Chcę ją obejrzeć.

Rosemunda zacisnęła usta, ale posłusznie wyszła do sieni, gdzie wisiały wierzchnie okrycia.

— Okazuje równie mało radości z prezentów, które otrzymała od mego brata, jak z jego obecności — zauważyła Yvolde. — Podczas wieczerzy nie zamieniła z nim ani słowa.

Wróciła Rosemunda, niosąc zielony płaszcz z broszką, którą potraktowała jako zaponę. Lady Imeyne uważnie obejrzała błyskotkę i wyraziła zachwyt nad kunsztownością roboty.

— Ja też chcę zobaczyć! — zawołała Agnes.

Rosemunda schyliła się, by pokazać prezent siostrze. Na złotej, dość grubej blaszce było osadzonych kilka czerwonych kamyków. Ponieważ w XIV wieku nie znano jeszcze agrafek, z tyłu sterczała długa szpilka, którą należało przewlec przez materiał. Na odwrocie znajdował się wygrawerowany napis: Io suiicen lui darni amo.

— Co to znaczy? — zapytała Agnes.

— Nie wiem — odparła Rosemunda tonem, który sugerował także: „I nic mnie to nie obchodzi”.

Widząc, że usta Yvolde zacisnęły się w jeszcze węższą kreskę, Kivrin postanowiła odwrócić uwagę kobiet od nieszczęsnej Rosemundy.

— To znaczy: „Zastępujesz przyjaciela, którego kocham” — wyjaśniła.

Natychmiast zdała sobie sprawę, jak niewybaczalny popełniła błąd, i spojrzała z lękiem na Imeyne, ale ta, o dziwo, niczego nie zauważyła.

— Powinnaś nosić te słowa na piersi, a nie wieszać je na kołku — skarciła Rosemundę, po czym odpięła broszkę od płaszcza i umieściła ją na sukni dziewczynki.

— Powinnaś też przebywać u boku mego brata, jak przystoi jego narzeczonej, zamiast trwonić czas na dziecinne zabawy — zawtórowała jej lady Yvolde.

Wyciągnęła rękę w kierunku paleniska, wskazując drzemiącego przy ogniu sir Bloeta. Rosemunda posłała Kivrin błagalne spojrzenie.

— Idź i podziękuj sir Bloetowi za tak wspaniały dar — poleciła surowym tonem lady Imeyne.

Rosemunda oddała płaszcz siostrze i ruszyła w stronę paleniska.

— Połóż się tutaj, Agnes — powiedziała Kivrin. — Musisz odpocząć.

— Ale ja chcę słuchać bicia dzwonów!

— Lady Katherine… — Kivrin była gotowa przysiąc, że Yvolde w szczególny sposób zaakcentowała słowo „lady”. — Twierdzicie, że nic nie pamiętacie, a jednak z łatwością odczytaliście napis na broszce Rosemundy. Czyżbyście potrafili czytać?

Owszem, potrafię czytać, pomyślała Kivrin. Problem polegał na tym, że w XIV wieku tę umiejętność posiadała co najwyżej jedna trzecia społeczeństwa, wśród kobiet zaś ten odsetek był jeszcze mniejszy.

Podniósłszy wzrok napotkała spojrzenie Imeyne, która przyglądała się jej z taką samą podejrzliwością jak pierwszego ranka, kiedy dokładnie badała jej ubranie i oglądała ręce.

— Nie — powiedziała, spoglądając lady Yvolde prosto w oczy. — Nie potrafiłabym przeczytać nawet „Ojcze nasz”. Wasz brat wyjaśnił nam, co znaczą te słowa, kiedy dawał broszkę Rosemundzie.

— Nieprawda! — zaprotestowała Agnes. — Niczego nie mówił!

— Nie słyszałaś, bo byłaś zajęta swoim dzwoneczkiem.

Na pewno mi nie uwierzy, przemknęła Kivrin przez głowę paniczna myśl. Zapyta brata, a on powie jej, że nic takiego nie mówił.

Jednak, ku jej zaskoczeniu, to wyjaśnienie w pełni usatysfakcjonowało siostrę sir Bloeta.

— Nie wyglądała mi na taką, co potrafi czytać — powiedziała do lady Imeyne, po czym wzięła ją pod rękę i razem wróciły w pobliże paleniska.

Kivrin z westchnieniem ulgi opadła na ławę.

— Chcę mój dzwoneczek! — przypomniała jej Agnes.

— Dostaniesz go dopiero wtedy, kiedy się położysz.

Mała ochoczo wdrapała się na ławę.

— Najpierw opowiedz mi tę historię o dziewczynce — zażądała.

— No więc, dawno temu była sobie dziewczynka…

Imeyne i Yvolde siedziały przy ogniu obok sir Bloeta. Rozmawiały z Rosemundą, która miała wysoko podniesioną głowę i wypieki na policzkach. Sir Bloet wybuchnął głośnym śmiechem, wyciągnął rękę, jakby zamierzał dotknąć broszki, ale zamiast tego położył ją na piersi narzeczonej.

— I co z tą dziewczynką? — dopominała się Agnes.

— …która mieszkała na skraju ogromnego lasu. „Nigdy nie chodź tam sama” — upominał ją ojciec…

— …ale ona go nie posłuchała — dokończyła mała, ziewając od ucha do ucha.

— Właśnie. Ojciec bardzo ją kochał i troszczył się o nią, ale ona nie chciała go słuchać.

Agnes przytuliła się mocniej do Kivrin.

— Co było w lesie? — zapytała sennym głosem.

Kivrin otuliła ją płaszczem Rosemundy. Zbóje i złodzieje, pomyślała. Lubieżni starcy, ich jędzowate siostry, nieszczęśliwi kochankowie, mężowie i sędziowie.

— Mnóstwo niebezpiecznych rzeczy.

— Wilki?

— Tak, wilki.

Zerknęła ukradkiem w kierunku paleniska. Imeyne oraz Yvolde odsunęły się od sir Bloeta i szeptały między sobą, spoglądając co chwila w jej stronę.

— Co się z nią stało? — zapytała Agnes z zamkniętymi oczami.

Kivrin przytuliła ją mocno.

— Nie wiem — szepnęła. — Nie wiem…

20.

Pięć minut później dzwon umilkł na chwilę, po czym zaczął uderzać w innym rytmie, znacznie szybciej, wzywając ich na mszę.

— Ojciec Roche zaczął za wcześnie — stwierdziła ze złośliwą satysfakcją lady Imeyne. — Jeszcze nie ma północy.

Ledwie zdążyła to powiedzieć, kiedy odezwały się dzwony w Wychlade i Bureford, a także, znacznie cichsze, przypominające odległe echo, dzwony Oxfordu. Kivrin wydawało się, że rozpoznaje przytłumiony dźwięk dzwonów z Wieży Carfax. Ciekawe, czy dziś w nocy nie dają spać panu Dunworthy’emu, pomyślała.

Sir Bloet z wysiłkiem dźwignął się na nogi, po czym pomógł wstać siostrze. Któryś ze służących przyniósł im z sieni wierzchnie okrycia, rozszczebiotane dziewczęta założyły swoje, ani na chwilę nie przerywając pogaduszek, natomiast lady Imeyne potrząsnęła Maisry, która błogo zasnęła na żebraczej ławce i kazała jej przynieść ze stryszku Pismo Święte. Maisry udała się tam, ziewając rozdzierająco, natomiast Rosemunda podeszła do ławy i z przesadną ostrożnością wzięła płaszcz, który tymczasem zdążył zsunąć się z ramion jej młodszej siostry.

Agnes spała jak zabita. Kivrin najchętniej zostawiłaby ją w spokoju na ławie, ale podejrzewała, iż nawet padające z nóg pięcioletnie dzieci mają obowiązek uczestniczenia we mszy.

— Agnes — szepnęła małej do ucha. — Agnes, obudź się — powtórzyła głośniej.

— Chyba będziecie musieli zanieść ją do kościoła — powiedziała Rosemunda, spinając płaszcz złotą broszką sir Bloeta.

Przed Kivrin stanął najmłodszy syn rządcy; przyniósł, a raczej przywlókł jej biały płaszcz, zamiatając nim podłogę w sieni i izbie.

— Agnes!

Delikatnie potrząsnęła dziewczynką, dziwiąc się, że nie obudziło jej bicie dzwonów, tym bardziej że dźwięki dobiegające z kościelnej wieży wydawały się znacznie głośniejsze niż codzienne bicie dzwonów w porze jutrzni albo nieszporu.

Dziewczynka wreszcie otworzyła oczy.

— Nie obudziłaś mnie — wymamrotała do Rosemundy, po czym, otrząsnąwszy się z resztek snu, powtórzyła znacznie wyraźniej: — Nie obudziłaś mnie, chociaż obiecałaś!

— Zakładaj szubkę — poleciła Kivrin. — Idziemy do kościoła.

— Ja chcę mój dzwoneczek!

— Przecież masz go.

Usiłowała zawiązać małej pod brodą tasiemki czepka, nie dusząc jej przy tym ani nie urywając jej uszu.

— Wcale nie! — Agnes była bliska płaczu. — Gdzie jest mój dzwoneczek?

— Tutaj, głuptasie. — Rosemunda schyliła się i podniosła go z podłogi. — Widocznie spadł, kiedy spałaś. Nie powinnaś nim teraz dzwonić, bo idziemy na mszę, a potem odezwą się dzwony na Boże Narodzenie.

— Nie będę dzwonić — obiecała Agnes. — Chcę go tylko potrzymać.

Naturalnie Kivrin nie dała się na to nabrać, ale musiała zrezygnować z dyskusji, ponieważ wszyscy byli już gotowi. Jeden z ludzi sir Bloeta zapalał latarnie o niewielkich szybkach osadzonych w ołowianych ramkach i rozdawał je służącym. Pospiesznie zawiązała małej wstążkę na przegubie, po czym wzięła dziewczynki za ręce.

Lady Eliwys podała dłoń sir Bloetowi, lady Imeyne skinęła Kivrin na znak, by ruszyła za nimi z dziewczynkami, pozostali ustawili się z tyłu i wszyscy poszli milczącą procesją. Lady Eliwys i sir Bloet poprowadzili pochód przez dziedziniec, minęli bramę, a następnie skierowali się w stronę kościoła.

Śnieg przestał padać, chmury rozproszyły się i na niebie zaświeciły gwiazdy. W przysypanej białym puchem wiosce panowała martwa cisza. Zupełnie jakby czas stanął w miejscu, pomyślała Kivrin. Nędzne chałupy wyglądały znacznie porządniej niż jeszcze dzień temu, przykryte śnieżnymi czapami krzywe płoty i rozpadające się zabudowania gospodarcze nie kłuły w oczy swoją bylejakością. Blask latarni padał ruchliwymi plamami na białą powłokę, załamując się w kryształkach lodu, najpiękniej jednak prezentowały się gwiazdy — setki, tysiące gwiazd lśniących na czarnym atłasie nieba niczym rozsypane klejnoty. Widok był tak oszałamiający, że Kivrin aż zaparło dech w piersi.

— Ile światełek! — ucieszyła się Agnes, nie wiadomo, na widok śniegu czy gwiazd.

Dzwon uderzał powoli, jednostajnie, w mroźnym powietrzu, jego dźwięk zaś wydawał się może nie głośniejszy, ale na pewno pełniejszy i czystszy. Znacznie lepiej było słychać także pozostałe dzwony. Kivrin bez trudu mogła rozróżnić ten z Esthcote, z Witenie i z Chetelintone, nie słyszała natomiast ani tego ze Swindone, ani dzwonów Oxfordu. Czyżby wcześniej tylko jej się wydawało?

— Miałaś nie dzwonić, Agnes — przypomniała siostrze Rosemunda.

— Nie dzwonię, tylko idę.

— Spójrzcie na kościół — powiedziała Kivrin. — Czyż nie jest piękny?

Lśnił niczym latarnia morska, oświetlony z zewnątrz i od środka, rozsiewając na powierzchni śniegu różnokolorowe refleksy. Droga wiodąca od bramy cmentarnej do głównego wejścia była wytyczona powtykanymi w śnieg pochodniami. Lekki podmuch wiatru przyniósł intensywny zapach płonących smolnych szczap. Inne pochodnie, niesione przez ludzi podążających na pasterkę, znaczyły jasnymi punkcikami rozległe pola i przesuwały się powoli po okolicznych wzgórzach.

Nie wiadomo czemu Kivrin przypomniała sobie Oxford w Wigilię Bożego Narodzenia, z jasno oświetlonymi witrynami sklepów i oknami college’u Brasenose jarzącymi się ciepłym, żółtym blaskiem. I z wielką choinką górującą nad college’em Balliol, migoczącą niezliczonymi kreskami laserowego światła.

— Żałuję, że nie zjechaliśmy do was na Święta — powiedziała lady Imeyne do lady Yvolde. — Moglibyśmy wtedy wysłuchać należycie odprawionej mszy świętej. Nasz kapelan ledwo potrafi odklepać „Ojcze nasz”.

Wasz kapelan właśnie spędził kilka godzin w nie ogrzewanym kościele, klęcząc na kamiennej posadzce, pomyślała Kivrin. Teraz porusza ciężkim dzwonem, który musi uderzać równo przez godzinę, a niebawem będzie celebrował długą i skomplikowaną ceremonię, recytując wszystkie teksty z pamięci, ponieważ nie potrafi czytać.

— Obawiam się, że to będzie bardzo nędzne nabożeństwo — dodała lady Imeyne.

— Cóż na to poradzić — westchnęła lady Yvolde. — Wielu jest teraz takich, co nie kochają naszego Pana, ale musimy się modlić, by dobry Bóg zechciał naprawić świat i napełnić cnotą ludzkie serca.

Należało wątpić, czy właśnie takiej odpowiedzi oczekiwała lady Imeyne.

— Wysłałam wiadomość do biskupa Bath, by zechciał nam przysłać nowego kapelana, lecz nie otrzymałam jeszcze odpowiedzi.

— Mój brat powiada, że w Bath niedobrze się dzieje.

Powoli zbliżali się do bramy cmentarza. Kivrin mogła już dostrzec twarze nadciągających zewsząd ludzi, oświetlone blaskiem pochodni oraz oliwnych kaganków niesionych głównie przez kobiety. Wszystkie twarze wyglądały groźnie i tajemniczo. Pan Dunworthy na pewno doszedłby do wniosku, że to rozgniewany tłum, który zebrał się, by spalić na stosie jakiegoś nieszczęśnika, pomyślała Kivrin. Wszystko przez to oświetlenie. W blasku pochodni każdy wygląda jak rzezimieszek. Nic dziwnego, że w końcu wynaleziono elektryczność.

Wreszcie dotarli do cmentarza. Bez trudu rozpoznała kilka spośród osób zgromadzonych przed drzwiami kościoła: chłopca chorego na szkorbut, dwie dziewczyny, które pomagały przy świątecznych wypiekach, Coba. Żona rządcy miała na sobie płaszcz z kapuzą z futra z gronostaja, w ręce zaś trzymała niewielką metalową latarnię z szybkami z prawdziwego szkła. Rozmawiała o czymś z ożywieniem z kobietą o szyi poznaczonej białymi bliznami, która przed świętami została zatrudniona przy sprzątaniu dworu. Wszyscy zresztą rozmawiali, przytupywali i zabijali ręce, a jakiś mężczyzna z bujną czarną brodą śmiał się głośno, nie zważając na to, iż płomień jego pochodni zbliża się niebezpiecznie do welonu zwisającego z czepca stojącej obok kobiety.

Kivrin wiedziała z lektur, że władze kościelne były w końcu zmuszone znieść obowiązek odprawiania pasterki, gdyż podniosła uroczystość z czasem zatraciła religijny charakter, stając się okazją do towarzyskich spotkań, przekomarzań, niekiedy zaś zwad i kłótni. Istotnie, wygląd znacznej części wiernych świadczył o tym, iż przez cały miniony dzień zajmowali się głównie łamaniem postu. Rządca dyskutował o czymś głośno z barczystym mężczyzną, o którym Rosemunda powiedziała, że jest ojcem Maisry obaj mieli twarze mocno zaczerwienione z zimna albo nadmiaru alkoholu, lecz sprawiali wrażenie raczej rozbawionych niż zagniewanych. Rządca podkreślał wagę każdego argumentu waląc rozmówcę po ramieniu, ten zaś ryczał ze śmiechu, od czasu do czasu rzucając jakąś uwagę żartobliwym tonem świadczącym o inteligencji, o jaką na pierwszy rzut oka trudno było go podejrzewać.

Żona rządcy szarpnęła męża za ramię, ale ten uciszył się dopiero wtedy, kiedy lady Eliwys i sir Bloet przeszli przez cmentarną bramę. Wraz ze swym kompanem cofnął się o krok, w ich ślady poszli pozostali. Rozmowy i śmiechy umilkły; rozległy się ponownie dopiero wtedy, gdy procesja wkroczyła do kościoła, tłum zaś ruszył za nią, by zająć miejsca w tylnej części nawy, ale gwar był znacznie cichszy niż do tej pory.

Na progu świątyni sir Bloet odpiął miecz i wręczył go służącemu. Przyklęknął, przeżegnał się (to samo uczyniła lady Eliwys), a następnie oboje podeszli do samej tęczy i ponownie uklękli.

Kivrin wraz z dziewczynkami starała się wiernie naśladować ich zachowanie. Kiedy Agnes przeżegnała się zamaszyście, dzwoneczek zadźwięczał głośno w prawie jeszcze pustym kościele. Muszę go zabrać małej, pomyślała Kivrin. Przemknęło jej przez głowę, by uczynić to od razu, albo ukryć się na chwilę za grobowcem dziadka dziewczynki, ale musiała zrezygnować z tego zamiaru, ponieważ w drzwiach świątyni czekały już niecierpliwie lady Imeyne i siostra sir Bloeta.

Nie mając wyboru, podeszła z dziewczynkami do tęczy. Sir Bloet właśnie dźwignął się z klęczek, ale musiał chwilę zaczekać na lady Eliwys; kiedy i ona podniosła się na nogi, zaprowadził ją pod północną ścianę świątyni, skłonił się lekko, po czym wrócił na stronę, gdzie gromadzili się mężczyźni.

Kivrin i dziewczynki uklękły w tym samym miejscu, w którym niedawno uczynili to sir Bloet i Eliwys. Kivrin modliła się w duchu, by Agnes przeżegnała się z nieco mniejszą energią niż poprzednio; jej modlitwy zostały wysłuchane, ale na krótko, ponieważ mała, wstając z klęczek, przydepnęła skraj trochę za długiej spódnicy, a ratując się przed upadkiem zamachała gwałtownie ramionami, czyniąc hałas wcale nie mniejszy od tego, jaki dobiegał z zewnątrz. Lady Imeyne, która (jakżeby inaczej) akurat wtedy znalazła się zaledwie krok z tyłu, niemal spopieliła dziewczynkę gniewnym spojrzeniem.

Kivrin zajęła wraz z podopiecznymi miejsce za plecami Eliwys. Lady Imeyne uklękła, natomiast lady Yvolde tylko schyliła głowę i uczyniła znak krzyża. Jak tylko Imeyne podniosła się z posadzki, zjawił się służący z ciemnofioletową atłasową poduszeczką, którą położył na podłodze obok Rosemundy. Poduszeczka była przeznaczona dla lady Yvolde, aby ta mogła wygodnie klęczeć podczas nabożeństwa. Inny służący zaniósł taką samą poduszeczkę sir Bloetowi i właśnie pomagał mu na niej uklęknąć. Sir Bloet, z twarzą poczerwieniałą od wysiłku, sapał głośno, i gdyby nie asysta, z pewnością miałby poważne kłopoty z dokonaniem tego wyczynu.

Kivrin zazdrośnie spoglądała na poduszeczkę lady Yvolde, myśląc o bardzo podobnych, tyle że wykonanych z miękkiego plastiku, które wisiały na oparciach ławek w kościele Najświętszej Marii Panny. Do tej pory nie zdawała sobie sprawy jak bardzo ułatwiały życie. Nie wiedziała również, jak wspaniałym wynalazkiem są zwyczajne, twarde kościelne ławki; zrozumiała to dopiero wówczas, gdy wszyscy wstali z klęczek, ona zaś uświadomiła sobie, iż będzie musiała stać przez całą mszę.

Podłoga była lodowato zimna, powietrze także, mimo obecności tylu ludzi oraz płonących kaganków. W oknach stały cienkie żółtawe świece, ale choć dawały sporo światła, efekt chyba nie był taki, jakiego oczekiwał ojciec Roche; w ciepłym jasnożółtym blasku różnobarwne szybki witraży wydawały się jednolicie czarne.

Jeszcze więcej świec płonęło w srebrnych kandelabrach po obu stronach ołtarza. Długie wstęgi bluszczu wiły się między nimi, jakby pod wpływem ciepła małych płomyków kamienne ściany wypuściły nagle żywe, zielone pędy. Nie ulegało wątpliwości, iż ojciec Roche zadał sobie sporo trudu, by odpowiednio udekorować świątynię. Lady Imeyne powinna chyba być zadowolona, pomyślała Kivrin i przeniosła spojrzenie na starą kobietę.

Imeyne trzymała relikwiarz w dłoniach złożonych do modlitwy, ale nie zamknęła oczu, tylko z wyrazem głębokiej dezaprobaty na twarzy wpatrywała się w szczyt drewnianej tęczy, gdzie kapłan także postawił kilka świec. Zapewne nie spodobał się jej ten pomysł, choć, zdaniem dziewczyny, był wręcz znakomity; świece oświetlały krucyfiks, a przy okazji rozpraszały mrok w części kościoła przeznaczonej dla wiernych.

Wypełniona złocistymi półcieniami świątynia sprawiała zupełnie inne wrażenie; wydawała się bardziej swojska, przytulna, niemal przyjazna, niczym kościół Najświętszej Marii Panny podczas nabożeństwa ekumenicznego, na które Kivrin poszła w ubiegłym roku za namową pana Dunworthy’ego. Początkowo zamierzała uczestniczyć w odprawianej po łacinie mszy Kościoła Reformowanego, ale zrezygnowała, kiedy okazało się, że zamiast o północy zostanie odprawiona o czwartej po południu.

Agnes znowu zaczęła bawić się dzwonkiem. Lady Imeyne odwróciła się i spiorunowała małą spojrzeniem zza pobożnie złożonych rąk, Rosemunda zaś wychyliła się zza Kivrin i syknęła na siostrę.

— Nie wolno dzwonić, dopóki msza się nie skończy! — skarciła Kivrin szeptem dziewczynkę.

— Ja wcale nie dzwonię! — odparła Agnes również szeptem, ale tak donośnym, że słychać go było w całym kościele. — Wstążka jest za ciasna. Zobacz!

Kivrin przyjrzała się uważnie i stwierdziła, że wręcz przeciwnie — gdyby udało jej się zawiązać tasiemkę nieco ciaśniej, być może dzwonek nie dźwięczałby przy każdym ruchu ręki. Niestety, msza miała rozpocząć się lada chwila, nie było więc czasu na dyskusje. Rada nierada, zaczęła rozsupływać węzeł.

Mała chyba usiłowała już wcześniej ściągnąć „bransoletkę” z ręki, ponieważ elegancka i łatwa do rozwiązania kokardka zamieniła się w mocno zaciśnięty supeł. Kivrin bezskutecznie szarpała paznokciami tasiemkę, jednocześnie obserwując kątem oka, co dzieje się dokoła. Nabożeństwo miało zacząć się od procesji; ojciec Roche w otoczeniu ministrantów (jeśli tacy tu są, przemknęło jej przez głowę) powinien przejść środkiem nawy i skropić głowy wiernych święconą wodą.

Zrezygnowała z prób rozwiązania węzła, starała się natomiast zacisnąć go najbardziej jak się da, by uzyskać więcej luzu. Dzwon ucichł; zerknęła w kierunku drzwi, lecz ojciec Roche jeszcze się nie pojawił, nikt też nie czynił dla niego przejścia. Wieśniacy tłumnie wypełnili przeznaczoną dla nich część świątyni. Ktoś posadził nawet dziecko na grobowcu męża lady Imeyne, by lepiej widziało, ale na razie nic się nie działo, toteż Kivrin ponownie zajęła się wstążką. Za którymś razem zdołała wsunąć pod nią dwa palce; pociągnęła mocno, próbując zsunąć ją z przegubu.

— Tylko jej nie rozerwij! — upomniała ją Agnes teatralnym szeptem.

Kivrin chwyciła dzwoneczek, przesunęła go na obluzowanej tasiemce i wcisnęła małej do rączki.

— Trzymaj go mocno! — poleciła, zaginając pulchne palce dziecka.

Agnes posłusznie zacisnęła piąstkę, Kivrin natomiast nakryła tę rączkę drugą, tak że postronny obserwator mógłby uznać, iż dziecko w ten właśnie sposób złożyło dłonie do modlitwy, po czym szepnęła:

— Trzymaj go mocno, to nie będzie dzwonił.

Agnes z własnej inicjatywy pochyliła głowę i przycisnęła złożone ręce do czoła.

— Grzeczna dziewczynka — pochwaliła ją Kivrin, po czym znowu spojrzała na drzwi. Wciąż były zamknięte. Odetchnęła z ulgą, a następnie odwróciła się twarzą do ołtarza.

Stał tam już ojciec Roche, ubrany w biały haftowany ornat i w mocno pożółkłą albę obszytą poprzecieraną w wielu miejscach koronką, trzymając przed sobą rozłożoną księgę. Bez wątpienia stał tam i obserwował ją przez cały czas, kiedy zajmowała się tasiemką, ale na jego twarzy nie sposób było dopatrzyć się ani irytacji, ani zniecierpliwienia. Gościł tam zupełnie inny wyraz; przez chwilę nie mogła go zidentyfikować, ale potem uświadomiła sobie, iż niemal tak samo wyglądał pan Dunworthy, kiedy stał po drugiej stronie szklanej ściany i obserwował ostatnie przygotowania do przeskoku.

Lady Imeyne odchrząknęła głośno i dopiero ten odgłos, niewiele różniący się od pomruku dzikiego zwierzęcia, przywołał kapłana do rzeczywistości. Przekazał księgę Cobowi, który wystroił się w coś w rodzaju wyświechtanej sutanny oraz zdecydowanie za duże skórzane buty, ukląkł przed ołtarzem, a następnie ponownie wziął księgę do rąk i zaczął czytanie lekcji — to znaczy, miało to wyglądać tak, jakby czytał, ale Kivrin doskonale wiedziała, że recytuje z pamięci.

Mówiła razem z nim, naturalnie w myśli, słysząc łacińskie słowa i monotonny szept translatora. Potem zaczęło się responsorium.

— Kogo ujrzeliście, pasterze? — zapytał ojciec Roche po łacinie. — Powiedzcie, kto pojawił się dziś na ziemi?

Umilkł, zmarszczył brwi i spojrzał prosto na nią.

Zapomniał tekstu, pomyślała, czując, jak ogarnia ją panika. Zerknęła ukradkiem na lady Imeyne, w nadziei, że stara kobieta nie zorientuje się, iż coś jest nie tak jak trzeba, ale Imeyne przeszywała nieszczęsnego kapłana bazyliszkowym spojrzeniem, jej usta zaś wykrzywiał na poły pogardliwy, na poły triumfalny uśmiech.

Roche wciąż nie spuszczał wzroku z dziewczyny.

— Powiedzcie, co ujrzeliście?

Kivrin odetchnęła z ulgą. Przypomniał sobie.

— Powiedzcie, kto do nas przybył?

Nie, nie tak!

— Ujrzeliśmy nowo narodzone Dziecię… — wyszeptała, przesadnie poruszając ustami.

Nie zwrócił na to uwagi, mimo iż ciągle patrzył prosto na nią.

— Widziałem… Widzieliśmy… — zająknął się i umilkł.

— Ujrzeliśmy nowo narodzone Dziecię! — szepnęła ponownie, po czym aż się skuliła, ponieważ lady Imeyne odwróciła się powoli i popatrzyła na nią ze zdziwieniem.

— …i anioły wychwalające naszego Pana — powiedział ojciec Roche.

To też było nie tak jak trzeba, ale jego słowa odniosły przynajmniej taki skutek, że Imeyne zapomniała o Kivrin i ponownie zaczęła przypatrywać się księdzu. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, iż starannie rejestruje w pamięci wszystkie uchybienia, aby przy pierwszej nadarzającej się okazji poinformować o nich biskupa.

— Mówcie, cóżeście widzieli? — wyszeptała.

Nagle ojciec Roche jakby ocknął się z drzemki.

— Mówcie, cóżeście widzieli? — powiedział głośno i wyraźnie. — Opowiedzcie nam o narodzinach Pana. Widzieliśmy nowo narodzone Dziecię i anioły wychwalające Pana.

Przeszedł do wyznania wiary. Kivrin szeptała je razem z nim po łacinie, ale kapłan szczęśliwie dobrnął do końca bez żadnych pomyłek. Trochę się odprężyła, lecz nadal obserwowała go uważnie, ponieważ odwrócił się do ołtarza, by odmówić Oramus Te.

Pod albą miał czarną sutannę, kiedyś chyba bardzo porządną i przypuszczalnie kosztowną, ale zarówno ona, jak i alba, lata świetności miały już dawno za sobą, a w dodatku były dla niego stanowczo za krótkie. Kiedy pochylił się, by ucałować ołtarz, Kivrin, a wraz z nią lady Imeyne i wszyscy zgromadzeni w świątyni, ujrzeli dobre dziesięć centymetrów brązowych, sfatygowanych spodni. Przypuszczalnie odziedziczył strój liturgiczny po poprzednim księdzu lub zmarłym kapelanie.

Kapłan Kościoła Reformowanego miał stylonową komżę narzuconą na dżinsy i brązową bluzę od dresu. Zapewniał Kivrin, że pasterka, chociaż odprawiana o czwartej po południu, nie będzie się niczym różnić od tych sprzed wieków. Tekst antyfony powstał w osiemnastym stuleciu, natomiast stacje drogi krzyżowej, pokazujące w okrutny sposób kolejne etapy męki Chrystusa, stanowią wierne kopie oryginałów z Turynu. Cóż z tego, kiedy funkcję kościoła musiał pełnić sklep z przyborami piśmiennymi, zamiast ołtarza był rozkładany stolik turystyczny, z zewnątrz zaś dobiegała melodia kurantów z Wieży Carfax, deformujących kolejną kolędę?

— Kyrie eleison — zaintonował Cob z rękami złożonymi do modlitwy.

— Kyrie eleison — odparł ojciec Roche.

— Christe eleison — powiedział Cob.

— Christe eleison — odparła radośnie Agnes.

Kivrin przyłożyła palec do ust i zmarszczyła brwi. Panie, zmiłuj się nad nami. Chryste, zmiłuj się nad nami. Panie, zmiłuj się nad nami.

Akt pokuty odmawiano także podczas nabożeństwa ekumenicznego; przypuszczalnie stanowiło to ustępstwo ze strony kapłana Kościoła Reformowanego, który w zamian uzyskał od pastora zgodę na przesunięcie godziny rozpoczęcia mszy. Nie zaproszony do udziału w negocjacjach ksiądz z Kościoła Tysiąclecia obraził się, odmówił czytania i tylko mierzył pozostałych kapłanów nieprzychylnym spojrzeniem. Dokładnie tak samo, jak teraz lady Imeyne.

Wyglądało na to, iż ojciec Roche zdołał zebrać myśli, ponieważ bez żadnych przygód przebrnął przez Glorie i szczęśliwie dotarł do Ewangelii.

— Inituim sancti Evangelii secundum Luke — oznajmił, po czym zaczął „czytać”, trochę jąkając się i przekręcając niektóre wyrazy: — „W owym czasie wyszło rozporządzenie Cezara Augusta, żeby przeprowadzono spis ludności w całym państwie…”

Rok temu pastor czytał te same słowa. (Co prawda korzystał z Biblii dla Zwykłych Ludzi, w związku z tym rozdział drugi Ewangelii według św. Łukasza zaczynał się następująco: „Wtedy macherzy od polityki napuścili na ludzi agentów podatkowych”, ale sens pozostał mniej więcej ten sam.)

— „I nagle przyłączyło się do anioła mnóstwo zastępów niebieskich, które wielbiły Boga słowami: Chwała Bogu na wysokościach, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli”. — Ojciec Roche ucałował karty księgi. — Per evangelica dicta deleantur nostro delicta.

Teraz powinno nastąpić kazanie. W większości wiejskich kościołów księża wygłaszali kazania jedynie podczas ważniejszych mszy, a nawet wtedy ograniczali się do lekcji katechizmu, omówienia któregoś z siedmiu grzechów głównych albo Dziesięciu Przykazań. Kivrin przypuszczała, że w Boże Narodzenie kazanie zostanie wygłoszone dopiero podczas uroczystego porannego nabożeństwa.

Jednak, ku jej zdziwieniu, ojciec Roche postąpił dwa kroki w kierunku nawy wypełnionej tłumem wiernych (niektórzy opierali się o filary, inni o sąsiadów, by ulżyć zmęczonym nogom), po czym zaczął mówić:

— Dawno temu, kiedy Jezus zstąpił z nieba na ziemię, Bóg dawał ludziom znaki, aby uprzedzić ich o Jego przyjściu. Kiedy nadejdą ostatnie dni przed końcem świata, Bóg znowu będzie dawał nam znaki: ześle na ludzi głód i zarazę, a Szatan będzie galopował od miasta do miasta, od wsi do wsi, siejąc wszędzie śmierć i zniszczenie.

O nie, jęknęła Kivrin w duchu. Tylko nie mów nic o diable dosiadającym czarnego rumaka!

Zerknęła na lady Imeyne. Stara kobieta była aż czerwona ze złości, ale to, co powie, albo czego nie powie ojciec Roche, nie miało chyba większego znaczenia. Nawet gdyby nie popełnił żadnych błędów, Imeyne i tak dostrzegłaby ich wystarczająco wiele, by mieć na co poskarżyć się biskupowi. Lady Yvolde sprawiała wrażenie lekko zirytowanej, pozostali wierni zaś mieli na twarzach wyraz zrezygnowanego znudzenia, typowy dla ludzi słuchających kazań bez względu na epokę i okoliczności.

Kazanie w kościele Najświętszej Marii Panny dotyczyło problemów z zagospodarowaniem odpadów. Dziekan kościoła Jezusa Chrystusa zaczął je od słów: „Chrześcijaństwo narodziło się w stajni. Czy umrze w ściekach?”

Dla niej ten problem nie miał najmniejszego znaczenia. Minęła północ, u Najświętszej Marii Panny była kamienna posadzka i prawdziwy ołtarz, i wystarczyło zamknąć oczy, by zapomnieć o parasolach, laserowych świecach oraz miękkim chodniku w przejściu między ławkami w głównej nawie. Kivrin ukradkiem wysunęła spod kolan plastikowe podkładki, uklękła na gołej podłodze i próbowała sobie wyobrazić, że jest w średniowieczu.

Pan Dunworthy powiedział, że choćby nie wiadomo jak się starała, rzeczywistość i tak okaże się zupełnie inna od jej wyobrażeń. Oczywiście miał rację, ale nie w przypadku tej mszy. Tutaj wszystko było dokładnie tak, jak sobie wyobrażała: łacińskie modlitwy, woń kadzidła i dymu, przejmujące zimno.

— Pan ześle ogień i zarazę, i wielu zginie — mówił ojciec Roche. — Ale nawet w tych dniach ostatnich dobry Bóg nie opuści nas zupełnie. Da nam pomoc i ukojenie, a potem poprowadzi nas szczęśliwie do nieba.

Poprowadzi nas szczęśliwie do nieba… Jej myśli znowu wróciły do pana Dunworthy’ego. „Nie rób tego” — powtarzał. „Tam będzie zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażasz”.

Nie mylił się. Nigdy się nie mylił.

Ale nawet on, opanowany przerażającymi wizjami czarnej ospy, rzezimieszków i płonących stosów, nie brał pod uwagę możliwości, że zdarzy się to, co się zdarzyło: że na niespełna tydzień przed wyznaczonym terminem powrotu wciąż nie będzie wiedziała jak trafić na miejsce przeskoku. Spojrzała na męską stronę kościoła, na Gawyna, który z kolei ani na chwilę nie odwracał wzroku od Eliwys. Koniecznie musi z nim porozmawiać. Może po mszy?

Ojciec Roche wrócił do ołtarza. Zaczynała się liturgia eucharystyczna. Agnes oparła się o Kivrin, ta zaś objęła dziewczynkę, podtrzymując ją, na ile pozwalały jej siły. Biedne maleństwo, pomyślała. Ciekawe, kiedy to się skończy.

Msza u Najświętszej Marii Panny trwała godzinę i piętnaście minut. Dokładnie w połowie ofiarowania zapiszczał sygnalizator doktor Ahrens.

— Wzywają mnie do porodu — poinformowała szeptem Kivrin i Dunworthy’ego. — Trudno wyobrazić sobie lepszą porę, żeby przyjść na świat.

Ciekawe, czy oboje są teraz w kościele, przemknęło jej przez głowę, ale natychmiast uświadomiła sobie, że przecież tam, w domu, jest już po Świętach. Boże Narodzenie było trzy dni po jej przybyciu w średniowiecze, kiedy leżała chora w łóżku. Teraz mają… Który? Drugi stycznia. Przerwa świąteczna powoli dobiega końca, a ze sklepowych wystaw zniknęły już bożonarodzeniowe dekoracje.

W kościele stopniowo robiło się coraz bardziej duszno. Można było odnieść wrażenie, iż płonące świece i kaganki zużywają cały tlen, nie zostawiając go ani trochę zgromadzonym ludziom. Coraz częściej dawały się słyszeć szurania i ciężkie westchnienia, coraz cięższa stawała się także Agnes; gdyby Kivrin przestała ją podtrzymywać, mała z pewnością runęłaby na podłogę. Na szczęście ojciec Roche zaczął odmawiać Sanctus i wszyscy uklękli.

Usiłowała przypomnieć sobie jak wygląda Oxford drugiego stycznia, z milczącymi kurantami oraz ogłoszeniami w witrynach informującymi o zimowych wyprzedażach. Doktor Ahrens zapewne ma urwanie głowy z pacjentami, którzy nadmiernie objedli się podczas Świąt, pan Dunworthy zaś przygotowuje wykłady dla studentów. Nie, to nieprawda, poprawiła się natychmiast. Wciąż miała żywo w pamięci jego zatroskaną twarz za szklanym przepierzeniem w laboratorium. Na pewno martwi się o mnie.

Ojciec Roche podniósł kielich, przyklęknął, ucałował ołtarz. Szuranie przybrało na sile; spojrzała na drugą stronę kościoła i zobaczyła Gawyna, który nie klęczał wyprostowany, tylko przysiadł na piętach. Chyba nawet jemu zmęczenie zaczęło już dawać się we znaki. Sir Bloet po prostu zasnął.

Tak samo jak Agnes. Nie było najmniejszych szans, by obudzić ją na „Ojcze nasz”, i Kivrin nawet nie próbowała tego uczynić. Kiedy wszyscy wstali z klęczek, skorzystała z okazji, by poprawić uchwyt i ułożyć główkę dziecka w nieco wygodniejszej pozycji. Coraz bardziej bolało ją kolano. Widocznie uklękła na spoinie między dwiema kamiennymi płytami. Przesunęła się nieco do przodu i dyskretnie podłożyła pod oba kolana złożony skraj płaszcza.

Ojciec Roche włożył do kielicha kawałeczek chleba, odmówił Haec Commixtio, po czym wierni ponownie uklękli, ponieważ nadeszła pora na Agnus Dei.

— Agnus dei, qui tollis peccata mundi: miserere nobis.

Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata, zmiłuj się nad nami.

Agnus dei. Baranek Boży. Kivrin uśmiechnęła się do śpiącej Agnes. Mała niemal leżała na niej z na wpół uchylonymi ustami, ale nie wypuściła dzwonka z zaciśniętych kurczowo palców. Mój baranek, pomyślała czule Kivrin. Moja owieczka.

Klęcząc na kamiennej posadzce w kościele Najświętszej Marii Panny potrafiła wyobrazić sobie blask dymiących świec i zimno, ale nie lady Imeyne, czyhającą jak sęp na każdy błąd ojca Roche’a, ani nie Eliwys, Gawyna i Rosemundę. Ani ojca Roche’a o twarzy rzezimieszka i wielkich, spracowanych dłoniach.

Nigdy, choćby klęczała tam nawet siedemset trzydzieści cztery lata, nie wyobraziłaby sobie Agnes z jej pieskiem, napadami złego humoru oraz rozbitym kolanem. Cieszę się, że tu jestem, pomyślała. Mimo wszystko.

Ojciec Roche uczynił kielichem znak krzyża, po czym wypił jego zawartość.

— Dominus vobiscum.

Za plecami Kivrin natychmiast powstało zamieszanie. Główna część spektaklu dobiegła końca, więc niektórzy ruszyli już do wyjścia, by uniknąć ścisku. Wyglądało na to, że przy opuszczaniu świątyni rodzina lorda nie mogła liczyć na takie względy, jakie okazywano jej przed mszą. Każdy, kto znalazł się na zewnątrz, uważał chyba za swój obowiązek natychmiast podzielić się wrażeniami z sąsiadem, ponieważ zrobił się taki harmider, że Kivrin z trudem dosłyszała ostatnie słowa księdza:

— Ite, Missa est.

Lady Imeyne odwróciła się gwałtownie i ruszyła do wyjścia, jeszcze zanim zdążył opuścić rozłożone ramiona. Wyglądała jakby miała zamiar udać się prosto do Bath i opowiedzieć biskupowi o wszystkich karygodnych błędach niedouczonego kapłana.

— Widzieliście te świece na ołtarzu? — syknęła do lady Yvolde. — Dał najgorsze, a ja przecież wyraźnie powiedziałam mu, że ma postawić te z pszczelego wosku!

Yvolde potrząsnęła głową, popatrzyła spode łba na ojca Roche’a, po czym obie kobiety wymaszerowały z kościoła. Rosemunda podążyła za nimi, z pewnością po to, by uniknąć towarzystwa sir Bloeta. Powinna bez trudu osiągnąć swój cel, ponieważ od narzeczonego odgrodził ją tłum rozgadanych ludzi. Zanim otyły szlachcic dźwignie się na nogi, dziewczyna przypuszczalnie będzie już w domu.

Kivrin stwierdziła, że ona także ma kłopoty ze wstaniem z klęczek. Straciła czucie w prawej stopie, Agnes zaś była zupełnie nieprzytomna.

— Agnes, obudź się! Żadnej reakcji.

— Obudź się, pora wracać do domu.

Sir Bloet wreszcie zdołał podnieść się z kamiennej posadzki, z twarzą czerwoną od wysiłku podszedł do lady Eliwys i podał jej ramię.

— Wasza córka zasnęła — poinformował ją, jakby nikt oprócz niego tego nie zauważył.

— Rzeczywiście — odparła Eliwys. Spojrzała obojętnie na Agnes, po czym ujęła go pod ramię.

— A wasz mąż nie wrócił na święta do domu.

— Rzeczywiście — powtórzyła, zaciskając mocniej palce.

Nagle odezwały się wszystkie dzwony. Chociaż ich chór nie tworzył żadnej harmonii, to i tak radosne, nieskoordynowane bicie brzmiało niczym najcudowniejsza muzyka.

Kivrin delikatnie potrząsnęła małą za ramię.

— Agnes, możesz już dzwonić swoim dzwoneczkiem!

Dziewczynka nawet nie drgnęła. Kivrin próbowała ją podnieść, ale Agnes była za ciężka. W pewnej chwili jej bezwładne ramiona zakołysały się gwałtownie i w niemal całkowicie opustoszałym wnętrzu świątyni rozległ się delikatny głos małego dzwoneczka.

— Przecież nie mogłaś się doczekać, żeby zacząć dzwonić! Obudź się, maleńka…

Nie była w stanie nawet podnieść się na nogi. Rozejrzała się w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby jej pomóc, ale kościół był już prawie pusty; Cob szedł wzdłuż przeciwległej ściany, gasząc palcami świece wystawione w oknach, natomiast Gawyn i siostrzeńcy sir Bloeta stali przy drzwiach i przypinali miecze. Ojciec Roche zniknął bez śladu. Zapewne jest w dzwonnicy, pomyślała. Ciągnie z entuzjazmem za linę, by dać wyraz radości z narodzenia Pana.

Nieprzyjemne mrowienie świadczyło o tym, że zaczyna odzyskiwać czucie w prawej stopie. Ostrożnie podgięła nogę i spróbowała się na niej oprzeć. Wrażenie było paskudne, ale wyglądało na to, że chyba zdoła się wreszcie podnieść. Chwyciła mocniej Agnes, przeniosła ciężar ciała na prawą nogę, podparła się ręką… I runęła twarzą na posadzkę.

Z pewnością nie zdążyłaby złagodzić upadku, ale na szczęście chwyciły ją czyjeś silne ręce.

— Lady Eliwys nakazała mi, bym wam pomógł — powiedział Gawyn. — Widzę, że słusznie uczyniła.

Zabrał jej Agnes, posadził ją sobie na karku, po czym wyszedł z kościoła. Kivrin, lekko utykając, podążyła za nim.

— Dziękuję — wysapała, kiedy wyszli poza zatłoczony cmentarz. — Bałam się, że jeszcze chwila, a nie dam rady jej utrzymać.

— To duża dziewczynka — przyznał.

Dzwoneczek zsunął się z ręki dziecka i upadł w śnieg. Kivrin schyliła się, by go podnieść. Ponownie założyła tasiemkę na przegub Agnes, ale tym razem bardzo uważała, by zawiązać ją na zgrabną kokardkę.

— Zawsze chętnie pomagam ludziom, szczególnie niewiastom — dodał Gawyn, ale Kivrin nie zwracała uwagi na jego słowa.

Byli zupełnie sami na zaśnieżonej przestrzeni między cmentarzem a dworem. Reszta towarzystwa wchodziła już na dziedziniec; pierwszy szedł rządca z latarnią, oświetlając drogę trzymającym się pod ręce lady Imeyne i lady Yvolde. Przy kościele wciąż jeszcze kręciło się mnóstwo ludzi; znaczna ich część zgromadziła się wokół ognia, który ktoś rozpalił za cmentarną bramą. Grzali się w cieple płomieni i przekazywali sobie z rąk do rąk drewnianą głęboką miskę. Tutaj, dokładnie w połowie drogi między dwiema grupami, było tylko ich troje, a właściwie dwoje, ponieważ Agnes wciąż spała kamiennym snem. Lepsza sposobność mogła się już nie nadarzyć.

— Chciałam wam podziękować za to, że ścigaliście nikczemników, którzy na mnie napadli, i że przywieźliście mnie z lasu — powiedziała. — Jak daleko jest do miejsca, w którym mnie znaleźliście? Możecie mnie tam zabrać?

Przystanął i spojrzał na nią.

— Nie powiedzieli wam? Cały wasz dobytek i resztki powozu są już we dworze. Złodzieje zrabowali większość rzeczy, i choć pojechałem tropem niegodziwców, to nie udało mi się ich dopaść.

Ponownie ruszył przed siebie.

— Wiem, że przywieźliście z lasu moje kufry. Za to również jestem wam bardzo wdzięczna, ale nie dlatego proszę was, byście zechcieli pokazać mi miejsce, w którym mnie znaleźliście…

Kivrin mówiła najszybciej jak mogła, lękając się, że lada chwila dogonią pozostałych. Jej obawy wcale nie były bezpodstawne, ponieważ lady Imeyne przystanęła nagle i spojrzała w ich stronę, jakby chciała sprawdzić, czemu idą tak powoli.

— Podczas napadu straciłam pamięć, więc pomyślałam, że jeśli jeszcze raz zobaczę to miejsce, może przypomnę sobie, kim jestem i skąd się tam wzięłam.

Gawyn zatrzymał się ponownie, odwrócił i skierował wzrok na drogę wiodącą od kościoła w kierunku lasu. Pojawiło się tam kilka świateł, które, podskakując i kołysząc się na boki, zbliżały się w szybkim tempie. Czyżby jacyś spóźnialscy spieszący na mszę?

— Tylko wy wiecie, gdzie jest to miejsce — ciągnęła Kivrin. — Nie musicie nawet tam jechać; wystarczy, jeśli powiecie mi, gdzie to jest, a ja…

— Tam nic nie ma — odparł, wciąż wpatrując się w rozchwiane światełka. — Wszystkie rzeczy przewiozłem do dworu.

— Wiem — powtórzyła ze zniecierpliwieniem. — Dziękuję wam za to, ale…

W ogóle jej nie słuchał.

— Są w stodole.

Do uszu dziewczyny dotarł tętent kopyt. Światełka okazały się latarniami i pochodniami trzymanymi przez ludzi dosiadających koni. Było ich co najmniej sześciu. Przegalopowali obok kościoła, przemknęli przez wioskę i zatrzymali rumaki obok grupki, w której znajdowała się lady Eliwys.

To na pewno jej mąż, pomyślała Kivrin, lecz zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Gawyn dosłownie rzucił jej Agnes w ramiona, sam zaś dobył miecza i co sił w nogach pognał w kierunku jeźdźców.

O nie, jęknęła w duchu, po czym także pobiegła, uginając się pod ciężarem dziewczynki. To nie jej mąż, tylko ludzie, przed którymi lord Guillaume starał się ukryć rodzinę, jego wrogowie. Właśnie ze względu na nich Eliwys tak bardzo rozgniewała się na Imeyne, kiedy ta posłała Gawyna do sir Bloeta i dalej, do archidiakona.

Mężczyźni z pochodniami zsiedli z koni, trzej pozostali natomiast wciąż siedzieli na wierzchowcach. Eliwys podeszła do jednego z nich, po czym nagle osunęła się na kolana, jak po silnym ciosie w twarz.

Nie! — przemknęła Kivrin przez głowę rozpaczliwa myśl. Dziewczyna biegła co sił w nogach; dzwoneczek Agnes brzęczał donośnie w krystalicznie czystym, zimowym powietrzu.

Gawyn dopadł grupki, zatrzymał się gwałtownie, a następnie schował miecz do pochwy i także padł na kolana. Niemal jednocześnie Eliwys podniosła się i wyciągnęła rękę w powitalnym geście.

Kivrin poczuła, że musi się na chwilę zatrzymać, bo jeszcze chwila a runie w śnieg, by już więcej się nie podnieść. Dysząc ciężko obserwowała, jak sir Bloet wysuwa się naprzód, jeźdźcy zaś zrzucają kaptury z głów. Wszyscy trzej mieli kapelusze albo może mitry. Jeden z nich podniósł rękę, a wtedy na jego palcu błysnęła jakby jasna gwiazda.

— Co się stało? — zapytała Agnes sennym głosem.

— Nie wiem — odparła Kivrin.

Dziewczynka spojrzała w kierunku dworu.

— Ojej! — westchnęła z zachwytem. — Przyjechali Trzej Królowie…


ZAPIS Z KSIĘGI SADU OSTATECZNEGO
(064996–065537)

Wigilia 1320 (według starej rachuby czasu). Przybył wysłannik biskupa, któremu towarzyszą jeszcze dwaj duchowni. Lady Imeyne nie posiada się z zadowolenia, ponieważ jest przekonana, iż zjawili się w związku z jej prośbami o przysłanie nowego kapelana, ale ja wcale nie byłabym tego taka pewna. Przyjechali niemal bez służby i sprawiają wrażenie, jakby grunt palił im się pod stopami. Może zlecono im jakąś sekretną misję?

Jeśli tak, to ponad wszelką wątpliwość ma ona związek z przyszłością lorda Guillaume’a. Być może biskup jest jego przyjacielem albo gorącym zwolennikiem króla Edwarda II; w obu przypadkach istnieje możliwość, że postanowił zawrzeć jakiś układ z Eliwys, w zamian ofiarowując życie jej męża.

Bez względu na to, jak przedstawia się prawda, trzeba im przyznać, że potrafią trzymać klasę. Agnes wcale nie rozminęła się tak bardzo z prawdą, kiedy wzięła ich za Trzech Króli; istotnie zachowują się niemal jak udzielni władcy. Wysłannik biskupa ma szczupłą twarz o arystokratycznych rysach, wszyscy trzej zaś są ubrani z przepychem, jakiego nie powstydziłby się żaden średniowieczny książę. Jeden z nich ma nawet płaszcz ze szkarłatnego aksamitu z naszytym na plecach białym jedwabnym krzyżem.

Lady Imeyne natychmiast uraczyła go wstrząsającą opowieścią o niedouczonym, niezdarnym i w ogóle niemożliwym ojcu Roche.

— Z pewnością nie zasługuje na parafię — powiedziała.

Na nieszczęście dla niej (a na szczęście dla ojca Roche’a), okazało się, iż rzekomy wysłannik biskupa jest tylko jego pisarzem. Sam dostojnik jest ubrany na czerwono, zachowuje się wyniośle i ma wierzchnią szatę obszytą sobolim futrem.

Trzeci duchowny, mnich, należy do zakonu cystersów — w każdym razie nosi biały habit, tyle że uszyty z materiału jeszcze lepszej jakości niż ten, z jakiego wykonano mój płaszcz, przepasuje się jedwabnym sznurem, na każdym palcu natomiast ma pierścień, jakiego nie powstydziłby się żaden król. Zachowuje się bynajmniej nie jak mnich. On i wysłannik biskupa na samym wstępie zażądali wina, patrząc zaś na pisarza bez trudu można się domyślić, iż po drodze zdążył wlać w siebie sporo alkoholu. Zsiadając z konia potknął się i gdyby nie tłusty mnich, z pewnością zaryłby nosem w śniegu.


(przerwa)

Moje domysły dotyczące przyczyny, dla której się tu zjawili, były chyba niesłuszne. Co prawda lady Eliwys i sir Bloet zaraz po wejściu do domu zaczęli szeptać o czymś w kącie z wysłannikiem biskupa, ale rozmowa trwała zaledwie kilka minut, kiedy zaś dołączyli do wszystkich, usłyszałam, jak Eliwys mówi do Imeyne:

— Oni też nic o nim nie wiedzą.

Jej teściowa nie sprawiała wrażenia zaskoczonej ani zasmuconej tą wiadomością. Wciąż jest przekonana, iż niespodziewani goście zjawili się w związku z jej prośbą o przysłanie nowego kapelana, więc stara się spełniać wszelkie ich życzenia. Zarządziła, by natychmiast zastawiać stoły, i usadziła wysłannika na honorowym miejscu. Przybysze wydają się jednak znacznie więcej uwagi poświęcać trunkom niż jedzeniu. Lady Imeyne osobiście podała im wino, ale oni błyskawicznie opróżnili kubki i zaczęli wołać o więcej. Kiedy Maisry przyniosła dzban, pisarz chwycił ją za spódnicę, przyciągnął do siebie, po czym wepchnął jej łapę za dekolt, ona zaś, rzecz jasna, w obronnym geście złapała się za uszy.

Jedna tylko dobra rzecz wynikła z ich przyjazdu: i tak już spore zamieszanie przybrało wręcz niewyobrażalne rozmiary. Co prawda nie zdążyłam wypytać Gawyna, ale jestem pewna, że w ciągu najbliższych dwóch, może trzech dni, uda mi się ponownie porozmawiać z nim na osobności, nie wzbudzając przy tym niczyich podejrzeń. Zadanie nie powinno okazać się zbyt trudne, ponieważ Imeyne ani na chwilę nie odwraca wzroku od biskupiego wysłannika, który właśnie wyrwał Maisry dzban i sam nalał sobie do pełna. Mam jeszcze mnóstwo czasu, prawie cały tydzień.

21.

Dwudziestego ósmego grudnia zmarły jeszcze dwie osoby — obie zetknęły się z Badrim podczas zabawy w Headington — natomiast Latimer doznał udaru mózgu.

— Dorobił się zapalenia mięśnia sercowego, a z tego wytworzył się zakrzep z zatorami — wyjaśniła Mary przez telefon. — Chwilowo nie mamy z nim kontaktu.

Ponad połowa internowanych, których umieszczono w college’u Balliol, zachorowała na grypę, do szpitala zaś przyjmowano już tylko najpoważniejsze przypadki. Dunworthy, Finch oraz jedna z internowanych, która chodziła przez rok do szkoły pielęgniarskiej (naturalnie dowiedział się o tym William Gaddson), przez dwadzieścia cztery godziny na dobę rozdawali leki obniżające temperaturę i sok pomarańczowy. Oprócz tego Dunworthy miał jeszcze jedno zajęcie: martwił się nieustannie.

Powtórzył Mary słowa Badriego o szczurach i połowie Europy, ale ona wzruszyła ramionami.

— On majaczy, James. To, co mówi, nie ma żadnego związku z rzeczywistością. Jeden z chorych bez przerwy opowiada o słoniach królowej i pyta, czy mają dość karmy.

Mimo to wciąż prześladowała go myśl, że Kivrin zamiast do roku 1320 trafiła do 1348, „Który mamy rok?” — zapytał Badri pierwszej nocy, a zaraz potem dodał: „Nie, to niemożliwe”.

Po sprzeczce z Gilchristem Dunworthy zadzwonił do Andrewsa i powiedział mu, że nie ma dostępu do laboratorium.

— Nie szkodzi — odparł technik. — Najważniejsze są koordynaty czasowe, przestrzenne nie mają takiego znaczenia. Poproszę ludzi z Jesus College, żeby dali mi namiary wykopalisk, i po kłopocie. Rozmawiałem już z nimi w sprawie ponownego przeliczenia parametrów. — Znowu działała tylko fonia, ale brzmienie głosu Andrewsa zdradzało, jak bardzo jest zdenerwowany. Przypuszczalnie obawiał się, żeby Dunworthy nie ponowił propozycji przyjazdu do Oxfordu. — Pogrzebałem w książkach, żeby sprawdzić, jak wygląda problem poślizgów. Teoretycznie nie istnieją żadne ograniczenia, ale w praktyce minimalny poślizg zawsze jest trochę większy od zera, nawet na zupełnie nie zamieszkanych terenach, największy natomiast nie przekroczył pięciu lat, przy czym dotyczyło to sond automatycznych. W przypadku przeskoku człowieka maksymalny poślizg wyniósł dwieście dwadzieścia sześć dni.

— Skoro nie poślizg, to co? — zapytał Dunworthy. — Czy są jeszcze jakieś słabe ogniwa?

— Raczej nie. Jeśli prawidłowo obliczono współrzędne, wszystko powinno pójść jak po maśle.

Andrews obiecał, że da znać, kiedy tylko upora się z przeliczeniem parametrów.

Pięć lat oznaczałoby rok 1325, Nawet w Chinach nikt jeszcze wtedy nie słyszał o zarazie, a przecież Badri powiedział Gilchristowi, że poślizg był minimalny. Z pewnością nie chodziło też o współrzędne, ponieważ Badri zdążył sprawdzić je przed chorobą. Mimo to Dunworthy nie mógł uwolnić się od dręczącego go niepokoju i zużył kilka wolnych minut, jakie udało mu się wykroić, na wydzwanianie do wszystkich znajomych techników w poszukiwaniu kogoś, kto zgodziłby się zlokalizować Kivrin, kiedy tylko nadejdą wyniki badań wirusa i Gilchrist otworzy laboratorium. Wyniki powinny nadejść już wczoraj, ale Mary poinformowała go przez telefon, że jeszcze ich nie ma.

Późnym popołudniem zadzwoniła ponownie.

— Możesz urządzić u siebie szpital? — zapytała bez żadnych wstępów.

Znowu działała wizja, dzięki czemu zobaczył, że jej aseptyczny kombinezon wygląda tak, jakby w nim spala, maska zaś, która powinna zasłaniać jej usta i nos, kołysze się beztrosko na jednej tasiemce.

— Już mam tu szpital — odparł. — Tylko dziś po południu zanotowaliśmy trzydzieści jeden przypadków.

— Więc przygotuj miejsce na drugi — powiedziała znużonym głosem. — Na razie jeszcze nie jest potrzebny, ale wkrótce będzie, jeśli utrzyma się to tempo zachorowań. Klinika jest już prawie pełna, a w dodatku zachorowała też część personelu.

— Oczywiście nie przysłali jeszcze wyników sekwencjonowania?

— Nie, za to dzwonił ktoś z Centrum Badań nad Grypą. Coś pochrzaniło im się przy pierwszym badaniu, więc musieli zaczynać wszystko od początku. Obiecali, że skończą do jutra. Obecnie podejrzewają, że wirus dotarł do nas z Urugwaju. — Uśmiechnęła się z wysiłkiem. — Z tego, co wiem, Badri chyba nie ma żadnych krewnych ani znajomych w Urugwaju? Na kiedy zdążysz przyszykować łóżka?

— Na wieczór.

Chwilę potem jednak dowiedział się od Fincha, że właśnie skończyły się składane łóżka turystyczne, toteż musiał osobiście pofatygować się do miejscowej placówki Służby Ochrony Epidemiologicznej i dosłownie wyrwać im z gardła dwanaście sztuk. W związku z tym nowy oddział, urządzony w dwóch salach wykładowych, był gotowy na przyjęcie pacjentów dopiero nad ranem.

Finch, który pomagał przy rozstawianiu łóżek, oznajmił, iż kończą się zapasy pościeli, masek oraz papieru toaletowego.

— Nie starczy nawet dla internowanych, a co dopiero mówić o pacjentach — narzekał, ścieląc kolejne łóżko. — Poza tym, w ogóle nie mamy bandaży.

— Przecież to nie wojna, tylko epidemia — odparł Dunworthy. — Wątpię, czy będą jacyś ranni. Dowiedział się pan, czy w którymś z college’ow został na Święta choć jeden technik?

— Dzwoniłem do wszystkich, proszę pana, ale bez rezultatu. — Znieruchomiał z poduszką przyciśniętą do piersi. — Wywiesiłem też kartki z prośbą, aby oszczędzano papier toaletowy; niestety, nikt się nimi nie przejął. Muszę z przykrością stwierdzić, że szczególnie rozrzutne są nasze Amerykanki. — Ocknął się z zamyślenia i zaczął nawlekać poszewkę. — Chociaż, z drugiej strony, trochę mi ich żal. Wczoraj wieczorem zachorowała Helen, a przecież nie mają nikogo, kto mógłby ją zastąpić.

— Helen?

— Panna Piantini. Ta od dzwonków tenorowych. Ma 39,7. Obawiam się, że będą musiały odwołać Mszę Chicagowską.

I Bogu dzięki, pomyślał Dunworthy, na głos zaś powiedział:

— Proszę zapytać, czy teraz, kiedy już nie ćwiczą, będą mogły w dalszym ciągu dyżurować przy moim telefonie. Czekam na ważne wiadomości. Czy dzwonił Andrews?

— Nie, proszę pana. Jeszcze nie. Aha, znowu nie działa wizja. — Wstrząsnął poduszkę. — Paskudnie wyszło z tą Mszą Chicagowską. Naturalnie mogą zagrać jakiś mniejszy utwór, ale to już nie to samo.

— Przygotował mi pan listę techników?

— Tak, proszę pana. — Finch właśnie walczył z opornym łóżkiem, więc tylko wskazał ruchem głowy. — Jest tam, przy tablicy.

Dunworthy wziął do ręki plik kartek. Pierwsza była od góry do dołu pokryta kolumnami cyfr od l do 6, ustawionych w zmieniającym się porządku.

— To nie to! — Lekko zarumieniony Finch wyrwał mu papiery z ręki. — To kolejność wejść w trakcie Mszy Chicagowskiej. Proszę, tu jest lista. — Wręczył Dunworthy’emu pojedynczą kartkę. — Pogrupowałem nazwiska według college’ów, a obok ma pan adresy i numery telefonów.

Do sali wszedł Colin w przemoczonej kurtce, z jakimś rulonem pod pachą i rolką taśmy samoprzylepnej w ręce.

— Pastor kazał mi poprzylepiać to na wszystkich oddziałach — oznajmił, pokazując plakat o następującej treści: MASZ KŁOPOTY Z KONCENTRACJĄ? NIE MOŻESZ ZEBRAĆ MYŚLI? UWAŻAJ! KTO WIE, CZY TO NIE PIERWSZE OZNAKI GRYPY! — Oddarł kawałek taśmy i przykleił plakat do tablicy. — Byłem już z tym w klinice i wiecie, kogo spotkałem? Panią Gaddson. — Rozwinął kolejny plakat, tym razem z napisem: NIE ZAPOMINAJ O MASCE! Powiesił go na ścianie nad łóżkiem, które przed chwilą udało się rozłożyć Finchowi. — Zgadnijcie, co robiła. — Zaczekał chwilę na odpowiedź, po czym schował taśmę do kieszeni i oznajmił triumfalnie: — Czytała pacjentom Biblię! Mam nadzieję, że tego nie złapię, bo gdyby przyszła do mnie, chyba bym umarł.

Wetknął rulon pod pachę, po czym skierował się do wyjścia.

— Załóż maskę — przypomniał mu Dunworthy.

Chłopiec uśmiechnął się szeroko.

— Pani Gaddson też ciągle to powtarza, naturalnie wtedy, kiedy nie grzmi, że Pan ześle okrutną karę na tych, którzy nie okażą posłuszeństwa Jego sługom. — Wydobył z kieszeni wymięty szarobury szalik. — To moja maska — oświadczył, owijając go sobie wokół twarzy, tak że widać było tylko oczy.

— Wełna nie powstrzyma wirusów.

— Wiem. Chodzi o kolor. Na widok tego szalika każdy wirus musi paść trupem.

Wybiegł, nie czekając na odpowiedź.

Dunworthy próbował dodzwonić się do Mary, by zameldować, że oddział jest już gotów na przyjęcie pacjentów, ale nie udało mu się, więc wyruszył na piechotę w kierunku szpitala. Deszcz ledwo siąpił i na ulicach pojawiło się trochę ludzi. Wszyscy mieli maski na twarzach, większość z nich albo kierowała się do apteki, albo właśnie stamtąd wracała. W mieście panowała nienaturalna, groźna cisza.

Ktoś wyłączył kuranty, uświadomił sobie po dłuższej chwili. Niemal natychmiast zaczęło mu ich brakować.

Mary siedziała w gabinecie, wpatrzona w ekran monitora.

— Dostaliśmy wyniki sekwencjonowania — oznajmiła, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć.

— Zawiadomiłaś Gilchrista?

— Nie, bo ten wirus nie dotarł do nas ani z Urugwaju, ani z Południowej Karoliny.

— Więc co to jest?

— H9N2, Tamte były H3.

— Skąd się wziął?

— Tego nikt nie wie. Światowe Centrum Badań nad Grypą twierdzi, że pojawił się po raz pierwszy. — Wręczyła mu wydruk. — To by tłumaczyło, dlaczego zabija ludzi.

Wydruk bardzo przypominał notatki dotyczące kolejności wejść podczas Mszy Chicagowskiej, ponieważ składał się niemal wyłącznie z kolumn liczb i był równie niezrozumiały.

— Skądś jednak musiał się tu dostać!

— Niekoniecznie. Średnio co dziesięć lat następuje istotna mutacja, więc równie dobrze mógł powstać u nas, w Oxfordzie, a konkretnie w organizmie Badriego. — Zabrała mu wydruk. — Nie wiesz, czy stykał się ze zwierzętami hodowlanymi?

— Ze zwierzętami hodowlanymi? Wynajmuje mieszkanie w kilkupiętrowym domu w Headington!

— Mutacje powstają czasem w wyniku „skrzyżowania” znanych wirusów z wirusami gnębiącymi na przykład ptactwo domowe. Centrum poleciło nam zbadać ten trop, jak również sprawdzić, czy Badri nie był wystawiony na działanie promieniowania, bo ono także potrafi przyspieszyć mutację. — Umilkła i przez dłuższą chwilę wpatrywała się w kolumny liczb, po czym dodała: — Nigdy nie widziałam czegoś takiego. Nie ma żadnych zmian w genach hemaglutyniny.

Nic dziwnego, że nie zawiadomiła Gilchrista. Co prawda twierdził, że otworzy laboratorium, kiedy tylko nadejdą wyniki sekwencjonowania, ale gdyby je zobaczył, przypuszczalnie kazałby zamurować drzwi.

— Jest jakieś lekarstwo?

— Będzie, jak tylko uda się wyprodukować szczepionkę. Już nad nią pracują.

— Ile czasu to potrwa?

— Trzy do pięciu dni testów, potem kolejne pięć na produkcję, oczywiście pod warunkiem, że nie napotkają żadnych trudności w syntezie protein… Myślę, że powinniśmy zacząć szczepienia około dziesiątego stycznia.

Dziesiąty stycznia. A to przecież dopiero początek szczepień. Jak długo trzeba będzie czekać, zanim uodpornią się wszyscy ludzie przebywający na terenie objętym kwarantanną? Tydzień? Może nawet dwa? A ile czasu potrwa, zanim Gilchrist i ci kretyńscy demonstranci uznają, że można otworzyć laboratorium?

— Za długo — stwierdził stanowczo Dunworthy.

— Wiem — odparła Mary i westchnęła głęboko. — Jeden Bóg wie, ilu ludzi jeszcze zachoruje. Tylko dziś rano mieliśmy dwadzieścia nowych zgłoszeń.

— Naprawdę sądzisz, że to całkiem nowa mutacja?

Zastanawiała się przez chwilę.

— Nie — powiedziała wreszcie. — Wydaje mi się znacznie bardziej prawdopodobne, że Badri zaraził się od kogoś podczas przyjęcia w Headington. Mogli tam przecież być jacyś nowohinduiści albo Opiekunowie Ziemi, albo ktokolwiek, kto z takich lub innych względów nie ufa nowoczesnej medycynie i nie poddaje się regularnym szczepieniom. Nie wiem, czy pamiętasz, ale kanadyjska grypa z roku 2010 zaczęła się w komunie Wyznawców Nauki Chrystusa. W tym przypadku także musi istnieć jakieś źródło. Prędzej czy później, na pewno je znajdziemy.

— A tymczasem, co stanie się z Kivrin? Co będzie, jeśli nie uda wam się zlokalizować źródła do terminu jej powrotu? Powinna wrócić szóstego stycznia. Zdążycie do tego czasu?

— Nie wiem — odparła poważnym tonem. — Nie jestem też wcale pewna, czy będzie chciała wrócić do stulecia, które lada dzień otrzyma kategorię 10. Może uzna, że lepiej zostać w 1320 roku?

Jeśli tam właśnie jest, pomyślał, a następnie poszedł odwiedzić Badriego. Od tamtej nocy technik nie wspominał już nic o szczurach. Wydawało mu się, że jest w Balliol i szuka Dunworthy’ego.

— Poszedł do laboratorium? — zapytał szeptem.

Wyciągnął rękę, jakby chciał coś podać, po czym momentalnie zapadł w płytki, niespokojny sen.

Dunworthy zaczekał parę minut, ale nic nie wskazywało na to, by w najbliższym czasie sytuacja miała ulec zmianie, więc wyruszył do Brasenose, by porozmawiać z Gilchristem.

Kiedy dotarł przed bramę college’u, deszcz ponownie przybrał na sile. Grupka protestujących kuliła się pod transparentem, drżąc z zimna. Portier zdejmował bombki z choinki. Na widok Dunworthy’ego wyraźnie się zaniepokoił, ale odezwał się dopiero wtedy, kiedy Dunworthy minął go bez słowa i skierował się w głąb budynku.

— Proszę pana, tam nie wolno wchodzić! — zawołał.

Dunworthy nawet nie zaszczycił go spojrzeniem, tylko ruszył ukosem przez dziedziniec. Gabinet Gilchrista znajdował się w głębi college’u, za budynkiem, w którym mieściło się laboratorium. Dunworthy przyspieszył kroku na wypadek, gdyby portier uznał za stosowne puścić się za nim w pogoń i siłą doprowadzić do bramy.

Na drzwiach laboratorium ujrzał ogromny napis: WSTĘP TYLKO ZA SPECJALNYM ZEZWOLENIEM oraz elektroniczne urządzenie sygnalizacyjne umieszczone tuż pod klamką. Chwilę potem zza ściany deszczu wyłonił się Gilchrist. Przypuszczalnie portier zadzwonił do niego, uprzedzając o wtargnięciu intruza.

— Już panu mówiłem, że laboratorium jest zamknięte do odwołania!

— Nie przyszedłem do laboratorium, tylko do pana — odparł Dunworthy.

Nadbiegł zadyszany portier z papierowym łańcuchem w ręce.

— Czy mam wezwać strażników? — zapytał.

— Nie trzeba — powiedział Gilchrist, a następnie zwrócił się do Dunworthy’ego. — W takim razie, proszę do mnie. Chcę panu coś pokazać.

Zaprowadził go do swego gabinetu, usiadł za biurkiem, na którym panował wyjątkowy nieład, po czym założył maskę z imponującym zestawem filtrów.

— Przed chwilą rozmawiałem ze Światowym Centrum Badań nad Grypą — powiedział głosem brzmiącym tak, jakby dochodził z bardzo daleka. — Okazało się, że zaatakował nas zupełnie nowy, nieznany nauce wirus.

— Ale został już zsekwencjonowany, więc wyprodukowanie szczepionki jest tylko kwestią czasu — odparł Dunworthy. — Doktor Ahrens obiecała, że w pierwszej kolejności zostaną zaszczepione osoby zatrudnione w college’u Brasenose, ja zaś szukam technika, który zaraz potem zlokalizuje pannę Engle.

— Obawiam się, że to niemożliwe — stwierdził Gilchrist oschłym tonem. — Przeprowadziłem szczegółowe badania dotyczące występowania grypy w XIV wieku i stwierdziłem ponad wszelką wątpliwość, iż kilka epidemii tej choroby, które szalały na początku stulecia, doprowadziło do znacznego osłabienia populacji, dlatego też ludzie tym łatwiej padali łupem Czarnej Śmierci. — Wziął do ręki książkę w mocno zniszczonych okładkach. — Znalazłem sześć wzmianek odnoszących się do znacznego nasilenia zachorowań między październikiem roku 1318 a lutym 1321. — Otworzył książkę, przerzucił kilka kartek i zaczął czytać: — „Wkrótce po żniwach zapanowała w Dorset wielka gorączka, która wielu pozbawiła życia. Nieszczęśnicy najpierw skarżyli się na ból głowy i utratę bystrości zmysłów. Doktorzy puszczali im krew, ale i tak mnóstwo ludzi umarło”.

Gorączka, i tyle. W czasach, kiedy na porządku dziennym były tyfus, cholera i różyczka, wszystkie powodowały „ból głowy i utratę bystrości zmysłów”.

— W roku 1319 odwołano posiedzenia sądu w Bath — ciągnął Gilchrist, biorąc do ręki kolejną książkę. — Proszę bardzo: „Jakaś płucna choroba padła na cały skład sędziowski, nie było więc komu rozpatrzyć nawet najpilniejszych spraw”. — Skierował na Dunworthy’ego oskarżycielskie spojrzenie. — Twierdził pan, że obawy opinii publicznej związane z funkcjonowaniem sieci są histeryczne i nieuzasadnione. Z tego, o czym mówię, wynika jednak, iż opierają się na solidnych historycznych podstawach.

Solidne historyczne podstawy. Wzmianki o gorączce i „jakiejś płucnej chorobie”, która mogła być czymkolwiek: zapaleniem płuc, tyfusem albo jedną z niezliczonych bezimiennych infekcji. A w dodatku, wszystko to nie miało najmniejszego znaczenia.

— Wirus nie mógł przedostać się przez sieć — powiedział Dunworthy. Kosztowało go sporo wysiłku, by nadać swemu głosowi w miarę normalne brzmienie. — Historycy dokonywali przeskoków w czasy Wielkiej Epidemii, na pola bitewne I wojny światowej, kiedy stosowano gaz musztardowy, do Tel-Awiwu, a sekcja XX wieku wysiała nawet ochotnika do Hiroszimy, krótko po wybuchu bomby jądrowej. Wszyscy wrócili cali i zdrowi, nie przenosząc ze sobą żadnych szkodliwych substancji.

— To pan tak twierdzi — odparł Gilchrist i pokazał mu wydruk nieco mniejszy od tego, jaki niedawno oglądał w gabinecie Mary. — Zdaniem sekcji prawdopodobieństwa możliwość przedostania się jakiegoś mikroorganizmu przez sieć wynosi 0,003 procent, natomiast odpowiedź na pytanie, jakie są szanse na to, że w miejscu przeskoku historyk zetknie się z potencjalnie groźnym wirusem, brzmi: 22,1 procent.

— Na litość boską, skąd pan bierze te liczby? — wykrzyknął Dunworthy. — Wyciąga je pan z kapelusza? Zdaniem sekcji prawdopodobieństwa — nie omieszkał położyć specjalnego nacisku na to słowo — szansa na to, że ktoś zobaczy, jak Kivrin pojawia się w XIV wieku, wynosiła 0,04 procent. Sam pan oświadczył, iż tak nikłego prawdopodobieństwa w ogóle nie należy brać pod uwagę! Jak to się ma do tych 0,003 procent?

— Wirusy są szalenie odpornymi organizmami — odparł Gilchrist. — Potrafią przetrwać w uśpieniu wiele lat, czasem nawet w ekstremalnie trudnych warunkach. W pewnych okolicznościach tworzą kryształy o nadzwyczaj trwałej strukturze, a po powrocie do swej zwykłej postaci zachowują nie zmienione właściwości. Nie tak dawno temu natrafiono na kryształy pochodzące z szesnastego wieku; po rozpuszczeniu w wodzie, wirusy wykazywały normalną aktywność. Ponieważ istnieje ryzyko, że wirusy mogą przedostać się do sieci, biorąc pod uwagę okoliczności nie mogę zgodzić się na otwarcie laboratorium.

— Wirusy nie mogą przedostać się do sieci — stwierdził stanowczo Dunworthy.

— Skoro tak, to czemu tak bardzo zależy panu na odczytaniu koordynatów?

— Ponieważ… — Dunworthy umilkł na chwilę i policzył w myśli do dziesięciu. — Ponieważ dzięki temu będziemy wiedzieli czy przeskok odbył się zgodnie z planem.

— A więc jednak przyznaje pan, że istnieje możliwość popełnienia błędu? — zapytał Gilchrist z triumfalnym błyskiem w oku. — Skąd możemy mieć pewność, że w wyniku tego błędu jakiś wirus nie wtargnął do sieci? Dopóki nie stwierdzimy ponad wszelką wątpliwość, iż nic takiego nie miało miejsca, laboratorium pozostanie zamknięte. Jestem pewien, że pan Basingame uzna za słuszne kroki, które zdecydowałem się podjąć.

A więc o to chodzi, pomyślał z goryczą Dunworthy. Twój ośli upór nie ma żadnego związku z wirusem, „obawami znacznej części opinii publicznej” ani „chorobami płucnymi” z roku 1319. Zależy ci wyłącznie na tym, żeby usprawiedliwić się przed Basingamem.

Odkąd Gilchrist został p.o. dziekana, poruszył niebo i ziemię, by przekwalifikować XIV wiek oraz przyspieszył przygotowania do przeskoku, bez wątpienia licząc na to, że po powrocie zwierzchnika z urlopu przedstawi mu raport z zakończonego pełnym sukcesem eksperymentu. Niestety, zamiast tego mógł się pochwalić jedynie epidemią, pikietami przed college’em oraz zaginionym historykiem, teraz czynił zatem wszystko, by dowieść słuszności podejmowanych decyzji. Po to, żeby ratować swoją skórę, był gotów nawet poświęcić Kivrin.

— A co z Kivrin? — zapytał lodowatym tonem. — Czy ona także uzna za słuszne kroki, które zdecydował się pan podjąć?

— Panna Engle była doskonale świadoma wszystkich zagrożeń, kiedy zgłaszała się na ochotnika do wzięcia udziału w tym eksperymencie.

— Czy wiedziała również, że zamierza pan zostawić ją w średniowieczu?

— Dalsza dyskusja nie ma najmniejszego sensu — oświadczył Gilchrist, podnosząc się z miejsca. — Otworzę laboratorium dopiero wtedy, gdy ponad wszelką wątpliwość uda się ustalić, skąd przybył do nas wirus oraz kiedy nikt nie będzie mógł żywić podejrzeń, iż przedostał się poprzez sieć.

Odprowadził Dunworthy’ego do drzwi, za którymi czekał już portier.

— Nie pozwolę panu jej tam zostawić — ostrzegł go Dunworthy.

Gilchrist zacisnął usta pod maską.

— A ja nie pozwolę panu narażać zdrowia, a może nawet życia członków tej społeczności. — Odwrócił się do portiera. — Proszę odprowadzić pana Dunworthy’ego do bramy. Gdyby jeszcze kiedyś próbował dostać się na teren college’u, może pan wezwać strażników.

Zatrzasnął drzwi.

Kiedy szli przez dziedziniec, portier ani na chwilę nie spuszczał Dunworthy’ego z oka, jakby obawiał się, że ten nagle zaatakuje go albo rzuci się do ucieczki. Mam wielką ochotę to zrobić, pomyślał Dunworthy.

— Muszę skorzystać z telefonu — oświadczył, kiedy dotarli do portierni. — To sprawa służbowa.

Staruszek wyraźnie się zaniepokoił, ale postawił aparat na ladzie, cofnął się o krok i obserwował czujnie, jak Dunworthy wystukuje numer college’u Balliol. Finch zgłosił się po piątym sygnale.

— Musimy jak najprędzej znaleźć Basingame’a — powiedział Dunworthy. — To bardzo pilne. Proszę zadzwonić do Szkockiego Towarzystwa Turystycznego i wziąć od nich listę wszystkich zajazdów i hoteli. Aha, jaki jest numer do Polly Wilson?

Zapisał numer, przerwał połączenie i zaczął go wystukiwać, lecz w połowie drogi rozmyślił się i zadzwonił do Mary.

— Chcę pomóc w poszukiwaniu źródła wirusa — oświadczył bez żadnych wstępów.

Od razu domyśliła się, o co chodzi.

— Gilchrist nie zgodził się otworzyć sieci?

— Właśnie. Co mam robić, żeby się na coś przydać?

— To samo co wtedy, kiedy ustalałeś z kim kontaktował się Badri. Szukaj wszystkich, którzy mieli z nim styczność, a oprócz tego zwracaj uwagę na rzeczy, o których ci mówiłam: promieniowanie, drób i zwierzęta hodowlane, religie zakazujące szczepień, i tak dalej. Najlepiej wykorzystaj te same tabele co na początku.

— Już mi się skończyły, więc przyślę Colina po nowe.

— W porządku. Powiem komuś, żeby je przygotował. Musisz sięgnąć cztery do sześciu dni wstecz, na wypadek, gdyby to jednak Badri stanowił pierwotne źródło, bo nawet wtedy okres inkubacji nie powinien być dłuższy niż przy normalnym zarażeniu.

— Zagonię do tego Williama — powiedział, a następnie odłożył słuchawkę i pchnął aparat w stronę portiera, który natychmiast wyszedł ze swojej przeszklonej budki i odprowadził go za bramę. Dunworthy zdziwił się trochę, że Gilchrist nie kazał eskortować go aż do Balliol.

Zaraz po powrocie zatelefonował do Polly Wilson.

— Czy uda się pani podłączyć do konsolety spoza laboratorium? — zapytał. — Może poprzez centralny komputer Uniwersytetu?

— Naprawdę nie wiem — odparła, marszcząc czoło. — Główny komputer ma kilka systemów zabezpieczeń, więc mogę mieć trudności… Chyba, żeby spróbować z konsolety w Balliol. Muszę sprawdzić, jak przedstawia się sytuacja. Znalazł już pan technika, żeby dokonał odczytu?

— Właśnie go szukam — powiedział i przerwał połączenie. Wszedł zupełnie przemoczony Colin, żeby wziąć kolejną rolkę taśmy.

— Czy pan wie, że ten wirus to mutant?

— Wiem. Pójdziesz do szpitala, znajdziesz babcię i weźmiesz od niej nowe tabele.

Colin rzucił na podłogę ładunek plakatów. Ten na samym wierzchu ostrzegał płomieniście czerwonymi literami: NIE POZWÓL, ŻEBY CHOROBA DOPADŁA CIĘ POWTÓRNIE!

— Niektórzy mówią, że to broń biologiczna albo coś w tym rodzaju — ciągnął wyraźnie podekscytowany chłopiec. — Podobno uciekł z laboratorium!

Na pewno nie z laboratorium Gilchrista, pomyślał z goryczą Dunworthy.

— Wiesz może, gdzie podziewa się William Gaddson?

— Nie — odparł Colin i skrzywił się z niesmakiem. — Przypuszczalnie jest na klatce schodowej i znowu kogoś całuje.

Okazało się to nieprawdą, ponieważ William Gaddson został odnaleziony w spiżarni, gdzie obściskiwał jedną z internowanych. Dunworthy polecił mu ustalić, gdzie przebywał Badri od czwartku do niedzieli oraz zdobyć zestawienie zleceń płatności, jakie wystawił w grudniu Basingame posługując się swoją kartą kredytową, po czym wrócił do gabinetu i zaczął wydzwaniać po kolei do wszystkich techników.

Jeden był w Moskwie, gdzie prowadził przeskok dla sekcji XIX wieku, dwaj wyjechali na narty, pozostali zaś albo wyszli z domu, albo, ostrzeżeni przez Andrewsa, nie odbierali telefonów.

Colin przyniósł listy kontaktów wtórnych i pierwotnych, zarówno nowe, jak i stare. Na widok starych Dunworthy’ego natychmiast rozbolała głowa. Sprawa przedstawiała się beznadziejnie: za dużo nazwisk, zbyt wiele możliwości. Co najmniej połowa zarażonych przez Badriego uczestniczyła w zabawie w Headington, dwie trzecie było na zakupach, wszyscy, z wyjątkiem dwóch osób, korzystali z metra. Równie dobrze można by szukać igły w stogu siana.

Prawie przez pół nocy ustalał przekonania religijne chorych oraz starał się stwierdzić, czy przed wystąpieniem objawów chorobowych kontaktowali się ze sobą. Czterdzieści dwie osoby należały do Kościoła Anglikańskiego, dziewięć do Kościoła Reformowanego, siedemnaście nie sprecyzowało swoich poglądów. Osiem studiowało w Shrewsbury College, jedenaście witało świętego Mikołaja w domu towarowym, dziewięć pracowało przy wykopaliskach Montoi, trzydzieści robiło zakupy u Blackwella.

Spośród tej gromady aż dwadzieścia jeden osób mogło zetknąć się w domu towarowym z co najmniej dwoma pacjentami, którzy zachorowali nieco później, sam święty Mikołaj natomiast uścisnął rękę przynajmniej trzydziestu dwóm osobom „trafionym” w pierwszej kolejności, ale wszystkie one przebywały wcześniej w towarzystwie Badriego.

Rano przyszła Mary z pierwszymi pacjentami, których z braku miejsc nie mogła już umieścić w szpitalu.

— Łóżka gotowe? — zapytała.

— Tak. Przygotowaliśmy dwie sale, po dziesięć łóżek w każdej.

— Bardzo dobrze. Przydadzą się wszystkie.

Pomogli pacjentom dotrzeć do zaimprowizowanego oddziału, umieścili ich w łóżkach i zostawili pod opieką zdemaskowanej przez Williama pielęgniarki.

— Pacjenci w stanie ciężkim przyjadą później, jak tylko zwolni się choć jedna karetka — powiedziała, kiedy wracali przez pusty dziedziniec. Deszcz przestał padać i zaczęło się trochę przejaśniać, jakby miała nastąpić poprawa pogody.

— Co ze szczepionką?

— Jeszcze co najmniej dwa dni.

Kiedy dotarli do bramy, Mary zatrzymała się i oparła o kamienną ścianę.

— Kiedy już będzie po wszystkim, chcę przejść przez sieć — powiedziała. — Najlepiej do jakiegoś stulecia, gdzie nie ma epidemii i gdzie nie trzeba się martwić, czekać ani bezsilnie przyglądać się umierającym ludziom. — Przesunęła ręką po siwych włosach. — Do jakiegoś stulecia, które nie dostało dziesiątki. — Uśmiechnęła się melancholijnie. — Tyle że pewnie takiego nie ma, prawda?

Pokręcił w milczeniu głową.

— Czy opowiadałam ci o Dolinie Królów?

— Mówiłaś, że byłaś tam podczas Wielkiej Epidemii.

Skinęła głową.

— Kair został objęty kwarantanną, więc leciałyśmy z Addis Abeby. Przekupiłam pilota taksówki, żeby zboczył z trasy, ponieważ chciałam zobaczyć grobowiec Tutenhamona. To była wielka głupota z mojej strony. Epidemia dotarła już do Luksoru i niewiele brakowało, żeby zastała nas tam kwarantanna. Dwa razy ktoś do nas strzelał. Mogłyśmy zginąć. Moja siostra powiedziała, że nie wysiądzie z taksówki, ale ja zeszłam po schodach aż do samych drzwi grobowca i pomyślałam: „Wszystko wygląda tak samo jak wtedy, kiedy zjawił się tu Carter”.

Spoglądała na Dunworthy’ego nie widzącym spojrzeniem, tonąc we wspomnieniach.

— Kiedy odkopali wejście do grobowca, okazało się, że drzwi są zamknięte. Powinni zaczekać na przybycie przedstawicieli władz, ale Carter nie wytrzymał, wywiercił dziurę w drzwiach, wsunął świecę i zajrzał do środka. „Widzisz coś?” — zapytał Carnarvon. A on na to: „Tak. Cudowne rzeczy”. — Zamknęła oczy. — Właśnie o tym wtedy myślałam, stojąc przed zamkniętymi drzwiami. Nigdy tego nie zapomnę. — Otworzyła oczy i spojrzała na niego. — Być może właśnie tam się przeniosę, kiedy już będzie po wszystkim. Przed grobowiec, żeby być przy jego otwarciu. — Wychyliła się z bramy i rozejrzała po opustoszałej ulicy. — Boże, znowu zaczęło padać! Muszę już wracać. Przyślę ciężej chorych, jak tylko uda mi się złapać karetkę. — Zmarszczyła brwi. — Dlaczego nie nosisz maski?

— Bo kiedy mam ją na twarzy, zaparowują mi okulary. A ty dlaczego nie nosisz swojej?

— Zaczyna nam ich brakować. Zgłosiłeś się na zastrzyk?

Pokręcił głową.

— Nie miałem czasu.

— Więc go znajdź — nakazała mu surowo. — I noś maskę. Jeśli zachorujesz, nie będziesz mógł pomóc Kivrin.

I tak nie mogę jej pomóc, pomyślał w drodze powrotnej do swego mieszkania. Nie mam dostępu do laboratorium, nie potrafię przekonać technika, żeby przyjechał do Oxfordu, nie jestem w stanie znaleźć Basingame’a. Zastanawiał się, z kim jeszcze mógłby się skontaktować, kogo jeszcze poprosić o pomoc. Sprawdził już chyba wszystkie agencje turystyczne i wypożyczalnie łodzi w Szkocji. Dziekan Wydziału Historycznego przepadł jak kamień w wodę. Może Montoya ma rację? Może w rzeczywistości wcale nie pojechał na ryby do Szkocji, tylko w tropiki z jakąś kobietą?

Właśnie: Montoya. Zupełnie o niej zapomniał. Po raz ostatni widział ją w Wigilię, podczas nabożeństwa ekumenicznego. Ona także szukała Basingame’a, żeby uzyskać od niego zgodę na kontynuowanie prac wykopaliskowych, a potem zadzwoniła, żeby zapytać o jego upodobania wędkarskie. Jeszcze później zostawiła mu wiadomość składającą się tylko z jednego słowa: „Nieważne”. Albo dowiedziała się skądś, czy Basingame woli łososie, czy pstrągi, albo…

Albo go znalazła.

Niemal biegł po schodach na górę. Jeśli Montoya istotnie zlokalizowała dziekana i uzyskała od niego zezwolenie, z pewnością od razu wróciła do swych drogocennych wykopalisk, nie zadając sobie trudu, by kogokolwiek zawiadomić. Możliwe nawet, iż nie zdawała sobie sprawy, że komuś jeszcze zależy na nawiązaniu kontaktu z Basingamem.

Zaraz po rozmowie z Montoyą Basingame na pewno wyruszył w drogę powrotną do Oxfordu, chyba że przeszkodziła mu pogoda albo trudności ze zdobyciem środka transportu… Naturalnie jeśli Montoya powiedziała mu o epidemii i kwarantannie. Biorąc pod uwagę jej obsesję na punkcie wykopalisk, należało liczyć się również z taką ewentualnością, że zażądała od niego zgody nie podając nawet przyczyn, dla jakich była konieczna.

Wpadłszy do mieszkania ujrzał widok, który sprawił, że stanął jak wryty i na chwilę zapomniał o wszystkich kłopotach. Panna Taylor, jej cztery zdrowe towarzyszki oraz Finch stali kręgiem, wymachując ramionami i zginając rytmicznie kolana. Finch nie odrywał wzroku od jakiegoś papieru i liczył półgłosem. Na widok Dunworthy’ego wyprostował się gwałtownie, schował kartkę za plecami, po czym oznajmił, unikając wzroku pryncypała:

— Właśnie miałem zamiar wyznaczyć dyżury przy chorych. — Sięgnął po jedną z kartek leżących na biurku. — Proszę, oto raport Williama.

Wymknął się z pokoju.

Panna Taylor i jej cztery koleżanki trzymały już walizeczki z dzwonkami.

— Dzwoniła jakaś panna Wilson — powiedziała panna Taylor. — Prosiła, żeby panu przekazać, że nie może dostać się do centralnego komputera i że trzeba będzie spróbować przez konsoletę w Brasenose.

— Dziękuję pani — wykrztusił Dunworthy.

Wyszła, a za nią rzędem pozostałe cztery dzwonniczki.

Ochłonąwszy ze zdumienia, spróbował połączyć się ze stanowiskiem Montoi, ale nikt się nie zgłaszał, więc zadzwonił do jej mieszkania, potem do gabinetu, wreszcie ponownie na stanowisko. Bez rezultatu. Jeszcze raz wystukał numer do mieszkania i nie odkładając słuchawki przejrzał raport Williama. Natychmiast rzuciła mu się w oczy informacja, że całą sobotę oraz niedzielne przedpołudnie Badri spędził przy wykopaliskach. Tę wiadomość William mógł uzyskać tylko od Montoi.

Nagle uświadomił sobie, że przecież wykopaliska znajdują się na wsi w pobliżu Witney, na farmie należącej do Funduszu Dziedzictwa Narodowego. Przypuszczalnie są tam kaczki, kury lub świnie, albo wszystko to razem i jeszcze coś na dokładkę. Badri spędził tam półtora dnia, grzebiąc gołymi rękami w błotnistej ziemi; doskonała okazja, by zetknąć się z uśpionym wirusem.

Do pokoju wpadł Colin, przemoczony do suchej nitki.

— Skończyły się plakaty — oznajmił, grzebiąc w torbie. — Jutro mają przysłać nowe z Londynu. — Wreszcie wydobył gumę do żucia i wpakował sobie do ust. — Wie pan, kogo minąłem na schodach? — zapytał, po czym opadł na fotel i otworzył „Epokę rycerstwa”. — Williama z jakąś dziewczyną. Oczywiście całowali się i gruchali jak dwa gołąbki. Ledwo zdołałem się obok nich przecisnąć.

Dunworthy otworzył drzwi. William oderwał się niechętnie od jakiejś niewysokiej brunetki w płaszczu przeciwdeszczowym i wszedł do gabinetu.

— Wiesz, gdzie jest panna Montoya? — zapytał Dunworthy.

— Nie. Wszyscy twierdzą, że powinna być przy wykopaliskach, ale nikt nie odbiera telefonu. Pewnie poszła na cmentarz albo grzebie w ruinach kościoła i niczego nie słyszy. Miałem zamiar podłączyć krzykacz, ale akurat wtedy przypomniałem sobie, że mam znajomą, która studiuje archeohistorię… — Wskazał ruchem głowy na drzwi. — Powiedziała mi, że widziała wykaz dyżurów przy wykopaliskach. Badri był zapisany na sobotę i niedzielę.

— Krzykacz? Co to takiego?

— Urządzenie, które po podłączeniu do aparatu daje wzmocniony sygnał u rozmówcy. To na wypadek, gdyby ktoś wyszedł do ogrodu, wlazł pod prysznic albo coś w tym rodzaju.

— Potrafiłbyś to zainstalować?

— Szczerze mówiąc, nie bardzo się na tym znam, ale mam koleżankę, dla której to będzie bułka z masłem. Zaraz poszukam jej numeru.

Wyszedł, Dunworthy zaś przekonał się ze zdziwieniem, że brunetka wciąż stoi na schodach.

— Jeśli pan wie na pewno, że panna Montoya jest przy tych swoich wykopaliskach, to mógłbym się do niej przekraść — powiedział Colin, a następnie wyjął gumę z ust i przyjrzał się jej z zainteresowaniem. — To żaden problem. Jest mnóstwo miejsc, których nikt nie pilnuje, bo policjantom nie chce się spacerować w deszczu.

— Nie po to ogłoszono kwarantannę, żebyśmy roznosili chorobę po okolicy.

— Właśnie w ten sposób rozprzestrzeniała się Czarna Śmierć — stwierdził chłopiec. Guma, którą wciąż obracał w palcach, była żółtozielona. — Kto tylko mógł uciekał przed nią, nie wiedząc, że zabiera ją ze sobą.

Otworzyły się drzwi i do pokoju wetknął głowę William.

— Moja znajoma twierdzi, że podłączenie krzykacza zajmie jej dwa dni, ale zainstalowała już coś takiego przy swoim aparacie, więc gdyby chciał pan skorzystać, to proszę bardzo.

Colin poderwał się z fotela.

— Mogę iść z panem?

— Nie — odparł stanowczo Dunworthy. — I zdejmij to przemoczone ubranie. Tego tylko brakowało, żebyś i ty rozłożył się na grypę.

Zszedł z Williamem na parter.

— Studiuje na pierwszym roku w Shrewsbury — poinformował go chłopak.

Kiedy byli w połowie dziedzińca, dogonił ich zadyszany Colin.

— Nie zarażę się, bo przecież dostałem zastrzyk na wzmocnienie układu odpornościowego! — oświadczył triumfalnie. — Poza tym, w czasach Czarnej Śmierci nie stosowali kwarantanny, więc choroba rozłaziła się wszędzie bez żadnych przeszkód. — Wyciągnął szalik z kieszeni. — Najlepiej będzie przekraść się w okolicach Botley Road. Na rogu, tuż przy punkcie kontrolnym, jest pub, i policjanci często zaglądają tam, żeby się ogrzać.

— Zapnij kurtkę — polecił Dunworthy.

„Znajomą” Williama okazała się Polly Wilson. Poinformowała Dunworthy’ego, że usiłuje dostać się do konsolety w Brasenose korzystając z linii światłowodowej, ale na razie nie uzyskała żadnych rezultatów. Dunworthy zadzwonił z jej aparatu do Montoi, lecz również bez efektu.

— Proszę zaczekać — powiedziała Polly, kiedy, zrezygnowany, zamierzał odłożyć słuchawkę. — Być może jest daleko od telefonu. Krzykacz ma zasięg prawie pół kilometra.

Dunworthy czekał dziesięć minut, odłożył słuchawkę, pięć minut później zadzwonił ponownie, by po kwadransie bezowocnego oczekiwania uznać się wreszcie za pokonanego. W tym czasie Polly spoglądała tęsknie na Williama, Colin natomiast drżał z zimna w przemoczonej kurtce. Zaraz po powrocie do domu Dunworthy zapakował go do łóżka.

— Jeśli pan się boi, mogę pójść sam i powiedzieć jej, żeby do pana zadzwoniła — zaofiarował się chłopiec. — To dla mnie nie pierwszyzna; bądź co bądź, już raz przechytrzyłem strażników.

Nazajutrz rano, kiedy tylko zjawił się William, Dunworthy zostawił go z Colinem, sam zaś ponownie udał się do Polly Wilson i skorzystał z jej telefonu — niestety, bez rezultatu.

— Włączę automatyczne wybieranie numeru co pół godziny — obiecała dziewczyna, odprowadzając go do bramy. — Nie wie pan, czy William ma jakieś… bliskie koleżanki?

— Nie wiem — skłamał Dunworthy.

Niespodziewanie od strony kościoła Jezusa Chrystusa dobiegły dźwięki dzwonów.

— Czyżby ktoś uruchomił te przeklęte kuranty? — jęknęła Polly.

— Proszę się nie obawiać, to tylko nasze Amerykanki. — Słuchał z przechyloną głową, starając się rozpoznać utwór, lecz w porę uświadomił sobie, że to przecież nie ręczne dzwonki, tylko duże, wiszące od wielu stuleci na kościelnej wieży: Douce, Gabriel, Marie, Clement, Hautclers i Taylor. — No i Finch, ma się rozumieć.

Musiał przyznać, że brzmiały całkiem nieźle, na pewno o wiele lepiej od elektronicznych kurantów. Bez trudu wyobraził sobie pięć kobiet i swego sekretarza, stojących kręgiem w dzwonnicy, rytmicznie pociągających za liny i przyklękających na jedno kolano. Był gotów iść o zakład, że Finch korzysta ze ściągawki.

„Dzwonnik nie powinien na krok odstępować swego instrumentu” — powiedziała panna Taylor. Cóż, jeśli chodziło o niego, to ostatnio postępował wbrew tej zasadzie (gdyby się nad tym zastanowić, trzeba by chyba dojść do wniosku, iż od kilku dni jego życie składa się wyłącznie z bezustannych zmian i zakłóceń rytmu), lecz mimo to poczuł się podniesiony na duchu. Panna Taylor nie zdołała odbyć zaplanowanego tournee, nie udało jej się także wystąpić z Wielką Mszą Chicagowską, niemniej jednak dawała znać o swym istnieniu uderzając co sił w dzwony, które dźwięczały donośnie, jakby głosząc zwycięstwo. Na pewno uda mu się odszukać Montoyę i Basingame’a. A także jakiegoś technika, który nie przestraszy się kwarantanny. Uratuje Kivrin.

W chwili, gdy wszedł na klatkę schodową, usłyszał dzwoniący telefon. Popędził w górę po schodach, wpadł do mieszkania i chwycił słuchawkę. Miał nadzieję, że to Polly, ale rzeczywistość okazała się jeszcze lepsza: dzwoniła Montoya.

— To pan? Cześć, tu Lupe Montoya. Co się dzieje?

— Gdzie pani jest? — wysapał.

— Przy wykopaliskach.

Zarówno pytanie, jak i odpowiedź, były całkowicie zbędne, ponieważ działało także połączenie wizyjne. Montoya stała na częściowo odkopanym średniowiecznym cmentarzu, przed odsłoniętymi fundamentami kościoła. Dunworthy od razu przestał się dziwić, dlaczego tak bardzo chciała jak najprędzej wrócić do swoich wykopków; w niektórych miejscach głębokość wody z pewnością przekraczała trzydzieści centymetrów. Co prawda stanowisko zostało przykryte jakimiś płachtami i foliami, ale osłona nie była szczelna, więc tu i ówdzie deszczówka lała się małymi wodospadami. Wszystko — groby, mury, kable, reflektory i narzędzia — było pokryte grubą warstwą błota.

Podobnie jak Montoya. Miała na sobie tę samą wojskową kurtkę, w której widział ją ostatnio, dżinsy oraz wysokie gumowe buty, przypuszczalnie identyczne jak te, z jakich korzystał Basingame (zakładając, że naprawdę pojechał na ryby). Ślady błota widniały nawet na jej twarzy, natomiast ręka, w której trzymała słuchawkę, wyglądała tak, jakby została ulepiona z gliny.

— Szukam pani od kilku dni.

— Przez tę pompę nie słychać telefonu. — Wskazała ręką poza obraz. Dunworthy nie słyszał żadnej pompy, tylko jednostajne łomotanie deszczu o brezentowe płachty. — Przed chwilą zerwał się pasek, a nie mam zapasowego. Czemu tam u was biją dzwony? Zniesiono kwarantannę?

— Wręcz przeciwnie — odparł. — Mamy tu autentyczną epidemię: do tej pory siedemset osiemdziesiąt przypadków, w tym osiemnaście śmiertelnych. Nie czytała pani gazet?

— Odkąd tu dotarłam, nikogo nie widziałam, z nikim nie rozmawiałam i nie miałam w ręku żadnej gazety. Od sześciu dni robię co mogę, żeby nie zalało wykopalisk, ale sama nie dam rady. A teraz jeszcze ta cholerna pompa… — Odgarnęła z czoła zlepione ciemne włosy. — Skoro kwarantanna nie przestała obowiązywać, to o co to całe zamieszanie?

— Słyszy pani fragmenty Wielkiej Mszy Chicagowskiej. Nie uda się zagrać całego utworu, ponieważ zachorował jeden z wykonawców.

Przez twarz Amerykanki przemknął grymas zniecierpliwienia.

— Czy nie byłoby lepiej, gdyby te wariatki zajęły się czymś pożytecznym?

Już spełniły swoje zadanie, pomyślał. Gdyby nie one, nie przyszłoby ci do głowy skontaktować się ze mną.

— Przydałaby mi się każda para rąk. — Ponownie odgarnęła włosy z czoła. Sprawiała wrażenie równie zmęczonej jak Mary. — Miałam nadzieję, że odwołali kwarantannę i że zdołam tu kogoś ściągnąć. Jak pan myśli, ile to jeszcze potrwa?

Długo, pomyślał, obserwując wodę spływającą strumyczkami przez szczeliny między płachtami. Zbyt długo. Nie doczekasz się pomocy.

— Potrzebuję informacji na temat Basingame’a oraz Badriego Chaudhuri — oświadczył. — Próbujemy ustalić źródło, z którego dotarł wirus, więc musimy wiedzieć, z kim kontaktował się Badri. Osiemnastego grudnia, a także dziewiętnastego przed południem, pracował przy wykopaliskach. Kto tam był oprócz niego?

— Ja.

— I kto jeszcze?

— Nikt. Przez cały grudzień miałam potworne problemy ze znalezieniem ludzi do pracy. Od razu, na początku ferii, wszyscy moi studenci rozjechali się do domów, więc mogłam liczyć wyłącznie na ochotników.

— Jest pani pewna, że byliście tylko we dwoje?

— Tak. Pamiętam to dobrze, bo właśnie w sobotę otwieraliśmy grób rycerza — jedyny, jaki był w kościele — i mieliśmy potworne kłopoty z podniesieniem pokrywy. Gillian Ledbetter obiecała, że wpadnie pomóc, ale w ostatniej chwili zadzwoniła i powiedziała, że nie może przyjść, bo ma randkę.

Z Williamem, dodał w myśli Dunworthy.

— A w niedzielę?

— Badri został tylko do południa, bo miał jechać do Londynu. Na pewno był sam… Przepraszam, ale muszę już kończyć. Jeśli natychmiast nie wezmę się do roboty, wkrótce wszystko szlag trafi.

— Chwileczkę! — wykrzyknął Dunworthy. — Proszę się nie rozłączać!

Skrzywiła się, ale ponownie przyłożyła słuchawkę do ucha.

— Muszę zadać pani jeszcze kilka pytań. To naprawdę bardzo ważne. Im szybciej zlokalizujemy źródło choroby, tym szybciej skończy się kwarantanna i uzyska pani pomoc.

Nie sprawiała wrażenia przekonanej, ale wystukała coś na klawiaturze, po czym położyła słuchawkę i zapytała:

— Będzie panu przeszkadzać, jeśli mimo wszystko wezmę się do pracy?

— Ależ skąd! — odparł z ulgą. — Bardzo proszę.

Znikła z ekranu, by po chwili zjawić się ponownie i nacisnąć kilka klawiszy.

— Przepraszam, ale nie sięga — mruknęła pod nosem.

Obraz zamigotał, zafalował i zniknął; kiedy pojawił się ponownie, Dunworthy ujrzał Montoyę klęczącą przy kamiennym grobowcu — przypuszczalnie właśnie tym, który otwierała przy pomocy Badriego.

Na pokrywie znajdowała się płaskorzeźba przedstawiająca rycerza w półpancerzu, z ramionami skrzyżowanymi na piersiach w taki sposób, że chronione ciężkimi rękawicami ręce spoczywały niemal na barkach, i mieczem u stóp. Pokrywa stała oparta o dłuższą ścianę grobowca, w związku z czym, przechyliwszy głowę, zdołał odczytać tylko początek napisu ułożonego z ozdobnych liter: Requiesc…

Requiescat in pace. Spoczywaj w pokoju. Niestety, los chciał inaczej. Dunworthy nie wiedział, czy tylko mu się zdaje, czy kamienna twarz rycerza rzeczywiście wyraża dezaprobatę.

Na grubej folii, którą Montoya osłoniła wnętrze grobowca, zebrało się sporo wody. Dunworthy zastanawiał się, czy na pionowej ścianie wyrzeźbiono taki sam, hiperrealistyczny obraz okropieństw, jakie czekają ciało po śmierci, jak ten, który skopiowano w książce Colina. Wody wciąż przybywało; zagłębienie w folii wypełniało się coraz bardziej. Nie pozostawało nic innego, jak tylko mieć nadzieję, że plastik okaże się wystarczająco wytrzymały.

Montoya wyprostowała się, odłożyła na bok blaszane pudełko, którym wygarniała błoto z grobowca, i spojrzała prosto na Dunworthy’ego.

— Podobno chciał mi pan zadać kilka pytań?

— Tak, oczywiście… Powiedziała pani, że oprócz was dwojga nie było nikogo?

— Bo nie było — odparła, wycierając pot z czoła. — Do licha, ciepło tutaj.

Ściągnęła kurtkę, po czym rzuciła ją na pokrywę.

— A miejscowi? Ludzie, którzy nie mają nic wspólnego z wykopaliskami?

— Gdyby trafił się ktoś taki, natychmiast zagoniłabym go do roboty. — Zaczęła grzebać w pudełku. Okazało się, że oprócz błota zawierało także kilka brązowych kamyków. — Ta przeklęta pokrywa waży chyba tonę, a kiedy wreszcie zdołaliśmy ją jakoś ściągnąć, akurat zaczęło padać. Zwerbowałabym każdego, kto by się napatoczył, ale jesteśmy na takim zadupiu, że nikt tu nie zagląda.

— Nawet ludzie z Funduszu Dziedzictwa Narodowego?

Podsunęła kamyki pod strumień wody, by je oczyścić.

— Siedzą tu tylko latem.

Aż do tej chwili w głębi duszy żywił nadzieję, że wirus zaatakował właśnie od strony wykopalisk, że Badri zaraził się od kogoś z okolicy, pracownika Funduszu albo przypadkiem spotkanego myśliwego, ale przecież myksowirusy nie uznawały funkcji nosicieli; tajemniczy nieznajomy też musiałby zachorować, Mary zaś skontaktowała się ze wszystkimi szpitalami i klinikami w Anglii. Poza obszarem objętym kwarantanną nie stwierdzono ani jednego przypadku.

Montoya uważnie oglądała kamyki w blasku jednego z reflektorów.

— A co z ptakami?

— Z jakimi ptakami?

Dunworthy uświadomił sobie, że jego pytanie zabrzmiało tak, jakby sugerował, żeby wezwała na pomoc przy otwieraniu grobowca gromadę wróbli albo parę jaskółek.

— Wirus może rozprzestrzeniać się za pośrednictwem ptaków, szczególnie drobiu — wyjaśnił. — Macie tam jakieś gęsi, kaczki albo kurczaki?

Zbliżyła jeden z kamyków do światła i obracała go we wszystkie strony.

— Kurczaki?

— Nowe odmiany wirusów powstają niekiedy ze skrzyżowania wirusów ludzkich ze zwierzęcymi — podzielił się z nią zdobytą niedawno wiedzą. — Drób jest najbardziej podejrzany, ale czasem może chodzić o ryby albo świnie. Nie widziała pani w pobliżu świń?

Spojrzała na niego z taką miną, jakby podejrzewała go o utratę zmysłów.

— Przecież kopiecie na terenie farmy należącej do Funduszu Dziedzictwa Narodowego, zgadza się?

— Owszem, ale zabudowania są trzy kilometry stąd. W tej chwili jesteśmy na środku pola obsianego jęczmieniem. Nie ma tu żadnych świń, kurczaków ani ryb.

Ponownie skoncentrowała uwagę na kamyku.

Żadnych ptaków. Ani świń. Ani nawet ludzi. A więc wirus nie został przyniesiony z wykopalisk. Przypuszczalnie nikt go znikąd nie przyniósł, tylko uległ spontanicznej mutacji w organizmie Badriego. Mary powiedziała, że takie rzeczy czasem się zdarzają. Pojawił się znikąd i zaatakował mieszkańców Oxfordu, tak samo jak dżuma zaatakowała kiedyś wioskę, której mieszkańcy spoczywają teraz na cmentarzu rozgrzebanym przez Montoyę.

Amerykanka wciąż przyglądała się kamykom, oskrobując je z resztek błota. Nagle, całkiem niespodziewanie, spłynęło na niego olśnienie: to nie kamienie, tylko kości. Przypuszczalnie kręgi albo fragmenty palców u stóp.

Requiescat in pace.

Wreszcie znalazła to, czego chyba szukała: niewielką kostkę wielkości orzecha włoskiego, z lekkim wgłębieniem z jednej strony. Wysypała pozostałe na tacę, po czym wydobyła z kieszeni szczoteczkę do zębów i zaczęła starannie czyścić znalezisko, przerywając co pewien czas i wpatrując się w nie ze zmarszczonymi brwiami.

Gilchrist nigdy nie uwierzy w spontaniczną mutację. Zanadto przywiązał się do teorii, według której epidemię wywołał jakiś XIV-wieczny wirus, któremu udało się podstępem przedostać do sieci. Poza tym, zdążył już chyba przywyknąć do swego co prawda tymczasowego, ale jednak rokującego spore szanse na przyszłość, stanowiska. Dunworthy nie zdołałby go przekonać nawet wtedy, gdyby na terenie średniowiecznego cmentarzyska odkrył hodowlę kaczek.

— Muszę jak najprędzej skontaktować się z panem Basingamem — oświadczył. — Wie pani, gdzie on może być?

— Nie mam pojęcia — odparła, nie odrywając wzroku od kości.

— Ale myślałem, że zdołała go pani odszukać. Przecież to jego opinia była pani potrzebna do uzyskania zgody na wznowienie prac wykopaliskowych!

— Wiem o tym. Przez dwa dni nie robiłam nic innego, tylko dzwoniłam do biur turystycznych organizujących wyprawy do Szkocji na pstrąga i łososia, aż w końcu doszłam do wniosku, że szkoda na to czasu. Jeśli chce pan znać moje zdanie, to jego tam nie ma. — Odłożyła szczoteczkę, wzięła do ręki scyzoryk i zaczęła delikatnie oskrobywać nierówną powierzchnię kości. — Skoro już mowa o waszym Ministerstwie Zdrowia; zrobiłby pan coś dla mnie? Wciąż próbuję się do nich dodzwonić, ale numer jest ciągle zajęty. Zechciałby pan zajrzeć do tej ich filii, biura Służby Ochrony Epidemiologicznej, czy jak to się nazywa, i powiedzieć im, że te wykopaliska mają nieoszacowaną wartość historyczną, oraz że z pewnością ulegną zniszczeniu, jeśli nie dostanę paru ludzi do pomocy. I nowej pompy.

Ostrze ześlizgnęło się z czegoś twardszego niż kość. Montoya zmarszczyła brwi.

— W jaki sposób uzyskała pani opinię Basingame’a, skoro nie wie pani, gdzie on jest? Wydawało mi się, że jego podpis był niezbędny…

— Bo był — stwierdziła lakonicznie. Kość pękła z trzaskiem na pół. Montoya obejrzała obie części, po czym rzuciła je na tackę. — Podrobiłam go.

Ponownie wygarnęła pudełkiem błoto z grobowca, pochyliła głowę i w skupieniu szukała kolejnych kości. Sprawiała wrażenie równie pochłoniętej swoim zajęciem jak Colin, kiedy oglądał przeżutą gumę. Dunworthy podejrzewał nawet, iż Montoya zapomniała o Kivrin, która przebywa w badanej przez nią przeszłości, tak samo jak zapomniała o epidemii.

Odłożył słuchawkę — na pewno tego nie zauważyła, przemknęło mu przez głowę — a następnie poszedł do szpitala, żeby poinformować Mary o swoich ustaleniach i przystąpić do ponownego przesłuchiwania pacjentów. Deszcz zamienił się w ulewę; woda wytryskiwała z rzygaczy i płynęła wezbranymi strumieniami do studzienek, zabierając ze sobą zarówno śmieci jak i przedmioty o nieoszacowanej wartości historycznej.

Zespół panny Taylor, wzmocniony posiłkami w postaci Fincha, wciąż poruszał dzwonami w ustalonym porządku. Uczepieni lin, zginający rytmicznie kolana, przypominali zapewne Montoyę szukającą w błocie śladów przeszłości. Donośne bicie dzwonów przedzierało się bez trudu przez deszcz, ale teraz brzmiało jak ostrzegawczy okrzyk albo wołanie o pomoc.


ZAPIS Z KSIĘGI SĄDU OSTATECZNEGO
(066440–066879)

Wigilia 1320 (według starej rachuby czasu). Mam znacznie mniej czasu, niż myślałam. Kiedy przed chwilą wróciłam z kuchni, Rosemunda powiedziała mi, że lady Imeyne chce ze mną mówić. Imeyne była pogrążona w poważnej rozmowie z wysłannikiem biskupa (sądząc po jej minie, przedstawiała mu usystematyzowany wykaz przewinień ojca Roche’a), ale kiedy zbliżyłyśmy się, natychmiast wskazała mnie dostojnikowi i powiedziała:

— To właśnie ta niewiasta, o której wam mówiłam.

„Niewiasta”, nie „dziewczyna” albo nawet „dziewka”. Jej głos zabrzmiał niemal oskarżycielsko. Przemknęło mi przez głowę, czy aby nie podzieliła się z biskupim wysłannikiem podejrzeniami dotyczącymi mego rzekomego szpiegowania na rzecz Francji.

— Twierdzi, jakoby niczego nie pamiętała, a jednak potrafi mówić i czytać — dodała Imeyne, po czym przeniosła spojrzenie na Rosemundę. — A gdzie twoja broszka?

— Przy płaszczu — odparła dziewczynka. — Zostawiłam go w sieni.

— Więc idź i ją przynieś!

Rosemunda oddaliła się niechętnie, lady Imeyne zaś powiedziała:

— Sir Bloet ofiarował mej wnuczce broszkę nadzwyczaj misternej roboty, z wypisanymi słowami w rzymskim języku. — Wycelowała we mnie palec w oskarżycielskim geście. — Ona wiedziała, co znaczą, a dziś podczas mszy mówiła słowa liturgii, zanim padły z ust kapłana!

— Kto nauczył cię czytać? — zapytał wysłannik biskupa. Z powodu nadmiaru wypitego wina plątał mu się język i miał spore trudności ze skoncentrowaniem spojrzenia.

W pierwszej chwili chciałam powiedzieć, że napis na broszce przetłumaczył mi sir Bloet, ale zrezygnowałam z tego zamiaru, ponieważ przyszło mi do głowy, że mogli już go o to zapytać.

— Nie pamiętam — odparłam. — Nie wiem, co działo się ze mną, zanim ten dobry człowiek — wskazałam na Gawyna — znalazł mnie leżącą bez przytomności w lesie.

— Kiedy odzyskała zmysły, mówiła językiem, którego nikt nie rozumiał! — oznajmiła Imeyne z triumfalnym błyskiem w oku, jakby ten fakt ostatecznie dowodził mojej winy, choć doprawdy nie mam pojęcia, o co byłam oskarżona, ani czy kościelny dostojnik zgodził się być moim sędzią.

— Wielebny ojcze, czy po wizycie u nas zamierzasz udać się do Oxenfordu? — zapytała.

— Owszem — odparł. — Zostaniemy tu najwyżej kilka dni.

— Byłoby dobrze, gdybyś zabrał ją ze sobą do sióstr w Godstow.

— Nie jedziemy do Godstow. — Chyba po prostu nie miał ochoty brać sobie na głowę dodatkowego obowiązku, bo przecież Godstow leży zaledwie pięć mil od Oxfordu. — Jednak zaraz po powrocie wypytam na dworze biskupim, czy kto nie słyszał o zaginionej niewieście, i zawiadomię was, czego się dowiedziałem.

— Sądzę, że jest mniszką, bo czyta po łacinie i zna na pamięć liturgię — powiedziała Imeyne. — Gdybyście zawieźli ją do klasztoru, z pewnością szybko dałoby się ustalić, kim jest i skąd się tu wzięła.

Nie sprawiał wrażenia przekonanego ani tym bardziej zachwyconego, niemniej jednak niechętnie wyraził zgodę. Mam więc czas do ich wyjazdu. Kilka dni, jak powiedział wysłannik biskupa, czyli, przy odrobinie szczęścia, może nawet do Dnia Młodzianków. Wolę jednak nie tracić czasu; położę Agnes spać i spróbuję najprędzej, jak się da, porozmawiać z Gawynem.

22.

Kivrin dopiero o świcie zdołała zagonić Agnes do łóżka. Przybycie „Trzech Króli”, jak w dalszym ciągu nazywała biskupiego wysłannika i jego towarzyszy, całkowicie wytrąciło małą ze snu, a choć słaniała się na nogach ze zmęczenia, nie chciała położyć się nawet na chwilę, bojąc się, że przegapi kolejne niezwykłe wydarzenia.

Jęcząc, że jest głodna, pętała się Kivrin pod nogami, kiedy ta próbowała pomóc Eliwys w zastawianiu stołów, a gdy wreszcie przyniesiono potrawy i zaczęła się uczta, nie chciała przełknąć nawet kęsa.

Kivrin nie miała czasu, żeby z nią dyskutować. Co kilka minut trzeba było przynosić nowe potrawy, w tym także gigantyczny pasztet, pod którym z pewnością załamałby się stół mniej solidnej konstrukcji. Według kapłana Kościoła Reformowanego, w dawnych czasach między pasterką a uroczystą mszą świętą w Boże Narodzenie obowiązywał post, tu jednak wszyscy jedli do syta, a nawet znacznie więcej, prym zaś w obżarstwie wodzili wysłannik biskupa oraz jego towarzysze. Oraz w opilstwie. „Trzej Królowie” bez przerwy wołali o więcej wina.

Pili bez opamiętania. Mnich coraz bardziej pożądliwie spozierał na Maisry, pisarz natomiast, który już w chwili przyjazdu miał dobrze w czubie, prawie leżał pod stołem. Wysłannik biskupa wlewał w siebie więcej niż ci dwaj razem wzięci; co chwila podstawiał kubek Rosemundzie, jego ruchy zaś stopniowo stawały się coraz szersze i mniej skoordynowane.

Znakomicie, pomyślała Kivrin. Może upije się tak bardzo, że zapomni o obietnicy danej lady Imeyne. Wzięła jeden z dzbanów w nadziei, że dolewając wina Gawynowi zdoła zapytać zaufanego sługę lorda Guillaume’a, gdzie jest miejsce, w którym ją znalazł, ale on siedział wśród ludzi sir Bloeta i wraz z nimi śmiał się do rozpuku z czyjejś opowieści. Ktoś zawołał, by przyniosła więcej piwa i mięsa, kiedy zaś wróciła na swoje miejsce, zastała Agnes pogrążoną w głębokim śnie. Ostrożnie wzięła dziewczynkę na ręce i zaniosła do „buduaru” Rosemundy.

W chwili, gdy dotarła na piętro, drzwi pokoju otworzyły się i stanęła w nich Eliwys z naręczem prześcieradeł. Wyraźnie ucieszyła się na jej widok.

— Lady Katherine! Dobrze, że jesteście. Przyda mi się wasza pomoc.

Agnes poruszyła się we śnie.

— Przynieście ze stryszku jeszcze kilka lnianych prześcieradeł. Trzej duchowni będą spać tutaj, w tym łóżku, a siostrę sir Bloeta i pozostałe kobiety umieścimy na strychu.

— A ja? — zapytała Agnes, uwalniając się z ramion opiekunki. — Gdzie ja będę spała?

— My wszyscy pójdziemy do stodoły — odparła Eliwys. — Ale dopiero wtedy, kiedy przygotujemy posłania dla gości. Na razie idź i pobaw się jeszcze.

Małej nie trzeba było powtarzać tego dwa razy. Ruszyła w podskokach na dół, wymachując przy tym rękami, żeby czynić jak największy hałas dzwoneczkiem.

Eliwys wręczyła prześcieradła Kivrin.

— Zanieście je na strych, a z rzeźbionej skrzyni mego męża wyjmijcie to gronostajowe futro, którym byliście przykryci podczas choroby.

— Jak długo będziemy gościć biskupiego wysłannika i jego towarzyszy? — zapytała Kivrin.

— Nie wiem — odparła Eliwys z zatroskanym wyrazem twarzy. — Modlę się, by nie chcieli zostać dłużej niż dwa tygodnie, bo w przeciwnym razie może zabraknąć nam mięsa. Aha, i nie zapomnijcie o podgłówkach.

Dwa tygodnie… To nawet więcej niż trzeba, pomyślała Kivrin. Na razie nic nie wskazywało na to, by zbierali się do wyjazdu. Kiedy zeszła do izby z naręczem czystych prześcieradeł, wysłannik biskupa chrapał głośno w fotelu, pisarz trzymał nogi na stole, mnich zaś osaczył w kącie jedną ze służących lady Yvolde i grzebał przy jej dekolcie. Gawyna nie było w izbie.

Kivrin zaproponowała Eliwys, że zaniesie pościel do stodoły.

— Agnes jest bardzo zmęczona — wyjaśniła. — Powinna już pójść spać.

Eliwys obojętnie skinęła głową, Kivrin zaś czym prędzej zbiegła na dół i popędziła przez dziedziniec. Nie znalazła Gawyna ani w stajni, ani w gorzelni, więc przez jakiś czas kręciła się w okolicy latryny, aż wyszedł stamtąd jeden z rudowłosych młodzieńców i zmierzył ją podejrzliwym spojrzeniem. Rada nie rada, poszła do stodoły. Być może Gawyn zaszył się gdzieś z Maisry, albo dołączył do wieśniaków świętujących na błoniach. Rozkładając słomę na nagiej drewnianej podłodze słyszała dobiegające stamtąd wybuchy śmiechu.

Przyszykowała posłania, po czym wyszła ze stodoły i wyjrzała zza zabudowań dworu w nadziei, że go gdzieś zobaczy. Wieśniacy rozpalili ogromny ogień i teraz stali wokół niego, grzejąc ręce oraz pijąc z wydrążonych rogów. Dostrzegła w tłumie mocno zaczerwienione twarze ojca Maisry i rządcy, ale choć wytężała wzrok, nie zdołała wypatrzeć Gawyna.

Nie było go także na dziedzińcu, natomiast przy bramie stała otulona płaszczem Rosemunda.

— Co robisz na tym zimnie? — zapytała Kivrin.

— Czekam na ojca. Gawyn powiedział, że spodziewa się go przed świtem.

— Rozmawiałaś z Gawynem?

— Tak. Jest w stajni.

Kivrin odruchowo spojrzała w tamtą stronę.

— Jest za zimno, żebyś tutaj stała. Wracaj do domu, a ja powiem Gawynowi, żeby zawiadomił cię, kiedy przyjedzie twój ojciec.

— Zostanę tutaj — odparła Rosemunda drżącym głosem. — Obiecał mi, że wróci na Święta.

Kivrin podniosła latarnię i przyjrzała się dziewczynce. Co prawda nie dostrzegła łez, ale policzki Rosemundy były mocno zaczerwienione. Ciekawe, co takiego zrobił sir Bloet, że biedactwo gotowe jest stać na mrozie, żeby tylko usunąć mu się z oczu, przemknęło jej przez głowę. Albo może przestraszyła się mnicha lub pijanego pisarza.

Ujęła dziewczynkę za ramię.

— Równie dobrze możesz czekać w kuchni — powiedziała. — Tam przynajmniej jest ciepło.

Rosemunda skinęła głową.

— Ojciec obiecał, że na pewno wróci.

I co zrobi? — pomyślała Kivrin. Wyrzuci nieproszonych gości z domu? Zerwie zaręczyny starszej córki z sir Bloetem? „Ojciec nigdy nie pozwoli, żeby stała mi się jakaś krzywda” — powiedziała dziewczynka parę dni wcześniej, ale było mało prawdopodobne, żeby lord Guillaume zdecydował się na tak drastyczne posunięcie, które na zawsze uczyniłoby sir Bloeta jego wrogiem.

Zaprowadziła Rosemundę do kuchni i poleciła Maisry dać jej kubek grzanego wina.

— Powiem Gawynowi, żeby dał znać, kiedy tylko zobaczy twego ojca.

Szybkim krokiem przeszła na drugą stronę dziedzińca, ale Gawyna nie było już ani w stajni, ani w gorzelni.

Wróciła do domu, podejrzewając, że lady Imeyne znowu wysłała go w jakiejś sprawie, ale stara kobieta twardo siedziała obok półprzytomnego wysłannika biskupa i wytrwale szeptała mu do ucha, Gawyn natomiast stał przy ogniu wraz z kilkoma ludźmi sir Bloeta; dostrzegła wśród nich rudzielca, który spojrzał na nią ze zdziwieniem wychodząc z latryny. Sir Bloet rozparł się na ławie po drugiej stronie paleniska, mając obok siebie szwagierkę i Eliwys.

Kivrin skromnie przycupnęła na żebraczej ławce. Tutaj, przy ludziach, nie mogła do niego nawet podejść, a tym bardziej zagadnąć.

— Oddajcie mi go! — zawołała Agnes płaczliwym głosem.

Wraz z innymi dziećmi bawiła się przy schodach, ale zabawa przestała się jej podobać, ponieważ starsi chłopcy podawali sobie Blackiego nad jej głową, głaszcząc go, drapiąc po brzuszku i ciągnąc za uszy. Widocznie mała przyniosła szczeniaka ze stodoły, kiedy Kivrin była w stajni albo kuchni.

— To mój piesek! — Wyciągnęła ręce, ale nie zdołała dosięgnąć szczeniaka. — Dawajcie!

Kivrin podniosła się z miejsca, ale zanim zdążyła zrobić pierwszy krok w kierunku schodów, do jej uszu dotarły słowa Gawyna:

— Jadąc przez las nagle ujrzałem niewiastę leżącą bez życia na ziemi. Została napadnięta przez zbójców, ograbiona i poturbowana, i straciła przytomność od ciosu w głowę, który także rozorał jej skórę na skroni.

Zawahała się, spojrzała niepewnie w stronę Agnes, która ze łzami w oczach łomotała piąstkami w brzuch jednego z chłopców, po czym usiadła z powrotem.

— „Pani, czy wiesz, kto to uczynił?” — zapytałem, kiedy odzyskała zmysły, ale ona nie potrafiła powiedzieć ani słowa.

Agnes wreszcie odzyskała pieska i przytuliła go mocno do piersi. Kivrin zdawała sobie sprawę, że powinna czym prędzej pospieszyć Blackiemu z odsieczą, ale bała się ruszyć z miejsca, by nie uronić ani jednego słowa z opowieści Gawyna. Powiedz im, gdzie mnie znalazłeś, błagała go w myślach. Albo przynajmniej dokładnie opisz to miejsce.

— „Chętnie podążę na koniec świata, by pomścić twe nieszczęście” — rzekłem — „lecz lękam się zostawić cię samą, pani, bo widzę, żeś w wielkiej potrzebie”. — Zerknął ukradkiem na Eliwys. — Ona jednak odzyskała mowę i prosiła mnie, bym czym prędzej wyruszył w pościg za złoczyńcami.

Eliwys podeszła do drzwi, przez jakiś czas stała tam, nasłuchując z zafrasowaną miną, po czym wróciła na swoje miejsce przy palenisku.

— Nie! — wrzasnęła przeraźliwie Agnes.

Jeden z siostrzeńców sir Bloeta trzymał Blackiego wysoko nad głową. Nie ulegało wątpliwości, że jeśli Kivrin natychmiast nie przerwie tej zabawy, szczeniak poniesie śmierć w męczarniach. Tym razem nie wahała się z podjęciem decyzji, ponieważ stało się jasne, iż Gawyn snuje opowieść nie po to, by przedstawić rzeczywisty przebieg zdarzeń, ale przede wszystkim pragnie zaimponować Eliwys. Kivrin podniosła się z ławki i podeszła do dzieci.

— Od napaści minęło niewiele czasu, łatwo więc odnalazłem ślad zbójców i ruszyłem za nimi, co koń wyskoczy…

Siostrzeniec sir Bloeta trzymał Blackiego za przednie łapy. Piesek piszczał żałośnie, ale nawet nie próbował się wyrwać.

— Kivrin!

Agnes objęła ją za nogi i wtuliła buzię w fałdy sukni, rudowłosy siostrzeniec sir Bloeta natychmiast oddał jej szczeniaka, pozostałe dzieci rozbiegły się zaś niczym spłoszone pisklęta.

— Uratowałaś Blackiego! — zawołała dziewczynka, wyciągając ręce po psa.

Kivrin pokręciła głową.

— Pora iść do łóżka — stwierdziła stanowczo.

— Ale mnie się… mnie się wcale nie chce spać — odparła Agnes, ziewnęła szeroko, a następnie potarła piąstkami oczy.

— Być może, ale Blackie jest już bardzo zmęczony, lecz na pewno nie zaśnie, dopóki nie położysz się przy nim.

Ta argumentacja chyba wywarła na dziewczynce pewne wrażenie. Zastanowiła się głęboko, ale zanim zdołała znaleźć w niej jakąś lukę, Kivrin oddała małej pieska; Agnes przytuliła go jak małe dziecko, Kivrin zaś schyliła się i wzięła oboje w ramiona.

— Poza tym, ktoś przecież musi opowiedzieć mu bajkę… to znaczy, historię do snu — dodała, kierując się powoli do drzwi.

— Wkrótce znalazłem się w nieznanej części lasu — ciągnął Gawyn. — Dokoła było ciemno, choć oko wykol…

Kivrin zaniosła dwoje podopiecznych do stodoły.

— Blackie najbardziej lubi historie o kotach — poinformowała ją Agnes, kołysząc pieska w ramionach.

— Więc powinnaś mu opowiedzieć historię o kocie.

Wzięła od małej szczeniaka, zaczekała, aż dziewczynka wdrapie się na stryszek, po czym weszła za nią i ułożyła psiaka na sianie tuż obok posłania. Spał już, wycieńczony pieszczotami.

— Najlepiej o bardzo niegrzecznym kocie! — stwierdziła Agnes, ponownie przytulając szczeniaka. — Ja wcale nie będę spała, tylko tak sobie poleżę z Blackiem, żeby mu nie było przykro, więc nie muszę zdejmować ubrania.

— Oczywiście.

Kivrin przykryła dziecko i psa ciężkim, grubym futrem. W stodole i tak było za zimno, żeby rozbierać się do snu.

— Blackie chce nosić mój dzwoneczek — oznajmiła dziewczynka, usiłując założyć mu tasiemkę na kark.

— Wątpię.

Kivrin skonfiskowała dzwoneczek (ku jej zaskoczeniu nie wywołało to żadnych protestów ze strony dziecka), dorzuciła jeszcze jedno futro, potem zaś sama także wsunęła się pod przykrycie. Agnes natychmiast przycisnęła się do niej całym ciałkiem.

— Dawno temu był sobie bardzo niegrzeczny kotek… — Dziewczynka ziewnęła szeroko. — Ojciec mówił mu, żeby nie chodził do lasu, ale on nie chciał się słuchać…

Przez jakiś czas walczyła z sennością, trąc oczy i wymyślając przygody, jakich doświadczył niegrzeczny kotek, ale wreszcie uległa w nierównej walce z ciemnością i ciepłem. Mimo to Kivrin leżała bez ruchu jeszcze kilka minut; dopiero wtedy, kiedy oddech dziecka stał się spokojny i miarowy, ostrożnie uwolniła Blackiego z serdecznego, choć cokolwiek za mocnego uścisku, i położyła go na słomie.

Dziewczynka poruszyła się we śnie, więc Kivrin objęła ją, a po chwili zaczęła gładzić po główce. Śpij, maleńka, powtarzała w myślach, zdając sobie sprawę, że powinna czym prędzej poszukać Gawyna, który chyba skończył już swą opowieść. Do wyznaczonego terminu powrotu został już przecież niecały tydzień.

Agnes zadrżała i przytuliła się jeszcze mocniej.

Jak mam zostawić cię samą? — zastanawiała się Kivrin. I Rosemundę? I ojca Roche’a…

Nawet nie zauważyła, kiedy zmorzył ją sen.

Obudziwszy się stwierdziła, że już prawie świta oraz że pod futrami obok Agnes leży także Rosemunda. Najciszej jak potrafiła wysunęła się spod przykrycia, zeszła po drabinie, a następnie przebiegła przez dziedziniec. Przez chwilę była prawie pewna, że zaspała na mszę, ale kiedy weszła do izby, ujrzała taki sam widok jak wtedy, kiedy z niej wychodziła: Gawyn wciąż wodził prym przy palenisku, wysłannik biskupa siedział, a właściwie na wpół leżał w fotelu, ze znudzonym wyrazem twarzy słuchając paplaniny lady Imeyne. Mnich zaszył się w kącie z Maisry, natomiast nigdzie nie było widać pisarza. Domyśliła się, że zasnął i został zaniesiony do łóżka.

Dzieci też poszły spać, część kobiet zaś chyba udała się na krótki spoczynek przed poranną mszą, ponieważ Kivrin nigdzie nie mogła dojrzeć ani siostry sir Bloeta, ani jego szwagierki.

— „Stój, zdrajco!” — zawołałem — „i stań do uczciwej walki” — opowiadał Gawyn.

Kivrin nie miała pojęcia, czy jest to dalsza część historii jej ocalenia, czy może jedna z przygód sir Lancelota. Bez względu na to, czego dotyczyła opowieść, z pewnością nie spełniła pokładanych w niej nadziei, to znaczy nie wywarła większego wrażenia na Eliwys, ponieważ nie było jej w izbie. Ci słuchacze, którzy wytrwali aż do tej pory, także nie sprawiali wrażenia zbytnio przejętych; dwaj z nich grali od niechcenia w kości, sir Bloet zaś spał głęboko, oparłszy brodę na szerokiej piersi.

Wyglądało na to, iż mimo dość długiej nieobecności, Kivrin nie straciła okazji, by porozmawiać sam na sam z Gawynem, nic też nie wskazywało na to, by taka okazja miała nadarzyć się w niedalekiej przyszłości. Równie dobrze mogła zostać w stodole z dziewczynkami. Doszła do wniosku, iż skoro okoliczności nie chcą jej sprzyjać, będzie musiała im trochę pomóc: zagadnie go, kiedy Gawyn wyjdzie za potrzebą, albo podejdzie do niego, gdy będą szli na mszę, i szepnie: „Spotkajmy się później w stajni”.

Patrząc na biskupiego wysłannika i jego towarzyszy trudno było przypuszczać, by udali się w dalszą drogę, zanim wypiją całe wino, jakie jest we dworze, lecz mimo to powinna się pospieszyć. W każdej chwili mogli przecież zapragnąć wyruszyć na polowanie, mogła zmienić się pogoda, a wreszcie — i to było najważniejsze — do wyznaczonego terminu powrotu pozostało zaledwie pięć dni. Nie, cztery. Przecież już po Wigilii.

— Zamachnął się okrutnie… — Gawyn wstał, by zademonstrować zachowanie przeciwnika — …i gdyby trafił tak, jak zamierzał, ani chybi rozpłatałby mnie na dwoje.

— Lady Katherine!

Kivrin spojrzała w kierunku, z którego dobiegł rozkazujący głos. Lady Imeyne podniosła się z ławy i skinęła na nią ręką, wysłannik biskupa zaś przyglądał się jej z zainteresowaniem. Serce zabiło jej żywiej w piersi. O co może im chodzić? — pomyślała z niepokojem, lecz zanim zdążyła przejść na drugą stronę izby, Imeyne podeszła do niej z jakimś zawiniątkiem pod pachą.

— Zanieście je ojcu Roche — powiedziała, odchylając skrawek czystego lnianego płótna, by pokazać jej końcówki woskowych świec. — Maje postawić na ołtarzu, nie gdzie indziej, i niech uważa, by przy gaszeniu nie pourywać knotów. Przekażcie mu, że ma przygotować kościół do mszy, którą odprawi wysłannik biskupa. Mam nadzieję, że kościół wreszcie będzie wyglądał jak świątynia naszego Pana, a nie jak chlew. Aha, i niech założy czystą albę.

Więc jednak dopięłaś swego, pomyślała Kivrin, idąc szybkim krokiem w kierunku kościoła. Pozbyłaś się mnie i będziesz miała taką mszę, jaką sobie wymarzyłaś. Został ci jeszcze tylko ojciec Roche; musisz przekonać wysłannika biskupa, żeby odebrał mu parafię albo wysłał go do opactwa Bicester.

Błonie było zupełnie puste. Dogasające ognisko żarzyło się słabo na tle szarego śniegu; tam, gdzie niedawno pod wpływem ciepła utworzyły się kałuże, teraz były nieregularne lodowe tafle. Widocznie wieśniacy poszli do domów, by odpocząć przed mszą; ojciec Roche przypuszczalnie uczynił to samo, ale kiedy spojrzała w kierunku jego skromnej chatki, nie dostrzegła światła w oknach ani dymu unoszącego się z otworu w dachu.

Minęła cmentarną bramę i weszła bocznymi drzwiami do kościoła. W środku było ciemno i chyba jeszcze zimniej niż o północy.

— Ojcze Roche! — zawołała półgłosem, kierując się po omacku ku posągowi św. Katarzyny.

Usłyszała go, ale wcale nie dlatego, że odpowiedział na jej wołanie. Minąwszy kamienną figurę dostrzegła go w półmroku, klęczącego przed ołtarzem.

— Pozwól wszystkim błądzącym wrócić szczęśliwie do domu i chroń ich po drodze od wszelkich niebezpieczeństw…

Jego spokojny, łagodny głos brzmiał tak samo jak wtedy, kiedy usłyszała go po raz pierwszy, gdy leżała w gorączce i wydawało jej się, że zewsząd otaczają ją płomienie. Przypominał głos pana Dunworthy’ego. Nie zawołała ponownie, tylko oparła się plecami o lodowato zimny posąg świętej i, oddychając najciszej jak potrafiła, wsłuchiwała się w słowa dobiegające z ciemności.

— Na święta zjechali do nas sir Bloet z krewnymi i całą służbą oraz Theodulf z Henefelde. Wczoraj przed wieczorem przestało padać, jakby niebiosa chciały z rozpogodzonym obliczem powitać narodziny Pana — mówił kapłan rzeczowym tonem, bardzo podobnym do tego, jakim ona przekazywała swoje spostrzeżenia rejestratorowi. Kronika towarzyska, a zaraz potem informacja o pogodzie.

Przez okna powoli zaczynało się sączyć blade światło. Kivrin z każdą chwilą coraz wyraźniej widziała kapłana klęczącego przed ołtarzem, jego wyświechtaną przykrótką sutannę, twarz o okrutnych rysach, jakże szpetną w porównaniu ze szczupłą, arystokratyczną twarzą biskupiego wysłannika, duże spracowane ręce.

— Tej radosnej nocy, zaraz po pasterce, zjawił się wysłannik biskupa z dwoma towarzyszami. Wszyscy są sługami bożymi wielkiej mądrości i roztropności.

Nie daj się zwieść złotu i przepychowi, pomyślała Kivrin. Jesteś wart dziesięciu takich jak oni. Imeyne oznajmiła triumfalnie, że wysłannik biskupa odprawi uroczystą mszę świętą; jakoś nie przeszkadzał jej fakt, że bynajmniej nie pościł, ani nawet nie zadał sobie trudu, by pójść wcześniej do kościoła i poczynić konieczne przygotowania.

Nie dziesięciu, tylko pięćdziesięciu, poprawiła się szybko. Albo i stu.

— Z Oxenfordu dotarły do nas wieści o chorobie. Tord czuje się lepiej, ale nalegałem, by jeszcze nie wychodził z domu. Uctreda była za słaba, żeby przyjść na niszę. Zaniosłem jej trochę zupy, lecz nie przełknęła ani odrobiny. Walthefa chwyciły mdłości — albo z nadmiaru tańców, albo piwa. Gytha oparzyła sobie rękę, próbując wyciągnąć płonącą głownię z ogniska. Nie lękam się nadejścia dni ostatnich i Sądu Ostatecznego, boś w łaskawości swojej okazał nam mnóstwo dobroci.

Mnóstwo dobroci. Cóż, jeśli będzie tak stała i słuchała go w nieskończoność, ojciec Roche całkiem niedługo zazna wszystkiego, tylko nie dobroci. Pierwsze promienie słońca, które przedostały się do wnętrza świątyni przez kolorowe szkiełka, wydobyły z mroku oblepione woskiem lichtarze, poprzekrzywiane świece, zaplamiony lniany obrus na ołtarzu. Jeżeli lady Imeyne ujrzy kościół w takim stanie, dni ostatnie i Sąd Ostateczny nadejdą bardzo szybko — przynajmniej dla nieszczęsnego kapłana.

— Ojcze Roche…

Odwrócił się gwałtownie i próbował zerwać się na nogi, ale nie zdołał tego uczynić, z pewnością dlatego, że mięśnie zesztywniały mu z zimna. Podniósł się powoli, z wyraźnym trudem, wytężając wzrok, by dostrzec cokolwiek w mroku.

— To ja, Katherine.

Wyszła z cienia w plamę różnobarwnego światła, aby mógł ją zobaczyć.

Przeżegnał się, wciąż z niepokojem na twarzy, jej zaś zaświtało podejrzenie, czy aby nie modlił się w półśnie, z którego jeszcze nie zdołał się otrząsnąć.

— Lady Imeyne przysyła świece — powiedziała, powoli zbliżając się do niego. — Prosiła mnie, bym przekazała ci, ojcze, że masz ustawić je w srebrnych lichtarzach po obu stronach ołtarza. Masz też… — Umilkła, zawstydzona. — Przyszłam pomóc ci w przygotowaniach do mszy. Co mam robić? Może powinnam wyczyścić lichtarze?

Podała mu świece, on jednak stał jak posąg, w dalszym ciągu wpatrując się w nią zatrwożonym spojrzeniem. Czyżbym popełniła jakiś błąd? — pomyślała z niepokojem. W średniowieczu kobietom nie wolno było dotykać ołtarza ani naczyń mszalnych. Może ten zakaz dotyczył także świec?

— Postąpiłam nie tak, jak należy? — zapytała. — Nie powinnam była wchodzić do prezbiterium?

Dopiero teraz otrząsnął się z osłupienia.

— Nie ma miejsc, do których nie wolno by było wchodzić dzieciom bożym — odparł, wziął od niej świece i położył je na ołtarzu. — Ale ktoś taki jak wy nie powinien zajmować się zwykłą, ciężką pracą.

— To praca ku chwale Pana — odparła, po czym zaczęła zdejmować ze szpikulców wypalone do połowy świece. Na kandelabrach zgromadziło się więcej zastygniętego wosku, niż przypuszczała. — Będziemy potrzebowali trochę piasku i jakiś nóż.

Natychmiast pobiegł, by przynieść, czego zażądała, ona zaś skorzystała z jego nieobecności, by zdjąć z tęczy zwykle, krótkie świece i zastąpić je lepszymi.

Wrócił z piaskiem, kilkoma brudnymi szmatami oraz czymś, co z trudem mogło uchodzić za nóż. Jednak ostrze, chociaż przeraźliwie tępe, całkiem nieźle radziło sobie z woskiem; Kivrin zaczęła od obrusa, usiłując zeskrobać ogromny żółtawy naciek. Bała się, że nie mają zbyt wiele czasu. Co prawda wysłannik biskupa nie okazywał najmniejszej ochoty, by zaraz zerwać się z fotela i popędzić do kościoła, ale kto wie, jak długo jeszcze uda mu się pozostać głuchym na ponaglenia lady Imeyne.

Ja także nie mam dużo czasu, pomyślała, zabierając się do lichtarzy. Co prawda do tej pory uspokajała się, powtarzając sobie, że na pewno zdąży, ale przecież niemal całą minioną noc czyhała na okazję, by wydobyć od Gawyna interesujące ją informacje, i niczego się nie dowiedziała. Jutro zaś… Jutro Gawyn mógł wyruszyć na polowanie albo kontynuować poszukiwania sprawców napadu, którego ofiarą padła, albo wysłannik biskupa i jego kompani opróżnią ostatni dzban wina, i odjadą, zabierając ją ze sobą.

„Nie ma miejsc, do których nie wolno by było wchodzić dzieciom bożym” — powiedział ojciec Roche. Z wyjątkiem miejsca przeskoku, pomyślała z goryczą.

Pracowicie skrobała świeczniki wilgotnym piaskiem. Spory kawałek wosku wystrzelił jak z procy i wpadł do kielicha polerowanego właśnie przez księdza.

— Wybacz, ojcze — powiedziała. — Lady Imeyne… Umilkła, nie kończąc zdania. Nie powinna mówić mu o tym, że ma zostać odesłana do Oxenfordu. Gdyby próbował wstawić się za nią u lady Imeyne, tylko pogorszyłby swoją, i tak nie najlepszą, sytuację. Kto wie, czy i jego nie spotkałby podobny los.

Musiała szybko coś wymyślić, bo przerwał pracę i czekał na dalszy ciąg.

— Lady Imeyne poleciła też zawiadomić cię, ojcze, że mszę świętą będzie celebrował wysłannik biskupa.

— To prawdziwe szczęście, że w dzień narodzin Jezusa Chrystusa dane nam będzie wysłuchać słów tak mądrego człowieka — odparł, odstawiając wyczyszczony kielich.

Dzień narodzin Jezusa Chrystusa. Usiłowała wyobrazić sobie kościół Najświętszej Marii Panny, wypełniony ciepłem, muzyką i blaskiem laserowych świec migoczących w kandelabrach z nierdzewnej stali, ale udało jej się to tylko częściowo; obraz był niewyraźny, jakby nierzeczywisty.

Ustawiła świeczniki po obu stronach ołtarza, cofnęła się o krok, by sprawdzić, jak prezentują się w promieniach słońca, które sącząc się przez barwne szybki, zamieniały się w różnokolorowe smugi. Po chwili umieściła w lichtarzach świece przekazane przez lady Imeyne i przesunęła jeden z nich odrobinę w lewo. Niestety, mimo najszczerszych chęci nie mogła nic zrobić z albą ojca Roche’a; do sporej kolekcji plam dołączyła jeszcze jedna, po mokrym piasku. Najlepiej jak potrafiła wytarła ją rękawem płaszcza.

— Pójdę już, żeby obudzić dziewczynki na mszę — powiedziała, otrzepując płaszcz z piasku, po czym, pchnięta trudnym do wyjaśnienia impulsem, dodała: — Lady Imeyne uprosiła wysłannika biskupa, żeby zawiózł mnie do klasztoru w Godstow.

— Zostaliście przysłani przez Boga, który postanowił dać nam pociechę i pomoc — odparł kapłan. — Nie lękajcie się, bo On nie pozwoli, aby was stąd zabrano.

Chciałabym ci uwierzyć, myślała Kivrin, idąc przez wiejskie błonie. Dokoła wciąż nie było widać żadnych oznak życia, choć nad niektórymi dachami pojawił się dym i wypuszczono krowę z komórki. Stała przy resztkach ogniska, skubiąc zmarznięte kępki trawy, które wyłoniły się spod roztopionego śniegu. Może wszyscy śpią, a ja wreszcie będę mogła spokojnie porozmawiać z Gawynem — przemknęło jej przez głowę. Niestety, jej nadzieje prysły bardzo szybko, ponieważ chwilę potem ujrzała zmierzające ku niej Rosemundę i Agnes. Dziewczynki nie prezentowały się najlepiej: atłasowa sukienka Rosemundy była wręcz szara od pyłu, Agnes zaś miała mnóstwo siana we włosach i na ubranku.

— Dlaczego nie śpicie? — zapytała Kivrin, otrzepując czerwoną sukienkę Agnes.

— Przyszli jacyś ludzie i nas obudzili — wyjaśniła mała.

Kivrin spojrzała pytająco na Rosemundę.

— Czyżby wrócił twój ojciec?

— Nie — odparła dziewczynka. — Nie znam ich. To chyba słudzy biskupiego wysłannika.

Miała rację. Czterej mnisi (żaden nie dorównywał pozycją cystersowi) dopiero teraz dołączyli do swego pana. Mieli ze sobą dwa objuczone osiołki; Kivrin i dziewczynki przyglądały się w milczeniu, jak zdejmują z grzbietów zwierząt ogromne kufry, juki a także beczułkę wina.

— Chyba zostaną na dłużej — zauważyła Agnes.

Rzeczywiście, pomyślała Kivrin. „Zostaliście przysłani przez Boga. Nie lękajcie się, bo On nie pozwoli, aby was stąd zabrano”.

— Chodźcie — powiedziała znacznie weselszym tonem. — Muszę was uczesać, bo wyglądacie jak strachy na wróble.

Na szczęście Rosemunda sama zajęła się swoimi włosami, Kivrin mogła więc poświęcić całą uwagę młodszej dziewczynce, ale i tak rozczesanie skołtunionych włosów oraz pozbycie się niezliczonych słomek trwało aż do mszy, a w dodatku było dość bolesne. W drodze do kościoła Agnes pochlipywała cichutko.

Wysłannik biskupa woził ze sobą nie tylko wino, ponieważ wystąpił w olśniewająco białych szatach, na które założył ornat z czarnego atłasu, mnich natomiast wystąpił w stroju mieniącym się od brokatu i złotych haftów. Pisarz nie uznał za stosowne pojawić się na mszy (być może nie był w stanie zwlec się z łóżka), nie pokazał się także ojciec Roche, któremu przypuszczalnie zakazano wstępu z powodu brudnej sutanny. Kivrin co chwila spoglądała w kierunku głównych drzwi w nadziei, że lady Imeyne pozwoliła kapłanowi choć popatrzeć z daleka, jak powinna wyglądać porządnie odprawiona msza, ale w tłumie wieśniaków nie dostrzegła jego znajomej postaci.

Wierni sprawiali wrażenie bardzo zmęczonych, niektórzy zaś najwyraźniej cierpieli z powodu ostrego kaca. Ta sama, przykra dolegliwość, spotkała także biskupiego wysłannika; recytował teksty liturgiczne głosem pozbawionym wyrazu, a w dodatku czynił to tak szybko i z tak dziwnym akcentem, że Kivrin nie rozumiała ani słowa. W niczym nie przypominało to ani łaciny ojca Roche’a, ani tej, jakiej uczyli ją pan Latimer i ksiądz z Kościoła Reformowanego. Samogłoski uległy przedziwnej transformacji, dźwięczne spółgłoski brzmiały jak bezdźwięczne, te z kolei w większości stały się zupełnie niesłyszalne. Kiedy była chora i kiedy ojciec Roche pochylał się nad nią, szepcząc słowa otuchy, rozumiała go bez najmniejszego trudu. „Nie opuszczę cię” — mówił. „Niczego się nie bój”.

W miarę upływu czasu, wysłannik biskupa mówił coraz szybciej, jakby zależało mu na tym, by jak najprędzej skończyć i wrócić do ciepłej izby. Lady Imeyne ani trochę to nie przeszkadzało. Sprawiała wrażenie ogromnie zadowolonej z siebie, podczas kazania zaś, które dotyczyło konieczności wyrzeczenia się dóbr doczesnych i zrezygnowania z uciech, kiwała z powagą głową.

Wychodząc z kościoła po nabożeństwie, zatrzymała się nagle w drzwiach i z grymasem niezadowolenia na twarzy spojrzała w kierunku dzwonnicy. Co tym razem? — pomyślała Kivrin. Może powinien wyczyścić dzwon do połysku?

— Widzieliście, jak wyglądał kościół? — zapytała Imeyne siostrę sir Bloeta, przekrzykując donośne dźwięki dzwonu. — Zamiast świec poustawiał w oknach kaganki, jakby to nie była świątynia Pana, tylko wiejska chata. Muszę z nim o tym porozmawiać. Skompromitował nas w oczach wysłannika biskupa.

Pomaszerowała ku dzwonnicy. Gdyby postawił świece zamiast kaganków, okazałoby się, że umieścił je nie tam gdzie trzeba albo zgasił je nie tak jak należy, pomyślała Kivrin. Chętnie ostrzegłaby księdza przed zbliżającym się niebezpieczeństwem, ale Imeyne była już w połowie drogi do dzwonnicy, Agnes zaś szarpała opiekunkę za rękaw.

— Jestem śpiąca! — narzekała. — Chcę do łóżka!

Kivrin wzięła małą za rękę i zaprowadziła do stodoły, ominąwszy wieśniaków, którzy gromadzili się na drugą turę uroczystości. Na nowo rozpalono ognisko, młode kobiety zaś wzięły się za ręce, otoczyły je kręgiem i rozpoczęły skoczny taniec.

Agnes ochoczo wsunęła się pod futra, ale kiedy Kivrin dotarła do drzwi dworu i obejrzała się, tknięta niewyraźnym przeczuciem, ujrzała dziewczynkę biegnącą co sił w nóżkach przez dziedziniec.

— Co to ma znaczyć? — zapytała surowym tonem. — Dlaczego wstałaś? Podobno byłaś zmęczona.

— Blackie jest chory.

— Chory? A co mu dolega?

— Blackie jest chory — powtórzyła Agnes, po czym chwyciła ją za rękę i zaprowadziła z powrotem do stodoły. Piesek leżał na boku z na wpół otwartym pyszczkiem. — Dasz mu lekarstwo?

Kivrin wzięła szczeniaka na ręce, po czym szybko położyła go z powrotem na sianie.

— Tak mi przykro, Agnes… Boję się, że on nie żyje.

Dziewczynka przykucnęła i przyjrzała mu się z zainteresowaniem.

— Tak samo jak kapelan babki — stwierdziła rzeczowym tonem. — Czy Blackie miał gorączkę?

Przypuszczalnie zaszkodził mu nadmiar pieszczot, pomyślała Kivrin. Przechodził z rąk do rąk, był tarmoszony, głaskany, miętoszony i duszony. Zabiła go przesadna miłość, i to w Boże Narodzenie. O dziwo, Agnes nie sprawiała wrażenia szczególnie zrozpaczonej.

— Czy urządzimy mu pogrzeb? — zapytała, delikatnie głaszcząc nieruchome ucho.

Raczej nie, odparła w myślach. W średniowieczu nie znano jeszcze obyczaju grzebania ukochanych zwierzątek w pudełkach po butach. Pozbywano się ich rzucając je w krzaki albo do rzeki.

— Pochowamy go w lesie, pod drzewem — odparła, choć zaraz potem przyszło jej do głowy, że nie poradzą sobie z wykopaniem dziury w zmarzniętej ziemi.

Dopiero teraz na twarzy Agnes pojawił grymas zwiastujący wybuch płaczu.

— Ojciec Roche musi pogrzebać Blackiego na cmentarzu!

Nie ulegało wątpliwości, iż ojciec Roche gotów jest uczynić dla Agnes niemal wszystko, ale należało wątpić, by zgodził się wyprawić chrześcijański pogrzeb zdechłemu psu. Przekonanie, że zwierzęta mają dusze, rozpowszechniło się dopiero w XIX wieku, a nawet wtedy nikt jakoś nie wpadł na pomysł urządzania pogrzebów z całym religijnym ceremoniałem.

— Odmówię modlitwę za zmarłych — obiecała Kivrin.

Usta dziewczynki wygięły się w podkówkę.

— Ojciec Roche musi pochować go na cmentarzu! — oświadczyła stanowczo. — A potem musi długo uderzać w dzwon!

— Teraz to i tak niemożliwe — powiedziała Kivrin, widząc, że dyskusja nie ma sensu. — Zaraz po Świętach zapytam go, co należy uczynić.

A co powinna tymczasem zrobić z psimi zwłokami? Przecież nie zostawi ich tutaj, na posłaniu.

— Chodź, zaniesiemy Blackiego na dół.

Wzięła martwego szczeniaka na ręce (chyba nawet udało jej się nie skrzywić) i ostrożnie zeszła po drabinie. Rozglądała się w poszukiwaniu jakiejś skrzynki albo worka, lecz nic takiego nie mogła znaleźć. Wreszcie położyła psiaka w kącie pod wiszącymi na ścianie sierpami i poleciła małej przykryć go sianem.

— Jeśli ojciec Roche nie uderzy w dzwon, Blackie nie pójdzie do nieba! — stwierdziła dziewczynka, po czym zalała się łzami.

Kivrin uspokajała ją przez pół godziny. Kiedy wreszcie rozpaczliwe łkanie zamieniło się w cichutkie pochlipywanie, na dziedzińcu rozległy się jakieś hałasy. Czyżby rozbawieni wieśniacy dotarli aż tutaj? — przemknęło dziewczynie przez głowę. A może mężczyźni wyruszają na polowanie? Bardziej prawdopodobne było to drugie wyjaśnienie, ponieważ wyraźnie słyszała rżenie koni.

— Zobaczmy, co się tam dzieje — zaproponowała. — Może wrócił wasz ojciec?

Agnes natychmiast wyprostowała się i otarła zapłakaną buzię.

— Opowiem mu o Blackiem!

Zsunęła się z kolan opiekunki. Wyszedłszy ze stodoły przekonały się, że na dziedzińcu jest tłoczno od ludzi i koni.

— Co oni robią? — zapytała dziewczynka.

— Nie wiem — odparła Kivrin, choć było to aż nadto oczywiste.

Cob właśnie wyprowadzał ze stajni białego rumaka, na którym przyjechał wysłannik biskupa, służba zaś w pośpiechu wynosiła z domu kufry i worki, które dopiero co zdejmowała z grzbietów jucznych zwierząt. Eliwys stała w progu, z niepokojem przyglądając się zamieszaniu.

— Czy oni wyjeżdżają? — dopytywała się dziewczynka.

— Nie.

Nie wyjeżdżają. To niemożliwe. Przecież nie wiem, gdzie jest miejsce przeskoku.

Z dworu wyszedł mnich odziany w biały habit i obszyty futrem płaszcz, Cob zaś wrócił biegiem do stajni, by zaraz zjawić się ponownie, prowadząc za uzdę deresza, na którym jechała Kivrin podczas wyprawy po jemiołę. W drugiej ręce niósł siodło.

— Mówię ci, że wyjeżdżają! — stwierdziła stanowczo Agnes.

— Wiem — odparła Kivrin bezbarwnym tonem.

23.

Złapała małą za rękę i ruszyła z powrotem do stajni. Musi schować się gdzieś do chwili, kiedy odjadą.

— Dokąd idziemy? — zapytała Agnes.

Kivrin ominęła dwóch służących sir Bloeta taszczących ciężką skrzynię.

— Z powrotem na stryszek.

Agnes stanęła jak wryta.

— Ale ja nie chcę spać! — załkała. — Wcale nie jestem zmęczona!

— Lady Katherine! — zawołał ktoś z drugiej strony dziedzińca.

Chwyciła dziecko na ręce i nie zważając na głośne protesty ruszyła biegiem w kierunku stajni.

— Nie chcę spać! — wrzeszczała Agnes. — Nie chcę!

Po chwili dogoniła ją zadyszana Rosemunda.

— Lady Katherine, nie słyszeliście, jak was wołałam? Matka chce zaraz z wami mówić. Wysłannik biskupa postanowił nas opuścić.

Złapała ją za rękę i zmusiła do zatrzymania.

Eliwys w dalszym ciągu stała w progu, obok niej zaś zatrzymał się wysłannik biskupa. Jego kosztowny płaszcz przypominał z daleka plamę krwi. Brakowało tylko Imeyne; pewnie pakuje moje rzeczy, pomyślała Kivrin.

— Wysłannik biskupa przypomniał sobie, że ma do załatwienia pilne sprawy w klasztorze w Bernecestre — poinformowała ją Rosemunda. — Sir Bloet postanowił mu towarzyszyć. — Uśmiechnęła się radośnie. — Zaproponował im nocleg w Courcy, a jutro pojadą stamtąd do Bernecestre.

Bernecestre. Bicester. Dobrze, że nie Godstow, choć do Godstow jechało się właśnie w tamtą stronę. — Jakie to sprawy?

— Nie wiem — odparła Rosemunda, wzruszając ramionami. Dla niej istotnie nie miało to żadnego znaczenia. Liczyło się tylko to, że sir Bloet zniknie jej z oczu — przynajmniej na jakiś czas. Dziewczynka w radosnych podskokach zmierzała ku drzwiom dworu, prowadząc za rękę Kivrin, jakby zamieniły się rolami i to ona pełniła teraz funkcję opiekunki.

Wysłannik biskupa mówił coś do jednego ze służących, Eliwys zaś przysłuchiwała się temu ze zmarszczonymi brwiami. Kivrin uświadomiła sobie, że gdyby teraz skręciła gwałtownie i skryła się w stajni, nikt nie wiedziałby, gdzie jej szukać. Niestety, Rosemunda trzymała ją mocno za rękę i ciągnęła naprzód.

— Rosemundo, muszę wrócić do stodoły. Zdaje się, że zostawiłam tam płaszcz…

— Matko!

Agnes popędziła na oślep do Eliwys; niewiele brakowało, a wpadłaby pod konia, który gwałtownie szarpnął łbem i cofnął się, parskając głośno. Parobek natychmiast złapał go za cugle.

— Agnes! — krzyknęła Rosemunda, po czym rzuciła się za siostrą. Co prawda uwolniła z uchwytu rękę Kivrin, ale było już za późno na ucieczkę; zarówno Eliwys, jak i kościelny dostojnik spojrzeli w ich stronę.

— Nie wolno biegać między końmi — upomniała Eliwys młodszą córkę, kiedy ta dopadła do niej i objęła ją za kolana.

— Mój piesek umarł!

— To nie powód, żeby biegać jak szalona — odparta Eliwys.

W ogóle nie słuchała córki.

— Przekażcie mężowi, że jesteśmy mu wdzięczni za użyczenie wierzchowców, dzięki czemu nasze będą mogły odpocząć przed podróżą do Bernecestre — powiedział wysłannik biskupa. On także wydawał się czymś zatroskany. — Parobek przyprowadzi je z Courcy.

— Zobaczysz mojego pieska? — zapytała Agnes, szarpiąc skraj matczynej sukni.

— Cicho bądź! — syknęła Eliwys.

— Mój pisarz nie może z nami jechać — ciągnął dostojnik. — Lękam się, że wczoraj nieco nadużył uciech i teraz cierpi z powodu nadmiaru jadła i wina. Pozwólcie, dobra pani, by nieco odpoczął. Wyruszy za nami, jak tylko odzyska siły.

— Pewnie, że może zostać — odparła Eliwys. — Czy możemy mu jakoś pomóc? Matka mego męża…

— Nie trzeba, nie trzeba… Nic nie robi tak dobrze na bolącą głowę jak długi sen. Wieczorem z pewnością będzie zdrów jak ryba.

Wysłannik biskupa także wyglądał na kogoś, kto mocno „nadużył uciech”: był roztargniony, jakby zmagał się z dokuczliwym bólem głowy, jego arystokratyczna twarz miała zaś barwę popiołu. Nagle zadrżał i owinął się szczelnie płaszczem.

Do tej pory nawet nie spojrzał na Kivrin, w jej duszy więc powoli zaczęła kiełkować nadzieja, że w pośpiechu zapomniał o obietnicy złożonej lady Imeyne. Zerknęła z niepokojem w kierunku bramy; oby tylko Imeyne jak najdłużej zmywała głowę biednemu kapłanowi!

— Żałuję, że mego męża nie ma w domu i że nie mogliśmy zgotować tak szacownym gościom lepszego przyjęcia. Mój małżonek…

— Muszę dopilnować służących — przerwał jej, po czym wyciągnął rękę, Eliwys zaś uklękła i ucałowała pierścień. Zanim zdążyła wstać, szedł już szybkim krokiem w stronę stajni. Odprowadziła go zaniepokojonym spojrzeniem.

— Zobaczycie go, matko? — powtórzyła Agnes.

— Nie teraz — odparła Eliwys. — Rosemundo, musisz pożegnać się z sir Bloetem i lady Yvolde.

— Jest całkiem zimny! — oznajmiła Agnes płaczliwym tonem.

Eliwys odwróciła się do Kivrin.

— Lady Katherine, wiecie może, gdzie jest lady Imeyne?

— Została w kościele — powiedziała Rosemunda, zanim Kivrin zdążyła otworzyć usta.

— Widocznie chciała się jeszcze pomodlić — mruknęła Eliwys, po czym wspięła się na palce i rozejrzała po zatłoczonym dziedzińcu. — A gdzie podziała się Maisry?

Schowała się, pomyślała Kivrin. Ja też powinnam to zrobić.

— Mam jej poszukać? — zaofiarowała się Rosemunda.

— Nie trzeba. Masz pożegnać sir Bloeta. Lady Katherine, pójdźcie do kościoła po lady Imeyne, żeby zdążyła ucałować dłoń biskupiego wysłannika. Rosemundo, co ty tu jeszcze robisz? Powinnaś być przy narzeczonym!

— Już idę — powiedziała Kivrin, w duchu zaś pomyślała: Wyjdę za bramę, a jeśli stara będzie jeszcze w kościele, skręcę za chaty i schowam się w lesie.

Szybkim krokiem ruszyła przez dziedziniec. Dwaj słudzy sir Bloeta taszczyli ogromny kufer, uginając się pod jego ciężarem. Nagle jeden z nich poślizgnął się i, by nie stracić równowagi, z łomotem postawił swój koniec skrzyni na zamarzniętej ziemi. Jego towarzysz, rzecz jasna, musiał uczynić to samo. Kivrin ominęła ich, starając się zanadto nie zbliżać do koni.

— Zaczekajcie! — Rosemunda złapała ją za rękaw. — Lady Katherine, pójdźcie ze mną pożegnać sir Bloeta! Nie chcę iść do niego sama.

Kivrin spojrzała niepewnie na bramę. Lada chwila mogła pojawić się lady Imeyne z relikwiarzem przyciśniętym do piersi.

— Proszę was!

Bladą twarz dziewczynki wykrzywiał grymas lęku.

— Rosemundo…

— To będzie tylko chwilka! Zaraz potem pójdziecie szukać babki. — Pociągnęła Kivrin w kierunku otwartych na oścież wrót stajni. — Tylko prędko, dopóki nie jest sam!

Sir Bloet rozmawiał z otyłą niewiastą w ogromnym spiczastym czepcu, przyglądając się, jak parobcy siodłają jego konia. Wyglądało na to, że kobieta ubierała się w pośpiechu, ponieważ czepiec był mocno przekrzywiony na prawą stronę.

— O jakiej to pilnej sprawie przypomniał sobie nagle wysłannik biskupa? — zapytała.

Sir Bloet pokręcił głową na znak, że nie ma pojęcia, a następnie, ujrzawszy Rosemundę, uśmiechnął się szeroko i postąpił krok w jej stronę. Dziewczynka kurczowo zacisnęła palce na ręce Kivrin.

— Może otrzymał jakieś wieści z Bath? — snuła na głos rozważania szwagierka sir Bloeta.

— Ani wczoraj, ani dziś rano nie przybył żaden posłaniec.

— Skoro tak, to czemu wcześniej nic nie mówił o żadnych pilnych sprawach?

— Nie wiem — odparł zniecierpliwiony. — Jakie to ma znaczenie? Muszę pożegnać się z narzeczoną.

Wyciągnął rękę do Rosemundy, ona zaś z ociąganiem podała mu swoją.

— Żegnajcie, sir Bloet — powiedziała oficjalnym tonem.

— Czy tylko tyle masz do powiedzenia swemu przyszłemu mężowi? — zapytał. — Może choć pocałujesz go na pożegnanie?

Rosemunda zrobiła krok naprzód, pocałowała go szybko w policzek, po czym cofnęła się pospiesznie.

— Dziękuję wam za podarunek — dodała.

Opuścił spojrzenie na jej odkrytą, smukłą szyję, wyciągnął rękę i musnął palcami broszkę przypiętą do płaszcza.

— „Zastępujesz przyjaciela, którego kocham”…

Do stajni wpadła zadyszana Agnes.

— Sir Bloet! Sir Bloet!

Podbiegła do niego, a on schylił się i chwycił ją w ramiona.

— Przyszłam się z wami pożegnać. Wiecie, że mój piesek umarł?

— Przywiozę ci nowego, kiedy przyjadę na ślub — obiecał. — Pod warunkiem, że dasz mi całusa.

Dziewczynka zarzuciła mu ręce na szyję i głośno cmoknęła w rumiane policzki.

— Coś mi się widzi, że twoja siostra znacznie chętniej rozdaje pocałunki — powiedział, spoglądając znacząco na Rosemundę, po czym postawił Agnes na ziemi. — Może jednak pocałujesz mnie raz jeszcze?

Rosemunda milczała jak zaklęta.

Podszedł do niej i ujął broszkę grubymi paluchami.

— Io suiicien lui darni amo… — Położył ręce na ramionach dziewczynki. — Nosząc tę broszkę, będziesz o mnie pamiętać.

Schylił się z wysiłkiem i pocałował ją w szyję. Co prawda Rosemunda nie cofnęła się, ale zbladła tak bardzo, iż Kivrin była niemal pewna, że dziewczynka zaraz zemdleje.

Sir Bloet uwolnił ją z objęć.

— Wrócę po ciebie na Wielkanoc — obiecał.

Zabrzmiało to jak groźba.

— Czy wtedy dostanę nowego pieska? — zainteresowała się Agnes.

Podeszła lady Yvolde.

— Twoi słudzy zapodziali gdzieś mój płaszcz! — zwróciła się do brata oskarżycielskim tonem.

— Zaraz go poszukam! — wykrzyknęła Rosemunda i nie czekając na odpowiedź, wybiegła ze stajni, ciągnąc za sobą Kivrin.

— Rosemundo, teraz już naprawdę muszę poszukać lady Imeyne — powiedziała Kivrin, kiedy znalazły się w bezpiecznej odległości od sir Bloeta. — Spójrz, już prawie odjeżdżają.

Miała rację. Na dziedzińcu uformowała się niezbyt uporządkowana kolumna, Cob zaś właśnie biegł otwierać bramę. Konie, na których minionego wieczoru przybyli „Trzej Królowie”, zostały objuczone bagażami. Szwagierka sir Bloeta oraz jej córki dosiadły już wierzchowców, natomiast wysłannik biskupa stał obok deresza i dopinał popręg u siodła.

Dziewczyna zaciskała palce aż do bólu. Jeszcze tylko kilka minut, modliła się w duchu. Zostań w kościele jeszcze kilka minut, a kiedy wrócisz, będę już bezpieczna.

— Twoja matka kazała mi ją znaleźć — powiedziała do Rosemundy, lecz ta ani myślała puścić jej rękę.

— Najpierw musicie pójść ze mną do izby.

— Rosemundo, nie ma już czasu na…

— A jeśli wejdzie do domu i zastanie mnie samą?

Kivrin przypomniała sobie sir Bloeta całującego delikatną szyję dziewczynki.

— Dobrze, pójdę z tobą — zdecydowała. — Ale musimy się pospieszyć.

Pobiegły przez dziedziniec, wpadły do sieni i niewiele brakowało, by zderzyły się z otyłym mnichem, który właśnie schodził po schodach. Wyglądał jak ktoś bardzo strapiony… albo bardzo skacowany. Nie powiedziawszy ani słowa wyszedł na dwór, one zaś wsunęły się do izby.

Nikogo tam nie było. Na stole walały się resztki uczty, a pozostawione własnemu losowi palenisko dymiło obficie.

— Płaszcz lady Yvolde na pewno został na strychu — powiedziała Rosemunda. — Zaczekajcie tu na mnie. Zaraz go przyniosę.

Wspięła się po drabinie w takim tempie, jakby gonił ją sir Bloet we własnej osobie.

Kivrin podeszła do jednego z okien i wyjrzała na zewnątrz. Nie widziała stąd bramy, miała za to doskonały widok na biskupiego wysłannika, który stał z jedną ręką opartą na siodle i lekko pochyloną głową, słuchając mnicha szepczącego mu coś do ucha. Wyglądało to tak, jakby cysters usprawiedliwiał się przed zwierzchnikiem albo informował go o niezbyt przyjemnym wydarzeniu.

— Jest! — oznajmiła Rosemunda. Schodziła po drabinie trzymając się szczebli jedną ręką, ponieważ w drugiej ściskała płaszcz lady Yvolde. — Zaniosę go i zaraz wracam.

Kivrin postanowiła wykorzystać nadarzającą się okazję.

— Ja to zrobię.

Wzięła ciężki płaszcz od Rosemundy i ruszyła do drzwi. Zamierzała wręczyć go pierwszemu spotkanemu służącemu, a następnie skierować się ku przejściu między zabudowaniami. Jeśli Imeyne zostanie w kościele jeszcze minutę albo dwie, i jeśli zdążę dotrzeć do skraju lasu, albo nawet do tej nędznej chatki, zaczekam do ich odjazdu i będę bezpieczna, myślała. Otworzyła drzwi… i stanęła twarzą w twarz z lady Imeyne.

— Dlaczego nie jesteście gotowi do wyjazdu? — zapytała kobieta. — Gdzie wasz płaszcz?

Kivrin dostrzegła kątem oka, że wysłannik biskupa chwyta obiema rękami za łęk siodła i stawia stopę na złączonych dłoniach Coba.

— W kościele. Zaraz po niego pójdę.

— Nie ma czasu. Przecież widzicie, że już odjeżdżają!

Rozejrzała się rozpaczliwie, lecz w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby pospieszyć jej z odsieczą. Eliwys i Gawyn stali przy wrotach stajni, Agnes rozprawiała o czymś z jednym z siostrzeńców sir Bloeta, Rosemunda zaś jakby rozpłynęła się w powietrzu. Przypuszczalnie na widok babki cofnęła się do izby i ukryła w jakimś zakamarku.

— Lady Yvolde poprosiła mnie, żebym przyniosła jej płaszcz…

— Maisry się tym zajmie — stwierdziła Imeyne tonem nie znoszącym sprzeciwu. — Maisry!

Boże, żeby tylko jej nie znalazła, jęknęła bezgłośnie Kivrin.

— Maisry! Gdzie jesteś, ty okropna dziewucho?

Mam nadzieję, że dobrze się ukryła…

— Maisry!

Służąca wymknęła się z gorzelni i zbliżyła się chyłkiem, przezornie trzymając się już za ucho. Imeyne wyrwała Kivrin płaszcz z rąk, po czym rzuciła go Maisry.

— Zanieś go lady Yvolde. Tylko szybko! — Chwyciła Kivrin za rękę. — Chodźcie ze mną — poleciła tonem nie znoszącym sprzeciwu, a następnie zaciągnęła ją przed oblicze biskupiego wysłannika. — Święty ojcze, zapomniałeś o lady Katherine, którą obiecałeś zawieźć do Godstow.

— Nie jedziemy do Godstow — odparł, po czym z wyraźnym trudem wspiął się na siodło. — Udajemy się do Bernecestre.

Gawyn osiodłał Gringoleta i teraz prowadził go powoli w stronę bramy. Jedzie z nimi, przemknęło Kivrin przez głowę. Może w drodze do Courcy udałoby mi się przekonać go, żeby wskazał mi miejsce przeskoku, a potem uciekłabym im i dotarła tam na własną rękę…

— Czy więc nie może pojechać z wami do Bernecestre, a stamtąd ktoś dowiózłby ją do Godstow? Ogromnie zależy mi na tym, by wróciła do swego klasztoru.

— Nie mamy na to czasu — stwierdził krótko, biorąc cugle do ręki.

Imeyne chwyciła go za skraj szkarłatnego płaszcza.

— Dlaczego odjeżdżacie tak nagle? Czy ktoś was obraził?

Zerknął ukradkiem na mnicha stojącego obok klaczy.

— Nie. — Prawą ręką uczynił w powietrzu znak krzyża. — Dominus vobiscum, et cum spiritu tuo — wymamrotał, spoglądając znacząco na jej rękę zaciśniętą na pole płaszcza.

— A co z nowym kapelanem? — nie dawała za wygraną Imeyne.

— Zostawiam wam mego pisarza, który może pełnić tę funkcję.

On kłamie, uświadomiła sobie nagle Kivrin, i przyjrzała mu się uważnie. Wysłannik biskupa posłał mnichowi jeszcze jedno ukradkowe spojrzenie. Może nagły wyjazd spowodowany był chęcią uwolnienia się od narzekań starej kobiety?

Lady Imeyne od razu poprawił się humor.

— Waszego pisarza? A, to co innego.

Cofnęła rękę, dostojnik zaś natychmiast spiął wierzchowca ostrogami i ruszył galopem przez dziedziniec, o mało nie tratując po drodze Agnes, która w ostatniej chwili uskoczyła na bok, po czym przybiegła do Kivrin i ukryła twarz w fałdach jej spódnicy. Mnich nie zwlekając dosiadł konia, po czym podążył za wysłannikiem.

— Niech Bóg cię prowadzi, święty ojcze! — zawołała Imeyne, lecz z pewnością żaden z nich jej nie usłyszał.

Chwilę potem dziedziniec opustoszał. Jako ostatni odjechał Gawyn — zawrócił spod bramy, przegalopował przez cały dziedziniec, z pewnością po to, by zwrócić na siebie uwagę Eliwys, i dopiero potem dołączył do zasadniczej kolumny. Nie zabrali mnie ze sobą, przemknęła jej przez głowę triumfalna myśl. Zostałam tutaj, w pobliżu miejsca przeskoku! Kivrin poczuła tak wielką ulgę, że nawet przestała się martwić nieobecnością Gawyna. Przecież do Courcy jest zaledwie pół dnia drogi. Możliwe, że wróci jeszcze przed wieczorem.

Albo jej ulga udzieliła się wszystkim dokoła, albo domownicy dopiero teraz poczuli zmęczenie po nieprzespanej nocy; w każdym razie, nikt nie przejawiał najmniejszej ochoty, by przystąpić do sprzątania ze stołu resztek uczty. Eliwys opadła na fotel, przez kilka minut spoglądała obojętnie na bałagan, po czym zawołała Maisry, ale kiedy ta nie odpowiedziała, Eliwys nie powtórzyła wezwania, tylko oparła głowę o rzeźbione oparcie i zamknęła oczy.

Rosemunda oznajmiła, że idzie na strych, żeby się położyć, Agnes natomiast usiadła obok Kivrin przy palenisku, położyła główkę na jej kolanach i od niechcenia bawiła się dzwoneczkiem.

Tylko lady Imeyne nie poddała się powszechnemu lenistwu.

— Poproszę nowego kapelana, by odmówił z nami modlitwę — oznajmiła, kierując się ku schodom wiodącym na piętro.

Eliwys przypomniała jej, nie otwierając oczu, że wysłannik biskupa prosił, by chwilowo zostawić pisarza w spokoju, lecz Imeyne mimo to wspięła się po stopniach i zastukała do drzwi. Nie otrzymawszy odpowiedzi, zapukała powtórnie, znacznie mocniej, a kiedy i to nie dało rezultatu, wróciła do izby, po czym uklękła w takim miejscu, by mieć schody na oku, złożyła ręce i zaczęła się cicho modlić.

Agnes ziewnęła rozdzierająco.

— Może pójdziesz na strych i położysz się obok siostry? — zaproponowała Kivrin.

— Wcale nie jestem zmęczona! — zaprotestowała dziewczynka, siadając na ławie. — Opowiedz mi co przydarzyło się tej dziewczynce, której ojciec zakazał chodzić do lasu.

— Dobrze, ale najpierw musisz się położyć.

Agnes ponownie ułożyła główkę na jej kolanach i zasnęła w połowie drugiego zdania.

Późnym popołudniem Kivrin przypomniała sobie o martwym piesku. Nadarzała się znakomita okazja, by coś z nim zrobić, ponieważ wszyscy zasnęli — nawet lady Imeyne, która chwilowo dała spokój pisarzowi i ułożyła się do snu na strychu. Maisry spała pod stołem, informując głośnym chrapaniem o swoim istnieniu.

Kivrin ostrożnie wysunęła kolana spod główki Agnes i poszła zająć się pochówkiem szczeniaka. Na dziedzińcu nie było żywej duszy, podobnie jak na błoniu, gdzie wciąż jeszcze dymiły szczątki ogniska. Przypuszczalnie wieśniacy także ucięli sobie popołudniową drzemkę.

Wygrzebała spod słomy sztywne ciało Blackiego, po czym weszła do stajni po drewnianą łopatę. W stajni został tylko kucyk Agnes. Kivrin wydało się to trochę dziwne; w jaki sposób pisarz ma dotrzeć do Courcy? Chyba że wysłannik biskupa powiedział prawdę i jego pisarz rzeczywiście miał zostać tu na stałe jako kapelan.

Z martwym psiakiem w jednej a łopatą w drugiej ręce przeszła przez błonie, okrążyła kościół, po czym zaczęła kopać w zmarzniętej ziemi po północnej stronie budowli.

To znaczy, próbowała kopać. Lodowa skorupa na powierzchni gruntu, a także sama ziemia, były twarde jak kamień. Nawet kiedy wskoczyła obiema nogami na łopatę, nie zdołała wbić jej ani na centymetr. Po kilku bezowocnych próbach poszła w kierunku skraju lasu, dotarłszy tam przekopała się przez nie zamarzniętą warstwę śniegu okalającą pień potężnego jesionu i pogrzebała szczeniaka pod grubym kobiercem zeschniętych liści.

— Requeiscat in pace — powiedziała na wypadek, gdyby Agnes zapytała, czy Blackie miał chrześcijański pogrzeb, a następnie ruszyła w drogę powrotną do domu.

Gdyby tak właśnie teraz pojawił się Gawyn… Korzystając z okazji poprosiłaby go, żeby zabrał ją w miejsce przeskoku. Szła powoli, noga za nogą, nasłuchując tętentu galopującego konia. Należało przypuszczać, że Gawyn nadjedzie główną drogą, więc oparła łopatę o zewnętrzną ścianę chlewika i przeszła aż do bramy, ale wciąż niczego nie słyszała.

Powoli zaczynało się zmierzchać. Jeśli nie zjawi się w ciągu najbliższych kilkunastu minut, będzie za późno, żeby jechać do lasu. Za jakieś pół godziny ojciec Roche zacznie dzwonić na nieszpór i wszyscy się obudzą. Na szczęście pozostawały jeszcze inne możliwości: niezależnie od pory, o jakiej wróci, Gawyn będzie musiał obrządzić konia. Być może wtedy uda jej się zakraść do stajni i poprosić go, by jutro z samego rana pokazał jej miejsce, w którym znalazł ją wśród porozrzucanych resztek bagażu.

Albo przekona go, by zechciał narysować jej mapę i dokładnie opisać to miejsce, tak, żeby sama mogła tam trafić. Dzięki temu zdoła się od niego uniezależnić i nawet jeśli lady Imeyne znowu wyśle go w jakiejś sprawie, w niczym nie przeszkodzi to w realizacji jej, Kivrin, planów.

Stała przy bramie tak długo, że aż zaczęła drżeć z zimna, po czym wróciła po łopatę, odniosła ją do stajni i skierowała się ukosem przez dziedziniec w kierunku dworu. Po drodze nikogo nie spotkała, ale w sieni natknęła się na Rosemundę przygotowaną do wyjścia.

— Gdzie byliście, lady Katherine? — zapytała dziewczynka. — Wszędzie was szukałam. Pisarz…

— O co chodzi? — zapytała z niepokojem Kivrin. — Wyjeżdża?

Widocznie odespał już całonocne pijaństwo i sposobi się do odjazdu, a lady Imeyne zdołała przekonać go, by zabrał ją do Godstow.

— Nie. — Weszły do izby. Była pusta, więc zapewne Imeyne i Eliwys poszły na górę, do pokoju udostępnionego pisarzowi. Rosemunda odpięła broszkę sir Bloeta i rozwiązała tasiemki płaszcza. — Zachorował. Ojciec Roche kazał mi was przyprowadzić.

Ruszyła w górę po schodach.

— Zachorował?

— Właśnie. Nie wiedzielibyśmy o tym, gdyby babka nie posłała Maisry na górę, żeby dała mu coś do jedzenia.

A przy okazji zagoniła do roboty, pomyślała Kivrin, wspinając się za Rosemundą po schodach.

— I Maisry zawiadomiła was, że jest chory?

— Tak. Ma gorączkę.

Raczej kaca, przemknęło Kivrin przez głowę. Zaraz jednak uświadomiła sobie, że nawet jeśli lady Imeyne nie potrafiła — albo nie chciała — rozpoznać objawów przepicia, z pewnością uczyniłby to ojciec Roche. Nagle zaświtała jej okropna myśl: leży w moim łóżku, więc pewnie zaraził się czymś ode mnie!

— Co mu dolega? — zapytała.

Rosemunda nie odpowiedziała, tylko otworzyła drzwi.

W małym pomieszczeniu panował niesłychany ścisk. Ojciec Roche pochylał się nad łóżkiem, Eliwys stała tuż za nim, z ręką na główce Agnes, Maisry przycupnęła przy oknie, lady Imeyne zaś klęczała przy rzeźbionej skrzyni, zawzięcie mieszając jedną z cuchnących maści swego pomysłu. Oprócz tego w pokoju czuć było inną woń, chyba nawet bardziej nieprzyjemną, a na pewno mocniejszą.

Wszyscy, z wyjątkiem Agnes, mieli zaniepokojone twarze. Mała wydawała się po prostu zaintrygowana, tak samo jak wtedy, gdy przyglądała się martwemu pieskowi. On umarł, przemknęło Kivrin przez głowę. Zaraził się ode mnie i umarł. Jednocześnie jakiś spokojny, choć ledwo słyszalny głos rozsądku szeptał jej, że to niemożliwe. Przecież znalazła się tutaj w połowie grudnia, czyli okres inkubacji musiałby wynosić prawie dwa tygodnie, a nikt z tych, którzy kontaktowali się z nią codziennie, nie wykazywał najmniejszych objawów choroby.

Dopiero teraz spojrzała na pisarza. Leżał bez przykrycia, ubrany tylko w koszulę. Reszta ubrania wisiała na desce w nogach łóżka. Kosztowny płaszcz walał się na podłodze, lecz nikt nie zwracał na to uwagi. Koszula była uszyta z żółtawego jedwabiu; ktoś rozwiązał mu ją na piersi, odsłaniając bezwłosą, gładką skórę. Ręce wystające z długich rękawów miały delikatny, niemal arystokratyczny kształt.

On jest naprawdę chory, pomyślała. Bardzo chory. Bardziej niż ja byłam wtedy, kiedy wydawało mi się, że umieram.

Idąc w stronę łóżka niechcący kopnęła do połowy opróżnioną butelkę wina, która z szurgotem potoczyła się po podłodze. Przez twarz chorego przemknął bolesny grymas. Druga butelka, jeszcze nie otwarta, stała przy wezgłowiu.

— Za dużo tłustego jadła — zawyrokowała lady Imeyne, niestrudzenie ucierając cuchnącą papkę.

Dla Kivrin nie ulegało wątpliwości, iż nie jest to zatrucie pokarmowe. Nie było to nawet zatrucie alkoholem, chociaż pozory zdawały się przemawiać za tą właśnie hipotezą. Pisarz był bardzo, ale to bardzo chory.

Łapał powietrze szeroko otwartymi ustami, dysząc jak nieszczęsny Blackie. Intensywnie czerwony, opuchnięty język nie mieścił mu się w ustach. Jego twarz miała odcień głębokiego szkarłatu, malował się zaś na niej wyraz przerażenia i niepewności.

A może został otruty? Wysłannikowi biskupa tak bardzo spieszyło się do wyjazdu, że niewiele brakowało, a stratowałby Agnes. Przykazał też Eliwys, by przez pewien czas zostawiono pisarza w spokoju. W średniowieczu wysocy urzędnicy kościelni wcale nierzadko załatwiali w ten sposób porachunki. W pisemnych relacjach przetrwały doniesienia o tajemniczych zgonach w klasztorach i katedrach.

Ale to nie miało najmniejszego sensu. Przecież tamci dwaj nie uciekaliby na łeb, na szyję, gdyby ich ofiara miała umrzeć od trucizny dającej objawy podobne do objawów którejś z niezliczonych chorób, na jakie ludzie umierali w tej epoce. Poza tym, dlaczego kościelny dostojnik miałby mordować swego podwładnego, kiedy bardzo łatwo mógł się go pozbyć w inny sposób — choćby tak, jak lady Imeyne zamierzała pozbyć się ojca Roche’a?

— Czy to cholera? — zapytała lady Eliwys.

Nie, pomyślała Kivrin, starając się przypomnieć sobie, jakie są objawy tej choroby. Na pewno gwałtowna biegunka i wymioty, prowadzące do odwodnienia organizmu. Chory odczuwa ogromne pragnienie, którego nie sposób zaspokoić.

— Chce wam się pić?

Pisarz nie zareagował. Miał na wpół opuszczone powieki, które także sprawiały wrażenie opuchniętych.

Położyła mu rękę na czole. Drgnął lekko, zamrugał raptownie, po czym znowu znieruchomiał.

— Ma ogromną gorączkę… — powiedziała, myśląc jednocześnie: przy cholerze temperatura nie jest aż tak wysoka. — Dajcie mi wilgotną chustkę albo coś takiego.

— Rusz się, Maisry! — syknęła Eliwys, ale Rosemunda uprzedziła służącą i podała ten sam brudny gałgan, który Kivrin doskonale zapamiętała z okresu, jaki spędziła w łóżku.

Przynajmniej zmoczono go w czystej zimnej wodzie. Złożyła szmatę na cztery części i położyła ją choremu na czole. Pisarz oddychał z coraz większym trudem, a kiedy wilgotny materiał zetknął się ze skórą, skrzywił się boleśnie i przyłożył zaciśniętą rękę do podbrzusza. Czyżby wyrostek robaczkowy? Raczej nie, bo gorączka byłaby wtedy znacznie mniejsza. Wysoka, bo sięgająca niekiedy 40 stopni temperatura towarzyszyła durowi brzusznemu, lecz zazwyczaj nie występowała w początkowej fazie choroby. Przy durze znacznie powiększała się śledziona, powodując silne boleści.

— Gdzie was boli? — zapytała.

Ponownie zatrzepotał powiekami, jednocześnie wykonując nieskoordynowane ruchy rękami, jakby usiłował pozbierać jakieś drobne przedmioty rozsypane obok niego na łóżku. Podobnie zachowywali się chorzy na dur brzuszny, tyle że dopiero w bardziej zaawansowanym stadium choroby. Czyżby zaraził się wcześniej, jeszcze przed przyjazdem do domu lorda Guillaume’a?

Przypomniała sobie, że zsiadając z konia potknął się i upadłby, gdyby nie pomocna ręka mnicha. Potem jednak, sądząc z ilości jedzenia i wina, jakie wchłonął podczas uczty, czuł się chyba nie najgorzej. Uganiał się także za Maisry, co raczej świadczyło o dobrym samopoczuciu. Dur brzuszny dawał objawy stopniowo przybierające na sile: na początku był tylko ból głowy i lekka gorączka, która rosła powoli, by w trzecim tygodniu choroby osiągnąć 39 stopni.

Kivrin pochyliła się niżej i zajrzała pod koszulę, szukając charakterystycznej różowej wysypki, lecz nic takiego nie znalazła. Dostrzegła natomiast wyraźną opuchliznę z boku szyi, ale o niczym to nie świadczyło, bo przecież powiększenie węzłów chłonnych towarzyszyło wielu infekcjom. Delikatnie podciągnęła prawy rękaw; na przedramieniu i ramieniu również nie było żadnych plam — tylko paznokcie miały sinobrunatną barwę, co świadczyło o niedostatku tlenu w organizmie. Sinica stanowiła jeden z objawów cholery.

— Czy wymiotował albo miał rozwolnienie? — zapytała.

— Nie — odparła lady Imeyne, rozsmarowując zielonkawą maź na kawałku sztywnego płótna. — Objadł się, opił, a nadmiar cukru i przypraw zatruł mu krew.

Skoro nie było wymiotów, to w grę nie mogła wchodzić cholera, szczególnie przy tak wysokiej temperaturze. Czyżby więc wirus, który tak bardzo dał jej się we znaki? Ale przecież nie miała ani bólów brzucha, ani tak potwornie opuchniętego języka.

Chory sięgnął do czoła i ściągnął okład na poduszkę. Kivrin wzięła szmatę do ręki; była zupełnie sucha. Czy jakakolwiek niewirusowa choroba mogła spowodować tak wielką gorączkę? Poza durem brzusznym nic innego nie przychodziło jej do głowy.

— Krwawił z nosa? — zapytała kapłana.

— Nie — odpowiedziała za niego Rosemunda, biorąc od niej szmatę. — Nie widziałam śladów krwi.

— Zmocz ją w zimnej wodzie, ale nie wyżymaj — poleciła Kivrin. — Ojcze Roche, pomóżcie mi go podnieść.

Wsunęli ręce pod plecy i kark chorego i wspólnymi siłami posadzili go na łóżku. Poduszka była czysta.

— Myślicie, że to dur? — zapytał ojciec Roche niemal z nadzieją w głosie, kiedy z powrotem położyli na wpół przytomnego pisarza.

— Nie wiem.

Rosemunda wróciła z mokrą ścierką. Wykonała polecenie aż za dobrze, ponieważ szmata ociekała lodowatą wodą. Kivrin położyła ją choremu na czole.

Poderwał się raptownie, zrzucił okład z czoła, po czym zaczął na oślep wymachiwać rękami i nogami. Zaciśnięta pięść trafiła ją w udo z taką silą, że zachwiała się i niewiele brakowało a runęłaby na łóżko.

— Przepraszam, przepraszam… — powtarzała, usiłując odzyskać równowagę i jednocześnie unieruchomić jego ramiona. — Tak mi przykro…

Wpatrywał się w nią wytrzeszczonymi, nabiegłymi krwią oczami.

— Gloriam tuam! — wrzasnął zdumiewająco wysokim, nie swoim głosem.

— Naprawdę mi przykro — powiedziała i w tej samej chwili kolejny cios trafił ją prosto w splot słoneczny, pozbawiając na chwilę tchu w piersi.

— Requiem aeternum dona eis! — ryczał, podnosząc się najpierw na kolana, a potem na nogi, i stając pośrodku łóżka. — Et lux perpetua luceat eis!

Kivrin uświadomiła sobie, że to fragmenty mszy żałobnej. Ojciec Roche chwycił za skraj koszuli, ale chory wyszarpnął mu go z rąk, po czym zaczął skakać jak szalony po łóżku, wymachując nogami i rękami.

— Miserere nobis…

Obracając się uderzał stopami i rękami w ścianę, ale, choć uderzenia z pewnością były bolesne, nie wywierały na nim najmniejszego wrażenia.

— Jak tylko uda nam się go złapać, trzeba powalić go na łóżko i unieruchomić mu ręce i nogi — powiedziała Kivrin.

Ojciec Roche skinął głową, ale pozostali trwali nieruchomo jak posągi, wpatrując się z przerażeniem w pląsającego mężczyznę: Imeyne wciąż na kolanach, Maisry przy oknie, Rosemunda trzymając w wyciągniętej ręce mokrą szmatę, jakby oczekiwała, że Kivrin ponownie spróbuje położyć kompres na głowie chorego, Agnes z na wpół otwartymi ustami.

Po kolejnym, dzikim podskoku, pisarz znalazł się blisko krawędzi łóżka.

— Teraz!

Kivrin i ojciec Roche chwycili go za kostki. Pisarz zachwiał się, wymachując ramionami, po czym rzucił się z wysokiego łóżka prosto na nie spodziewającą się niczego Rosemundę.

— Miserere nobis! — ryknął. Oboje runęli na podłogę.

— Łapcie go, zanim jej coś zrobi! — wykrzyknęła Kivrin, ale chory leżał nieruchomo z szeroko rozrzuconymi ramionami, ustami prawie dotykając ust Rosemundy.

Ojciec Roche chwycił go za bezwładne ramię i przetoczył na bok. Pisarz oddychał płytko, ale nie tak szybko jak przedtem.

— Czy on nie żyje? — zapytała Agnes. Jej cienki głosik podziałał jak zimny prysznic, nagle bowiem wszyscy zaczęli się poruszać. — Wygląda jak Blackie, a Blackie umarł.

Lady Imeyne dźwignęła się z podłogi, podeszła do chorego i uklękła przy nim.

— Nie, on nie umarł — odparła. — To tylko gorączka z krwi dostała się do głowy. Często się tak dzieje.

Nieprawda, pomyślała Kivrin. Nigdy tak się nie dzieje. To nie są objawy żadnej znanej mi choroby. Co to może być? Zapalenie opon mózgowych? Padaczka?

Pochyliła się nad Rosemundą. Dziewczynka leżała nieruchomo z zamkniętymi oczami i zaciśniętymi piąstkami.

— Nic ci nie jest?

Rosemunda otworzyła oczy.

— On na mnie skoczył! — poskarżyła się drżącym głosem.

— Możesz wstać?

Dziewczynka skinęła głową. Przy pomocy Eliwys, która ciągnęła za sobą uczepioną jej spódnicy Agnes, udało się postawić ją na nogi.

— Boli mnie noga! — poskarżyła się, ale po minucie okazało się, że jednak może chodzić. — Stałam sobie, a on… on tak nagle…

Eliwys pomogła starszej córce dokuśtykać do łóżka i posadziła ją na rzeźbionej skrzyni. Agnes natychmiast zajęła miejsce obok siostry.

— Skoczył ci na głowę! — poinformowała ją z przejęciem.

Pisarz wymamrotał coś niewyraźnie i poruszył się na podłodze. Rosemunda spojrzała na niego z niepokojem.

— Czy on znowu zacznie skakać?

— Wątpię — odparła Eliwys, lecz mimo to na wszelki wypadek pomogła córce wstać i podeszła z nią do drzwi. — Pomóż siostrze zejść na dół i posadź ją przy ogniu — poleciła Agnes. — Masz się nią opiekować, rozumiesz?

Agnes chwyciła Rosemundę za rękę.

— Jak pisarz umrze, pochowamy go na cmentarzu — dobiegł zza drzwi jej głosik. — Tak jak Blackiego.

Pisarz już wyglądał jak nieboszczyk. Ojciec Roche ukląkł przy nim, chwycił go pod ramiona, bez większego wysiłku dźwignął z podłogi i przewiesił sobie przez ramię. Kivrin pospiesznie zgarnęła na bok futra, kapłan zaś położył go na łóżku.

— Musimy wygnać gorączkę z jego głowy — oświadczyła Imeyne, nakładając na płótno kolejną warstwę specyfiku. — Nadmiar ostrych przypraw zatruł mu krew, a ta przeniosła chorobę do mózgu.

— Nie… — szepnęła Kivrin, wpatrując się rozszerzonymi z przerażenia oczami w nieruchome ciało duchownego. Leżał na wznak z rozrzuconymi ramionami. Rozpięta koszula zsunęła się nieco, odsłaniając prawy bark i pachę. Właśnie tam, pod pachą, dziewczyna dostrzegła wyraźny zaczerwieniony obrzęk. — Nie… — szepnęła ponownie.

Obrzęk był wielkości kurzego jaja. Wysoka gorączka, opuchnięty język, zaburzenia układu nerwowego… Doskonale znała te objawy. Były szczegółowo opisane niemal we wszystkich książkach o średniowieczu.

Cofnęła się o krok.

— To niemożliwe — powiedziała tak cicho, że sama z trudem usłyszała własne słowa. — To musi być coś innego.

To na pewno coś innego — na przykład jakiś czyrak albo wrzód. Ostrożnie wyciągnęła rękę i dotknęła zaczerwienionego miejsca.

Chory poruszył się gwałtownie. Roche chwycił go za przeguby i przytrzymał mocno. Powiększony węzeł chłonny był bardzo twardy, natomiast skóra dokoła niego przybierała coraz ciemniejszą, fioletowoczarną barwę.

— Niemożliwe — powtórzyła. — Za wcześnie. Przecież jest dopiero Boże Narodzenie 1320.

— To powinno wypędzić gorączkę — oznajmiła Imeyne i podniosła się z kolan. Ruszyła w stronę łóżka, trzymając w wyciągniętych rękach przygotowany kompres. — Ściągnijcie mu koszulę, żebym mogła przyłożyć okład.

— Nie! — Kivrin zagrodziła jej drogę. — Nie zbliżajcie się! Niech nikt go nie dotyka!

Lady Imeyne zmierzyła ją zdziwionym spojrzeniem.

— Czemu tak mówicie? — Przeniosła wzrok na Roche’a. — Przecież to zwykła gorączka od kłopotów z trawieniem.

— To nie gorączka! — wykrzyknęła Kivrin. Ona także spojrzała na księdza. — Niech ojciec natychmiast go puści i nie zbliża się do niego. To nie gorączka, tylko dżuma!

Roche, Imeyne, Eliwys i Maisry wpatrywali się w nią ze zdumionymi minami.

Przecież oni nawet nie wiedzą, co to jest, przemknęła jej przez głowę rozpaczliwa myśl. Nie mieli jeszcze do czynienia z Czarną Śmiercią. Zaraza zaczęła rozprzestrzeniać się w Chinach w roku 1333, do Anglii zaś dotarła dopiero w 1348.

— Jestem tego pewna — powiedziała, zastanawiając się jednocześnie jak ich przekonać. — Dymienice pod pachami, opuchnięty język, wylewy podskórne…

— Co też opowiadacie! — Imeyne energicznym ruchem odsunęła ją na bok. — To zwykła gorączka z przejedzenia.

Kivrin otworzyła usta, by ponowić ostrzeżenie, ale nim zdążyła wykrztusić choćby słowo, Imeyne stanęła jak wryta i wytrzeszczyła oczy.

— Panie, miej litość nad nami… — wyszeptała, po czym cofnęła się o krok, wciąż trzymając przed sobą okład z zielonkawej mazi.

— Czy to sina choroba? — zapytała Eliwys drżącym głosem.

Nagle Kivrin wszystko zrozumiała. Kobiety przyjechały tu wcale nie ze względu na proces ani nawet nie dlatego, że lord Guillaume okazał nieposłuszeństwo królowi. Przysłał tu rodzinę, ponieważ w Bath zapanowała zaraza.

„Nasza piastunka umarła” — powiedziała Agnes. Podobnie jak kapelan, brat Hubard. „Rosemunda mówi, że umarł na siną chorobę”, poinformowała ją Agnes. Sir Bloet wspomniał, że rozprawy zostały odroczone z powodu choroby sędziego. A więc dlatego Eliwys nie chciała jechać do Courcy i dlatego tak bardzo rozgniewała się na teściową, kiedy ta wysłała Gawyna do biskupa: zaraza dotarła do Bath. Ale to przecież niemożliwe. Czarna Śmierć zagościła w Bath dopiero jesienią roku 1348.

— Który mamy rok? — zapytała, z trudem poruszając wargami.

Kobiety spojrzały na nią ze zdumieniem.

— Który mamy rok? — powtórzyła pytanie, tym razem kierując je do ojca Roche’a.

— Dobrze się czujecie, lady Katherine?

Ostrożnie wyciągnął rękę w jej kierunku, jakby obawiał się, że Kivrin lada chwila powtórzy wyczyny pisarza. Cofnęła się gwałtownie.

— Powiedzcie mi, który mamy rok!

— Dwudziesty pierwszy rok panowania Edwarda III — odparła Eliwys.

Trzeciego? Dlaczego nie Drugiego? Powinien być Drugi! Ogarnięta paniką, nie była w stanie przypomnieć sobie, na jakie lata przypadało panowanie tych dwóch władców.

— Rok! — powtórzyła z rozpaczą w głosie. — Który mamy rok?

— Anno Domini… — wyharczał pisarz, po czym przesunął obrzmiałym językiem po spierzchniętych wargach. — Anno Domini… tysiąc trzysta czterdziesty ósmy.

Загрузка...