Sherlock Holmes Sir Arthur Conan Doyle

Księga wszystkich dokonań Sherlocka Holmesa

Spis treści


STUDIUM W SZKARŁACIE

Część pierwsza

Ze wspomnień Johna H. Watsona, byłego lekarza wojskowego

Rozdział pierwszy

Sherlock Holmes


W 1878 roku uzyskałem tytuł lekarza medycyny na Uniwersytecie Londyńskim, a następnie udałem się do Netley na specjalny kurs dla lekarzy wojskowych. Zakończywszy tam naukę, zostałem przydzielony do 5. pułku fizylierów northumberlandzkich jako asystent chirurga. W owym czasie pułk stacjonował w Indiach. Nim zdołałem do niego dołączyć, wybuchła druga wojna afgańska. Po dotarciu do Bombaju dowiedziałem się, że mój korpus przekroczył już przełęcze i znajdował się głęboko na terytorium wroga. Wyruszyłem jednak za nim wraz z wieloma innymi oficerami, którzy znaleźli się w takiej samej sytuacji jak ja. Udało mi się bezpiecznie dotrzeć do Kandaharu, gdzie odnalazłem swój pułk i od razu przejąłem nowe obowiązki.

Kampania ta przyniosła wielu ludziom zaszczyty i awanse, mnie samemu jednak nie przysporzyła niczego poza nieszczęściem i katastrofą. Zostałem skierowany do królewskiego pułku z Berkshire, w którym służyłem podczas feralnej bitwy pod Maiwand. To właśnie tam zostałem postrzelony w ramię z jezzaila, afgańskiego muszkietu. Kula strzaskała mi kość i uszkodziła tętnicę podobojczykową. Zapewne wpadłbym w ręce okrutnych ghazich, gdyby nie odwaga i poświęcenie mojego ordynansa Murraya. Przerzucił mnie przez grzbiet jucznego konia, i w ten sposób bezpiecznie doprowadził do Brytyjczyków.

Nękany bólem i osłabiony po długich trudach, jakie dane było mi przejść, zostałem wysłany pociągiem wraz z wieloma innymi rannymi do szpitala w Peszawarze. Tam doszedłem trochę do siebie, i moje zdrowie poprawiło się do tego stopnia, że mogłem już wygrzewać się w słońcu na werandzie i chodzić bez niczyjej pomocy. Niestety, wkrótce dopadł mnie dur brzuszny, prawdziwe przekleństwo naszych kolonii w Indiach. Przez wiele miesięcy moje życie wisiało na włosku, a gdy wreszcie odzyskałem siły i rozpocząłem rekonwalescencję, byłem tak słaby i wycieńczony, że konsylium lekarzy orzekło, iż należy bez zwłoki odesłać mnie do Anglii. Popłynąłem więc na okręcie wojennym „Orontes” w charakterze pasażera i miesiąc później zszedłem na nabrzeże w Portsmouth ze zrujnowanym zdrowiem i decyzją rządu angielskiego, umożliwiającą mi poprawienie stanu zdrowia w ciągu dziewięciu miesięcy.

Nie miałem w Anglii krewnych ani przyjaciół, byłem więc wolny jak ptak, a przynajmniej tak wolny, jak pozwala na to człowiekowi dzienny dochód w wysokości jedenastu szylingów i sześciu pensów. W takich okolicznościach w naturalny sposób przyciągnął mnie Londyn, to ogromne bagno, do którego nieuchronnie ściągają wałkonie i obiboki z całego imperium. Zatrzymałem się na jakiś czas w hotelu przy Strandzie, wiodąc niezbyt wygodną, bezsensowną egzystencję i wydając wszystkie pieniądze, jakie miałem, znacznie swobodniej niż powinienem. Wkrótce stan moich finansów zaniepokoił mnie do tego stopnia, że zdałem sobie sprawę, iż albo będę musiał wyjechać z metropolii i zaszyć się gdzieś na wsi, albo dokonać radykalnej zmiany mojego stylu życia. Wybrałem tę drugą alternatywę. Zdecydowałem na początek wyprowadzić się z hotelu i zamieszkać w jakiejś mniej pretensjonalnej i tańszej siedzibie.

W dniu, w którym podjąłem takie postanowienie, siedziałem w barze „Criterion”, gdy nagle ktoś klepnął mnie w ramię. Odwróciłem się i rozpoznałem młodego Stamforda, który był kiedyś moim asystentem w szpitalu św. Bartłomieja. Dla samotnego człowieka w tej ogromnej dżungli, jaką jest Londyn, prawdziwą przyjemnością jest ujrzenie znajomej przyjaznej twarzy. Nigdy nie byliśmy ze Stamfordem szczególnie blisko zaprzyjaźnieni, teraz jednak przywitałem go z entuzjazmem, i wydawało mi się, że on też bardzo się cieszy z tego spotkania. Byłem tak uradowany, że zaprosiłem go na lunch w Holborn, dokąd udaliśmy się dorożką.

- I co porabiałeś, Watsonie? - spytał z nieskrywanym zdumieniem, gdy jechaliśmy zatłoczonymi ulicami Londynu. - Jesteś chudy jak szczapa i brązowy jak orzech!

Opisałem mu pokrótce moje przygody i właśnie kończyłem opowieść, gdy dojechaliśmy na miejsce.

- Biedaczysko! - powiedział ze współczuciem, wysłuchawszy relacji o wszystkich moich nieszczęściach. - I co teraz zamierzasz?

- Poszukam sobie kwatery - odparłem. - Próbuję właśnie znaleźć odpowiedź na pytanie, czy można wynająć wygodne mieszkanie po rozsądnej cenie.

- To doprawdy dziwne - zauważył mój towarzysz. - Jesteś już drugim człowiekiem, który mi dzisiaj coś takiego powiedział.

- A kto był tym pierwszym? - spytałem.

- Pewien mężczyzna, którego widuję w laboratorium chemicznym w szpitalu. Dziś rano uskarżał się, że nie może znaleźć nikogo, kto chciałby wynająć z nim wspólnie pewne ładne mieszkanie, które właśnie znalazł, a które jest zbyt kosztowne na jego kieszeń.

- Na Jowisza! - zawołałem. - Jeśli naprawdę szuka kogoś, kto będzie z nim dzielił mieszkanie i koszty wynajmu, to myślę, że jestem właśnie tym człowiekiem, którego szuka. Zresztą, wolałbym chyba mieć jakiegoś towarzysza, niż mieszkać samemu.

Młody Stamford rzucił mi znad swojego kieliszka z winem dość dziwne spojrzenie.

- Jeszcze nie znasz Sherlocka Holmesa - oznajmił. - Może ci zupełnie nie przypaść do gustu. Życie z nim na co dzień może nie być takie proste.

- A co, masz coś przeciwko niemu?

- Och, wcale tak nie mówiłem. On miewa trochę dziwaczne idee, jest entuzjastą pewnych dziedzin nauki, jednak, o ile wiem, to całkiem przyzwoity człowiek.

- Jak przypuszczam, student medycyny? - spytałem.

- Nie. Nie mam zielonego pojęcia, co zamierza robić. Wydaje mi się, że świetnie zna się na anatomii i jest pierwszorzędnym chemikiem, jednak, o ile wiem, nigdy systematycznie nie studiował medycyny. Swoje badania naukowe prowadzi bardzo pobieżnie i ekscentrycznie. Zgromadził jednak mnóstwo nietypowej wiedzy, którą mógłby zadziwić swoich profesorów.

- Nigdy go nie pytałeś, czym zamierza się zająć?

- Nie. Jest typem człowieka, z którego trudno coś wyciągnąć, choć potrafi być rozmowny, gdy jest akurat w odpowiednim nastroju.

- Chciałbym go poznać - powiedziałem. - Jeżeli mam już z kimś mieszkać, to wolałbym, żeby ten człowiek był pracowity i spokojny. Nie jestem jeszcze na tyle silny, by znosić hałas czy jakieś szaleństwa. Doświadczyłem tak dużo jednego i drugiego w Afganistanie, że wystarczy mi do końca życia. Gdzie znajdę twojego znajomego?

- Na pewno będzie w laboratorium - odparł mój towarzysz. - Przez wiele tygodni albo omija to miejsce szerokim łukiem, albo przesiaduje tam i pracuje nad czymś od rana do nocy. Jeśli masz ochotę, możemy tam zajrzeć po lunchu.

- Oczywiście - odparłem, i rozmowa zeszła na inne tematy.

Po drodze z Holborn do szpitala Stamford opowiedział mi kilka szczegółów o dżentelmenie, któremu właśnie zamierzałem zaproponować, by został moim współlokatorem.

- Tylko nie wiń mnie później, jeśli ci się z nim nie ułoży - rzekł. - Nie wiem o nim nic, prócz tego, czego się dowiedziałem, widując go od czasu do czasu w laboratorium. To twój pomysł, więc nie spodziewaj się, że będę ponosił za to odpowiedzialność w przyszłości.

- Jeśli nie będzie nam się dobrze układało, to po prostu się rozstaniemy - odparłem. -Wydaje mi się, Stamford - dodałem, przypatrując się badawczo mojemu towarzyszowi - że masz jakieś powody, by umyć ręce od całej tej sprawy. Czy ten człowiek ma aż tak straszne usposobienie, czy też chodzi o coś zupełnie innego? No dalej, przestań owijać w bawełnę!

- Trudno wyrazić to, czego nie można opisać słowami - odparł ze śmiechem. - Holmes jest, moim zdaniem, typem nawiedzonego naukowca. Czasem może się wydawać wręcz nieludzki. Potrafię sobie wyobrazić, jak podaje swojemu przyjacielowi szczyptę jakiegoś nowo odkrytego alkaloidu absolutnie bez złych zamiarów, po prostu w celu potwierdzenia naukowych dociekań, aby dokładnie i precyzyjnie poznać jego działanie. Jednakże gwoli sprawiedliwości muszę dodać, że równie chętnie byłby gotów sam go zażyć. Wydaje mi się, że jego pasją jest ścisła i precyzyjna wiedza.

- I bardzo słusznie.

- Tak, ale z tym również można przesadzić. Okładanie kijem zwłok w prosektorium to, przyznasz, jest dziwacznym przejawem pasji badawczej.

- Bije kijem zwłoki?!

- Tak, żeby sprawdzić, czy i w jakim stopniu można spowodować po śmierci powstanie siniaków. Widziałem na własne oczy, jak to robił.

- Ale przecież mówiłeś, że nie studiuje medycyny.

- Bo nie studiuje. Kto go tam wie, co on właściwie studiuje. Ale właśnie dojeżdżamy. Sam musisz sobie wyrobić zdanie na jego temat.

Gdy wypowiadał te słowa, skręciliśmy w wąską uliczkę. Przez niewielkie boczne drzwi przeszliśmy do jednego ze skrzydeł ogromnego szpitala. Znałem to miejsce i nie potrzebowałem przewodnika, gdy wchodziliśmy do ponurej klatki schodowej, a potem szliśmy długim korytarzem wśród bielonych wapnem ścian i pomalowanych szarą farbą drzwi. Przy końcu korytarza znajdowało się niskie, zwieńczone łukiem przejście, prowadzące do laboratorium chemicznego.

Było to przestronne pomieszczenie z niezliczonymi rzędami butelek. Tu i ówdzie stały szerokie niskie stoły, najeżone retortami, próbówkami i małymi palnikami Bunsena, płonącymi migotliwym niebieskim płomieniem. W pomieszczeniu przebywał tylko jeden student, pochylony nad stolikiem w głębi i pogrążony w pracy. Słysząc nasze kroki, obejrzał się i skoczył na równe nogi.

- Odkryłem to! Odkryłem! - krzyknął tryumfalnie do mojego towarzysza, biegnąc ku nam z próbówką w dłoni. - Znalazłem odczynnik, który jest wytrącany tylko przez hemoglobinę, i przez żadną inną substancję! - Nawet gdyby właśnie odkrył kopalnię złota, nie wywołałoby to na jego twarzy większej satysfakcji.

- Doktor Watson, pan Sherlock Holmes - rzekł Stamford, przedstawiając nas sobie.

- Bardzo mi miło - rzekł serdecznie, ściskając moją dłoń z siłą, o jaką bym go nigdy nie podejrzewał. - Jak widzę, był pan w Afganistanie.

- A jak, u licha, pan na to wpadł? - spytałem zdumiony.

- Nieważne - odparł, chichocząc pod nosem. - Teraz najważniejsza jest hemoglobina. Jak widzę, zapewne nie rozumie pan znaczenia mego odkrycia?

- Z chemicznego punktu widzenia jest to na pewno interesujące - odparłem. - Ale w praktyce...

- Ależ człowieku! To jest najbardziej praktyczne odkrycie medyczno-prawne, i długo jeszcze nikt nic lepszego nie odkryje! Nie widzi pan, że pozwala to na stworzenie niezawodnego testu na wykrywanie plam krwi? Proszę tu podejść!

W swym entuzjazmie schwycił mnie za rękaw płaszcza i pociągnął do stolika, przy którym pracował.

- Pobierzmy trochę świeżej krwi - powiedział, nakłuwając sobie palec długą igłą i zbierając krople pipetą. - Teraz dodam tę odrobinę krwi do litra wody. Jak pan widzi, powstała mieszanka wygląda jak zwykła czysta woda. Stężenie krwi nie jest większe niż jeden do miliona. Jednakże bez wątpienia uda nam się uzyskać charakterystyczną reakcję.

Mówiąc to, wrzucił do naczynia kilka białych kryształów, a następnie dodał parę kropli przejrzystego płynu. Chwilę później zawartość stała się matowa i przybrała mahoniowy kolor, a na dnie szklanego naczynia pojawił się brązowawy osad.

- Ha! Ha! - zawołał, klaszcząc w dłonie; wyglądał przy tym jak dziecko zachwycone nową zabawką. - I co pan o tym sądzi?

- Wydaje się, że to niezwykle czuły test - zauważyłem.

- Cudownie, cudownie! Stary test gwajakolowy był bardzo niepewny i nieporęczny. Podobnie jest zresztą z badaniem próbek na obecność cząsteczek krwi przy pomocy mikroskopu. To drugie jest zupełnie bezużyteczne, jeśli plamy mają już parę godzin. Mój test wydaje się działać niezależnie od tego, czy krew jest świeża, czy już zdążyła zakrzepnąć. Gdyby ktoś go wymyślił wcześniej, po świecie nie chodziłyby setki ludzi, którzy dawno powinni zapłacić za swoje zbrodnie.

- To prawda! - wymamrotałem.

- Sprawy kryminalne nieustannie kręcą się wokół tej właśnie kwestii. Jakiegoś człowieka

podejrzewa się o przestępstwo być może wiele miesięcy po tym, jak je popełniono.

Na jego bieliźnie czy ubraniu znajdują brązowawe plamy. Czy są to plamy krwi? A może plamy po błocie, rdzy, owocach lub czymkolwiek innym? Nad tą kwestią głowiło się już wielu ekspertów. A dlaczego? Bo nie było wiarygodnego testu. Ale teraz mamy test Sherlocka Holmesa, i nie będzie już z tym problemów.

Gdy to mówił, oczy mu płonęły. Następnie, kładąc rękę na sercu, skłonił się w taki sposób, jakby w swojej wyobraźni stał przed wiwatującym tłumem.

- Należą się panu gratulacje - zauważyłem, zaskoczony tym jego entuzjazmem.

- W zeszłym roku głośna była sprawa von Bischoffa z Frankfurtu. Gdyby taki test wtedy istniał, na pewno by go powiesili! I był jeszcze Mason z Bradford i ten słynny Muller, i Lefevre z Montpellier, i Samson z Nowego Orleanu. Mogę wymienić tuziny przypadków, w których ten test miałby decydujące znaczenie.

- Jest pan chyba chodzącą encyklopedią zbrodni - rzekł Stamford ze śmiechem. -Mógłby pan o tym pisać w gazetach w rubryce zatytułowanej „Kroniki policyjne przeszłości”.

- To rzeczywiście byłaby bardzo ciekawa lektura - zauważył Sherlock Holmes, zaklejając niewielkim kawałkiem plastra ślad po nakłuciu na palcu. - Muszę być ostrożny -ciągnął dalej, zwracając się do mnie z uśmiechem - bo sporo się bawię truciznami.

Mówiąc to, wyciągnął rękę; spostrzegłem, że cała upstrzona była podobnymi plastrami i przebarwiona od silnych kwasów.

- Przyszliśmy tu w pewnej sprawie - rzekł Stamford, siadając na stołku z trzema nogami i podsuwając stopą drugi stołek w moim kierunku. - Mój przyjaciel szuka kwatery. A ponieważ skarżył się pan ostatnio, że nikt nie chce wspólnie z panem wynająć mieszkania, pomyślałem, że może was ze sobą poznam.

Sherlock Homes wydawał się zaskoczony pomysłem dzielenia ze mną mieszkania.

- Mam na oku apartament przy Baker Street - powiedział - który by nam doskonale odpowiadał. Mam nadzieję, że nie przeszkadza panu zapach silnego tytoniu?

- Sam palę marynarski tytoń.

- To bardzo dobrze. Ja mam sporo chemikaliów i od czasu do czasu przeprowadzam eksperymenty. Nie będzie to panu przeszkadzać?

- Absolutnie nie.

- Zastanówmy się... Jakie mam jeszcze wady? Czasami popadam w depresję i całymi dniami się nie odzywam. Nie powinien pan wówczas myśleć, że kiedy tak się zachowuję, jestem obrażony. Trzeba mnie zostawić w spokoju: wkrótce mi przechodzi. A do czego pan chciałby się przyznać? Najlepiej będzie, by dwóch mężczyzn poznało się od najgorszej strony, zanim zdecydują, czy chcą razem zamieszkać?

Roześmiałem się, bo rozbawiło mnie to przesłuchanie.

- Mam małego buldoga, to jeszcze szczeniak - odparłem. - Poza tym nie godzę się na żadne awantury i hałasy, bo mam dość zszargane nerwy. Wstaję o przedziwnych porach, no i jestem beznadziejnie leniwy. Mam też parę innych złych nawyków, ale na razie wymieniłem panu najważniejsze z nich.

- Czy granie na skrzypcach też zalicza pan do awantur? - spytał z niepokojem.

- To zależy od muzyka - odparłem. - Dobra gra na skrzypcach jest darem od bogów... Natomiast kiepska gra.

- Och, w porządku - zawołał, śmiejąc się wesoło. - Myślę, że możemy uznać sprawę za załatwioną. To znaczy, jeśli mieszkanie się panu spodoba.

- Kiedy możemy je obejrzeć?

- Proszę wpaść tu po mnie jutro w południe, a razem wybierzemy się na Baker Street i wszystko ustalimy - odpowiedział.

- Dobrze, przyjdę punktualnie w południe - odparłem, ściskając mu dłoń na pożegnanie.

Zostawiliśmy Sherlocka Holmesa przy pracy, otoczonego chemikaliami, i poszliśmy

razem w stronę mojego hotelu.

- A tak nawiasem mówiąc - spytałem, zatrzymując się i zwracając w stronę Stamforda -skąd on, u diabła, wiedział, że przyjechałem z Afganistanu?

Mój towarzysz uśmiechnął się enigmatycznie.

- Na tym właśnie polega jego wyjątkowość - powiedział. - Wielu ludzi dużo by dało, żeby się dowiedzieć, jak on to wszystko odgaduje.

- Och, a więc to tajemnica?! - zawołałem, zacierając ręce. - To naprawdę intrygujące. Jestem ci bardzo wdzięczny, że poznałeś nas ze sobą. Właściwym przedmiotem badań nad ludzkością jest człowiek.

- W takim razie będziesz miał ciekawy obiekt do badań - rzekł Stamford, żegnając się ze mną. - Przekonasz się jednak, że to trudny orzech do zgryzienia. Założę się, że to on więcej dowie się o tobie niż ty o nim. Do zobaczenia!

- Do zobaczenia! - odparłem i spacerem wróciłem do hotelu, bardzo zaciekawiony moim nowym znajomym.

Rozdział drugi

Sztuka dedukcji


Następnego dnia spotkaliśmy się tak, jak ustaliliśmy, i obejrzeliśmy mieszkanie przy Baker Street pod numerem 221b, o którym Holmes wspominał podczas naszego pierwszego spotkania. Mieszkanie składało się z dwóch wygodnych sypialni i jednego dużego, przestronnego salonu, bardzo przyjemnie urządzonego, z dwoma wielkimi oknami, przez które wpadało dużo światła. Lokum pod każdym względem było wspaniałe, czynsz dzielony na dwóch okazał się na tyle niski, że od razu dobiliśmy targu, stając się jego lokatorami. Jeszcze tego samego wieczoru przeniosłem swoje rzeczy z hotelu, a następnego ranka Sherlock Holmes zjawił się z kilkoma pudłami i podróżnymi kuframi. Przez kilka pierwszych dni byliśmy bardzo zajęci urządzaniem się i rozpakowywaniem swoich rzeczy. Gdy już to zrobiliśmy, zaczęliśmy powoli odnajdywać się w nowym miejscu i przyzwyczajać do siebie i naszego nowego otoczenia.

Holmes z całą pewnością nie był kłopotliwym współlokatorem. Zachowywał się spokojnie, prowadził regularny tryb życia. Rzadko się zdarzało, by po dziesiątej wieczór jeszcze nie spał, a rano zjadał śniadanie i wychodził, nim zdążyłem wstać z łóżka. Czasami spędzał całe dnie w laboratorium chemicznym, czasami w prosektorium, a zdarzało się również, że chodził na długie spacery, najwyraźniej nie omijając najgorszych dzielnic Londynu. Gdy miał zapał do pracy, nie było bardziej energicznego człowieka niż on. Od czasu do czasu jednak popadał w zupełnie inny nastrój, a wtedy przez wiele dni leżał w salonie na sofie, prawie się do mnie nie odzywając i w ogóle nie wstając - i tak od rana do nocy. Dostrzegałem wówczas rozmarzony, nieobecny wyraz jego oczu; zacząłbym go podejrzewać, że jest uzależniony od jakichś narkotyków, ale jego schludność i wstrzemięźliwość wykluczały taką ewentualność.

W miarę jak mijały kolejne tygodnie, moje zaciekawienie Sherlockiem Holmesem i tym, co zamierza w życiu robić, stopniowo nasilało się i pogłębiało. Sam jego wygląd przykułby uwagę nawet najbardziej nieuważnego obserwatora. Miał ponad sześć stóp wzrostu, a ponieważ był przy tym strasznie chudy, wydawał się jeszcze wyższym. Oczy miał bystre i przenikliwe -z wyjątkiem tych sytuacji, gdy popadał w odrętwienie, o którym już wspominałem - a cienki jastrzębi nos nadawał jego twarzy wyraz czujności i zdecydowania. To wrażenie potęgował również wydatny kwadratowy podbródek. Jego ręce były zawsze poplamione atramentem i chemikaliami, ale on posiadał zdolność niezwykle delikatnie obchodzić się z przedmiotami -często miałem okazję obserwować, jak podczas przeprowadzania eksperymentu posługiwał się

kruchymi przyrządami naukowymi.

Czytelnicy być może uznają, że jestem potwornie wścibski, muszę jednak przyznać, iż człowiek ten niezwykle pobudził moją ciekawość. Często próbowałem przebić się przez jego powściągliwość, którą on zasłaniał wszystko, co dotyczyło jego osoby. Nim jednak zostanę negatywnie oceniony, chciałbym przypomnieć o tym, jak bezcelowe było wówczas moje życie i jak niewiele rzeczy potrafiło zająć moją uwagę. Zdrowie nie pozwalało mi wychodzić na zewnątrz, chyba że przy wyjątkowo dobrej pogodzie. Nie miałem też przyjaciół, którzy by mnie odwiedzali, przerywając tym samym monotonię codziennej egzystencji. Dlatego w tych okolicznościach bardzo się cieszyłem z tajemniczości otaczającej mojego towarzysza i spędzałem większość czasu, próbując tę tajemnicę zgłębić.

Sherlock Holmes nie studiował medycyny. Sam o tym kiedyś powiedział, potwierdzając przypuszczenia Stamforda. Nie wyglądało również na to, by uczęszczał na jakieś studia, po których mógłby uzyskać tytuł naukowy lub zdobyć jakiekolwiek inne umiejętności, pozwalające mu wkroczyć do świata uczonych. Pewne dziedziny studiował jednak z ogromnym zapałem i w obszarach swej ekscentrycznej wiedzy potrafił poruszać się tak biegle i precyzyjnie, że jego obserwacje mnie zdumiewały. Z całą pewnością żaden człowiek nie był w stanie ani tak ciężko pracować, ani zdobywać tak szczegółowej wiedzy, jeśli nie miał w tym jakiegoś określonego celu. Ludzie mający pobieżną znajomość przedmiotu rzadko posiadają tak dogłębną wiedzę. Żaden człowiek nie obciąża też swojego umysłu tak wieloma drobiazgami, o ile nie ma ku temu ważkich powodów.

Jego ignorancja w innych dziedzinach wiedzy była równie zaskakująca. Wyglądało na to, że nie ma zielonego pojęcia o literaturze współczesnej, filozofii czy polityce. Gdy zacytowałem Thomasa Carlyle’a, dopytywał się naiwnie, któż to taki i czego dokonał. Moje zaskoczenie sięgnęło jednak zenitu, gdy przez przypadek odkryłem, że nie wie nic o teorii Kopernika i budowie Układu Słonecznego. Fakt, że jakaś cywilizowana istota ludzka żyjąca w dziewiętnastym wieku nie jest świadoma, że to Ziemia obraca się wokół Słońca, wydał mi się tak niesamowity, że po prostu nie wiedziałem, co o tym myśleć.

- Wyglądasz na zdumionego - powiedział z uśmiechem, widząc wyraz zaskoczenia na mojej twarzy. - Teraz, kiedy już o tym wiem, postaram się najszybciej jak potrafię o tym zapomnieć.

- Zapomnieć?!

- Widzisz - wyjaśnił - uważam, że mózg człowieka przypomina niewielkie puste poddasze, które trzeba tak umeblować, by nam to odpowiadało. Głupiec będzie zbierał wszelkiego rodzaju graty, jakie nawiną mu się pod rękę. Wówczas wiedza, która mogłaby mu się przydać, zostaje wyparta lub w najlepszym przypadku upchnięta gdzieś w kąt wraz z mnóstwem innych rzeczy, tak że dostęp do niej będzie później bardzo utrudniony. Rozsądny człowiek natomiast nad wyraz skrupulatnie wybiera to, co wnosi na swoje poddasze, czyli wkłada do swego mózgu. Nie gromadzi tam niczego prócz narzędzi, które będą mu potrzebne w czasie wykonywania pracy, ale posiada ogromny ich asortyment, wszystko w idealnym porządku.

Błędem byłoby myśleć, że to ciasne pomieszczenie ma ściany, które można przesuwać, powiększając jego powierzchnię. Możesz mi wierzyć, że przychodzi taki czas, gdy za każdym razem, kiedy dowiadujesz się czegoś nowego, będziesz zapominał o czymś, co wiedziałeś wcześniej. Dlatego ogromne znaczenie ma to, by nie dopuścić, aby bezużyteczne fakty wypierały takie, które mogą nam się przydać.

- Ale Układ Słoneczny...

- A jakie do diabła ma on dla mnie znaczenie! - przerwał niecierpliwie. - Mówisz mi, że kręcimy się wokół Słońca. Nawet gdybyśmy się kręcili wokół Księżyca, nijak nie miałoby to wpływu na mnie ani na moją pracę.

Właśnie miałem go zapytać, co to za praca, ale coś w jego zachowaniu ostrzegło mnie, że takie pytanie nie byłoby mile widziane. Zastanawiałem się jednak nad naszą krótką rozmową i próbowałem wyciągnąć z niej jakieś logiczne wnioski. Powiedział, że nie chce zdobywać żadnych wiadomości, które niczego nie wnoszą do jego pracy. Tak więc cała wiedza, jaką posiadał, musiała mu być do czegoś potrzebna. Wyliczałem w głowie wszystkie najróżniejsze dziedziny, w których był wyjątkowo biegły. Wziąłem nawet do ręki ołówek i je wypisałem. Gdy lista była gotowa, nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Wyglądało to tak.

SHERLOCK HOLMES - JEGO OGRANICZENIA I PREDYSPOZYCJE

1. Znajomość literatury - żadna.

2. Znajomość filozofii - żadna.

3. Znajomość astronomii - żadna.

4. Znajomość polityki - słaba.

5. Znajomość botaniki - różnie. Świetnie zna się na belladonie, opium i ogólnie na truciznach. Nie ma zielonego pojęcia o praktycznym ogrodnictwie.

6. Znajomość geologii - wiedza praktyczna, lecz ograniczona. W jednej chwili potrafi określić rodzaje gleby. Po powrocie ze spaceru pokazuje mi plamy na swoich spodniach i na podstawie ich koloru i konsystencji określa, z której części Londynu pochodzą.

7. Znajomość chemii - dogłębna.

8. Znajomość anatomii - precyzyjna, lecz nieusystematyzowana.

9. Znajomość literatury kryminalnej - wszechstronna. Wydaje się, że zna każdy szczegół wszystkich przestępstw popełnionych w tym stuleciu.

10. Dobrze gra na skrzypcach.

11. Doskonale walczy, posługując się kijem, jest świetnym bokserem i szermierzem.

12. Posiada dogłębną praktyczną znajomość prawa brytyjskiego.

Gdy dotarłem do tego punktu, cisnąłem, zrozpaczony, listę do ognia. Jeżeli tylko mam się przekonać, do czego zmierza ten człowiek, godząc ze sobą te dziedziny, i odkryć zawód, w którym wszystkie one byłyby przydatne, równie dobrze mogę się od razu poddać.

Napomknąłem, że Holmes dobrze grał na skrzypcach. Jego zdolności w tym względzie były naprawdę niezwykłe, lecz tak jak i pozostałe, również ekscentryczne. Doskonale wiedziałem, że potrafi grać znane kompozycje, nawet bardzo trudne, ponieważ na moją prośbę zagrał niektóre z pieśni Mendelssohna i inne ulubione przeze mnie utwory. Jeśli jednak zostawiało się go samemu sobie, rzadko można by nazwać muzyką to, co wówczas grał. Nawet nie silił się nadać wydobywanym z instrumentu dźwiękom jakieś konwencjonalne brzmienie. Wieczorami, siadając wygodnie w swoim fotelu, przymykał oczy i niedbale rzępolił na skrzypcach opartych na kolanach. Czasami rozbrzmiewały dźwięczne melancholijne akordy, innym razem słychać było radosne i pełne fantazji melodie.

Najwyraźniej odzwierciedlały myśli, które akurat go pochłaniały, jednak nie byłem w stanie odgadnąć, czy ta muzyka pomagała mu w rozumowaniu, czy może grał z czystego kaprysu. Może i zbuntowałbym się przeciwko tym dość męczącym solówkom, gdyby nie fakt, że na zakończenie zazwyczaj grał całą serię moich ulubionych utworów, jeden po drugim, jako niewielkie zadośćuczynienie za to, że nadużywał mojej cierpliwości.

Przez pierwszy tydzień nie mieliśmy żadnych gości, i już zacząłem myśleć, że mój współlokator jest tak samo samotny jak ja i nie ma żadnych przyjaciół. Niebawem jednak odkryłem, że miał licznych znajomych, i to pochodzących z najróżniejszych klas społecznych. Był wśród nich pewien niski mężczyzna o szczurzej twarzy, ziemistej cerze i ciemnych oczach, którego przedstawiono mi jako pana Lestrade’a. W ciągu jednego tygodnia był u nas trzy, a może nawet cztery razy. Pewnego ranka przyszła jakaś młoda, modnie ubrana dziewczyna i została pół godziny, a może nawet dłużej. Tego samego dnia po południu przybył brudny, niechlujny siwowłosy jegomość, wyglądający jak żydowski domokrążca, który wydał mi się czymś bardzo podekscytowany, a wkrótce po nim zjawiła się starsza, dość zaniedbana kobieta. Był u nas też jakiś starszy siwy dżentelmen, a jeszcze innym razem pojawił się bagażowy z dworca kolejowego w welwetowym uniformie. Zawsze gdy zjawiał się któryś z tych dziwnych ludzi, Sherlock Holmes zwykł mnie pytać, czy nie mam nic przeciwko temu, by mógł skorzystać z salonu, wówczas udawałem się do swojej sypialni. Kiedy gość wychodził, zawsze przepraszał za niewygody.

- Używam tego pokoju do pracy - powiedział. - A ci ludzie są moimi klientami.

Za każdym razem przy okazji tych wizyt miałem możliwość zadać mu decydujące pytanie, jednak moje poczucie taktu powstrzymywało mnie przed zmuszaniem drugiego człowieka do zwierzeń. Wyobrażałem sobie wówczas, że może ma jakieś wystarczająco ważkie przyczyny, by nie wspominać o swoim fachu. Wkrótce jednak rozwiał moje wątpliwości, z własnej woli poruszając ten temat.

Działo się to czwartego marca. Mam powód, aby zapamiętać tę datę. Wstałem nieco wcześniej niż zazwyczaj i odkryłem, że Sherlock Holmes jeszcze nie skończył śniadania. Nasza gospodyni tak przyzwyczaiła się już do mojego późnego wstawania, że na stole nie było jeszcze dla mnie ani nakrycia, ani kawy. Z bezsensownym rozdrażnieniem przywołałem ją dzwonkiem, by dać do zrozumienia, że już nie śpię. Następnie wziąłem czasopismo, próbując umilić sobie czekanie, podczas gdy mój towarzysz w milczeniu przeżuwał swój tost. Nagłówek jednego z artykułów był zakreślony ołówkiem, więc zacząłem go czytać.

Tytuł - „Księga życia” - był dość pretensjonalny, a autor próbował wykazać, jak wiele może się dowiedzieć pilny obserwator dzięki dokładnej i systematycznej analizie wszystkiego, co stanie mu na drodze. Uderzyła mnie ta dziwaczna mieszanka przemyślności i absurdu. Rozumowanie było precyzyjne i dość głębokie, jednak wnioski wydawały się zbyt naciągane i przesadnie optymistyczne. Autor twierdził, że dzięki wyrazowi twarzy, drgnięciu jednego mięśnia czy też przelotnemu spojrzeniu można poznać najgłębiej skrywane myśli człowieka. Według niego, wyćwiczonego obserwatora, potrafiącego wprawnie analizować fakty, nie można w żaden sposób oszukać. Wnioski były równie niezawodne co wiele twierdzeń Euklidesa.

Uzyskane wyniki miały wydawać się niewtajemniczonym tak niepokojące, że dopóki nie poznali procesu rozumowania, który to poprzedzał, mogli uważać go za kogoś w rodzaju nekromanty.

„Z jednej kropli wody - pisał autor - człowiek rozumujący w sposób logiczny może wywnioskować istnienie Atlantyku lub Niagary, choć nigdy ich nie widział ani o nich nie słyszał. Każdy przejaw życia jest długim łańcuchem przyczyn i skutków, którego natura staje się znana za każdym razem, gdy ujrzymy jedno jego ogniwo. Podobnie jak wszelkie inne umiejętności, sztukę dedukcji i analizy można opanować tylko dzięki długiej i cierpliwej pracy, a życie jest za krótkie, by jakikolwiek śmiertelnik mógł osiągnąć perfekcję w tej sztuce. Zanim jednak badacz skieruje uwagę na moralne i intelektualne aspekty tej sprawy, stanowiące największą trudność, powinien zacząć od rozwiązywania elementarnych zadań. Niech na przykład, rzuciwszy jedno spojrzenie na pierwszego napotkanego śmiertelnika, spróbuje od razu określić jego przeszłość, profesję lub zainteresowania. Choć takie ćwiczenie może się wydawać infantylne, wyostrza ono zdolności obserwacji i uczy nas, na co powinniśmy patrzeć i czego szukać. Na podstawie paznokci człowieka, rękawów jego płaszcza, butów, stanu spodni na kolanach, zgrubień skóry na palcu wskazującym i kciuku, wyrazu twarzy, mankietów koszuli można precyzyjnie określić, czym taki człowiek się zajmuje. Ponadto pewne jest, że wszystkie te szczegóły pozwolą uzdolnionemu obserwatorowi na wyciągnięcie prawidłowych wniosków”.

- Co za potworny bełkot! - zawołałem, ciskając czasopismo na stół. - W życiu nie czytałem takich bredni.

- A o co chodzi?

- O ten artykuł - odparłem, wskazując na niego łyżeczką do jajek, bo zasiadłem już do śniadania. - Widzę, że już go czytałeś, bo jest zaznaczony. Nie przeczę, że został inteligentnie napisany, ale mimo to jest wybitnie irytujący. Wyraźnie widać, że to teoria kogoś, kto nie rusza się z fotela i wymyśla wszystkie te swoje hipotezy, siedząc w gabinecie, z dala od prawdziwego życia. To zupełnie niepraktyczne. Chciałbym go spotkać w metrze w wagonie trzeciej klasy. Poprosiłbym go wówczas, by podał mi zawody wszystkich podróżnych znajdujących się wokół. Postawiłbym tysiąc do jednego, że nie dałby rady.

- Straciłbyś swoje pieniądze - zauważył spokojnie Sherlock Holmes. - A co do tego artykułu, to ja go napisałem.

- Ty?!

- Tak, ja. Mam zdolności zarówno do obserwacji, jak i do dedukcji. Te teorie, które tam opisuję i które wydają ci się tak chimeryczne, są w rzeczywistości niezwykle praktyczne. Do tego stopnia praktyczne, że to dzięki nim mogę zarabiać na chleb.

- A w jaki sposób? - wyrwało mi się.

- Mam bardzo rzadką profesję. Przypuszczam, że jestem jedynym w swoim rodzaju detektywem-konsultantem, o ile rozumiesz, co mam na myśli. Tutaj, w Londynie, jest mnóstwo detektywów policyjnych i prywatnych. Kiedy już nie wiedzą, co począć, przychodzą do mnie, a ja naprowadzam ich na właściwy trop. Przedstawiają mi wszystkie dowody, i jestem zazwyczaj w stanie ustalić, z pomocą mojej wiedzy o historii zbrodni, o co w tym wszystkim chodzi. Zbrodnie wykazują silne powinowactwo, i jeśli masz w jednym palcu szczegóły tysiąca z nich, istnieje spora szansa, że będziesz w stanie rozwiązać zagadkę tysiąc pierwszej. Lestrade jest znanym detektywem. Ostatnio zgubił trop w sprawie fałszerstwa, i właśnie to sprowadziło go do mnie.

- A pozostałe osoby?

- Najczęściej przysyłają ich do mnie prywatne agencje detektywistyczne. Wszystko to są ludzie, którzy mają jakieś problemy i potrzebują rady czy pomocy w ich rozwiązaniu. Słucham ich historii, oni słuchają moich uwag, a potem zgarniam do kieszeni honorarium.

- Czy chcesz przez to powiedzieć - spytałem - że nie opuszczając mieszkania, potrafisz rozwikłać jakieś pogmatwane sprawy, nad których rozwiązaniem głowią się ludzie, obeznani ze szczegółami zdarzenia dużo lepiej niż ty?

- Owszem, mam swoistą intuicję. Od czasu do czasu pojawia się nieco bardziej złożona sprawa. Wtedy muszę wokół niej pochodzić, rozejrzeć się i zobaczyć wszystko na własne oczy. Jak wiesz, posiadam specjalistyczną wiedzę w rożnych dziedzinach, którą wykorzystuję w rozwiązywaniu problemów, i to mi bardzo ułatwia proces dochodzenia do prawdy. Te zasady dedukcji opisane w artykule, który wzbudził w tobie taką pogardę, są dla mnie bezcenne w działaniach praktycznych. Obserwowanie jest moją drugą naturą. Wyglądałeś na zaskoczonego, gdy podczas naszego pierwszego spotkania powiedziałem ci, że przyjechałeś z Afganistanu.

- Na pewno ktoś ci o tym powiedział.

- Nic podobnego. Ja po prostu wiedziałem, że przyjechałeś z Afganistanu. Mam tę umiejętność już od dawna: ciąg myśli błyskawicznie przelatuje mi przez głowę, i formułuję wniosek; niekiedy nawet nie uświadamiam sobie poszczególnych etapów tego procesu. Ciąg rozumowania w twoim przypadku przebiegał mniej więcej tak. Mamy tutaj dżentelmena

0 wyglądzie lekarza, który równocześnie sprawia wrażenie wojskowego. Tak więc jest to najwyraźniej lekarz wojskowy. Niedawno wrócił z tropików, bo ma ogorzałą twarz, a nie jest to naturalny kolor jego skóry, bo nadgarstki ma jasne. Przeszedł wiele trudów i chorobę, o czym świadczy jego mizerny wygląd. Był ranny w lewe ramię, widać, że dotychczas nie odzyskał w nim pełni władzy. Gdzie w tropikach angielski lekarz wojskowy mógłby doznać wielu trudów

1 zostać ranny w ramię? Oczywiście w Afganistanie. Cały ten ciąg myślowy nie trwał nawet jednej sekundy. Powiedziałem wtedy, że przyjechałeś z Afganistanu, a ty się bardzo zdziwiłeś.

- Teraz, kiedy wyjaśniasz, wydaje się to proste - powiedziałem z uśmiechem. -Przypominasz mi Dupina z opowiadań Edgara Allana Poe. Nie miałem pojęcia, że tacy ludzie istnieją naprawdę.

Sherlock Holmes podniósł się i zapalił fajkę.

- Bez wątpienia myślisz, że porównując mnie do Dupina, obdarzasz mnie komplementem

- zauważył. - Moim zdaniem Dupin wcale nie był utalentowany. Ta jego sztuczka z odczytywaniem myśli przyjaciół i wygłaszanie jakiejś związanej z tym uwagi po kwadransie milczenia jest w rzeczywistości bardzo powierzchowna i na pokaz. Miał pewne genialne zdolności analityczne, co do tego nie ma wątpliwości, ale bynajmniej nie był takim zjawiskiem, jak wydawało się to Poemu.

- Czytałeś powieści Gaboriau? - spytałem. - Czy Lecoq był według ciebie prawdziwym detektywem?

Sherlock Holmes prychnął z pogardą.

- Lecoq był beznadziejnym nieudacznikiem - odparł gniewnym tonem. - Posiadał tylko jedną zaletę, a była nią jego energia. Doprawdy, po tej lekturze zrobiło mi się niedobrze. Co za problem ustalić tożsamość osoby, która przebywa w więzieniu. Zrobiłbym to w ciągu dwudziestu czterech godzin. Lecoqowi zajęło to sześć miesięcy. Tę powieść można traktować jako podręcznik dla detektywów, z którego uczyliby się, jak nie należy postępować.

Holmes tak lekceważąco mówił o dwóch moich ulubionych postaciach z książek, które zawsze podziwiałem, że byłem bardzo oburzony. Podszedłem do okna i wyjrzałem na ruchliwą ulicę. Ten Holmes może jest i bystry, ale z całą pewnością również bardzo zarozumiały.

- Nie ma w dzisiejszych czasach ani prawdziwych zbrodni, ani prawdziwych przestępców

- rzekł markotnym tonem. - Do czego w naszym zawodzie może się jeszcze przydać mózg?

Dobrze wiem, że posiadam takie zdolności, które mogłyby rozsławić moje imię. Nie ma na świecie drugiego tak utalentowanego człowieka jak ja, który wniósłby tyle dokonań do sztuki wykrywania przestępstw. I jaki jest tego skutek? Nie ma godnych mnie przestępstw do wykrycia. Co najwyżej jakieś nędzne łotrostwa z tak oczywistymi motywami, że potrafi je odkryć nawet policjant ze Scotland Yardu.

Wciąż byłem poirytowany jego przemądrzałym stylem prowadzenia rozmowy. Pomyślałem, że najlepiej będzie zmienić temat.

- Ciekawe, czego szuka ten jegomość? - spytałem, wskazując na energicznego, prosto odzianego mężczyznę, który szedł wolnym krokiem drugą stroną ulicy, pilnie przyglądając się numerom domów. W dłoni trzymał niebieską kopertę i najwyraźniej chciał dostarczyć komuś jakąś wiadomość.

- Chodzi ci o tego emerytowanego sierżanta piechoty morskiej? - spytał Sherlock Holmes.

„Czcze przechwałki - pomyślałem sobie. - Doskonale wie, że nie będę w stanie sprawdzić, czy dobrze to odgadł”.

Ledwie ta myśl przeszła mi przez głowę, gdy człowiek, którego obserwowaliśmy, zauważył numer na naszych drzwiach i szybkim krokiem przeszedł przez ulicę. Usłyszeliśmy głośną rozmowę, niski głos dobiegający z dołu i ciężkie kroki na schodach.

- Dla pana Sherlocka Holmesa - powiedział, wchodząc do pokoju i podając list mojemu przyjacielowi.

Pomyślałem, że nadarzyła się doskonała okazja, aby go trochę wyleczyć z zarozumialstwa. Na pewno tego nie przewidział, gdy tak strzelał na ślepo.

- Czy mogę pana zapytać - odezwałem się najbardziej bezbarwnym tonem, na jaki mnie było stać - czym się pan zajmuje?

- Jestem gońcem, sir - odparł szorstko. - Odesłałem uniform do naprawy.

- A przedtem był pan.? - spytałem, rzucając nieco złośliwe spojrzenie mojemu towarzyszowi.

- Sierżantem, sir. Królewska piechota morska, sir.

Zwracając się do Holmesa, zapytał:

- Nie będzie odpowiedzi? Dobrze, sir.

Strzelił obcasami, zasalutował i wyszedł.

Rozdział trzeci

Tajemnica Lauriston Gardens


Muszę przyznać, że ten najnowszy dowód praktycznego zastosowania teorii mojego towarzysza bardzo mnie zaskoczył. Od tej pory mój szacunek dla jego zdolności analitycznych ogromnie wzrósł. Nie mogłem jednak pozbyć się podejrzenia, że wszystko to zostało zaaranżowane z góry po to, żeby mnie olśnić. Ale jakież ten człowiek mógłby mieć powody, żeby mnie tak nabierać? Tego za nic nie byłem w stanie zrozumieć. Gdy spojrzałem na niego, właśnie skończył czytać list; jego oczy straciły blask, a wzrok stał się roztargniony, co wskazywało na to, że pogrążył się w rozmyślaniach.

- Jakim cudem udało ci się to wydedukować? - spytałem.

- Co wydedukować? - spytał rozdrażnionym tonem.

- To, że ten człowiek był emerytowanym sierżantem piechoty morskiej.

- Nie mam teraz czasu na takie błahostki - odparł opryskliwie, lecz po chwili uśmiechnął się i dodał: - Wybacz mi moją nieuprzejmość, ale przerwałeś mi pewien tok myślowy. Zresztą, może to i lepiej. A więc naprawdę nie poznałeś, że był to sierżant piechoty morskiej?

- Naprawdę.

- Łatwiej mi się było tego domyślić, niż wytłumaczyć, jak do tego doszedłem. Gdyby ktoś cię poprosił, żebyś udowodnił, że dwa i dwa to cztery, mógłbyś mieć z tym pewne problemy, choć przecież jesteś pewien, że to prawda. Mimo że był po drugiej stronie ulicy, zauważyłem wielką niebieską kotwicę wytatuowaną na grzbiecie jego dłoni. To nasuwało skojarzenie z morzem. Miał jednak postawę zawodowego wojskowego i regulaminowe bokobrody. Wszystko to pasowało do żołnierza piechoty morskiej. Po sposobie, w jaki trzymał głowę i wymachiwał swoją laską, stwierdziłem, że najwyraźniej ma o sobie bardzo wysokie mniemanie; jego zachowanie wydawało się nieco władcze. Z wyrazu twarzy natomiast można było wywnioskować, że jest to zrównoważony, budzący szacunek mężczyzna w średnim wieku. Wszystkie wymienione fakty przemawiały za tym, że musiał być w randze sierżanta.

- Cudowne! - zawołałem.

- Raczej pospolite - odparł Holmes, choć widząc wyraz jego twarzy, pomyślałem, że moje oczywiste zdumienie i podziw musiały sprawić mu przyjemność. - Dopiero co powiedziałem, że nie ma prawdziwych przestępców. Wygląda na to, że byłem w błędzie. Spójrz tylko na to!

Rzucił mi na stół notatkę, którą przyniósł posłaniec.

- Coś podobnego! - krzyknąłem, przebiegłszy ją szybko oczyma. - To potworne!

- Faktycznie, wydaje się, że to nie jest przeciętna sprawa - zauważył spokojnie. -Mógłbyś mi przeczytać na głos?

A oto list, który mu odczytałem:

Drogi Panie Holmes!

W domu pod numerem 3 przy Lauriston Gardens w pobliżu Brixton Road doszło nocą do tragicznych wydarzeń. Nasz posterunkowy zobaczył tam podczas patrolu około drugiej nad ranem światła, a ponieważ dom był opuszczony, nabrał podejrzeń, że dzieje się coś złego. Drzwi były otwarte; pierwszy pokój, do którego wszedł, był pozbawiony jakichkolwiek mebli. W tym oto pokoju odkrył ciało pewnego dobrze ubranego dżentelmena; w jego kieszeniach znalazł wizytówki o treści: „Enoch J. Drebber, Cleveland, Ohio, Stany Zjednoczone”. Ten człowiek nie został obrabowany; nie było żadnych przesłanek wskazujących na to, w jaki sposób mógł umrzeć. Wpomieszczeniu były ślady krwi, jednak na ciele ofiary nie znaleziono żadnej rany. Nie potrafimy również odkryć, w jaki sposób dostał się do pustego domu. W rzeczywistości cała ta sprawa pozostaje dla nas zagadką. Gdyby zechciał pan tu zajrzeć o dowolnej porze przed dwunastą, zastanie mnie pan na miejscu. Niczego nie dotykaliśmy; wszystko pozostanie tak, dopóki się pan nie odezwie. Jeśli nie będzie mógł pan przybyć, podam więcej szczegółów. Uznałbym za ogromną uprzejmość z pana strony, gdyby zechciał pan podzielić się ze mną swą opinią.

Z poważaniem, Tobias Gregson

- Gregson jest najbystrzejszy w całym Scotland Yardzie - zauważył mój przyjaciel. - On i Lestrade są jedynymi ludźmi, którzy się wyróżniają wśród tej beznadziejnej zbieraniny. Obaj działają szybko i energicznie, ale konwencjonalnie. Nad wyraz konwencjonalnie. Poza tym stale kopią pod sobą dołki. Są o siebie tak zazdrośni, jak zazdrosne bywają rywalizujące ze sobą ślicznotki. Z tą sprawą też będzie niezła zabawa, jeśli obaj wpadną na jakiś trop.

Zdumiał mnie spokój, z jakim rzucał te leniwe uwagi.

- Ale przecież nie ma chwili do stracenia! - zawołałem. - Mam pójść i zamówić dorożkę?

- Nie wiem jeszcze, czy tam pojadę. Jestem chyba najbardziej nieuleczalnym leniem, jaki kiedykolwiek chodził po ziemi. To znaczy, kiedy dopadnie mnie taki nastrój, bo czasami bywam

nawet dość energiczny.

- Jak to? Przecież to jest właśnie szansa, na której tak bardzo ci zależało!

- Mój drogi przyjacielu, jakie to ma dla mnie znaczenie? Jeśli rozwiążę tę sprawę, możesz być pewien, że Gregson, Lestrade i Scotland Yard zgarną wszystkie pochwały. To są właśnie te ujemne strony, jeśli angażujesz się w jakąś sprawę nieoficjalnie.

- Ale przecież on prosi cię o pomoc!

- Tak. Wie, że nie może się ze mną równać, i przyznaje się do tego przede mną. Wolałby jednak odgryźć sobie język, niż wyznać to przed kimś innym. Właściwie możemy tam pojechać i popatrzeć. Rozpracuję to dla własnej przyjemności. Skoro nie będę miał innej satysfakcji, to przynajmniej się z nich pośmieję. Chodź!

Szybko zarzucił płaszcz i zaczął gorączkowo krzątać się po mieszkaniu, co świadczyło o tym, że jego apatię zastąpił właśnie przypływ energii.

- Weź kapelusz! - rzucił.

- Chcesz, żebym pojechał z tobą?

- Tak, jeśli nie masz nic lepszego do roboty.

Po chwili siedzieliśmy obaj w dorożce, pędzącej ulicą Brixton Road.

Był mglisty, pochmurny poranek, a nad dachami wisiała brudnoszara zasłona wyglądająca niczym odbicie zabłoconych ulic. Mój towarzysz był w wybornym nastroju i paplał coś o skrzypcach z Cremony oraz o tym, czym się różni Stradivarius od Amatiego. Ja natomiast pogrążyłem się w milczeniu, bo przygnębiająca pogoda i ta ponura sprawa, w którą się zaangażowaliśmy, popsuły mi nastrój.

- Nie myślisz o sprawie, którą masz się zająć - odezwałem się wreszcie, przerywając wywody Holmesa o muzyce.

- Nie znam jeszcze wszystkiego - odparł. - Tworzenie teorii przed poznaniem dowodów jest kardynalnym błędem. Nie można wówczas obiektywnie ocenić sytuacji.

- Wkrótce zdobędziesz te swoje dowody - zauważyłem, wskazując palcem przez okno dorożki. - To już Brixton Road, i o ile się nie mylę, tu właśnie jest ten dom, do którego jedziemy.

- W istocie. Stop, woźnico! Wysiadamy!

Wciąż byliśmy jakieś sto jardów od celu naszej podróży, uparł się jednak, byśmy wysiedli trochę wcześniej i ostatni odcinek naszej podróży odbyli pieszo.

Trzypiętrowy dom pod numerem 3 przy Lauriston Gardens wyglądał posępnie i złowieszczo. Był jednym z czterech budynków stojących w niewielkiej odległości od ulicy. Dwa z nich były zamieszkane, dwa inne, bezbarwne o ponurym wyglądzie, opustoszałe, spoglądały na nas pustymi melancholijnymi oknami. Na brudnej szybie jednego z nich tkwiła niczym bielmo na oku kartka z napisem: „Do wynajęcia”. Mały ogródek, oddzielający budynki od ulicy, pełen był chaotycznie rosnących cherlawych roślin. Przez ogródek prowadziła wąską ścieżką o lekko żółtawym kolorze, utworzona najwyraźniej z mieszaniny gliny i żwiru. Całe otoczenie prezentowało się wyjątkowo obskurnie, głównie za sprawą padającego w nocy deszczu. Wzdłuż ulicy ciągnął się wysoki na trzy stopy ceglany murek, zwieńczony drewnianą barierką. O ten murek opierał się krzepki konstabl otoczony niewielkim wianuszkiem gapiów, na próżno wyciągających szyje i wytężających wzrok w nadziei, że dowiedzą się, co takiego wydarzyło się wewnątrz.

Wyobrażałem sobie, że Sherlock Holmes natychmiast pospieszy do budynku i pogrąży się w badaniach zmierzających do rozwiązania tej tajemniczej zbrodni. Jednakże nie mogłem się bardziej mylić. Z nonszalancją, która w tych okolicznościach wydawała się graniczyć z megalomanią, spacerował powoli tam i z powrotem po chodniku, wpatrując się pustym wzrokiem w ziemię, niebo, przeciwległe domy i barierkę na murku. Gdy skończył je oglądać, powoli ruszył ścieżką ze wzrokiem wbitym w ziemię, lustrując pasmo trawy rosnącej obok. Dwa razy się zatrzymał, a raz zobaczyłem, że się uśmiecha. Usłyszałem też, jak z satysfakcją wymruczał coś do siebie pod nosem. Na gliniastej ziemi widniały liczne ślady butów, ale ponieważ policjanci biegali tamtędy we wszystkie strony, nie miałem pojęcia, jak mój towarzysz mógłby coś z tych śladów wyczytać. Niemniej dostarczył mi już tylu niezwykłych dowodów swoich ogromnych zdolności obserwacji, iż nie wątpiłem, że będzie w stanie zobaczyć o wiele więcej niż policja i dowie się takich rzeczy, które również przede mną pozostawały ukryte.

Z drzwi domu wyszedł nam na spotkanie wysoki blady mężczyzna o włosach koloru lnu, trzymając w dłoni notes. Zobaczywszy Holmesa, podbiegł ku nam i wylewnie ścisnął dłoń mojego towarzysza.

- Doprawdy, to bardzo miło z pańskiej strony, że pan się zjawił - rzekł. - Nie pozwoliłem niczego dotykać.

- Z wyjątkiem tego! - odparł mój przyjaciel, wskazując na ścieżkę. - Gdyby przebiegło tędy stado bizonów, nie narobiłoby większego bałaganu. Nie wątpię jednak, panie Gregson, że nim pan do tego dopuścił, wyciągnął pan już jakieś wnioski.

- Miałem mnóstwo roboty wewnątrz domu - rzekł wymijająco detektyw. - Ale jest tu mój kolega, pan Lestrade. Liczyłem na to, że on się tym zajmie.

Holmes spojrzał na mnie, unosząc ironicznie brwi.

- Skoro tą sprawą zajęło się takich dwóch specjalistów jak pan i Lestrade, niewiele mi już pozostało do odnalezienia.

Gregson z wyraźną satysfakcją zatarł ręce.

- Sądzę, że zrobiliśmy tutaj wszystko, co było możliwe - odparł. - Niemniej jest to dziwna sprawa, a wiem, że lubi pan takie tajemnice.

- Przyjechał pan tutaj dorożką? - spytał Sherlock Holmes.

- Nie, sir.

- A Lestrade?

- Też nie.

- W takim razie chodźmy już obejrzeć ten pokój. - Wygłosiwszy tę nie związaną z poprzednim pytaniem uwagę, wszedł do domu, a za nim podążył Gregson, na którego twarzy malowało się ogromne zdziwienie.

Krótki korytarz, obity gołymi deskami i strasznie zakurzony, prowadził do kuchni i pomieszczeń służbowych. Było tu dwoje drzwi, jedne po lewej, a drugie po prawej stronie. Jednych z nich najwyraźniej nie otwierano od wielu tygodni. Drugimi drzwiami wchodziło się do jadalni, w której zostało popełnione to zagadkowe przestępstwo. Holmes wszedł do środka, a ja podążyłem za nim z tym tłumionym w sercu uczuciem, jakim zawsze napawa człowieka obcowanie ze śmiercią.

Było to duże kwadratowe pomieszczenie, a brak jakichkolwiek mebli sprawiał, że wydawało się jeszcze większe. Ściany ozdabiała dość pospolita tapeta, tu i ówdzie widniały na niej plamy wilgoci i pleśni. W niektórych miejscach szerokie pasma odkleiły się i zwisały w dół, obnażając żółtawy tynk. Naprzeciw drzwi znajdował się dość pretensjonalny kominek, zwieńczony półką wykonaną z imitacji białego marmuru. Na końcu tej półki stały resztki wypalonej czerwonej świecy. Jedyne okno w pomieszczeniu było tak brudne, że sączące się przez nie światło wydawało się zamglone i niepewne, nadając wszystkiemu, na co padało, szary, ponury odcień. Wrażenie to pogłębiała jeszcze gruba warstwa kurzu pokrywająca wszystko, co się tu znajdowało.

Każdy z tych szczegółów zauważyłem jednak dopiero później. W tej chwili moja uwaga skupiła się na samotnej ponurej, zastygłej w bezruchu postaci, która leżała rozciągnięta na deskach podłogi. Jej puste niewidzące oczy wpatrywały się w spłowiały sufit. Był to mężczyzna w wieku około czterdziestu trzech czy czterdziestu czterech lat, średniego wzrostu

0 szerokich ramionach z krótkimi kręconymi czarnymi włosami i krótką szczeciniastą bródką. Ubrany był w surdut z cienkiego czarnego sukna, kamizelkę oraz jasne spodnie; kołnierzyk

1 mankiety były nieskazitelnie czyste. Obok niego na podłodze leżał wymuskany cylinder. Dłonie miał zaciśnięte, ramiona rozpostarte; jego nogi natomiast były podkurczone, tak jakby umierał w straszliwych męczarniach. Na twarzy zastygł wyraz przerażenia i, jak mi się wydawało, nienawiści tak silnej, jakiej nie widziałem jeszcze u żadnego człowieka. Ten potworny grymas w połączeniu z niskim czołem, szerokim nosem i wysuniętą szczęką nadawały zmarłemu małpi wygląd, a wrażenie to dodatkowo pogłębiała poskręcana nienaturalna pozycja ciała. Widywałem już wiele przypadków śmierci, nigdy jednak nie ukazała mi ona swego bardziej przerażającego oblicza niż tutaj, w tym ciemnym obskurnym domu, którego okna wychodziły na jedną z głównych arterii przedmieść Londynu.

Chudy, mający w sobie coś z fretki Lestrade stał przy drzwiach. Gdy weszliśmy, przywitał się z moim towarzyszem i ze mną.

- Będzie sporo szumu wokół tej sprawy, sir - zauważył. - Nie spotkałem się do tej pory z czymś takim, a sporo już w życiu widziałem.

- Nie ma żadnego tropu? - spytał Gregson.

- Nic. Absolutnie nic - z żalem potwierdził Lestrade.

Sherlock Holmes zbliżył się do zwłok, uklęknął przy nich i bardzo wnikliwie je zbadał.

- Jesteście, panowie, pewni, że nie ma żadnej rany? - spytał, wskazując na liczne plamki i kałuże krwi wokół.

- Z całą pewnością! - odpowiedzieli obaj detektywi.

- W takim razie ta krew, oczywiście, musiała należeć do innego człowieka. Zapewne do mordercy, o ile popełniono tu jakieś morderstwo. Przypomina mi to okoliczności towarzyszące śmierci Van Jansena w Utrechcie w 1834 roku. Czy pan kojarzy sobie tę sprawę, Gregson?

- Nie, sir.

- Powinien pan o tym poczytać. Naprawdę polecam. Nic nowego pod słońcem. Wszystko to już kiedyś było.

Gdy to mówił, jego zręczne palce poruszały się wokół, dotykając, naciskając, odpinając guziki i badając, podczas gdy oczy zachowywały ten sam nieobecny wyraz, o którym już wspominałem. Przeprowadził to badanie tak szybko i sprawnie, że trudno byłoby się nawet domyślić dokładności i precyzji, z jaką tego dokonał. Na koniec pochylił się nad twarzą zmarłego i wciągnął przez nos powietrze, a następnie spojrzał na podeszwy jego butów z lakierowanej skóry.

- Czy niczego tu nie ruszano? - spytał.

- Tylko to, co było konieczne dla celów naszego śledztwa.

- Może go pan już odesłać do kostnicy - rzekł Holmes. - Niczego więcej się tu nie dowiemy.

Gregson miał w pobliżu czterech ludzi. Na jego rozkaz weszli do pokoju i ułożyli ofiarę na noszach. Gdy ją podnosili, na podłogę z brzękiem upadł pierścionek i potoczył się przez pokój. Lestrade podniósł go i wpatrywał się w niego zdumionymi oczyma.

- Była tu jakaś kobieta! - zawołał. - To kobieca obrączka!

Mówiąc to, uniósł pierścionek na dłoni. Wszyscy stłoczyliśmy się wokół niego, przyglądając się temu znalezisku. Nie mogło być żadnych wątpliwości, że ta wykonana z czystego złota obrączka zdobiła kiedyś palec panny młodej.

- To komplikuje sprawę - rzekł Gregson. - A Bóg wie, że już i tak była skomplikowana.

- Jest pan pewien, że to jej nie upraszcza? - spytał Holmes. - Ale wpatrując się w nią, niczego się nie dowiemy. Co znaleźliście u niego w kieszeniach?

- Tu mamy wszystko - powiedział Gregson, wskazując na stertę przedmiotów chaotycznie rzuconych na jeden z dolnych stopni schodów. - Złoty zegarek od Barrauda w Londynie nr 97163, złoty łańcuszek do zegarka, bardzo ciężki i solidny, złoty pierścień z masońskimi symbolami, złota szpilka do krawata w kształcie głowy buldoga z rubinowymi oczami, skórzany pokrowiec z wizytówkami Enocha J. Drebbera z Cleveland, co odpowiada inicjałom E.J.D. wyhaftowanym na koszuli i bieliźnie. Nie miał przy sobie portfela, ale w kieszeniach było trochę pieniędzy, dokładnie siedem funtów i trzynaście pensów. Wydanie kieszonkowe Dekameronu Boccaccia, podpisane nazwiskiem „Joseph Stangerson” na pierwszej stronie i dwa listy: jeden do E.J. Drebbera, a drugi do Josepha Stangersona.

- Na jaki adres?

- Giełda Amerykańska, Strand. Do odbioru na wezwanie. Oba przesłano z kompanii „Guion”, obsługującej parowce; dotyczą wypłynięcia ich statku z Liverpoolu. To jasne, że ten nieszczęśnik miał zamiar wracać do Nowego Jorku.

- Dowiadywał się pan czegoś na temat tego Stangersona?

- Zrobiłem to natychmiast, sir - rzekł Gregson. - Rozesłałem ogłoszenia do wszystkich gazet, jeden z moich ludzi udał się do budynku Giełdy Amerykańskiej, ale jeszcze nie wrócił.

- Kontaktował się pan z Cleveland?

- Wysłaliśmy telegram dziś rano.

- Jak on brzmiał?

- Zawiadomiliśmy o zdarzeniu i poprosiliśmy o jakiekolwiek informacje, które mogłyby nam pomóc.

- Nie zapytał pan o szczegóły żadnej z kwestii, które wydawały się panu kluczowe?

- Pytałem o Stangersona.

- I nic więcej? Czyżby nie było żadnych innych okoliczności związanych z tą sprawą? Zamierza pan wysłać kolejny telegram?

- Zapytałem o wszystko, co uważałem za niezbędne - rzekł Gregson urażonym tonem.

Sherlock Holmes parsknął cicho i właśnie miał wygłosić jakąś uwagę, gdy Lestrade, który

był w pokoju, podczas gdy my prowadziliśmy tę rozmowę w korytarzu, znów pojawił się na scenie, zacierając ręce, dumny jak paw i bardzo z siebie zadowolony.

- Panie Gregson - obwieścił - właśnie dokonałem odkrycia o wielkim znaczeniu. Gdybym nie zbadał dokładnie ścian, przeoczylibyśmy coś bardzo ważnego.

Kiedy to mówił, jego oczy błyszczały, a głos był pełen tryumfu, bo udało mu się właśnie zdobyć punkt przewagi nad swoim kolegą po fachu.

- Chodźcie tutaj, panowie - powiedział, energicznie zawracając do pokoju, w którym atmosfera wyraźnie się poprawiła, odkąd wyniesiono stamtąd ciało. - A teraz stańcie tutaj! -Skrzesał o but zapałkę, uniósł ją i przysunął do ściany. - Spójrzcie tylko na to! - rzekł dumnie.

Wspominałem już, że w niektórych miejscach tapeta całymi pasmami odkleiła się od ściany. W tym kącie pokoju też odpadł spory jej kawałek, obnażając żółty kwadrat szorstkiego tynku. Na tej wolnej przestrzeni nabazgrano krwią jedno tylko słowo:

RACHE

- I co o tym sądzicie? - zawołał detektyw tonem kuglarza zachwalającego swe występy. -Przeoczono to dlatego, że napis był w najciemniejszym kącie pokoju i nikt nie wpadł na pomysł, by tu zajrzeć. Morderca (którym mogła być także kobieta) napisał to własną krwią. Proszę zwrócić uwagę na te zacieki, tam, gdzie krew spłynęła po ścianie. Tak czy inaczej wyklucza to samobójstwo. A czemu morderca wybrał właśnie ten kąt? Powiem wam! Spójrzcie, panowie, na tę świeczkę nad kominkiem. Wtedy się paliła, i wówczas ten kąt pokoju był najjaśniejszym, a nie najciemniejszym fragmentem ściany.

- No dobrze, ale skoro już pan znalazł ten napis, to niech nam pan powie, co on oznacza -odezwał się Gregson kpiącym tonem.

- Oznacza? Cóż, oznacza to, że ten, kto to pisał, chciał napisać imię Rachel, ale coś mu przerwało, zanim zdążył dokończyć. Zapamiętajcie sobie moje słowa. Kiedy ta sprawa dobiegnie końca, przekonamy się, że kobieta o imieniu Rachel odegrała w niej istotną rolę. A pan z czego się śmieje, panie Holmes? Może jest pan bystry i inteligentny, ale koniec końców to stary wyga okazał się tym razem najlepszy.

- Doprawdy, bardzo przepraszam! - rzekł mój przyjaciel, który najwyraźniej zirytował niskiego policjanta swoim głośnym wybuchem śmiechu. - Z całą pewnością trzeba przyznać, że pan pierwszy znalazł ten napis, i jak pan mówi, wszystko wskazuje na to, że nakreślił go drugi uczestnik tajemniczych wydarzeń, które rozegrały się tu ubiegłej nocy. Nie miałem jeszcze czasu, by zbadać cały pokój, ale za pańskim pozwoleniem, chciałbym zrobić to teraz.

Mówiąc to, wyciągnął z kieszeni miarkę i dużą lupę. Trzymając te dwa przyrządy, zaczął bezgłośnie obchodzić całe pomieszczenie, czasem się zatrzymując, klękając, raz nawet położył się płasko na brzuchu. Był tak pochłonięty tym, co robił, że wydawało się, iż zapomniał o naszym istnieniu. Przez cały czas szeptał coś pod nosem, pokrzykiwał, pogwizdywał i wydawał z siebie sugestywne odgłosy zachęty lub zadowolenia. Gdy go tak obserwowałem, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że przypomina mi rasowego i dobrze wyszkolonego psa myśliwskiego, który biega tam i z powrotem po zaroślach, skomląc niecierpliwie, póki nie odnajdzie zgubionego tropu. Kontynuował swe poszukiwania przez dwadzieścia minut, mierząc z pedantyczną starannością odległość pomiędzy śladami, które dla mnie były zupełnie niewidoczne, i od czasu do czasu, w równie niezrozumiałym celu, przykładając miarkę do ściany. W jednym miejscu pieczołowicie zebrał z podłogi odrobinę szarego kurzu i włożył go do koperty. Wreszcie obejrzał przez lupę słowo napisane na ścianie, wpatrując się szczegółowo w każdą literę po kolei. Kiedy już skończył, wydawał się być usatysfakcjonowany, bo schował miarkę i lupę do kieszeni.

- Powiadają, że geniusz polega na nieskończonych zdolnościach do podejmowania wysiłku - zauważył z uśmiechem. - To wyjątkowo kiepska definicja, jednak pasuje do pracy detektywa.

Gregson i Lestrade spoglądali na poczynania detektywa-amatora ze znacznym zaciekawieniem i odrobiną pogardy. Najwyraźniej nie zdawali sobie sprawy z tego (a co ja zacząłem już sobie uświadamiać), że nawet najdrobniejsze poczynania Sherlocka Holmesa zawsze prowadzą ku jakiemuś określonemu celowi.

- I co pan o tym sądzi, sir? - spytali obaj.

- Panowie, pozbawiłbym was zasług, jakie mogą wam przypaść za rozwiązanie tej sprawy, gdybym wam podpowiadał - zauważył mój przyjaciel. - Radzicie sobie, panowie, tak świetnie, że byłoby wielkim nietaktem, gdyby ktoś wam przeszkadzał w dochodzeniu - jego głos wręcz ociekał sarkazmem. - Jeśli powiadomicie mnie, panowie, jak posuwa się śledztwo, z radością pomogę wam w miarę swych możliwości. Tymczasem chciałbym porozmawiać z konstablem, który odnalazł ciało. Możecie mi podać jego nazwisko i adres?

Lestrade zajrzał do swego notesu.

- John Rance. Obecnie jest po służbie. Znajdzie go pan przy Audley Court pod numerem 46, przy Kennington Park Gate.

Holmes zanotował sobie adres.

- Chodź, doktorze - powiedział. - Udamy się tam i zajrzymy do niego.

Zwracając się do dwóch detektywów, dodał:

- Zdradzę wam, panowie, jedną rzecz, która może wam dopomóc w tej sprawie. Popełniono morderstwo. Sprawcą był wysoki, mierzący ponad sześć stóp mężczyzna w kwiecie wieku. Miał dość małe stopy jak na swój wzrost i masywne buty z kwadratowymi noskami. Palił cygaro marki „Trichinopoly”. Przyjechał tutaj ze swoją ofiarą dorożką, którą ciągnął koń podkuty trzema starymi podkowami i jedną nową na prawej przedniej nodze. Morderca najprawdopodobniej miał rumianą twarz i wyjątkowo długie paznokcie u palców prawej ręki. To tylko garstka wskazówek, ale być może one przydadzą się panom.

Lestrade i Gregson spojrzeli po sobie z uśmiechem niedowierzania.

- Skoro ten człowiek został zamordowany, to w jaki sposób? - spytał pierwszy detektyw.

- Trucizna - rzekł lakonicznie Sherlock Holmes i energicznie skierował się w stronę wyjścia. - Jeszcze jedno, Lestrade - dodał, odwracając się w drzwiach. - „Rache” oznacza po niemiecku „zemsta”, więc niech pan nie traci czasu, szukając panny Rachel.

Rzuciwszy tę uwagę na odchodnym, wyszedł, pozostawiając dwóch rywali patrzących za nim ogłupiałym wzrokiem.

Rozdział czwarty

Co miał do powiedzenia John Rance


Gdy opuszczaliśmy dom numer 3 przy Lauriston Gardens, była godzina pierwsza. Sherlock Holmes zabrał mnie ze sobą do najbliższego biura telegraficznego, skąd nadał długi telegram. Następnie przywołał dorożkę i kazał woźnicy zawieźć nas pod adres podany przez Lestrade’a.

- Nic nie może się równać z informacjami z pierwszej ręki - zauważył. - Tak naprawdę mam już swoje zdanie o tej sprawie, ale nic nie stoi na przeszkodzie, aby dowiedzieć się wszystkiego, co możliwe.

- Zdumiewasz mnie, Holmesie - powiedziałem. - A jeśli chodzi o wszystkie te szczegóły, które im podałeś, to przecież nie możesz być ich aż tak pewien. Zgrywałeś się przed nimi?

- Nie ma tu miejsca na żaden błąd - odparł. - Pierwszą rzeczą, jaką zauważyłem po przybyciu do tamtego domu, były dwie koleiny, jakie dorożka pozostawiła przy krawężniku. Przez cały tydzień aż do ubiegłej nocy nie padało, a więc koła, które pozostawiły tak głębokie ślady, musiały przejechać tamtędy właśnie ubiegłej nocy. Były też odciski końskich kopyt, przy czym zarys jednego z nich był o wiele wyraźniejszy niż pozostałych trzech, co wskazywało na nową podkowę. Ponieważ dorożka przyjechała, gdy już zaczął padać deszcz, a nie było jej tam rano, jak potwierdził Gregson, oznacza to, że musiała tam być w nocy i że to właśnie tą dorożką przyjechali ci dwaj osobnicy.

- Wydaje się to dość proste - powiedziałem. - Ale skąd wiedziałeś, jakiego wzrostu był ten drugi?

- No cóż, w dziewięciu przypadkach na dziesięć wzrost człowieka można określić na podstawie długości jego kroku. Oblicza się to bardzo prosto, ale nie ma sensu, żebym zanudzał cię liczbami. Widziałem ślady kroków tego człowieka, zarówno odciśnięte w glinie na zewnątrz, jak i w kurzu wewnątrz mieszkania. Później udało mi się znaleźć sposób, aby sprawdzić moje obliczenia. Gdy człowiek pisze coś na ścianie, instynktownie robi to mniej więcej na poziomie swoich oczu. To słowo zostało napisane na wysokości trochę ponad sześć stóp nad ziemią. Jak widzisz, to było dziecinnie proste.

- A jego wiek? - spytałem.

- Cóż, jeśli człowiek bez najmniejszego wysiłku jest w stanie stawiać kroki mierzące cztery i pół stopy, to nie może być zniedołężniałym starcem. Taka była właśnie szerokość kałuży na ścieżce w ogrodzie, nad którą najwyraźniej przechodził. Ten w butach z lakierowanej skóry obszedł ją, ale ten w butach z kwadratowymi noskami przeskoczył kałużę. Nie ma w tym nic tajemniczego. Po prostu stosuję w praktyce kilka metod obserwacji i dedukcji, o których pisałem w artykule. Czy coś jeszcze nie daje ci spokoju?

- Jego paznokcie i cygaro marki „Trichinopoly” - podsunąłem.

- Wysoki mężczyzna napisał to słowo na ścianie swoim palcem wskazującym, umoczonym we krwi. Dzięki lupie udało mi się zaobserwować, że lekko zarysował przy tym tynk, co nie miałoby miejsca, gdyby miał krótko obcięte paznokcie. Zebrałem też odrobinę popiołu, która spadła na podłogę. Był ciemny i puszysty, a taki właśnie popiół powstaje wyłącznie z cygara „Trichinopoly”. Przeprowadziłem specjalne badania popiołu pochodzącego z różnych cygar. Tak naprawdę to napisałem o tym nawet monografię. Mogę się pochwalić, że jednym spojrzeniem potrafię odróżnić popiół powstający po spaleniu cygara każdej znanej marki lub też po wypaleniu tytoniu fajkowego. To właśnie takimi umiejętnościami różni się uzdolniony detektyw od ludzi typu Gregsona i Lestrade’a.

- A ta rumiana twarz? - spytałem.

- Ach, to już była bardziej ambitna hipoteza. Niemniej nie wątpię, że miałem rację. Ale proszę, nie pytaj mnie o to teraz, na tym etapie śledztwa.

Potarłem ręką czoło.

- W głowie mi się kręci - powiedziałem. - Im więcej się o tym myśli, tym bardziej tajemnicza robi się cała sprawa. W jaki sposób tych dwóch mężczyzn, o ile obaj byli mężczyznami, dostało się do pustego budynku? Co się stało z dorożkarzem, który ich przywiózł? W jaki sposób można zmusić drugiego człowieka, żeby zażył truciznę? Skąd się wzięła krew? Co chciał osiągnąć morderca, skoro nie był to rabunek? Jak tam trafiła kobieca obrączka? A co najważniejsze, dlaczego ten drugi miałby napisać na ścianie niemieckie słowo Rache, nim się stamtąd ulotnił? Muszę przyznać, że nie zdołam w żaden sposób pogodzić tych faktów.

Mój towarzysz uśmiechnął się z aprobatą.

- Zwięźle i trafnie opisałeś problemy dotyczące tej sprawy - powiedział. - Wiele jej aspektów wciąż pozostaje niejasnych, ale doszedłem już do pewnych wniosków odnośnie głównych faktów. Co do znaleziska biednego Lestrade’a, był to po prostu taki fortel, mający podsunąć policji błędny trop. Miało to sugerować jakieś związki z socjalizmem i tajnymi stowarzyszeniami. Nie zrobił tego jednak żaden Niemiec. Jak zauważyłeś „a” próbowano napisać gotykiem. Prawdziwy Niemiec napisałby bez zastanowienia łacińskie „a”, możemy więc spokojnie uznać, że zrobił to niezręczny naśladowca, który po prostu przesadził. Miało to na celu zmylenie policji i skierowanie śledztwa na ślepy tor. Ale nie powiem ci teraz więcej o tej sprawie, doktorze. Jak wiesz, sztukmistrz nie zostanie nagrodzony brawami, jeśli wyjaśni, na czym polega jego sztuczka, i jeżeli ujawnię ci zbyt wiele tajników moich metod pracy, dojdziesz do wniosku, że koniec końców jestem zupełnie zwyczajnym człowiekiem.

- Nigdy nie dojdę do takiego wniosku - odparłem. - Tak bardzo zbliżyłeś wykrywanie przestępstw do nauk ścisłych, jak chyba jeszcze nikt przed tobą!

Moje słowa i powaga, z jaką je wypowiedziałem, musiały sprawić przyjemność mojemu towarzyszowi, bo jego twarz oblała się rumieńcem. Zdążyłem już zauważyć, że jest wrażliwy na pochlebstwa odnoszące się do jego umiejętności, podobnie jak dziewczyna czuła na komplementy dotyczące jej urody.

- Powiem ci jeszcze jedno - rzekł. - Buty z lakierowanej skóry i Kwadratowe noski przyjechały tą samą dorożką, a potem razem, w zgodzie, przeszły ścieżką do domu. Najprawdopodobniej szły ramię w ramię. Potem, gdy już weszły do środka, chodziły tam i z powrotem po pokoju. A ściślej rzecz biorąc, Lakierki stały w jednym miejscu, a Kwadratowe noski przemierzały pokój.

Wszystko to byłem w stanie wyczytać ze śladów pozostawionych w kurzu pokrywającym podłogę. Stwierdziłem również, że chodząc tak po pokoju, ten człowiek coraz bardziej ekscytował się, stawiając dłuższe kroki. Przez cały ten czas coś mówił i bez wątpienia nakręcił się do takiego stopnia, że wpadł we wściekłość. Właśnie wtedy doszło do tragedii. Teraz powiedziałem ci już wszystko, co sam wiem, cała reszta to czyste domysły i przypuszczenia, które mają jednak solidną podstawę. Musimy się spieszyć, bo zamierzam wybrać się na koncert Norman Nerudy dziś po południu.

Rozmowa ta miała miejsce, gdy nasza dorożka toczyła się przez obskurne uliczki i ponure zakamarki miasta. W najbardziej odrażającej i posępnej z nich nasz woźnica zatrzymał pojazd.

- Jesteśmy przy Audley Court - powiedział, wskazując na wąską szczelinę w równej linii szarych cegieł. - Zaczekam tu na panów.

Audley Court nie było atrakcyjnym miejscem. Wąskie przejście doprowadziło nas do kwadratowego dziedzińca wyłożonego płytami chodnikowymi. Wokół wznosiły się brzydkie budynki. Minęliśmy grupki brudnych dzieci oraz suszące się spłowiałe pranie i dotarliśmy pod numer 46. Drzwi ozdobione były małą mosiężną tabliczką z wygrawerowanym na niej nazwiskiem Rance. Dowiedzieliśmy się, że konstabl śpi; wprowadzono nas do małego saloniku, gdzie czekaliśmy, aż do nas wyjdzie.

Zjawił się wkrótce, był rozdrażniony jak człowiek wybudzony właśnie ze snu.

- Składałem już raport na posterunku - powiedział.

Holmes wyjął z kieszeni pół suwerena i w zamyśleniu bawił się monetą.

- Pomyśleliśmy sobie, że z chęcią wysłuchalibyśmy tego bezpośrednio od pana -powiedział.

- Ależ z przyjemnością opowiem wszystko, co wiem - odparł policjant z oczyma utkwionymi w mały złoty krążek.

- Niech nam pan po prostu opowie po swojemu o wszystkim, co się tam wydarzyło.

Rance usiadł na sofie wypchanej końskim włosiem i zmarszczył brwi jak ktoś, kto za nic

nie chciałby pominąć żadnego szczegółu.

- Opowiem od początku, jak było - rzekł. - Miałem zmianę od dziesiątej wieczorem do szóstej rano. O jedenastej była bójka w gospodzie „Pod Białym Jeleniem”, ale poza tym wszędzie był spokój. Podczas obchodu o pierwszej w nocy, kiedy zaczęło padać, spotkałem Harry’ego Murchera, tego, który patroluje Holland Grove. Stanęliśmy sobie na rogu Henrietta Street i trochę pogadaliśmy. Wtedy, a była chyba druga albo trochę później, pomyślałem, że się rozejrzę i sprawdzę, czy na Brixton Road jest spokój. Było tam paskudnie brudno i pusto. Przez całą drogę nie widziałem żywej duszy, no, minęły mnie jedna czy może dwie dorożki. Szedłem tak, myśląc, że przydałaby mi się teraz szklaneczka gorącego dżinu, gdy nagle spostrzegłem kątem oka światło w oknie. Wiedziałem, że te dwa domy przy Lauriston Gardens stoją puste, bo ich właściciel nie chce naprawić kanalizacji, chociaż ostatni lokator, który tam mieszkał, umarł na tyfus. Dlatego zamurowało mnie, gdy zobaczyłem światło w oknie pustego domu; podejrzewałem, że coś jest nie tak. Kiedy dotarłem do drzwi.

- Zatrzymał się pan, a następnie cofnął do ogrodowej furtki - wtrącił mój towarzysz. -Po co pan to zrobił?

Rance wzdrygnął się gwałtownie i z bezgranicznym zdumieniem na twarzy wpatrywał się w Sherlocka Holmesa.

- No. To prawda, sir - powiedział. - Chociaż diabli wiedzą, skąd pan to wie. Cóż, gdy

podszedłem do drzwi, było tam tak pusto, i czułem się taki samotny, że pomyślałem sobie, jak by to było dobrze, gdyby ktoś był ze mną. Nie boję się niczego w świecie żywych. Ale tak jakoś przyszło mi do głowy, że może ten, co umarł na tyfus, przyszedł obejrzeć kanalizację, która go zabiła. Na tę myśl zrobiło mi się nieswojo, więc wróciłem do furtki, żeby sprawdzić, czy nie

widać może latarni Murchera. Ale nie było śladu ani jego, ani kogokolwiek innego.

- Nie było nikogo na ulicy?

- Ani żywej duszy, sir. Nawet psa z kulawą nogą. Wówczas wziąłem się w garść, wróciłem i pchnąłem drzwi. W środku nie było nikogo. Poszedłem więc do tego pokoju, gdzie paliło się światło. Na kominku płonęła świeczka, czerwona świeczka, i w jej świetle zobaczyłem.

- Tak, wiem, co pan zobaczył. Kilka razy obszedł pan pokój, uklęknął przy zwłokach, potem spróbował otworzyć kuchenne drzwi, a później...

John Rance skoczył na równe nogi z przerażoną twarzą, patrząc na nas podejrzliwie.

- Gdzie się pan schował, że pan to wszystko widział? - zawołał. - Coś mi się wydaje,

że wie pan o wiele więcej, niż powinien!

Holmes roześmiał się i rzucił na stół swoją wizytówkę.

- Niech pan mnie przypadkiem nie aresztuje za dokonanie morderstwa - powiedział. -Nie jestem wilkiem, tylko jednym z ogarów. Pan Gregson lub pan Lestrade mogą to potwierdzić. Ale proszę mówić dalej, co pan zrobił potem?

Rance ponownie usiadł, ale jego twarz zachowała wyraz zdumienia.

- Wróciłem do furtki i dałem sygnał gwizdkiem. Wtedy przybiegł Murcher, a z nim dwóch innych policjantów.

- Czy ulica była wtedy pusta?

- No. można tak powiedzieć.

- Co pan ma na myśli?

Twarz konstabla rozjaśniła się w uśmiechu.

- Wielu pijaków widziałem już w życiu - powiedział - ale nigdy kogoś tak zalanego w trupa jak ten gość. Kiedy wyszedłem, był przy furtce, opierał się o barierkę i na całe gardło śpiewał o jakichś sztandarach i Kolumbach czy coś w tym stylu.

- Co to był za człowiek? - spytał Sherlock Holmes.

Wydawało się, że John Rance był nieco poirytowany tym pytaniem.

- No. To był potwornie pijany człowiek. Pewnie zabralibyśmy go na posterunek, gdybyśmy nie mieli tyle roboty.

- A jego twarz, ubiór? Nic pan nie zauważył?! - wtrącił niecierpliwie Holmes.

- Oczywiście że zauważyłem, bo gdy tak się słaniał na nogach, musieliśmy go z Murcherem podtrzymywać. No, w każdym razie, wielkie było z niego chłopisko z czerwoną gębą owiniętą jakąś chustą czy szalem.

- Wystarczy! - zawołał Holmes. - I co się z nim stało?

- I tak mieliśmy mnóstwo roboty na głowie bez tego pijaka - rzekł urażonym tonem policjant. - Założę się, że w końcu znalazł jakoś drogę do domu.

- A jak był ubrany?

- W brązowy płaszcz.

- Miał w ręce bat?

- Bat? Nie.

- Musiał go zostawić - wymamrotał mój towarzysz. - Nie widział pan potem albo nie słyszał j akiej ś dorożki?

- Nie.

- Ma pan tutaj pół suwerena - rzekł Holmes, wstając i sięgając po kapelusz. - Obawiam się, Rance, że nigdy pan nie awansuje w policji. Powinien pan nosić głowę nie tylko dla ozdoby. Czasem wypadałoby jej używać. Mógł pan sobie ostatniej nocy zasłużyć na awans na sierżanta. Człowiek, którego miał pan w swoich rękach, dzierży klucz do całej tej tajemnicy, i to jego właśnie szukamy. Ach, nie ma sensu spierać się teraz o to! Mówię panu, że tak właśnie jest. Chodźmy już, doktorze.

Razem ruszyliśmy w stronę dorożki, pozostawiając naszego informatora z wyrazem niedowierzania na twarzy. Najwyraźniej czuł się dość nieswojo.

- Co za skończony głupiec! - rzekł gorzko Holmes, gdy jechaliśmy do swojego mieszkania. - Pomyśleć tylko, że miał takie niewyobrażalne szczęście i nie wykorzystał tego.

- Jeśli o mnie chodzi, to dalej nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. To prawda, że opis tego człowieka pokrywa się z wyglądem drugiego osobnika zamieszanego w sprawę. Ale po co miałby wracać do tego domu, skoro już z niego wyszedł? Przestępcy tak nie robią.

- Po obrączkę, człowieku, po obrączkę! Po nią właśnie wracał. Jeśli nie będziemy mieli żadnego innego sposobu, żeby go schwytać, zawsze możemy spróbować użyć obrączki jako przynęty. Złapię go, doktorze. Postawiłbym zakład dwa do jednego, że go złapię. Muszę ci za to wszystko podziękować. Gdyby nie ty, może w ogóle bym tam nie pojechał i straciłbym najbardziej złożoną sprawę, na jaką się kiedykolwiek natknąłem. To niezwykłe studium zbrodni, jak sądzę. Studium w szkarłacie, prawda? Czemuż nie mielibyśmy użyć takiego artystycznego określenia. Mamy szkarłatną od krwi nić zbrodni, biegnącą przez bezbarwny kłębek życia, a naszym zadaniem jest ją odnaleźć, oddzielić od pozostałych i obnażyć każdy jej cal. Ale teraz chodźmy na lunch, a potem na koncert Norman Nerudy. Jej pasja i technika są wspaniałe! Jak brzmiał ten utwór Chopina, który tak świetnie gra? Tra-la-la-lira-lira-lej.

I już po chwili ten osobliwy łowca przestępców, rozparty wygodnie w dorożce, śpiewał jak skowronek. Ja zaś pogrążyłem się w zadumie nad złożonością ludzkiej natury.

Rozdział piąty

Nasze ogłoszenie sprowadza gościa


Poranna wyprawa okazała się zbyt wielkim obciążeniem dla mojego zdrowia, i po południu byłem bardzo zmęczony. Holmes poszedł na koncert, a ja spróbowałem przespać się parę godzin. Próba ta okazała się całkowicie bezowocna. Byłem zbyt podekscytowany wszystkim, co się wydarzyło, a w mojej głowie kłębiły się przedziwne domysły i przypuszczenia. Za każdym razem, gdy przymykałem oczy, widziałem wykrzywioną małpią twarz ofiary. Wywarła ona na mnie tak ponure i przygnębiające wrażenie, że trudno było nie odczuwać wdzięczności dla człowieka, który usunął go z tego świata. Jeżeli ludzkie rysy mogą świadczyć o czyichś słabościach, okrucieństwie i innych najgorszych cechach charakteru, to twarz Enocha J. Drebbera z Cleveland z całą pewnością była tego dowodem. Niemniej zdawałem sobie sprawę, że sprawiedliwości musi stać się zadość i że zdeprawowanie ofiary nie jest w oczach prawa okolicznością łagodzącą.

Im więcej o tym wszystkim myślałem, tym bardziej niezwykła wydawała mi się hipoteza mojego towarzysza, jakoby człowiek ten został otruty. Pamiętałem, jak Holmes pochylił się, by powąchać jego usta, i nie wątpiłem, że odkrył coś, co nasunęło mu właśnie ten pomysł. Ale cóż innego, jeśli nie trucizna, mogłoby spowodować śmierć tego człowieka, skoro na jego ciele nie było żadnych ran ani śladów duszenia? Z drugiej jednak strony, czyja krew tak gęsto i obficie zachlapała podłogę? Nie było żadnych śladów walki, a ofiara nie miała przy sobie żadnej broni, którą mogłaby ranić swego napastnika. Czułem, że dopóki te pytania pozostaną bez odpowiedzi, nie będzie łatwo zasnąć ani mnie, ani Holmesowi. Jego spokojne, pewne siebie zachowanie przekonało mnie, że sformułował już jakąś teorię wyjaśniającą wszystkie znane fakty, choć w tym momencie nie miałem zielonego pojęcia, jaka to była teoria.

Wrócił do domu bardzo późno. Tak późno, że wiedziałem, iż koncert nie mógł się aż tak bardzo przeciągnąć. Nim się pojawił, podano kolację.

- To było cudowne - powiedział, siadając przy stole. - Pamiętasz, co mówił Darwin o muzyce? Twierdził, że ludzkość nauczyła się tworzyć muzykę i doceniać ją jeszcze na długo przedtem, nim zyskała zdolność mówienia. Może dlatego wywiera na nas tak istotny wpływ? Wciąż mamy w duszach niejasne wspomnienia tych pradawnych czasów, gdy świat był jeszcze młody.

- To dość oryginalne podejście - zauważyłem.

- Nasze podejście powinno obejmować naturę ludzkich odczuć, skoro próbujemy je interpretować - odparł. - Ale co się stało? Wyglądasz trochę nieswojo. Ta sprawa z Brixton Road chyba wytrąciła cię trochę z równowagi.

- Prawdę mówiąc, tak - odparłem. - Po tym, co przeżyłem w Afganistanie, powinienem być twardszy. Widziałem moich towarzyszy rozszarpywanych na kawałki pod Maiwand i wtedy jakoś nie traciłem panowania nad sobą.

- Potrafię to zrozumieć. Tutaj mamy do czynienia z tajemnicą, która pobudza wyobraźnię. Tam, gdzie nie ma wyobraźni, nie ma strachu. Widziałeś wieczorną gazetę?

- Nie.

- Dość dobrze zrelacjonowano w niej fakty dotyczące tej sprawy. Nie ma jednak żadnej wzmianki o tym, że wówczas, gdy podnoszono ofiarę, na podłogę spadła kobieca obrączka. I bardzo dobrze.

- Dlaczego?

- Spójrz tylko na to ogłoszenie - odparł. - Dziś rano, kiedy wstąpiliśmy do biura telegraficznego, wysłałem je do wszystkich gazet.

Rzucił mi na stół gazetę, a ja spojrzałem na szpaltę, którą mi wskazał. Było to pierwsze ogłoszenie w rubryce „Znaleziono”. Oto jego treść:

Dziś rano przy Brixton Road między gospodą „Pod Białym Jeleniem ” a Holland Grove znaleziono gładką złotą obrączkę. Proszę zgłaszać się do doktora Watsona, Baker Street 221b, między ósmą a dziewiątą dziś wieczorem.

- Wybacz, że posłużyłem się twoim nazwiskiem - powiedział. - Gdybym podał moje własne, któryś z tych cymbałów ze Scotland Yardu mógłby to zobaczyć i zapragnąć przeszkodzić nam.

- W porządku, nic się nie stało - odparłem. - Ale nawet zakładając, że ktoś się zgłosi, nie mam przecież tej obrączki.

- Ależ owszem, masz! - odparł, podając mi złoty krążek. - Powinna się świetnie nadawać. To niemal wierna kopia.

- A jak sądzisz, kto odpowie na to ogłoszenie?

- No jak to! Mężczyzna w brązowym płaszczu. Nasz rumiany przyjaciel w butach z kwadratowymi noskami. Nawet jeśli sam się po nią nie zjawi, wyśle jakiegoś wspólnika.

- Nie uzna, że to zbyt niebezpieczne?

- Ależ bynajmniej. Jeśli właściwie widzę tę sprawę, a mam wszelkie powody, by wierzyć, że tak właśnie jest, ten człowiek wolałby zaryzykować wszystkim, niż utracić tę obrączkę. Tak jak się tego domyślam, musiał ją upuścić, gdy pochylał się nad ciałem Drebbera, i wówczas nie zauważył tego. Po wyjściu z domu odkrył jej brak i pospiesznie wrócił, przekonał się jednak, że na miejscu była już policja, i to za sprawą jego własnego błędu, polegającego na tym, że nie zgasił świecy. Musiał więc udawać pijanego, by nie wzbudzić podejrzeń, które mogły się zrodzić, gdy pojawił się przy furtce. A teraz postaw się na miejscu tego człowieka. Gdy przemyślał przebieg zajścia, musiało mu przyjść do głowy, że być może zgubił tę obrączkę już na ulicy, po wyjściu z domu. I co by wtedy zrobił? Na pewno niecierpliwie czekałby na wieczorne gazety w nadziei, że znajdzie swoją zgubę w rubryce rzeczy znalezionych. Oczywiście informacja o tym wpadłaby mu w oko. Byłby niezmiernie uradowany. Czemuż miałby się obawiać jakiejś pułapki? Nie powinien mieć żadnych powodów, by podejrzewać, że odnalezienie obrączki może mieć związek z tym morderstwem. Na pewno przyjdzie. Zjawi się tu w ciągu godziny.

- A potem? - spytałem.

- Och, potem możesz mi go zostawić. Już ja sobie z nim poradzę. Masz jakąś broń?

- Mam stary służbowy rewolwer i parę naboi.

- To lepiej go wyczyść i naładuj. Ten człowiek to desperat, i choć liczę na to, że go zaskoczę, równie dobrze może być gotów na wszystko.

Poszedłem do mojej sypialni i zrobiłem tak, jak mi radził. Gdy wróciłem z bronią, stół był już uprzątnięty, a Holmesa pochłonęło jego ulubione zajęcie - rzępolił na swoich skrzypcach.

- Wiemy o tej sprawie coraz więcej - rzekł, gdy wszedłem. - Właśnie dostałem odpowiedź na mój telegram do Ameryki. Słusznie oceniłem tę sprawę.

- To znaczy? - spytałem skwapliwie.

- Przydałyby mi się nowe struny do skrzypiec - zauważył. - Włóż swój rewolwer do kieszeni. Kiedy zjawi się ten człowiek, rozmawiaj z nim jakby nigdy nic. Resztę pozostaw mnie. I nie przyglądaj mu się zbyt badawczo, bo możesz go spłoszyć.

- Jest ósma - powiedziałem, zerkając na zegarek.

- Tak. Prawdopodobnie pojawi się tu za parę minut. Uchyl lekko drzwi. Tak, wystarczy. A teraz przełóż klucz na wewnętrzną stronę. Dziękuję! Spójrz, jaką dziwną starą książkę znalazłem wczoraj na straganie! De Jure inter Gentes, wydana po łacinie w 1642 roku w Liege. Król Karol wciąż jeszcze miał głowę na karku, gdy ten mały tomik w brązowej oprawie

opuszczał drukarnię.

- Kto był wydawcą?

- Niejaki Philippe de Croy, kimkolwiek on był. Na pierwszej stronie widnieje inskrypcja napisana bardzo wyblakłym już atramentem: „Ex libris Guliolmi Whyte”. Zastanawiam się, kim był ten William Whyte. Przypuszczam, że jakimś siedemnastowiecznym pragmatycznym prawnikiem. Jego styl cechuje typowa dla prawników maniera. Ale oto i nasz człowiek, jak sądzę.

Gdy wypowiadał te słowa, rozległ się ostry dźwięk dzwonka. Sherlock Holmes spokojnie wstał i przesunął swoje krzesło w kierunku drzwi. Usłyszeliśmy kroki służącej przechodzącej przez korytarz, a następnie zgrzyt zasuwy przy drzwiach.

- Czy mieszka tutaj doktor Watson? - spytał wyraźny, dość ostry głos.

Nie byliśmy w stanie usłyszeć odpowiedzi służącej, dobiegł do nas dźwięk zamykanych drzwi, ktoś zaczął wchodzić po schodach. Kroki były niepewne, tak jakby idący powłóczył nogami. Gdy mój towarzysz je usłyszał, na jego twarzy na moment pojawił się wyraz zaskoczenia. Człowiek zmierzał teraz wolno korytarzem w naszą stronę, następnie rozległo się nieśmiałe pukanie do drzwi.

- Proszę wejść! - zawołałem.

Zamiast silnego mężczyzny, którego się spodziewaliśmy, kuśtykając, weszła do pokoju na moje zaproszenie bardzo stara pomarszczona kobieta. Wydawało się, że oślepił ją nagle blask światła. Dygnęła i przez chwilę stała niezdecydowana, mrugając zapuchniętymi oczami. Potem zaczęła niezdarnie szukać czegoś w kieszeni swymi nerwowymi drżącymi palcami. Spojrzałem na mojego towarzysza, lecz on wyglądał na tak zaskoczonego, że jedyne, co byłem w stanie zrobić, to spróbować zachować powagę.

Staruszka wyciągnęła wieczorną gazetę i wskazała na nasze ogłoszenie.

- To mnie tu sprowadziło, moi dobrzy panowie - powiedziała, znów dygając. - Złota obrączka z Brixton Road. Należy do mojej dziewczynki Sally, która wyszła za mąż zaledwie rok temu. Jej mąż jest stewardem na statku, i strach pomyśleć, co by powiedział, gdyby wrócił do domu i zobaczył, że Sally nie ma swej obrączki. Nawet nie chcę o tym myśleć! I tak przez większość czasu się wścieka, ale już najbardziej, jak się napije. Wczoraj wieczorem moja córeczka szła na plac.

- To jej obrączka? - spytałem.

- Bogu niech będą dzięki! - zawołała staruszka. - Sally będzie dziś wieczorem szczęśliwą kobietą! Tak, to ta obrączka.

- A pani gdzie mieszka? - dopytywałem się, sięgając po ołówek.

- Przy Duncan Street, Houndsditch, pod numerem 13. Szmat drogi stąd.

- Brixton Road nie leży między żadnym placem a Houndsditch! - odezwał się ostro Sherlock Holmes.

Starsza kobieta odwróciła się w jego stronę i bystro mu się przyjrzała swoimi małymi zaczerwienionymi oczkami.

- Ten dżentelmen prosił, żebym podała mój adres - odparła. - Sally wynajmuje mieszkanie przy Mayfield Place, w Peckham, pod numerem 3.

- A nazywa się pani...

- Nazywam się Sawyer. A moja córka nazywa się Dennis, po tym Tomie Dennisie, który się z nią ożenił. To bystry porządny chłop, dopóki jest na morzu, nie mają drugiego takiego stewarda jak on, ale gdy tylko zejdzie na ląd, w głowie mu tylko kobiety i bary.

- Oto pani obrączka, pani Sawyer - przerwałem jej, na znak dany mi przez mojego towarzysza. - Jak widzę, należy do pani córki, a ja bardzo się cieszę, mogąc ją zwrócić prawowitej właścicielce.

Błogosławiąc mnie i mamrocząc słowa wdzięczności, staruszka wepchnęła obrączkę do kieszeni i, powłócząc nogami, zeszła po schodach. W chwili gdy znikła, Sherlock Holmes skoczył na równe nogi i pędem pobiegł do swojego pokoju. Wrócił po kilku sekundach, odziany w długi wełniany płaszcz z apaszką na szyi.

- Będę ją śledził - rzucił pospiesznie. - Musi być jego wspólniczką i na pewno mnie do niego doprowadzi. Zaczekaj na mnie.

Ledwie drzwi w holu zdążyły się za nią zatrzasnąć, Holmes pędem zbiegł po schodach.

Widziałem ją przez okno, jak szła chwiejnym krokiem drugą stroną ulicy, Holmes zaś podążał w niewielkiej odległości za nią. Albo ta jego teoria jest błędna, pomyślałem sobie, albo też ta kobieta doprowadzi go teraz do istoty tajemnicy. Niepotrzebnie mnie nawet prosił, bym nie kładł się spać, póki nie wróci. Wiedziałem, że na pewno nie zasnę, póki się nie dowiem, jaki był efekt j ego wyprawy.

Gdy wyruszał, była prawie dziewiąta. Nie miałem pojęcia, jak długo go nie będzie, siedziałem więc, paląc fajkę i przerzucając strony Vie de Boheme Henri Murgera. Minęła dziesiąta; usłyszałem kroki służącej, udającej się na spoczynek. O jedenastej koło moich drzwi rozległy się bardziej dostojne kroki naszej gospodyni, która też zmierzała do swej sypialni. Dochodziła dwunasta, gdy wreszcie usłyszałem ostry dźwięk klucza przekręcanego w zamku. Już w chwili gdy wszedł, poznałem po jego twarzy, że mu się nie powiodło. Wyglądał tak, jakby sam nie był pewny swych odczuć. Najwyraźniej walczyło w nim rozbawienie z poczuciem rozczarowania, aż wreszcie to pierwsze wzięło górę, i wybuchnął szczerym śmiechem.

- Za nic w świecie nie chciałbym, żeby dowiedzieli się o tym ci ze Scotland Yardu -powiedział, opadając na krzesło. - Tak sobie z nich podkpiwałem, że teraz straciliby dla mnie cały szacunek. Ale mogę się teraz z tego śmiać, bo wiem, że koniec końców i tak postawię na swoim.

- Co się stało? - spytałem.

- Och, nie mam nic przeciwko temu, by opowiedzieć ci historię mojej porażki. Ta kobiecina przeszła kawałek drogi, a potem zaczęła utykać, i wyglądało na to, że rozbolały ją nogi. Wkrótce potem przystanęła i przywołała przejeżdżającą dorożkę. Zbliżyłem się do niej na tyle, by usłyszeć, jaki poda adres, ale niepotrzebnie się starałem. Wywrzeszczała go tak głośno, że było ją słychać na drugiej stronie ulicy: „Jedź pan do Houndsditch, na Duncan Street 13!”. Zaczęło to wyglądać na prawdziwą historię, i gdy zobaczyłem, że siedzi już w środku, sam wskoczyłem na tylny próg dorożki. To sztuka, którą każdy detektyw powinien opanować do perfekcji. Ruszyliśmy w drogę i nie zatrzymywaliśmy się, póki nie dotarliśmy na podaną przez nią ulicę. Nim zajechaliśmy pod drzwi, zeskoczyłem i spokojnym leniwym krokiem ruszyłem ulicą. Ujrzałem, że dorożka się zatrzymuje. Woźnica zeskoczył, i widziałem, jak otwiera drzwi. Stał tak, czekając, aż jego pasażerka wysiądzie. Nikt jednak nie wysiadł. Gdy się z nim zrównałem, zobaczyłem, że gorączkowo bada wnętrze pustej dorożki, wyrzucając z siebie najbardziej kwiecistą wiązankę przekleństw, jaką kiedykolwiek miałem okazję usłyszeć. Po jego pasażerce nie było nawet śladu, i obawiam się, że minie sporo czasu, nim odbierze od niej opłatę za przejazd, która mu się należy. Gdy zajrzałem pod numer 13, dowiedziałem się, że dom należy do szanowanego tapeciarza o nazwisku Keswick, i nikt tam nie słyszał o żadnych Sawyerach czy Dennisach.

- Nie chcesz chyba powiedzieć - zawołałem zdumiony - że ta roztrzęsiona słaba kobiecina potrafiła wydostać się z jadącej dorożki tak, że nie zauważyliście tego ani dorożkarz, ani ty!

- Cholera by ją wzięła, tę babę! - rzekł ostro Sherlock Holmes. - Sami zachowaliśmy się jak stare baby, bo daliśmy się nabrać. To musiał być młody mężczyzna, i oprócz tego, że był niezrównanym aktorem, musiał być też bardzo zwinny. To przebranie było po prostu niesamowite! Na pewno zorientował się, że jest śledzony, i skorzystał z okazji, by mnie zgubić. A to świadczy o tym, że człowiek, którego ścigamy, wcale nie jest takim samotnikiem, jak mi się wydawało. Najwyraźniej ma przyjaciół, którzy gotowi są podjąć dla niego spore ryzyko. Ale ja tu gadam. a ty, jak widzę, jesteś zmordowany. Posłuchaj lepiej mojej rady i idź się położyć.

Rzeczywiście byłem już bardzo znużony, uczyniłem więc tak, jak powiedział. Zostawiłem Holmesa siedzącego przy tlącym się na kominku ogniu i jeszcze długo w nocy słyszałem ciche melancholijne zawodzenie jego skrzypiec. Wiedziałem, że wciąż się zastanawia nad tym dziwnym problemem, który postanowił rozwiązać.

Rozdział szósty

Tobias Gregson pokazuje, na co go stać


Następnego dnia w gazetach pełno było relacji o „tajemnicy z Brixton”, jak zaczęto nazywać tę sprawę. W każdej z nich pojawiła się obszerna notatka, a w niektórych pisano o niej również we wstępnych artykułach. Znalazły się tam pewne informacje, które były dla mnie nowością. Wciąż jeszcze przechowuję liczne wycinki z prasy dotyczące tej sprawy. A oto treść niektórych z nich.

„Daily Telegraph” pisała, że w historii zbrodni długo trzeba by szukać tragedii związanej z dziwniejszymi okolicznościami. Niemieckie nazwisko ofiary, brak jakichkolwiek innych motywów, złowrogi napis na ścianie - wszystko to wskazywało, że zbrodnię popełnili jacyś uchodźcy polityczni i rewolucjoniści. W Ameryce istniało wiele organizacji socjalistycznych, i zamordowany bez wątpienia musiał pogwałcić ich niepisane prawa, w związku z czym wyśledzili i dopadli go ich emisariusze. Po swobodnych aluzjach do Femegericht, aqua tofana, karbonariuszy, markizy de Brinvilliers, teorii Darwina, prawa Malthusa oraz morderstw z Ratcliff Highway artykuł kończył się przestrogą dla rządu, by ten baczniej przyglądał się cudzoziemcom przybywającym do Anglii.

W „Standard” pojawił się komentarz, że tego rodzaju bezprawne akty przemocy zdarzają się zazwyczaj za rządów liberałów. Ich przyczyną jest podburzanie mas, prowadzące w konsekwencji do osłabienia wszelkiej władzy. Zamordowany był dżentelmenem z Ameryki, który od kilku dni przebywał w metropolii. Wynajmował pokój u madame Charpentier przy Torquay Terrace w Camberwell. W podróży towarzyszył mu jego prywatny sekretarz pan Joseph Stangerson. Obaj pożegnali się ze swą gospodynią we wtorek, czwartego bieżącego miesiąca, i udali się na Euston Station, deklarując wcześniej, że zamierzają zdążyć na ekspres do Liverpoolu. Następnie widziano ich razem na peronie. Nic więcej o nich nie wiadomo, aż do chwili, gdy odnaleziono ciało pana Drebbera w opuszczonym domu przy Brixton Road, wiele mil od Euston. W jaki sposób tam dotarł i dlaczego spotkał go ten los - to pytania, które wciąż pozostają bez odpowiedzi. Miejsce pobytu Stangersona jest nadal nieznane. Z przyjemnością natomiast odnotowujemy, że do rozwiązania tej sprawy przydzieleni zostali pan Lestrade i pan Gregson ze Scotland Yardu, co pozwala oczekiwać, iż ci słynni inspektorzy policji już wkrótce ją rozwiążą.

„Daily News” zauważała, iż przestępstwo to było zdecydowanie natury politycznej.

Za sprawą despotyzmu oraz nienawiści do liberałów, jakie cechują rządy niektórych państw europejskich, do naszych brzegów zawitało wielu ludzi, którzy byliby wspaniałymi obywatelami, gdyby nie wspomnienia tego, co przeszli. Wśród tych ludzi obowiązuje ścisły kodeks honorowy, a jego naruszenie karane jest śmiercią. Należy podjąć wszelkie próby, aby odnaleźć sekretarza Stangersona i zdobyć od niego szczegółowe informacje dotyczące życia zmarłego. Ogromnym krokiem naprzód w śledztwie było poznanie adresu domu, w którym wynajmował kwaterę. Efekt ten zawdzięczamy wyłącznie przenikliwości i energii pana Gregsona ze Scotland Yardu.

Przejrzeliśmy z Sherlockiem Holmesem te notatki podczas śniadania, i odniosłem wrażenie, że one szalenie go rozbawiły.

- Mówiłem ci, że bez względu na to, co się stanie, wszelkie zasługi przypadną na pewno Lestrade’owi i Gregsonowi.

- Zależy, jak sprawa się rozwinie.

- Och, daj spokój! To akurat nie ma najmniejszego znaczenia. Jeśli ten człowiek zostanie schwytany, będzie to efektem ich wysiłków, jeśli zaś ucieknie, stanie się to mimo ich wysiłków. Jak będzie orzeł, to ja wygrywam, a jak reszka, to ty przegrywasz. Niezależnie od tego co zrobią, i tak zawsze ich będzie na wierzchu. Un sot trouve toujours unplus sot qui l’admire.

- A to co, u licha! - zawołałem, bo w tej właśnie chwili usłyszałem tupot wielu kroków w korytarzu i na schodach, którym towarzyszyły głośne i niezadowolone krzyki naszej gospodyni.

- To wydział policji z Baker Street - rzekł z powagą mój towarzysz, a w chwili gdy wypowiadał te słowa, do pokoju wbiegło pół tuzina najbrudniejszych i najbardziej obszarpanych dzieciaków z ulicy, jakie kiedykolwiek widziałem.

- Baczność! - zawołał Holmes ostrym tonem, a sześciu małych brudnych obdartusów wyprężyło się, stając w szeregu niczym sześć posążków. - W przyszłości macie przysyłać tu na górę jedynie Wigginsa, żeby zdał mi raport, a reszta ma czekać na ulicy. Znaleźliście go, Wiggins?

- Nie, sir. Nie znaleźliśmy - odparł jeden z chłopaków.

- Nie liczyłem na to, że wam się uda. Musicie go dalej szukać, dopóki nie znajdziecie. Oto wasza zapłata - mówiąc to, wręczył każdemu z nich po szylingu. - A teraz zmiatajcie stąd i następnym razem wróćcie z lepszymi wiadomościami.

Machnął ręką, a oni potruchtali po schodach jak stado szczurów, i po chwili usłyszeliśmy

ich głośne wrzaski na ulicy.

- Każdy z tych małych urwisów potrafi lepiej pracować niż cały tuzin policjantów -zauważył Holmes. - Już na sam widok człowieka w mundurze ludziom zamykają się usta. Ci chłopcy mogą wejść dosłownie wszędzie i usłyszeć wszystko. Są też niesamowicie bystrzy, trzeba tylko ukierunkować ich i wziąć w karby.

- Zatrudniasz ich w związku z tą sprawą z Brixton Road? - spytałem.

- Tak. Potrzebuję ustalić pewien fakt, ale to tylko kwestia czasu. O! Zaraz usłyszymy nowiny, i to ważne nowiny! Idzie tu właśnie Gregson, a jego twarz wyraża ogromne zadowolenie. Zmierza do nas, jestem pewien. Tak. Zatrzymał się. Oto i on!

Rozległo się uporczywe dzwonienie do drzwi; po kilku chwilach jasnowłosy detektyw wbiegł po schodach, przeskakując po trzy stopnie, i wpadł do naszego salonu.

- Mój drogi panie! - zawołał, ściskając rękę podaną mu z rezerwą przez Holmesa. -Może mi pan pogratulować! Rozwiązałem tę sprawę!

Na wyrazistej twarzy mego przyjaciela dostrzegłem cień niepokoju.

- To znaczy, jest pan na właściwym tropie? - spytał.

- Na właściwym tropie? Nie, sir, mamy już naszego człowieka pod kluczem!

- A jak się nazywa?

- Arthur Charpentier, podporucznik królewskiej marynarki - odparł z dumą Gregson, zacierając swoje pulchne dłonie i prężąc pierś.

Sherlock Holmes odetchnął z ulgą, odprężył się i uśmiechnął.

- Proszę usiąść i poczęstować się cygarem - powiedział. - Bardzo chcielibyśmy się dowiedzieć, jak się to panu udało. Napije się pan whisky z wodą?

- Bardzo chętnie - odparł detektyw. - Jestem zmęczony tym strasznym wysiłkiem, na jaki musiałem się zdobyć w ciągu ostatnich dni. Chodzi mi nie tyle o wysiłek fizyczny, ale przede wszystkim umysłowy. Na pewno pan to świetnie rozumie, panie Holmes, bo obaj pracujemy głową.

- Doprawdy, chyba za bardzo mi pan schlebia - odparł z powagą Holmes. - A teraz proszę mi opowiedzieć, w jaki sposób udało się panu osiągnąć tak wspaniały rezultat.

Detektyw rozsiadł się w fotelu i zadowolony z siebie zaciągnął się cygarem. Potem nagle uderzył dłonią w udo i zaczął się śmiać.

- Najzabawniejsze w tym wszystkim jest to - wykrzyknął - że ten głupiec Lestrade, który ma tak wysokie mniemanie o sobie, podążył fałszywym tropem! Próbuje znaleźć tego sekretarza, Stangersona, który miał tyle wspólnego ze zbrodnią, co nowo narodzone dziecko. Nie wątpię, że do tej pory na pewno go już złapał.

Ta myśl tak rozweseliła Gregsona, że śmiał się długo, aż się zakrztusił.

- A w jaki sposób wpadł pan na właściwy trop?

- Ach! Opowiem panu o tym. Oczywiście, doktorze Watson, musi to zostać wyłącznie między nami. Pierwsza trudność, którą musieliśmy pokonać, polegała na tym, by dowiedzieć się czegoś o przeszłości tego Amerykanina. Inni woleli czekać, aż pojawi się jakaś odpowiedź na ich ogłoszenia lub zjawi się ktoś, kto z własnej woli udzieli informacji. Ale Tobias Gregson działa inaczej! Pamięta pan ten cylinder, który leżał przy nieboszczyku?

- Tak - odparł Holmes. - Ze sklepu firmy John Underwood and Sons, Camberwell Road

129.

Gregson wyglądał na zawiedzionego.

- Nie miałem pojęcia, że pan to zauważył - powiedział. - Był pan tam?

- Nie.

- Ha! - zawołał z ulgą Gregson. - Nie powinno się lekceważyć nawet najmniejszej szansy, choćby wydawała się zupełnie nieistotna.

- Dla wielkiego umysłu nic nie jest nieistotne - oznajmił sentencjonalnie Holmes.

- Udałem się więc do Underwooda i spytałem go, czy sprzedali cylinder tego rozmiaru człowiekowi o takim wyglądzie. Przejrzał swoje księgi i od razu go znalazł. Przesłał ten cylinder niejakiemu panu Drebberowi, zamieszkałemu w pensjonacie pani Charpentier przy Torquay Terrace. W ten sposób zdobyłem jego adres.

- Mądrze! Bardzo mądrze. - wymruczał Sherlock Holmes.

- Następnie złożyłem wizytę madame Charpentier - ciągnął dalej detektyw.

Zastałem ją bardzo bladą i przygnębioną. W pokoju była również jej córka, dziewczyna niezwykłej urody. Miała zaczerwienione oczy, a gdy do niej mówiłem, usta jej drżały. Nie umknęło to mojej uwadze. Zacząłem wierzyć, że znalazłem trop. Zna pan to uczucie, panie Holmes, kiedy trafi się na właściwy ślad. Ten dreszczyk emocji!

- Czy słyszała pani o tajemniczej śmierci jej niedawnego lokatora, pana Enocha J. Drebbera z Cleveland? - spytałem.

Madame skinęła głową. Wyglądało na to, że nie jest w stanie wydobyć z siebie nawet słowa. Dziewczyna natomiast zalała się łzami. Stało się dla mnie oczywistym, że obie kobiety coś wiedzą o tej sprawie.

- O której godzinie pan Drebber wyszedł z pani pensjonatu na pociąg? - pytałem dalej.

- O ósmej - odparła, przełykając z trudem ślinę i próbując zapanować nad głosem. - Jego sekretarz pan Stangerson powiedział, że mają dwa pociągi: jeden o 9.15, a drugi o 11.00. Chcieli zdążyć na ten pierwszy.

- I wtedy widziała go pani po raz ostatni?

Gdy zadałem to pytanie, twarz kobiety zmieniła się nie do poznania. Pobladła tak, że zrobiła się wręcz sina. Minęło parę sekund, nim była w stanie wydobyć z siebie jedno słowo: „Tak”, lecz wypowiedziała je ochrypłym nienaturalnym głosem.

Na chwilę zapadło milczenie, po czym jej córka odezwała się cicho:

- Nic nam dobrego nie przyjdzie z kłamstw, matko - powiedziała. - Bądźmy szczere z tym dżentelmenem. Widziałyśmy później pana Drebbera.

- Niech ci Bóg wybaczy! - zawołała madame Charpentier, chwytając się za głowę i osuwając się na fotel. - Zamordowałaś właśnie swojego brata!

- Arthur wolałby, żebyśmy powiedziały prawdę - odparła stanowczo dziewczyna.

- Najlepiej pani zrobi, wyznając mi całą prawdę - powiedziałem. - Lepiej już nic nie mówić, niż mówić tylko część prawdy. Poza tym nie ma pani pojęcia, ile już wiemy.

- Ty będziesz za to odpowiedzialna, Alice - zawołała jej matka i, zwracając się do mnie, rzekła: - Opowiem panu o wszystkim, sir. Niech pan nie sądzi, że moje poruszenie wynika z obawy, iż mój syn był w jakikolwiek sposób zamieszany w tę straszną sprawę. Jest całkowicie niewinny. Boję się jedynie, że w pańskich oczach i w oczach innych ludzi może się wydać podejrzany. Takie posądzenie jest całkowicie absurdalne. Świadczy o tym jego wspaniały charakter, zawód i cała jego przeszłość.

- Zrobiłaby pani najlepiej, wyznając mi wszystko, co pani wie. Niech się pani nie obawia: jeżeli pani syn jest niewinny, na pewno to mu nie zaszkodzi.

- Alice, chyba najlepiej będzie, jeśli zostawisz nas samych - rzekła do córki, i dziewczyna wyszła z pokoju.

- A teraz, sir, proszę posłuchać - ciągnęła dalej. - Nie miałam zamiaru mówić panu o tym, co zaszło, ale skoro moja biedna córka już ujawniła część prawdy, nie mam wyboru. Zdecydowałam już, że będę mówić, więc opowiem panu o wszystkim, nie pomijając żadnego szczegółu.

- Jest to bardzo mądra decyzja - odparłem.

- Pan Drebber mieszkał u nas prawie trzy tygodnie. On i jego sekretarz, pan Stangerson, podróżowali po kontynencie. Zauważyłam na ich kufrach naklejkę z Kopenhagi, co świadczyło

0 tym, że tam się ostatnio zatrzymywali. Stangerson był spokojnym, pełnym rezerwy człowiekiem, ale z przykrością muszę stwierdzić, że jego pracodawca należał do zupełnie innego typu ludzi. Zachowywał się wulgarnie i prymitywnie. Już tej samej nocy, gdy do nas zawitał, wypił o wiele za dużo, a następnego dnia o dwunastej w południe trudno byłoby nazwać go trzeźwym. Wobec pokojówek zachowywał się wyjątkowo obrzydliwie i pozwalał sobie na bezczelne uwagi, ale najgorsze z tego wszystkiego było to, że wkrótce zaczął tak samo odnosić się do mojej córki Alice, i kilka razy zdarzyło mu się odezwać do niej w sposób, którego na szczęście nie zrozumiała, bo jest na to zbyt niewinna. Raz zdarzyło się nawet, że chwycił ją za ramię i przytulił do siebie wbrew jej woli. Wtedy nawet jego własny sekretarz złajał go za to zachowanie niegodne mężczyzny.

- To dlaczego tolerowałyście taki sposób bycia? - spytałem. - Przypuszczam, że macie prawo wyprosić uciążliwych lokatorów?

Słysząc tę celną uwagę, pani Charpentier oblała się rumieńcem.

- Bóg mi świadkiem, że kazałabym mu się wyprowadzić jeszcze tego samego dnia, kiedy się tu zjawił. Chciwość była jednak silniejsza. Płacili mi funta dziennie od osoby, czternaście funtów na tydzień, a w tym okresie nie miewamy zbyt wielu gości. Jestem wdową, mój syn służy w marynarce, a to kosztuje. Nie chciałam stracić takich pieniędzy. Wydawało mi się, że robię najlepiej, jak mogę. Jednakże ostatni wybryk pana Drebbera był kroplą, która przepełniła czarę,

1 spowodował, że kazałam mu się wynosić. To właśnie dlatego się wyprowadził.

- I co się potem stało?

- Ulżyło mi, gdy zobaczyłam, jak odjeżdża. Mój syn jest w tej chwili na przepustce, ale nic mu o tym wszystkim nie wspomniałam, bo ma dość ognisty temperament, a swoją siostrę wręcz uwielbia. Kiedy wreszcie zamknęłam za nimi drzwi, poczułam, jak kamień spadł mi z serca. Niestety, po niecałej godzinie rozległ się dzwonek, i zobaczyłam, że pan Drebber powrócił. Był podekscytowany i bardzo pijany. Wdarł się siłą do pokoju, w którym siedziałam z córką, i bełkotał coś bez ładu i składu o tym, że spóźnił się na pociąg. Potem zwrócił się do Alice i w mojej obecności zaproponował jej, żeby z nim uciekła! „Jesteś już pełnoletnia.

Prawo cię nie może powstrzymać. Mam mnóstwo pieniędzy. Nie przejmuj się tą starą, tylko natychmiast ze mną wyjedź. Będziesz żyła jak księżniczka!” - powiedział. Biedna Alice była tak przerażona, że odsunęła się od niego, złapał ją jednak za nadgarstek i spróbował pociągnąć w stronę drzwi. Krzyknęłam, i w tej właśnie chwili do pokoju wszedł mój syn Arthur. Nie wiem, co się stało później. Słyszałam przekleństwa i odgłosy szamotaniny. Byłam zbyt przerażona, by cokolwiek uczynić. Kiedy podniosłam głowę, ujrzałam w drzwiach Arthura z kijem w dłoni. „Nie sądzę, żeby ten miły dżentelmen jeszcze kiedykolwiek zechciał nas nachodzić - powiedział. - Pójdę jeszcze za nim i sprawdzę, dokąd się wybiera”. Po tych słowach wziął swój kapelusz i wyszedł na ulicę. Następnego ranka dowiedziałyśmy się o tajemniczej śmierci pana Drebbera.

- Pani Charpentier przedstawiła mi tę historię, wielokrotnie wzdychając i przerywając opowieść - kontynuował Gregson. - Czasami mówiła tak cicho, że ledwie byłem w stanie zrozumieć jej słowa. Zanotowałem sobie wszystko, co powiedziała, żeby wykluczyć możliwość popełnienia jakiegokolwiek błędu.

- To bardzo interesujące - powiedział Sherlock Holmes, ziewając. - Co się stało później?

- Gdy pani Charpentier skończyła swą opowieść - ciągnął detektyw - zorientowałem się, że cała sprawa kręci się wokół wyjścia z domu jej syna. Wbijając w nią wzrok w sposób, który, jak odkryłem, jest zawsze skuteczny w odniesieniu do kobiet, zapytałem, o której godzinie wrócił jej syn.

- Nie wiem - odparła.

- Nie wie pani?

- Nie. Ma własny klucz i sam otworzył sobie drzwi.

- Czy to się stało po tym, jak pani udała się już na spoczynek?

- Tak.

- A o której poszła pani spać?

- Około j edenastej.

- A więc pani syna nie było przez co najmniej dwie godziny?

- Tak.

- Może nawet przez cztery albo pięć godzin?

- Tak.

- Co on robił w tym czasie?

- Nie wiem - odparła, blednąc tak bardzo, że aż zbielały jej wargi.

Oczywiście, po tym niewiele pozostało już do zrobienia. Dowiedziałem się, gdzie przebywa porucznik Charpentier, wziąłem ze sobą dwóch moich ludzi i poszedłem go aresztować. Gdy położyłem mu rękę na ramieniu i poleciłem, by spokojnie udał się z nami, odparł z tupetem: „Przypuszczam, że aresztujecie mnie w związku ze śmiercią tego łotra Drebbera”. Tak właśnie się wyraził. Nic mu o tym wcześniej nie mówiliśmy, i to, że sam o tym napomknął, wydaje się nadzwyczaj podejrzanym.

- Rzeczywiście - rzekł Holmes.

- Wciąż miał przy sobie ten ciężki kij, który, jak wspomniała jego matka, wziął ze sobą, gdy poszedł za Drebberem. To była solidna dębowa pałka.

- I jaką ma pan teorię?

- Moja teoria opiera się na tym, że szedł za Drebberem aż do Brixton Road. Tam znów się posprzeczali, i podczas tej awantury Drebber otrzymał cios pałką, prawdopodobnie w dołek, który zabił go, nie pozostawiając żadnego śladu. Noc była deszczowa, na ulicy nikogo nie było, więc Charpentier zawlókł ciało swojej ofiary do tego opuszczonego domu. Jeśli chodzi

0 świeczkę, krew, napis na ścianie i obrączkę, wszystko to mogą być wybiegi mające na celu zmylenie policji, by podążyła fałszywym tropem.

- Dobra robota - powiedział Holmes zachęcającym tonem. - Doprawdy, Gregson, świetnie pan sobie poradził. Jeszcze coś z pana będzie.

- Sam sobie pochlebiam, że tak dobrze sobie z tym poradziłem - rzekł z dumą detektyw. - Ten młody człowiek złożył z własnej woli oświadczenie, w którym przyznał, że po jakimś czasie, gdy tak szedł za Drebberem, ten go zauważył i wsiadł do dorożki, aby się od niego uwolnić. Po drodze do domu Charpentier spotkał kolegę, który służył na tym samym okręcie,

1 wybrał się z nim na długi spacer. Gdy spytaliśmy go, gdzie ten kolega mieszka, nie był w stanie udzielić nam satysfakcjonującej odpowiedzi. Sądzę, że to wszystko doskonale do siebie pasuje. Najbardziej jednak ze wszystkiego bawi mnie myśl o tym, że Lestrade podążył niewłaściwym tropem. Obawiam się, że niewiele w ten sposób osiągnie. Ale, ale, na Jowisza, oto i on!

W drzwiach istotnie pojawił się Lestrade, który podczas naszej rozmowy musiał wejść po schodach, i właśnie wkroczył do pokoju. Pewność siebie i energia, które zazwyczaj go cechowały, jak zresztą buńczuczny, typowy dla niego sposób bycia, gdzieś znikły. Nie był też ubrany tak schludnie jak zwykle. Wyglądał na zaniepokojonego i zatroskanego, a jego odzież była potargana i w nieładzie. Najwidoczniej przyszedł prosić Sherlocka Holmesa o radę. Gdy zauważył swojego kolegę po fachu, zupełnie stracił rezon. Zakłopotany, zatrzymał się na środku pokoju i, nerwowo ściskając w rękach kapelusz, najwyraźniej nie wiedział, co ze sobą począć.

- To doprawdy niezwykła sprawa - odezwał się wreszcie. - Strasznie zawikłana.

- Ach, tak pan uważa, panie Lestrade?! - zawołał tryumfalnie Gregson. - Byłem pewien, że dojdzie pan do takiego wniosku. Udało się panu odnaleźć sekretarza, pana Josepha Stangersona?

- Sekretarz pan Joseph Stangerson - rzekł z powagą Lestrade - został zamordowany w hotelu „Halliday” dziś rano, około szóstej.

Rozdział siódmy

Światło w ciemnościach


Wieść, którą przywitał nas Lestrade, była tak nieoczekiwana i ważna, że na chwilę zaniemówiliśmy. Gregson skoczył na równe nogi z fotela, na którym siedział, wywracając przy tym resztę swojej whisky z wodą. Wpatrywałem się w milczeniu w Sherlocka Holmesa, który zacisnął usta i ściągnął brwi.

- A więc Stangerson również - mruknął. - Robi się coraz ciekawiej.

- Nawet bez tego nie było nudno - burknął Lestrade, siadając na krześle. - Wydaje mi się, że trafiłem na jakąś naradę wojenną.

- Czy. czy jest pan pewien tej informacji? - wyjąkał Gregson.

- Właśnie wracam z jego pokoju - rzekł Lestrade. - Jako pierwszy odkryłem, co się wydarzyło.

- Wysłuchaliśmy właśnie opinii pana Gregsona o tej sprawie - zauważył Holmes. -Mógłby nam pan opowiedzieć, co takiego pan odkrył i czego dokonał?

- Jasne - odparł Lestrade, rozsiadając się na krześle. - Przyznaję, iż rzeczywiście od początku myślałem, że Stangerson był zamieszany w zabójstwo Drebbera, ale ten nowy obrót spraw pokazał, że całkowicie się myliłem. Myśląc o winie Stangersona, postanowiłem sprawdzić, co się z nim stało. Widziano ich obydwu razem na Euston Station trzeciego, około wpół do dziewiątej wieczorem. O drugiej w nocy Drebbera znaleziono przy Brixton Road. Musiałem znaleźć odpowiedź na pytanie, co robił Stangerson między ósmą trzydzieści a godziną popełnienia zbrodni i co się z nim później stało? Wysłałem telegram do Liverpoolu, podając jego opis i ostrzegając, by bacznie obserwowali statki odpływające do Ameryki. Następnie zacząłem odwiedzać różne hotele i pensjonaty w okolicy Euston. Pomyślałem, że skoro Drebber i jego towarzysz się rozdzielili, ten ostatni w naturalny sposób przenocowałby gdzieś w okolicy, a następnego ranka kręciłby się w pobliżu stacji.

- Prawdopodobnie wcześniej ustalili jakieś miejsce spotkania - zauważył Holmes.

- Tak właśnie było. Spędziłem cały wczorajszy wieczór, bezskutecznie próbując się czegoś dowiedzieć. Dziś rano bardzo wcześnie rozpocząłem pracę i o ósmej dotarłem do hoteliku „Halliday” przy Little George Street. Gdy zapytałem, czy mieszka tam niejaki pan Stangerson, natychmiast uzyskałem twierdzącą odpowiedź.

- Na pewno jest pan tym dżentelmenem, którego się spodziewa. Od dwóch dni na kogoś

czeka.

- Gdzie teraz jest? - spytałem.

- Na górze. Śpi jeszcze. Prosił, żeby go obudzić o dziewiątej.

- Pójdę od razu na górę, żeby się z nim spotkać - rzekłem.

Wydawało mi się, że moje nagłe pojawienie się zdenerwuje go i sprawi, że powie coś, czego tak naprawdę nie chciałby powiedzieć. Boy hotelowy zaoferował, że wskaże mi drogę. Pokój znajdował się na drugim piętrze w wąskim korytarzu. Gdy pokazał mi właściwe drzwi i miał już schodzić na dół, zobaczyłem coś, od czego zrobiło mi się niedobrze mimo dwudziestu lat pracy w tym zawodzie. Spod drzwi sączyła się wąska czerwona strużka krwi, która wiła się korytarzem, tworząc niewielką kałużę przy listwie po jego drugiej stronie. Krzyknąłem. Usłyszawszy mój krzyk, chłopiec przybiegł z powrotem. Prawie zemdlał, kiedy to zobaczył. Drzwi były zamknięte od środka, więc naparliśmy na nie i wyważyli je. Okno pokoju był otwarte, a przy nim leżało skulone ciało mężczyzny, ubranego w nocną koszulę. Najwyraźniej nie żył już od jakiegoś czasu, bo jego kończyny były sztywne i zimne. Gdy odwróciliśmy ciało, chłopak natychmiast rozpoznał w nim tego samego dżentelmena, który wynajął pokój na nazwisko Joseph Stangerson. Przyczyną śmierci było głębokie pchnięcie ostrym narzędziem z lewej strony, które musiało trafić go w serce. I teraz dochodzimy do najdziwniejszej części tej historii. Jak, panowie, sądzicie, co było jeszcze w pokoju?

Poczułem przebiegający mnie dreszcz, zapowiedź zbliżającej się grozy, jeszcze zanim Sherlock Holmes odparł:

- Słowo Rache zapisane krwią.

- Nie inaczej - rzekł Lestrade głosem pełnym strachu.

Przez chwilę wszyscy siedzieliśmy w milczeniu. W postępowaniu tego nieznanego mordercy było coś tak metodycznego i niezrozumiałego, że jego zbrodnie wydały nam się jeszcze bardziej upiorne. Na myśl o tym moje nerwy, które nigdy nie zawiodły mnie na polu bitwy, zaczęły odmawiać posłuszeństwa.

- Widziano zabójcę - ciągnął dalej Lestrade. - Chłopak roznoszący mleko szedł właśnie do mleczarni uliczką na tyłach hotelu. Zauważył, że drabina, która zazwyczaj leżała na ziemi, stała oparta przy jednym z okien na drugim piętrze, otwartym na oścież. Przeszedłszy kilka kroków, odwrócił się i zobaczył mężczyznę schodzącego po drabinie. Robił to tak spokojnie, nie kryjąc się, że chłopak pomyślał, iż to jakiś stolarz lub cieśla pracujący w hotelu. Nie zwrócił na niego szczególnej uwagi, przyszło mu jedynie do głowy, że zaczyna pracę o bardzo wczesnej porze. Chłopak przypomina, że mężczyzna był wysoki, miał rumianą twarz i ubrany był w długi brązowy płaszcz. Po popełnieniu morderstwa pozostał jakiś czas w pokoju, bo w misce znaleźliśmy wodę zabarwioną krwią. Na pewno mył w niej ręce. Zostawił też ślady na pościeli, z rozmysłem wycierając o nią swój nóż.

Usłyszawszy opis zbrodni, spojrzałem na Holmesa, bo szczegóły wyjątkowo zgadzały się z jego przypuszczeniami. Na twarzy Sherlocka nie było jednak śladu tryumfu czy satysfakcji.

- Nie znalazł pan w pokoju niczego, co mogłoby nas doprowadzić do mordercy? - spytał.

- Nie. Stangerson miał w kieszeni portfel Drebbera, jednak chyba nie jest to nic niezwykłego, bo to on za wszystko płacił. W portfelu było osiemdziesiąt parę funtów, ale chyba nic nie zginęło. Niezależnie od tego, co było motywem tych niezwykłych zbrodni, z całą pewnością nie był nim rabunek. W kieszeniach zamordowanego nie znaleźliśmy żadnych dokumentów czy notatek z wyjątkiem jednego telegramu nadanego z Cleveland jakiś miesiąc temu; tekst składał się z następujących słów: „J.H. jest w Europie”. Żadnego podpisu nie było.

- I nic więcej pan nie znalazł? - spytał Holmes.

- Niczego istotnego. Na łóżku leżała powieść, którą Stangerson czytał przed zaśnięciem, a na krześle obok jego fajka. Na stole stała szklanka wody, a na parapecie znajdowało się małe pudełeczko z dwiema pigułkami.

W tym momencie Sherlock Holmes skoczył na równe nogi z radosnym okrzykiem.

- Ostatnie ogniwo! - zawołał w euforii. - Rozwiązałem tę sprawę!

Dwóch detektywów patrzyło na niego w zdumieniu.

- Teraz trzymam już w ręku wszystkie nici - rzekł pewnie mój towarzysz - które tworzyły taką plątaninę. Oczywiście, brakuje jeszcze kilku szczegółów, jednak wszystkie najważniejsze wydarzenia od chwili, gdy Drebber pożegnał się ze Stangersonem na stacji, aż do odnalezienia ciała tego drugiego, są dla mnie tak oczywiste, jakbym widział wszystkie zdarzenia na własne oczy. Udowodnię wam to. Czy zabrał pan ze sobą pigułki?

- Mam je przy sobie - rzekł Lestrade, wyjmując z kieszeni małe białe pudełeczko. -Wziąłem je, jak też portfel i telegram, z zamiarem zabezpieczenia ich na posterunku. Pigułki jednak zabrałem przez czysty przypadek, bo, moim zdaniem, nie mają one żadnego znaczenia dla tej sprawy.

- Proszę mi je dać! - rzekł Holmes. - A teraz, doktorze - zwrócił się do mnie - proszę

nam powiedzieć, czy są to zwyczajne pigułki.

Z pewnością nie były zwyczajne. Niewielkie, okrągłe, perłowoszare, wydawały się prawie przezroczyste, gdy się patrzyło na nie pod światło.

- Sądząc po ich lekkości i przejrzystości, powiedziałbym, że są rozpuszczalne w wodzie -zauważyłem.

- W rzeczy samej - odparł Holmes. - Czy zechciałbyś teraz zejść na dół i przynieść tutaj starego biednego teriera? Gospodyni już wczoraj myślała, by skrócić jego męczarnie.

Poszedłem na dół i przyniosłem psa. Oddychał z trudem, a szkliste oczy świadczyły

0 tym, że niewiele kołatało się w nim życia. Jego posiwiały pysk wskazywał, że żył dłużej niż przeciętny pies. Położyłem go na poduszce na dywanie.

- Teraz przetnę na pół jedną z tych pigułek - rzekł Holmes i, wyjmując scyzoryk, zrobił tak, jak powiedział. - Połowę odłożymy do pudełka, może się przydać. Drugą połowę umieszczę w tym kieliszku i wleję łyżeczkę wody. Jak panowie widzicie, nasz przyjaciel doktor Watson miał rację. Faktycznie łatwo się rozpuszcza.

- Może to i bardzo interesujące - rzekł Lestrade urażonym tonem kogoś, kto podejrzewa, że stał się pośmiewiskiem - ale nie rozumiem, co to może mieć wspólnego ze śmiercią pana Josepha Stangersona.

- Cierpliwości, przyjacielu, cierpliwości. W odpowiednim czasie dowie się pan, że jednak ma. Teraz dodam do tej mieszanki trochę mleka, żeby była smaczna, a następnie podam ją psu,

1 przekonamy się, że zaraz ją wychłepcze.

Mówiąc to, podsunął terierowi zawartość kieliszka przelaną na spodeczek, i pies szybko wylizał go do czysta. Powaga Sherlocka Holmesa sprawiła, że wszyscy siedzieliśmy w milczeniu, uważnie obserwując zwierzę i spodziewając się jakichś straszliwych rezultatów. Nic takiego jednak się nie stało. Pies nadal leżał wyciągnięty na poduszce, oddychając z trudem -najwyraźniej po wypiciu mikstury jego stan nie zmienił się ani na lepsze, ani na gorsze.

Holmes wyjął swój zegarek, i gdy minuty mijały, a stan psa nie uległ zmianie, na jego twarzy pojawił się wyraz ogromnego rozczarowania i rozgoryczenia. Zagryzł wargi, zaczął bębnić palcami po stole i wykazywał wszelkie objawy skrajnego zniecierpliwienia. Jego emocje były tak silne, że szczerze mu współczułem, a obaj detektywi uśmiechali się szyderczo i bynajmniej nie sprawiali wrażenia niezadowolonych z tej jego porażki.

- To nie może być zbieg okoliczności! - zawołał wreszcie, zrywając się z fotela i gorączkowo przemierzając pokój. - To niemożliwe, żeby to był zwykły zbieg okoliczności. Takie same tabletki, które, jak podejrzewałem, były powodem śmierci Drebbera, zostają odnalezione po śmierci Stangersona. A jednak nie są trujące. Co to może oznaczać? Cały tok mojego rozumowania z całą pewnością nie mógł być błędny. To niemożliwe! A jednak temu nieszczęsnemu psu się nie pogarsza. Ach! Już wiem, już wiem! - z okrzykiem radości podbiegł do pudełka, przepołowił drugą pigułkę, rozpuścił ją, dodał mleka i podał terierowi. Ledwie język nieszczęsnego stworzenia musnął tę miksturę, wszystkie jego kończyny przeszył dreszcz, i pies zastygł bez życia, sztywny, niczym rażony piorunem.

Sherlock Holmes zaczerpnął głęboko powietrza i otarł pot z czoła.

- Powinienem mieć więcej zaufania do swoich metod. Najwyższa pora, żebym wiedział, że gdy jakiś fakt wydaje się sprzeczny z rezultatami długiego procesu dedukcji, to zawsze okazuje się, że może należało zastosować inną interpretację. Spośród dwóch pigułek w tym pudełku jedna była śmiercionośną trucizną, druga całkowicie nieszkodliwa. Powinienem był o tym wiedzieć, jeszcze zanim zobaczyłem pudełko.

To ostatnie zdanie wydało mi się tak zaskakujące, że zacząłem się zastanawiać, czy Holmes jest przy zdrowych zmysłach. Przed nami leżał jednak martwy pies, co dowodziło, że nie mylił się w swych domysłach. Wydawało mi się, że obraz tej sprawy stopniowo staje się w mojej głowie coraz jaśniejszy, i zacząłem niejasno przeczuwać prawdę.

- Wszystko to wydaje się wam dziwne - ciągnął dalej Holmes - ponieważ na początku śledztwa nie pojęliście znaczenia jedynej prawdziwej przesłanki, jaką dostaliście do rąk. Miałem to szczęście, że podążyłem tym właśnie tropem i wszystko, co się wydarzyło od tego czasu, potwierdziło moje pierwotne przypuszczenia, będąc w rzeczywistości ich logicznym następstwem. Dlatego właśnie to, co was zdumiewało i powodowało, że sprawa przedstawiała się wam jeszcze bardziej zagmatwana, mnie dopomogło i potwierdziło jedynie moje wnioski. Błędem byłoby mylić oryginalność z tajemniczością. Najpospolitsza zbrodnia jest często najbardziej tajemnicza, gdy nie ma w niej żadnych szczególnych przesłanek, w oparciu o które można by coś wydedukować. To morderstwo byłoby nieskończenie trudniejsze do wyjaśnienia, gdyby ciało ofiary znaleziono po prostu na drodze, bez otoczki z tych sensacyjnych dodatków, dzięki którym sprawa stała się tak niezwykła. Te dziwne szczegóły bynajmniej nie skomplikowały sprawy, przeciwnie, pomogły w jej wyjaśnieniu.

Gregson, który słuchał tej przemowy z wyraźnym zniecierpliwieniem, nie mógł się już

powstrzymać.

- Proszę mnie posłuchać, panie Holmes - rzekł. - Wszyscy jesteśmy gotowi przyznać, że jest pan bystrym człowiekiem i ma pan własne metody pracy, jednak teraz chcielibyśmy usłyszeć coś więcej niż teorie i wykłady. Musimy aresztować przestępcę. Zrobiłem to, co uważałem za słuszne, ale chyba się pomyliłem. Młody Charpentier nie mógł mieć nic wspólnego z drugim morderstwem. Lestrade ruszył za swoim podejrzanym, Stangersonem, i chyba też się pomylił. Pan zaś dawał jakieś wskazówki - trochę tego, trochę tamtego -i odnosiliśmy wrażenie, że wie pan więcej od nas. Chyba wreszcie nadeszła pora, aby zapytać pana wprost, co pan wie o tej sprawie i czy zna pan nazwisko mordercy?

- Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Gregson ma rację, sir - zauważył Lestrade. - Obaj próbowaliśmy, i obu nam się nie udało. Nie pierwszy raz, odkąd współpracuję z panem, twierdzi pan, że ma wszystkie dowody potrzebne do rozwiązania sprawy. Nie zamierza pan chyba ukrywać ich dłużej przed nami?

- Jakakolwiek zwłoka w aresztowaniu zabójcy - zauważyłem - może dać mu czas na popełnienie kolejnych zbrodni.

Holmes, naciskany w ten sposób przez nas wszystkich, sprawiał wrażenie niezdecydowanego. Dalej przemierzał pokój wzdłuż i w poprzek z pochyloną głową i ściągniętymi brwiami, tak jak to miał w zwyczaju, gdy bywał głęboko pogrążony w myślach.

- Nie będzie więcej morderstw - powiedział wreszcie, przystając nagle i patrząc na nas. -Tego nie musimy się już obawiać. Pytaliście mnie, panowie, czy znam nazwisko mordercy. Znam je. Jednakże ta wiedza to niewiele w porównaniu z możliwością jego ujęcia, a tego właśnie spodziewam się wkrótce dokonać. Mam powody, by sądzić, że uda mi się to przeprowadzić własnymi siłami i środkami, chociaż ta sprawa wymaga delikatnego postępowania, bo mamy do czynienia ze sprytnym i zdesperowanym człowiekiem, któremu pomaga, jak miałem okazję udowodnić, ktoś inny, równie sprytny jak on. Dopóki ten człowiek nie ma pojęcia o tym, że ktoś może być na jego tropie, istnieje szansa na jego ujęcie. Gdyby jednak coś wzbudziło w nim najmniejsze podejrzenie, zmieniłby nazwisko i w jednej chwili zniknął wśród czterech milionów mieszkańców tego ogromnego miasta. Nie chciałbym urazić waszych uczuć, panowie, ale w moich oczach policjanci nie mogą się z tymi dwoma równać, i właśnie dlatego nie poprosiłem was o pomoc. Jeśli mi się nie uda, oczywiście wezmę winę za to niedopatrzenie na siebie, jestem jednak na to przygotowany. Teraz mogę wam obiecać, że gdy tylko będę mógł wam o wszystkim

powiedzieć, nie narażając na szwank własnych planów, uczynię to bez zwłoki.

Gregson i Lestrade bynajmniej nie wydawali się usatysfakcjonowani tymi zapewnieniami oraz niezbyt pochlebnymi uwagami Holmesa na temat policyjnych detektywów. Pierwszy poczerwieniał aż po korzonki włosów, a paciorkowate oczy drugiego wyrażały ciekawość i oburzenie. Żaden z nich nie zdążył się jeszcze odezwać, bo nagle rozległo się pukanie do drzwi i do pokoju wszedł młody Wiggins, rzecznik ulicznych urwisów.

- Sir - powiedział, odgarniając grzywkę z czoła. - Dorożka czeka na dole.

- Dobrze, mój chłopcze - rzekł Holmes beznamiętnie i, wyciągając z szuflady stalowe kajdanki, ciągnął dalej: - Czemu nie wprowadzicie takich w Scotland Yardzie? Proszę zobaczyć, jak wspaniale się zatrzaskują. Zamykają się w jednej chwili.

- Stary model też jest jeszcze niezły - zauważył Lestrade - przyjmując, że mamy komu je założyć.

- Doskonale! Celna uwaga - rzekł Holmes z uśmiechem. - Dorożkarz pomoże mi z tymi pudłami. Zawołaj go tu na górę, Wiggins.

Ze zdziwieniem zauważyłem, że mój towarzysz zachowywał się tak, jakby wybierał się w podróż. Nic mi o tym wcześniej nie wspominał. Pod ścianą stał niewielki kufer podróżny. Holmes wyciągnął go na środek pokoju i zaczął zamykać. Był całkowicie pochłonięty tym zajęciem, gdy do pokoju wszedł dorożkarz.

- Może pomógłby mi pan, z łaski swojej, dopiąć tę sprzączkę - powiedział, klękając przy kufrze i nie odwracając głowy. Dorożkarz, nieco nadąsany, podszedł do niego z wyzywającym wyrazem twarzy i schylił się, by mu pomóc. W jednej chwili usłyszeliśmy ostre kliknięcie i brzęk metalu, a Sherlock Holmes poderwał się na nogi.

- Panowie - zawołał z błyskiem w oku. - Pozwólcie, że przedstawię wam pana Jeffersona Hope’a, zabójcę Enocha Drebbera i Josepha Stangersona.

Wszystko to wydarzyło się w jednej chwili, tak szybko, że nie miałem czasu, aby zdać sobie sprawę z tego, co się dzieje. Wspominam tamten moment, tryumfalny wyraz twarzy Holmesa, brzmienie jego głosu, dziką oszołomioną twarz dorożkarza, wpatrującego się w osłupieniu w błyszczące kajdanki, które w jakiś magiczny sposób pojawiły się na jego nadgarstkach. Przez chwilę musieliśmy wyglądać jak posągi, po czym więzień z nieartykułowanym wrzaskiem wyrwał się z uchwytu Holmesa i rzucił się w kierunku okna. Drewniana rama i szkło pękły pod jego ciężarem, jednak zanim zdołał wypaść, Gregson,

Lestrade i Holmes skoczyli na niego niczym psy gończe i wciągnęli z powrotem do pokoju. Następnie rozgorzała straszliwa walka. Dorożkarz był tak silny i rozwścieczony, że choć we czterech próbowaliśmy nad nim zapanować, wciąż udawało mu się nas z siebie zrzucać. Rozwścieczony przestępca posiadał jakąś straszną nadludzką siłę, niczym epileptyk podczas ataku. Twarz i ręce zabójcy były straszliwie poranione o rozbitą szybę, jednak mimo utraty krwi, jego opór nie słabł. Dopiero kiedy Lestrade chwycił go za chustę na szyi i omal nie zadusił, człowiek ten uświadomił sobie, że jego walka nie ma już sensu. Jednakże nie poczuliśmy się bezpiecznie aż do chwili, dopóki nie skrępowaliśmy mu również nóg. Dokonawszy tego, wstaliśmy, zdyszani i zasapani.

- Mamy jego dorożkę - rzekł Sherlock Holmes. - Przyda się nam, kiedy pojedziemy do Scotland Yardu. A teraz, panowie - ciągnął dalej już z miłym uśmiechem - to już koniec naszej małej tajemnicy. Możecie mnie teraz pytać o wszystko, o co tylko zechcecie. Nie musicie się już obawiać, że nie zechcę wam odpowiedzieć.

Część druga

Kraina Świętych

Rozdział pierwszy

Na wielkich słonych równinach


W centralnej części ogromnego kontynentu północnoamerykańskiego rozciąga się sucha złowroga pustynia, która od wielu lat stanowiła barierę blokującą postęp cywilizacji. Od Sierra Nevada aż po Nebraskę i od rzeki Yellowstone na północy po Colorado na południu cała ta kraina jest wielkim milczącym pustkowiem. Jednakże nie wszędzie w tym ponurym miejscu natura ukazuje to samo oblicze. Są tam strzeliste górskie szczyty, zwieńczone śniegiem, i ciemne posępne doliny. Rwące rzeki toczą swe wody przez postrzępione skaliste kaniony i bezkresne równiny, zimą białe od śniegu, a latem szare od słonego pyłu. Niemniej wszystkie te ziemie są tak samo jałowe, niegościnne i nieprzyjazne człowiekowi.

W tej nieprzyjaznej krainie nie ma stałych mieszkańców. Od czasu do czasu przejeżdża tamtędy grupka Paunisów lub Czarnych Stóp w drodze na swe łowiska położone po drugiej stronie, jednak nawet najtwardsi i najdzielniejsi wojownicy z ulgą opuszczają te napawające grozą równiny, gdy wjeżdżają na znane sobie prerie. Kojoty skradają się wśród zarośli, myszołów ciężko trzepocze skrzydłami w przestworzach, niezdarny grizzly porusza się cicho ciemnymi wąwozami, próbując znaleźć jakieś pożywienie wśród skał. To jedyne z mieszkańców tych dzikich pustkowi.

Na całym świecie nie ma bardziej posępnego widoku niż ten, który rozciąga się z północnego stoku Sierra Blanco. Jak okiem sięgnąć ciągną się we wszystkich kierunkach wielkie płaskie, pokryte słonym pyłem równiny, gdzieniegdzie tylko porośnięte kępami karłowatych kolczastych krzewów. Na linii horyzontu wznosi się długi łańcuch górski

0 postrzępionych, pokrytych połaciami śniegu szczytach. Na tych rozległych terenach nie ma śladu życia ani czegokolwiek, co wskazywałoby na jego obecność. Żaden ptak nie szybuje po stalowoniebieskim niebie, nic nie porusza się na szarej jałowej ziemi. Panuje tu absolutna cisza. Nawet gdyby wytężyć słuch, najcichszy dźwięk nie dobiegłby z tego bezkresnego pustkowia. Nic, tylko cisza, całkowita i przepełniająca serce lękiem.

Powiedziano już, że na tych rozległych równinach nie ma nic, co wskazywałoby na obecność życia. To nie do końca prawda. Patrząc ze zbocza Sierra Blanco, ujrzymy ścieżkę biegnącą przez pustynię, wijącą się i niknącą gdzieś w dali. Jest poznaczona koleinami wozów

1 wydeptana stopami wielu żądnych przygód śmiałków. Gdzieniegdzie coś bieli się w słońcu, przerywając monotonię szarego, pokrytego alkalicznymi okruchami terenu. Po zbliżeniu się widać, że są to kości. Niektóre są grube i potężne, inne mniejsze i delikatniejsze. Te pierwsze to kości wołów, te drugie - ludzkie. Na odległość tysiąca pięciuset mil można prześledzić upiorny szlak karawan, oznakowany takimi wiechami - porozrzucanymi szczątkami tych, którzy padli po drodze.

Czwartego maja tysiąc osiemset czterdziestego siódmego roku przyglądał się z góry tej scenerii samotny wędrowiec. Wyglądał tak, że można by go uznać za ducha lub demona rezydującego w tym miejscu. Obserwatorowi trudno byłoby określić, czy bliżej mu do czterdziestki, czy do sześćdziesiątki. Twarz miał chudą i wyniszczoną, a brązowa, wyschnięta jak pergamin skóra napięta była na wystających kościach. Jego długie ciemne włosy i broda naznaczone były siwizną. Zapadnięte oczy płonęły nienaturalnym blaskiem, a ręka ściskająca strzelbę nie mogłaby być chudsza, nawet gdyby był już tylko szkieletem. Stał tak pochylony, opierając się o swą broń. Jego wysoka sylwetka i masywne kości świadczyły o tym, iż był kiedyś silnym, pełnym wigoru mężczyzną, ale wyniszczona twarz i ubranie, zwisające niczym worek na jego wychudłym ciele, pozwalały się domyślić, dlaczego wygląda on jak słaby wynędzniały starzec. Ten człowiek umierał - umierał z głodu i pragnienia.

Ostatkiem sił zszedł do wąwozu, a potem wspiął się na to niewielkie wzniesienie, łudząc się, że dojrzy gdzieś ślady wody. Ale jego oczom ukazała się tylko słona równina, a w dali pas dzikich niedostępnych gór. Nigdzie nie było widać nawet śladu roślin czy drzew, mogących wskazywać na obecność choćby kropli wody. W całej tej rozległej scenerii nie było niczego, co dałoby mu choć cień nadziei. Zrozpaczony, popatrzył na północ, wschód i zachód, uświadamiając sobie, że jego wędrówka dobiegła końca i że na tej jałowej skale przyjdzie mu umrzeć.

- Tutaj czy w puchowej pościeli za dwadzieścia lat, co za różnica? - westchnął, siadając w cieniu głazu.

Nim usiadł, odłożył na ziemię swą bezużyteczną strzelbę i duże zawiniątko otulone szarym szalem, które dotychczas niósł przerzucone przez prawe ramię. Przy takim osłabieniu tobołek musiał być chyba dla niego zbyt ciężki, bo zdejmując, upuścił go zbyt gwałtownie na ziemię. Z szarego tobołka dobiegł najpierw cienki rozżalony głosik, a potem wyłoniła się mała wystraszona twarzyczka o błyszczących piwnych oczach, i ukazały się dwie drobne piegowate piąstki.

- To zabolało! - oznajmił z wyrzutem dziecięcy głosik. - Potłukłam się.

- Naprawdę? - zapytał mężczyzna ze skruszoną miną. - Przepraszam, nie chciałem. -Mówiąc to, odwinął szary szal i wydobył z zawiniątka śliczną, może pięcioletnią dziewczynkę, której błyszczące buciki i ładna różowa sukienka z płóciennym fartuszkiem były dowodem matczynej troski. Dziecko było blade i wymizerowane, jednak pulchne rączki i nóżki świadczyły

0 tym, że nie wycierpiało tyle co jej towarzysz.

- Już lepiej? - spytał z niepokojem w głosie, bo dziewczynka wciąż pocierała rozczochrane złociste loki z tyłu głowy.

- Jak tu pocałujesz, to przestanie boleć - odparła z powagą, podsuwając mu bolącą główkę. - Mama tak robiła. Gdzie jest mama?

- Mama odeszła. Myślę, że niedługo ją zobaczysz.

- Jak to? Odeszła? - odparła dziewczynka. - Dziwne. Nie pożegnała się ze mną. Prawie zawsze to robiła, nawet jak wychodziła tylko do cioci na herbatę. A teraz nie ma jej już trzy dni. Strasznie tu sucho, prawda? Nie ma tu wody? Ani nic do jedzenia?

- Nie ma, kochanie. Musisz zdobyć się jeszcze na odrobinę cierpliwości, a potem wszystko będzie dobrze. Oprzyj o mnie główkę, o tak, i zaraz poczujesz się lepiej. Trudno się rozmawia, kiedy w ustach jest sucho. ale chyba lepiej ci powiem, na czym stoimy. Co tam masz?

- Ojej! Jakie śliczne! - zawołała radośnie dziewczynka, podnosząc dwa błyszczące kawałki miki. - Jak wrócimy do domu, dam to mojemu braciszkowi Bobowi.

- Niedługo zobaczysz o wiele ładniejsze rzeczy - odparł mężczyzna z przekonaniem w głosie. - Tylko jeszcze troszkę poczekaj. Ale miałem ci coś powiedzieć. Pamiętasz, jak opuszczaliśmy rzekę?

- O tak!

- Liczyliśmy wtedy na to, że wkrótce natrafimy na inną rzekę. Ale coś poszło nie tak. Kompas się popsuł albo mieliśmy złą mapę czy coś takiego, i nie znaleźliśmy jej. Skończyła nam się woda. Została tylko kropelka dla ciebie i. i.

- I nie mogłeś się umyć! - przerwała mu z powagą dziewczynka, wpatrując się wielkimi oczyma w jego brudną twarz.

- Nie, ani się napić. Potem odszedł pan Bender. On pierwszy. A później Indianin Pete

1 pani McGregor, i Johnny Hones, a potem, kochanie, twoja mama.

- Czyli mama też nie żyje! - krzyknęła dziewczynka, chowając głowę w fartuszek

i szlochając żałośnie.

- Tak, wszyscy odeszli, oprócz ciebie i mnie. Wtedy pomyślałem, że jeśli pójdziemy w tę stronę, będziemy mieli szansę znaleźć wodę. Przerzuciłem cię przez ramię, i tak razem wędrowaliśmy. Ale nie wygląda na to, żeby nasza sytuacja się poprawiła. Teraz nie mamy prawie żadnych szans.

- To znaczy, że my też niedługo umrzemy? - spytało dziecko, przestając szlochać i unosząc swą mokrą od łez twarzyczkę.

- Chyba na to wychodzi.

- Czemu wcześniej mi tego nie powiedziałeś? - zapytała i roześmiała się radośnie. - Ale mnie nastraszyłeś! Przecież jeśli umrzemy, znów spotkamy mamę.

- Tak, spotkasz ją, kochanie.

- I ty też. Opowiem jej, jaki byłeś dla mnie dobry. Założę się, że spotkamy ją przy bramie nieba; przyniesie nam wielki dzban wody i mnóstwo gryczanych ciasteczek, gorących i przypieczonych z obu stron, tak jak lubimy, Bob i ja. Ale kiedy to będzie?

- Nie wiem. ale już niedługo. - Mężczyzna wpatrywał się w północny horyzont. Przed nim na niebieskim sklepieniu nieba pojawiły się trzy małe punkciki, rosnące z każdą chwilą. Zbliżały się bardzo szybko. Po chwili zmieniły się w trzy wielkie brązowe ptaki. Zatoczyły krąg nad głowami dwójki wędrowców i usiadły na skałach powyżej. To były myszołowy, sępy zachodu, a ich pojawienie się zwykle zwiastowało śmierć.

- Koguciki i kurki! - zawołała radośnie dziewczynka, wskazując rączką na złowróżbne ptaki i klaszcząc w dłonie, żeby spłoszyć je i zmusić do lotu. - Powiedz, czy to Bóg stworzył ten kraj?

- Oczywiście że tak - odparł jej towarzysz, zaskoczony tym nieoczekiwanym pytaniem.

- Stworzył Illinois i Missouri - wyliczała dziewczynka - ale tę okolicę stworzył chyba ktoś inny. Nie udało mu się to za dobrze. Zapomniał o wodzie i drzewach.

- Co powiesz na to, żeby się pomodlić? - spytał nieśmiało mężczyzna.

- Przecież jeszcze nie ma wieczoru! - odparła.

- Nic nie szkodzi. Może to nie najwłaściwsza pora, ale mówię ci, Bóg nie będzie miał nic przeciwko temu. Zmówisz te same modlitwy, które odmawiałaś co wieczór na wozie, kiedy jechaliśmy przez wielkie równiny?

- A czemu sam ich nie zmówisz? - spytała dziewczynka, patrząc na niego zdumionymi oczyma.

- Nie pamiętam - odparł. - Kiedy ostatni raz się modliłem, byłem ze dwa razy mniejszy od tej strzelby. Ale chyba nigdy nie jest za późno. Powiedz je na głos, a ja się do ciebie przyłączę.

- No to uklęknij. Ja też uklęknę - powiedziała, rozkładając na ziemi szal. - Złóż ręce,

0 tak. Od razu dobrze się poczujesz.

Gdyby na pustyni był ktoś jeszcze oprócz myszołowów, ujrzałby przedziwny widok. Na wąskim szalu klęczało obok siebie dwoje wędrowców, mała szczebiocząca dziewczynka

1 zuchwały twardy łowca przygód. Jej pucułowata twarzyczka i jego chude surowe oblicze zwracały się ku czystemu niebu w szczerym błaganiu skierowanym do napawającej lękiem najwyższej Istocie. Stanęli z nią właśnie twarzą w twarz, a ich dwa głosy, jeden cienki i dźwięczny, a drugi niski i szorstki, połączyły się w prośbach o litość i przebaczenie. Gdy skończyli modlitwę, usiedli znów w cieniu głazu i siedzieli tak, póki dziecko nie zasnęło wtulone w szeroką pierś swego opiekuna. Przez jakiś czas czuwał nad jej snem, wkrótce jednak prawa natury wzięły nad nim górę. Przez ostatnie trzy dni i trzy noce nie pozwolił sobie nawet na chwilę snu czy odpoczynku. Powieki zaczęły opadać mu powoli na zmęczone oczy, a głowa osuwała się coraz niżej na piersi. Wreszcie posiwiała broda mężczyzny dotknęła złotych loków jego towarzyszki, i oboje zapadli w taki sam głęboki, pozbawiony marzeń sen.

Gdyby wędrowiec nadal czuwał przez kolejne pół godziny, ujrzałby przedziwny widok. W dali, na horyzoncie słonej równiny uniósł się w górę tuman kurzu, który z początku był niewielki, ledwo odróżnialny na tle mglistego horyzontu, stopniowo jednak powiększał się i wznosił coraz wyżej, aż wreszcie przemienił się w wyraźną chmurę. Chmura ta wciąż rosła, aż stało się jasnym, że mogło ją wzbić jedynie bardzo wiele poruszających się istot. W innych, bardziej urodzajnych rejonach obserwator doszedłby do wniosku, że oto zbliża się ku niemu jedno z tych wielkich stad bizonów pasących się na prerii, jednak na tym suchym pustkowiu było to oczywiście niemożliwe. Gdy tuman kurzu zbliżył się do samotnego urwiska, na którym odpoczywało dwoje wędrowców, wyłoniły się z niego wozy, kryte grubym płótnem, i postacie uzbrojonych jeźdźców, a całe zjawisko okazało się olbrzymią karawaną, zmierzającą na zachód. Cóż to była za karawana! Gdy jej czoło dotarło do podnóża gór, na horyzoncie wciąż jeszcze nie było widać jej końca. Przez bezkresną równinę przetaczał się rozproszony pochód wozów, jeźdźców i pieszych. Było wśród nich mnóstwo kobiet, idących chwiejnym krokiem, przytłoczonych ciężarem bagaży; małe dzieci dreptały niepewnie obok wozów lub wystawiały głowy spod ich białych plandek. Najwyraźniej nie była to zwyczajna grupa imigrantów, lecz raczej jakiś koczowniczy lud, który ciężkie okoliczności zmusiły do szukania nowych terenów. W czystym powietrzu słychać było odgłosy przemarszu tej ogromnej rzeszy ludzi, a wtórowało jemu skrzypienie kół i rżenie koni. Choć karawana poruszała się głośno, hałas nie był dość silny, by obudzić dwoje znużonych podróżnych śpiących na wzgórzu.

Na czele kolumny jechało ponad dwudziestu poważnie wyglądających mężczyzn

0 twardych zahartowanych obliczach, odzianych w proste ubrania z samodziału i uzbrojonych w strzelby. Gdy dotarli do podnóża urwiska, zatrzymali się i odbyli krótką naradę.

- Studnie są na prawo, bracia - rzekł jeden z nich, gładko ogolony mężczyzna o zaciętych ustach i przyprószonych siwizną włosach.

- To na prawo od Sierra Blanco. W ten sposób dotrzemy do Rio Grande - powiedział

inny.

- Nie lękajcie się, że zabraknie nam wody! - zawołał trzeci. - Ten, który potrafi sprawić, by popłynęła nawet ze skały, nie opuści teraz swego wybranego ludu.

- Amen! Amen! - odpowiedzieli wszyscy.

Mieli właśnie ruszyć w dalszą podróż, gdy jeden z najmłodszych i obdarzonych najlepszym wzrokiem krzyknął i wskazał na coś, co dostrzegł na postrzępionym grzbiecie skalnym znajdującym się nad nimi. Na jego szczycie trzepotało coś różowego, rysując się ostro

1 wyraźnie na tle szarych skał. Ten widok sprawił, że wszyscy zaczęli wstrzymywać konie i wyciągać broń, a z tyłu przygalopowali kolejni jeźdźcy, aby wzmocnić przednią straż. Na ustach wszystkich słychać było jedno słowo: „czerwonoskórzy”.

- Tu nie może być Indian - stwierdził starszy mężczyzna, najwyraźniej ich przywódca. -Mijaliśmy już Paunisów, a nie napotkamy tu już innych plemion, dopóki nie przekroczymy tych wielkich gór.

- Pojadę naprzód i zobaczę, co to jest, bracie Stangersonie - odezwał się jeden z mężczyzn.

- I ja, i ja! - zawołało z tuzin innych głosów.

- Zostawcie konie na dole. Poczekamy tu na was - odparł starszy.

Młodzieńcy w jednej chwili zeskoczyli z koni, uwiązali je i zaczęli wspinać się po stromym stoku w stronę tego, co wzbudziło ich ciekawość. Posuwali się szybko i bezgłośnie, ze zręcznością i pewnością ruchów typową dla wytrawnych skautów. Ludzie obserwujący ich z równiny poniżej widzieli, jak przeskakują zwinnie ze skały na skałę, aż wreszcie ich sylwetki pojawiły się na szczycie, odcinając się wyraźnie na tle nieba. Prowadził ich młodzieniec, który jako pierwszy wszczął alarm. Nagle ci, którzy podążali za nim, zobaczyli, jak wyrzuca w górę ręce, jakby w ogromnym zdumieniu, a gdy do niego dołączyli, zareagowali w ten sam sposób na widok tego, co ujrzeli.

Na małym płaskowyżu, stanowiącym zwieńczenie jałowego wzgórza, stał samotny olbrzymi głaz, a tuż przy nim leżał wysoki mężczyzna o długiej brodzie i ostrych rysach. Był skrajnie wychudzony. Jego spokojna twarz i regularny oddech świadczyły o tym, że pogrążony był w głębokim śnie. Obok niego leżała mała dziewczynka, obejmując jego ogorzałą żylastą szyję swoimi krągłymi białymi ramionkami i wtulając złotowłosą główkę w jego pierś okrytą welwetową koszulą. Różowe usteczka były rozchylone, ukazując regularną linię śnieżnobiałych zębów, a dziecinne rysy rozjaśniał wesoły uśmiech. Pulchne białe nóżki odziane w białe skarpetki i eleganckie buciki z błyszczącymi sprzączkami stanowiły dziwny kontrast z długimi wychudzonymi członkami jej towarzysza. Na skalnej półce nad tą dziwną parą siedziały nieruchomo trzy myszołowy, które na widok przybyszy wydały z siebie hałaśliwe wrzaski rozczarowania, po czym zawiedzione wzbiły się w powietrze.

Krzyki tych wstrętnych ptaszysk obudziły dwoje śpiących, którzy ze zdumieniem zaczęli rozglądać się wokół. Mężczyzna chwiejnie podniósł się na nogi i spojrzał w dół na równinę, która była pusta, gdy zasypiał. Teraz przetaczały się przez nią ogromne masy ludzi i zwierząt. Gdy tak patrzył, na jego twarzy pojawił się wyraz niedowierzania, więc przetarł oczy swą kościstą dłonią.

- To chyba musi być to, co nazywają delirium - mruknął pod nosem.

Dziecko stało przy nim, trzymając się rąbka jego koszuli, i w milczeniu rozglądało się wokół zdumionym, pytającym wzrokiem. Ich wybawcom szybko udało się przekonać dwoje zagubionych, że to wcale nie jest iluzja. Jeden z nich chwycił małą dziewczynkę i posadził sobie na ramionach. Dwóch innych podparło jej wychudzonego towarzysza i pomogło mu zejść na dół do wozów.

- Nazywam się John Ferrier - wyjaśnił wędrowiec. - Ja i ta mała to wszyscy z grupy dwudziestu jeden osób, którzy zostali przy życiu. Inni umarli z głodu i pragnienia, na południe stąd.

- Czy to twoje dziecko? - spytał go któryś.

- Sądzę, że teraz już tak - odparł wyzywającym tonem. - Jest moja, bo ją uratowałem. Nikt mi jej nie odbierze! Od dziś będzie się nazywać Lucy Ferrier. A wy kim jesteście? - ciągnął dalej, przyglądając się z zaciekawieniem swoim krzepkim opalonym wybawcom. - Wygląda na to, że jest was bardzo dużo.

- Prawie dziesięć tysięcy - rzekł jeden z młodzieńców. - Jesteśmy prześladowanymi dziećmi bożymi, wybrańcami anioła Moroni.

- Nigdy o nim nie słyszałem - odparł wędrowiec - ale coś mi się wydaje, że wybrał sobie spory orszak.

- Nie kpij sobie z rzeczy świętych - odparł surowo ten drugi. - Jesteśmy tymi, którzy wierzą w święte pisma, utrwalone znakami egipskimi na płytach z kutego złota, a objawione świętemu Josephowi Smithowi w miejscowości Palmyra. Podróżujemy z Nauvoo w stanie Illinois, gdzie zbudowaliśmy swoją świątynię. Musieliśmy szukać ratunku przed ludzką nienawiścią i bezbożnikami, choćby nawet w samym sercu tej pustyni.

Nazwa „Nauvoo” najwyraźniej przypomniała o czymś Johnowi Ferrierowi.

- Rozumiem - powiedział. - Jesteście mormonami.

- Jesteśmy mormonami - odpowiedzieli jednogłośnie jego towarzysze.

- A dokąd zmierzacie?

- Nie wiemy. Prowadzi nas ręka boska w osobie naszego proroka. Musisz się przed nim stawić. Zadecyduje, jaki będzie twój los.

Dotarli już do podnóża wzgórza. Otoczyły ich tłumy pielgrzymów, bladych kobiet

0 potulnych twarzach, silnych roześmianych dzieci i niespokojnych mężczyzn o surowych spojrzeniach. Słychać było liczne krzyki zdumienia i współczucia, gdy ludzie ujrzeli młodość jednej z nowo przybyłych i opłakany stan drugiego. Ich eskorta jednak się nie zatrzymała

1 posuwała się naprzód, a za nią podążał wielki tłum mormonów. W ten sposób dotarli do wozu najbardziej wyróżniającego się rozmiarami oraz bogactwem ozdób. Zaprzężonych do niego było sześć koni, podczas gdy inne wozy ciągnęły dwa lub co najwyżej cztery konie. Obok woźnicy siedział człowiek, który miał nie więcej niż trzydzieści lat, lecz jego kształtna głowa oraz dumny i zdecydowany wyraz twarzy świadczyły o tym, iż był ich przywódcą. Czytał jakąś księgę w brązowej oprawie, jednak gdy tłum się zbliżył, odłożył ją na bok i uważnie wysłuchał relacji z całego wydarzenia. Następnie zwrócił się do dwójki wędrowców.

- Jeśli was ze sobą zabierzemy - rzekł uroczyście - to tylko jako wyznawców naszej wiary. Nie chcemy mieć wilków w naszym stadzie. Będzie o wiele lepiej, jeśli wasze kości zbieleją na tym pustkowiu, niż gdybyście się mieli okazać zaczątkiem zgnilizny, od której miałby się zepsuć cały owoc. Pójdziecie z nami na tych warunkach?

- Pójdziemy z wami na każdych warunkach - odpowiedział tak dobitnie Ferrier, że nawet poważni członkowie starszyzny nie potrafili powstrzymać uśmiechu. Tylko twarz ich przywódcy zachowała surowy, budzący respekt wyraz.

- Przyjmij go, bracie Stangerson - powiedział. - Daj mu jeść i pić, dziecku też. Twoim zadaniem będzie nauczyć go naszej świętej wiary. Ale już zbyt długo tu zwlekamy. Ruszajmy! Naprzód! Do Syjonu!

- Do Syjonu! Do Syjonu! - krzyknął tłum mormonów, a słowa te niczym fale przebiegły przez długą karawanę przekazywane z ust do ust, aż w końcu przeszły w głuchy szmer gdzieś w oddali. Z dźwiękiem strzelających batów i skrzypiących kół ogromne wozy ruszyły z miejsca, i wkrótce cała karawana znów wiła się, pełznąc przez pustkowie. Starszy, którego pieczy powierzono dwoje podróżnych, zaprowadził ich do swojego wozu, gdzie czekał już na nich posiłek.

- Zostaniecie tutaj - powiedział. - Za parę dni dojdziecie do siebie po przebytych trudach. Tymczasem zapamiętajcie sobie, że od teraz i na zawsze jesteście wyznawcami naszej religii. Tak powiedział Brigham Young, a on przemawia głosem Josepha Smitha, który jest głosem Boga.

Rozdział drugi

Kwiat Utah


Nie jest to odpowiednie miejsce, by opisywać trudy i wyrzeczenia, jakie znosili podczas swej wędrówki mormoni, nim dotarli do celu swej podróży. Od brzegów Missisipi aż po zachodnie stoki Gór Skalistych brnęli naprzód z niezłomnością, która nie miała sobie równych w całej historii osadnictwa na Zachodzie. Dzicy ludzie i dzikie bestie, głód, pragnienie, zmęczenie i choroby - wszystkie te przeciwności losu, jakie stawiała im na drodze natura, zwalczali z iście anglosaską nieustępliwością. Jednakże długa podróż i straszliwe trudności, jakie musieli pokonywać, wstrząsnęły nawet najbardziej niezłomnymi. Nie było więc wśród nich takiego człowieka, który nie padłby na kolana w szczerej dziękczynnej modlitwie, gdy wreszcie ujrzeli przed sobą rozległą dolinę Utah, skąpaną w blasku słońca, i usłyszeli z ust swego przywódcy, że to właśnie jest ich ziemia obiecana, a te dziewicze akry mają na zawsze przejść w ich posiadanie.

Young, jak się szybko okazało, był zręcznym administratorem i stanowczym wodzem. Sporządzono mapy i przygotowano plany, na których wytyczono położenie przyszłego miasta. Wszędzie wokół wydzielono tereny na farmy i rozdzielono je między ludzi, stosownie do pozycji każdego z nich. Kupcy zajęli się swoimi interesami, a rzemieślnicy swoim rzemiosłem. W mieście, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawiały się coraz to nowe ulice i place. Okoliczne tereny osuszano i grodzono, obsiewano pola, karczowano lasy. Następnego lata wszystkie te ziemie zazłociły się już łanami pszenicy. Wszystko prosperowało w tej przedziwnej osadzie. Najszybciej jednak wyrastała wielka świątynia, którą stawiano w centrum miasta. Od świtu do zmierzchu mieszkańcy wznosili przy nieustannym stuku młotków i zgrzytaniu pił wielką budowlę ku czci Bogu, który bezpiecznie przeprowadził ich przez tak wiele niebezpieczeństw.

John Ferrier wraz z dziewczynką, która dzieliła z nim los i którą uznał za swoją córkę, towarzyszyli mormonom aż do końca ich długiej pielgrzymki. Mała Lucy Ferrier podróżowała całkiem wygodnie. W wozie Stangersona, członka starszyzny, podróżowały razem z nią trzy żony mormona i jego syn, krnąbrny i bezczelny chłopak w wieku dwunastu lat. Z elastycznością typową dla dzieci, otrząsnąwszy się z szoku, jakim była dla niej śmierć matki, już wkrótce stała się ulubienicą kobiet i pogodziła się z nowym życiem w tym swoim ruchomym, przykrytym płótnem domu. Tymczasem Ferrier, który doszedł do siebie po przeżytych trudach, zdążył się już wyróżnić jako przewodnik i niestrudzony myśliwy. Tak szybko zdobył szacunek wśród swych nowych towarzyszy, że gdy dotarli do kresu wędrówki, jednogłośnie ustalono, iż powinien otrzymać równie rozległe i żyzne ziemie jak inni osadnicy, z wyjątkiem samego Younga oraz Stangersona, Kemballa, Johnstona i Drebbera, czterech najważniejszych członków starszyzny.

Na uzyskanej w ten sposób ziemi John Ferrier zbudował sobie duży dom z bali, który z czasem, rozbudowując, przekształcił w przestronną willę. Był człowiekiem sprytnym, miał praktyczny umysł i zręczne ręce. Żelazne zdrowie pozwoliło mu pracować na swojej ziemi od świtu do nocy. Wkrótce jego gospodarstwo, farma i wszystko, co do niego należało, rozkwitło. Po trzech latach był już zamożniejszy niż sąsiedzi, po sześciu dobrze sytuowany, po dziewięciu stał się bogaty, a po dwunastu latach nie było nawet pół tuzina ludzi w całym Salt Lake City, którzy mogliby się z nim równać pod względem posiadanego majątku. Od wielkiego niczym morze słonego jeziora aż po szczyty gór Wasatch nie było tak znanego nazwiska jak John Ferrier.

Tylko pod jednym jedynym względem naruszał zasady swoich współwyznawców. Żadne argumenty ani namowy nie mogły go przekonać, by poślubił kilka kobiet, tak jak robili to inni jego towarzysze. Nigdy nie podał powodów takiego postępowania, lecz stanowczo i nieustępliwie trwał przy swoim. Byli tacy, którzy oskarżali go o to, iż ma niezbyt żarliwy stosunek do swojej religii, inni zaś zrzucali to na karb jego chciwości i niechęci do wydawania pieniędzy. Jeszcze inni mówili o jakiejś miłosnej przygodzie w młodości i o jasnowłosej dziewczynie, która umarła z tęsknoty za nim gdzieś nad brzegiem Atlantyku. Jednak niezależnie od rzeczywistych powodów uparcie zachowywał celibat. Pod każdym innym względem stosował się do zasad religii tej młodej osady i zyskał miano ortodoksyjnego i prawego człowieka.

Lucy Ferrier dorastała w domu z bali, pomagając swemu ojcu we wszystkich jego przedsięwzięciach. Czyste górskie powietrze i balsamiczna woń sosen rekompensowały młodej dziewczynie brak matki i opiekunki. Z roku na rok była coraz wyższa i silniejsza, jej policzki stawały się rumiane, a krok bardziej sprężysty. Wielu wędrowców podróżujących traktem biegnącym w pobliżu farmy Ferriera czuło, że w ich umysłach odżywają dawno zapomniane uczucia i pragnienia, gdy widzieli gibką dziewczęcą sylwetkę biegnącą przez pola pszenicy lub gdy spotykali ją, jadącą na mustangu swego ojca, z którym radziła sobie tak łatwo i z takim wdziękiem, jak przystało prawdziwemu dziecku Zachodu. I tak jak pąk, który przemienił się w kwiat, tak w roku, w którym jej ojciec stał się najbogatszym wśród farmerów, Lucy wyrosła

na najpiękniejszą amerykańską dziewczynę wśród wszystkich wzgórz zachodniego wybrzeża.

To jednakże nie jej ojciec odkrył jako pierwszy, że jego dziewczynka przeobraziła się w kobietę. Zresztą ojcowie zauważają to nader rzadko. Ta tajemnicza przemiana odbywa się stopniowo i jest zbyt subtelna, by można ją było ściśle umiejscowić w czasie. Tym bardziej nie wie o tym sama dziewczyna, póki ton czyjegoś głosu lub dotyk ręki nie sprawi, że nagle zadrży jej serce, a wtedy przekona się, z mieszaniną dumy i lęku, że przebudziła się w niej nowa potężna siła. Niewielu jest ludzi, którzy nie pamiętają tego dnia i tego jednego zdarzenia, które było dla nich zapowiedzią przebudzenia do nowego życia. W przypadku Lucy Ferrier wydarzenie samo w sobie było dość poważne, nie wspominając nawet o jego przyszłym wpływie na jej los i losy wielu innych ludzi.

Był ciepły czerwcowy poranek, a Święci Dni Ostatnich już pracowicie zajmowali się swymi sprawami niczym pszczoły, których ul wybrali zresztą na swój symbol. Na polach i ulicach panował gwar charakterystyczny dla ludzkiej działalności. Zakurzonymi drogami ciągnęły długie kolumny obładowanych mułów, zmierzające na Zachód, bo w Kalifornii zaczęła się właśnie gorączka złota, a Wielki Szlak biegł przez Miasto Wybranych. Posuwały się nim też stada owiec i wołów z odległych pastwisk oraz wozy zmęczonych imigrantów. Ludzie i konie byli równie znużeni niekończącą się wędrówką. Przez ten tłum pędziła galopem Lucy Ferrier, torując sobie drogę niczym wytrawny jeździec. Jej piękna twarz zarumieniła się od wysiłku, a z ramion spływały długie kasztanowe włosy. Ojciec powierzył jej załatwienie czegoś w mieście, pędziła więc drogą, tak jak robiła to już wiele razy wcześniej, przepełniona animuszem młodości i skupiona wyłącznie na swym zadaniu oraz rozważaniu, jak ma je wykonać.

Zdrożeni łowcy przygód spoglądali za nią zdumieni, i nawet beznamiętni Indianie, wiozący skóry na sprzedaż, tracili swe zwykłe opanowanie, podziwiając piękno białej dziewczyny.

Gdy dotarła na przedmieścia, zobaczyła, że drogę blokuje wielkie stado bydła, pędzone przez pół tuzina pasterzy o dzikim wyglądzie, przybyłych z równin. Zniecierpliwiona, spróbowała ominąć tę przeszkodę, wprowadzając swojego konia w lukę między stłoczonymi zwierzętami, jednak ledwie ujechała parę kroków, w jednej chwili została otoczona przez żywy potok długorogich byków o dzikich oczach. Przyzwyczajona do radzenia sobie z bydłem, nie przeraziła się tą sytuacją, starając się popędzać swego konia w nadziei przedarcia się przez stłoczone stado. Niestety, rogi jednego z byków, czy to umyślnie czy przez przypadek, zadrasnęły bok jej mustanga, sprawiając, że koń wpadł w szał. W jednej chwili, z wściekłym rżeniem, stanął dęba, a potem zaczął skakać i wierzgać tak, że nawet najbardziej wytrawny jeździec wyleciałby z siodła. Sytuacja, w jakiej znalazła się dziewczyna, stała się bardzo niebezpieczna. Każdy gwałtowny ruch oszalałego konia sprawiał, że znów się nadziewał na rogi byków i na nowo wpadał w szał. Wszystko, co mogła zrobić, to starać się utrzymać w siodle, jednak najmniejszy błąd oznaczałby straszliwą śmierć pod kopytami przerażonych zwalistych zwierząt. Lucy nie przywykła do tego, by radzić sobie w tak trudnych sytuacjach. Zaczęło jej się kręcić w głowie, poluzowała wodze. Tracąc oddech w chmurze kurzu, wznoszącym się spod kopyt zmęczonych zwierząt i cuchnącym ich potem, być może zrezygnowałaby z dalszych prób, gdyby nie usłyszała czyjegoś głosu. Ktoś krzyczał, że zaraz jej pomoże. W tej samej chwili żylasta opalona dłoń chwyciła przerażonego konia za uzdę; torując sobie drogę przez stado, jej wybawca wyprowadził ją w bezpieczne miejsce.

- Mam nadzieję, że nic ci się nie stało, panienko? - rzekł z szacunkiem.

Podniosła oczy, popatrzyła na jego ciemną wyrazistą twarz i roześmiała się zalotnie.

- Strasznie się przeraziłam - powiedziała naiwnie. - Kto by pomyślał, że Poncho tak się przestraszy paru krów!

- Dzięki bogu, że nie wypadłaś z siodła - odparł z powagą jej rozmówca. Był to wysoki młodzieniec o zawadiackim wyglądzie. Siedział na potężnym dereszu; odziany był w surowy myśliwski strój, a przez ramię miał przerzuconą długą strzelbę. - Domyślam się, że jesteś córką Johna Ferriera - zauważył. - Widziałem, jak wyjeżdżałaś z jego domu. Gdy się z nim zobaczysz, zapytaj, czy pamięta Jeffersona Hope’a z St. Louis. Jeśli to ten sam Ferrier, to on i mój ojciec byli przyjaciółmi.

- Może sam przyjedź i zapytaj - rzekła, spuszczając oczy.

Wyglądało na to, że młodzieńcowi propozycja ta przypadła do gustu, bo w jego ciemnych oczach pojawił się błysk radości.

- Tak zrobię - powiedział. - Przez ostatnie dwa miesiące byliśmy w górach, i nie jesteśmy przygotowani do takich wizyt. Cóż, będzie musiał przyjąć nas takimi, jakimi jesteśmy.

- Ojciec bardzo dużo ci zawdzięcza, podobnie jak i ja - odparła. - Bardzo mnie kocha, i gdyby te krowy mnie stratowały, nigdy by się z tym nie pogodził.

- Ja też nie - odparł jej rozmówca.

- Ty? Cóż, nie sądzę, żeby to miało dla ciebie jakiekolwiek znaczenie. Nie jesteś przecież nawet naszym przyjacielem.

Po tej uwadze twarz młodego myśliwego stała się tak posępna, że Lucy Ferrier wybuchła śmiechem.

- Daj spokój, nie o to mi chodziło - powiedziała. - Oczywiście, że teraz jesteś naszym przyjacielem. Musisz nas odwiedzić. Ale czas już na mnie, bo ojciec nigdy więcej nie powierzy mi żadnych spraw do załatwienia. Zatem do zobaczenia!

- Do zobaczenia - odparł, unosząc swoje wielkie sombrero i pochylając się nad jej drobną

rączką.

Dziewczyna zawróciła mustanga, smagnęła go szpicrutą i popędziła szeroką drogą w tumanach kurzu wzbijających się do góry.

Młody Jefferson Hope odjechał ze swymi towarzyszami, ponury i milczący. Spędzili ostatnie miesiące w górach Nevady na poszukiwaniu srebra, a teraz powracali do Salt Lake City w nadziei uzyskania pieniędzy na rozpoczęcie eksploatacji odkrytych złóż. Podobnie jak jego pozostali towarzysze, był całkowicie pochłonięty tą sprawą, dopóki ten nagły incydent nie skierował jego myśli na zupełnie inne tory. Widok pięknej młodej dziewczyny, szczerej i pełnej życia niczym górski wiatr, rozbudził jego gorące jak wulkan, nieokiełznane serce. Gdy zniknęła mu z oczu, zdał sobie sprawę, że oto nadszedł przełomowy punkt w jego życiu i że ani spekulacje srebrem, ani żadne inne kwestie nigdy nie będą już miały dla niego tak wielkiego znaczenia, jak ta nowa i pochłaniająca go bez reszty fascynacja. Miłość, która zbudziła się w jego sercu, nie była gwałtownym i zmiennym chłopięcym zauroczeniem, lecz dziką namiętną pasją mężczyzny o silnej woli i władczym charakterze. Był przyzwyczajony do tego, że udawało mu się dotychczas wszystko, czego się tknął. Poprzysiągł więc sobie, że i na tym polu nie zawiedzie, a jego wysiłki i wytrwałość zapewnią mu to, czego pragnął.

Tego wieczoru przyszedł do Johna Ferriera, a potem odwiedzał go tak często, że wkrótce stał się znany na farmie. John, mieszkający na uboczu w dolinie, pochłonięty był pracą i prawie nic nie wiedział o tym, co się działo na świecie w ciągu ostatnich dwunastu lat. Jefferson Hope był w stanie opowiedzieć wiele rzeczy, które mogły zainteresować nie tylko Ferriera, ale i jego córkę. Wcześniej był przewodnikiem i tropicielem w Kalifornii, znał wiele dziwnych historii o tym, jak zdobywano i tracono fortuny w tych pionierskich czasach. Był też skautem, traperem, poszukiwaczem srebra i ranczerem. Jeśli tylko można było gdzieś przeżyć jakieś porywające przygody, Jefferson Hope zawsze tam się udawał. Stary farmer wkrótce bardzo go polubił i często wychwalał jego zalety. W takich chwilach Lucy milczała, ale jej zarumienione policzki i błyszczące radośnie oczy świadczyły aż nazbyt wymownie, że jej młode serce nie należało już tylko do niej. Być może jej ojciec nie zauważył tych objawów, lecz z całą pewnością nie umknęły one mężczyźnie, który zdobył jej uczucia.

Pewnego letniego wieczoru przygnał galopem i zatrzymał się przed bramą farmy. Lucy, która stała w drzwiach, pobiegła mu naprzeciw. Jefferson przerzucił wodze przez ogrodzenie i ruszył ścieżką w kierunku domu.

- Wyjeżdżam, Lucy - powiedział, ujmując jej dłonie i czule wpatrując się w jej twarz. -Nie proszę cię teraz, byś pojechała ze mną, ale czy będziesz gotowa to zrobić, kiedy tu powrócę?

- A kiedy to będzie? - spytała, zarumieniona, ze śmiechem.

- Za parę miesięcy. Wtedy przyjadę, kochana, i cię zabiorę. Nie ma takiego człowieka, który mógłby nas rozdzielić.

- A co z moim ojcem? - spytała.

- Już się zgodził. A więc pod tym względem nie obawiam się niczego. Muszę jednak przedtem uruchomić z przyjaciółmi eksploatację kopalni.

- Och, to dobrze! Oczywiście. Skoro ty i ojciec wszystko już uzgodniliście, nie mam już nic więcej do dodania - wyszeptała, wtulając policzek w jego szeroką pierś.

- Dzięki Bogu - rzekł ochrypłym głosem, pochylając się i całując dziewczynę. - W takim razie wszystko ustalone. Im dłużej tu zostanę, tym trudniej będzie mi wyjechać. Czekają już na mnie w kanionie. Do widzenia, moja ukochana! Do zobaczenia! Widzimy się za dwa miesiące!

Mówiąc to, gwałtownie się od niej odsunął i, wskakując na konia, pogalopował drogą, nie oglądając się, jakby się bał, że jeśli choć raz spojrzy na tę, którą opuszcza, nie będzie miał siły się z nią rozstać. Dziewczyna stała przy bramie, patrząc za nim, póki nie straciła go z oczu. Potem odwróciła się i weszła do domu, czując się najszczęśliwszą dziewczyną w całym Utah.

Rozdział trzeci

John Ferrier rozmawia z prorokiem


Upłynęły trzy tygodnie, odkąd Jefferson Hope i jego towarzysze opuścili Salt Lake City. Johnowi Ferrierowi robiło się ciężko na sercu, gdy myślał o powrocie młodzieńca i o nieuniknionej rozłące ze swym adoptowanym dzieckiem. Jednak jej promieniejąca szczęściem twarz przekonywała go bardziej niż jakiekolwiek inne argumenty, aby się z tym pogodzić. W głębi serca postanowił, że nie pozwoli jej poślubić mormona. Takie małżeństwo w ogóle nie było w jego oczach małżeństwem, lecz hańbą i wstydem. Cokolwiek by myślał na temat mormońskich doktryn, pod tym jednym względem pozostał nieugięty. Musiał oczywiście ukrywać swoje przekonania, bo w tamtych czasach wyrażanie takich heretyckich poglądów było w krainie świętych tak bardzo niebezpieczne, że nawet najbardziej świątobliwi mieli odwagę rozprawiać o religii jedynie szeptem, obawiając się, aby coś, co powiedzieli, nie zostało niewłaściwie zinterpretowane i nie sprowadziło na nich kary. Ofiary prześladowań religijnych same zmieniły się w prześladowców, i to prześladowców najgorszego gatunku. Ani sewilska inkwizycja, ani niemieckie Femegericht, ani tajemne stowarzyszenia we Włoszech nigdy nie zdołały uruchomić tak straszliwej machiny, jak ta, która teraz rzucała swój cień na cały stan Utah.

Tajemniczość towarzysząca jej działaniu sprawiała, że wydawała się w dwójnasób straszna, wszechwiedząca i wszechpotężna, choć nikt nigdy nie widział jej ogniw ani nie słyszał o tym, jak działa. Człowiek, który ośmielił się przeciwstawić kościołowi, po prostu znikał, i nikt nie wiedział, dokąd odszedł ani co się z nim stało. Jego żonie i dzieciom nie było sądzone doczekać się męża i ojca i dowiedzieć się, jak się z nim obeszli tajni sędziowie. Skutkiem nierozważnych słów czy pochopnych działań była zagłada, a jednak nikt nie znał tej straszliwej siły, która nad nim zawisła. Nic dziwnego, że ludzie żyli w nieustannym strachu i drżeli na myśl o tym, co może ich spotkać, i że nawet pośrodku pustyni nie ośmielali się wyrażać choćby szeptem swych wątpliwości dotyczących wiary.

Na początku ta straszliwa potęga zagrażała tylko krnąbrnym mormonom, którzy nawróciwszy się na tę wiarę, pragnęli później przeinaczyć ją lub wyrzec się jej. Wkrótce jednak obszar działania tej siły powiększył się. Liczba dorosłych kobiet kurczyła się, a poligamia bez licznej rzeszy kobiet stała się doprawdy pustą doktryną. Zaczęły pojawiać się pogłoski o wymordowanych imigrantach i o całych obozowiskach, w których wystrzelano mężczyzn w rejonach, gdzie nigdy nie widywano Indian. W haremach członków starszyzny mormońskiej pojawiały się nowe kobiety. Kobiety, które usychały z tęsknoty i płakały i których twarze nosiły ślady straszliwych przeżyć, o jakich nigdy nie będą mogły zapomnieć. Wędrowcy, zapuszczający się nocą w góry, mówili o bandach uzbrojonych zamaskowanych mężczyzn, przemykających skrycie i bezgłośnie w ciemnościach. Te opowieści i pogłoski przybierały bardziej realne kształty, przyjmując formę działalności organizacji znanej po dziś dzień na oddalonych ranczach Zachodu jako Związek Danitów czy też Anioły Zemsty, wywołującej zabobonny strach.

Kiedy ludzie dowiedzieli się więcej o tej organizacji, która dopuszczała się tak straszliwych czynów, ich umysły ogarnęło jeszcze większe przerażenie. Nikt nie wiedział, kto należy do tej bezwzględnej sekty. Nazwiska uczestników krwawych czynów popełnionych w imię religii otoczone były najgłębszą tajemnicą. Najlepszy przyjaciel, któremu człowiek zwierzał się ze swoich wątpliwości co do proroka i jego misji, mógł być jednym z tych, którzy przyjdą nocą z ogniem i mieczem, by dokonać straszliwej zemsty. Tak więc każdy obawiał się swoich sąsiadów, i nikt nie mówił o sprawach, które leżały mu na sercu.

Pewnego pięknego ranka John Ferrier miał właśnie wyruszyć na swoje pola pszenicy, gdy usłyszał skrzypnięcie furtki i, wyjrzawszy przez okno, zobaczył jasnowłosego przysadzistego mężczyznę w średnim wieku, który nadchodził ścieżką. Serce mocniej zabiło mu w piersi, był to bowiem nie kto inny jak wielki Brigham Young we własnej osobie. Pełen niepokoju (wiedział bowiem, że taka wizyta nie mogła mu wróżyć niczego dobrego) Ferrier podbiegł do drzwi, by przywitać mormońskiego przywódcę. Ten jednak chłodno odwzajemnił jego powitanie i z surową twarzą udał się wraz z nim do salonu.

- Bracie Ferrier - powiedział, siadając i mierząc farmera przenikliwym wzrokiem spod swoich jasnych rzęs. - Wyznawcy prawdziwej wiary byli dla ciebie dobrymi przyjaciółmi. Przygarnęliśmy cię, gdy umierałeś z głodu na pustyni, dzieliliśmy się z tobą swoim jedzeniem i doprowadziliśmy cię bezpiecznie do Doliny Wybranych. Szczodrze przyznaliśmy ci ziemię i pozwoliliśmy ci się bogacić pod naszą ochroną. Czyż nie jest to prawdą?

- To prawda - odparł John Ferrier.

- W zamian za to wszystko chcieliśmy, abyś spełnił tylko jeden warunek, żebyś przyjął prawdziwą wiarę i wiódł życie pod każdym względem zgodne z jej prawami. Ty zaś obiecałeś to uczynić, i jeśli krążące pogłoski są prawdziwe, zaniedbałeś tego.

- A w jakiż to sposób tego zaniedbałem? - zapytał Ferrier, szeroko rozkładając ręce, aby podkreślić swe zdumienie. - Czyż nie płaciłem na fundusz wspólnoty? Nie uczęszczałem do świątyni? Czy nie.

- A gdzie są twoje żony? - spytał Young, rozglądając się wokół. - Zawołaj je tutaj. Pragnę je powitać.

- To prawda, że się nie ożeniłem - odparł Ferrier. - Jednak kobiet było mało, i wielu było takich, którzy mieli do nich słuszniejsze roszczenia niż ja. Nie byłem samotnym człowiekiem. Miałem córkę, która o mnie dbała.

- To właśnie o córce pragnę z tobą porozmawiać - rzekł mormoński przywódca. -Dorosła już i przeobraziła się w prawdziwy kwiat Utah. Znalazła przychylność w oczach wielu spośród tych, którzy mają wysokie stanowisko na tej ziemi.

John Ferrier poczuł chłód w sercu.

- Ludzie opowiadają o niej historie, którym wolałbym nie dawać wiary. Historie o tym, że jest obiecana jakiemuś innowiercy. Ale to muszą być przecież tylko czcze plotki. Jaka jest trzynasta reguła kodeksu świętego Josepha Smitha? „Niech każde dziewczę prawdziwej wiary poślubi jednego z wybranych; albowiem jeśli poślubi innowiercę, popełni poważny grzech”. A skoro tak jest, to niemożliwe, byś ty, wyznawca świętej wiary, pozwolił, by twoja córka pogwałciła jej prawa.

John Ferrier nie odpowiedział, tylko bawił się nerwowo swoją szpicrutą.

- Ta jedna sprawa będzie próbą całej twojej wiary. Tak postanowiła Święta Rada Czterech. Dziewczyna jest młoda, i nie chcemy, żeby wyszła za jakiegoś siwowłosego starca. Nie pozbawimy jej także całkowicie wyboru. My, starsi, mamy wiele jałówek, ale musimy też zadbać o nasze dzieci. Stangerson ma syna, i Drebber ma syna. Obaj powitaliby z radością w swym domu twoją córkę. Niech wybierze pomiędzy nimi. Są młodzi, bogaci i wyznają prawdziwą wiarę. Co na to powiesz?

Ferrier przez jakiś czas milczał, marszcząc brwi.

- Daj nam trochę czasu - powiedział w końcu. - Moja córka jest bardzo młoda. Ledwie osiągnęła wiek odpowiedni do zawarcia małżeństwa.

- Będzie miała cały miesiąc na dokonanie wyboru - odparł Young, powstając. -Po upływie tego czasu będzie musiała dać odpowiedź.

Znikał już w drzwiach, odwrócił się jednak z zaczerwienioną twarzą i rozpalonymi oczyma.

- I lepiej by było dla ciebie, Johnie Ferrier - zagrzmiał - żebyś razem z nią leżał teraz jako zbielały szkielet na Sierra Blanco, niż żebyś miał się sprzeciwić rozkazom Świętej Czwórki!

Odwrócił się i odszedł z gestem wyrażającym groźbę. Ferrier usłyszał jeszcze zgrzyt kamieni na ścieżce pod jego ciężkimi krokami.

Wciąż siedział z łokciami opartymi na kolanach, zastanawiając się, jak ma przekazać tę wiadomość swojej córce, gdy jego ręki dotknęła miękka dłoń: unosząc wzrok, ujrzał stojącą przed nim dziewczynę. Jedno spojrzenie na jej bladą przerażoną twarz powiedziało mu, że wszystko słyszała.

- Nic nie mogłam na to poradzić - odparła w odpowiedzi na to spojrzenie. - Jego głos niósł się po całym domu. Och ojcze, ojcze, co my zrobimy?!

- Nie bój się - odparł, przyciągając ją ku sobie i głaszcząc szeroką szorstką dłonią jej kasztanowe włosy. - Jakoś sobie z tym poradzimy, jak nie w ten, to w inny sposób. Nie masz wrażenia, że mniej lubisz tego chłopaka, prawda?

Szloch i mocniejszy uścisk jej dłoni były jedyną odpowiedzią.

- Nie, oczywiście, że nie. Zresztą wcale nie chciałbym usłyszeć, że tak jest. Ten miły chłopak jest chrześcijaninem, co czyni go o wiele lepszym od tych tutaj ludzi mimo ich nieustannych modłów i kazań. Jutro wyrusza grupa do Nevady; spróbuję przesłać mu wiadomość, by dowiedział się, w jakich tarapatach się znaleźliśmy. Jeśli intuicja mnie nie myli, młodzieniec będzie tu z powrotem szybciej niż te telegraficzne wiadomości przesyłane po drutach.

Lucy uśmiechnęła się przez łzy, słysząc słowa ojca.

- Wspólnie będziemy mogli temu zaradzić. Ale to o ciebie się boję. Słyszy się. słyszy się takie straszne historie o tych, którzy sprzeciwili się prorokowi. Zawsze spotykają ich jakieś potworności.

- Ale przecież my jeszcze się mu nie sprzeciwiliśmy - odparł jej ojciec. - Kiedy to uczynimy, wówczas trzeba będzie się spodziewać jakiejś burzy. Na razie mamy miesiąc spokoju, a potem, myślę, najlepiej będzie znaleźć się daleko od Utah.

- Mamy opuścić Utah?!

- Cóż, na to wygląda.

- A farma?

- Zabierzemy tyle pieniędzy, ile będziemy mogli, a reszta przepadnie. Prawdę mówiąc,

Lucy, nie pierwszy raz o tym myślę. Niezbyt lubię chylić kark przed jakimkolwiek człowiekiem, tak jak ludzie tutaj przed tym swoim cholernym prorokiem. Urodziłem się wolnym Amerykaninem, i to, co się tutaj dzieje, jest dla mnie czymś nowym. Za stary już jestem, żeby się uczyć. Jeśli znów przyjdzie węszyć na tej farmie, to może się natknąć na gruby śrut podróżujący w przeciwnym kierunku.

- Ale oni nie pozwolą nam odejść! - zaprotestowała jego córka.

- Poczekaj tylko, aż wróci Jefferson, a zobaczysz, że nam się uda. Tymczasem, kochanie, nie bój się i nie płacz, bo jak będziesz miała zapuchnięte oczy, to spuści mi tęgi łomot, kiedy cię taką zobaczy. Nie ma się czego obawiać. Nic nam nie grozi.

John Ferrier wypowiedział te słowa pociechy bardzo pewnym tonem, zauważyła jednak, że tej nocy niezwykle starannie zamknął i sprawdził wszystkie drzwi, a także solidnie wyczyścił i naładował starą pordzewiałą śrutówkę wiszącą na ścianie jego sypialni.

Rozdział czwarty

Ucieczka


Następnego dnia po rozmowie z mormońskim prorokiem John Ferrier udał się rano do Salt Lake City i, odnalazłszy swego znajomego, który wybierał się w góry Nevady, powierzył mu wiadomość dla Jeffersona Hope’a, w której napisał młodzieńcowi, że grozi im niebezpieczeństwo i że jest absolutnie konieczne, żeby on wrócił jak najszybciej. Gdy Ferrier oddał list, zrobiło mu się lżej na sercu, i w lepszym nastroju wyruszył w drogę powrotną.

Kiedy zbliżał się do swej farmy, ze zdumieniem ujrzał dwa konie przywiązane do słupków przy bramie. Jeszcze bardziej był zaskoczony, gdy po wejściu do środka odkrył, że dwóch młodych ludzi panoszy się w jego salonie. Jeden, o szczupłej bladej twarzy, rozparł się w bujanym fotelu, oparłszy stopy o piec. Drugi, młodzieniec z grubym karkiem o topornych nalanych rysach twarzy, stał przy oknie z rękoma w kieszeniach, wygwizdując jakiś popularny kościelny hymn. Gdy Ferrier wszedł, obaj skinęli głowami w jego stronę, i ten, który rozsiadł się w bujanym fotelu, rozpoczął rozmowę.

- Może nas pan nie zna - powiedział. - To jest syn członka starszyzny Drebbera, a ja jestem Joseph Stangerson, który podróżował z panem przez pustynię, gdy Bóg wyciągnął do was rękę i przyjął do swego prawdziwego stada.

- Tak jak uczyni ze wszystkimi narodami, gdy uzna, że nadszedł na to czas - rzekł drugi nosowym głosem. - Bóg jest jak woda, która powoli drąży skałę.

John Ferrier skłonił się chłodno. Odgadł już, kim byli jego goście.

- Przybyliśmy tutaj - ciągnął dalej Stangerson - za radą naszych ojców, aby ubiegać się

0 rękę pańskiej córki dla tego z nas, którego ona i pan uznacie za lepszego. Ponieważ mam tylko cztery żony, a obecny tu brat Drebber ma ich aż siedem, wydaje mi się, że moje roszczenia są bardziej usprawiedliwione.

- Nie, nie, bracie Stangerson! - zawołał ten drugi. - Kwestia nie polega na tym, ile mamy żon, ale ile jesteśmy w stanie utrzymać. Mój ojciec przekazał mi teraz swoje młyny, i jestem bogatszy od ciebie.

- Ale to ja mam lepsze perspektywy - odrzekł żarliwie Stangerson. - Gdy Pan weźmie mojego ojca do siebie, odziedziczę po nim garbarnię i fabrykę skóry. Jestem od ciebie starszy,

1 mam wyższą pozycję w kościele.

- To dziewczyna będzie decydować - przerwał mu młody Drebber, uśmiechając się

z satysfakcją do swojego odbicia w szklance. - Pozwólmy jej samej rozstrzygnąć.

Podczas tego dialogu John Ferrier stał w drzwiach, kipiąc ze złości i ledwo się

powstrzymując, by nie przepędzić swych gości szpicrutą.

- Posłuchajcie - powiedział wreszcie, zbliżając się do nich szybkim krokiem. - Kiedy

moja córka was wezwie, będziecie mogli tu przyjść. Ale do tej pory nie chcę tutaj więcej was oglądać!

Dwaj młodzi mormoni wpatrywali się w niego w osłupieniu. W ich oczach ta rywalizacja

0 rękę dziewczyny była najwyższym możliwym zaszczytem zarówno dla niej, jak i dla jej ojca.

- Są dwie drogi z tego pokoju! - krzyknął Ferrier. - Jedna przez drzwi, a druga przez okno. Którą wybieracie?

Jego ogorzała twarz wyrażała taką wściekłość, a żylaste ręce zdawały się tak groźne, że goście zerwali się na równe nogi i w pośpiechu skierowali się do drzwi. Stary farmer poszedł za nimi.

- Dajcie mi znać, jak już ustalicie, który z was to ma być - rzekł ironicznie.

- Zapłacisz za to! - wrzasnął Stangerson, pobladły z gniewu. - Sprzeciwiłeś się prorokowi i Radzie Czterech. Będziesz tego żałował do końca twoich dni!

- Zawiśnie nad tobą ciężka ręka Pana! - zawołał młody Drebber. - On powstanie i cię zmiażdży.

- To ja zaraz kogoś zmiażdżę! - krzyknął wściekle Ferrier i pognałby na górę po swoją strzelbę, gdyby nie powstrzymała go Lucy, chwytając za ramię. Nim zdołał się jej wyrwać, tętent końskich kopyt oznajmił, że byli już poza jego zasięgiem.

- Co za młode łotry i ich czcze pogróżki! - zawołał, ocierając pot z czoła. - Prędzej zobaczę cię w grobie, córeczko, niż jako żonę któregoś z nich.

- Ja również bym to wolała, ojcze - odparła z przekonaniem. - Ale Jefferson niedługo tu

będzie.

- Tak, już niedługo przyjedzie. Im szybciej, tym lepiej, bo nie wiemy, jaki będzie ich następny ruch.

I rzeczywiście był już najwyższy czas, by zjawił się ktoś, kto mógłby coś doradzić

1 pomóc krzepkiemu staremu farmerowi i jego przybranej córce. W całej historii osady nigdy nie było takiego przypadku nieposłuszeństwa wobec wyższych w kościelnej hierarchii i autorytetu starszych. Skoro drobniejsze przewinienia były tak surowo traktowane, jaka mogła być kara za tak jawny bunt? Ferrier wiedział o tym, że jego majątek i pozycja na nic mu się nie przydadzą. Już wcześniej inni, równie znani i zamożni jak on, niepostrzeżenie znikali, a ich dobra przekazywano kościołowi. Był odważnym człowiekiem, jednak na myśl o tej nieuchwytnej tajemniczej groźbie, jaka nad nimi zawisła, przeszywał go dreszcz. Mógłby dzielnie stawić czoła każdemu znanemu niebezpieczeństwu, ale to napięcie wyprowadzało go z równowagi. Ukrywał co prawda swoje lęki przed córką i próbował pokazać jej, że dość lekko traktuję tę sprawę, ona jednak tak bardzo kochała ojca, że dostrzegała jego niepokój i to, że on nie czuje się zbyt pewnie.

Ferrier oczekiwał, że za to, jak postąpił, otrzyma jakąś wiadomość lub ostrzeżenie od Younga. I nie mylił się, nadeszło ono jednak w sposób, jakiego się nie spodziewał. Gdy wstał następnego ranka, z zaskoczeniem odkrył niewielką kwadratową kartkę papieru przypiętą do kołdry, trochę powyżej jego klatki piersiowej. Było na niej napisane wielkimi chwiejnymi literami:

Masz dwadzieścia dziewięć dni na poprawę, a potem...

Trzy kropki na końcu tej wiadomości o wiele bardziej napawały go lękiem niż jakakolwiek inna groźba. John Ferrier łamał sobie głowę, w jaki sposób to ostrzeżenie trafiło do jego pokoju; służący spali w innym budynku, a wszystkie okna i drzwi były zabezpieczone. Zmiął kartkę w dłoni i nie wspomniał o tym ostrzeżeniu córce, jednak zdarzenie to zmroziło jego serce. Te dwadzieścia dziewięć dni były najwyraźniej czasem, jaki pozostał im z wyznaczonego przez Younga miesiąca. Cóż mogła zdziałać siła czy odwaga wobec wroga obdarzonego tak tajemniczymi mocami? Dłoń, która przypięła tę wiadomość, mogła przecież zadać mu cios w serce, a on nawet by nie wiedział, kto go zabił.

Jeszcze bardziej wstrząśnięty był jednak kolejnego ranka. Siedzieli razem przy śniadaniu, gdy nagle Lucy krzyknęła zaskoczona, wskazując ręką w górę. Na samym środku sufitu nabazgrano, najwyraźniej osmalonym patykiem, liczbę 28. Jego córka nie była w stanie odszyfrować niewyraźnych cyfr, on zaś nie wyjaśnił jej, co one oznaczają. Tę noc przesiedział ze strzelbą w ręku, czuwając i trzymając straż. Nic nie zobaczył ani nie usłyszał, jednak kolejnego ranka na zewnętrznej stronie drzwi odkrył wymalowaną wielką liczbę 27. I tak płynął dzień za dniem. Kiedy nadchodził poranek, Ferrier odkrywał, że jego niewidzialni wrogowie wciąż odliczają czas i zaznaczają w jakimś rzucającym się w oczy miejscu, ile jeszcze dni pozostało mu z tego miesiąca karencji. Czasami feralne liczby pojawiały się na ścianach, czasem na podłodze, innym razem na niewielkich tabliczkach przyczepionych do furtki ogrodu lub do ogrodzenia. Mimo całej swej czujności John Ferrier nie był w stanie odkryć, w jaki sposób pojawiały się te codzienne ostrzeżenia. Na ich widok ogarniał go niemal zabobonny lęk. Schudł i nie potrafił nigdzie znaleźć sobie miejsca. Jego oczy przybrały niespokojny wyraz ściganego zwierzęcia. Miał teraz już tylko jedną nadzieję - a było nią przybycie z Nevady młodego myśliwego.

Dwadzieścia zmieniło się w piętnaście, a piętnaście w dziesięć, jednak chłopak nie dawał znaku życia. Z każdym dniem liczby były coraz mniejsze, a o nim wciąż nic nie było słychać. Zawsze gdy na drodze rozlegał się tętent koni lub poganiacz bydła krzyczał coś do swoich ludzi, stary farmer spiesznym krokiem ruszał do bramy, licząc, że wreszcie przybyła pomoc. W końcu, gdy zobaczył, że pięć ustępuje czterem, a cztery zmienia się w trzy, stracił jakąkolwiek nadzieję na ucieczkę. Zdawał sobie sprawę z tego, że w pojedynkę, nie znając dobrze otaczających osadę gór, jest bezsilny. Bardziej uczęszczane szlaki były dokładnie pilnowane i strzeżone, i nikt nie mógł przejechać nimi bez zezwolenia Rady Czterech. Niezależnie od tego, w którą stronę by się nie zwrócił, wydawało się, że nie ma szans na uniknięcie niebezpieczeństwa, które mu zagrażało. A jednak stary farmer ani na chwilę nie zmienił postanowienia, że wolałby stracić życie, niż zgodzić się na to, co uważał za hańbę dla swojej córki.

Pewnego wieczoru siedział samotnie, rozmyślając nad swoim losem i na próżno szukając jakiegoś rozwiązania. Tego ranka znalazł cyfrę 2 na ścianie domu, a następny dzień miał być ostatnim z darowanego im czasu. Co miało stać się później? Jego wyobraźnię wypełniały wszelkiego rodzaju niejasne przerażające wizje. A jego córka. Co się z nią stanie, kiedy go zabraknie? Nie było ucieczki przed tą niewidzialną siecią, która zaciskała wokół nich pętlę. Opuścił głowę na stół i gorzko zaszlochał na myśl o swej bezsilności.

Co to było? Usłyszał słaby odgłos drapania. Ledwie uchwytny, ale wyraźny w nocnej ciszy. Dobiegał od strony drzwi. Ferrier przemknął się do holu i nasłuchiwał w skupieniu. Przez kilka chwil nie dobiegał żaden dźwięk, a potem znów usłyszał ten dziwny cichy odgłos. Najwyraźniej ktoś bardzo lekko pukał w jedną z desek drzwi. Czy to zabójca, który przyszedł o północy z zamiarem wykonania wyroku tajnego trybunału? A może to jakiś posłaniec, mający zostawić wiadomość, że nadszedł ostatni dzień łaski? Ferrier poczuł, że natychmiastowa śmierć byłaby lepsza niż to szarpiące mu nerwy napięcie, przepełniające trwogą jego serce. Skoczył naprzód, odrzucając rygiel, i z impetem otworzył drzwi.

Na zewnątrz panowały cisza i absolutny spokój. Noc była piękna, w górze jasno świeciły gwiazdy. Ale ani w małym ogródku przed domem, ani przy bramie czy ogrodzeniu biegnącym dookoła, ani na drodze nie widać było żadnego człowieka. Z westchnieniem ulgi Ferrier spojrzał w prawo, potem w lewo, i przypadkiem jego wzrok padł prosto pod nogi. Ku swemu zdumieniu zobaczył mężczyznę leżącego płasko na brzuchu z rozpostartymi ramionami i nogami.

Widok ten tak nim wstrząsnął, że oparł się o ścianę, chwytając się ręką za gardło, by zdławić własny krzyk. Najpierw pomyślał, że był to jakiś ranny lub umierający, teraz jednak ujrzał, jak postać, wijąc się po ziemi, wpełza do środka, szybko i bezgłośnie niczym wąż. Gdy tylko mężczyzna znalazł się w domu, poderwał się na nogi i zamknął drzwi: zdumiony farmer ujrzał wyrazistą twarz i stanowcze spojrzenie Jeffersona Hope’a.

- Dobry Boże - sapnął John Ferrier. - Ale mnie przestraszyłeś! Dlaczego przyszedłeś w taki sposób?

- Daj mi jeść - odparł ten drugi zachrypniętym głosem. - Nie miałem niczego w ustach przez ostatnie czterdzieści osiem godzin. - Rzucił się na chleb i wędlinę, które wciąż leżały na stole po kolacji, i zaczął je łapczywie pochłaniać. - Lucy się trzyma? - spytał, gdy zaspokoił już głód.

- Tak. Nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa - odparł jej ojciec.

- To dobrze. Wasz dom jest obserwowany ze wszystkich stron. To właśnie dlatego musiałem się tu przyczołgać. Może i są cholernie czujni, ale nie na tyle, żeby złapać myśliwego z Washoe.

Teraz, gdy John Ferrier uświadomił sobie, że ma oddanego sojusznika, poczuł się dużo pewniej. Uchwycił szorstką dłoń młodzieńca i serdecznie ją uścisnął.

- Możesz być z siebie dumny, synu - powiedział. - Niewielu znalazłoby się takich, którzy odważyliby się dzielić nasze kłopoty i stawić czoła niebezpieczeństwu, które nam zagraża.

- Trafiłeś w sedno, przyjacielu - odparł młody myśliwy. - Szanuję cię, ale gdybyś tkwił w tym sam, pomyślałbym dwa razy, zanim wsadził głowę w to gniazdo szerszeni. To Lucy mnie tutaj sprowadza, i póki żyję, nikomu nie dam jej skrzywdzić.

- Co mamy robić?

- Jutro jest wasz ostatni dzień, i jeśli nie zdecydujecie się działać dziś w nocy, będzie po was. Muł i dwa konie czekają w Orlim Wąwozie. Ile macie pieniędzy?

- Dwa tysiące dolarów w złocie i pięć tysięcy w banknotach.

- To wystarczy. Ja mam drugie tyle. Musimy przedrzeć się przez góry do Carson City.

Idź już lepiej obudzić Lucy. Dobrze, że służba nie śpi w tym budynku.

Gdy Ferrier zniknął, by przygotować córkę do czekającej ich podróży, Jefferson Hope zapakował w małe zawiniątko wszystko, co nadawało się do jedzenia, a co udało mu się znaleźć, i napełnił wodą kamionkowe naczynie. Z doświadczenia wiedział, że studnie, których i tak nie ma w górach zbyt wiele, są położone w dużej odległości od siebie. Ledwie zdążył skończyć te przygotowania, gdy farmer zjawił się z córką, ubraną i gotową do drogi. Powitanie kochanków było czułe, lecz krótkie, bo liczyła się każda minuta, a mieli jeszcze dużo do zrobienia.

- Musimy wyruszyć natychmiast - rzekł Jefferson Hope głosem cichym, lecz stanowczym, jak ktoś, kto zdaje sobie sprawę z ogromu niebezpieczeństwa i jest gotów stawić mu czoła. - Frontowe i tylne drzwi są obserwowane, ale jeśli będziemy ostrożni, może uda nam się wydostać przez boczne okno i przejść na przełaj przez pola. Gdy już dotrzemy do drogi, zostaną nam tylko dwie mile do wąwozu, gdzie czekają konie. Nim wstanie świt, powinniśmy już pokonać pół drogi przez góry.

- A jeśli nas zatrzymają? - spytał Ferrier.

Hope klepnął kolbę rewolweru wystającego mu spod koszuli.

- Jeśli będzie ich zbyt wielu, paru na pewno zabierzemy ze sobą - powiedział z ponurym uśmiechem.

Wszystkie światła w domu były pogaszone, i z ciemnego okna Ferrier wyjrzał na swoje pola. Teraz miał opuścić je na zawsze. Był już jednak od dawna na to przygotowany, a myśl

0 honorze i szczęściu córki była silniejsza niż żal za utraconą fortuną. Szeleszczące drzewa

1 szerokie ciche łany zboża - wszystko wyglądało tak spokojnie i sielankowo, że trudno było uwierzyć, iż gdzieś tam czaili się mordercy. Jednak pobladła twarz młodego myśliwego świadczyła o tym, że zbliżając się do domu, widział wystarczająco dużo zagrożeń.

Ferrier wziął torbę ze złotem i banknotami, Jefferson Hope - skąpe zapasy i wodę, a Lucy - niewielkie zawiniątko z kilkoma najcenniejszymi rzeczami, jakie posiadała. Bardzo powoli i ostrożnie otworzyli okno, a potem poczekali, aż ciemna chmura zasłoniła księżyc, sprawiając, że noc stała się ciemniejsza.

Wtedy jedno po drugim przedostali się do niewielkiego ogródka. Wstrzymując oddech, pochyleni ku ziemi, szli, ukryci w cieniu żywopłotu, aż dotarli do prześwitu, którym można było przejść na pola pszenicy. Właśnie dotarli do tego miejsca, gdy młody mężczyzna przytrzymał dwójkę swych towarzyszy i pociągnął ich w dół, do cienia. Leżeli tam cicho, drżąc ze strachu.

Możliwe, że to doświadczenie, jakie Jefferson Hope zdobył na preriach, sprawiło, że słuch miał jak u rysia. Ledwie on i jego przyjaciele zdążyli przypaść do ziemi, gdy

w odległości kilku jardów od nich rozległo się melancholijne pohukiwanie górskiej sowy.

Natychmiast odpowiedziało mu inne pohukiwanie, trochę dalej. W tej samej chwili z prześwitu, do którego zmierzali, wyłonił się niewyraźny cień, który wydał żałosny zawodzący sygnał. Na ten znak z ciemności wynurzył się drugi mężczyzna.

- Jutro o północy - rzekł pierwszy, prawdopodobnie dowódca. - Kiedy lelek zawoła trzy

razy.

- Dobrze - odparł drugi. - Mam powiadomić brata Drebbera?

- Przekaż mu to, a on przekaże innym. Dziewięć do siedmiu!

- Siedem do pięciu! - odpowiedział drugi, i obie postacie pomknęły w przeciwnych

kierunkach.

Ich ostatnie słowa były czymś w rodzaju hasła i odzewu. W chwili gdy kroki ucichły w dali, Jefferson Hope zerwał się na nogi, pomógł swoim towarzyszom przejść przez przesiekę i poprowadził ich jak najszybciej przez pola, podtrzymując i prawie niosąc dziewczynę, gdy wydawało się, że opuszczają ją siły.

- Szybciej! Szybciej! - szeptał od czasu do czasu. - Minęliśmy linię ich straży. Teraz wszystko zależy od szybkości. Prędzej!

Gdy dotarli już do głównego traktu, zaczęli posuwać się naprzód bardzo szybko. Tylko raz natknęli się na kogoś, ale udało im się ukryć na polu, i w ten sposób pozostali niezauważeni. Nim dotarli do miasta, myśliwy skręcił w bok na nierówną wąską ścieżkę wiodącą w góry. W ciemności nad ich głowami majaczyły dwa postrzępione szczyty, a jar pomiędzy szczytami był właśnie Orlim Wąwozem, gdzie czekały na nich konie. Zdając się na swój nieomylny instynkt, Jefferson Hope wybrał drogę pomiędzy wielkimi głazami wzdłuż koryta wyschniętej rzeki; w bezpiecznym miejscu, osłoniętym skałami, stały zwierzęta. Dziewczynę posadzili na mule, stary Ferrier wsiadł na jednego z koni, trzymając torbę z pieniędzmi, natomiast Jefferson Hope poprowadził drugiego wierzchowca urwistą i niebezpieczną ścieżką.

Była to przerażająca droga dla każdego, kto nie nawykł oglądać natury w jej najdzikszych przejawach. Po jednej stronie piętrzyła się potężna grań, wysoka na ponad tysiąc stóp, czarna, surowa i groźna, z bazaltowymi kolumnami na postrzępionej powierzchni, przypominającymi żebra jakiegoś skamieniałego potwora. Po drugiej stronie dziki chaos głazów i skalnych gruzów uniemożliwiał poruszanie się naprzód. Pośrodku biegła kręta ścieżka, chwilami tak wąska, że musieli jechać gęsiego, i tak kamienista, że mógł nią przejechać tylko bardzo doświadczony jeździec. Jednakże mimo wszystkich tych utrudnień i niebezpieczeństw serca uciekinierów przepełniała radość, bo z każdym krokiem oddalali się coraz bardziej od tej straszliwej despotycznej siły, przed którą uciekali.

Szybko j ednak przekonali się, że wciąż j eszcze znaj duj ą się na terenach rządzonych przez Świętych. Gdy dotarli do najdzikszej, najbardziej oddalonej części szlaku dziewczyna wydała przestraszony okrzyk i wskazała ręką w górę. Na piętrzącej się nad szlakiem ciemnej gładkiej skale, odcinającej się na tle nieba, stał samotny wartownik. Ujrzał ich w tej samej chwili, gdy oni zobaczyli jego, i ciszę wąwozu przerwał wojskowy okrzyk:

- Kto idzie?

- Podróżni zmierzający do Nevady - odparł Hope, przesuwając dłoń na wiszącą przy siodle strzelbę.

Dostrzegli, że samotny obserwator trzyma w ręce broń i przygląda im się, jakby niezadowolony z odpowiedzi.

- Za czyim pozwoleniem? - spytał.

- Świętej Czwórki - odpowiedział Ferrier. Lata spędzone wśród mormonów nauczyły go, że była to najwyższa władza, na jaką mógł się powołać.

- Dziewięć do siedmiu! - krzyknął wartownik.

- Siedem do pięciu! - odkrzyknął szybko Jefferson Hope, przypominając sobie odzew, który podsłuchali w ogrodzie.

- Jedźcie, i niech Pan was prowadzi! - odparł z góry głos.

Za jego stanowiskiem ścieżka stawała się szersza, a konie mogły przejść w kłus. Oglądając się za siebie, zobaczyli samotnego strażnika, opierającego się o swoją broń, i zrozumieli, że minęli właśnie najdalej wysunięty posterunek ludu wybranego. Przed nimi była wolność.

Rozdział piąty

Anioły Zemsty


Przez całą noc szlak wiódł ich krętymi wąwozami i wąskimi ścieżkami pośród skał. Nieraz gubili drogę, jednak dzięki doskonałej znajomości tych gór, jaką posiadał Hope, zawsze bezpiecznie wracali na szlak. Gdy nastał świt, rozpostarł się przed nimi cudowny i piękny, lecz dziki widok. Ze wszystkich stron otaczały ich zwieńczone śniegami szczyty, wznoszące się jeden za drugim aż po horyzont. Skaliste zbocza po obu stronach drogi były tak strome, że modrzewie i sosny jakby wisiały nad ich głowami, i wydawało się, iż jeden podmuch wiatru wystarczy, by runęły na nich w dół. Obawy te nie były zresztą tylko złudzeniem, bo jałowa dolina była gęsto usiana głazami i drzewami, które spadły z urwiska. Nawet wtedy, gdy przejeżdżali, ogromna skała runęła z łoskotem w dół, a dźwięk ten obudził echo w cichych wąwozach i przestraszył zmęczone konie, które rzuciły się galopem do przodu.

Gdy nad horyzontem na wschodzie zaczęło powoli wstawać słońce, ośnieżone wierzchołki gór rozpalały się jeden po drugim niczym lampiony, aż wreszcie wszystkie zapłonęły czerwonym blaskiem. Ten wspaniały spektakl uradował serca trójki uciekinierów, dodając im nowej energii. Przy dzikim rwącym potoku, płynącym przez wąwóz, zatrzymali się na postój, napoili konie, a sami zjedli pospiesznie śniadanie. Lucy i jej ojciec chętnie odpoczywaliby dłużej, ale Jefferson Hope był nieubłagany.

- Do tej pory na pewno ruszyli już za nami w pościg - powiedział. - Teraz wszystko zależy od nas. Kiedy już dotrzemy bezpiecznie do Carson, będziemy mogli odpoczywać do końca życia.

Przez cały ten dzień przedzierali się wąwozami, a wieczorem, według ich obliczeń, byli o ponad trzydzieści mil od swoich wrogów. Nocą zatrzymali się pod występem skalnym, gdzie można było schronić się przed zimnym wiatrem. Przytuleni do siebie, aby było im cieplej, spali przez kilka godzin. Jednak nim nadszedł świt, znów byli w drodze. Nie było żadnych oznak pościgu, i Jefferson Hope zaczął myśleć, że znaleźli się już chyba poza zasięgiem tej strasznej wrogiej organizacji. Nie zdawał sobie jednak sprawy, jak daleko sięga jej stalowy uścisk i jak szybko ich dosięgnie i zmiażdży.

Mniej więcej w połowie drugiego dnia ucieczki zaczęły kończyć się ich skąpe zapasy żywności. Myśliwego jednak to nie niepokoiło. W górach można było upolować zwierzynę, a on już wiele razy musiał zdawać się na swoją strzelbę dla zaspokojenia własnych potrzeb.

Wybrawszy dobrze osłonięte miejsce, ułożył stos z kilku suchych gałęzi i rozpalił ogień, przy którym jego towarzysze mogli się ogrzać. Znajdowali się teraz niemal pięć tysięcy stóp nad poziomem morza, powietrze było tu ostre i zimne. Spętawszy konie i pożegnawszy się z Lucy, zarzucił na ramię strzelbę i wyruszył na poszukiwanie zwierzyny. Przeszedłszy kilka kroków, obejrzał się i ujrzał starego mężczyznę i dziewczynę skulonych nad płonącym ogniem, a za nimi - stojące nieruchomo konie. Po chwili skały zasłoniły mu ten widok.

Przeszedł parę mil przez kolejne wąwozy, nie znajdując żadnej zwierzyny, choć poznał po zdartej korze drzew i innych oznakach, że w okolicy było wiele niedźwiedzi. Wreszcie, po jakichś dwóch czy trzech godzinach bezowocnych poszukiwań, zrezygnowany, zaczął myśleć

0 powrocie, kiedy, spojrzawszy w górę, ujrzał widok, który wypełnił jego serce przyjemnym drżeniem. Na krawędzi skalnego występu, jakieś trzysta czy czterysta stóp nad nim, stało zwierzę z wyglądu przypominające owcę, lecz uzbrojone w parę gigantycznych rogów. Muflon kanadyjski, bo tak nazywają się te zwierzęta, był prawdopodobnie strażnikiem stada ukrytego przed oczyma myśliwego. Na szczęście jednak szedł w przeciwną stronę, i muflon go nie zauważył. Przypadając do ziemi, oparł strzelbę o skałę, długo i starannie mierzył, a następnie pociągnął za spust. Zwierzę podskoczyło do góry, przez chwilę szło chwiejnym krokiem samą krawędzią przepaści, a potem z łoskotem stoczyło się w dół do doliny.

Muflon był taki duży, że nie dało się go nieść w całości, myśliwy musiał zadowolić się tylko tym, że wyciął udziec i mięso z boku. Zarzuciwszy na ramię swą zdobycz, ruszył w drogę powrotną. Zbliżał się zmierzch. Ledwie jednak przeszedł parę kroków, zdał sobie sprawę z czekających go trudności. W zapale łowieckim zawędrował daleko poza wąwozy, które były mu znane, i nie było mu łatwo odnaleźć ścieżkę, którą wybrał, idąc na polowanie. Dolina, w której się znalazł, dzieliła się na wiele małych wąwozów, te zaś na jeszcze mniejsze, które były do siebie tak podobne, że nie sposób było je odróżnić. Szedł jednym z nich przez ponad milę, aż dotarł do górskiego strumienia. Był pewien, że nigdy wcześniej go nie widział. Przekonany, że skręcił w niewłaściwy wąwóz, spróbował iść innym, jednak z tym samym skutkiem. Zmierzch zapadał szybko, i było już prawie ciemno, nim wreszcie znalazł się w znajomym wąwozie. Jednak i tu nie było mu łatwo iść właściwą drogą, bo księżyc jeszcze nie wzeszedł, a wysokie urwiska po obu stronach sprawiały, że było tu jeszcze ciemniej. Obładowany zdobyczą

1 zmęczony całodziennym wysiłkiem, brnął naprzód, dodając sobie otuchy myślą, że każdy krok zbliżał go do Lucy i że niósł ze sobą tyle mięsa, iż starczy im jedzenia na resztę podróży.

Dotarł do wylotu wąwozu, w którym ich pozostawił. Nawet w ciemności był w stanie rozpoznać zarysy urwiska po obu jego bokach. Pomyślał, że na pewno niecierpliwie na niego czekają, bo nie było go przez niemal pięć godzin. Rozradowany, przysunął dłonie do ust i głośno krzyknął, a echo w dolinie powtórzyło ten dźwięk. Zatrzymał się i nasłuchiwał odpowiedzi. Nie usłyszał jednak nic prócz własnego krzyku, który odbijał się w ścianach ponurych wąwozów i powracał do jego uszu powtarzany niezliczoną ilość razy. Znów krzyknął, głośniej niż poprzednio, i ponownie nie dobiegł go nawet szept przyjaciół, których niedawno tu zostawił. Opanował go niejasny, nieokreślony strach, popędził naprzód, porzucając w szaleńczym biegu swą cenną zdobycz.

Gdy wyminął ostatnie skały, zobaczył miejsce, gdzie wcześniej płonęło ognisko. Nadal dymił się popiół, lecz najwyraźniej nikt nie doglądał ognia od czasu, gdy poszedł na polowanie. Wokół panowała martwa cisza. Jego lęk zaczął zmieniać się w pewność, pobiegł więc dalej. Przy dogasającym ognisku nie było ani jednej żywej istoty. Mężczyzna, dziewczyna, konie - wszystko znikło. Było aż nazbyt oczywiste, że pod jego nieobecność doszło do jakiegoś strasznego nieszczęścia. Nieszczęścia, które dotknęło ich wszystkich, nie pozostawiając żadnych śladów.

Zdumiony i porażony tym ciosem, Jefferson Hope poczuł, że kręci mu się w głowie. Musiał oprzeć się o swoją strzelbę, żeby nie upaść na ziemię. Był jednak z natury człowiekiem czynu. Szybko doszedł do siebie po tej chwilowej niemocy. Wyciągnąwszy z tlącego się ogniska na wpół spalone polano, rozdmuchał płomień i przy pomocy tej pochodni zaczął badać ślady. Ziemia wokół cała była zryta kopytami koni, co świadczyło o tym, że uciekinierów dogoniła duża grupa jeźdźców, a kierunek śladów wskazywał, że wszyscy zawrócili w stronę Salt Lake City. Czy porwali ze sobą oboje jego towarzyszy? Jeffersonowi Hope’owi udało się już niemal przekonać samego siebie, że tak właśnie się stało, gdy jego wzrok padł na coś, co sprawiło, że dreszcz przeszedł mu po plecach. W pobliżu obozu, trochę na uboczu, wznosił się niski kopiec czerwonawej ziemi, którego z całą pewnością nie było tam wcześniej. Nie było żadnych wątpliwości - to świeżo wykopany grób. Gdy młody myśliwy podszedł bliżej, zobaczył wbity w ziemię patyk, w którego rozszczepionym zakończeniu umocowano kartkę papieru. Napis na kartce był krótki, lecz treściwy:

JOHN FERRIER

NIEGDYŚ Z SALT LAKE CITY

zm. 4 sierpnia 1860

A więc krzepki mężczyzna, którego tak niedawno tutaj zostawił, odszedł, a to, na co teraz patrzył, było jego epitafium. Jefferson Hope gorączkowo rozglądał się wokół, szukając oczyma drugiego grobu, nie było jednak żadnych śladów. Lucy została porwana przez straszliwych prześladowców, by wypełnić pierwotne przeznaczenie, jakie dla niej przewidzieli - miała stać się jedną z żon w haremie syna któregoś ze starszych. Gdy młody mężczyzna zdał sobie sprawę z nieuchronności jej losu i z tego, że jest całkowicie bezsilny, nie mogąc temu zapobiec, pożałował, że nie leży obok starego farmera w jego cichym ostatnim miejscu spoczynku.

Porywcza, żywa natura Jeffersona kazała mu jednak otrząsnąć się z apatii, w jaką wpędziła go rozpacz. Skoro nie pozostało mu już nic innego, mógł przynajmniej poświecić swoje życie zemście. Jefferson Hope znany był z ogromnej wytrwałości i cierpliwości. Był również człowiekiem mściwym i potrafił poświęcić bardzo dużo czasu na dokonanie zemsty, czego prawdopodobnie nauczył się od Indian, wśród których kiedyś żył. Gdy tak stał przy opuszczonym ognisku, poczuł, że jedyną rzeczą, która pomoże stłumić jego żal, będzie srogi odwet. Zamierzał ukarać swoich wrogów. Postanowił, że całą swoją wolę i niezmordowaną energię poświęci temu jednemu celowi. Z ponurą pobladłą twarzą powrócił po swoich śladach do miejsca, gdzie upuścił mięso muflona, i rozpaliwszy na nowo tlące się ognisko, przygotował sobie tyle jedzenia, by starczyło mu na kolejnych kilka dni. Następnie zapakował je i mimo zmęczenia ruszył w drogę powrotną przez góry, śladem Aniołów Zemsty.

Przez pięć dni brnął, znużony, na obolałych nogach, przez te same wąwozy, które przedtem przemierzył konno. Nocą padał pomiędzy skałami i spał parę godzin, jednak zanim nadchodził świt, już miał wiele mil za sobą. Szóstego dnia dotarł do Orlego Wąwozu, skąd rozpoczęli swą nieszczęsną ucieczkę. Stamtąd spojrzał w dół na osadę Świętych. Zmęczony i wyczerpany, oparł się o swoją strzelbę i wściekle potrząsnął wychudzoną pięścią w stronę rozległego cichego miasta rozpościerającego się poniżej. Gdy tak na nie patrzył, dostrzegł, że główne ulice przyozdobiono flagami i innymi świątecznymi dekoracjami. Wciąż zastanawiał się nad tym, co to mogło oznaczać, gdy usłyszał stuk końskich kopyt i ujrzał zbliżającego się ku niemu jeźdźca. Gdy ten podjechał bliżej, Hope poznał w nim mormona o nazwisku Cowper. Kilka razy wyświadczał mu różne przysługi, tak więc gdy mormon podjechał bliżej, zagadnął go, żeby dowiedzieć się, co się stało z Lucy Ferrier.

- Jestem Jefferson Hope - powiedział. - Na pewno mnie pamiętasz.

Mormon spojrzał na niego z nieskrywanym zdumieniem. Rzeczywiście, w tym obszarpanym, zaniedbanym wędrowcu o upiornej, pobladłej twarzy i dziko płonących oczach trudno było rozpoznać dawnego przystojnego młodego myśliwego. Jednak gdy mężczyzna poznał Hope’a, jego zaskoczenie zmieniło się w konsternację.

- Jesteś szalony, że tu przychodzisz! - zawołał. - Ryzykuję własnym życiem, jeśli ktoś zobaczy, że z tobą rozmawiam. Święta Czwórka wydała nakaz pojmania cię za to, że pomogłeś Ferrierom w ucieczce.

- Nie boję się ani ich, ani ich nakazów - powiedział ponuro Hope. - Ale musisz coś wiedzieć o tej sprawie, Cowper. Zaklinam cię na wszystko, co jest ci drogie, żebyś odpowiedział mi na kilka pytań. Zawsze byliśmy przyjaciółmi. Na Boga, proszę, odpowiedz mi!

- O co chodzi? - spytał nerwowo mormon. - Pospiesz się. W tym miejscu skały mają uszy, a drzewa oczy.

- Co się stało z Lucy Ferrier?

- Wczoraj poślubiono ją młodemu Drebberowi. Trzymaj się, człowieku! Trzymaj się! Wyglądasz, jakby uleciało z ciebie całe życie.

- Nie zwracaj na mnie uwagi - rzekł słabo Hope. Pobladł tak, że zbielały mu wargi, i osunął się na kamień, o który się opierał. - Poślubiono, mówisz?

- Tak. Wczoraj. Z tej okazji wywieszono flagi na kościele Daru Bożego. Między młodym Drebberem a młodym Stangersonem doszło do kłótni, posprzeczali się o to, który z nich będzie ją miał. Obaj byli w grupie pościgowej, i to Stangerson zastrzelił jej ojca, co dawało mu większe szanse. Lecz kiedy zwrócili się do Rady, by rozstrzygnęła ich spór, stronnicy Drebbera okazali się silniejsi, i to jemu przyznał ją prorok. Ale żaden z nich nie będzie miał jej zbyt długo, bo wczoraj widziałem śmierć wypisaną na jej twarzy. Bardziej przypominała ducha niż kobietę. Czy to już wszystko, co chciałeś wiedzieć?

- Wszystko - rzekł Jefferson Hope, który podniósł się już ze swojego kamienia. Jego twarz wyglądała niczym wyciosana z marmuru, tak twardy i zacięty był jej wyraz, a oczy płonęły złowieszczym blaskiem.

- Dokąd się udasz?

- Nieważne - odparł i, zarzucając broń na ramię, odszedł w dół wąwozu, podążając do serca gór, gdzie miały swoje legowiska dzikie zwierzęta. Nie było wśród nich żadnego, które

byłoby tak niebezpieczne i rozwścieczone jak on sam.

Przepowiednia mormona spełniła się aż nazbyt dokładnie. Czy to za sprawą śmierci jej ojca, czy też znienawidzonego małżeństwa, do którego została zmuszona, biedna Lucy już nigdy nie doszła do siebie. Zmarniała z żalu i zmarła w ciągu miesiąca. Jej zapijaczony mąż, który poślubił ją głównie po to, by przejąć majątek Johna Ferriera, nie rozpaczał zbytnio po tej stracie. Jednak opłakiwały ją inne jego żony, czuwając przy zwłokach w nocy przed pogrzebem, tak jak nakazuje mormoński zwyczaj. Siedziały przy marach wcześnie rano, gdy ku ich ogromnej trwodze i zdumieniu drzwi otworzyły się z impetem i do pokoju wpadł jakiś wynędzniały mężczyzna o dzikim wyglądzie w poszarpanej odzieży. Nie rzucając słowa ani spojrzenia w stronę kulących się ze strachu kobiet, podszedł prosto do milczącej białej postaci, w której ciele żyła kiedyś czysta dusza Lucy Ferrier. Pochylając się nad nią, pocałował z czcią jej zimne czoło, a potem, chwytając jej dłoń, ściągnął z palca obrączkę.

- Nie będzie z tym pochowana - warknął wściekle, i zanim zdołano wszcząć alarm, rzucił się w dół po schodach i zniknął. Wydarzenie to było tak dziwne, i wszystko odbyło się tak błyskawicznie, że kobiety nie uwierzyłyby sobie i nie przekonały innych, gdyby nie jeden niezaprzeczalny fakt: z palca zmarłej zniknął złoty krążek, symbol małżeństwa.

Przez kilka miesięcy Jefferson Hope włóczył się po górach, wiodąc dziwne życie dzikiego zwierza i pielęgnując w sercu płomienne pragnienie zemsty, które go opętało. W mieście opowiadano historie o dziwnej postaci. Widziano, jak skradała się na przedmieściach i włóczyła się po samotnych górskich wąwozach. Pewnego razu kula ze świstem stłukła okno w domu Stangersona i rozpłaszczyła się na ścianie w odległości stopy od niego. Innym razem, gdy Drebber przechodził pod urwiskiem, przetoczył się nad nim z łoskotem ogromny głaz - udało mu się uniknąć straszliwej śmierci jedynie dlatego, że rzucił się twarzą na ziemię. Dwaj młodzi mormoni nie musieli się długo zastanawiać nad przyczynami tych zamachów na ich życie i niejednokrotnie prowadzili wyprawy w góry z nadzieją pojmania lub zabicia swego wroga, jednak zawsze na próżno. Z obawy o swe życie przestali wychodzić w pojedynkę lub po zmroku i postawili wokół swoich domów straże. Po jakimś czasie jednak przestali zachowywać ostrożność, bo ich wroga nigdzie nie widziano, dawno o nim nie słyszano, zaczęli mieć więc nadzieję, że opuściło go pragnienie zemsty.

W rzeczywistości było wręcz przeciwnie. Pragnienie to raczej nasiliło się. Natura myśliwego była twarda i nieustępliwa, a dominująca w jego sercu chęć zemsty przejęła nad nim władzę do tego stopnia, że nie pozostało już miejsca na jakiekolwiek inne emocje. Ponad wszystko jednak był człowiekiem praktycznym. Szybko zdał sobie sprawę, że nawet jego żelazne zdrowie nie wytrzyma nieustannych trudów, których doświadczał. Wyniszczały go zimno, ciężkie warunki i brak pożywnego jedzenia. W jaki sposób miałby się zemścić, gdyby zdechł w tych górach jak pies? A nabierał pewności, że jeśli dalej będzie robił to, co robi, taki właśnie koniec go czeka. Czuł, że w ten sposób prowadziłby grę na warunkach swoich wrogów, tak więc niechętnie powrócił do starych kopalni srebra w Nevadzie, żeby podreperować zdrowie i zgromadzić tyle pieniędzy, by móc bez wyrzeczeń dążyć do swego celu.

Zamierzał wyjechać do Nevady nie więcej niż na rok, jednak rożne nieprzewidziane okoliczności sprawiły, że nie mógł opuścić kopalni przez niemal pięć lat. Chociaż minęło tyle czasu, pamięć o wyrządzonych mu krzywdach i chęć zemsty były w jego sercu równie świeże, jak owej pamiętnej nocy, gdy stał przy mogile Johna Ferriera. W przebraniu i pod zmienionym nazwiskiem powrócił do Salt Lake City, nie dbając o to, co się stało z jego własnym życiem, skupiony wyłącznie na pragnieniu, by sprawiedliwości stało się zadość. Na miejscu czekały na niego złe wieści. Kilka miesięcy wcześniej wśród ludu wybranego doszło do schizmy. Niektórzy młodsi członkowie kościoła zbuntowali się przeciwko autorytetowi starszych, i w konsekwencji część niezadowolonych opuściła kościół, wyjechała z Utah i zerwała więzi narzucone przez swą dawną religię. Byli wśród nich Drebber i Stangerson. Nikt nie wiedział, dokąd się udali. Plotki głosiły, że Drebber, któremu udało się spieniężyć znaczną część majątku, był człowiekiem zamożnym, podczas gdy jego towarzysz, Stangerson, był dość ubogi. Nikt nie był w stanie powiedzieć, gdzie obecnie przebywali.

Wiele osób, nawet mściwych, w obliczu takich trudności zarzuciłoby w końcu myśl o zemście, jednak Jefferson Hope nie wahał się ani przez chwilę. Dzięki skromnym środkom, jakie posiadał i które powiększał, podejmując się każdej pracy, podróżował po Stanach Zjednoczonych z miasta do miasta, szukając swoich wrogów. Mijały kolejne lata, jego czarne włosy przyprószyła siwizna, jednak nadal wędrował, na wpół człowiek, na wpół pies gończy, skupiony całkowicie na celu, któremu poświęcił swe życie. Wreszcie jego cierpliwość została wynagrodzona. Tylko przez chwilę widział twarz w oknie, ale to jedno spojrzenie powiedziało mu, że ludzie, których ścigał, są w Cleveland, w Ohio. Powrócił do swej nędznej kwatery, mając już w głowie gotowy plan zemsty. Tak się jednak złożyło, że Drebber, wyglądając przez okno, rozpoznał ulicznego włóczęgę i odczytał mordercze zamiary w jego oczach. Natychmiast wraz ze Stangersonem, który został jego prywatnym sekretarzem, popędzili do sędziego. Przekonali go, że ich życiu zagraża niebezpieczeństwo ze strony dawnego zazdrosnego rywala, który ich nienawidzi. Tego wieczora Jeffersona Hope’a aresztowano, a ponieważ nie był w stanie wyłożyć pieniędzy na kaucję, zatrzymano go na kilka tygodni. Kiedy wreszcie wyszedł na wolność, przekonał się, że dom Drebbera stoi pusty, a on sam wraz ze swoim sekretarzem wyjechał do Europy.

Tak więc jego plany zemsty znów zostały pokrzyżowane. Ponownie jednak, powodowany spotęgowaną jeszcze nienawiścią, ruszył dalej w pościg. Ponieważ brakowało mu funduszy, na jakiś czas musiał powrócić do pracy. Każdego zarobionego dolara odkładał na planowaną podróż. Wreszcie, gdy zgromadził tyle środków, by móc przeżyć, popłynął do Europy i zaczął śledzić swoich wrogów, podążając za nimi z miasta do miasta i biorąc każdą pracę, jaką mu oferowano. Nie udało mu się jednak dopaść uciekinierów. Gdy dotarł do St. Petersburga, wyjechali już do Paryża, a gdy udał się tam za nimi, dowiedział się, że właśnie wyruszyli do Kopenhagi. Do stolicy Danii znów przybył o kilka dni za późno, bo wyjechali już do Londynu. Tam wreszcie udało mu się ich dogonić. Jeśli chodzi o to, co się wydarzyło w Londynie, nie możemy chyba zrobić nic lepszego, niż zacytować relację starego myśliwego, dokładnie zapisaną w dzienniku doktora Watsona, za której udostępnienie jesteśmy mu bardzo wdzięczni.

Rozdział szósty

Ciąg dalszy wspomnień doktora Watsona


Najwyraźniej opór naszego więźnia nie wskazywał na to, że żywi on nienawiść do któregokolwiek z nas, bo gdy przekonał się, że walka jest zbędna, uśmiechnął się do nas przyjaźnie i wyraził nadzieję, że podczas tej bójki żadnemu z nas nie stała się krzywda.

- Domyślam się, że zamierzacie zabrać mnie teraz na policję - rzekł do Sherlocka Holmesa. - Moja dorożka stoi pod drzwiami. Jeśli rozwiążecie mi nogi, będę mógł sam zejść na dół. Nie jestem już taki lekki, i nie tak łatwo jest mnie znieść.

Gregson i Lestrade popatrzyli po sobie, jakby uważali, że była to raczej zbyt śmiała propozycja, jednak Holmes od razu zaufał słowom więźnia i poluzował ręcznik, którym skrępowaliśmy mu nogi. Hope wstał i przeszedł kilka kroków, jakby chciał się upewnić, czy będzie w stanie chodzić. Pamiętam, że patrząc wtedy na niego, pomyślałem, jak rzadko zdarzało mi się oglądać równie silnie zbudowanych mężczyzn. Na jego ciemnej opalonej twarzy malowały się zdecydowanie i energia, równie potężne jak jego fizyczna siła.

- Jeśli szukają tutaj kogoś na stanowisko szefa policji, to sądzę, że byłby pan właściwym człowiekiem - rzekł, patrząc z nieskrywanym podziwem na mojego współlokatora. - To, jak pan mnie wyśledził, było niesamowite!

- Chyba lepiej będzie, panowie, jeśli pojedziecie ze mną - rzekł Holmes do dwóch detektywów.

- Mogę powozić dorożką - odezwał się Lestrade.

- Dobrze! A pan Gregson może jechać w środku, razem ze mną. Ty też z nami jedź, doktorze. Od początku interesowała cię ta sprawa.

Chętnie na to przystałem, i wszyscy zeszliśmy na dół. Nasz więzień nie próbował uciekać i spokojnie zajął miejsce w dorożce, która jeszcze parę minut temu należała do niego. Wsiedliśmy za nim. Lestrade wdrapał się na kozioł, strzelił batem i bardzo szybko dowiózł nas do celu. Zostaliśmy wprowadzeni do niewielkiego pomieszczenia, gdzie inspektor policji, blady, pozbawiony emocji mężczyzna, który mechanicznie wypełniał swe obowiązki, odnotował nazwisko naszego więźnia oraz nazwiska ludzi, o których morderstwo miał być oskarżony. Wygląd przy tym miał wielce znudzony.

- Więzień stanie przed sądem w ciągu tygodnia - rzekł. - A tymczasem, panie Jeffersonie Hope, czy chciałby pan coś powiedzieć? Muszę pana ostrzec, że pańskie słowa zostaną

odnotowane i mogą zostać użyte przeciwko panu.

- Mam bardzo dużo do powiedzenia - odparł powoli nasz więzień. - Chcę wam, panowie, opowiedzieć o wszystkim, co się wydarzyło.

- Nie lepiej zachować to na czas pańskiego procesu? - spytał inspektor.

- Być może nigdy do niego nie dojdzie - rzekł. - Nie musi pan robić takiej zaniepokojonej miny. Nie myślę o samobójstwie. Jest pan lekarzem? - zapytał, zwracając w moją stronę swoje ogniste ciemne oczy.

- Tak - odparłem.

- W takim razie proszę położyć tutaj rękę - powiedział z uśmiechem, wskazując skutymi dłońmi na swoją klatkę piersiową.

Uczyniłem tak i natychmiast zdałem sobie sprawę z niezwykłego tętnienia i pulsowania. Ściany jego klatki piersiowej wydawały się drżeć niczym ściany jakiegoś kruchego budynku, w którego wnętrzu pracuje potężny silnik. W cichym pomieszczeniu usłyszałem również głuchy szum i pomruk dochodzące z tego samego źródła.

- Do diabła - zawołałem. - Ma pan tętniaka aorty!

- Tak to nazywają - odparł spokojnie. - Zrobił mi się wtedy, gdy włóczyłem się zmarznięty, niedożywiony i wyczerpany po górach w okolicach Salt Lake City. W zeszłym tygodniu byłem z tym u lekarza i dowiedziałem się, że tętniak pęknie w ciągu kilku dni. Od wielu lat czułem się coraz gorzej. Teraz zrobiłem już wszystko, co miałem do zrobienia, i nie martwi mnie to, że niedługo umrę. Chciałbym jednak, żeby pozostał jakiś ślad po tym, co przeżyłem. Nie życzyłbym sobie, żeby zapamiętano mnie jak pospolitego bandziora.

Inspektor i dwaj detektywi odbyli szybką naradę, żeby ustalić, czy mogą pozwolić mu na opowiedzenie swojej historii.

- Uważa pan, doktorze, że istnieje bezpośrednie niebezpieczeństwo? - spytał ten pierwszy.

- Z całą pewnością istnieje.

- W takim razie naszym obowiązkiem w sposób oczywisty jest, by w interesie sprawiedliwości wysłuchać jego zeznań - rzekł inspektor. - Może pan zdać swoją relację, lecz ponownie pana ostrzegam, iż zostanie ona zapisana.

- Usiądę sobie, za pańskim pozwoleniem - rzekł więzień i zrobił tak, jak powiedział. -Ten mój tętniak sprawia, że łatwo się męczę, a nasza szarpanina pół godziny temu nie poprawiła sprawy. Stoję już nad grobem i nie będę panów okłamywał. Każde moje słowo będzie zawierało szczerą prawdą, zaś to, jak ją wykorzystacie, nie ma dla mnie żadnego znaczenia.

Z tymi słowami Jefferson Hope rozsiadł się wygodnie na krześle i rozpoczął tę oto dziwną opowieść. Mówił spokojnym tonem, systematycznie, tak jakby wydarzenia, o których opowiadał, były całkiem pospolite. Mogę poświadczyć dokładność załączonej relacji, ponieważ Lestrade udostępnił mi swój notes, w którym zapisano słowa więźnia tak, jak je wypowiedział.

- Oczywiście nie ma dla panów zbyt wielkiego znaczenia, dlaczego nienawidziłem tych ludzi - powiedział. - Wystarczy, że powiem, iż byli winni śmierci dwojga ludzi, ojca i córki, i sami zasłużyli na to, co ich spotkało. Od chwili kiedy popełnili tę zbrodnię, upłynęło już tyle czasu, że w żadnym sądzie nie udałoby mi się doprowadzić do ich skazania. Wiedziałem jednak, że są winni, i postanowiłem, że będę dla nich sędzią, ławą przysięgłych i katem w jednej osobie. Jesteście, panowie, mężczyznami, postąpilibyście tak samo na moim miejscu.

Dziewczyna, o której wspomniałem, miała poślubić mnie dwadzieścia lat temu. Została jednak zmuszona wyjść za tego Drebbera, co złamało jej serce. Zdjąłem obrączkę z jej martwego palca i poprzysiągłem sobie, że kiedy będzie umierał, ostatnią rzeczą, którą zobaczy, będzie właśnie ta obrączka, a ostatnią rzeczą, o której pomyśli, będzie zbrodnia, za którą go ukarałem. Obrączkę zawsze miałem przy sobie, a Drebbera i jego wspólnika ścigałem przez dwa kontynenty, póki w końcu ich nie złapałem. Myśleli, że mnie zamęczą i że zaprzestanę pościgu, ale nie dali rady tego zrobić. Jeśli jutro umrę, a jest to bardzo możliwe, skończę żywot, wiedząc, że wykonałem moją pracę na tym świecie, i wykonałem ją dobrze. Obaj zginęli z mojej ręki. Nie pozostało mi już nic do zrobienia i nic, czego mógłbym pragnąć.

Oni byli bogaci, a ja biedny, tak więc niełatwo mi było za nimi podążać. Gdy dotarłem do Londynu, miałem puste kieszenie, i żeby przetrwać, musiałem znaleźć jakąś pracę. Powożenie i jazda konna są dla mnie tak naturalne jak chodzenie, zgłosiłem się więc do biura właściciela dorożek i szybko dostałem pracę. Miałem codziennie przekazywać pewną sumę mojemu pracodawcy, a wszystko, co mi zostało, mogłem zatrzymywać dla siebie. Rzadko była to duża kwota, udało mi się jednak jakoś przetrwać. Najcięższym zadaniem dla mnie było nauczenie się, jak się tutaj poruszać, bo ze wszystkich labiryntów, jakie kiedykolwiek wymyślił człowiek, to miasto jest chyba najbardziej zawiłym. Miałem mapę, a gdy się już dowiedziałem, gdzie znajdują się wszystkie główne hotele i stacje, zacząłem sobie całkiem nieźle radzić.

Minęło trochę czasu, nim odkryłem, gdzie zamieszkali moi dwaj dżentelmeni;

dowiadywałem się o to i rozpytywałem tak długo i w tylu miejscach, aż wreszcie ich odnalazłem.

Zatrzymali się w pensjonacie w Camberwell po drugiej stronie rzeki. Kiedy już ich wyśledziłem, wiedziałem, że mam ich w garści. Zapuściłem brodę, i nie było szans na to, że mnie rozpoznają. Zamierzałem za nimi chodzić i ich obserwować, póki pewnego dnia nie trafi mi się jakaś okazja. Byłem zdeterminowany, nigdy nie pozwoliłbym im uciec.

Czułem, że znów chcieli mi umknąć. Gdziekolwiek w Londynie by się udawali, zawsze deptałem im po piętach. Czasem jeździłem za nimi moją dorożką, czasem chodziłem pieszo, i ten ostatni sposób był najlepszy, bo nie mogli się ode mnie uwolnić. Tylko wcześnie rano i późno w nocy mogłem cokolwiek zarobić, zacząłem więc mieć długi u mojego pracodawcy. Nie przeszkadzało mi to jednak, dopóki miałem w zasięgu ręki ludzi, na których chciałem się zemścić.

Byli bardzo przebiegli. Domyślali się, że ktoś może ich śledzić, bo nigdy nie wychodzili sami i nie zapuszczali się nigdzie po zmroku. Przez dwa tygodnie codziennie za nimi jeździłem i ani razu nie widziałem żadnego z nich w pojedynkę. Drebber często był pijany, za to Stangerson zawsze miał się na baczności. Obserwowałem ich o późnych i wczesnych porach, jednak ani razu nie pojawił się nawet cień szansy. Mimo to nie zniechęcałem się, bo w głębi ducha czułem, że moja godzina nadchodzi. Obawiałem się tylko, że to coś, co mam w piersi, nagle pęknie zbyt wcześnie, i nie będę mógł ukończyć moje dzieło.

Wreszcie pewnego wieczoru, gdy jeździłem tam i z powrotem wzdłuż Torquay Terrace, tej ulicy, przy której wynajmowali kwaterę, zobaczyłem, że pod ich drzwi zajeżdża dorożka. Po chwili wyniesiono jakieś bagaże, potem zjawili się Drebber i Stangerson, wsiedli do niej i odjechali. Popędziłem konia batem, by mieć ich w zasięgu wzroku. Byłem bardzo zaniepokojony, bo obawiałem się, że zamierzają przeprowadzić się do innej kwatery.

Wysiedli na Euston Station, a wtedy przywołałem jakiegoś chłopaka, żeby przytrzymał mi konia, i poszedłem za nimi na peron. Usłyszałem, jak pytają o pociąg do Liverpoolu. Zawiadowca odpowiedział im, że jeden właśnie odjechał, a następny będzie dopiero za parę godzin. Stangerson wydawał się tym poirytowany, ale Drebber wyglądał na zadowolonego. W tłumie udało mi się podejść do nich tak blisko, że słyszałem niemal każde słowo, jakie padało w rozmowie. Drebber oświadczył, że ma jakąś drobną sprawę do załatwienia i że jeśli ten drugi na niego poczeka, wkrótce wróci. Jego towarzysz zaprotestował i przypomniał mu, że postanowili trzymać się razem. Drebber odparł, że to delikatna sprawa i że musi pójść sam.

Nie dosłyszałem, co na to odpowiedział Stangerson, ale Drebber zaczął nagle przeklinać i wypomniał mu, iż nie jest nikim więcej niż jego płatnym sługą i żeby mu się nie wydawało, że może mu dyktować jakieś warunki. Po tych słowach sekretarz się poddał, bo doszedł do wniosku, że nic nie wskóra; ustalili po prostu, że jeśli nie zdąży na ostatni pociąg, spotkają się w hotelu „Halliday”. Drebber odparł na to, że będzie na peronie przed jedenastą, po czym opuścił stację.

Moment, na który tak długo czekałem, wreszcie nadszedł. Moi wrogowie byli teraz w moich rękach. Dopóki byli razem, mogli się wzajemnie bronić, ale w pojedynkę byli zdani na moją łaskę i niełaskę. Nie działałem jednak pochopnie; wiedziałem, co chcę zrobić. Zemsta nie daje żadnej satysfakcji, o ile winny nie zdaje sobie sprawy, kim jest ten, który go zaatakował, ani za co spotyka go kara. Obmyśliłem sobie, jak uświadomić człowiekowi, który zniszczył mi życie, że w końcu dopadły go jego stare grzechy. Zbieg okoliczności spowodował, że parę dni wcześniej pewien dżentelmen, który doglądał jakichś domów na Brixton Road, zostawił w mojej dorożce klucze do jednego z nich. Jeszcze tego samego dnia zgłosił się, żeby je odebrać. Zdążyłem jednak zrobić odciski i wykonać kopię kluczy. W ten sposób uzyskałem dostęp do jedynego miejsca w tym olbrzymim mieście, gdzie mogłem być pewien, iż nikt mi nie przeszkodzi. Teraz pozostało rozwiązać już tylko problem, jak sprowadzić Drebbera do tego domu.

Drebber poszedł ulicą i zajrzał do kilku barów, w ostatnim z nich został przez prawie pół godziny. Kiedy stamtąd wyszedł, zataczał się i najwyraźniej był nieźle wstawiony. Przywołał jednokonny powóz, który stał przede mną. Jechałem za nimi tak blisko, że nos mojego konia był niemal o jard od stangreta powozu, w którym jechał. Przetoczyliśmy się przez Waterloo Bridge, potem jechaliśmy jakimiś ulicami, aż ku mojemu zdumieniu znaleźliśmy się z powrotem na ulicy, przy której wcześniej wynajmował kwaterę. Nie miałem pojęcia, po co tam wrócił. Podjechałem jednak bliżej i zatrzymałem dorożkę o jakieś sto jardów od tego domu. Drebber wszedł do środka, a jego powóz odjechał. Dajcie mi, proszę, szklankę wody. Zaschło mi w gardle od mówienia.

Podałem mu szklankę wody, którą wypił jednym haustem.

- Teraz lepiej - rzekł. - Czekałem kwadrans, a może i dłużej, gdy nagle z domu dobiegły odgłosy szamotaniny. W następnej chwili drzwi otworzyły się z impetem, i pojawiło się w nich dwóch mężczyzn. Jednym z nich był Drebber, a drugim jakiś młody chłopak, którego nigdy przedtem nie widziałem. Ten gość trzymał jedną ręką Drebbera za kołnierz, a w drugiej miał pałkę. Gdy doszli do szczytu schodów, dał mu takiego kopniaka, że ten wyleciał na sam środek ulicy. „Ty psie - zawołał, wygrażając mu pałką - już ja cię oduczę obrażać uczciwe dziewczyny!”. Był tak wściekły, że wydawało mi się, iż zatłucze Drebbera swoją pałką, ale ten parszywy kundel popędził ulicą najszybciej, jak mógł. Dobiegł do rogu i, zobaczywszy moją dorożkę, zatrzymał ją i wskoczył do środka. „Proszę mnie zawieźć do hotelu «Halliday»” -krzyknął.

Kiedy już znalazł się w środku, serce podskoczyło mi w piersiach z radości, i zacząłem się obawiać, żeby w ostatniej chwili nie pękł mój tętniak. Powoli ruszyłem naprzód, zastanawiając się, jak najlepiej postąpić. Mogłem od razu wywieźć go gdzieś na wieś i tam, na jakiejś opuszczonej dróżce, przeprowadzić ostatnią rozmowę. Już prawie podjąłem decyzję, że tak właśnie zrobię, kiedy on rozwiązał ten problem za mnie. Znów ogarnęła go szaleńcza chęć, żeby się napić, kazał mi więc zatrzymać się przed kolejnym barem. Wszedł do środka, mówiąc, że mam na niego poczekać. Siedział aż do zamknięcia, a kiedy już się stamtąd wytoczył, wiedziałem, że mam go teraz w garści.

Nie wyobrażajcie sobie, panowie, że zamierzałem po prostu zamordować go z zimną krwią. Gdybym tak zrobił, sprawiedliwości stałoby się zadość, ale nie potrafiłem się do tego zmusić. Już dawno temu postanowiłem, że będzie miał szansę ocalić swoje życie, jeżeli tylko zdecyduje się z tego skorzystać. Spośród wielu zajęć, jakich imałem się w Ameryce podczas moich wędrówek, była praca woźnego w laboratorium przy York College. Pewnego dnia profesor prowadził wykład o truciznach i pokazywał swoim studentom jakiś alkaloid (tak to nazywał). Wyekstrahował go z jakiejś trucizny używanej przez Indian w Ameryce Południowej do zatruwania strzał. Substancja miała tak potężne działanie, że już jej odrobina powodowała natychmiastową śmierć. Zauważyłem, w jakiej fiolce przechowywano ten preparat. Kiedy wszyscy wyszli, wziąłem sobie trochę. Znałem się nieco na podstawach farmacji: udało mi się uformować dwie niewielkie rozpuszczalne pigułki, zawierające tę truciznę. Każdą z nich włożyłem do pudełka razem z inną, podobną, ale zupełnie nieszkodliwą. Postanowiłem, że kiedy nadejdzie czas mej zemsty, zmuszę obu moich wrogów do zażycia jednej z pigułek, pozostawiając sobie drugą. W ten sposób obarczałem Opatrzność możliwością dokonania sprawiedliwego osądu. Trucizna była równie skuteczna jak broń palna, ale mniej hałaśliwa. Od tego dnia zawsze nosiłem przy sobie pudełeczka z pigułkami, i teraz właśnie nadszedł czas,

kiedy miałem je zastosować.

Było już sporo po dwunastej, a noc była paskudna i ponura. Wiał mocny wiatr, lało jak z cebra. Mimo ciemności i zimna moje serce przepełniała radość. Było mi tak dobrze, że mógłbym krzyczeć ze szczęścia. Jeżeli którykolwiek z was, panowie, tęsknił kiedyś za czymś tak bardzo i marzył o tym przez dwadzieścia długich lat, a potem nagle znalazł to coś w zasięgu ręki, zrozumie, co wtedy czułem. Zapaliłem cygaro, żeby uspokoić nerwy, ale ręce mi się trzęsły, i w skroniach dudniło z podniecenia. Kiedy tak jechałem, widziałem starego Johna Ferriera i słodką Lucy, jak patrzyli na mnie i uśmiechali się do mnie z ciemności, a widziałem ich tak wyraźnie jak was wszystkich tutaj. Przez całą drogę byli przede mną, po obu stronach konia. Wreszcie zatrzymałem się obok pustego domu przy Brixton Road. Wokół nie było żywej duszy, nie rozlegał się żaden dźwięk prócz szumu padającego deszczu. Gdy zajrzałem przez okienko do kabiny dorożki, zobaczyłem skulonego Drebbera, który zapadł w pijacki sen. Potrząsnąłem go za ramię.

- Czas wysiadać! - powiedziałem.

- W porządku, woźnico - odparł.

Przypuszczam, że wydawało mu się, iż dojechaliśmy do hotelu, którego nazwę mi podał, bo wysiadł bez słowa i przeszedł razem ze mną przez ogródek. Musiałem iść obok niego, żeby go podtrzymywać, bo bez przerwy się zataczał. Kiedy doszliśmy do drzwi, otworzyłem je i wprowadziłem Drebbera do frontowego pokoju. Mogę przysiąc, że przez cały ten czas oboje -ojciec i córka - szli przed nami.

- Diabelnie tu ciemno - powiedział, wlokąc się ciężko u mego boku.

- Zaraz zrobimy tak, by było jasno - odparłem, zapalając zapałkę i przystawiając ją do woskowej świecy, którą przyniosłem ze sobą. - A teraz, Enochu Drebberze - rzekłem, odwracając się w jego stronę i oświetlając własną twarz - jak myślisz, kim jestem?

Przez chwilę gapił się na mnie swymi zapuchniętymi pijackimi oczkami, a potem zobaczyłem, jak maluje się w nich przerażenie, które wykrzywia jego rysy, i wiedziałem już, że mnie rozpoznał. Posiniał na twarzy i cofnął się chwiejnie: ujrzałem, jak pot występuje mu na czoło, a zęby zaczynają dzwonić. Oparłem się plecami o drzwi i śmiałem się długo i głośno. Zawsze wiedziałem, że zemsta będzie słodka, ale nigdy nawet nie liczyłem na to, że da mi aż tyle satysfakcji.

- Ty kundlu! - powiedziałem. - Polowałem na ciebie od Salt Lake City do St. Petersburga, i zawsze mi się wymykałeś. Wreszcie moja wędrówka dobiegła końca, bo jeden z nas nigdy nie doczeka kolejnego wschodu słońca. - Kiedy to mówiłem, skulił się i jeszcze bardziej się ode mnie odsunął. Wyczytałem z jego twarzy, że uważa mnie za szaleńca.

0 tak, byłem nim wtedy! W skroniach tętniło mi tak, jakby w głowę waliły młoty, i myślę, że dostałbym jakiegoś ataku, gdyby krew nie pociekła mi z nosa, przynosząc ulgę.

- I co teraz myślisz o Lucy Ferrier?! - krzyknąłem, przekręcając klucz w drzwiach

1 potrząsając nim przed twarzą Drebbera. - Długo trwało, nim dosięgła cię kara, ale wreszcie wybiła twoja godzina.

Widziałem, jak temu tchórzowi trzęsą się wargi. Błagałby mnie o życie, ale wiedział, że na nic mu się to nie zda.

- Zamordujesz mnie? - wyjąkał.

- Nie będzie żadnego morderstwa - odparłem. - Kto by nazwał morderstwem zabicie takiego parszywego psa? Jaką litość okazałeś mojej biednej ukochanej, gdy odciągnąłeś ją od zamordowanego ojca i powlokłeś do swojego bezwstydnego przeklętego haremu?

- To nie ja zabiłem jej ojca! - zawołał.

- Ale to ty złamałeś jej niewinne serce! - krzyknąłem, z impetem podsuwając mu pod nos pudełko z pigułkami. - Niech Bóg nas osądzi. Wybierz którąś z nich i połknij. W jednej kryje się śmierć, druga ocali ci życie. Ja wezmę tę, którą ty zostawisz. Przekonajmy się, czy jest na tej ziemi jakaś sprawiedliwość, czy też wszystkim rządzi przypadek.

Cofnął się, przerażony, wrzeszcząc dziko i błagając o litość, ale gdy wyciągnąłem nóż i przystawiłem mu go do gardła, musiał mnie usłuchać. Ja sam połknąłem drugą pigułkę, i staliśmy tak w milczeniu minutę, a może trochę dłużej. Wkrótce mieliśmy się przekonać, który z nas będzie żył, a który umrze. Nigdy nie zapomnę wyrazu jego twarzy, gdy pierwsze bóle ostrzegły go, że to on zażył truciznę. Widząc to, roześmiałem się i podsunąłem mu pod oczy obrączkę ślubną Lucy. Trwało to jednak tylko chwilę, bo alkaloid działa bardzo szybko. Rysy Drebbera wykrzywiły się w spazmatycznym bólu. Wyrzucił przed siebie ręce, zachwiał się, a potem z ochrypłym krzykiem ciężko runął na podłogę. Odwróciłem go nogą i położyłem rękę na jego sercu. Nie biło. Był martwy!

Z nosa lała mi się krew, ale nawet tego nie zauważyłem. Nie wiem, skąd mi przyszło do głowy, żeby napisać coś na ścianie. Może była w tym jakaś przekorna myśl, że w ten sposób wytnę numer policji, podsuwając jej niewłaściwy trop, bo w tamtej chwili było mi lekko na sercu, i przepełniała mnie radość. Przyszło mi na myśl, że kiedyś w Nowym Jorku znaleziono pewnego Niemca z wypisanym nad nim słowem Rache, a potem rozpisywano się w gazetach

0 tym, że musiało to być dzieło jakiegoś tajemnego stowarzyszenia. Doszedłem do wniosku, że to, co było zagadką dla nowojorczyków, będzie też zagadką tutaj, w Londynie, umoczyłem więc palec we własnej krwi i napisałem to słowo na ścianie w miejscu najbardziej widocznym w świetle płomienia świecy. Potem wróciłem do swjej dorożki i, upewniwszy się, że nikogo w okolicy nie ma, odjechałem. Pogoda wciąż była paskudna. Przejechałem już trochę, gdy wsunąłem rękę do kieszeni, w której zazwyczaj trzymałem obrączkę Lucy, i zdałem sobie sprawę, że jej tam nie ma. To było jak rażenie piorunem. Obrączka była dla mnie jedyną pamiątką, jaka została mi po mojej ukochanej. Pomyślałem, że mogłem ją upuścić, gdy pochylałem się nad ciałem Drebbera, zawróciłem więc i, zostawiwszy dorożkę w bocznej uliczce, śmiało skierowałem się z powrotem do tego domu. Byłem gotów zaryzykować wszystkim, byle tylko nie stracić obrączki. Gdy już się tam znalazłem, wszedłem prosto w objęcia policjanta, który wychodził z budynku - ledwie zdołałem odwrócić jego podejrzenia, udając, że jestem kompletnie pijany.

Tak właśnie skończył Enoch Drebber. Teraz pozostało mi tylko załatwienie porachunków ze Stangersonem, aby w ten sposób spłacić dług wobec Johna Ferriera.

Wiedziałem, że zatrzymał się w hotelu „Halliday”. Przez cały dzień kręciłem się po okolicy, ale on ani razu nie wyszedł. Domyślałem się, że zaczął coś podejrzewać, kiedy Drebber się nie zjawił. Ten Stangerson był sprytny i zawsze miał się na baczności. Jeżeli jednak myślał, że nie dostanę go w swoje ręce, jeśli będzie siedział w hotelu, to grubo się mylił. Szybko dowiedziałem się, które okno jest jego, i wczesnym rankiem dostałem się do jego pokoju, korzystając z drabiny leżącej na ziemi w zaułku na tyłach hotelu. Obudziłem Stangersona

1 oznajmiłem mu, że wreszcie nadeszła godzina wyrównania rachunków za życie, które odebrał dwadzieścia lat temu. Opisałem mu śmierć Drebbera i tak jak tamtemu dałem do wyboru pigułki. Jednak zamiast chwycić się szansy ocalenia życia, którą mu zaproponowałem, poderwał się z łóżka i rzucił mi się do gardła. Broniąc się, dźgnąłem go nożem w serce. Tak czy inaczej wyszło na to samo, bo Opatrzność nigdy nie dopuściłaby do tego, by dłoń winnego wybrała coś innego niż truciznę.

Niewiele już pozostało mi do opowiedzenia, ale to dobrze, bo jestem wykończony. Miałem zamiar popracować jeszcze przez jakiś czas jako dorożkarz, póki nie zaoszczędzę tyle pieniędzy, by móc wrócić do Ameryki. Stałem na podwórzu, kiedy jakiś obszarpany chłopak spytał mnie, czy jest tu dorożkarz o nazwisku Jefferson Hope. Powiedział, że pewien dżentelmen z Baker Street 221b chciałby pojechać moim pojazdem. Zawróciłem więc, nie podejrzewając niczego złego, a następną rzeczą, którą pamiętam, było to, że ten oto młody człowiek założył mi kajdanki na ręce i załatwił mnie na amen, jak nikt dotąd. I to cała moja historia, panowie. Możecie uważać mnie za mordercę, jednak sądzę, że jestem tak samo stróżem prawa jak i wy.

Opowieść mężczyzny była tak pasjonująca, a jego zachowanie zrobiło na nas tak ogromne wrażenie, że przez cały ten czas nie przerywaliśmy mu ani razu, z uwagą przysłuchując się każdemu słowu. Nawet policyjni detektywi, którzy w swojej pracy musieli już zobojętnieć na podobne wyznania, byli, jak się wydawało, żywo zainteresowani jego opowieścią. Po ostatnich słowach Hope’a siedzieliśmy przez kilka minut w milczeniu, a ciszę przerywało jedynie skrobanie ołówka Lestrade’a, który kończył stenografować relację.

- Jest tylko jedna rzecz, o której chciałbym się dowiedzieć trochę więcej - odezwał się wreszcie Sherlock Holmes. - Kim był pański wspólnik, który zgłosił się po obrączkę z ogłoszenia?

Więzień mrugnął żartobliwie do mojego przyjaciela.

- Mogę zdradzać tylko własne sekrety - odparł - ale nie zamierzam sprowadzać kłopotów na innych. Zobaczyłem pańskie ogłoszenie i pomyślałem, że to może być pułapka. Ale z drugiej strony mogłem odzyskać obrączkę, na której mi zależało. Mój przyjaciel sam zaproponował, że pójdzie i się przekona. Przyzna pan, że zrobił to z dużym sprytem.

- Nie ma co do tego wątpliwości - wyznał szczerze Holmes.

- A teraz, panowie - rzekł poważnie inspektor - należy dopełnić formalności prawnych. W czwartek więzień stanie przed sądem, i wówczas wymagana będzie panów obecność. Do tego czasu ja za niego odpowiadam. - Mówiąc to, dał sygnał dzwonkiem. Kilku strażników wyprowadziło Jeffersona Hope’a, a mój przyjaciel i ja opuściliśmy posterunek, przywołaliśmy dorożkę i wróciliśmy na Baker Street.

Rozdział siódmy

Zakończenie


Poinformowano nas wszystkich, że mamy się stawić w sądzie w czwartek, jednak gdy nadszedł ten dzień, nie mieliśmy już okazji składać zeznań. Sprawę przejął sędzia najwyższej instancji i nakazał doprowadzić Jeffersona Hope’a przed trybunał, który miał go sprawiedliwie osądzić. W nocy po aresztowaniu pękł mu tętniak, i rano znaleziono go rozciągniętego na podłodze w celi ze spokojnym uśmiechem na twarzy, jakby w chwili śmierci myślał o tym, że przeżył swoje życie nie na darmo i dobrze wykonał swe zadanie.

- Gregson i Lestrade będą wściekli, że umarł - zauważył Holmes, gdy rozmawialiśmy

0 tym następnego wieczoru. - Nie trafią przez to na pierwsze strony gazet.

- Nie sądzę, by mieli zbyt wiele wspólnego z jego ujęciem - odparłem.

- Okazuje się, że to, czego dokonasz na tym świecie, nie ma zupełnie żadnego znaczenia - odparł gorzko mój towarzysz. - Pytanie brzmi: co uda ci się wmówić ludziom? Zresztą, nieważne - dodał po chwili milczenia już pogodniejszym tonem. - I tak nie chciałbym za nic w świecie przegapić tego śledztwa. Nie przypominam sobie ciekawszej sprawy. Chociaż była prosta, posiadała kilka wyjątkowo pouczających aspektów.

- Prosta?! - zawołałem.

- Cóż. Doprawdy, trudno byłoby ją określić inaczej - rzekł Sherlock Holmes, uśmiechając się na widok mojej zdumionej miny. - A dowodem jest to, że bez żadnej pomocy

1 wyłącznie dzięki zastosowaniu najzwyklejszej dedukcji byłem w stanie ująć przestępcę w ciągu trzech dni.

- To fakt - powiedziałem.

- Już ci wyjaśniałem, że to, co jest w sprawie nietypowe i dziwne, z reguły okazuje się wskazówką, nie przeszkodą. W rozwiązywaniu tego typu problemów najważniejszą umiejętnością jest „rozumowanie wstecz”. To wyjątkowo przydatna zdolność, a przy tym niezwykle prosta, lecz obecnie ludzie bardzo mało poświęcają temu uwagi. W codziennych sprawach przewijających się w naszym życiu o wiele przydatniejsze jest „rozumowanie do przodu”, ten drugi sposób jest zaniedbywany. Na jedną osobę potrafiącą myśleć analitycznie przypada pięćdziesiąt osób rozumujących syntetycznie.

- Muszę przyznać - odparłem - że trochę za tobą nie nadążam.

- Wcale tego nie oczekiwałem. Pozwól, że ci to wyjaśnię. Na podstawie podanego ciągu wydarzeń większość ludzi jest w stanie powiedzieć, jaki będzie skutek tych wydarzeń. Potrafią je połączyć i na ich podstawie wywnioskować, że coś się stanie. Istnieje jednak bardzo niewiele osób, które analizując skutek, są w stanie wywnioskować, jakie przyczyny do tego skutku doprowadziły. To właśnie jest umiejętność, którą miałem na myśli, gdy wspominałem

0 „rozumowaniu wstecz”, czyli w sposób analityczny.

- Rozumiem - odparłem.

- Była to sprawa, w której dostałem do rąk skutek, i musiałem sam dowiedzieć się całej reszty. Pozwól, że teraz przedstawię ci poszczególne kroki mojego rozumowania. Zacznijmy od początku. Jak wiesz, zbliżyłem się do tego domu pieszo, z umysłem całkowicie wolnym od jakichkolwiek sugestii. Naturalnie zacząłem od zbadania drogi i, jak już wspominałem, ujrzałem wyraźne ślady dorożki, która, co potwierdziłem dodatkowymi pytaniami, musiała znajdować się tam w nocy. Na podstawie wąskiego rozstawu kół przekonałem się, że była to dorożka, a nie prywatny powóz. Zwyczajne londyńskie dorożki są znacznie węższe niż prywatne pojazdy.

Tak właśnie zdobyłem pierwsze ogniwo. Następnie przeszedłem powoli ogrodową ścieżką, która szczęśliwym zbiegiem okoliczności wytyczona była w gliniastej ziemi, w której wyjątkowo dobrze zachowują się wszelkie ślady. Nie wątpię, że ścieżka ta wydała ci się wydeptanym i zrytym błockiem, jednak dla moich wytrenowanych oczu każdy ślad na jej powierzchni miał pewne znaczenie. Nie ma innej dziedziny detektywistycznej, która byłaby tak istotna i równocześnie tak zaniedbywana jak sztuka odczytywania śladów. Na szczęście poświęciłem temu bardzo dużo uwagi, a dzięki długiej praktyce umiejętność rozpoznawania śladów stała się moją specjalnością. Obok wyraźnych odcisków butów konstabli spostrzegłem ślady butów dwóch mężczyzn, którzy wcześniej przeszli przez ogród. Łatwo było mi stwierdzić, że byli tu wcześniej niż pozostali, ponieważ w niektórych miejscach ich ślady były całkowicie zatarte przez inne, które się na nie nałożyły. W ten sposób ustaliłem drugie ogniwo

1 dowiedziałem się, że nocnych gości było dwóch, przy czym jeden był wyjątkowo wysoki (co wyliczyłem na podstawie długości jego kroku), a drugi modnie ubrany, sądząc po niewielkich śladach, jakie pozostawiły jego eleganckie buty.

Po wejściu do domu ten ostatni wniosek się potwierdził. Leżący człowiek miał bardzo dobre buty. Tak więc to ten wysoki popełnił morderstwo, o ile w ogóle miało miejsce jakieś morderstwo. Na ciele zmarłego nie było żadnych ran, jednak grymas przerażenia na jego twarzy upewnił mnie, że przewidział swój los, nim ten go dosięgnął. Na twarzach ludzi umierających wskutek choroby serca lub w jakiś inny gwałtowny, lecz naturalny sposób nigdy nie maluje się taki grymas. Powąchawszy usta zmarłego, poczułem lekko kwaśny zapach i doszedłem do wniosku, że zmuszono go do zażycia trucizny. Potwierdzały to nienawiść i strach, które zniekształciły jego rysy. Doszedłem do tego wniosku metodą eliminacji, bo żadna inna hipoteza nie wyjaśniałaby wszystkich faktów. Nie myśl sobie, że to taki nadzwyczajny pomysł. Zmuszanie człowieka do zażycia trucizny nie jest bynajmniej niczym nowym w kronikach kryminalnych. Każdy toksykolog od razu przypomni sobie sprawy Dolskiego w Odessie i Leturiera w Montpellier.

Teraz pojawiło się najistotniejsze pytanie: dlaczego do tego doszło? Motywem morderstwa nie był rabunek, ponieważ nic nie zniknęło. A więc mogło chodzić o politykę lub o kobietę. Przed takim dylematem właśnie stanąłem. Od samego początku skłaniałem się ku drugiemu przypuszczeniu. Zabójcy polityczni z reguły ulatniają się natychmiast, gdy skończą swą robotę. Tego morderstwa natomiast dokonano w wyjątkowo przemyślany sposób, a zabójca zostawił swoje ślady w całym pokoju, co świadczyło o tym, że przez cały czas tam był. Musiało chodzić o jakąś prywatną krzywdę, nie zaś o sprawę polityczną, i to właśnie było przyczyną tak metodycznej zemsty. Napis na ścianie jeszcze bardziej potwierdził moje przypuszczenie. Było dla mnie aż nazbyt oczywiste, iż uczyniono to dla zmylenia tropu. Jednak odnalezienie obrączki ostatecznie rozstrzygnęło sprawę. Najwyraźniej morderca przypomniał swojej ofierze o jakiejś nieżyjącej już lub nieobecnej kobiecie, dlatego spytałem wówczas Gregsona, czy w swoim telegramie wysłanym do Cleveland dopytywał się o konkretne szczegóły z życia pana Drebbera. Jak pamiętasz, udzielił mi przeczącej odpowiedzi.

Następnie zacząłem starannie badać pokój i znalazłem potwierdzenie moich podejrzeń co do wzrostu mordercy, a także dodatkowe szczegóły w postaci cygara „Trichinopoly” oraz informacje o długości jego paznokci. Już wówczas doszedłem do wniosku, że brak śladów walki świadczy o tym, iż krew na podłodze musiała być krwią napastnika. Przyczyną mógł być krwotok z nosa spowodowany podekscytowaniem. Spostrzegłem także, że ślady krwi biegną w tym samym kierunku co ślady jego stóp. Rzadko się zdarza, żeby jakikolwiek mężczyzna dostał krwotoku z nosa pod wpływem emocji, chyba że jest bardzo, bardzo wzburzony lub ma wybuchowy temperament. Na tej podstawie zaryzykowałem opinię, że przestępca był prawdopodobnie krzepkim człowiekiem o rumianej twarzy. Późniejsze wydarzenia potwierdziły,

że mój wniosek był właściwy.

Opuściwszy dom, poszedłem zrobić to, czego zaniedbał Gregson. Wysłałem telegram do szefa policji w Cleveland, ograniczając swoje pytania do okoliczności związanych z małżeństwem Enocha Drebbera. Odpowiedź, jaką uzyskałem, była dla sprawy rozstrzygająca. Dowiedziałem się, że Drebber zwracał się już do przedstawicieli prawa o ochronę przed dawnym rywalem o nazwisku Jefferson Hope i że wspomniany Hope przebywa obecnie w Europie. Wiedziałem teraz, że trzymam w ręku klucz do całej tajemnicy, i jedynym, co pozostało do zrobienia, było ujęcie mordercy.

Już wcześniej doszedłem do wniosku, że mężczyzna, który wszedł do domu wraz z Drebberem, był tym samym, który powoził dorożką. Ze śladów na drodze wydedukowałem, że koń przemieszczał się do przodu, co byłoby niemożliwe, gdyby woźnica był w dorożce. Gdzie więc mógł się podziać dorożkarz, jeśli nie w tym domu? Równie absurdalne byłoby to, żeby zdrowy na umyśle człowiek popełnił przestępstwo z premedytacją w obecności osoby trzeciej, która z całą pewnością by go wydała. A wreszcie, cóż lepszego mógłby uczynić człowiek chcący śledzić kogoś w Londynie? Zostać dorożkarzem! Wszystkie te rozważania doprowadziły mnie do wniosku, że Jefferson Hope pracuje jako dorożkarz w metropolii.

Skoro jest dorożkarzem, to dlaczego nagle miałby przestać nim być? Z jego punktu widzenia jakakolwiek gwałtowna zmiana prawdopodobnie zwróciłaby na niego uwagę innych. Przypuszczalnie więc chciał nadal, przynajmniej przez jakiś czas, wykonywać swoją pracę. Nie było też powodów, by sądzić, że występował pod przybranym nazwiskiem. Po co miałby zmieniać swoje nazwisko w kraju, w którym nie było ono nikomu znane? Tak więc zorganizowałem mój korpus detektywów, czyli chłopaków z ulicy, i kazałem im systematycznie dopytywać się u każdego właściciela dorożek w Londynie o zatrudnionych, póki nie wywęszą człowieka, którego szukałem. Wciąż pewnie jeszcze masz w pamięci fakt, jak sprawnie sobie z tym poradzili i jak bardzo mi się przysłużyli. Zamordowanie Stangersona było dla mnie całkowitą niespodzianką, nawet ja nie potrafiłbym w żaden sposób temu zapobiec. W wyniku tego morderstwa wszedłem w posiadanie pigułek, których istnienia już wcześniej się domyślałem. Tak więc, jak widzisz, cała ta sprawa jest ciągiem logicznym, bez jakichkolwiek luk czy błędów.

- To cudowne - zawołałem. - Twoje zasługi powinny znaleźć powszechne uznanie. Musisz opublikować relację z tej sprawy. Jeśli ty tego nie uczynisz, sam zrobię to dla ciebie.

- Możesz zrobić, co zechcesz, doktorze - odparł. - Spójrz - ciągnął dalej, podając mi gazetę. - Przyjrzyj się tylko temu.

Było to dzisiejsze wydanie „Echa”, a akapit, który mi wskazał, poświęcony był sprawie Jeffersona Hope’a. „Opinii publicznej - pisano tam - umknął sensacyjny kąsek za sprawą nieoczekiwanej śmierci niejakiego Hope’a, którego podejrzewano o zamordowanie panów Enocha Drebbera i Josepha Stangersona. Prawdopodobnie nigdy już nie poznamy szczegółów tej sprawy, chociaż posiadamy informacje z dobrych źródeł, że zbrodnia, w której miały udział uczucia i przekonania religijne, była efektem dawnego zatargu i osobistej zemsty. Wygląda na to, że obie ofiary należały w młodości do sekty Świętych Dni Ostatnich, zaś Hope, ów zmarły więzień, również pochodził z Salt Lake City. Jeśli ta sprawa nie będzie miała żadnych innych konsekwencji, może przynajmniej być przekonującym dowodem skuteczności naszych policyjnych detektywów i posłuży za nauczkę wszystkim cudzoziemcom, którzy postąpią najmądrzej, załatwiając swoje zatargi u siebie w domu, a nie na brytyjskiej ziemi. Pozostaje tajemnicą poliszynela, że za wyjątkowo sprawne ujęcie przestępcy zasługi należy przypisać wyłącznie słynnym funkcjonariuszom ze Scotland Yardu panom Lestrade’owi i Gregsonowi. Do aresztowania doszło podobno w mieszkaniu niejakiego pana Sherlocka Holmesa, który, choć jest amatorem, wykazał pewien talent detektywistyczny, a mając tak wspaniałych nauczycieli, może mieć nadzieję, że z czasem dorówna im w jakimś stopniu. Można się spodziewać, że za swe zasługi obaj detektywi zostaną nagrodzeni”.

- Czy nie mówiłem ci na samym początku, że tak będzie?! - zawołał ze śmiechem Sherlock Holmes. - Taki jest właśnie efekt naszego studium w szkarłacie: policja uzyska dowody najwyższego uznania!

- Nieważne - odparłem. - Zanotowałem wszystkie te fakty w moim dzienniku, i opinia publiczna o nich usłyszy. A tymczasem musisz się zadowolić samą świadomością swojego sukcesu, tak jak ten rzymski skąpiec:

Populus me sibilat, at mihi plaudo

Ipse domi simul ac nummos contemplar in arca.

ZNAK CZTERECH

Rozdział pierwszy

Sztuka dedukcji


Sherlock Holmes sięgnął po buteleczkę stojącą na gzymsie kominka, a następnie wyjął z ładnego futerału wykonanego z marokańskiej skóry strzykawkę. Długimi bladymi nerwowymi palcami osadził na nią delikatną igłę i podwinął mankiet lewego rękawa. Przez krótką chwilę wpatrywał się w zadumie w swoje żylaste przedramię i nadgarstek, poznaczone bliznami po niezliczonych nakłuciach. Wreszcie wbił sobie igłę w rękę, nacisnął tłoczek strzykawki i z przeciągłym westchnieniem zadowolenia zagłębił się w obitym aksamitem fotelu.

Choć byłem świadkiem tej sceny trzy razy dziennie już od wielu miesięcy, to ani się do tego nie przyzwyczaiłem, ani nie potrafiłem się też z tym pogodzić. Wręcz przeciwnie, z dnia na dzień widok ten coraz bardziej mnie drażnił, a wieczorami dręczyły wyrzuty sumienia na myśl o tym, że brak mi odwagi, aby się temu przeciwstawić. Wciąż na nowo przyrzekałem sobie, że wygarnę mu szczerze, co o tym sądzę, jednak w chłodnym nonszalanckim sposobie bycia mojego towarzysza istniało coś, co sprawiało, że był chyba ostatnim człowiekiem, wobec którego miałoby się ochotę pozwolić sobie na takie uwagi. Jego niesamowite zdolności, mistrzowskie dokonania, wiele niezwykłych cech, o których istnieniu przekonałem się na własne oczy -wszystko to sprawiło, że nie czułem się przy nim zbyt pewny siebie i jakoś nie kwapiłem się do tej rozmowy.

Tego popołudnia jednak, czy to za sprawą beaune, którego napiłem się do lunchu, czy też dodatkowego poirytowania na widok tego, jak świadomie sobie szkodzi, poczułem nagle, że dłużej już tego nie zniosę.

- A co dzisiaj? - spytałem. - Morfina czy kokaina?

Podniósł leniwie wzrok znad starej drukowanej gotykiem księgi, którą przeglądał.

- Kokaina - odparł. - Siedmioprocentowy roztwór. Masz ochotę spróbować?

- Nie, bynajmniej - odrzekłem zaczepnym tonem. - Nie doszedłem jeszcze do siebie po kampanii afgańskiej. Nie mogę sobie pozwolić na to, by tak niszczyć swoje zdrowie.

Uśmiechnął się, słysząc mój wybuch.

- Może i masz rację, Watsonie - powiedział. - Przypuszczam, że rzeczywiście ma to negatywny wpływ na zdrowie fizyczne, jednak przy okazji tak cudownie pobudza i rozjaśnia mój umysł, że skutki uboczne doprawdy są dla mnie drugorzędną sprawą.

- Ale zastanów się nad tym! - odparłem z powagą. - Pomyśl, jaką cenę płacisz! Może twój umysł i jest teraz pobudzony i podekscytowany, tak jak mówisz, ale to patologiczny, chorobliwy proces związany ze zmianami w tkankach, który w przyszłości może pozostawić trwały ślad. Poza tym wiesz doskonale, jak reagujesz, kiedy kończy się działanie narkotyku. Jestem pewien, że to gra niewarta świeczki. Dlaczego miałbyś dla chwilowej przyjemności ryzykować utratę tych niezwykłych zdolności, jakimi obdarzyła cię natura? Pamiętaj, że nie mówię ci tego tylko jako przyjaciel, lecz również jako lekarz. W pewnym stopniu jestem przecież odpowiedzialny za twoje zdrowie!

Nie wydawał się urażony. Wręcz przeciwnie, splótł palce i położył łokcie na oparciu fotela, przybierając taką pozę, jakby miał ogromną ochotę na rozmowę.

- Mój umysł - rzekł - buntuje się przeciwko stagnacji. Daj mi jakieś sprawy do rozwiązania, daj mi coś do roboty, jakiś najbardziej zawiły szyfr albo skomplikowany problem, a w jednej chwili będę w swoim żywiole. W takich sytuacjach mogę się obyć bez sztucznych środków stymulujących. Ale nienawidzę tej monotonii, tej nudnej rutynowej egzystencji. Jestem złakniony intelektualnych wyzwań. To dlatego wybrałem taki, a nie inny zawód. A raczej go stworzyłem, bo jestem jedynym jego przedstawicielem na świecie.

- Jesteś jedynym prywatnym detektywem? - spytałem, unosząc brwi.

- Jedynym prywatnym detektywem-konsultantem - odparł. - Jestem ostatnią i najwyższą instancją w wykrywaniu przestępstw. Gdy Gregson, Lestrade lub Athelney Jones zupełnie nie wiedzą, co począć - a jest to u nich stan normalny - przychodzą ze sprawą do mnie. Jako specjalista analizuję dane i przedstawiam im swą ekspercką opinię. Nie domagam się w takich sprawach uznania moich zasług. Moje nazwisko nie trafia też do gazet. Największą nagrodą jest dla mnie praca sama w sobie, przyjemność, jaką daje mi praktyczne wykorzystanie moich niezwykłych umiejętności. Miałeś już przecież okazję poznać trochę moje metody podczas sprawy Jeffersona Hope’a.

- Tak, istotnie - potwierdziłem. - I jeszcze nigdy w życiu nic nie wprawiło mnie w takie zdumienie. Opisałem to nawet w niewielkiej publikacji pod dość niecodziennym tytułem Studium w szkarłacie.

Smutno potrząsnął głową.

- Przeglądałem ją - odparł. - Szczerze mówiąc, nie mam zamiaru gratulować ci tego dzieła. Wykrywanie przestępstw jest, czy raczej powinno być, nauką ścisłą, i jako takie należy je traktować w chłodny, pozbawiony emocji sposób. Ty zaś spróbowałeś całą tę historię ubarwić, co dało mniej więcej ten sam efekt, jakbyś wplótł jakiś romans czy historię ucieczki kochanków w piąty aksjomat Euklidesa.

- Ależ to była romantyczna historia! - zaprotestowałem. - Nie mogłem przecież przeinaczać faktów.

- Niektóre fakty należałoby mniej eksponować, a przynajmniej zachować zdrowe proporcje w sposobie ich przedstawienia. Jedynym zasługującym na uwagę aspektem całej tej sprawy był interesujący proces analitycznego rozumowania, od skutku do przyczyny, dzięki któremu udało mi się ją rozwiązać.

Zirytowała mnie ta krytyka dzieła, które stworzyłem głównie z myślą o tym, by sprawić Holmesowi przyjemność. Muszę też przyznać, że rozdrażniło mnie, z jakim egotyzmem domagał się, by każdy wers mojej książki poświęcony był wyłącznie jego wyjątkowym dokonaniom. Przez te lata, gdy mieszkałem z nim na Baker Street, nieraz zdarzyło mi się zauważyć, że spokój i moralizatorski ton mojego towarzysza nie były pozbawione pewnej próżności.

Nic jednak na to nie odparłem. Usiadłem, by dać odpocząć mojej nodze. Jakiś czas temu raniła mnie kula z jezzaila, i pomimo że mogłem chodzić, przy zmianie pogody stara rana zawsze dawała mi się we znaki.

- Ostatnio zasięg mej praktyki objął również kontynent - rzekł Holmes po chwili milczenia, nabijając swoją starą fajkę z korzenia wrzośca. - W zeszłym tygodniu zwrócił się do mnie Franęois le Villard, który, jak zapewne słyszałeś, wyróżnia się ostatnio wśród francuskich detektywów. Odznacza się szybką celtycką intuicją, brak mu jednak rozległej i szczegółowej wiedzy, która jest nieodzowna, by osiągnąć w sztuce wykrywania przestępstw wyższy poziom. Sprawa dotyczyła testamentu i posiadała pewne interesujące cechy. Miałem okazję przedstawić le Villardowi dwa podobne przypadki, jeden z Rygi z 1857 roku, a drugi z St. Louis z roku 1871, które zasugerowały mu właściwe rozwiązanie. Mam tu jego list z podziękowaniami za pomoc. Dostałem go dziś poranną pocztą. - Mówiąc to, rzucił na stół zmięty arkusz papieru listowego. Przejrzałem go pobieżnie. Rzuciło mi się w oczy mnóstwo wyrazów uznania; liczne magnifiques, coup de mattre i tour de force świadczyły o szczerym podziwie, którym francuski detektyw darzył Holmesa.

- Pisze niczym uczeń do swojego mistrza - stwierdziłem.

- Och, zbyt wysoko ocenia moją pomoc - rzekł lekkim tonem Sherlock Holmes. - Sam jest bardzo uzdolniony. Posiada dwie z trzech cech idealnego detektywa: bystrość obserwacji i opanowanie sztuki dedukcji. Brak mu jedynie wiedzy, ale to przyjdzie z czasem. Teraz przekłada na francuski moje skromne monografie.

- Monografie?

- Nie wiedziałeś? - zawołał Holmes ze śmiechem. - Tak, popełniłem kilka drobnych dzieł, wszystkie poświęcone czysto technicznym zagadnieniom. Tu masz na przykład artykuł „O rozróżnianiu popiołu z różnych tytoni”. Opisałem w nim sto czterdzieści różnych rodzajów tytoniu do wyrobu papierosów, cygar oraz tytoniu fajkowego i zamieściłem kolorowe ilustracje obrazujące różnice pomiędzy nimi. Problematyka tytoniu nieustannie się przewija w sprawach kryminalnych i jako wskazówka ma czasem wielkie znaczenie. Jeśli na przykład potrafisz stwierdzić, że mordercą był mężczyzna palący indyjski lunkah, w oczywisty sposób zawęża ci to obszar poszukiwań. Dla wytrenowanego oka różnica między czarnym popiołem z cygara „Trichinopoly” a białymi kłaczkami z „Bird’s Eye” jest tak wyraźna jak między kapustą a ziemniakiem.

- Masz genialną zdolność dostrzegania szczegółów - zauważyłem.

- Doceniam ich znaczenie. A to moja monografia o odczytywaniu śladów, w której zawarłem kilka uwag na temat zastosowania gipsu modelarskiego, pozwalającego zachować odciśnięte ślady. Tu z kolei masz niewielkie interesujące opracowanie, opisujące wpływ zawodu danego człowieka na kształt jego dłoni, z litografiami dłoni dekarzy, marynarzy, krajaczy korku, kompozytorów, tkaczy i szlifierzy diamentów. Dla detektywa z naukowym podejściem ma to ogromne znaczenie praktyczne, zwłaszcza w przypadku nierozpoznanych ciał czy też przy pozyskiwaniu informacji o przeszłości przestępców. Chyba jednak zaczynam cię nużyć tym gadaniem.

- Ależ bynajmniej! - zaprzeczyłem z powagą. - To dla mnie niezmiernie interesujące, szczególnie odkąd miałem okazję przekonać się na własne oczy, jak stosujesz swoje hobby w praktyce! Wspomniałeś jednak przed chwilą o obserwacji i dedukcji. Zapewne jedna w pewnym stopniu wynika z drugiej?

- Cóż, niezupełnie - rzekł mój przyjaciel, rozpierając się wygodnie w fotelu i wypuszczając gęste sine kłęby dymu ze swojej fajki. - Dzięki obserwacji wiem na przykład, że byłeś dziś rano na poczcie przy Wigmore Street. Ale to dedukcja podpowiada mi, że gdy tam byłeś, wysłałeś telegram.

- To prawda! - odparłem. - Odgadłeś w obu przypadkach. Muszę jednak przyznać, że nie

mam pojęcia, jak do tego doszedłeś. Nagle odczułem impuls, żeby to zrobić, ale przecież nikomu

0 tym nie wspominałem.

- To banalne - powiedział Holmes, chichocząc na widok mojej zaskoczonej miny. - Tak absurdalnie proste, że wyjaśnianie tego jest wręcz zbędne. Możemy jednak posłużyć się tym przykładem, by zdefiniować granice obserwacji i dedukcji. Obserwacja podpowiada mi, że do podeszwy twojego buta przylgnęła odrobina czerwonawej ziemi. Naprzeciwko urzędu przy Seymour Street zdjęto właśnie fragment chodnika i rozkopano ziemię, tak że trudno w nią nie wdepnąć, wchodząc do środka. Ziemia tutaj ma specyficzną czerwonawą barwę, i, o ile wiem, nie występuje nigdzie indziej w tych okolicach. To by było na tyle, jeśli chodzi o obserwację. Cała reszta to dedukcja.

- Jak w takim razie wydedukowałeś, że wysłałem telegram?

- Wiedziałem oczywiście, że nie napisałeś żadnego listu, bo przez cały ranek siedziałem naprzeciwko ciebie. Widzę również w otwartej szufladzie twojego biurka arkusz znaczków

1 gruby plik kartek pocztowych. Po cóż w takim razie miałbyś iść na pocztę, jeśli nie po to, by wysłać telegram? Trzeba wyeliminować wszystkie pozostałe czynniki, a ten jeden, który pozostanie, musi być prawdziwy.

- W tym przypadku z całą pewnością tak właśnie było - odparłem po chwili zastanowienia. - Jednak, jak sam mówisz, to akurat było bardzo proste. Czy uznałbyś to za bezczelność, gdybym poddał twoje metody nieco trudniejszej próbie?

- Wręcz przeciwnie - odrzekł. - Dzięki temu mógłbym zrezygnować z drugiej dawki kokainy. Z wielką przyjemnością przeanalizuję każdy problem, jaki tylko mi podrzucisz.

- Słyszałem, jak wspominałeś kiedyś, że człowiekowi trudno jest na co dzień używać jakiegokolwiek przedmiotu, nie pozostawiwszy na nim jakichś typowych dla niego śladów, które wyćwiczony obserwator potrafiłby odczytać. Ten oto zegarek wszedł niedawno w moje posiadanie. Byłbyś tak miły i powiedział, co myślisz o charakterze i nawykach jego zmarłego właściciela?

Z lekkim rozbawieniem podałem mu zegarek, bo test ten, jak mi się wydawało, był niemożliwy do rozwiązania. Zamierzałem dać mu w ten sposób małą nauczkę za jego trochę apodyktyczny ton, jaki czasami przybierał. Holmes przez chwilę ważył zegarek w dłoni, wpatrując się intensywnie w jego tarczę, następnie otworzył pokrywkę i przyjrzał się mechanizmowi, najpierw gołym okiem, a potem przy użyciu silnej lupy. Ledwie zdołałem powstrzymać uśmiech, widząc jego zawiedzioną twarz, gdy wreszcie zatrzasnął pokrywkę i oddał mi zegarek.

- Niewiele tu danych - zauważył mój przyjaciel. - Zegarek był ostatnio czyszczony, co pozbawia mnie najbardziej sugestywnych śladów.

- Masz rację - odparłem. - Wyczyszczono go, zanim przesłano do mnie. - W głębi serca oskarżałem już mojego towarzysza, że podsunął mi najgorszą i najsłabszą wymówkę, by zatuszować swą porażkę. Jakież to niby dane mógłby odczytać z niewyczyszczonego zegarka?

- Cóż, choć efekty nie są bynajmniej satysfakcjonujące, moja analiza nie była jednak całkiem bezowocna - rzekł Sherlock Holmes, wpatrując się w sufit rozmarzonymi, pozbawionymi wyrazu oczyma. - Popraw mnie, proszę, jeśli popełnię błąd. Powiedziałbym, że ten zegarek należał do twojego starszego brata, który odziedziczył go po waszym ojcu.

- Wywnioskowałeś to bez wątpienia z inicjałów H.W. wygrawerowanych z tyłu pokrywy?

- Zgadza się. „W” wskazuje na twoje nazwisko. Na zegarku wygrawerowana jest data sprzed niemal pięćdziesięciu lat, a inicjały są równie stare jak sam zegarek. Wykonano go więc dla kogoś z poprzedniego pokolenia. Biżuteria z reguły przechodzi na najstarszego syna, istnieje też spore prawdopodobieństwo, że będzie on nosił takie samo imię jak jego ojciec. O ile dobrze pamiętam, twój ojciec od wielu lat nie żyje, toteż zegarek należał w tym czasie do twego starszego brata.

- Jak do tej pory wszystko się zgadza. Coś jeszcze?

- Był on człowiekiem nieporządnym, bardzo niezorganizowanym i nieuważnym. Miewał w życiu możliwości, nie wykorzystał jednak swojej szansy, i mimo że od czasu do czasu zdarzały chwile prosperity, żył w ubóstwie. Na koniec rozpił się i zmarł. To wszystko, co udało mi się wydedukować.

Zerwałem się z krzesła i, kulejąc, zacząłem niecierpliwie chodzić po pokoju. Czułem się rozżalony.

- To ciebie niegodne, Holmesie! - wyrzuciłem z siebie. - Nie wyobrażałem sobie, że potrafisz się zniżyć do czegoś takiego! Dowiedziałeś się o faktach z przeszłości mojego nieszczęsnego brata, a teraz udajesz, że w jakiś wydumany sposób wydedukowałeś tę wiedzę. Nie sądzisz chyba, że uwierzę, iż wyczytałeś to wszystko z mojego zegarka?! To jest bardzo nieładnie z twojej strony, i szczerze mówiąc, zakrawa wręcz na szarlatanerię!

- Mój drogi doktorze - odparł uprzejmym tonem Holmes - proszę, przyjmij moje przeprosiny. Rozważałem tę kwestię jako problem czysto abstrakcyjny, zapominając przy tym, jak osobiste i bolesne może to być dla ciebie. Zapewniam cię jednak, że nawet nie wiedziałem, że miałeś brata, dopóki nie pokazałeś mi tego zegarka.

- A więc jak, u licha, udało ci się tego dowiedzieć? Wszystko, co powiedziałeś, jest prawdą, i to w każdym szczególe.

- Ach, po prostu miałem szczęście. Potrafiłem jedynie wysnuć pewne przypuszczenia. Nawet nie oczekiwałem, że uda mi się to tak precyzyjnie odczytać.

- Ale to nie polegało na samym zgadywaniu?

- Nie, nie! Ja nigdy nie zgaduję. To bardzo niedobry nawyk, który ma destrukcyjny wpływ na logiczne myślenie. To, co uważasz za tak dziwne, jest takim tylko dlatego, że nie podążasz za moim tokiem rozumowania lub też nie zauważasz drobnych szczegółów, z których można wysnuć tak znaczące wnioski. Zacząłem na przykład od stwierdzenia, że twój brat był niedbały. Jeśli przyjrzysz się dolnej części oprawy tego zegarka, zauważysz, że nie tylko jest w dwóch miejscach wgnieciona, lecz również cała porysowana czymś twardym, na przykład monetami czy kluczami, które twój brat nosił w tej samej kieszeni co zegarek. Z całą pewnością nie jest to aż tak wielkie odkrycie, jeśli założymy, że człowiek, który tak lekkomyślnie traktuje zegarek wart pięćdziesiąt gwinei, musi być nieporządny. Nie będzie też zbyt naciągane, jeśli przyjmiemy, że jeśli ktoś otrzymał w spadku tak wartościowy przedmiot, oznacza to, iż odziedziczył fortunę.

Skinąłem głową, dając mu znać, że podążam za jego tokiem rozumowania.

- W Anglii wśród właścicieli lombardów panuje zwyczaj, że gdy przyjmują w zastaw zegarek, to na wewnętrznej stronie pokrywy wydrapują szpilką numer pokwitowania. To bardziej poręczne niż nalepka, i nie ma ryzyka, że taki numer się zgubi lub nagle się znajdzie na innym przedmiocie. Gdy przyjrzałem się przez lupę wewnętrznej stronie pokrywy, dostrzegłem aż cztery takie numery i wysnułem wniosek, że twojemu bratu często źle się powodziło. Ale od czasu do czasu jego sytuacja ulegała znacznej poprawie, ponieważ w przeciwnym razie nie byłby w stanie wykupywać zastawionego zegarka. I wreszcie spójrz, proszę, na wewnętrzną płytkę, w której jest otwór na kluczyk. Przyjrzyj się tym tysiącom zadrapań dookoła otworka. To ślady po obsuwaniu się kluczyka. Czy gdyby używał go człowiek trzeźwy, byłby w stanie aż tak bardzo podrapać płytkę? Takie zadrapania znajdziesz na zegarku każdego pijaka. Nakręca

zegarek w nocy, pozostawiając ślady drżącej ręki. I cóż w tym wszystkim tajemniczego?

- To jasne jak słońce! - odparłem. - Przepraszam, że cię tak niesprawiedliwie oskarżyłem. Powinienem był mieć więcej zaufania do twoich niesamowitych zdolności. Mogę cię spytać, czy prowadzisz teraz jakieś śledztwo?

- Żadnego. To dlatego biorę kokainę. Nie potrafię egzystować bez intelektualnej podniety. Po cóż innego warto byłoby żyć? Stań tutaj, przy oknie. Czy świat był kiedyś równie ponury, beznadziejny i bezproduktywny? Spójrz, jak ta żółta mgła wije się ulicą i przesuwa, zasłaniając szare domy. Cóż mogłoby być bardziej bezwartościowego i prozaicznego? Co z tego, że posiadam pewne zdolności, doktorze, skoro nie mam gdzie ich wykorzystywać? Przestępstwa są pospolite, egzystencja jest pospolita, a na tym świecie nie przydają się żadne inne cechy poza pospolitymi.

Otworzyłem już usta, żeby zareagować jakoś na tę tyradę, lecz wtedy właśnie rozległo się głośne pukanie do drzwi, i weszła nasza gospodyni, niosąc na mosiężnej tacy wizytówkę.

- Jakaś młoda dama do pana, sir - powiedziała, zwracając się do mojego towarzysza.

- Panna Mary Morstan - odczytał Holmes. - Hm, nie przypominam sobie tego nazwiska. Niech ją pani poprosi na górę, pani Hudson. - Nie wychodź, Watsonie. Wolałbym, żebyś został.

Rozdział drugi

Przedstawienie sprawy


Panna Morstan weszła do pokoju zdecydowanym krokiem. Sprawiała wrażenie całkowicie opanowanej. Była to młoda dama o blond włosach, drobna i delikatna. Na dłoniach miała ładne rękawiczki, a kostium świadczył o doskonałym guście właścicielki. Jej strój zdradzał prostotę i pospolitość, co sugerowało ograniczoność środków finansowych. Brak jakichkolwiek ozdób nadawał ubraniu smutny szaro-beżowy odcień. Na głowie panna Morstan nosiła niewielki zawój w tym samym burym odcieniu, któremu pewnej lekkości nadawało jednak białe piórko, osadzone z boku. Jej twarz nie miała ani regularnych rysów, ani pięknej cery, jednak jej wyraz był słodki i przyjazny, a wielkie niebieskie oczy wydawały się szczególnie uduchowione i pełne współczucia. Choć widywałem kobiety różnych ras na trzech różnych kontynentach, nigdy dotąd nie widziałem twarzy, która wyraźniej odzwierciedlałaby wyrafinowaną i wrażliwą naturę. Gdy usiadła na krześle, które podsunął jej Sherlock Holmes, trudno było nie dostrzec, jak drżały jej usta i dłonie, co świadczyło o ogromnym wewnętrznym napięciu.

- Zwracam się do pana, panie Holmes - powiedziała - ponieważ kiedyś pomógł pan mojej pracodawczyni pani Cecil Forrester rozwiązać pewną rodzinną zagadkę. Pańska dobroć i umiejętności wywarły na niej ogromne wrażenie.

- Pani Cecil Forrester. - powtórzył z namysłem. - Istotnie, udało mi się wyświadczyć jej kiedyś drobną przysługę, jednakże, o ile pamiętam, sprawa była bardzo prosta.

- Ona wcale tak nie uważała. Ale nie powie pan tego samego przynajmniej o mojej sprawie. Trudno byłoby wyobrazić sobie dziwniejszą i bardziej niewytłumaczalną sytuację niż tę, w której się znalazłam.

Holmes aż zatarł ręce, a w jego oczach dostrzegłem dobrze mi znany błysk. Pochylił się do przodu w swoim fotelu, a na jego wyrazistej jastrzębiej twarzy pojawił się wyraz niezwykłego skupienia.

- Proszę mi opowiedzieć o swej sprawie, panno Morstan - rzekł energicznie, oficjalnym

tonem.

Poczułem, że znalazłem się w niezręcznej sytuacji.

- Jestem pewien, że państwo mi wybaczą - powiedziałem, wstając z krzesła.

Ku mojemu zaskoczeniu młoda dama wyciągnęła odzianą w rękawiczkę dłoń, by mnie zatrzymać.

- Jeśli pański przyjaciel będzie tak dobry i zostanie - powiedziała - wyświadczy mi tym nieocenioną przysługę.

Ponownie opadłem na krzesło.

- Mówiąc w skrócie - ciągnęła dalej - oto fakty. Mój ojciec był oficerem, służył w pułku stacjonującym w Indiach. Kiedy byłam jeszcze dzieckiem, wysłał mnie do domu do Anglii. Moja matka już wówczas nie żyła, a ja nie miałam w Anglii żadnych krewnych. Umieszczono mnie w Edynburgu w komfortowej szkole z internatem, gdzie pozostałam do siedemnastego roku życia. Mój ojciec, kapitan, dostał w 1878 roku roczną przepustkę i przypłynął do domu. Z Londynu wysłał mi telegram, w którym napisał, że dotarł bezpiecznie i zatrzymał się w hotelu „Langham”; prosił mnie, bym natychmiast przyjechała się z nim spotkać. O ile pamiętam, wiadomość od niego przepełniona była wyrazami radości, dobroci i miłości. Gdy dotarłam do Londynu, pojechałam do hotelu „Langham”; tam poinformowano mnie, że kapitan Morstan rzeczywiście się u nich zatrzymał, jednak ubiegłego wieczoru wyszedł i do tej pory nie powrócił. Czekałam przez cały dzień, lecz nie dostałam o nim żadnych wiadomości. Późnym wieczorem powiadomiłam za radą kierownika hotelu policję, a następnego ranka umieściliśmy ogłoszenia w prasie. Wszystko to jednak na nic się zdało. Od tamtego dnia aż do dziś nikt niczego nie słyszał o moim nieszczęsnym ojcu. Przyjechał do domu z sercem pełnym nadziei, by odpocząć i nacieszyć się spokojnym i wygodnym życiem, a zamiast tego. - przyłożyła dłoń do gardła, a resztę jej słów zdławił krótki stłumiony szloch.

- Kiedy to się wydarzyło? - spytał Holmes, otwierając swój notes.

- Zniknął 3 grudnia 1878 roku. Prawie dziesięć lat temu.

- A jego bagaż?

- Został w hotelu. Nie było w nim niczego, co mogłoby posłużyć za jakąś wskazówkę. Trochę ubrań, jakieś książki i wiele różnych ciekawych przedmiotów z Andamanów. Był tam jednym z oficerów dowodzących strażą więzienną.

- Miał jakichś przyjaciół tu, w tym mieście?

- Wiem tylko o jednym. To major Sholto z jego 34. pułku piechoty bombajskiej. Major przeszedł na emeryturę jakiś czas temu i zamieszkał w Upper Norwood. Oczywiście kontaktowaliśmy się z nim, ale nie wiedział nawet o tym, że jego przyjaciel z wojska jest w Anglii.

- Osobliwa sprawa - zauważył Holmes.

- Nie opowiedziałam panu jeszcze najbardziej dziwnego zdarzenia w tej całej historii. Mniej więcej sześć lat temu, dokładnie 4 maja 1882 roku, w „Timesie” pojawiło się ogłoszenie, w którym poszukiwano adresu panny Mary Morstan, stwierdzając, że gdyby się ujawniła, przyniosłoby jej to korzyści. W ogłoszeniu nie podano żadnego nazwiska ani adresu. W tamtym czasie zaczęłam właśnie pracę w charakterze guwernantki u rodziny pani Cecil Forrester. Za jej radą opublikowałam swój adres w kolumnie ogłoszeń. Tego samego dnia dostarczono pocztą niewielkie kartonowe pudełeczko, adresowane do mnie, w którym znalazłam ogromną lśniącą perłę. Nie dołączono żadnego listu. Od tego czasu co roku tego samego dnia zawsze pojawiało się podobne pudełeczko prawie z taką samą perłą w środku, bez żadnych wskazówek co do nadawcy. Specjalista określił, że są to perły rzadkiej odmiany, mające znaczną wartość. Sami możecie się, panowie, przekonać, że są bardzo piękne - mówiąc to, otworzyła płaskie pudełko i pokazała mi sześć najpiękniejszych pereł, jakie kiedykolwiek widziałem.

- Pani opowieść jest niezwykle interesująca - stwierdził Sherlock Holmes. - Czy przytrafiło się pani coś jeszcze?

- Tak, i to nawet dzisiaj. Dlatego właśnie postanowiłam zwrócić się do pana. Dziś rano otrzymałam ten oto list. Proszę bardzo, niech go pan przeczyta.

- Dziękuję - odrzekł Holmes. - Poproszę też kopertę. Pieczęć pocztowa z południowo-zachodniego Londynu, data 7 lipca. Hm. Odcisk kciuka mężczyzny w rogu koperty, prawdopodobnie listonosza. Papier najwyższej jakości. Koperta z gatunku tych po sześć pensów za pakiet. Dziwny gust ma ten człowiek, jeśli chodzi o wybór papeterii. Brak adresu zwrotnego.

Proszę być przy trzeciej kolumnie od lewej strony przed teatrem „Lyceum” dziś wieczorem o siódmej. Jeśli mi pani nie ufa, proszę przyprowadzić ze sobą dwóch przyjaciół. Jest pani pokrzywdzoną kobietą, i sprawiedliwości powinno stać się zadość. Niech pani nie sprowadza policji. Jeśli to pani uczyni, wszystko pójdzie na marne. Pani nieznany przyjaciel.

Doprawdy, to rzeczywiście niecodzienna tajemnica. I co pani zamierza zrobić, panno Morstan?

- O to właśnie chciałam pana zapytać.

- A więc z całą pewnością tam się udamy. Pani, ja i. o tak, doktor Watson jest jak najbardziej odpowiednim człowiekiem. W liście wspominano o dwóch przyjaciołach. Pracowaliśmy już wcześniej ze sobą.

- Ale czy zechce pójść? - spytała panna Morstan, a w jej głosie pobrzmiewał błagalny

ton.

- Będę niezmiernie dumny i szczęśliwy - odparłem z zapałem - mogąc pani pomóc w jakikolwiek sposób.

- Obaj, panowie, jesteście niezwykle mili - powiedziała. - Prowadzę samotne życie, nie mam więc przyjaciół, do których mogłabym się zwrócić o pomoc. Przypuszczam, że wystarczy, jeśli zjawię się tutaj o szóstej?

- Proszę tylko, by nie później - rzekł Holmes. - Pozostała jednak jeszcze jedna kwestia. Czy charakter pisma nadawcy listu jest taki sam, jak w adresach na pudełkach z perłami?

- Mam je tutaj - odparła kobieta, wyjmując pół tuzina małych pudełek.

- Z całą pewnością jest pani modelową klientką. Ma pani świetną intuicję. Przyjrzyjmy im się! - Rozłożył kawałki papieru na stole i szybko przejrzał jeden po drugim. - Człowiek, który je adresował, próbował ukryć swój charakter pisma z wyjątkiem listu - rzekł po chwili -ale nie może być żadnych wątpliwości co do tego, kto to napisał. Proszę tylko spojrzeć, jak uporczywie przebija się tutaj jego francuskie „e”, i przyjrzeć się zawijasowi w literze „s” na końcu wyrazów. To była niewątpliwie ta sama osoba. Nie chciałbym dawać pani żadnych złudnych nadziei, panno Morstan, ale czy ten charakter pisma w jakikolwiek sposób przypomina pismo pani ojca?

- Nie dostrzegam najmniejszego podobieństwa.

- Spodziewałem się takiej odpowiedzi. W takim razie będziemy czekać na panią o szóstej. Proszę pozwolić mi zatrzymać na razie te papiery. Dzięki temu będę miał czas, aby bliżej przyjrzeć się tej sprawie. Mamy dopiero wpół do czwartej. A więc au revoir!

- Au revoir! - odpowiedziała nasza klientka, i rzucając nam bystre życzliwe spojrzenie, schowała pudełeczka z perłami do sakiewki przy pasku i pośpiesznie wyszła. Stojąc przy oknie, obserwowałem, jak żwawo podąża ulicą, póki szary zawój i białe piórko nie stały się zaledwie plamką w ponurym tłumie.

- Cóż za niezwykle atrakcyjna kobieta! - stwierdziłem, odwracając się w stronę mojego towarzysza, który ponownie zapalił fajkę i tak siedział wygodnie rozparty w fotelu, z powiekami opuszczonymi na oczy.

- Doprawdy? - odparł leniwie. - Nie zauważyłem.

- Ty. ty rzeczywiście jesteś automatem. Maszyną obliczeniową! - zawołałem. -Czasami jest w tobie naprawdę coś nieludzkiego.

Uśmiechnął się łagodnie.

- Rzeczą najwyższego znaczenia jest, by nie dopuścić do tego, aby na nasz osąd miały wpływ jakieś osobiste odczucia. Dla mnie klient jest po prostu jednostką, czynnikiem w danej sprawie. Emocje są przeciwieństwem chłodnego rozumowania. Zapewniam cię, że najbardziej ujmująca kobieta, jaką kiedykolwiek znałem, została powieszona za otrucie trójki małych dzieci, aby dostać pieniądze z ich polisy ubezpieczeniowej, a najbardziej odrażającym człowiekiem, jakiego znam, jest pewien filantrop, który wydał ćwierć miliona funtów na londyńską biedotę.

- Jednak w tym przypadku.

- Nigdy nie robię wyjątków. Wyjątek wyklucza regułę. Miałeś kiedyś okazję badać charakter człowieka na podstawie jego pisma? Co byś powiedział o tych gryzmołach?

- Pismo jest czytelne i regularne - odparłem. - To mężczyzna o nawykach biznesmena i dość silnym charakterze.

Holmes potrząsnął głową.

- Spójrz na te długie litery - powiedział. - Ledwie się wznoszą ponad krótkie. To „d” równie dobrze mogłoby być „a”, „l” zaś mogłoby być „e”. Ludzie o silnym charakterze zawsze odróżniają wysokie i niskie litery niezależnie od tego, jak nieczytelne może być ich pismo. W jego „k” widać niezdecydowanie, a w wielkich literach poczucie własnej wartości. Wychodzę teraz, Watsonie. Muszę się dowiedzieć paru rzeczy. Pozwól, że polecę ci tę właśnie książkę, jedną z najbardziej niezwykłych, jakie kiedykolwiek napisano. To Męczeństwo człowieka Winwooda Reade’a. Wrócę za godzinę.

Siedziałem przy oknie z książką w ręku, jednak moje myśli odbiegały daleko od śmiałych spekulacji autora i powracały do naszej klientki, jej uśmiechu, głębokiego dźwięcznego tonu głosu i dziwnej tajemnicy, która zawisła nad jej życiem. Skoro miała siedemnaście lat, gdy zaginął jej ojciec, teraz musiała mieć dwadzieścia siedem. Słodki wiek, gdy młodość straciła już swą pewność siebie, a doświadczenie nieco ją otrzeźwiło. Siedziałem tak pogrążony w zadumie, póki nie zaczęły mi przychodzić do głowy myśli tak niebezpieczne, że szybkim krokiem ruszyłem do biurka i z wściekłością zagłębiłem się w najnowszy traktat z dziedziny patologii. Kimże ja byłem? Wojskowym lekarzem z kontuzjowaną nogą i jeszcze gorszym stanem konta? Jak mogłem się ośmielić myśleć o takich rzeczach? Mary Morstan jednostką, czynnikiem. Niczym więcej. Skoro moja przyszłość malowała się w tak ponurych barwach, z całą pewnością lepiej było stawić jej czoło jak mężczyzna, zamiast próbować ją rozjaśniać

błędnymi ognikami własnej wyobraźni.

Rozdział trzeci

W poszukiwaniu rozwiązania


Gdy Holmes wrócił, ożywiony, pełen zapału i w doskonałym humorze, było już wpół do szóstej. W jego przypadku taki nastrój pojawiał się na przemian z napadami najczarniejszej depresji.

- Nie ma w tej sprawie jakiejś wielkiej tajemnicy - powiedział, biorąc do ręki filiżankę herbaty, którą mu nalałem. - Fakty wydają się dopuszczać tylko jedno wyjaśnienie.

- Co takiego?! Już rozwiązałeś tę sprawę?

- Cóż, to za wiele powiedziane. Odkryłem pewien bardzo istotny fakt, to wszystko, ale wciąż brakuje kilku szczegółów. Dowiedziałem się właśnie po sprawdzeniu w archiwach „Timesa”, że major Sholto z Upper Norwood, który służył niegdyś w 34. pułku piechoty bombajskiej, zmarł 28 kwietnia 1882 roku.

- Być może jestem bardzo ograniczony, Holmesie, ale zupełnie nie rozumiem, na co miałoby to wskazywać.

- Nie? Zaskakujesz mnie, Watsonie. A więc spójrzmy na to w ten sposób. Kapitan Morstan znika. Jedyną osobą w Londynie, którą mógł odwiedzić, jest major Sholto. Ten zaprzecza, jakoby w ogóle wiedział, że jego przyjaciel jest w mieście. Cztery lata później Sholto umiera. W tydzień po jego śmierci córka kapitana Morstana otrzymuje cenny prezent, a następnie dostaje takie prezenty co roku. Teraz sprawa osiąga punkt kulminacyjny, gdy panna Morstan otrzymuje list, z którego wynika, że jest pokrzywdzoną kobietą. Na cóż innego może to wskazywać poza tym, że jej ojca czegoś pozbawiono? I dlaczego prezenty miałyby się pojawić bezpośrednio po śmierci Sholto? Nie było żadnego powodu, chyba że dziedzic Sholto znał jakiś fragment tej tajemnicy i pragnął jej coś zrekompensować. Masz jakąś inną teorię, która wyjaśniałaby wszystkie te fakty?

- Ale cóż to za osobliwa rekompensata! I w jaki dziwny sposób dokonywana! Dlaczego poza tym miałby napisać do niej teraz, a nie sześć lat temu? Z drugiej strony w liście jest mowa o tym, że sprawiedliwości stało się zadość. Cóż to za sprawiedliwość? Chyba zbyt śmiałym byłoby założyć, że ojciec panny Morstan nadal żyje. W jej sprawie nie było żadnej innej niesprawiedliwości, o której byśmy wiedzieli.

- To są właśnie trudności, które nas czekają. Z całą pewnością mamy do czynienia z pewnymi wątpliwościami - rzekł z zadumą Sherlock Holmes. - Sądzę jednak, że nasza dzisiejsza wieczorna wyprawa wszystkie je rozwieje. Oto i dorożka, a w niej siedzi nasza klientka. Jesteś gotów? W takim razie lepiej zejdźmy na dół, bo jest już kilka minut po szóstej.

Wziąłem kapelusz i najcięższą z moich lasek, zauważyłem też, jak Holmes wyciąga z szuflady swój rewolwer i wsuwa go do kieszeni. Było dla mnie oczywistym, że uważał, iż nasza przygoda dziś w nocy będzie bardzo niebezpieczna.

Panna Morstan była otulona ciemną peleryną, a jej wrażliwa twarz, choć blada, była opanowana. Trudno oczekiwać, żeby kobieta nie czuła się nieswojo przed tym dziwnym przedsięwzięciem, w które właśnie wszyscy się zaangażowaliśmy. Doskonale jednak panowała nad sobą i chętnie odpowiedziała na kilka dodatkowych pytań zadanych przez mojego przyjaciela Sherlocka Holmesa.

- Major Sholto był bardzo szczególnym przyjacielem tatusia - powiedziała. - W swoich listach ojciec bardzo często wspominał o majorze. On i tatuś dowodzili wojskiem na Andamanach i bardzo się do siebie zbliżyli. Nawiasem mówiąc, w biurku mojego ojca znaleziono dziwny dokument, którego nikt nie był w stanie zrozumieć. Nie sądzę, by miał jakiekolwiek znaczenie, pomyślałam jednak, że być może zechce pan rzucić na niego okiem, wzięłam więc go ze sobą. Oto on.

Holmes ostrożnie rozłożył kartkę papieru i rozprostował ją na kolanie. Następnie bardzo dokładnie zbadał ją za pomocą swojej podwójnej lupy.

- To papier z hinduskiej manufaktury - zauważył. - Przez jakiś czas wisiał przyczepiony do tablicy. Wyrysowany na nim diagram wygląda na plan części jakiegoś dużego budynku o licznych salach, korytarzach i przejściach. W jednym punkcie znajduje się mały krzyżyk zakreślony czerwonym atramentem, a nad nim widać spłowiały napis ołówkiem: „3,37 od lewej”. W lewym narożniku narysowany jest ciekawy znak, przypominający nieco hieroglif, złożony z czterech krzyżyków w jednej linii, stykających się ramionami. Obok napisano niechlujnie bardzo nierównymi literami: „Znak czterech, Jonathan Small, Mahomet Singh, Abdullah Khan, Dost Akbar”. Muszę przyznać, że nie mam pojęcia, jaki to może mieć wpływ na naszą sprawę, najwyraźniej jednak to bardzo ważny dokument. Jestem pewien, że był ostrożnie przechowywany w notesie, ponieważ obie jego strony nie są zabrudzone.

- Właśnie w notesie znaleźliśmy go.

- Proszę go starannie przechowywać, panno Morstan, ponieważ jeszcze może nam się przydać. Zaczynam podejrzewać, że ta sprawa jest o wiele głębsza i subtelniejsza, niż sądziłem na początku. Muszę jeszcze raz to wszystko rozważyć. - Rozsiadł się wygodnie w dorożce, a ja widziałem po jego ściągniętych brwiach i pustym spojrzeniu, że pogrążył się w myślach. Panna Morstan i ja rozmawialiśmy ściszonymi głosami o naszej obecnej wyprawie i jej możliwych skutkach, Holmes natomiast pozostawał nieprzenikniony aż do końca podróży.

Szybko zapadł wrześniowy wieczór, chociaż do siódmej było daleko, jednak cały ten dzień był ponury, a gęsta dżdżysta mgła wisiała nisko nad ogromnym miastem. Chmury koloru błota zwieszały się smutno nad brudnymi ulicami. Latarnie na Strandzie były zaledwie zamglonymi plamkami rozproszonego światła, rzucającymi słabą poświatę na lśniące śliskie chodniki. Żółte światło płynące ze sklepowych witryn rozpraszało się w parnym gęstym powietrzu i rzucało tajemnicze zmienne promienie na zatłoczoną główną ulicę. Wydawało mi się, że było coś upiornego i demonicznego w tym niekończącym się korowodzie twarzy przemykających przez wąskie pasma światła - twarzy smutnych i radosnych, wynędzniałych i zadowolonych. Podobnie jak cała ludzka rasa wyłaniały się z mroku na światło, aby ponownie pogrążyć się w ciemności. Nie jestem podatny na takie wrażenia, jednak pochmurny parny wieczór i dziwna sprawa, jaka zaprzątała nasze umysły, wszystko to razem sprawiło, że byłem zdenerwowany i przygnębiony. Widziałem po zachowaniu panny Morstan, że ją również dręczą podobne myśli. Tylko Holmes był w stanie wznieść się ponad takie drobne, niewiele znaczące ludzkie słabości. Na kolanie trzymał otwarty notes, od czasu do czasu zapisywał w nim jakieś liczby i coś notował, świecąc sobie kieszonkową latarką.

Przy bocznych wejściach teatru „Lyceum” zgromadziły się już tłumy. Od frontu dobiegał terkot niekończącego się strumienia dorożek i powozów. Wysiadali z nich mężczyźni w smokingach i otulone szalami kobiety, na których lśniły diamenty. Gdy tylko dotarliśmy do trzeciej kolumny, przy której byliśmy umówieni, natychmiast energicznie zagadnął nas niski śniady mężczyzna w uniformie stangreta.

- Czy panowie są towarzyszami panny Morstan? - zapytał.

- Ja jestem panną Morstan, a ci dwaj dżentelmeni to moi przyjaciele - odpowiedziała.

Skierował na nas parę niezwykle przenikliwych oczu o pytającym spojrzeniu.

- Proszę mi wybaczyć - powiedział dość zaciętym tonem - ale muszę prosić, by dała mi pani słowo, że żaden z jej towarzyszy nie jest z policji.

- Daję panu na to moje słowo - odparła.

Mężczyzna ostro zagwizdał. Na ten sygnał jakiś chłopak podprowadził powóz i otworzył drzwi. Mężczyzna, który nas zagadnął, wszedł na kozioł, a my zajęliśmy miejsca w środku. Ledwie zdążyliśmy to zrobić, gdy woźnica zaciął batem konia, i pognaliśmy w szaleńczym tempie przez zamglone ulice.

Sytuacja była dość niezwykła. Jechaliśmy w nieznane miejsce i w nieznanej sprawie. Jednakże albo zaproszenie nas było całkowitą mistyfikacją, co wydawało się hipotezą nie do przyjęcia, albo też mieliśmy dobry powód, by sądzić, że od tej podróży może zależeć wiele rzeczy. Panna Morstan była równie stanowcza i opanowana jak dotychczas. Próbowałem ją jakoś rozweselić, zabawiając wspomnieniami z mojego pobytu w Afganistanie, jednak prawdę mówiąc, sam byłem tak podekscytowany naszą sytuacją i tak bardzo ciekaw tego, dokąd zmierzamy, że moim historiom brakowało zaangażowania. Po dziś dzień moja towarzyszka twierdzi, że opowiedziałem jej wtedy pewną anegdotę o tym, jak do mojego namiotu w samym środku nocy zakradł się muszkiet, a ja wystrzeliłem do niego z dwulufowego młodego tygrysa. Na początku miałem jeszcze pewne pojęcie o tym, w jakim kierunku jedziemy, szybko jednak nasza szaleńcza jazda we mgle i moja słaba znajomość Londynu sprawiły, że całkowicie straciłem orientację i zdawałem już sobie sprawę tylko z tego, że jest to bardzo długa podróż. Sherlock Holmes jednak przez cały czas wiedział, którędy jedziemy: gdy dorożka przejeżdżała przez kolejne place i kręte boczne uliczki, mruczał pod nosem ich nazwy.

- Rochester Row - powiedział. - Teraz Vincent Square. Teraz wyjeżdżamy na Vauxhall Bridge Road. Najwyraźniej jedziemy w stronę Surrey. Tak, tak właśnie myślałem. W tej chwili jesteśmy na moście. Widać nawet rzekę.

Rzeczywiście przez moment widzieliśmy fragment Tamizy z zapalonymi latarniami nad szeroką spokojną wodą. Nasza dorożka gnała jednak dalej, i szybko wjechaliśmy w labirynt ulic po drugiej stronie rzeki.

- Wordsworth Road - rzekł mój towarzysz. - Priory Road, Lark Hall Lane, Stockwell Place, Robert Street, Cold Harbour Lane. Wygląda na to, że nasza misja nie rozegra się w zbyt modnych rejonach miasta.

Tak było w istocie, dotarliśmy bowiem do niesympatycznej okolicy o dość wątpliwej reputacji. Długie rzędy ponurych ceglanych domów rozjaśniały jedynie prymitywne lampy i tandetne oświetlenie pubów usytuowanych na rogach ulic. Następnie pojawiły się szeregi dwupoziomowych willi z miniaturowymi ogródkami przed każdą z nich, a później znów mijaliśmy niekończące się szeregi nowych ceglanych budynków, gapiących się na nas swymi oknami. Były to monstrualne macki, które gigantyczne miasto wysuwało w otaczające je tereny wiejskie. Wreszcie dorożka stanęła przy trzecim domu w kolejnym rzędzie szeregowców. Żaden z pozostałych budynków nie był zamieszkany, a okna tego, przy którym się zatrzymaliśmy, były równie ciemne jak tych sąsiednich z wyjątkiem migoczącego światełka widocznego w kuchennym oknie. Gdy jednak zapukaliśmy, drzwi natychmiast otworzył nam hinduski służący w żółtym turbanie na głowie, odziany w białe luźne ubranie z żółtą szarfą. W pospolitym otoczeniu niezbyt imponującego domu na przedmieściach ta orientalna postać wyglądała przedziwnie absurdalnie.

- Sahib państwa oczekuje - rzekł mężczyzna, a gdy wypowiedział te słowa, dobiegł nas z jakiegoś pomieszczenia we wnętrzu domu wysoki piskliwy głos.

- Wprowadź ich do mnie, khitmutgar! - zawołał. - Przyprowadź ich prosto do mnie!

Rozdział czwarty

Historia łysego mężczyzny


Udaliśmy się za Hindusem obskurnym ponurym korytarzem, źle oświetlonym i jeszcze gorzej umeblowanym, i dotarliśmy do drzwi po prawej stronie. Gdy otworzył je przed nami, zalał nas strumień żółtego światła. W samym środku tego blasku stał niski mężczyzna. Miał bardzo wysokie czoło, rzadkie szczeciniaste włosy i łysinę na czubku głowy, wystającą niczym szczyt góry znad jodłowych lasów. Stojąc, nerwowo zaciskał dłonie. Jego twarz ani przez chwilę nie pozostawała spokojna i rozluźniona: nieustannie wykrzywiały ją to uśmiech, to jakiś dziwny grymas. Natura obdarzyła naszego gospodarza obwisłymi wargami i zbyt rzucającymi się w oczy żółtymi nierównymi zębami, które nieudolnie próbował ukryć, bez ustanku zasłaniając usta ręką. Mimo wyraźnej łysiny wyglądał na młodego człowieka. I faktycznie, jak się później okazało, dopiero co ukończył trzydzieści lat.

- Do pani usług, panno Morstan - powtarzał w kółko cienkim wysokim głosem. -Do usług, panowie. Proszę! Wejdźcie do mojej małej jaskini. Trochę tu ciasno, proszę pani, ale urządziłem to miejsce tak, jak lubię. To oaza sztuki na dzikiej pustyni południowego Londynu.

Wszystkich nas zdumiał wygląd pokoju, do którego zostaliśmy zaproszeni. W tym żałosnym domu było to tak nie na miejscu, jak najpiękniejszy diament oprawiony w mosiądz. Ze ścian zwisały przepiękne lśniące zasłony i gobeliny, które tu i ówdzie podwieszone były w taki sposób, by dodatkowo wyeksponować jakiś bogato oprawiony obraz lub orientalną wazę. Dywan miał kolor bursztynowo-czarny i był tak miękki i gęsty, że stopy zapadały się w nim niczym w leśnym mchu. W poprzek dywanu rzucono dwie ogromne tygrysie skóry, które pogłębiały wrażenie wschodnich luksusów, podobnie zresztą jak ogromna fajka wodna stojąca na macie w rogu pomieszczenia. W samym środku pokoju zwisała na niemal niewidocznym złotym drucie lampa w kształcie srebrnej gołębicy. Płonąc, napełniała powietrze subtelną, przyjemną wonią.

- Thaddeus Sholto - rzekł niski człowieczek, wciąż wykrzywiając twarz i uśmiechając się. - Tak się nazywam. Pani jest oczywiście panną Morstan. A ci panowie.

- To jest pan Sherlock Holmes, a to doktor Watson.

- Jest pan lekarzem, tak? - zawołał nasz gospodarz, bardzo podekscytowany. - Zabrał pan ze sobą stetoskop? Mógłbym pana prosić. Byłby pan tak miły? Mam bardzo poważne wątpliwości co do mojej zastawki mitralnej. Jeśli byłby pan tak dobry. Aortę mam całkiem

niezłą, ale bardzo chciałbym poznać pańskie zdanie co do zastawki mitralnej.

Osłuchałem mu serce, tak jak mnie o to prosił, nie potrafiłem jednak wykryć żadnych problemów, może poza tym, że był niemal sparaliżowany strachem, drżał bowiem od stóp do głów.

- Wygląda na to, że wszystko jest w normie - powiedziałem. - Nie ma pan powodów do obaw.

- Proszę mi wybaczyć, że się tak niepokoję, panno Morstan - rzekł. - Jestem bardzo chorowitym człowiekiem i od dawna żywiłem obawy co do tej zastawki. Ogromnie się cieszę, że były nieuzasadnione. Gdyby pański ojciec, panno Morstan, nie obciążał tak swojego serca, być może żyłby do dziś.

Miałem ochotę uderzyć tego człowieka w twarz. Rozwścieczyła mnie ta gruboskórna i bezceremonialna uwaga, dotycząca przecież tak delikatnej kwestii. Panna Morstan osunęła się na krzesło, jej twarz pobladła, a wargi zbielały.

- W głębi serca wiedziałam, że nie żyje - rzekła.

- Mogę pani wszystko opowiedzieć - mówił dalej. - I co więcej, mogę zadbać o to, by otrzymała pani zadośćuczynienie. Zrobię wszystko niezależnie od tego, co na to powie mój brat Bartholomew. Ogromnie się cieszę, że pani przyjaciele są tutaj z panią nie tylko jako eskorta, lecz również jako świadkowie tego, co mam zamiar powiedzieć i zrobić. We trzech śmiało stawimy czoło mojemu bratu. Nie chciałbym mieć do czynienia z żadnymi policjantami ani urzędnikami! Możemy wszystko załatwić sami, bez żadnych niepotrzebnych problemów. Niczego nie irytuje mojego brata bardziej niż rozgłos.

Usiadł na niskiej kanapie, zmrużywszy pytająco swe słabe niebieskie oczy bez wyrazu.

- Jeśli chodzi o mnie - rzekł Holmes - cokolwiek pan tutaj powie, zostanie między nami.

Kiwnąłem głową, by pokazać mu, że również się zgadzam.

- To dobrze! To dobrze! - stwierdził Sholto. - Panno Morstan, czy mogę zaproponować pani kieliszek chianti? A może tokaju? Nie trzymam innych win. Otworzyć butelkę? Nie? W takim razie mam nadzieję, że nie macie państwo nic przeciwko łagodnej balsamicznej woni wschodniego tytoniu. Jestem trochę nerwowy, a moja fajka wodna jest dla mnie bezcennym środkiem uspokajającym - przymocował wąż z ustnikiem i zaciągnął się, a dym zabulgotał wesoło w różanej wodzie. Wszyscy troje tworzyliśmy półokrąg z głowami wysuniętymi do przodu i podbródkami opartymi na rękach, podczas gdy ten dziwny niski roztrzęsiony

jegomość z lśniącą łysiną siedział naprzeciwko nas, niespokojnie ciągnąc dym z fajki.

- Gdy po raz pierwszy postanowiłem, że się z panią skontaktuję - powiedział - już wtedy mogłem pani podać swój adres, obawiałem się jednak, że zignoruje pani moją prośbę i przyprowadzi ze sobą nieodpowiednich ludzi. W związku z tym pozwoliłem sobie na to, by umówić się z panią w taki sposób, aby mój człowiek, Williams, mógł najpierw wybadać, z kim pani przyszła. Mam całkowite zaufanie do jego dyskrecji i wydałem mu takie polecenia, że gdyby nie był usatysfakcjonowany, kazałby wam odejść. Proszę mi wybaczyć te środki ostrożności, prowadzę jednak spokojny tryb życia i mogę nawet powiedzieć o sobie, że mam wyrafinowany gust. A proszę mi uwierzyć, że nie ma nic bardziej nieestetycznego niż policjant. Z natury wzdragam się przed wszelkimi postaciami prymitywnego materializmu. Rzadko mam kontakt z nieokrzesanym tłumem. Żyję, jak pani widzi, w atmosferze elegancji. Mógłbym się nazwać mecenasem sztuki. To moja słabość. Ten pejzaż to autentyczny Corot, i choć koneser mógłby mieć jakieś zastrzeżenia co do tego Salvatora Rosy, to nie może już być żadnych wątpliwości względem tego oto Bouguereau. Mam słabość do nowoczesnej szkoły francuskiej.

- Proszę mi wybaczyć, panie Sholto - odezwała się panna Morstan - ale przybyłam tu na pańskie życzenie, by dowiedzieć się czegoś, co chciał mi pan powiedzieć. Jest już bardzo późno i pragnęłabym, aby ta rozmowa była na tyle krótka, na ile to tylko możliwe.

- Nawet w najlepszym razie zajmie nam to trochę czasu - odparł ten - bo z całą pewnością będziemy musieli pojechać do Norwood i spotkać się z moim bratem Bartholomew. Wszyscy tam pojedziemy i spróbujemy go jakoś przekonać. Jest na mnie bardzo zły za to, że obrałem taki sposób postępowania, jaki wydawał mi się słuszny. Ubiegłej nocy bardzo się z nim pokłóciłem. Nie potrafią sobie nawet państwo wyobrazić, jakim strasznym staje się człowiekiem, kiedy jest rozwścieczony.

- Skoro mamy jechać do Norwood, być może dobrze byłoby wyruszyć od razu -ośmieliłem się zauważyć.

Śmiał się tak długo, aż poczerwieniały mu uszy.

- To raczej nie załatwi sprawy - zawołał. - Nie wiem, co by powiedział mój brat, gdybym tak nagle państwa sprowadził. Nie, powinienem was najpierw przygotować i wyjaśnić nasze wzajemne z bratem relacje. Muszę państwu przede wszystkim powiedzieć, że jest w tej historii kilka kwestii, o których sam nic nie wiem. Mogę przedstawić tylko te fakty, jakie są mi znane.

Państwo być może odgadli, że moim ojcem był major John Sholto, który służył niegdyś w hinduskiej armii. Około jedenastu lat temu przeszedł w stan spoczynku i zamieszkał w Pondicherry Lodge w Upper Norwood. W Indiach dobrze mu się wiodło; przywiózł ze sobą znaczną sumę pieniędzy, ogromną kolekcję cennych przedmiotów oraz hinduskich służących. Kupił sobie dom i mieszkał w nim, opływając w luksusy. Mój brat bliźniak i ja byliśmy jego jedynymi dziećmi.

Doskonale pamiętam, jaką sensację wywołało zniknięcie kapitana Morstana. Przeczytaliśmy szczegóły w prasie i, wiedząc, że był przyjacielem naszego ojca, swobodnie dyskutowaliśmy o tej sprawie w jego obecności. Często rozważaliśmy wspólnie, co tak naprawdę mogło się stać. Nigdy, nawet przez chwilę, nie podejrzewaliśmy, że to on ukrywał sekret i że tylko on spośród wszystkich ludzi znał los Arthura Morstana.

Wiedzieliśmy, że życie naszego ojca otaczała jakaś tajemnica, a jemu zagrażało niebezpieczeństwo. Bardzo się bał wychodzić sam z domu i zawsze zatrudniał w charakterze odźwiernych w Pondicherry Lodge dwóch byłych zawodowych utytułowanych bokserów. Williams, dawny mistrz Anglii w wadze lekkiej, który was tu dzisiaj przywiózł, to jeden z nich. Nasz ojciec nigdy nam nie zdradził, czego się tak panicznie bał, wykazywał jednak ogromną awersję do mężczyzn z drewnianą nogą. Pewnego razu doszło nawet do tego, że strzelił ze swojego rewolweru do takiego jednego, który okazał się nieszkodliwym handlarzem, próbującym pozyskać klientów. Musieliśmy zapłacić ogromne pieniądze, aby wyciszyć całą tę sprawę. Mój brat i ja myśleliśmy kiedyś, że to po prostu dziwactwo naszego ojca, później jednak doszło do wydarzeń, które zmieniły nasze zdanie na ten temat.

Na początku 1882 roku ojciec otrzymał list z Indii, który był dla niego ogromnym szokiem. Gdy otworzył go przy stole podczas śniadania, omal nie zemdlał i od tego dnia ciągle już chorował, aż do śmierci. Nigdy nie odkryliśmy, co zawierał ten list, gdy jednak trzymał go w dłoni, udało mi się dostrzec, że był krótki i napisany jakimiś gryzmołami. Ojciec od lat cierpiał na powiększenie śledziony, ale od tej chwili jego stan zaczął się bardzo szybko pogarszać. Pod koniec kwietnia poinformowano nas, że nie ma już żadnej nadziei i że pragnie porozmawiać z nami po raz ostatni.

Gdy weszliśmy do jego pokoju, leżał wsparty na poduszkach i z trudem oddychał. Usilnie nas prosił, żebyśmy zamknęli drzwi na klucz, podeszli do niego i stanęli po obu stronach łóżka. Potem chwycił nas za ręce i opowiedział nam tę dziwną historię głosem łamiącym się pod

wpływem emocji i bólu. Spróbuję państwu ją przekazać jego własnymi słowami.

„W tej szczególnej chwili jest tylko jedna rzecz, która ciąży mi na sercu - powiedział nasz ojciec. - Chodzi mi o to, w jaki sposób potraktowałem biedną sierotę po Morstanie. Ta przeklęta chciwość, która przez całe życie była moim głównym grzechem, nie pozwoliła mi podzielić się z nią skarbem, choć co najmniej połowa powinna należeć do niej. W żaden sposób go nie wykorzystałem, tak ślepa i głupia była moja zachłanność. Sama świadomość posiadania była dla mnie tak ważna, że nie mogłem znieść myśli, bym miał się nim dzielić z kimś innym. Spójrzcie na ten różaniec z perłami, leży przy fiolce z chininą. Nie potrafiłem się z nim rozstać, chociaż miałem zamiar wysłać go jej. Wy, moi synowie, przekażecie pannie Morstan pokaźną część skarbu z Agry. Ale nic jej nie wysyłajcie, nawet tego różańca, dopóki nie umrę. Bądź co bądź ludzie bywali już w tak złym stanie jak ja, i mimo to wracali do zdrowia.

Opowiem wam o tym, jak zmarł Morstan - ciągnął dalej mój ojciec. - Od wielu lat miał słabe serce, lecz ukrywał to przed wszystkimi. Tylko ja jeden o tym wiedziałem. Kiedy byliśmy w Indiach, weszliśmy obaj za sprawą niezwykłego zbiegu okoliczności w posiadanie sporego skarbu. Ja zabrałem go ze sobą do Anglii. Gdy Morstan powrócił, udał się tej samej nocy prosto tutaj, aby upomnieć się o swoją część. Przyszedł pieszo ze stacji; do domu wpuścił go mój wierny stary Lal Chowdar, który już nie żyje. Morstan i ja mieliśmy różne wyobrażenie co do tego, w jaki sposób podzielić skarb, i doszło między nami do gwałtownej wymiany zdań. Morstan, rozwścieczony, zerwał się z krzesła i nagle przycisnął dłoń do boku. Twarz mu pociemniała, on sam upadł do tyłu, rozbijając głowę o narożnik szkatuły ze skarbem. Kiedy się nad nim pochyliłem, przekonałem się, ku swojemu przerażeniu, że nie żyje.

Przez długi czas siedziałem zdenerwowany, zastanawiając się, co powinienem teraz zrobić. W pierwszym odruchu chciałem oczywiście wezwać pomoc. Musiałem jednak pogodzić się z tym, że najprawdopodobniej zostanę oskarżony o morderstwo. Fakt, że zmarł podczas kłótni, oraz rana na jego głowie byłyby dla mnie bardzo obciążające. Poza tym niemożliwe byłoby przeprowadzenie oficjalnego śledztwa bez ujawnienia pewnych faktów dotyczących skarbu, a mnie szczególnie zależało na tym, by zachować jego istnienie w tajemnicy. Morstan powiedział mi, że nie wspomniał żywej duszy o tym, dokąd się udał. I wydawało się, że nikt nie musi się o tym nigdy dowiedzieć.

Wciąż rozważałem tę sprawę, gdy uniósłszy wzrok, ujrzałem mojego służącego Lal Chowdara, stojącego na progu. Wkradł się do środka i zasunął zasuwę w drzwiach.

- Proszę się nie obawiać, sahib - powiedział. - Nikt nie musi się dowiedzieć, że pan go zabił. Ukryjmy ciało. Kto się wtedy o tym dowie?

- Ale ja go nie zabiłem - powiedziałem.

Lal Chowdar z uśmiechem potrząsnął głową.

- Wszystko słyszałem, sahib - powiedział. - Słyszałem waszą kłótnię i słyszałem, jak upadł po zadaniu ciosu. Ale moje usta pozostaną zamknięte. Wszyscy w domu śpią. Chodźmy razem ukryć ciało.

To mi wystarczyło, aby podjąć decyzję. Skoro mój własny służący nie był w stanie uwierzyć w mą niewinność, jak mogłem liczyć na to, że przekonam o niej dwunastu nierozgarniętych rzemieślników zasiadających w ławie przysięgłych? Tej nocy Lal Chowdar i ja pozbyliśmy się trupa, a po paru dniach we wszystkich londyńskich gazetach pełno było wzmianek o tajemniczym zaginięciu kapitana Morstana. Widzicie, trudno byłoby oskarżać mnie za to, co się stało. Moja wina polega jedynie na tym, że ukryliśmy nie tylko ciało, lecz również skarb, a prócz tego nie dość że pragnąłem za wszelką cenę zatrzymać to, co mi się należało, to jeszcze chciałem zagarnąć część Morstana. Dlatego chciałbym, żebyście to naprawili. A teraz zbliżcie uszy do moich ust. Skarb jest ukryty w. ”.

W tym momencie twarz ojca wykrzywił straszliwy grymas, oczy stały się dzikie, szczęka opadła, po czym wrzasnął głosem, którego nigdy nie zapomnę:

- Zabierzcie go! Na litość boską, zabierzcie go stąd!

Odwróciliśmy się obaj z bratem i spojrzeliśmy w okno za naszymi plecami, w którym utkwiony był jego wzrok. Z ciemności wpatrywały się w nas jakieś oczy. Widzieliśmy wyraźnie, jak czyjś nos zbielał w miejscu, w którym był przyciśnięty do szyby. Była to brodata, zarośnięta twarz o dzikich okrutnych oczach, które miały straszny złośliwy wyraz. Wraz z Bartholomew rzuciliśmy się do okna, ale tego człowieka już nie było. Gdy wróciliśmy do ojca, zobaczyliśmy, że głowa mu opadła, i przekonaliśmy się, że puls ustał.

Tej nocy przeszukaliśmy ogród, nie znaleźliśmy jednak żadnych śladów intruza z wyjątkiem pojedynczego odcisku buta na rabacie pod samym oknem. Jednak gdyby nie ten jeden jedyny trop, równie dobrze mogliśmy uwierzyć, że ta dzika szalona twarz była jedynie wytworem naszej wyobraźni. Wkrótce potem jednak znaleźliśmy kolejny, o wiele bardziej przekonujący dowód, że wokół nas działają jakieś tajemnicze siły. Rano zastaliśmy okno w pokoju naszego ojca otwartym: cała zawartość kredensu i skrzyń została opróżniona, a do kufra przypięto kawałek papieru z wypisanymi na nim niestarannym pismem słowami: „Znak czterech”. Nigdy się nie dowiedzieliśmy, co te słowa oznaczały, ani kim mógł być nasz tajemniczy gość. Na tyle, na ile byliśmy w stanie ocenić, niczego, co należało do ojca, nie zostało skradzione, choć wszystko powywracano do góry nogami. Oczywiście, mój brat i ja skojarzyliśmy ten przedziwny incydent z lękiem, który przez całe życie dręczył naszego ojca, niemniej jego przyczyny nadal pozostają dla nas całkowitą tajemnicą.

Drobny człowieczek przerwał na chwilę, by ponownie zapalić swoją fajkę wodną, i przez jakiś czas w zadumie ją pykał. Wszyscy siedzieliśmy zaabsorbowani, słuchając tej niezwykłej opowieści. Podczas krótkiej relacji opisującej śmierć jej ojca panna Morstan straszliwie pobladła i przez chwilę obawiałem się, że zemdleje. Doszła jednak do siebie po paru łykach wody, którą po cichu nalałem jej z weneckiej karafki stojącej na stoliku obok. Sherlock Holmes z nieobecnym spojrzeniem siedział rozparty w swym fotelu, a powieki opadły mu na błyszczące oczy. Kiedy na niego spojrzałem, nie mogłem nie pomyśleć o tym, że jeszcze dziś tak gorzko narzekał, jak pospolite jest życie. Teraz przynajmniej miał zagadkę, która będzie od niego wymagała wykorzystania wszystkich jego zdolności. Pan Thaddeus Sholto przenosił wzrok z jednego gościa na drugiego, wyraźnie dumny z wrażenia, jakie wywarła na nas jego historia. Potem znów podjął swą opowieść, przerywając tylko po to, by zaciągnąć się dymem ze swej gigantycznej fajki.

- Jak sobie państwo zapewne wyobrażają - kontynuował - mój brat i ja byliśmy niezwykle podnieceni opowieścią o skarbie, którą usłyszeliśmy od ojca. Przez całe tygodnie, a potem miesiące kopaliśmy i grzebaliśmy w całym ogrodzie, lecz nie natrafiliśmy na miejsce, w którym został ukryty. Do szaleństwa doprowadzała nas myśl, że nasz ojciec w chwili śmierci miał już na ustach słowa mające wyjawić nam kryjówkę. Różaniec, który pokazał nam przed śmiercią, świadczył o tym, jak wspaniałe bogactwa zostały przed nami ukryte. Ja i mój brat Bartholomew pokłóciliśmy się o niego. Perły bez wątpienia posiadały ogromną wartość, i mój brat nie chciał się z nimi rozstawać, bo mówiąc między nami, on również posiada te samy wady co nasz ojciec. Bartholomew uważał także, że jeśli oddamy różaniec, może się to stać powodem do plotek, a w końcu sprowadzi na nas kłopoty. Jedynym, do czego udało mi się go przekonać, było to, aby pozwolił mi odnaleźć adres panny Morstan i przesyłać jej w stałych odstępach czasu po jednej perle, tak, by nigdy nie znalazła się bez środków do życia.

- To bardzo miłe z pana strony, że przyszła mu do głowy taka myśl - powiedziała z powagą nasza towarzyszka. - Okazał pan naprawdę ogromną dobroć.

Mały człowieczek skromnie machnął ręką.

- Jesteśmy pani dłużnikami - powiedział. - To znaczy ja w ten sposób zapatrywałem się na tę sprawę, ale mój brat bynajmniej nie chciał jej postrzegać w takim świetle. Sami mieliśmy mnóstwo pieniędzy. Nie pragnąłem mieć więcej. Poza tym byłoby w potwornie złym guście, gdybyśmy tak nikczemnie potraktowali młodą damę. Le mauvais gout mene au crime. Francuzi potrafią bardzo trafnie wyrazić sedno sprawy. Różnice w naszych poglądach zaszły tak daleko, że doszedłem do wniosku, iż najlepiej będzie, jeśli zamieszkamy osobno. Z tego powodu wyprowadziłem się z Pondicherry Lodge, zabierając ze sobą starego khitmutgara oraz Williamsa. Wczoraj jednak dowiedziałem się, że doszło do niezwykle ważnego wydarzenia. Odkryto miejsce, w którym znajduje się skarb. Natychmiast wysłałem list do panny Morstan, teraz więc pozostaje nam tylko udać się do Norwood i upomnieć się o nasz udział. Wczoraj w nocy wyjaśniłem mojemu bratu Bartholomew, w jaki sposób zapatruję się na tę sprawę. Dlatego być może nie będziemy pożądanymi gośćmi, ale na pewno Bartholomew będzie się nas spodziewał.

Pan Thaddeus Sholto zamilkł i siedział na swojej luksusowej kanapie, dygocąc i krzywiąc się. Wszyscy milczeliśmy, myśląc o tym, jaki obrót przybrały te tajemnicze sprawy. Holmes zerwał się na nogi jako pierwszy.

- Bardzo dobrze pan postąpił, sir. Od samego początku aż do końca - powiedział. -Możliwe, że będziemy w stanie choć odrobinę się panu odwdzięczyć, rzucając nieco światła na to, co wciąż pozostaje dla niego zagadką. Jednakże jak już raczyła wspomnieć panna Morstan, jest już dość późno, i najlepiej przejdźmy do rzeczy, nie zwlekając.

Nasz nowy znajomy starannie, z namaszczeniem zwinął rurkę swojej fajki wodnej i wyjął zza zasłony bardzo długi płaszcz lamowany sutaszem, przystrojony karakułowym kołnierzem i takimi samymi mankietami. Mimo że noc była bardzo parna, starannie pozapinał guziki i dopełnił swego ubioru, zakładając czapkę z króliczych skór ze zwisającymi po obu stronach głowy klapkami na uszy. Tym sposobem zasłonił niemal całe swe ciało, i nie było widać prawie nic prócz niezwykle ruchliwej wymizerowanej twarzy.

- Jestem człowiekiem o dość kruchym zdrowiu - zauważył, prowadząc nas korytarzem. -Muszę o siebie bardzo dbać.

Na zewnątrz czekała nasza dorożka. Najwyraźniej cały program tego spotkania był z góry ustalony, bo woźnica natychmiast w szaleńczym tempie ruszył z miejsca. Thaddeus Sholto przez cały czas mówił swym piskliwym głosem, przebijającym się przez turkot kół.

- Bartholomew jest sprytnym człowiekiem. Jak państwo sądzą, w jaki sposób się dowiedział, gdzie jest ukryty skarb? Otóż doszedł do wniosku, że musi być ukryty gdzieś w domu. Rozpoznał więc dokładnie położenie pomieszczeń budynku i zmierzył wszystko tak dokładnie, że nie pozostał nawet jeden wątpliwy cal. Odkrył między innymi, że wysokość domu wynosi siedemdziesiąt cztery stopy, lecz jeśli się doda wysokości poszczególnych pokoi i nawet uwzględni z nawiązką przestrzenie pomiędzy nimi, które brat ustalił, przewiercając na wylot ściany i stropy, całość nie przekracza siedemdziesięciu stóp. Tak wiec pozostały jeszcze cztery stopy. Ta przestrzeń mogła się znajdować tylko nad pomieszczeniem na najwyższym piętrze budynku. Tak więc w pomieszczeniu na najwyższym piętrze Bartholomew wybił otwór w suficie wykonanym z pokrytych tynkiem listew i dzięki temu odkrył, że powyżej znajduje się niewielki strych, który do tej pory był zamurowany i o którym nikt nie wiedział. Pośrodku strychu stała szkatuła ze skarbem, wsparta na dwóch krokwiach. Brat opuścił ją przez wybity otwór i umieścił w pokoju. Wartość klejnotów oszacował na nie mniej niż pół miliona szterlingów.

Usłyszawszy o tak gigantycznej sumie, spojrzeliśmy wszyscy po sobie z szeroko otwartymi ze zdumienia oczyma. Gdyby udało nam się zagwarantować prawo panny Morstan do udziału w skarbie, wówczas z ubogiej guwernantki stałaby się najbogatszą dziedziczką w całej Anglii! Wierny przyjaciel na pewno ucieszyłby się z takich wieści, jednak muszę ze wstydem wyznać, że w moją duszę zakradła się zazdrość, a serce stało się ciężkie niczym ołów. Wyjąkałem kilka niezdarnych słów gratulacji, a potem siedziałem przybity, ze spuszczoną głową, głuchy na paplaninę naszego nowego znajomego. Najwyraźniej był hipochondrykiem, jak przez mgłę uświadomiłem sobie, że wymienia niekończącą się listę jakichś objawów i usilnie prosi mnie o informacje o składzie i działaniu niezliczonych szarlatańskich panaceów; kilka z nich miał przy sobie w skurzanym futerale w kieszeni. Miałem nadzieję, że nie pamiętał odpowiedzi, których udzieliłem mu tamtej nocy. Holmes twierdził, że słyszał, jak ostrzegałem go przed ogromnym niebezpieczeństwem związanym z zażywaniem więcej niż dwóch kropli naraz oleju rycynowego i zalecałem mu duże dawki strychniny jako środka uspokajającego. Jednakże, jakkolwiek by było, poczułem z całą pewnością ogromną ulgę, gdy nasza dorożka zatrzymała się z szarpnięciem i woźnica zeskoczył z kozła, by otworzyć nam drzwi.

- Panno Morstan, to jest Pondicherry Lodge - rzekł pan Thaddeus Sholto, podając jej rękę, by wysiadła.

Rozdział piąty

Tragedia w Pondicherry Lodge


Dochodziła jedenasta, gdy dotarliśmy do celu naszej podróży. Zostawiliśmy za sobą wilgotną mgłę wielkiego miasta; tutaj noc była dość pogodna. Z zachodu wiał ciepły wiatr, a ciężkie chmury powoli przesuwały się po niebie. Z prześwitów pomiędzy nimi wyglądał od czasu do czasu półksiężyc. Było na tyle jasno, że moglibyśmy cokolwiek zobaczyć, jednak Thaddeus Sholto zdjął jedną z bocznych lamp powozu, by dodatkowo oświetlić nam drogę.

Willa Pondicherry Lodge stała na dużej działce; otaczał ją bardzo wysoki kamienny mur, posypany na górze tłuczonym szkłem. Na teren można było wejść jedynie przez wąskie kute żelazne drzwi. Nasz przewodnik zapukał w nie w sposób charakterystyczny dla listonosza.

- Kto tam? - zawołał szorstki głos z wewnątrz.

- To ja, panie McMurdo! Na pewno nauczyłeś się już rozpoznawać moje pukanie.

Usłyszeliśmy jakieś pomruki, a potem dzwonienie i szczęk kluczy. Drzwi otworzyły się

ciężko, i przed nami stanął niski mężczyzna o potężnym torsie. Żółte światło latarni padało na jego wychyloną ku nam twarz oraz błyszczące nieufne oczy.

- To pan, panie Thaddeus? A kim są ci pozostali? Mój pan nie dał mi żadnych instrukcji co do nich.

- Jak to nie, McMurdo? Zaskakuje mnie pan. Ubiegłej nocy mówiłem bratu, że zamierzam sprowadzić paru przyjaciół.

- Dziś przez cały dzień nie wyłaził ze swego pokoju, panie Thaddeus, i nie wydał mi żadnych poleceń. Wie pan doskonale, że muszę trzymać się zasad. Mogę pana wpuścić do środka, ale pańscy przyjaciele powinni zostać tam, gdzie są.

To była nieoczekiwana przeszkoda. Thaddeus Sholto rozejrzał się, skonsternowany i bezsilny.

- To bardzo nieładnie z twojej strony, McMurdo - powiedział. - Jeśli za nich ręczę, powinno ci to wystarczyć. Poza tym jest z nami młoda dama. Przecież nie może czekać na ulicy o tej godzinie w nocy!

- Bardzo mi przykro, panie Thaddeus - rzekł nieubłaganym tonem odźwierny. - Ci ludzie może i są pańskimi przyjaciółmi, ale to nie znaczy, że są również przyjaciółmi mojego pana. Dobrze mi płaci za wypełnianie przeze mnie obowiązków, i nie zamierzam z tego rezygnować. Nie znam żadnego z pańskich przyjaciół.

- Ależ owszem, zna pan, panie McMurdo! - zawołał serdecznym tonem Sherlock Holmes. - Nie sądzę, by mógł pan mnie zapomnieć. Czyżby nie pamiętał pan tego amatora, który walczył z panem cztery lata temu przez trzy rundy w hali u Alison tej nocy, gdy powrócił pan na ring?

- No nie! To pan Sherlock Holmes! - ryknął zawodowy bokser. - Na Boga! Jak mogłem pana nie rozpoznać? Gdyby pan po prostu do mnie podszedł i walnął mnie tym swoim hakiem w podbródek, zamiast tak sobie spokojnie stać z boczku, natychmiast bym pana poznał. Doprawdy, zmarnował pan swój talent. Mógłby pan wysoko zajść, gdyby tylko chciał.

- Widzisz, Watsonie, jeśli wszystko inne zawiedzie mnie w życiu, wciąż pozostanie szansa w tej wspaniałej profesji - rzekł ze śmiechem Holmes. - Ale jestem pewien, że teraz nasz przyjaciel nie pozwoli nam stać tutaj na zimnie.

- Ależ proszę, sir. Proszę wejść do środka. Pan i pańscy przyjaciele - odparł McMurdo. -Bardzo mi przykro, panie Thaddeus, lecz mój pan udzielił mi bardzo ścisłych instrukcji. Musiałem się upewnić co do pańskich przyjaciół, zanim ich wpuściłem.

Po drugiej stronie muru żwirowa ścieżka wiła się przez pusty teren w stronę ogromnej kwadratowej bryły budynku. Wszystko pogrążone było w cieniu; tylko jeden promień księżyca przebijał się przez chmury, a w oknie na strychu migotało światełko. Ogromne rozmiary budowli, jej ponura bryła oraz śmiertelna cisza wypełniły moje serce chłodem. Wydawało się, że nawet Thaddeus Sholto nie czuje się tu zbyt pewnie, bo latarnia drżała i skrzypiała mu w dłoni.

- Nie potrafię tego zrozumieć - powiedział. - To musi być jakaś pomyłka. Wyraźnie mówiłem Bartholomew, że się tutaj zjawimy, a jednak w jego oknie nie pali się światło. Nie wiem, co mam o tym sądzić.

- Czy zawsze w ten sposób strzeże swojej posesji? - spytał Holmes.

- Tak, kontynuuje zwyczaj ojca. Wie pan, to on był jego ulubionym synem, i czasami zdaje mi się, że ojciec powiedział mu więcej, niż kiedykolwiek zdradził mnie. Tam, gdzie pada teraz światło księżyca, to okno Bartholomew. Wydaje się dość jasne, ale nie sądzę, żeby to światło dobiegało od wewnątrz.

- Tak, ma pan rację - powiedział Holmes. - Widzę jednak migotanie światła w tym małym okienku przy drzwiach.

- To jest pokój gospodyni. Tam mieszka stara pani Bernstone. Może ona będzie mogła nam wszystko wyjaśnić. Czy zechcą państwo poczekać tutaj kilka minut, bo jeżeli wejdziemy tam wszyscy razem (a nikt jej nie poinformował o naszej wizycie), może być zaniepokojona. Sza! Co to za dźwięk?!

Uniósł w górę latarnię dłonią tak drżącą, że kręgi światła rozchwiały się i zachybotały wokół nas. Panna Morstan chwyciła mnie za nadgarstek, i wszyscy staliśmy tak przez chwilę z łomoczącymi sercami, wytężając słuch. Z ogromnego ciemnego domu dochodziły nas w nocnej ciszy najsmutniejsze i najżałośniejsze z możliwych dźwięków. To był przenikliwy zawodzący szloch przerażonej kobiety.

- To pani Bernstone! - rzekł Sholto. - Jest jedyną kobietą w tym domu. Poczekajcie tutaj, za chwilę wrócę. - Ruszył śpiesznym krokiem do drzwi i zapukał w swój dziwaczny sposób. Widzieliśmy, jak w progu pojawiła się wysoka stara kobieta, która niezwykle uradowała się na jego widok, po czym wpuściła go do środka.

- Och, panie Thaddeus, sir! Tak się cieszę że pan przyjechał! Tak strasznie się cieszę, że pan jest, panie Thaddeus! - słyszeliśmy, jak wielokrotnie wyraża swą radość, póki drzwi się nie zamknęły, wówczas jej głos przeszedł w stłumiony szmer, a następnie zamilkł.

Nasz przewodnik zostawił nam swoją latarnię. Holmes powoli zatoczył nią krąg, bacznie przypatrując się domowi oraz wielkim hałdom śmieci leżącym na terenie posesji. Panna Morstan i ja staliśmy obok siebie, a jej dłoń wciąż nie puszczała mojej. Jakże cudownym i subtelnym zjawiskiem jest miłość. Staliśmy oto tutaj we dwoje, i choć do dzisiejszego dnia nigdy się nie spotkaliśmy i nie wymieniliśmy żadnego czułego słowa ani nawet spojrzenia, teraz, gdy nadeszła trudna godzina, nasze dłonie instynktownie się odnalazły. Od tego czasu wielokrotnie się nad tym zastanawiałem, jednak w tamtej chwili wydawało się rzeczą najnaturalniejszą na świecie, że powinienem był wykonać wobec niej taki gest; ona również później często mówiła mi o tym, że instynkt kazał jej zwrócić się do mnie, szukając ochrony i pocieszenia. Staliśmy więc, trzymając się za ręce niczym dwójka dzieci, i mimo ciemności, jakie nas otaczały, w naszych sercach zagościł spokój.

- Co za dziwne miejsce - powiedziała moja towarzyszka, patrząc uważnie dokoła.

- Wygląda tak, jakby wypuszczono tutaj wszystkie krety z całej Anglii. Widziałem coś podobnego na zboczu wzgórza niedaleko Ballarat, gdzie poszukiwano złóż.

- Tutaj przyczyna była taka sama - rzekł Holmes. - To ślady pozostawione przez poszukiwaczy skarbu. Musicie pamiętać, że szukali go przez sześć lat. Nic dziwnego, że ta posesja wygląda jak wyrobisko żwiru.

W tej chwili drzwi domu otworzyły się gwałtownie, i wybiegł z nich Thaddeus Sholto z dłońmi wzniesionymi nad głową i z przerażeniem w oczach.

- Coś jest nie tak z Barholomew! - zawołał. - Boję się! Moje nerwy tego nie wytrzymają! - na wpół bełkotał ze strachu, a jego wymizerowana twarz z bezbronnym spojrzeniem wystraszonego dziecka, na której nieustannie pojawiały się różne grymasy, wyglądała znad ogromnego karakułowego kołnierza.

- Wejdźmy do domu! - rzekł Holmes beznamiętnym stanowczym głosem.

- Tak, zróbmy to! - odezwał się błagalnym tonem Thaddeus Sholto. - W tej chwili naprawdę nie czuję się na siłach, żeby cokolwiek wam wytłumaczyć.

Wszyscy udaliśmy się za nim do pokoju gospodyni, znajdującego się po lewej stronie korytarza. Starsza kobieta przemierzała pokój wzdłuż i wszerz z wystraszoną twarzą, nerwowo przebierając palcami, wydawało się jednak, że widok panny Morstan działał na nią kojąco.

- Niech Bóg błogosławi pani słodką spokojną twarzyczkę! - zawołała, histerycznie szlochając. - Kiedy na panią patrzę, od razu robi mi się lżej. Och, ten dzień był dla mnie naprawdę straszny.

Nasza towarzyszka pogłaskała jej szczupłą spracowaną dłoń i wyszeptała kilka ciepłych słów pociechy. Na pobladłą twarz kobiety powoli zaczęły wracać kolory.

- Pan zamknął się od środka na klucz i nie odpowiadał na moje wołanie - wyjaśniła. -Przez cały czas czekałam, aż się do mnie odezwie, ale on lubi być sam. Jednak godzinę temu ogarnął mnie lęk, weszłam więc na górę i zajrzałam przez dziurkę od klucza. Musi pan tam pójść, panie Thaddeus. Musi pan wejść na górę i sam to zobaczyć. Przez dziesięć długich lat widywałam pana Barholomew Sholto w różnym stanie, gdy było mu wesoło i kiedy był smutny, ale nigdy nie widziałam, by jego twarz przybrała taki wyraz jak teraz.

Sherlock Holmes wziął lampę i ruszył przodem na górę. Thaddeus Sholto był tak wstrząśnięty, że zaczął szczękać zębami, i gdy wchodziliśmy po schodach, musiałem wziąć go pod ramię, ponieważ drżały mu kolana. Wspinając się po stopniach, Holmes dwa razy wyciągał z kieszeni lupę i starannie badał ślady, które mnie wydawały się jedynie jakimiś bezkształtnymi smugami kurzu na macie z włókna orzecha kokosowego, służącej za wykładzinę na schodach. Powoli pokonywał stopnie, trzymając nisko swoją lampę i bacznie się rozglądając na prawo i lewo. Panna Morstan została na dole z przerażoną gospodynią.

Trzecie półpiętro kończyło się prostym korytarzem; po jego prawej stronie wisiał ogromny hinduski gobelin, a po lewej znajdowały się troje drzwi. Holmes przeszedł przez korytarz w ten sam powolny metodyczny sposób, a my podążaliśmy tuż za nim. Z tyłu na ścianach kładły się nasze długie czarne cienie. Trzecie drzwi okazały się tymi, których szukaliśmy. Holmes zapukał do nich, ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Następnie nacisnął klamkę, próbując otworzyć je siłą. Były jednak zamknięte na klucz od środka, a w świetle lampy ujrzeliśmy zamek z szeroką mocną zasuwą, który je trzymał. Ponieważ jednak klucz był trochę przekręcony, dziurka od klucza nie była całkowicie zasłonięta. Mój przyjaciel pochylił się ku niej i natychmiast się poderwał, ostro wciągając powietrze.

- Jest w tym coś diabolicznego, Watsonie - rzekł, bardzo poruszony; jeszcze nigdy dotąd nie widziałem go w takim stanie. - Co o tym sądzisz?

Pochyliłem się, by zajrzeć przez dziurkę, i cofnąłem się, przerażony. Pokój, do którego wpadało światło księżyca, jaśniał przymglonym drżącym blaskiem. Wprost na mnie patrzyła jakby zawieszona w powietrzu (bo wszystko poniżej skrywały cienie) twarz, i to twarz naszego towarzysza Thaddeusa: ta sama lśniąca głowa, ta sama kępka szczeciniastych rudych włosów i to samo anemiczne oblicze. Usta zastygły jednak w straszliwym uśmiechu, stężałym i nienaturalnym, który w tym cichym pokoju, oświetlonym księżycowym blaskiem, wydawał się bardziej przerażający niż jakikolwiek grymas czy jakiekolwiek wykrzywienie twarzy. Oblicze to było tak podobne do twarzy naszego drobnego przyjaciela Thaddeusa Sholto, że musiałem na niego spojrzeć, aby się upewnić, iż rzeczywiście był z nami. Później przypomniałem sobie, że brat i on byli bliźniakami.

- To straszne! - powiedziałem do Holmesa. - Co powinniśmy teraz zrobić?

- Musimy wyważyć drzwi - odparł i rzucił się na nie całym swym ciężarem. Rozległo się jękliwe skrzypnięcie, ale drzwi nie ustąpiły. Naparliśmy na nie obaj po raz drugi, i tym razem otworzyły się z gwałtownym trzaskiem, my zaś znaleźliśmy się w pokoju Bartholomew Sholto.

Pomieszczenie zostało urządzone jako laboratorium chemiczne. Przy ścianie naprzeciwko drzwi stały dwa rzędy butelek ze szklanymi korkami, a stolik zastawiony był palnikami Bunsena, probówkami i retortami. W rogach w wiklinowych koszach stały butle z kwasami. Jedna z nich była chyba nieszczelna lub została stłuczona, bo wyciekł z niej jakiś ciemny płyn, i powietrze wypełniał ciężki i wyjątkowo gryzący odór, przypominający zapach smoły. Po jednej stronie pokoju, pośrodku sterty tynku i desek, stała niewielka drabina, a nad nią w suficie ziajała dziura na tyle duża, by mógł się przez nią przecisnąć człowiek. U podstawy drabinki rzucono niedbale długi zwój liny.

Przy stole w drewnianym fotelu siedział nienaturalnie skulony pan domu; głowę miał opuszczoną na lewe ramię, a na twarzy zastygł upiorny nieprzenikniony uśmiech. Był sztywny i zimny; najwyraźniej nie żył już od wielu godzin. Wydawało mi się, że nie tylko rysy jego twarzy, lecz również wszystkie kończyny były powykrzywiane i powyginane w najtrudniejszy do wyobrażenia sposób. Przy jego dłoni, spoczywającej na stole, leżał przedziwny przedmiot. Był to brązowy mocny drewniany kij, zwieńczony kamienną główką, przypominającą obuch młotka, prymitywnie przymocowany do trzonka grubym szpagatem. Obok niego leżała wyrwana kartka z notesu, na której nabazgrano parę słów. Holmes spojrzał na nią, a następnie podał ją mnie.

- Zobacz - powiedział, znacząco unosząc brwi.

W świetle latarni odczytałem z dreszczem przerażenia: „Znak czterech”.

- Na Boga! Co to wszystko oznacza? - spytałem.

- To oznacza morderstwo - odparł, pochylając się nad zmarłym. - Ach, spodziewałem się tego. Spójrz tutaj! - Wskazał na coś, co wyglądało jak długi ciemny cierń wbity w skórę tuż nad uchem.

- To wygląda jak cierń - powiedziałem.

- Bo to jest cierń. Możesz go wyjąć, ale bądź ostrożny, ponieważ jest zatruty.

Chwyciłem go między palec wskazujący a kciuk. Wysunął się ze skóry tak lekko, że nie

pozostawił po sobie prawie żadnego śladu. Jedynie malutka plamka krwi świadczyła o tym, w którym miejscu było nakłucie.

- To wszystko jest dla mnie nieprzeniknioną tajemnicą - powiedziałem. - Cała ta historia, zamiast się wyjaśniać, staje się coraz bardziej zagmatwana.

- Wręcz przeciwnie - odparł mój towarzysz. - Wyjaśnia się z każdą chwilą. Potrzebuję jeszcze tylko paru brakujących ogniw, aby całkowicie rozwiązać tę sprawę.

Kiedy weszliśmy do pokoju, niemal zapomnieliśmy o naszym przewodniku. Wciąż stał w drzwiach, niczym istne ucieleśnienie przerażenia, kurczowo zaciskając dłonie i cicho pojękując. Nagle jednak z jego gardła wyrwał się ostry płaczliwy krzyk.

- Skarb zniknął! - zawołał. - Ukradli mu skarb! To jest ten otwór, przez który opuszczaliśmy go na dół. Pomagałem mu! Jako ostatni widziałem Bartholomew żywego! Wczoraj w nocy go tutaj zostawiłem, a schodząc po schodach, słyszałem, jak zamyka drzwi

na klucz.

- Która to była godzina?

- Dziesiąta. A teraz on nie żyje, trzeba wezwać policję, a oni będą podejrzewali, że maczałem w tym palce. O tak, jestem pewien, że tak będzie. Ale wy tak nie myślicie, panowie, prawda? Na pewno nie myślicie, że to ja? Czy byłoby prawdopodobne, że sprowadziłbym was tutaj, gdybym to ja go zabił? Ojej, ojej! Zaraz oszaleję! Jestem tego pewien - zaczął bezładnie wymachiwać rękoma i przestępować z nogi na nogę w jakimś konwulsyjnym napadzie szaleństwa.

- Nie ma pan powodów do obaw, panie Sholto - rzekł Holmes przyjaźnie, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Proszę posłuchać mojej rady i pojechać na posterunek, aby poinformować policję o całej sprawie. Niech pan zaoferuje im wszelkiego rodzaju pomoc. Zaczekamy tutaj do pańskiego powrotu.

Na wpół ogłupiały drobny człowieczek zastosował się do słów mojego przyjaciela, a po chwili usłyszeliśmy, jak schodzi w ciemnościach, potykając się na stopniach.

Rozdział szósty

Sherlock Holmes przedstawia swoją metodę


- A teraz, Watsonie - rzekł Holmes, zacierając ręce - mamy pół godziny dla siebie. Dobrze wykorzystajmy ten czas. Jak już ci mówiłem, prawie całkowicie rozwiązałem tę sprawę, nie wolno nam jednak popełnić błędu, nie możemy być zbyt pewni siebie. Chociaż sprawa wydaje się banalnie prosta, możliwe, że kryje się w niej coś głębszego.

- Prosta?! - wykrzyknąłem.

- Oczywiście - odparł tonem przypominającym nieco ton profesora medycyny, tłumaczącego coś swoim studentom. - Usiądź sobie tam w kącie, żeby twoje ślady dodatkowo wszystkiego nie skomplikowały. Weźmy się teraz do pracy! Przede wszystkim, jak ci ludzie się tutaj dostali i którędy wyszli? Drzwi nie były otwierane od ubiegłej nocy. A co z oknem? -przysunął do niego lampę, mrucząc bardziej do samego siebie niż do mnie. - Okno jest zatrzaśnięte od wewnątrz. Konstrukcja wygląda na solidną. Z boku nie ma zawiasów. Otwórzmy je. W pobliżu nie ma rynny. Do dachu nie sięgniesz. A jednak jakiś człowiek wszedł przez to okno. Ubiegłej nocy trochę padało. Tu mamy odcisk stopy na parapecie. A tutaj okrągły błotnisty ślad, tu kolejny na podłodze, a tam, przy stole, jeszcze jeden. Spójrz tylko na to, Watsonie! To doprawdy całkiem niezła prezentacja.

Spojrzałem na wyraźnie widoczne kółka z błota.

- To przecież nie jest ślad buta - powiedziałem.

- Nie, to coś o wiele dla nas cenniejszego! To jest odcisk drewnianej nogi. Popatrz! Tutaj na parapecie mamy odcisk buta, ciężkiego buta z szerokim obcasem, podbitym metalem, a tuż obok niego ślad protezy.

- To ten człowiek z drewnianą nogą!

- W rzeczy samej. Ale był tu ktoś jeszcze. Jego wyjątkowo sprawny i skuteczny sprzymierzeniec. Dałbyś radę wspiąć się po tym murze, doktorze?

Wyjrzałem przez otwarte okno. Księżyc wciąż jasno oświetlał tę stronę domu. Znajdowaliśmy się dobrych sześćdziesiąt stóp nad ziemią, i gdziekolwiek bym spojrzał, nie byłem w stanie dostrzec żadnego oparcia, choćby jednej szczeliny w ceglanym murze.

- To absolutnie niemożliwe - odparłem.

- Tak, niemożliwe bez pomocy. Załóżmy jednak, że twój przyjaciel byłby już tu na górze i spuściłby ci dobrą mocną linę, którą widzę tu, w rogu pokoju, zaczepiając jej drugi koniec na tym solidnym haku, o tu, w ścianie. W takim przypadku sądzę, że gdybyś był sprawnym człowiekiem, dałbyś radę się tutaj wdrapać niezależnie od tego, czy miałbyś drewnianą nogę, czy nie. Wyszedłbyś naturalnie w ten sam sposób, a twój sprzymierzeniec wciągnąłby linę na górę. Odwiązałby ją od haka, zamknął okno, zatrzasnął je od wewnątrz, a następnie wydostałby się stąd tą samą drogą, jaką tu przyszedł. Możemy jeszcze odnotować pewien drobny szczegół -ciągnął dalej, badając palcami linę. - Nasz przyjaciel z drewnianą nogą potrafi całkiem nieźle się wspinać, chociaż nie jest zawodowym marynarzem. Na pewno nie miał na dłoniach zrogowaciałych zgrubień. Dzięki mojej lupie wykryłem wiele śladów krwi, zwłaszcza na końcowym odcinku liny, z czego wnioskuję, że ześliznął się po niej w dół z taką szybkością, iż zdarł sobie skórę z rąk.

- To znakomicie - powiedziałem - ale sprawa stała się przez to jeszcze bardziej niezrozumiała niż dotychczas. Co z tym tajemniczym pomocnikiem? W jaki sposób dostał się do tego pokoju?

- Tak. Pomocnik - powtórzył w zadumie Holmes. - Ten ma pewne niezwykle ciekawe cechy. Dzięki niemu sprawa przestaje być pospolita. Przypuszczam, że ów sprzymierzeniec otwiera zupełnie nowy rozdział w kronikach zbrodni tego kraju. Choć z drugiej strony nasuwają mi się analogiczne sprawy z Indii i, o ile pamięć mnie nie myli, z Senegambii.

- W takim razie jak się tu dostał? - powtórzyłem. - Drzwi były zamknięte na klucz, a okno niedostępne. Przeszedł przez komin?

- Krata paleniska jest o wiele za mała - odparł Holmes. - Już rozważałem tę możliwość.

- W takim razie jak? - nalegałem dalej.

- Nie chcesz, widzę, stosować moich zasad - rzekł, potrząsając głową. - Ile razy ci powtarzałem, że kiedy wyeliminujesz wszystko, co niemożliwe, wówczas to, co ci zostanie, jakiekolwiek byłoby nieprawdopodobne, musi być prawdą? Wiemy już, że nie wszedł drzwiami, oknem ani kominem. Wiemy też, że nie mógł się ukryć w pokoju, ponieważ tutaj ukryć się nie da. Którędy w takim razie wszedł?

- Wszedł przez tę dziurę w suficie! - zawołałem.

- Oczywiście że tak. Musiał tędy wejść. Jeśli będziesz tak miły i potrzymasz mi lampę, poszerzymy teraz zakres naszych oględzin o pomieszczenie powyżej. O ten tajemny pokój, w którym ukryty był skarb.

Holmes wspiął się po drabince, i chwytając jedną dłonią krokiew, wdrapał się na strych.

Następnie, kładąc się płasko na brzuchu, sięgnął po lampę i przytrzymał mi ją, gdy wdrapywałem się za nim na górę.

Pomieszczenie, w którym się znaleźliśmy, mierzyło mniej więcej dziesięć stóp na sześć. Podłogę tworzyły krokwie, pomiędzy którymi znajdowała się cienka warstwa pokrytych tynkiem listew, trzeba więc było stąpać z belki na belkę. Strop zbiegał się w szczytowym punkcie i wyraźnie stanowił wewnętrzny szkielet dachu. Nie było tu żadnych mebli, a podłogę pokrywała gruba warstwa kurzu, który nagromadził się w ciągu wielu lat.

- No i proszę, spójrz tutaj - rzekł Sherlock Holmes, dotykając dłonią skosu ściany. Oto i klapa w suficie prowadząca na dach. Mogę ją popchnąć, zobacz, mamy tu dach o łagodnym skosie. A więc to tędy wszedł Numer Jeden. Rozejrzyjmy się i sprawdźmy, czy zostawił jakieś charakterystyczne ślady.

Opuścił lampę niżej, sprawdzając podłogę, a kiedy to uczynił, po raz drugi tej nocy zobaczyłem, że jego twarz przybrała zdumiony i zaskoczony wyraz. Ja sam zaś, gdy podążyłem wzrokiem za jego spojrzeniem, poczułem, jak skóra cierpnie mi pod ubraniem. Podłoga była gęsto poznaczona śladami bosych stóp. Były wyraźne, niezatarte, doskonale widoczne, lecz co najmniej o połowę mniejsze niż u dorosłego mężczyzny.

- Holmesie. - odezwałem się szeptem - to straszliwe morderstwo popełniło jakieś dziecko.

W jednej chwili mój przyjaciel odzyskał panowanie nad sobą.

- Na chwilę osłupiałem - powiedział - ale w gruncie rzeczy to całkiem naturalne. Zawiodła mnie pamięć, bo w przeciwnym razie powinienem był to przewidzieć. Niczego więcej już się tutaj nie dowiemy. Chodźmy na dół.

- W takim razie jaką masz teorię co do tych śladów? - spytałem, płonąc z ciekawości, gdy znów znaleźliśmy się w pokoju.

- Mój drogi Watsonie, spróbuj sam to przeanalizować - odparł Holmes lekko zniecierpliwionym tonem. - Przecież znasz moje metody. Zastosuj je, a potem będziemy mogli porównać efekty. To może być bardzo pouczające.

- Nie przychodzi mi do głowy nic, co tłumaczyłoby te fakty.

- Wkrótce wszystko stanie się dla ciebie całkiem jasne - odparł bezceremonialnym tonem. - Przypuszczam, że nie znajdę tu już nic ważnego, ale mimo wszystko jeszcze się rozejrzę.

Wyjął lupę i miarkę i zaczął szybko się przemieszczać na kolanach po pokoju, mierząc, porównując i badając, ze swym długim chudym nosem zaledwie kilka cali od podłogowych desek, a jego paciorkowate błyszczące, głęboko osadzone oczy przypominały oczy drapieżnego ptaka. Ruchy mojego przyjaciela były szybkie, ciche i ukradkowe niczym u wytrenowanego psa myśliwskiego szukającego śladu; mimo woli nasunęła mi się myśl, jakim straszliwym byłby przestępcą, gdyby zwrócił swój spryt i energię przeciwko prawu, zamiast wykorzystywać je w jego obronie. Węsząc tak dookoła, Holmes ciągle mruczał do siebie pod nosem, aż wreszcie głośno zapiał z zachwytu.

- Z całą pewnością mamy szczęście - powiedział. - Teraz powinniśmy mieć już bardzo niewiele problemów. Numer Jeden miał pecha, że wdepnął w kreozot. Tutaj widać zarys konturów jego małej stopy, tuż przy tym śmierdzącym paskudztwie. Widzisz, pękła butla z kwasem, i trochę z niej wyciekło.

- I co z tego? - spytałem.

- Cóż, mamy go. To wszystko - rzekł Holmes. - Znam pewnego psa, który poszedłby za tym tropem aż na koniec świata. Skoro sfora potrafi wytropić śledzia ciągniętego na sznurku przez całe hrabstwo, to jak daleko specjalnie tresowany pies myśliwski może podążać za tak ostro cuchnącym śladem jak ten? To tak jak w regule trzech. Odpowiedź powinna dać nam. No proszę! Oto i akredytowani przedstawiciele prawa.

Z dołu dobiegły nas ciężkie kroki i gwar donośnych głosów, a drzwi w holu zamknęły się z głośnym trzaskiem.

- Zanim się tu pojawią - rzekł Holmes - połóż po prostu dłoń na ramieniu tego biedaka i na jego nodze. Co czujesz?

- Mięśnie są twarde niczym deska - odparłem.

- Właśnie. Są w stanie silnego skurczu, znacznie przekraczającego normalny rigor mortis. W połączeniu z tym grymasem na jego twarzy, tym hipokratesowym uśmiechem, czy też risus sardonicus (uśmiechem sardonicznym), jak nazywano go w dawnej literaturze, do jakich wniosków cię to prowadzi?

- Śmierć nastąpiła wskutek działania jakiegoś niezwykle silnego roślinnego alkaloidu -odparłem. - Jakiejś substancji zbliżonej do strychniny, która prowadzi do skurczu mięśni.

- Dokładnie to przyszło mi do głowy, gdy zobaczyłem skurczone mięśnie na jego twarzy. Gdy tylko dostaliśmy się do tego pokoju, od razu zacząłem szukać środków, za pomocą których trucizna wniknęła do jego organizmu. Jak widziałeś, odkryłem ten cierń, który został wbity lub wstrzelony z niewielką siłą w skórę głowy. Zauważ, że obszar, w który trafił, był zwrócony w stronę otworu w suficie, o ile człowiek ten siedział wyprostowany na swoim krześle. A teraz zbadaj ten cierń!

Ostrożnie wziąłem go do ręki i oświetliłem latarnią. Był długi, ostry i czarny. Zaostrzony koniec połyskiwał tak, jakby zaschła na nim jakaś substancja podobna do gumy. Jego tępy koniec został przycięty i zaokrąglony przy użyciu noża.

- Czy to kolec jakiejś rośliny rosnącej w Anglii? - spytał.

- Nie, z całą pewnością nie.

- Mając do dyspozycji wszystkie te dane, powinieneś dojść do jakichś wniosków. Ale oto oficjalni przedstawiciele prawa, więc pomocnicy mogą się już wycofać.

W chwili gdy to mówił, kroki, których odgłos się ciągle zbliżał, zabrzmiały głośniej w korytarzu, i do pokoju wkroczył potężnie zbudowany, tęgi mężczyzna w szarym garniturze. Miał czerwoną nalaną twarz, a para jego małych błyszczących oczu patrzyła bystro spomiędzy obwisłych fałd skóry. Tuż za nim szli inspektor w mundurze i wciąż roztrzęsiony Thaddeus Sholto.

- Co za sprawa! - zawołał przyciszonym chrapliwym głosem. - Ciekawa sprawa! Ale co to za ludzie? Ten dom wydaje się pełny niczym królicza nora.

- Sądzę, że pan mnie sobie przypomina, panie Athelney Jones - rzekł cicho Holmes.

- Ależ oczywiście! - wysapał. - Pan Sherlock Holmes, teoretyk. Nigdy nie zapomnę pańskiego wykładu o przyczynach, skutkach i logicznym rozumowaniu w odniesieniu do sprawy klejnotu Bishopgate. To prawda, wskazał nam pan właściwy trop. Teraz musi pan jednak przyznać, że stało się tak raczej za sprawą szczęścia niż wymyślonych wskazówek.

- To było po prostu wyjątkowo proste rozumowanie.

- No nie! Niechże pan da spokój! Nigdy nie powinien się pan wstydzić do czegoś przyznać. Ale co my tu mamy? Kiepska sprawa, kiepska sprawa! Poproszę o same fakty. Bez żadnych teorii. Jak to się szczęśliwie złożyło, że byłem akurat w Norwood! Zajmowałem się inną sprawą. Ta wiadomość dotarła do mnie na tutejszym posterunku. Jak pan sądzi, co było przyczyną śmierci?

- Och, nie jest to raczej sprawa, na temat której chciałbym snuć teorie - rzekł sucho Holmes.

- Nie, nie. Z drugiej strony trudno mi zaprzeczyć, że czasami trafia pan w sedno. O rany! Drzwi były zamknięte na klucz, jak rozumiem. I zniknęły klejnoty warte pół miliona! A co z oknem?

- Było zamknięte, ale na parapecie są ślady.

- No cóż, skoro okno było zamknięte, to te ślady mogą nie mieć nic wspólnego ze sprawą. Tak przynajmniej podpowiada zdrowy rozsądek. Ten człowiek mógł dostać jakiegoś ataku i umrzeć, ale z drugiej strony znikły przecież klejnoty. Ha! Mam teorię! Czasami w mojej głowie pojawiają się takie przebłyski. Proszę na chwilę wyjść na zewnątrz, sierżancie, pan też, panie Sholto. Pański przyjaciel może zostać. Sholto sam się przyznał, że ubiegłej nocy był ze swoim bratem. Brat zmarł na jakiś atak, a wtedy Thaddeus Sholto wyszedł stąd, zabierając ze sobą skarb. Co pan o tym sądzi, panie Holmes?

- Po wyjściu brata nieboszczyk wstał i zamknął od wewnątrz drzwi na klucz?

- Hm, Tak, ta teoria ma pewną lukę, ale zastosujmy w tej sprawie zdrowy rozsądek. Ten Thaddeus Sholto był u swojego brata, doszło do kłótni - tyle wiemy. Teraz jego brat jest martwy, a klejnoty zniknęły. To też wiemy. Nikt nie widział Bartholomew, od czasu gdy Thaddeus od niego wyszedł. W łóżku nikt nie spał. Thaddeus jest oczywiście potwornie zmartwiony i przerażony. Wygląda, cóż, niezbyt atrakcyjnie. Jak pan widzi, zarzuciłem na Thaddeusa sieć i już prawie go złowiłem.

- Nie poznał pan jeszcze wszystkich faktów - rzekł Holmes. - Mam wszelkie powody sądzić, że ta drewniana drzazga wbita w skórę na głowie mężczyzny była zatruta; wciąż jeszcze widać po niej ślad. Na stole leżała ta oto kartka, a obok niej dość dziwny instrument z kamienną główką. Jak to wszystko pasuje do pańskiej teorii?

- Potwierdza ją pod każdym względem! - odparł nadętym tonem gruby detektyw. -W tym domu pełno jest różnych ciekawostek z Indii. Thaddeus to wszystko wymyślił, a jeśli ta drzazga rzeczywiście jest zatruta, mógł jej użyć do zamordowania brata równie dobrze jak każdy inny człowiek. Ta kartka to jakieś hokus-pokus. Zapewne po to, by zmylić policję. Pozostaje tylko pytanie, jak stąd wyszedł? Ach, oczywiście. Tu mamy otwór w dachu.

Z niezwykłą energią, biorąc pod uwagę jego ogromne gabaryty, wspiął się po drabince i przecisnął na strych, a chwilę później usłyszeliśmy jego tryumfujący głos, który oświadczył, że właśnie znalazł klapę.

- Potrafi jednak coś znaleźć - powiedział Homes, wzruszając ramionami. - Zdarzają mu się przebłyski zdrowego rozsądku. Il n’y a pas des sots si incommodes que ceux qui ont de l’esprit.

- No i widzi pan! - zawołał Athelney Jones, schodząc na dół po schodkach. - Bądź co bądź fakty są lepsze niż jakiekolwiek teorie. Potwierdził się mój pogląd na tę sprawę. Tam na górze jest klapa prowadząca na dach, częściowo otwarta.

- To ja ją otworzyłem.

- Och, doprawdy? A więc zauważył ją pan? - mężczyzna sprawiał wrażenie nieco zawiedzionego tym odkryciem. - Cóż, nie ma znaczenia, kto ją dostrzegł, świadczy to o tym, w jaki sposób nasz dżentelmen się stąd wydostał. Inspektorze!

- Tak, sir! - dobiegło z korytarza.

- Proszę powiedzieć panu Sholto, żeby tu przyszedł. Panie Sholto, mam obowiązek poinformować pana, że wszystko, co pan powie, może być użyte przeciwko panu. Aresztuję pana w imieniu królowej za udział w zamordowaniu pańskiego brata.

- No i proszę! Nie mówiłem wam?! - zawołał nieszczęsny mały człowieczek, wyrzucając w górę ręce i spoglądając to na Holmesa, to na mnie.

- Niech się pan tym nie przejmuje, panie Sholto - rzekł Holmes. - Sądzę, że mogę się podjąć uwolnienia pana od wszelkich zarzutów.

- Proszę za wiele nie obiecywać, panie teoretyku! Proszę nie obiecywać! - warknął detektyw. - To może być trudniejsze zadanie, niż pan sądzi.

- Nie tylko uwolnię go od zarzutów, panie Jones, ale dam panu w prezencie nazwisko i opis jednego z dwóch ludzi, którzy byli ubiegłej nocy w tym pomieszczeniu. Mam wszelkie powody, by sądzić, że człowiek ten nazywa się Jonathan Small. Jest niski, wysportowany, słabo wykształcony; nie ma prawej nogi, a zamiast niej nosi drewnianą protezę, startą od wewnętrznej strony. Jego lewy but ma grubą zelówkę z kwadratowym noskiem i żelazną podkówkę na pięcie. To człowiek w średnim wieku, dość opalony; w przeszłości był skazany. Mam nadzieję, że tych kilka wskazówek pomoże panu. Aha, z prawej dłoni zdarł sobie skórę. Ten drugi natomiast.

- Drugi? - spytał kpiącym tonem Athelney Jones, niemniej jednak, jak wyraźnie widziałem, szczegółowy opis podany przez Holmesa wywarł na nim wrażenie.

- To dość ciekawa postać - rzekł Sherlock Holmes, odwracając się na pięcie. - Mam nadzieję, że już wkrótce będę mógł przedstawić panu obu tych ludzi. Chciałbym zamienić z tobą słowo, Watsonie.

Wyprowadził mnie na zewnątrz, do szczytu schodów.

- To nieoczekiwane wydarzenie - zaczął - sprawiło, że chyba straciliśmy z oczu pierwotny cel naszej wyprawy.

- Właśnie o tym myślałem - odparłem. - To nie w porządku, żeby panna Morstan nadal musiała pozostawać w tym mrocznym miejscu.

- Masz rację. Powinieneś ją odwieźć do domu. Mieszka u pani Cecil Forrester w Lower Camberwell, a więc niezbyt daleko stąd. Jeśli potem będziesz miał ochotę tu wrócić, poczekam na ciebie. Ale może jesteś zbyt zmęczony?

- Nic podobnego! Sądzę, że nie zasnąłbym, gdybym się nie dowiedział więcej na temat tej pasjonującej sprawy. Poznałem życie od jego gorszej strony, ale daję słowo, że te przedziwne wydarzenia, jakie miały miejsce dzisiejszej nocy, całkowicie zszargały mi nerwy. Jednakże, skoro zaszedłem już tak daleko, chciałbym dopilnować tej sprawy razem z tobą.

- Twoja obecność ogromnie mi się przyda - odpowiedział mój przyjaciel. - Sami rozpracujemy tę sprawę i zostawimy tego Jonesa, żeby podniecał się swoimi bezwartościowymi wymysłami. Kiedy już odwieziesz pannę Morstan, chciałbym, abyś się udał na Pinchin Lane pod numer 3, blisko brzegu rzeki, w Lambeth. Trzeci dom po prawej stronie należy do człowieka zajmującego się wypychaniem ptaków. Nazywa się Sherman. W jego oknie zobaczysz łasicę trzymającą młodego królika. Zapukaj do starego Shermana, przekaż mu moje pozdrowienia i powiedz, że natychmiast potrzebuję Toby’ego. Przywieziesz mi tutaj Toby’ego dorożką.

- To, jak przypuszczam, jakiś pies?

- Tak, dziwaczny kundel z doprawdy zdumiewającym zmysłem powonienia. Wolę skorzystać z pomocy Toby’ego niż wszystkich policyjnych detektywów z Londynu razem wziętych.

- W takim razie przywiozę ci go - rzekłem. - Teraz jest pierwsza, tak więc jeśli dostanę świeżego konia, powinienem wrócić przed trzecią.

- A ja - odparł Holmes - zobaczę, czego mogę się dowiedzieć od pani Bernstone i od tego hinduskiego służącego, który, jak powiedział mi pan Thaddeus, sypia na poddaszu w pokoju obok. Potem zajmę się studiowaniem wspaniałych metod pana Jonesa i posłucham jego niezbyt subtelnych, sarkastycznych uwag. Wir sind gewohnt dass die Menschen verhohnen was sie nicht verstehen.

- Goethe zawsze trafia w samo sedno.

Rozdział siódmy

Epizod z beczką


Na ulicy wciąż stała dorożka, którą przyjechali tu policjanci, skorzystałem więc z niej, by odwieźć pannę Morstan do domu. Jak każda prawdziwa kobieta anioł, spokojnie znosiła niedogodności, dopóki mogła pomóc komuś słabszemu od siebie, znalazłem ją więc promienną i spokojną u boku przerażonej gospodyni. Niestety przygody tej nocy tak bardzo nadszarpnęły jej nerwy, że w dorożce najpierw zemdlała, a potem wybuchnęła gwałtownym płaczem. Mówiła mi później, że podczas tej podróży odniosła wrażenie, iż jestem chłodnym i pełnym rezerwy człowiekiem. Nie potrafiła przejrzeć tej wewnętrznej walki, jaką ze sobą toczyłem. W istocie bowiem z wielkim trudem panowałem nad sobą, by nie wyrzucić z siebie tego, co czułem. Pociągały mnie ku niej sympatia i miłość, uczucia, które kazały mi wyciągnąć do niej rękę w ogrodzie. Byłem przekonany, że nawet wiele lat zwykłego, powszedniego życia nie pozwoliłoby mi tak dobrze poznać tej słodkiej i dzielnej kobiety jak ta jedna, przepełniona dziwnymi wydarzeniami noc. W mojej głowie kołatały się jednak dwie myśli, które nie dawały mi wyrazić swoich uczuć. Panna Morstan była słaba i bezbronna, a jej umysł i nerwy zostały mocno nadszarpnięte. Gdybym w takim momencie narzucał się jej ze swoją miłością, byłoby to wykorzystywaniem sytuacji. Poza tym - co gorsza - była bogata! Jeśli dociekania Holmesa zakończą się sukcesem, zostanie zamożną dziedziczką. Czy byłoby honorowym, gdyby otrzymujący pół pensji lekarz wykorzystał w ten sposób bliskość, która pojawiła się pomiędzy nami pod wpływem przypadku? Czyż nie wydałbym jej się pospolitym łowcą posagów? Nie potrafiłem znieść myśli, że coś takiego mogłoby jej przyjść do głowy. Ten skarb z Agry stanął wówczas pomiędzy nami niczym bariera nie do pokonania.

Gdy dojechaliśmy do domu pani Cecil Forrester, była już prawie druga w nocy. Służący udali się na spoczynek wiele godzin temu, jednak sama pani Forrester była tak zaciekawiona tą dziwną wiadomością, którą otrzymała panna Morstan, że wciąż jeszcze nie spała, czekając na jej powrót. Sama otworzyła nam drzwi. Była pełną wdzięku kobietą w średnim wieku i z radością dostrzegłem, jak czule jej ramię oplotło talię mojej towarzyszki i jakim matczynym tonem ją powitała. Najwyraźniej panna Morstan nie była tutaj postrzegana wyłącznie jako pracownica, widziano w niej również przyjaciółkę. Przedstawiono mnie pani Forrester, która zaprosiła mnie do środka i poprosiła, bym opowiedział jej o naszych przygodach. Wytłumaczyłem jednak, jak ważne zadanie właśnie wypełniam, oraz solennie obiecałem, że przyjadę później i wtedy opowiem o wszelkich postępach, jakie poczyniliśmy w tej sprawie. Gdy miałem już odjeżdżać, ukradkiem spojrzałem za siebie. Wciąż jeszcze mam przed oczyma ten uroczy obraz dwóch kobiet stojących na schodach: pełne wdzięku obejmujące się postacie, na wpół uchylone drzwi, światło z korytarza prześwitujące przez witraż, barometr na ścianie i jasna balustrada schodów. Teraz, gdy pochłonęła nas ta okropna mroczna przygoda, widok spokojnego angielskiego domu, który zobaczyłem w przelocie, podziałał na mnie bardzo kojąco.

Im więcej o tym wszystkim myślałem, tym bardziej przerażająca i zagadkowa wydawała się cała ta historia. Siedząc w turkoczącej dorożce i jadąc przez ciche, oświetlone gazowymi latarniami ulice, przypominałem sobie cały ten niezwykły ciąg wydarzeń. Na samym początku mieliśmy problem, ale w tej chwili, jak się wydaje, sprawa się wyjaśniła. Śmierć kapitana Morstana, przysyłanie pereł, ogłoszenie, list - na wszystko udało nam się już rzucić nieco światła. Doprowadziło nas to jednak do głębszej i o wiele bardziej tragicznej tajemnicy. Indyjski skarb, dziwny plan znaleziony w bagażu Morstana, niezwykła scena, jaka się rozegrała, gdy umierał major Sholto, ponowne odkrycie skarbu, po którym natychmiast nastąpiła śmierć tego, który go odnalazł, bardzo osobliwe okoliczności towarzyszące zbrodni, ślady stóp, egzotyczna broń, słowa na kartce pasujące do tych, jakie zapisano na planie kapitana Morstana - z całą pewnością był to prawdziwy labirynt, w którym człowiek nie obdarzony takimi zdolnościami jak mój przyjaciel mógłby stracić jakąkolwiek nadzieję na odnalezienie wyjścia.

Pinchin Lane była obskurną uliczką, otoczoną piętrowymi ceglanymi domami, położoną w dolnej części Lambeth. Przez jakiś czas musiałem się dobijać do drzwi pod numerem 3, nim wreszcie ktoś na to zareagował. W końcu dostrzegłem za zasłoną blask świecy, i z okna na górze wyjrzał jakiś człowiek.

- Idź stąd, ty zapity włóczęgo! - krzyknął. - Jak dalej będziesz się tak awanturować, otworzę psiarnię i wypuszczę na ciebie moje czterdzieści trzy psy!

- Jeśli wypuści pan jednego, zrobi pan dokładnie to, po co tu przybyłem - odparłem.

- No dalej! - wrzasnął. - Słowo daję, mam tutaj pod ręką brudną ścierę i zaraz rzucę ci ją na głowę, jeśli się stąd nie zabierzesz!

- Ale ja chciałbym psa! - zawołałem.

- Nie drażnij mnie! - wrzasnął pan Sherman. - A teraz zjeżdżaj stąd, bo jak doliczę do trzech, rzucam szmatą.

- Pan Sherlock Holmes. - zacząłem, lecz słowa te wywarły niemal magiczne wrażenie, bo okno natychmiast się zatrzasnęło, a minutę później odsunięto rygle, i drzwi się otworzyły. Pan Sherman był wysokim chudym starszym mężczyzną; miał pochylone ramiona, żylastą szyję i niebieskawe okulary na nosie.

- Przyjaciel pana Sherlocka Holmesa jest tu zawsze mile widziany! - rzekł. - Proszę wejść, sir. Ale niech się pan nie zbliża do borsuka, bo gryzie. Niegrzeczny jesteś, niegrzeczny. Ugryzłbyś tego dżentelmena? - te ostatnie słowa skierowane były do gronostaja, którego głowa z czerwonymi oczkami wysuwała się spomiędzy prętów klatki. - Niech się pan tym wężem nie przejmuje, sir, to tylko padalec. Nie ma zębów jadowych, więc może pełzać sobie swobodnie po pokoju, bo zżera tu wszystkie chrząszcze. Niech pan nie będzie na mnie zły za to, że trochę obcesowo się z nim na początku obszedłem, ale dzieciaki mi strasznie dokuczają. Wiele z nich włóczy się tą uliczką i wali w moje drzwi. Czego takiego życzy sobie pan Sherlock Holmes, sir?

- Chciałby pożyczyć pańskiego psa.

- Aha! Pewnie chodzi mu o Toby’ego?

- Tak, tak go nazywał.

- Toby jest pod numerem 7 po lewej.

Poruszał się powoli naprzód ze świecą w ręku, stąpając ostrożnie wśród przedziwnej zbieraniny zwierząt, jaką wokół siebie zgromadził. W niepewnym przyćmionym świetle widziałem błyszczące ślepia, spoglądające na nas ze wszystkich zakamarków. Nawet na krokwiach nad nami siedziały rzędem jakieś ponure ptaki, leniwie przenosząc ciężar ciała z jednej łapy na drugą, najwyraźniej nasze głosy zakłóciły im sen.

Toby okazał się brzydkim długowłosym kłapouchym stworzeniem, w połowie spanielem, w jednej czwartej chartem, a w jednej czwartej owczarkiem szkockim. Miał brązowo-białe umaszczenie i poruszał się bardzo niezgrabnie, kiwając się niczym kaczka. Po chwili wahania przyjął ode mnie bryłkę cukru podaną mi przez starego przyrodnika i, gdy już przypieczętowaliśmy w ten sposób nasze przymierze, poszedł ze mną do dorożki, nie sprawiając kłopotu. Zegar na pałacu wybił właśnie trzecią, gdy ponownie znalazłem się w Pondicherry Lodge. Na miejscu dowiedziałem się, że były bokser McMurdo został aresztowany za współudział w morderstwie i wraz z panem Sholto przewieziony na posterunek. Wąskiej bramy pilnowało dwóch konstabli, jednak gdy wymieniłem nazwisko detektywa, pozwolili mi przejść razem z psem.

Holmes stał na progu z rękami w kieszeniach, pykając swoją fajkę.

- Ach, masz go! - powiedział. - Dobry piesek! Athelney Jones już sobie pojechał.

Odkąd wyszedłeś, mieliśmy tutaj niesamowity pokaz energicznych działań. Aresztował

nie tylko naszego przyjaciela Thaddeusa, lecz również odźwiernego, gospodynię i hinduskiego służącego. Gdyby nie sierżant na górze, cały dom byłby do naszej wyłącznej dyspozycji. Zostaw tu psa i chodź ze mną na górę.

Przywiązaliśmy Toby’ego do stolika w korytarzu i wspięliśmy się po schodach. Pokój był w takim stanie, w jakim go zostawiliśmy, tylko ciało pośrodku przykryto prześcieradłem. W kącie siedział, oparty o ścianę, sierżant policji; wyglądał na zmęczonego.

- Proszę mi pożyczyć swoją latarkę, sierżancie - zwrócił się do niego mój towarzysz. -Teraz proszę przywiązać ją do tego sznurka na mojej szyi tak, żeby zwisała mi na piersi. Dziękuję. Teraz muszę zdjąć buty i skarpety. Zabierz je na dół, Watsonie. Zamierzam poćwiczyć trochę wspinaczkę. I zamocz moją chustkę do nosa w kreozocie. Tak wystarczy. A teraz, proszę cię, chodź ze mną na chwilę na strych.

Przecisnęliśmy się na górę przez otwór w suficie. Holmes oświetlił latarką ślady stóp odciśnięte w kurzu.

- Chciałbym, żebyś zwrócił szczególną uwagę na te ślady - powiedział. - Czy dostrzegasz w nich coś godnego uwagi?

- Pozostawiło je dziecko lub jakaś drobna kobieta - powiedziałem.

- A czy poza ich rozmiarem zauważyłeś coś jeszcze?

- Wydaje mi się, że niczym się nie różnią od innych śladów stóp.

- Nic podobnego, spójrz tutaj! To jest ślad prawej stopy odciśnięty w kurzu. Teraz odcisnę obok niego ślad mojej nagiej stopy. Na czym polega podstawowa różnica?

- Twoje palce są bardzo blisko siebie. W tym drugim odcisku każdy palec jest w pewnej odległości od pozostałych.

- Tak, o to właśnie chodzi. Zapamiętaj sobie! Czy mógłbyś teraz, z łaski swojej, podejść do tego uchylonego okna i powąchać krawędź drewnianej ramy? Ja zostanę tutaj, gdzie jestem, i będę trzymać w dłoni swoją chustkę do nosa.

Zrobiłem tak, jak mi polecił, i natychmiast poczułem intensywny smolisty zapach.

- To tam postawił stopę, gdy wydostawał się na zewnątrz. Jeśli ty jesteś w stanie go wyczuć, to sądzę, że Toby nie będzie miał z tym żadnych problemów. A teraz zbiegnij na dół i spuść psa. I uważaj na głowę.

Nim zdążyłem wyjść na teren posesji, Sherlock Holmes był już na dachu. Gdy tak powoli czołgał się po samym szczycie domu, wyglądał niczym ogromny świetlik. Znikł mi z oczu za szeregiem kominów, zaraz jednak pojawił się ponownie, a potem znowu skrył się po drugiej stronie. Gdy obszedłem dom, zobaczyłem, że siedzi na jednym z narożnych okapów.

- To ty, Watsonie?! - zawołał.

- Tak.

- To jest to miejsce. Co to jest, ten czarny przedmiot, tam w dole?

- Beczka z wodą.

- Jest na niej dekiel?

- Tak.

- Żadnych śladów drabiny?

- Żadnych.

- A niech go diabli! Wyjątkowo łatwo skręcić sobie tutaj kark. Powinno mi się udać jakoś zejść na dół tą samą drogą, którą on się wspinał. Ta rynna wydaje się dość solidna. No dobrze, tak czy inaczej, schodzę!

Usłyszałem szuranie stóp o rynnę, i latarnia zaczęła powoli opuszczać się po boku ściany. W końcu, po skoku z niewielkiej wysokości, mój przyjaciel wylądował na beczce i zeskoczył z niej na ziemię.

- Łatwo było iść po jego śladach - powiedział, zakładając skarpety i buty. Dachówki były obluzowane na całej drodze, którą przeszedł. Tak się śpieszył, że aż coś upuścił. Potwierdza to moją diagnozę, jakbyście powiedzieli wy, lekarze.

Pokazał mi przedmiot, który znalazł; była to niewielka kieszonka czy torebka, utkana z barwionych źdźbeł trawy, z kilkoma naszytymi tandetnymi paciorkami. Kształtem i rozmiarem przypominała papierośnicę. Wewnątrz znajdowało się sześć kolców z ciemnego drzewa, zaostrzonych z jednego końca, a zaokrąglonych z drugiego, takich samych jak ten, który ugodził Bartholomew Sholto.

- Straszne są - powiedział. - Uważaj, żebyś się nie ukłuł. Bardzo się cieszę, że je znalazłem, bo istnieje spora szansa, iż to jedyne, jakie posiadał. Dzięki temu maleje prawdopodobieństwo, że coś podobnego wkrótce utknie w mojej czy twojej skórze. Już wolałbym być trafiony pociskiem dum-dum. Masz ochotę na sześciomilową wędrówkę, Watsonie?

- Jak najbardziej - odparłem.

- Twoja noga to wytrzyma?

- Bez problemu.

- Tutaj jesteś, piesku! Dobry stary Toby! Powąchaj to, Toby! No, wąchaj!

Podsunął psu pod nos chustkę nasączoną kreozotem, a zwierzę stanęło na swych włochatych szeroko rozstawionych nogach i przekomicznie odchyliło głowę niczym koneser wąchający bukiet wyśmienitego wina. Następnie Holmes odrzucił daleko chustkę, przymocował solidny sznur do obroży kundla i podprowadził go do beczki z wodą. Pies natychmiast wydał z siebie kilka wysokich ostrych dźwięków, a następnie z nosem przy ziemi i ogonem uniesionym wysoko w górę ruszył tropem w takim tempie, że jego smycz natychmiast się naprężyła, my zaś musieliśmy niemal biec, by dotrzymać mu kroku.

Niebo na wschodzie zaczynało się już powoli rozjaśniać, i teraz, w zimnym szarym świetle poranka mogliśmy już cokolwiek dostrzec. Z tyłu za nami górował masywny kwadratowy dom, którego ciemne puste okna i wysokie nagie ściany sprawiały, że wyglądał na smutny i opuszczony. Nasza droga wiodła na przełaj przez posesję, wijąc się wśród rowów i wykopów, którymi był pobrużdżony i poprzecinany jej obszar. Całe to miejsce z porozrzucanymi hałdami ziemi i chorowitymi krzewami wyglądało ponuro i groźnie, jakby podkreślając tę straszną tragedię, która się tutaj rozegrała.

Gdy dotarliśmy do granicy posesji, Toby, głośno skomląc, rzucił się biegiem wzdłuż muru skryty w jego cieniu. Wreszcie zatrzymał się w narożniku pod młodym bukiem. W miejscu, gdzie łączyły się ze sobą dwie ściany muru, kilka cegieł obluzowano. W ten sposób cegły i pogłębione szczeliny między nimi tworzyły rodzaj drabiny. Holmes wspiął się na górę, odebrał ode mnie psa i upuścił go na ziemię po drugiej stronie.

- Tu jest odcisk dłoni człowieka z drewnianą nogą - powiedział, gdy ja również wspiąłem się na górę. - Zwróć uwagę na tę małą smużkę krwi na białym tynku. Mieliśmy szczęście, że od wczoraj zbyt mocno nie padało! Pies na pewno znajdzie trop, mimo że uciekinierzy mają nad nami dwadzieścia osiem godzin przewagi.

Muszę przyznać, że gdy pomyślałem o tym, jaki ruch panował na drodze do Londynu, w mojej głowie pojawiły się pewne wątpliwości. Szybko jednak przekonałem się, że obawy były bezpodstawne. Toby ani razu się nie zawahał, ani nie przystanął, lecz dalej brnął naprzód tym swoim charakterystycznym kaczym chodem. Widocznie ostra woń kreozotu dominowała nad

innymi zapachami.

- Nie myśl sobie - rzekł Holmes - że moje powodzenie w rozwiązaniu tej sprawy zależy wyłącznie od czystego przypadku, jakim był fakt, że jeden z tych ludzi wdepnął w związek chemiczny o bardzo specyficznym zapachu. W tej chwili posiadam wiedzę, która pozwoliłaby mi ich wyśledzić na wiele różnych sposobów, ten jednak jest najłatwiejszy, i skoro już los dał nam go do rąk, bylibyśmy głupcami, gdybyśmy z niego nie skorzystali. Ale przez to cała ta sprawa przestaje być wspaniałą intelektualną zagadką, jaką się jeszcze niedawno wydawała. Gdyby nie ten aż nazbyt namacalny ślad, rozwiązując ją, moglibyśmy przejść do historii kryminalistyki.

- I tak się zasłużymy, i to bardzo - odparłem. - Zapewniam cię, Holmesie, że zdumiewają mnie metody, jakimi się posługujesz w tej sprawie, i to w stopniu jeszcze bardziej widocznym niż w sprawie Jeffersona Hope’a. To wszystko wydaje mi się coraz bardziej zawiłe i niewytłumaczalne. Jak na przykład udało ci się tak precyzyjnie opisać człowieka z drewnianą nogą?

- Ech, mój drogi! To było banalnie proste. Dwóch oficerów dowodzących obozem dla skazańców poznaje ważny sekret zakopanego skarbu. Anglik o nazwisku Jonathan Small sporządza dla nich mapę. Jak pamiętasz, widzieliśmy jego nazwisko na planie, który należał do kapitana Morstana. Podpisał ją w imieniu swoim i swoich wspólników. To był ten „znak czterech”, jak to nieco dramatycznie nazwał. Wspomagając się tą mapą, oficerowie, albo jeden z nich, wchodzą w posiadanie skarbu i sprowadzają go do Anglii. Załóżmy jednak, że jeden warunek, dzięki któremu mogli to zrobić, nie został spełniony. No i pozostaje jeszcze pytanie, dlaczego Jonathan Small sam nie zabrał swego skarbu? Odpowiedź na to jest oczywista. Data na planie wskazuje, że sporządzono go w czasach, gdy Morstan miał ścisły kontakt z więźniami. Jonathan Small nie mógł zabrać tego skarbu, ponieważ on i jego wspólnicy sami byli skazańcami i nie mogli się wydostać na wolność.

- Ale to czyste spekulacje - powiedziałem.

- Nie, to coś więcej. To jedyna hipoteza, która wyjaśnia wszystkie fakty. A teraz zobaczmy, jak do tego pasują późniejsze wydarzenia. Major Sholto żyje przez parę lat spokojnie i szczęśliwie ze swoim skarbem. Później dostaje list z Indii i od tej chwili jest potwornie przerażony. Co mogło być w tym piśmie?

- Pisano w nim, że ludzie, których skrzywdził, wyszli na wolność.

- Albo że zbiegli. To drugie jest o wiele bardziej prawdopodobne, ponieważ na pewno wiedział, jak wysokie mieli wyroki. Gdyby ich wypuszczono, nie byłoby to dla niego zaskoczeniem. I co wówczas robi? Próbuje się schronić przed człowiekiem z drewnianą nogą. Zwróć uwagę: przed białym człowiekiem, bo myli z nim białego handlarza i nawet strzela do niego z pistoletu. Na tym planie znajduje się nazwisko tylko jednego białego. Pozostali to Hindusi i muzułmanie. Nie ma wśród nich innych białych ludzi. Dlatego możemy powiedzieć z całą pewnością, że człowiek z drewnianą nogą to właśnie Jonathan Small. Czy to rozumowanie wydaje ci się błędne?

- Wręcz przeciwnie. Jest zwięzłe i przejrzyste.

- No cóż, teraz postawmy się na miejscu tego Jonathana Smalla. Spójrzmy na to wszystko z jego punktu widzenia. Wraca do Anglii z zamiarem odzyskania tego, do czego, jak uważa, ma prawo, oraz z myślą o zemście na człowieku, który go skrzywdził. Dowiaduje się, gdzie zamieszkał Sholto, i bardzo możliwe, że działa w porozumieniu z kimś mieszkającym w jego domu. Mamy tego kamerdynera, Lala Rao, którego jeszcze nie spotkaliśmy. Ze słów pani Bernstone wynika, że nie jest to zbyt uczciwy człowiek. Small nie może się dowiedzieć, gdzie ukryto skarb, ponieważ tego nie wie nikt z wyjątkiem samego majora i jednego wiernego służącego, który wcześniej umiera. Nagle jednak Small się dowiaduje, że major leży na łożu śmierci. Obawiając się, że tajemnica skarbu umrze wraz z nim, Small wpada w szał i przemyka się między ludźmi pilnującymi posesji pod okno umierającego. Nie wchodzi do środka tylko dlatego, że powstrzymuje go przed tym obecność dwóch synów Sholto. Jednakże, oszalały z nienawiści, jeszcze tej samej nocy dostaje się do pokoju i przeszukuje prywatne dokumenty nieboszczyka w nadziei znalezienia jakichś zapisków dotyczących skarbu, a ślad swojej wizyty pozostawia w postaci krótkiej notatki na kartce. Z całą pewnością zaplanował to wcześniej, i gdyby zabił majora, zostawiłby na ciele taki sam znak, mający świadczyć o tym, że nie było to jakieś pospolite morderstwo lecz, co zrozumiałe dla owych czterech wspólników, coś w rodzaju aktu sprawiedliwości. Kapryśne i dziwaczne fanaberie tego rodzaju są dość powszechne w kronikach zbrodni i zazwyczaj dostarczają cennych wskazówek dotyczących przestępcy. Nadążasz za tym wszystkim?

- Bez problemu.

- Co więc może teraz zrobić Jonathan Small? Może tylko potajemnie śledzić domowników i ich wysiłki, aby odnaleźć skarb. Prawdopodobnie wyjeżdżał z Anglii i co jakiś czas tu wracał. Później odkryto to tajemne miejsce na strychu. Small dowiaduje się o tym. Tutaj znów potwierdzenie tego, że ktoś w domu jest jego wspólnikiem. Jonathan ze swoją drewnianą nogą nie byłby w stanie dotrzeć do pokoju Bartholomew Sholto, położonego wysoko na górze. Bierze więc ze sobą dziwacznego sprzymierzeńca, który pokonuję tę przeszkodę, jednak przy okazji wdeptuje nagą stopą w kreozot. I w tym właśnie miejscu na scenę wkracza Toby, a żyjącego za pół pensji byłego oficera z uszkodzonym tendo Achillis czeka sześciomilowa wycieczka.

- Ale to ten wspólnik, a nie Jonathan popełnił zbrodnię.

- W rzeczy samej. I Jonathan był z tego raczej niezadowolony, sądząc po sposobie, w jaki się poruszał, gdy już dostał się do pokoju. Nie żywił żadnej urazy do Bartholomew Sholto i wolałby po prostu go związać i zakneblować. Nie miał ochoty pchać się na szubienicę. Nic jednak nie mógł na to poradzić. Jego towarzyszem owładnęły dzikie instynkty, a trucizna zrobiła swoje. Tak więc Jonathan Small pozostawił notatkę, opuścił na dół szkatułę ze skarbem i sam zszedł tą samą drogą. Taki był właśnie przebieg wydarzeń, przynajmniej ja je tak odczytuję. Oczywiście, jeśli chodzi o jego wygląd, musi być w średnim wieku i bardzo opalony po pobycie w takim piecu, jakim są Andamany. Jego wzrost można łatwo obliczyć z długości jego kroków, wiemy poza tym, że miał brodę. To, jak bardzo był zarośnięty, było jedyną rzeczą, która rzuciła się w oczy Thaddeusowi Sholto, gdy ujrzał tego człowieka w oknie. To już chyba wszystkie fakty, jakie znamy.

- A ten jego wspólnik?

- Och, cóż. Nie jest to żadna wielka tajemnica. Wkrótce wszystkiego się o nim dowiesz. Jakie słodkie i przyjemne jest poranne powietrze! Spójrz na ten niewielki obłoczek, który płynie po niebie niczym różowe pióro jakiegoś gigantycznego flaminga. A teraz czerwony rąbek słońca przebija się ponad ławicami chmur nad Londynem. Oświetla sporą rzeszę ludzi, ale założę się, że nikogo takiego, kto wypełniałby dziwniejsze zadanie niż ty i ja. Jakże mali się czujemy, z naszymi ambicjami i dążeniami, wobec potężnych pierwotnych sił natury! Daleko już zaszedłeś z lekturą Jean Paula?

- Dość daleko. Powróciłem do niego poprzez Carlyle’a.

- To było niczym śledzenie potoczku wpływającego do jeziora. Wygłasza jedną osobliwą, lecz głęboką uwagę. Chodzi mi o to, że głównym dowodem prawdziwej wielkości człowieka jest postrzeganie jego własnej małości. Rozumiesz? Wskazuje to na zdolność dokonywania porównań i możność doceniania różnych rzeczy, co samo w sobie jest dowodem szlachetności. U Richtera

też można znaleźć wiele pożywki dla umysłu. Nie masz ze sobą pistoletu, prawda?

- Mam swoją laskę.

- Możliwe, że przyda nam się coś takiego, gdy dostaniemy się do ich siedziby. Jonathana pozostawię tobie, ale jeśli ten drugi okaże się paskudny, będę musiał go zastrzelić.

Mówiąc to, wyjął rewolwer, i załadowawszy go, ponownie wsunął go do prawej kieszeni

kurtki.

Rozmawiając w ten sposób, podążaliśmy za Toby’m przez na wpół wiejskie drogi z willami po obu stronach, prowadzące do metropolii. Wkrótce dotarliśmy do zabudowanych ulic, którymi szli do pracy robotnicy i pracownicy z doków, zaś niechlujnie wyglądające kobiety odsłaniały okiennice i zamiatały progi swych domów. W narożnych pubach zaczynał się już ruch; wyłaniali się stamtąd surowi mężczyźni, wycierając rękawami brody po pierwszym porannym trunku. Po ulicach włóczyły się bezdomne psy, obrzucając nas zdziwionym spojrzeniem, kiedy przechodziliśmy obok. Jednak nasz niezrównany Toby, nie patrząc ani w prawo, ani w lewo, truchtał przed siebie z nosem tuż przy ziemi, od czasu do czasu skomląc z zapałem, co znaczyło, że już wyczuł świeży trop.

Przeszliśmy Streatham, Brixton, Camberwell i znaleźliśmy się w Kennington Lane, zostawiwszy za sobą boczne uliczki na wschód od Oval. Wyglądało na to, że mężczyźni, których śledziliśmy, poruszali się zygzakiem, prawdopodobnie mając nadzieję, że nikt ich nie zauważy. Nigdy nie trzymali się głównej drogi, o ile tylko mogli się poruszać równoległą do niej dróżką boczną. Na początku Kennington Lane skręcili w lewo, przeszli przez Bond Street i Miles Street. W miejscu, gdzie ta druga skręca w Knight’s Place, Toby przestał przeć naprzód i zaczął kręcić się tam i z powrotem, z jednym uchem postawionym na sztorc, a drugim oklapniętym, niczym prawdziwe ucieleśnienie niezdecydowanego psa. Następnie zaczął zataczać kręgi tym swoim kaczym krokiem, od czasu do czasu zerkając na nas, jakby szukając u nas współczucia z powodu tej żenującej dla niego sytuacji.

- Co, u diabła, dzieje się z tym psem? - mruknął Holmes. - Z całą pewnością nie wzięliby dorożki. Balonem też przecież nie odlecieli.

- Może stali tu przez jakiś czas - zasugerowałem.

- Ach, wszystko w porządku. Znowu rusza - rzekł mój towarzysz z ulgą w głosie.

Pies rzeczywiście ponownie ruszył się z miejsca. Wyglądało na to, że wreszcie się zdecydował, bo wystrzelił naprzód z energią i determinacją, jakiej jeszcze dotychczas nie wykazywał. Ślad stał się chyba jeszcze wyraźniejszy, i Toby nie musiał już nawet zbliżać nosa do ziemi, lecz ciągnął smycz z całej siły, próbując gnać przed nami. Po błyszczących oczach Holmesa widziałem, że był przekonany, iż zbliżamy się do końca naszej podróży.

Nasza droga prowadziła przez Nine Elms. Dotarliśmy nią do dużego tartaku „Broderick and Nelson’s”, tuż za tawerną Biały Orzeł. Tutaj pies, oszalały z podniecenia, ruszył w boczną bramę prowadzącą na podwórze, gdzie pracowali już tracze. Rzucił się naprzód w wąskie przejście, ciągnąc nas przez pył i trociny, skręcił raz jeszcze, przebiegł pomiędzy dwiema stertami drewna, a wreszcie z tryumfalnym skomleniem wskoczył na wielką beczkę stojącą na wózku, którym ją tu przywieziono. Z wywieszonym językiem, mrugając oczyma, Toby stał na niej, spoglądając to na mnie, to na Holmesa, najwyraźniej oczekując jakichś wyrazów uznania. Beczka i koła wózka usmarowane były ciemną cieczą, a w powietrzu unosił się ciężki zapach kreozotu.

Sherlock Holmes i ja spojrzeliśmy po sobie w osłupieniu, w następnej chwili, obaj równocześnie, wybuchliśmy niepohamowanym śmiechem.

Rozdział ósmy

Chłopcy z Baker Street


- I co teraz? - spytałem. - Toby stracił właśnie reputację niezawodnego psa.

- Robił to, co wydawało mu się słuszne - rzekł Holmes, zdejmując zwierzę z beczki i prowadząc je ku wyjściu z tartaku. - Jeśli wziąć pod uwagę, jakie ilości kreozotu przewozi się każdego dnia wozami po Londynie, nic dziwnego, że nasz ślad przeciął się z innym. Dużo się go teraz używa, zwłaszcza do konserwacji drewna. Biedny Toby nie jest temu winien.

- Jak sądzę, powinniśmy teraz odnaleźć nasz trop.

- Tak. I na szczęście nie musimy się w tym celu udawać zbyt daleko. Najwyraźniej dlatego nasz Toby tak długo stał na rogu Knight’s Place, bo właśnie w tym miejscu oba tropy zaczęły biec w przeciwnych kierunkach. Poszliśmy tym niewłaściwym. Teraz pozostaje nam jedynie odnaleźć ten drugi.

Jak się okazało, nie było to wcale trudne. Gdy doprowadziliśmy psa do miejsca, gdzie popełnił błąd, zatoczył szerokie koło i po chwili ruszył w zupełnie innym kierunku.

- Musimy uważać, żeby nie zaprowadził nas teraz w miejsce, z którego przyjechała ta beczka z kreozotem - rzekłem.

- Już o tym myślałem. Ale zauważyłeś pewnie, że pies trzyma się chodnika? Beczkę z pewnością wieziono ulicą. Teraz jesteśmy na właściwym tropie.

A trop prowadził nas w dół w stronę rzeki, przez Belmont Place i Prince’s Street. Na końcu Broad Street pies ruszył prosto nad wodę, gdzie znajdowała się mała drewniana przystań. Doprowadził nas do samego brzegu i stanął tam, skomląc i wpatrując się w ciemny prąd wody poniżej.

- Nie dopisało nam szczęście - rzekł Holmes. - Wsiedli tutaj do łodzi.

Na wodzie przy końcu przystani unosiło się kilka małych płaskodennych łodzi i skifów. Podprowadzaliśmy Toby’ego do każdej z nich, jednak choć uważnie je obwąchiwał, nie dał nam żadnej wskazówki.

Niedaleko tej prymitywnej przystani stał mały ceglany dom z drewnianym szyldem przy jednym z dwóch okien. Na szyldzie było napisane wielkimi literami: „Mordecai Smith”, a poniżej: „Łodzie do wynajęcia. Na godziny lub na dobę”. Drugi napis, wiszący nad drzwiami, wskazał nam, że można tu również skorzystać z kutra z silnikiem parowym, a potwierdzała to ogromna sterta koksu na molo. Holmes powoli rozejrzał się wokół, a jego twarz przybrała

złowróżbny wyraz.

- Kiepsko to wygląda - powiedział. - Ci ludzie są bystrzejsi, niż się spodziewałem.

Zatarli po sobie ślady. Myślę, że zaplanowali to sobie z góry.

Zbliżaliśmy się właśnie do drzwi domu, gdy te otworzyły się nagle, i wybiegł z nich mały chłopiec około lat sześciu z kręconymi włosami, a za nim wytoczyła się tęgawa kobieta o czerwonej twarzy, trzymająca w dłoni ogromną gąbkę.

- Natychmiast tu wracaj i daj się umyć, Jack! - krzyknęła. - Chodź tu, ty mały diable!

Jeśli twój ojciec wróci do domu i zobaczy, jak wyglądasz, dostanie się nam za to!

- Jaki śliczny chłopiec - zagadnął ją strategicznie Holmes. - Cóż za mały łobuz o różowych policzkach! Słuchaj, Jack, chciałbyś może czegoś?

Dziecko zastanawiało się przez chwilę.

- Chciałbym szylinga - powiedziało.

- I nic więcej? Może chciałbyś czegoś więcej?

- Więcej?. Chciałbym dwa szylingi - odparł po chwili namysłu młody geniusz.

- No to masz. Łap! Wspaniałe dziecko, pani Smith.

- Bóg zapłać, sir. Wspaniałe i w ogóle. Już prawie nie daję sobie z nim rady, zwłaszcza że mojego męża nie ma czasem nawet przez kilka dni.

- Nie ma go? - spytał Holmes zawiedzionym głosem. - Przykro mi to słyszeć, bo właśnie chciałem porozmawiać z panem Smithem.

- Nie ma go od wczoraj rano, sir. I prawdę mówiąc, zaczynam się o niego martwić. Ale jeśli chodzi o łódź, sir, to ja również mogę panu pomóc.

- Zamierzałem wynająć jego kuter.

- Cóż, mój drogi panie, akurat tym kutrem odpłynął. To właśnie mnie najbardziej zastanawia, bo wiem, że miał tylko tyle węgla, by dopłynąć do Woolwich i wrócić. Gdyby popłynął barką, nie zastanawiałabym się nad tym, bo wiele razy zdarzało mu się złapać kurs aż do Gravesend, i jeśli miał dużo do roboty, czasami zostawał tam na noc. Ale na co się komu przyda taki kuter bez węgla?

- Mógł go dokupić na przystani w dole rzeki.

- Mógł, sir, ale to by nie było do niego podobne. Wiele razy słyszałam, jak utyskiwał na ceny, jakie trzeba tam płacić za parę worków. A poza tym nie podobał mi się ten człowiek z drewnianą nogą. I ta jego paskudna gęba i dziwna mowa. Po co się tutaj w ogóle pojawił?

- Człowiek z drewnianą nogą? - zapytał Holmes, udając zdziwienie.

- Tak, sir, strasznie opalony jegomość z gębą jak małpa. Przychodził tu już wcześniej do mojego starego. I to właśnie on obudził go wczoraj w nocy. Co więcej, mój stary wiedział, że ma się pojawić, bo nie gasił paleniska na łodzi. Powiem panu prosto z mostu, sir, nie czuję się za dobrze, kiedy o tym myślę.

- Ależ moja droga pani Smith - rzekł Holmes, wzruszając ramionami - zamartwia się pani bez powodu. Skąd może pani wiedzieć, że to właśnie ten człowiek z drewnianą nogą przyszedł tutaj w nocy? Nie rozumiem, skąd ta pewność.

- Słyszałam jego głos, sir. Znam ten glos. Jest taki niski i zachrypnięty. Zastukał czymś w nawijarkę, a było wtedy koło trzeciej. „Pokaż no się, stary - powiedział. - Czas się zbierać”. Mój stary obudził Jima, naszego najstarszego syna, i poszli, nie mówiąc mi ani słowa. Słyszałam jeszcze, jak ta drewniana noga stukała o kamienie.

- Ten człowiek z drewnianą nogą był sam?

- Nie potrafię tego powiedzieć, sir. Nikogo więcej nie słyszałam.

- Przykro mi, pani Smith, bo chciałem wynająć ten kuter, a słyszałem, jak ludzie dobrze mówili o, Jak ona się nazywa?

- „Aurora”, sir.

- Och! Czy to nie ta stara zielona łódź z bardzo szerokim żółtym paskiem na burcie?

- Nie, na pewno nie. To mały wąski kuter, jak każdy inny na tej rzece. Niedawno pomalowano go na czarno, z dwoma czerwonymi pasami.

- Dziękuję. I mam nadzieję, że pan Smith niedługo się pokaże. Wybieram się w dół rzeki i jeśli zauważę gdzieś „Aurorę”, powiem mu, że się pani o niego niepokoi. Mówi pani, że ma czarny komin?

- Nie, sir. Czarny z białym paskiem.

- Tak, oczywiście. To burty były czarne. Życzę pani miłego dnia, pani Smith.

Znam tutaj człowieka, który wypożycza łodzie. Weźmiemy jedną i przeprawimy się przez

rzekę.

- Główną rzeczą, kiedy masz do czynienia z tego rodzaju ludźmi - rzekł Holmes, gdy siedzieliśmy już w łodzi - jest to, by nigdy nie pozwolić im myśleć, że informacje, jakich ci udzielają, mogą mieć dla ciebie choćby najmniejsze znaczenie. Gdy tylko to wyczują, natychmiast zamykają się w sobie niczym ostryga. Jeśli jednak po prostu ich słuchasz, tak jakby

od niechcenia, wówczas najprawdopodobniej dostaniesz to, czego potrzebujesz.

- Nasz sposób postępowania wydaje się teraz dość jasny - odparłem.

- A co ty byś zrobił?

- Wynająłbym łódź i popłynął w dół rzeki w ślad za „Aurorą”.

- Mój drogi, to byłoby bardzo trudne zadanie. Mogła zawinąć do którejkolwiek przystani, po którejkolwiek stronie rzeki na odcinku stąd aż do Greenwich. Tam, za mostem, jest prawdziwy labirynt przystani, który ciągnie się całymi milami. Zabrałoby ci wiele długich dni, gdybyś chciał sam je wszystkie posprawdzać.

- W takim razie zwróć się o pomoc do policji.

- Nie. Prawdopodobnie powiadomię Athelneya Jonesa dopiero w ostatniej chwili. Nie jest złym człowiekiem i nie chciałbym zrobić niczego, co mogłoby mu zaszkodzić w karierze. Skoro jednak zaszliśmy już tak daleko, mam taki kaprys, że chcę to rozpracować sam.

- W takim razie dajmy ogłoszenie, prosząc właścicieli przystani o informacje.

- Coraz gorzej! Nasi poszukiwani dowiedzieliby się wówczas, że pościg depcze im już po piętach, i zniknęliby z kraju. Zresztą nawet bez tego prawdopodobnie wyjadą, jednak dopóki myślą, że są całkowicie bezpieczni, nie będą się śpieszyć. Tu właśnie przyda nam się energia Jonesa, bo jego opinia o tej sprawie na pewno trafi do gazet, i zbiegowie będą przekonani, że wszyscy poszli złym tropem.

- Co w takim razie mamy robić? - spytałem, gdy wysiedliśmy na brzeg przy więzieniu Millbank.

- Weźmy dorożkę, jedźmy do domu, zjedzmy jakieś śniadanie i na godzinę się połóżmy. Wszystko wskazuje na to, że dziś w nocy znów będziemy na nogach. Woźnico! Proszę przystanąć w pobliżu biura telegraficznego. Zostawimy sobie Toby’ego, może nam się jeszcze przydać.

Wysiedliśmy obok urzędu pocztowego przy Great Peter Street, gdzie Holmes nadał jakiś telegram.

- Jak myślisz, dokąd go wysłałem? - spytał, gdy wsiedliśmy z powrotem do dorożki i ruszyliśmy w dalszą drogę.

- Nie mam zielonego pojęcia.

- Pamiętasz wydział detektywistyczny z Baker Street, który zatrudniałem w sprawie Jeffersona Hope’a?

- No jasne - odparłem ze śmiechem.

- To jest dokładnie taka sprawa, w której ich wkład może się okazać nieoceniony. Jeśli zawiodą, mam jeszcze inne metody, ale najpierw spróbuję wykorzystać te możliwości. Ten telegram wysłałem do mojego małego niechlujnego porucznika Wigginsa i spodziewam się, że zjawi się u nas z całą swą bandą, jeszcze zanim skończymy śniadanie.

Było gdzieś między ósmą a dziewiątą rano, i zaczynałem już odczuwać skutki reakcji mojego organizmu na przygody z ubiegłej nocy. Utykałem i czułem się przemęczony, a mój umysł nie pracował przejrzyście. Nie odczuwałem tego zawodowego entuzjazmu, który dodawał sił mojemu towarzyszowi, ani nie byłem w stanie patrzeć na tę sprawę jak na jakiś abstrakcyjny problem intelektualny. Jeśli chodzi o śmierć Bartholomew Sholto, słyszałem o nim niewiele dobrego, więc nie czułem zbyt silnej antypatii do jego morderców. Ale skarb to było już całkiem co innego. Skarb, lub też jego część, słusznie należał się pannie Morstan. O ile istniała tylko jakaś szansa, by go odzyskać, gotów byłem poświęcić całe moje życie temu właśnie celowi. To prawda, że gdybym go odnalazł, straciłbym ją na zawsze. Wówczas jednak miłość, która na tym gruncie zakwitła, mogłaby być traktowana jako egoistyczna i małostkowa. Skoro Sherlock Holmes miał powody, aby nadal działać i szukać przestępców, moja motywacja, aby odnaleźć skarb, była dziesięć razy silniejsza.

Kąpiel na Baker Street i świeże ubranie cudownie mnie orzeźwiły. Gdy wróciłem do naszego pokoju, podano już śniadanie, a Holmes nalewał właśnie kawę.

- No i proszę! - rzekł, śmiejąc się i wskazując na rozłożoną gazetę. - Tryskający energią pan Jones i wszędobylski dziennikarz załatwili to między sobą. Ale chyba dość już się nasłuchałeś na ten temat. Lepiej zjedz najpierw przygotowane dla ciebie jajka na szynce!

Wziąłem od niego „Standard” i przeczytałem krótką notatkę, zatytułowaną „Tajemnicza sprawa z Upper Norwood”:

Ubiegłej nocy około dwunastej pan Bartholomew Sholto z Pondicherry Lodge w Upper Norwood został odnaleziony martwy w swym pokoju, w okolicznościach wskazujących na popełnienie morderstwa. Z tego, co udało nam się ustalić, na ciele pana Sholto nie znaleziono żadnych śladów przemocy, zniknęła jednak cenna kolekcja indyjskich klejnotów, którą zmarły dżentelmen odziedziczył po swym ojcu. Odkrycia tego dokonali jako pierwsi pan Sherlock Holmes oraz doktor Watson, którzy przybyli do domu razem z panem Thaddeusem Sholto, bratem zmarłego. Dziwnym, lecz niezwykle szczęśliwym zbiegiem okoliczności pan Athelney

Jones, słynny policyjny detektyw, był akurat w tym czasie na posterunku w Norwood i w ciągu pół godziny od zgłoszenia dotarł na miejsce przestępstwa. Jako doświadczony i doskonale wyszkolony fachowiec natychmiast skupił się na ujęciu przestępców. Do tej pory osiągnął już satysfakcjonujące rezultaty; aresztowano Thaddeusa Sholto, brata zmarłego, podobnie jak gospodynię panią Bernstone, hinduskiego kamerdynera Lala Rao, a także portiera, czy też odźwiernego, o nazwisku McMurdo. Wydaje się dość pewnym, że złodziej, lub nawet złodzieje, dobrze znał dom. Wiedza techniczna, z której słynie pan Jones, i jego zdolności niezwykle wnikliwej obserwacji pozwoliły mu w nie budzący wątpliwości sposób udowodnić, że złoczyńcy nie mogli wejść drzwiami bądź oknem, lecz musieli przejść po dachu budynku i dostać się przez klapę w dachu do pomieszczenia, skąd przechodziło się do pokoju, w którym odnaleziono ciało. Fakt ten, który został bardzo wyraźnie wykazany, dowodzi w jednoznaczny sposób, że nie było to przypadkowe włamanie. Szybkie i aktywne działania przedstawicieli prawa świadczą o tym, jak ogromne korzyści daje w takich okolicznościach obecność jednego energicznego człowieka

0 wybitnym umyśle. Musimy przyznać, że wkłada to do rąk argument tym ludziom, którzy pragnęliby, aby nasi policyjni detektywi mogli pracować w bardziej zdecentralizowany sposób, dzięki czemu, mając bliższy kontakt ze sprawami, które badają, mogliby działać skuteczniej.

- Czyż to nie wspaniale? - spytał Holmes, szczerząc zęby nad filiżanką kawy. -

1 co o tym sądzisz?

- Uważam, że sami z trudem uniknęliśmy aresztowania w związku z tym przestępstwem.

- Ja też tak myślę. Gdyby akurat dostał kolejnego napadu i znów miał ten swój przypływ energii, nie byłbym w stanie zagwarantować nam bezpieczeństwa.

W tej samej chwili rozległ się głośny dzwonek do drzwi i usłyszałem przerażony głos naszej gospodyni, upominającej kogoś podniesionym tonem.

- Wielkie nieba, Holmesie! - zawołałem, na wpół zrywając się z krzesła. - Chyba rzeczywiście nas ścigają!

- Nie. Nie jest aż tak źle. To nieoficjalne siły śledcze, chłopcy z Baker Street.

Kiedy wypowiadał te słowa, dobiegły nas szybki tupot bosych stóp na schodach i gwar cienkich głosów, a po chwili do pokoju wpadło z tuzin brudnych obszarpanych dzieci z ulicy. Jednakże mimo tego chaotycznego wejścia panowała wśród nich pewna dyscyplina, bo natychmiast ustawili się w szereg i stali tak naprzeciwko nas z twarzami pełnymi oczekiwania. Jeden z nich, wyższy i starszy od pozostałych, pełen powagi, która była doprawdy przezabawna

u takiego stracha na wróble, wystąpił naprzód.

- Dostałem pańską wiadomość, sir! - powiedział. - Skrzyknąłem ich wszystkich. Wyszło trzy szylingi i sześć pensów za bilety.

- Proszę - rzekł Holmes, wyjmując trochę srebrnych monet. - W przyszłości mogą zdawać raport tobie, Wiggins, a ty będziesz przychodził do mnie sam. Nie mogę pozwolić na takie wtargnięcia do mego domu, chociaż z drugiej strony dobrze się składa, bo wszyscy wysłuchacie moich instrukcji. Chcę się dowiedzieć, gdzie jest w tej chwili kuter o nazwie „Aurora”, którego właścicielem jest Mordecai Smith. Łódź jest czarna z dwoma czerwonymi pasami, a komin czarny z białym paskiem. Znajduje się gdzieś w dole rzeki. Chciałbym, żeby jeden z was został na przystani Mordecaia Smitha, naprzeciwko Millbank, aby mógł mnie poinformować, kiedy łódź powróci. Musicie się podzielić na grupy i porządnie przeszukać oba brzegi. Dajcie mi znać, gdy będziecie mieli jakieś wieści. Wszystko jasne?

- Tak, proszę pana! - rzekł Wiggins.

- Zapłacę wam tak jak poprzednio i dorzucę gwineę temu, który odnajdzie łódź. Tu macie dniówkę z góry. A teraz zmiatajcie!

Dał każdemu z nich po szylingu, a ci popędzili w dół po schodach, i chwilę później zobaczyłem, jak cała banda wypada na ulicę.

- Jeśli ta łódź wciąż jeszcze pływa po wodzie, na pewno ją odnajdą - rzekł Holmes, wstając i zapalając fajkę. - Potrafią wejść wszędzie, zobaczyć wszystko i podsłuchać każdego. Spodziewam się, że jeszcze przed wieczorem gdzieś tę łódź wypatrzą. Tymczasem my możemy tylko siedzieć i czekać na rezultaty. Nie odnajdziemy zgubionego śladu, dopóki nie znajdziemy „Aurory” lub pana Mordecaia Smitha.

- Chyba mogę dać te resztki Toby’emu? Idziesz się położyć, Holmesie?

- Nie, nie jestem zmęczony. Mam specyficznie funkcjonujący organizm. Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek zmęczyła mnie praca, za to bezczynność całkowicie mnie wyczerpuje. Zamierzam teraz zapalić fajkę i pomyśleć nad tą dziwną sprawą, którą przedstawiła nam moja sympatyczna klientka. Chyba nikt nie miał łatwiejszego zadania niż my teraz. Ludzie z drewnianymi nogami nie są zbyt częstym zjawiskiem, ale jeśli chodzi o tego drugiego, to przypuszczam, że jest absolutnie unikalny.

- Znów wspominasz o tym drugim!

- Nie chcę, żeby wydawał ci się aż tak tajemniczy, ale najpierw wypracuj jakąś opinia na jego temat. Zastanów się nad faktami, które już znamy. Drobne odciski stóp, palce u nóg, które nie wiedzą, co to buty, nagie stopy, maczuga z kamienną główką, ogromna zręczność, małe zatrute strzałki. Nic ci to nie mówi?

- Dzikus! - zawołałem. - Może to jeden z tych Hindusów, którzy byli wspólnikami Jonathana Smalla?

- Bynajmniej - odparł Holmes. - Kiedy po raz pierwszy zauważyłem ślady jego dziwnej broni, też byłem skłonny tak pomyśleć, zmieniłem jednak zdanie, gdy przyjrzałem się tym niezwykłym odciskom stóp. Niektórzy mieszkańcy Półwyspu Indyjskiego to ludzie drobni i niscy, ale żaden z nich nie mógłby pozostawić takich śladów. Hindusi mają z reguły długie i chude stopy. Muzułmanie noszą sandały i mają duży palec u nogi wyraźnie odstający od pozostałych, ponieważ zazwyczaj tam właśnie biegnie rzemień od sandała. Również te małe strzałki mogły zostać wystrzelone tylko w jeden sposób. Z dmuchawki. A więc gdzie znajdziemy naszego dzikusa?

- W Ameryce Południowej? - zaryzykowałem.

Wyciągnął rękę i zdjął z półki opasłe tomisko.

- To pierwszy tom encyklopedii geograficznej, której publikację dopiero co rozpoczęto. Możemy ją traktować jako najwyższy autorytet. Co my tutaj mamy? „Andamany, położone 340 mil na północ od Sumatry w Zatoce Bengalskiej”. Hm, zobaczmy. „Wilgotny klimat, rafy koralowe, rekiny, Port Blair, obozy skazańców, wyspa Rutland, Hibiscus tiliaceus..”. Ach! Tu ich mamy! „Rdzenni mieszkańcy Andamanów prawdopodobnie mogą być uznani za najmniejszą rasę na Ziemi, choć niektórzy antropolodzy uważają za takich afrykańskich buszmenów, amerykańskich Pajutów oraz mieszkańców Ziemi Ognistej. Ich przeciętny wzrost nie sięga czterech stóp, choć można napotkać wielu w pełni dojrzałych dorosłych ludzi, którzy bywają znacznie niżsi. Są ludem dzikim, ponurym i nieustępliwym, lecz kiedy się już pozyska ich zaufanie, są w stanie nawiązać głęboką przyjaźń”. Zwróć na to uwagę, Watsonie. A teraz posłuchaj dalej: „Z natury są bardzo szpetni, mają wielkie zdeformowane głowy, małe złe oczy i wykrzywione rysy twarzy. Ich dłonie i stopy są jednak wyjątkowo drobne. To lud tak dziki i nieustępliwy, że wszelkie wysiłki brytyjskich przedstawicieli, aby pozyskać ich przychylność, spełzły jak dotąd na niczym. Zawsze stwarzali ogromne zagrożenie dla załóg zniszczonych statków, bowiem roztrzaskują głowy rozbitków swoimi maczugami z kamienną główką lub też strzelają do nich zatrutymi strzałami. Masakry takie zawsze się kończą kanibalską ucztą”. Mili, przyjaźni ludzie, Watsonie. Gdyby pozostawić tego człowieka samemu sobie, sprawa ta mogłaby przybrać doprawdy potworny obrót. Przypuszczam, że nawet Jonathan Small dałby dużo za to, by mimo wszystko go nie zatrudniać.

- Ale w jaki sposób zdobył tak przedziwnego towarzysza?

- Tego już nie potrafię powiedzieć. Ponieważ jednak ustaliliśmy już, że Small przybył z Andamanów, nie jest niczym szczególnie niezwykłym, iż ten wyspiarz zjawił się tu razem z nim. Bez wątpienia dowiemy się wszystkiego we właściwym czasie. A teraz posłuchaj mojej rady, Watsonie. Wyglądasz na kompletnie wyczerpanego. Połóż się tutaj, na sofie, a ja zobaczę, czy uda mi się ciebie uśpić.

Wziął swoje skrzypce, leżące dotąd w rogu pokoju, a gdy wyciągnąłem się na sofie, zaczął grać jakąś cichą, rozmarzoną, wolną melodię - bez wątpienia jego własną kompozycję, posiadał bowiem niezwykły talent improwizacji. Jak przez mgłę przypominam sobie jego chude ręce, pełną powagi twarz, wznoszący się i opadający smyczek. Potem uniosło mnie spokojne miękkie morze dźwięków, i znalazłem się w krainie sennych marzeń, gdzie spoglądała na mnie z góry słodka twarzyczka Mary Morstan.

Rozdział dziewiąty

Przerwany łańcuch


Gdy się obudziłem, wypoczęty i odświeżony, było już późne popołudnie. Holmes wciąż siedział tam, gdzie wcześniej, tyle tylko, że odłożył na bok swoje skrzypce i był teraz pogrążony w lekturze jakiejś książki. Kiedy się poruszyłem, spojrzał na mnie, wówczas dostrzegłem, że jego twarz jest posępna i zmartwiona.

- Zdrowo sobie pospałeś - rzekł. - Bałem się, że nasza rozmowa cię obudzi.

- Nic nie słyszałem - odparłem. - A więc masz jakieś nowe wieści?

- Niestety nie. Muszę przyznać, że jestem tym zaskoczony i zawiedziony. Oczekiwałem, że do tej pory będę już miał w ręku coś konkretnego. Był tu przed chwilą Wiggins i złożył mi raport. Mówi, że nigdzie nie udało im się znaleźć łodzi. To poważna przeszkoda, bo teraz liczy się już każda godzina.

- Mogę coś zrobić? Jestem całkowicie wypoczęty i gotów na następną nocną wycieczkę.

- Nie, nic nie możemy zrobić. Pozostaje nam jedynie czekać. Jeżeli gdzieś pójdziemy, może przybyć do nas ktoś z wiadomością i nie zastać nas, a to spowoduje opóźnienie. Możesz robić, co chcesz, lecz ja muszę zostać tutaj na posterunku.

- W takim razie przejadę się do Camberwell i odwiedzę panią Cecil Forrester. Prosiła mnie o to wczoraj.

- Panią Cecil Forrester? - spytał Holmes, patrząc na mnie rozbawionym wzrokiem.

- No cóż, oczywiście odwiedzę też pannę Morstan. Bardzo chciały usłyszeć, co się wydarzyło.

- Nie mówiłbym im zbyt wiele - rzekł Holmes. - Kobietom nigdy nie można całkowicie ufać, nawet tym najlepszym.

Nie zareagowałem na to okrutne stwierdzenie. Nie miałem teraz ochoty się z nim sprzeczać.

- Wrócę za godzinę albo za dwie - powiedziałem.

- W porządku. Powodzenia! Ale skoro i tak zamierzasz przeprawić się na drugi brzeg rzeki, możesz przy okazji oddać Toby’ego właścicielowi. Nie sądzę, byśmy go jeszcze potrzebowali.

Wziąłem naszego kundelka i zgodnie z prośbą Holmesa odstawiłem go do starego przyrodnika Shermana na Pinchin Lane, dając mu dodatkowo pół suwerena. W Camberwell przekonałem się, że panna Morstan jest nieco zmęczona po nocnych przygodach, ale z niecierpliwością oczekuje wieści. Pani Forrester również była bardzo ciekawa tego, co się wydarzyło. Opowiedziałem im o wszystkim, co robiliśmy, pozostawiłem jednak dla siebie najokrutniejsze aspekty tej tragedii. Choć napomknąłem im o śmierci pana Sholto, nie wspomniałem nic o tym, jak zginął. Biorąc jednak pod uwagę wszystko to, co pominąłem, moja historia zdumiała je i zaniepokoiła.

- Ależ to romantyczne! - zawołała pani Forrester. - Pokrzywdzona dama, skarb wart pół miliona, czarny kanibal i łotr z drewnianą nogą zajmują w tej opowieści miejsce straszliwego smoka czy podłego hrabiego.

- I dwóch błędnych rycerzy przybywających na ratunek - dodała panna Morstan, rzucając mi promienne spojrzenie.

- Cóż, Mary, twój los zależy od wyników tych poszukiwań. Nie wydaje mi się jednak, byś się wystarczająco tym przejmowała. Wyobraź tylko sobie, jak wspaniale jest być bogatą i mieć u swych stóp cały świat!

Poczułem w sercu dreszcz radości, gdy dostrzegłem, że w żaden sposób nie porywa jej ta perspektywa. Wręcz przeciwnie, dumnie potrząsnęła głową, jakby ta sprawa niewiele ją obchodziła.

- Tak naprawdę to martwię się o pana Thaddeusa Sholto - powiedziała. - Nic innego nie wydaje mi się teraz ważniejsze. Sądzę, że okazał mi ogromną dobroć i zachował się bardzo honorowo. Naszym obowiązkiem jest oczyścić go z tych strasznych i bezpodstawnych zarzutów.

Zanim opuściłem Camberwell, zdążył już zapaść wieczór, a gdy wróciłem do domu, było już całkiem ciemno. Książka i fajka mojego towarzysza leżały przy jego fotelu, on sam jednak zniknął. Rozejrzałem się po pokoju w nadziei, że znajdę jakąś wiadomość, niczego takiego jednak nie było.

- Pan Sherlock Holmes gdzieś wyszedł, jak sądzę? - zagadnąłem panią Hudson, gdy przyszła zasunąć zasłony.

- Nie, sir. Jest w swoim pokoju. Wie pan, sir - powiedziała, zniżając głos do dramatycznego szeptu - obawiam się o jego zdrowie.

- A dlaczegóż to, pani Hudson?

- Bo jest bardzo dziwny, sir. Kiedy pan wyszedł, chodził i chodził po pokoju tam i z powrotem, tam i z powrotem, aż zmęczył mnie odgłos jego kroków. Potem słyszałam, jak mówi do siebie i mruczy coś pod nosem, a za każdym razem, gdy zadzwonił dzwonek, wychodził na szczyt schodów i dopytywał się: „Kto to, pani Hudson?”. Teraz zamknął się w swoim pokoju, ale wciąż słyszę, jak chodzi, tak samo jak przedtem. Mam nadzieję, że się nie rozchoruje, sir. Odważyłam się napomknąć coś o leku uspokajającym, ale rzucił mi takie spojrzenie, że czym prędzej wyszłam z tego pokoju.

- Nie sądzę, żeby miała pani jakieś powody do obaw, pani Hudson - odparłem. -Widywałem go już w takim stanie. Rozmyśla nad pewną drobną kwestią i to dlatego jest taki niespokojny.

Próbowałem rozmawiać z naszą szacowną gospodynią lekkim tonem, jednak w rzeczywistości sam byłem trochę zaniepokojony. Przez całą długą noc słyszałem głuchy odgłos kroków mojego przyjaciela i wiedziałem, że jego bystry umysł nie może znieść bezczynności, na którą nic nie potrafił poradzić.

Przy śniadaniu Holmes wyglądał na znużonego i wymizerowanego, a policzki płonęły mu lekko, jakby miał gorączkę.

- Zadręczysz się w ten sposób, przyjacielu - powiedziałem. - Słyszałem w nocy, jak chodzisz po pokoju.

- Nie mogłem spać - odparł. - Ta piekielna zagadka mnie zżera. Skoro wszystko inne już pokonaliśmy, nie może nam stanąć na drodze tak drobna przeszkoda. Tego byłoby już za wiele. Wiem już, kim są ci ludzie, wiem, na jakiej są łodzi, wiem wszystko! A jednak nie dostałem żadnych wieści. Skontaktowałem się już, z kim tylko mogłem, i wykorzystałem wszystkie środki, jakimi dysponuję. Przeszukano całą rzekę i oba jej brzegi, dotąd jednak nie ma żadnych wiadomości, a pani Smith dalej nie wie, co się dzieje z jej mężem. Jak tak dalej pójdzie, niedługo dojdę do wniosku, że zatopili lodź. Do tej teorii mam jednak pewne zastrzeżenia.

- A może pani Smith podsunęła nam niewłaściwy trop?

- Nie. Myślę, że to możemy wykluczyć. Dowiadywałem się tu i tam. Faktycznie istnieje kuter odpowiadający podanemu przez nią opisowi.

- A może popłynął w górę rzeki?

- Tę możliwość też brałem pod uwagę, i jedna z grup poszukiwawczych sprawdzi rzekę aż do Richmond. Jeżeli dziś nie nadejdą żadne wieści, jutro wyruszę sam; zamierzam szukać tych ludzi, nie łodzi. Ale z całą pewnością jeszcze dziś będziemy coś wiedzieli.

Niczego nowego jednak się nie dowiedzieliśmy. Ani słowa od Wigginsa czy z innych źródeł, o których wspominał Holmes. W większości gazet ukazały sie artykuły o tragedii w Norwood. Ich ton wydawał się raczej wrogi wobec nieszczęsnego Thaddeusa Sholto. W żadnym nie znaleźliśmy jednak nowych szczegółów, może z wyjątkiem tego, że następnego dnia miało się rozpocząć postępowanie sądowe. Wieczorem udałem się do Camberwell, aby powiadomić panie Forrester i Morstan o tym, że nie dopisało nam szczęście, a po powrocie zastałem Holmesa przygnębionego i ponurego. Ledwie raczył odpowiadać na moje pytania i przez cały wieczór zajmował się jakąś zawiłą analizą chemiczną. Wymagała ona częstego podgrzewania retort i destylowania jakichś wywarów, wskutek czego powstał taki odór, że niemal zmusił mnie do opuszczenia mieszkania. Był już prawie świt, a ja wciąż słyszałem pobrzękujące probówki: mój przyjaciel nadal zajęty był swoim cuchnącym eksperymentem.

Przebudziłem się wcześnie, wystraszony i zaskoczony. Holmes stał u boku mojego łóżka, ubrany w prosty marynarski strój, dwurzędową kurtkę, a wokół szyi miał owinięty zwykły czerwony szal.

- Wyruszam w dół rzeki, Watsonie - powiedział. - Przemyślałem to na wszelkie możliwe sposoby i widzę tylko jedno rozwiązanie. Tak czy inaczej warto spróbować.

- Mogę iść z tobą? - spytałem.

- Nie. Przydasz mi się o wiele bardziej, jeśli zostaniesz tutaj i mnie zastąpisz. Nie mam bynajmniej ochoty na tę wycieczkę, wszystko wskazuje bowiem na to, że za dnia dotrze tu jakaś wiadomość, choć z drugiej strony Wiggins sprawiał wczoraj wieczorem wrażenie dość zniechęconego całą sprawą. Otwieraj wszystkie listy i telegramy adresowane do mnie, a jeżeli pojawią się jakiekolwiek wieści, działaj według własnego uznania. Mogę na tobie polegać?

- Naturalnie.

- Obawiam się, że nie będziesz w stanie wysłać mi telegramu, bo trudno mi przewidzieć, gdzie będę. Jeśli jednak dopisze mi szczęście, powinienem niedługo wrócić. Liczę, że uda mi się zdobyć jakieś informacje.

Aż do śniadania nie otrzymałem od niego żadnej wiadomości. Jednak po przejrzeniu „Standarda” przekonałem się, że pojawiły się nowe wątpliwości w naszej sprawie.

W odniesieniu do tragedii w Upper Norwood mamy powody, by sądzić, że sprawa okaże się jeszcze bardziej skomplikowana i tajemnicza, niż zakładaliśmy na początku. Nowe dowody wykazały, iż jest całkowicie niemożliwym, by pan Thaddeus Sholto był w jakikolwiek sposób zamieszany w tę sprawę. Wczoraj wieczorem zarówno jego, jak i gospodynię, panią Bernstone, zwolniono z aresztu. Uważa się jednak, że policja wpadła na świeży trop prowadzący do prawdziwych winowajców. W tej chwili bada go pan Athelney Jones ze Scotland Yardu. Pan Jones jest dobrze znany ze swej energii i roztropności, w każdej chwili można się spodziewać dalszych aresztowań.

„Przynajmniej tyle zrobili dobrze - pomyślałem. - I nasz przyjaciel Sholto jest bezpieczny. Ciekawe, co to za świeży trop. A może to tylko taki wybieg dziennikarski drukowany zawsze, gdy policja popełni jakiś błąd?”.

Gdy odkładałem gazetę na stół, mój wzrok padł na tekst w rubryce prywatnych ogłoszeń. Brzmiał on następująco:

Zaginiony. Zważywszy, że Mordecai Smith trudniący się wynajmem łodzi oraz jego syn Jim opuścili przystań Smitha około godziny trzeciej nad ranem w ubiegły wtorek - na kutrze „Aurora”, czarnym, z dwoma czerwonymi pasami i czarnym kominem z białym paskiem -oferuje się sumę pięciu funtów każdemu, kto będzie w stanie przedstawić informacje dotyczące miejsca pobytu rzeczonego Mordecaia Smitha oraz kutra „Aurora”. Informacje proszę przekazywać pani Smith na przystani Smitha lub też na Baker Street 221b.

Najwyraźniej było to dzieło Holmesa. Świadczył o tym nasz adres. Anons wydał mi się dość pomysłowy, ponieważ uciekinierzy mogli go przeczytać, nie dopatrując się w nim niczego poza naturalną troską żony o zaginionego męża.

To był bardzo długi dzień. Za każdym razem gdy ktoś pukał do drzwi lub gdy słyszałem głośne kroki na ulicy, miałem nadzieję, że to Holmes lub że za chwilę pojawi się w drzwiach ktoś w odpowiedzi na jego ogłoszenie. Próbowałem trochę czytać, ale moje myśli biegły ku naszej dziwnej sprawie i parze osobliwych łotrów, których ścigaliśmy. Zastanawiałem się, czy w rozumowaniu mojego towarzysza mógł tkwić jakiś podstawowy błąd. Czy to możliwe, żeby sam się oszukiwał? Być może jego lotny analityczny umysł zbudował tę niesłychaną teorię, opierając się na błędnych przesłankach? Nigdy nie byłem świadkiem tego, by się pomylił, a jednak nawet najlepszy analityk może czasami zostać wprowadzony w błąd. Wydawało mi się, iż to całkiem możliwe, że pomyłka wynika z nadmiernego skomplikowania jego rozumowania, z tego, że preferuje subtelne i dziwaczne wyjaśnienia, choć ma pod ręką prostsze i bardziej pospolite. Z drugiej jednak strony przecież ja sam także widziałem dowody i znałem podstawy, na jakich Holmes opierał swą dedukcję. Spoglądając wstecz na długi łańcuch dziwnych okoliczności, z których wiele, traktując je z osobna, mogłoby się wydać trywialnymi, lecz wszystkie zmierzały w tym samym kierunku, musiałem przyznać, że nawet jeśli wyjaśnienia Holmesa były niewłaściwe, słuszna teoria musiała być równie niesamowita i zdumiewająca.

O trzeciej po południu rozległ się głośny dzwonek, po czym usłyszałem władczy głos dobiegający z holu i, ku mojemu zdumieniu, wprowadzono do mnie na górę pana Athelneya Jonesa we własnej osobie. Daleko mu jednak teraz było do opryskliwego i pewnego siebie zwolennika zdrowego rozsądku, który z taką pewnością siebie przejął sprawę w Upper Norwood. Wydawał się przybity i zachowywał się potulnie, wręcz przepraszająco.

- Dzień dobry, sir. Dzień dobry! - powiedział. - Jak rozumiem, pan Sherlock Holmes wyszedł?

- Tak, i nie jestem pewien, kiedy wróci. Ale być może zechce pan zaczekać? Proszę usiąść sobie w fotelu i poczęstować się cygarem.

- Dziękuję. Bardzo chętnie - odparł, ocierając twarz czerwoną chustką.

- A może whisky z wodą sodową?

- Poproszę pół szklanki. Jest bardzo gorąco jak na tę porę roku, prawda? A poza tym mam sporo powodów do zmartwień. Zna pan moją teorię odnośnie do tej sprawy z Norwood?

- Pamiętam, jak ją pan wyj aśniał.

- No cóż, byłem zmuszony ponownie ją przemyśleć. Moja sieć, sir, już się zaciskała wokół pana Sholto i nagle - bach! - pękła, a on wymknął się z niej przez dziurę. Był w stanie przedstawić alibi nie budzące żadnych zastrzeżeń. Od momentu gdy wyszedł z pokoju swojego brata, przez cały czas ktoś go widział. Nie mógł więc wspiąć się na dach i wejść przez klapę. To bardzo mroczna sprawa, a stawką jest moja zawodowa reputacja. Bardzo by mi się przydała choćby niewielka pomoc.

- Wszyscy czasami potrzebujemy pomocy - powiedziałem.

- Pański przyjaciel, pan Sherlock Holmes, jest wspaniałym człowiekiem, sir - rzekł Jones ochryple konfidencjonalnym tonem. - Nie sposób go pokonać. Byłem świadkiem, jak ten młody człowiek angażował się w wiele spraw, ale nie miałem jeszcze takiej, na którą nie potrafiłby rzucić nieco światła. Jego metody są dość chaotyczne, trochę za szybko formułuje teorie, sądzę jednak, że niezależnie od tego byłby on niezwykle obiecującym policjantem. Dziś rano dostałem od niego telegram, rozumiem więc, że wpadł na jakiś trop dotyczący sprawy Sholto. Proszę przeczytać.

Wyjął z kieszeni kartkę papieru i podał mi ją. Telegram nadano z Poplar o dwunastej. Oto

jego treść:

Proszę natychmiast udać się na Baker Street. Jeśli do tej pory nie wrócę, proszę na mnie zaczekać. Depczę po piętach zabójcom Sholto. Jeżeli chce pan być obecny przy zakończeniu tej sprawy, proszę pojechać z nami dziś wieczorem.

- Brzmi nieźle. Najwyraźniej znów wpadł na trop - rzekłem.

- Ach, to znaczy, że on również się pomylił! - stwierdził Jones z wyraźną satysfakcją. -Nawet najlepsi z nas czasami nie wiedzą, co robić. Oczywiście, może się to okazać fałszywym alarmem, lecz jako przedstawiciel prawa mam obowiązek nie przepuścić żadnej szansy. O, ktoś właśnie puka do drzwi! Może to on?

Usłyszeliśmy ciężkie kroki człowieka wchodzącego po schodach. Towarzyszył im świszczący oddech i sapanie kogoś, kto ma trudności z oddychaniem. Raz czy dwa razy zatrzymał się, tak jakby ta wspinaczka była ponad jego siły, w końcu jednak udało mu się dotrzeć do naszych drzwi. Gdy gość wszedł do środka, przekonałem się, że jego wygląd pasuje do odgłosów, które przed chwilą słyszeliśmy. Był to starszy mężczyzna, ubrany w strój marynarza, miał na sobie podniszczoną kurtkę, zapiętą aż pod szyję. Plecy miał przygarbione, kolana mu drżały, a oddech wyraźnie wskazywał na astmę. Kiedy stał tak, podpierając się grubą drewnianą laską, jego ramiona unosiły się i opadały, co świadczyło o wysiłku, z jakim wciągał powietrze do płuc. Szyję owijał kolorowy szalik, tak że nie byłem w stanie dokładnie zobaczyć całej jego twarzy, jedynie długie szpakowate bokobrody i dwoje bystrych ciemnych oczu, wyglądających spod siwych krzaczastych brwi. Ogólnie wywarł na mnie wrażenie doświadczonego marynarza, takiego, co to niejedno widział i przeżył, a potem zestarzał się i zubożał.

- O co chodzi, mój dobry człowieku? - spytałem.

Gość rozejrzał się powoli w metodyczny, typowy dla starców sposób.

- Czy jest tu pan Sherlock Holmes? - spytał.

- Nie, lecz ja działam w jego imieniu. Może mi pan przekazać każdą wiadomość przeznaczoną dla niego.

- Miałem mu to powiedzieć osobiście - odparł.

- Przecież mówiłem już panu, że działam w jego imieniu. Czy chodzi może o łódź Mordecaia Smitha?

- Tak. No. wiem, gdzie ona jest. No i wiem, gdzie są ci ludzie, co to ich ściga. I wiem,

gdzie jest ten skarb. Wiem o tym wszystkim.

- W takim razie proszę mi powiedzieć, a ja mu przekażę.

- To jemu miałem powiedzieć, osobiście - powtórzył z rozdrażnieniem i uporem tak charakterystycznym dla starców.

- W takim razie musi pan na niego zaczekać.

- Nie, nie. Nie zamierzam tracić całego dnia, żeby kogoś tam zadowolić. Jak pana Holmesa tu nie ma, to pan Holmes będzie musiał sam się wszystkiego dowiedzieć. Nie patrzcie tak na mnie, bo i tak nie powiem ani słowa.

Powłócząc nogami, ruszył w stronę drzwi, lecz Athelney Jones zagrodził mu drogę.

- Poczekaj chwilę, przyjacielu! - rzekł. - Masz ważną wiadomość i nie możesz sobie tak po prostu odejść. Zatrzymamy cię tutaj, dopóki nasz gospodarz nie wróci, czy ci się to podoba, czy nie.

Starszy człowiek spróbował podbiec do drzwi, lecz gdy Jones oparł się o nie swoimi szerokimi plecami, pojął, że przeciwstawianie się nie ma żadnego sensu.

- No nie! Piękne mi traktowanie! - zawołał, uderzając laską w podłogę. - Przybyłem tu, żeby się spotkać z jakimś dżentelmenem, a wy obaj, ludzie, których nigdy nie widziałem na oczy, więzicie mnie i tak traktujecie!

- Nie wyjdzie pan na tym źle - powiedziałem. - Zrekompensujemy panu tę stratę czasu. Proszę sobie usiąść tam na sofie. Nie będzie pan musiał długo czekać.

Nadąsany, przeszedł przez pokój i usiadł na kanapie, podpierając brodę dłońmi. Jones i ja wróciliśmy do rozmowy, paląc cygara. Nagle usłyszeliśmy głos Holmesa:

- Sądzę, że mnie również moglibyście poczęstować cygarem - powiedział.

Podskoczyliśmy obaj w fotelach. Holmes siedział tuż obok nas, najwyraźniej bardzo

rozbawiony całą sytuacją.

- Holmes! - zawołałem. - To ty! A gdzie się podział ten starzec?

- Jest tutaj - odparł, wyciągając pęk białych włosów. - Oto peruka, bokobrody, brwi i cała reszta. Wiedziałem, że moje przebranie jest dość dobre, ale nie sądziłem, że wytrzyma aż taką próbę.

- Ach, ależ z pana łotr! - zawołał Jones z wyraźnym trzęsące się. - Byłby z pana wyśmienity aktor! Miał pan ten typowy dla ludzi z przytułków kaszel, a te pańskie słabe trzęsące się nogi warte są dziesięciu funtów na tydzień! Wydało mi się przez chwilę, że rozpoznałem ten charakterystyczny błysk w pańskim oku. Widzi pan, nie udało mu się jednak nabrać nas tak do końca.

- Pracowałem w tym przebraniu przez cały dzień - powiedział Holmes, zapalając cygaro. - Wielu przestępców coś tam już o mnie słyszało, zwłaszcza odkąd obecny tu mój przyjaciel zaczął publikować niektóre z mych spraw. Tak więc mogę wyruszać na wojenną ścieżkę jedynie w jakimś prostym przebraniu, takim na przykład jak to. Dostał pan mój telegram?

- Tak. To on mnie tu sprowadził.

- A jak pana postępy w sprawie?

- Wszystko spełzło na niczym. Musiałem wypuścić dwoje aresztowanych, a przeciwko dwójce pozostałych nie ma żadnych dowodów.

- Nic nie szkodzi. Na ich miejsce damy panu dwóch innych. Ale od teraz proszę wypełniać moje polecenia. Oficjalnie może pan sobie przypisać wszystkie zasługi, ale będzie pan musiał działać na moich warunkach. Zgoda?

- Całkowicie, o ile pomoże mi pan dostać tych ludzi.

- W takim razie będę potrzebował szybkiej łodzi policyjnej z silnikiem parowym. Ma być przy Westminster Stairs o siódmej.

- Można to łatwo zorganizować. Zawsze mamy jakąś łódź w tej okolicy, ale mogę przejść się do telefonu po drugiej stronie ulicy i to zorganizować.

- Będę jeszcze potrzebował dwóch silnych ludzi, na wypadek gdyby stawiano nam opór.

- W łodzi będzie dwóch albo trzech. Coś jeszcze?

- Gdy ujmiemy już przestępców, dostaniemy też skarb. Myślę, że mój przyjaciel byłby bardzo zadowolony, mogąc zabrać tę szkatułę do młodej damy, która ma prawo do jego połowy. Niech ona otworzy ją jako pierwsza. Co ty na to, Watsonie?

- Sprawiłoby mi to ogromną przyjemność.

- To niezbyt zgodne z przepisami - rzekł Jones, potrząsając głową - ale cała ta sprawa jest dość nietypowa, sądzę więc, że możemy przymknąć na to oko. Później jednak skarb musi zostać przekazany władzom aż do czasu zakończenia oficjalnego śledztwa.

- Oczywiście. I jeszcze jedno. Chciałbym bardzo usłyszeć kilka szczegółów dotyczących tej sprawy z ust samego Jonathana Smalla. Wie pan o tym, że lubię dokładnie rozpracowywać przypadki, którymi się zajmuję. Nie ma pan nic przeciwko temu, bym nieoficjalnie go przesłuchał? Tu, w moim mieszkaniu, lub gdziekolwiek indziej, o ile będzie dobrze pilnowany.

- Cóż, to pan, sir, panuje nad sytuacją. Jak dotychczas nie mam jeszcze żadnych dowodów na to, że ten Jonathan Small w ogóle istnieje. Jeśli jednak będzie go pan w stanie pojmać, nie mógłbym przecież odmówić panu prawa do przesłuchania go.

- A więc uzgodnione?

- Jak najbardziej. Coś jeszcze?

- Tylko tyle, że bardzo bym pana prosił, aby zjadł pan z nami obiad. Będzie gotów za pół godziny. Mamy ostrygi, kuropatwy i niewielki wybór białych win. Watsonie, jeszcze nigdy nie miałeś okazji się przekonać, jak dobrym potrafię być gospodarzem.

Rozdział dziesiąty

Śmierć na rzece


Posiłek zjedliśmy w wyjątkowo wesołej atmosferze. Kiedy tylko Holmes tego chciał, potrafił bardzo dużo mówić, a tego wieczoru najwyraźniej miał na to ochotę. Był w stanie radosnego uniesienia. Jeszcze nigdy nie widziałem go takim błyskotliwym. Bardzo szybko zmieniał tematy. Mówił o miraklach, o średniowiecznym garncarstwie, o skrzypcach Stradivariusa, buddyzmie na Cejlonie i okrętach wojennych przyszłości, omawiając przy tym każdy z tych tematów tak, jakby poświęcił im szczegółowe studia. Ten jego wyśmienity humor musiał być odreagowaniem głębokiej depresji, w którą popadł w ostatnich dniach.

Okazało się też, że gdy Athelney Jones jest zrelaksowany i nie pracuje, staje się bardzo towarzyski. Jadł z nami obiad niczym prawdziwy bon vivant. Jeśli chodzi o mnie, czułem uniesienie na myśl, że zbliża się zakończenie naszej misji, udzieliła mi się również w pewnym stopniu wesołość Holmesa. Podczas obiadu nikt z nas nie wspominał o przyczynie, dla której się tu spotkaliśmy.

Gdy uprzątnięto ze stołu, Holmes spojrzał na zegarek i nalał porto do trzech kieliszków.

- Wznieśmy toast - powiedział - za sukces naszej małej wyprawy. A teraz już najwyższy czas na nas! Masz broń, Watsonie?

- Mam w biurku stary służbowy rewolwer.

- Weź go ze sobą. Lepiej być przygotowanym na wszystko. Widzę, że dorożka czeka już na nas pod drzwiami. Zamówiłem ją na wpół do siódmej.

Nim dotarliśmy do przystani Westminster, było już kilka minut po siódmej. Na miejscu czekała na nas łódź policyjna. Holmes przyjrzał się jej krytycznie.

- Czy ona ma jakieś oznakowanie świadczące o tym, że to łódź policyjna?

- Tak, to ta zielona lampa na burcie.

- W takim razie proszę ją zdjąć.

Gdy dokonano tej niewielkiej zmiany, weszliśmy na pokład i odcumowaliśmy. Jones, Holmes i ja siedzieliśmy na rufie. Jeden człowiek czuwał przy sterze, jeden zajmował się silnikami, a dwóch krzepkich policjantów stało na dziobie.

- Dokąd płyniemy? - spytał Jones.

- Do Tower. Proszę kazać im zatrzymać się naprzeciwko Jacobson’s Yard.

Nasza łódź była rzeczywiście bardzo szybka. Mknąć z dużą prędkością, minęliśmy długie szeregi obładowanych towarami barek, jakby wcale nie ruszały się z miejsca. Gdy wyprzedziliśmy parowiec rzeczny i zostawiliśmy go z tyłu, Holmes uśmiechnął się z satysfakcją.

- Chyba jesteśmy w stanie dogonić wszystko, co pływa po tej rzece - powiedział.

- Cóż, niezupełnie. Ale niewiele łodzi mogłoby się ścigać z nami.

- Będziemy musieli złapać „Aurorę”, a mówią o niej, że jest szybka jak wiatr. Powiem ci teraz, jak wygląda nasza sytuacja, Watsonie. Pamiętasz, jak mnie drażniło, że staje mi na przeszkodzie tak błaha rzecz?

- Tak.

- Dałem odpocząć mojemu umysłowi, zajmując się analizą chemiczną. Jeden z naszych największych mężów stanu powiedział kiedyś, że zmiana zajęcia jest najlepszym odpoczynkiem. I rzeczywiście. Gdy udało mi się rozpuścić węglowodór, nad którym pracowałem, powróciłem do zagadki rodziny Sholto i przemyślałem ponownie całą sprawę. Moi chłopcy przeczesali rzekę w górę i w dół, bez żadnych rezultatów. Kutra nie było na żadnym cumowisku ani na żadnej przystani, nie powrócił też na przystań Smitha. Wydawało się jednak niemożliwym, żeby został zatopiony po to, by ukryć ślady, choć wciąż pozostawało to jedną z hipotez, gdyby wszystkie inne zawiodły. Wiedziałem, że Small jest przebiegły, nie sądziłem jednak, by był zdolny do jakichś subtelnych i finezyjnych działań. Coś takiego jest zazwyczaj rezultatem dobrego wykształcenia. Później doszedłem do wniosku, że ponieważ z całą pewnością przebywa od jakiegoś czasu w Londynie (mamy przecież dowody na to, iż nieustannie obserwował Pondicherry Lodge), nie mógłby raczej wyjechać stąd natychmiast. Potrzebowałby trochę czasu, choćby jednego dnia, żeby poukładać swoje sprawy. Tak czy inaczej wydawało się to najbardziej prawdopodobne.

- Wydaje mi się, że to dość słaby argument - powiedziałem. - Myślę, że poukładał swoje sprawy, zanim wyruszył na tę wyprawę.

- Nie, nie sądzę. Jego kryjówka musiała być dla niego wyjątkowo cenna na wypadek, gdyby jej potrzebował. Nie wierzę, aby chciał z niej zrezygnować, chyba że byłby pewien tego, iż sobie bez niej poradzi. Uderzyła mnie jednak inna myśl. Jonathan Small musiał przeczuwać, że dziwny wygląd jego towarzysza, rzucający się w oczy niezależnie od tego, jak byłby ubrany, stanie się powodem do plotek i łatwo będzie go powiązać z tragedią z Norwood. Jest na tyle bystry, aby to rozumieć. Wspólnicy wyruszyli ze swej siedziby pod osłoną nocy, a Small zapewne chciał do niej powrócić, zanim nadejdzie dzień. Według pani Smith, było już po trzeciej

w nocy, gdy wsiedli na łódź. Niewiele brakowało do świtu, a za jakąś godzinę zaczęliby się kręcić tam ludzie. W związku z tym doszedłem do wniosku, że nie mogli popłynąć zbyt daleko. Dobrze zapłacili Smithowi za milczenie, zarezerwowali jego łódź na ostatni etap swej eskapady i w pośpiechu udali się do swojej siedziby, unosząc szkatułę ze skarbem. Po kilku dniach, kiedy zorientowaliby się już, co piszą w gazetach, i upewnili czy nie padły na nich jakieś podejrzenia, udaliby się po zapadnięciu zmierzchu do Gravesend lub Downs i wsiedli potajemnie na jakiś statek odpływający do Ameryki albo do jakichś kolonii.

- A co z kutrem? Przecież nie mogli go zabrać do swojej kryjówki.

- Otóż to. Doszedłem do wniosku, że musi być niedaleko, mimo iż pozostaje niewidzialny. Postawiłem się zatem na miejscu Smalla i spojrzałem na ten problem tak, jak zrobiłby to człowiek o jego możliwościach intelektualnych. Prawdopodobnie doszedłby do wniosku, że odesłanie łodzi z powrotem lub zatrzymanie jej na przystani ułatwiłoby pościg, w przypadku gdyby policja wpadła jednak na ich trop. A więc jak mógł ukryć łódź i jednocześnie mieć ją pod ręką w razie potrzeby? Zastanowiłem się, co sam bym zrobił, gdybym był na jego miejscu. Przyszło mi na myśl tylko jedno rozwiązanie. Mógłbym przekazać ją jakiemuś szkutnikowi lub komuś trudniącemu się naprawami łodzi i nakazać mu dokonanie jakiejś drobnej zmiany. Zostałaby wówczas wciągnięta do hangaru lub doku w stoczni, i w ten sposób pozostawałaby skutecznie ukryta, a jednocześnie mógłbym dysponować nią ponownie w ciągu kilku godzin.

- To się wydaje dość proste.

- Najprostsze właśnie rzeczy można najczęściej przeoczyć. Tak czy inaczej postanowiłem to sprawdzić. Wyruszyłem więc natychmiast w tym skromnym marynarskim przebraniu i wypytywałem o kuter we wszystkich stoczniach w dole rzeki. W piętnastu z nich mi się nie powiodło, jednak w szesnastej, u Jacobsona, dowiedziałem się, że dwa dni temu przekazał im „Aurorę” jakiś człowiek z drewnianą nogą, udzielając przy tym niejasnych instrukcji, dotyczących steru. „Tyle tylko, że z jej sterem jest wszystko w porządku - rzekł kierownik. -Stoi tam, ma te czerwone paski”. I zgadnij, kto się wtedy zjawił? Sam Mordecai Smith, zaginiony właściciel kutra. Był w stanie świadczącym o nadużyciu alkoholu. Oczywiście nie rozpoznałbym go, ale wyryczał na cały głos swoje nazwisko i nazwę swojej łodzi: „Chcę ją dziś wieczorem, o ósmej! Punktualnie o ósmej! Pamiętajcie o tym. Mam tu dwóch dżentelmenów, którzy nie będą czekać”. Najwyraźniej dobrze mu zapłacili, bo bardzo hojnie szastał pieniędzmi, dając pracownikom po parę szylingów. Przez jakiś czas śledziłem go, ale potem on wszedł do piwiarni. Wróciłem do stoczni i, ponieważ przez przypadek natrafiłem na jednego z moich chłopców, poleciłem mu nie ruszać się z tej okolicy oraz pilnować łodzi. My będziemy czekali na rzece, a on ma stać na brzegu i machnąć chustką, kiedy tamci wyruszą. Byłoby bardzo dziwne, gdyby nie udało nam się ująć tych ludzi i przejąć skarbu.

- Bardzo ładnie pan sobie to wszystko zaplanował, niezależnie od tego, czy to właściwi ludzie, czy nie - rzekł Jones. - Ale gdyby ta sprawa była w moich rękach, wysłałbym już oddział policjantów do stoczni Jacobsona i aresztowałbym ich od razu, gdyby się tylko zjawili.

- Czyli nigdy. Ten cały Small to całkiem bystry człowiek. Wysłałby przodem zwiadowcę, i gdyby cokolwiek wzbudziło jego podejrzenia, czekałby w swej kryjówce przez kolejny tydzień.

- Ale mogłeś przecież śledzić Mordecaia Smitha, który doprowadziłby cię do ich kryjówki - powiedziałem.

- Wtedy zmarnowałbym cały dzień. Sądzę, że szanse, by Smith wiedział, gdzie oni mieszkają, są jak jeden do stu. Dopóki ma alkohol i dobrze mu płacą, po cóż miałby im zadawać jakieś pytania? Przekazują mu tylko instrukcje, co ma robić. Nie! Przemyślałem sobie każdą możliwość i zdecydowałem się, że takie postępowanie jest najlepsze.

Podczas tej rozmowy nasza łódź mknęła pod licznymi mostami, rozciągającymi się nad Tamizą. Gdy mijaliśmy centrum miasta, ostatnie promienie słońca złociły krzyż na szczycie katedry św. Pawła. Nim dotarliśmy do Tower, zapadał już zmierzch.

- To stocznia Jacobsona - rzekł Holmes, wskazując na najeżone maszty i liny po stronie Surrey. - Popływajmy spokojnie tam i z powrotem pod osłoną tych lichtug. - Wyjął z kieszeni lornetkę i przez jakiś czas obserwował nabrzeże. - Jak widzę, mój wartownik jest na posterunku - zauważył. - Ale nie daje żadnych znaków chustką.

- A może popłyniemy trochę w dół rzeki i tam zaczaimy się na nich? - zaproponował gorliwie Jones. Wszyscy już paliliśmy się do działania, nawet policjanci i palacze, którzy mieli raczej mgliste pojęcie o tym, co się miało wydarzyć.

- Nie możemy niczego zakładać z góry - odparł Holmes. - Prawdopodobieństwo, że udadzą się w dół rzeki, jest jak dziesięć do jednego, ale nie możemy być tego pewni. Z tego miejsca widzimy wejście do stoczni, tymczasem oni raczej nas nie zobaczą. Tym bardziej że zapowiada się pogodna i bardzo jasna noc, musimy więc zostać tu, gdzie jesteśmy. Spójrzcie, jakie tłumy ludzi przechodzą tam pod latarniami.

- Wracają z pracy.

- Brudni i zmęczeni, ale przypuszczam, że każdy z nich nosi w sobie jakąś ukrytą iskrę nieśmiertelnego ognia. Patrząc na nich, trudno byłoby ją odkryć. W tym przypadku bowiem nie sposób założyć czegokolwiek a priori. Cóż za przedziwną istotą jest człowiek!

- Ktoś nazwał go duszą ukrytą w ciele zwierzęcia - podsunąłem.

- Winwood Reade dobrze to ujął - rzekł Holmes. - Zauważył, że choć pojedynczy człowiek stanowi zagadkę nie do rozwikłania, w większej grupie staje się matematycznym pewnikiem. Nigdy na przykład nie uda ci się przewidzieć, co zrobi dana jednostka, możesz jednak prognozować, co zrobi liczna grupa ludzi. Poszczególne jednostki się różnią, ale stosunek procentowy pozostaje taki sam. Tak twierdzą statystycy. Ale, ale, wydaje się, że ktoś macha chustką? Z całą pewnością powiewa tam coś białego.

- Tak, to twój chłopak! - zawołałem. - Widzę go wyraźnie.

- A tam jest „Aurora”! - krzyknął Holmes. - Pędzi niczym diabeł. Cała naprzód! Niech pan płynie za tym kutrem z żółtym światłem. Wielkie nieba, nigdy sobie nie wybaczę, jeśli okaże się szybszy od nas!

„Aurora” wyśliznęła się niezauważalnie ze stoczni i przepłynęła między kilkoma łodziami. Zanim ją dostrzegliśmy, zdążyła już nabrać znacznej prędkości. Teraz pędziła w dół rzeki, trzymając się blisko brzegu i oddalając się od nas w ogromnym tempie. Jones spojrzał z niepokojem na kuter i potrząsnął głową.

- Jest niezwykle szybka - powiedział. - Wątpię, czy ją dogonimy.

- Musimy ją dogonić! - zawołał Holmes przez zaciśnięte zęby. - Dorzućcie więcej węgla! Wyciśnijcie z tej łodzi, co się da! Choćbyśmy mieli ją spalić, musimy ich dogonić!

Byliśmy dość daleko za „Aurorą”. W paleniskach aż huczało, a potężne silniki gwizdały i stukały niczym ogromne metalowe serce. Ostry pionowy dziób naszej łodzi pruł spokojną rzekę, rozgarniając fale na prawo i lewo. Z każdym obrotem silników dokonywaliśmy skoku naprzód i drżeliśmy wraz z łodzią, jakby była żywą istotą. Duża żółta latarnia na dziobie rzucała długą migoczącą smugę światła. Ciemna plama na wodzie prosto przed nami wskazywała drogę „Aurory”, a kotłująca się za nią biała piana świadczyła o tym, jak szybko łódź mknęła naprzód.

Mijaliśmy barki, łodzie parowe, statki handlowe, opływaliśmy je, znów znajdowaliśmy się za czyjąś rufą i w ten sposób wyprzedzaliśmy łódź za łodzią. Z ciemności pozdrawiały nas jakieś głosy. „Aurora” nadal pędziła w dół rzeki, a my wciąż deptaliśmy jej po piętach.

- Więcej węgla, ludzie! Dorzućcie węgla! - krzyknął Holmes, zaglądając pod pokład do maszynowni, a jaskrawy blask rozpalonych kotłów oświetlił jego bystrą wyrazistą twarz. -Wyciśnijcie tyle pary, ile możecie!

- Wydaje mi się, że doganiamy ich - rzekł Jones z oczyma utkwionymi w „Aurorze”.

- Jestem tego pewien - odparłem. - Za kilka minut się z nią zrównamy.

W tej właśnie chwili złośliwy los sprawił jednak, że drogę przeciął nam jakiś holownik ciągnący trzy barki. Jedynie gwałtowne szarpnięcie sterem pozwoliło nam uniknąć zderzenia, i zanim go wyminęliśmy, „Aurora” zdobyła dobrych dwieście jardów przewagi. Wciąż jednak pozostawała w zasięgu wzroku, gdy tymczasem mroczny niepewny zmierzch zmieniał się właśnie w pogodną rozgwieżdżoną noc. Kotły naszej łodzi były maksymalnie przeciążone, a jej kruchy kadłub zgrzytał i wibrował pod naporem dzikiej energii, która pchała nas naprzód. Zostawiliśmy za sobą baseny portowe, doki West India i popłynęliśmy w dół, omijając długi Deptford Reach, a potem znów w górę, opływając Psią Wyspę. Nagle niejasny kształt majaczący przed nami zmienił się w wyraźnie widoczną śmigłą „Aurorę”. Jones skierował na nią nasz reflektor, w jego świetle wyraźnie dostrzegliśmy na jej pokładzie sylwetki ludzi. Na rufie siedział jakiś człowiek, pochylając się nad ciemnym przedmiotem pomiędzy nogami. Obok niego również leżał jakiś ciemny kształt, przypominający nowofundlanda. Ster trzymał młody chłopak, a w czerwonym świetle buchającym z paleniska dojrzałem starego Smitha rozebranego do pasa i dorzucającego węgla ze wszystkich sił. Być może z początku mieli jeszcze jakieś wątpliwości, czy rzeczywiście ich ścigamy. Jednak teraz, gdy za każdym razem skręcaliśmy w ślad za nimi, musieli już być tego pewni. W Greenwich dzieliło nas jakieś trzysta kroków, w Blackwall - nie więcej niż dwieście pięćdziesiąt. W mojej bogatej karierze ścigałem już wiele stworzeń w wielu krajach, jednak jeszcze nigdy dotąd nie czułem tak dzikiego podniecenia jak podczas tego szaleńczego pościgu po Tamizie. Zbliżaliśmy się do nich jard po jardzie. W nocnej ciszy słyszeliśmy stękanie i buczenie silnika ich łodzi. Mężczyzna na rufie wciąż siedział skulony na pokładzie, a jego ręce nieustannie się poruszały. Wyglądało to tak, jakby był czymś bardzo zajęty. Od czasu do czasu podnosił wzrok, mierząc spojrzeniem dzielącą nas odległość. Byliśmy coraz bliżej. Jones wrzasnął do uciekinierów, żeby się zatrzymali. Dzieliło nas nie więcej niż cztery długości łodzi, obie jednostki mknęły teraz w szaleńczym tempie. Rzeka na tym odcinku była pusta, po jednej stronie ciągnął się Barking Level, a po drugiej rozciągały się melancholijne bagna Plumstead. Słysząc nasze wołanie, mężczyzna siedzący na rufie wyprostował się i, stojąc na pokładzie, zaczął wymachiwać w naszą stronę zaciśniętymi pięściami i przeklinać głośnym ochrypłym głosem. Był to rosły, potężnie zbudowany człowiek. Stał z szeroko rozstawionymi nogami, i dostrzegłem, że zamiast prawej nogi miał od uda w dół drewnianą protezę. Słysząc jego wściekłe okrzyki, ciemna sterta skulona na pokładzie raptem poruszyła się i uniosła. Ujrzałem niskiego czarnego mężczyznę, najmniejszego, jakiego widziałem w życiu. Miał olbrzymią zniekształconą głowę i bujną czuprynę rozczochranych włosów. Holmes zdążył już wyciągnąć swój rewolwer, a ja na widok tej dzikiej zdeformowanej istoty zrobiłem to samo. Mężczyzna był owinięty w jakiś ciemny ciężki płaszcz lub koc, wystawała jedynie twarz, widok ten wystarczył, by nie przespać kilku nocy. Nigdy dotąd nie widziałem rysów tak głęboko naznaczonych bestialstwem i okrucieństwem. Małe oczy płonęły, błyszcząc jakimś ponurym światłem, zaś grube wargi wykrzywił okropny grymas, odsłaniający zęby wyszczerzone ku nam w jakiejś półzwierzęcej furii.

- Jeśli uniesie rękę, strzelajcie - rzekł cicho Holmes.

W tej chwili dzieliła nas tylko jedna długość łodzi, i niemal stykaliśmy się z „Aurorą”. Wciąż mam przed oczyma, jak stali tam wtedy: biały człowiek na szeroko rozstawionych nogach, wykrzykujący przekleństwa w naszą stronę, i ten diabli karzeł o wstrętnej twarzy, szczerzący na nas w świetle latarni swoje silne żółte zęby.

Mieliśmy szczęście, że tak wyraźnie go widzieliśmy, bo nagle wyciągnął spod odzienia jakiś krótki okrągły kawałek drewna wielkości szkolnej linijki i przyłożył go do ust. Równocześnie rozległ się huk naszych pistoletów. Karzeł skulił się, szarpnął do tyłu, wyrzucił w górę ramiona i ze zduszonym jękiem wypadł za burtę do rzeki. W białej wzburzonej wodzie dostrzegłem przez moment jego złośliwe, pełne nienawiści oczy. W tej samej chwili człowiek z drewnianą nogą rzucił się na ster i pchnął go mocno od siebie, tak że jego łódź skierowała się prosto na południowy brzeg, my zaś przemknęliśmy za jej rufą w odległości zaledwie kilku stóp. W jednej chwili nawróciliśmy i znów ruszyliśmy za nią, ale była już prawie przy brzegu. Znaleźliśmy się w dzikim i opuszczonym miejscu, gdzie światło księżyca połyskiwało na ciągnących się w dali bagnach, oświetlając stawy ze stojącą wodą i z gnijącą roślinnością. Kuter z głuchym odgłosem uderzył w mulisty brzeg, jego dziób uniósł się w powietrze, a rufę zalała woda. Uciekinier zeskoczył na brzeg, ale jego drewniana noga natychmiast zapadła się na całą długość w grząską ziemię. Na próżno wił się, walcząc, by się z niej uwolnić. Nie był w stanie zrobić kroku ni w przód, ni w tył. Wrzeszczał z bezsilnej złości i szaleńczo kopał błoto drugą nogą, jednak ta szarpanina sprawiała jedynie, że drewniana proteza zapadała się coraz głębiej w mulisty brzeg. Gdy nasza łódź zatrzymała się przy „Aurorze”, tkwił już tak głęboko w bagnie, że tylko zarzucając koniec liny na jego ramiona, byliśmy w stanie go wyciągnąć i powlec, niczym wściekle rzucającą się rybę, w naszą stronę. Obaj Smithowie, ojciec i syn, siedzieli markotni w swojej łodzi, słysząc jednak polecenie, potulnie weszli na nasz pokład. Samą „Aurorę” ściągnęliśmy z brzegu i przymocowaliśmy do naszej rufy. Na jej pokładzie znajdowała się solidna żelazna szkatuła wykonana przez hinduskich rzemieślników. Nie pozostawało żadnych wątpliwości, że była to ta sama skrzynka, która zawierała owiany złą sławą skarb rodziny Sholto. Nie znaleźliśmy żadnego klucza, a szkatuła była dość ciężka, przenieśliśmy ją więc ostrożnie do naszej niewielkiej kabiny. Kiedy ruszyliśmy powoli w górę rzeki, zaczęliśmy przeszukiwać reflektorem jej nurt we wszystkich kierunkach, nie dostrzegliśmy jednak śladu tego dziwnego wyspiarza. Jego kości z pewnością spoczywają gdzieś w ciemnym mule na dnie Tamizy.

- Spójrzcie tylko - rzekł Holmes, wskazując na drewnianą klapę włazu. - Zdążyliśmy wystrzelić w ostatniej chwili.

I rzeczywiście, tuż za miejscem, gdzie staliśmy, tkwiła jedna z tak dobrze nam znanych morderczych strzałek. Musiała przelecieć między nami w tej samej chwili, w której zaczęliśmy strzelać. Holmes uśmiechnął się i od niechcenia wzruszył ramionami, muszę jednak przyznać, że mnie samemu zrobiło się niedobrze na myśl o straszliwej śmierci, która tej nocy była tak blisko.

Rozdział j edenasty

Wielki skarb z Agry


Nasz jeniec siedział w kabinie naprzeciw żelaznej szkatuły, dla której zdobycia uczynił tak wiele i na którą tak długo czekał. Był to mocno opalony mężczyzna o zuchwałym spojrzeniu, a sieć zmarszczek na jego mahoniowej twarzy mówiła o ciężkim życiu pod gołym niebem. Zarośnięty podbródek był wyraźnie wysunięty, co świadczyło o tym, że był człowiekiem, którego niełatwo odwieść od realizacji swych celów. Wyglądał na jakieś pięćdziesiąt lat, gdyż jego czarne kręcone włosy były gęsto poprzetykane pasmami siwizny. W tej chwili rysy twarzy mężczyzny były rozluźnione, i widok ten nie był nieprzyjemny, ale jeszcze przed chwilą mogłem się przekonać, że gdy wpadał w gniew, jego krzaczaste brwi i agresywny podbródek nadawały twarzy straszliwy wyraz. Siedział teraz z rękoma skutymi kajdankami i głową opuszczoną na piersi, zerkając swymi bystrymi błyszczącymi oczyma na szkatułę, która była przyczyną wszystkich jego złych uczynków. Odniosłem wrażenie, że stężała, opanowana twarz więźnia wyraża raczej smutek niż złość. Na chwilę podniósł wzrok i spojrzał na mnie, a w jego oczach dostrzegłem błysk czegoś, co można było uznać za przejaw swoistego poczucia humoru.

- Cóż, Jonathanie Small - rzekł Holmes, zapalając cygaro - przykro mi, że do tego

doszło.

- Mnie również, sir - odparł szczerze. - Nie sądzę, bym mógł się teraz z tego wywinąć. Przysięgam panu na wszystkie świętości, że nie podniosłem ręki na pana Sholto. To Tonga, ten mały pies z piekła rodem, strzelił do niego jedną ze swoich przeklętych strzałek. Nie miałem w tym żadnego udziału, sir. Tak mnie to zasmuciło, jakby Sholto był moim krewnym. Wychłostałem za to tego małego diabła liną, ale było już za późno, i nie mogłem nic zrobić, aby to w jakikolwiek sposób cofnąć.

- Proszę się poczęstować cygarem - rzekł Holmes. - I dobrze by było, gdyby pociągnął pan łyk z mojej piersiówki. Jest pan bardzo przemoczony. Nie mógł się pan spodziewać, że ktoś tak słaby i mały jak ten czarny człowieczek pokona pana Sholto i obezwładni go w chwili, gdy pan wspinał się po linie.

- Wydaje mi się, że wie pan o tym tyle, jakby sam pan tam wtedy był, sir. Po prawdzie to miałem nadzieję, że w pokoju nikogo nie będzie. Znałem dość dobrze zwyczaje panujące w tym domu i wybrałem porę, kiedy pan Sholto z reguły schodził na kolację. Nie będę robił tajemnicy z całej sprawy. Najlepsza obrona, na jaką mnie w tej chwili stać, to po prostu powiedzieć prawdę.

Gdybym zastał tam starego majora, nie wahałbym się nawet przez chwilę i z przyjemnością zadźgałbym go nożem. Nie zastanawiałbym się nad tym dłużej niż nad zapaleniem tego cygara. Ale przeklęty los sprawił, że natknąłem się na młodego Sholto, z którym nie miałem żadnego zatargu.

- Znajduje się pan pod nadzorem pana Athelneya Jonesa ze Scotland Yardu. On doprowadzi pana do mojego mieszkania, a tam porozmawiamy, jak to naprawdę było. Musi mi pan o wszystkim opowiedzieć, bo tylko wtedy, mam nadzieję, będę mógł panu pomóc. Sądzę, że jestem w stanie udowodnić, iż ta trucizna zadziałała tak szybko, że Sholto już nie żył, nim dotarł pan do jego pokoju.

- Tak było, sir. Nigdy w życiu nic mnie tak nie przeraziło jak jego widok, gdy wszedłem przez okno i zobaczyłem go, kiedy tak siedział, wytrzeszczając na mnie zęby, z głową zwieszoną na ramieniu. Ogromnie mną to wstrząsnęło, sir. Chyba zatłukłbym Tongę na śmierć, gdyby mi się nie wywinął. To właśnie dlatego zostawił swoją maczugę i część zatrutych strzałek, co i naprowadziło, jak sądzę, pana na nasz trop. Nie potrafię jednak powiedzieć, jakim cudem udało się panu go nie zgubić. Nie żywię wobec pana urazy, sir, ale wydaje mi się to dość dziwne - dodał z gorzkim uśmiechem - że ja, człowiek, który ma słuszne roszczenia do połowy miliona, musiałem spędzić pół życia, budując falochrony na Andamanach, a jego drugą połowę spędzę zapewne, kopiąc rowy w Dartmoor. To był dla mnie zły dzień, gdy moje oczy po raz pierwszy ujrzały kupca Achmeta i gdy wmieszałem się w sprawę tego skarbu z Agry. On zawsze obciążał właścicieli klątwą. To przez niego zamordowany został Achmet, major Sholto żył w lęku i z poczuciem winy, dla mnie zaś oznaczał niewolę przez całe życie.

W tej właśnie chwili szeroka twarz i zwaliste ramiona Athelneya Jonesa pojawiły się w wejściu do maleńkiej kabiny.

- Cóż za rodzinne przyjęcie - zauważył. - Chyba też sobie łyknę z tej piersióweczki, panie Holmes. Uważam, że wszyscy możemy sobie pogratulować. Szkoda, że nie schwytaliśmy tego drugiego żywcem, ale nie mieliśmy wyboru. Trzeba przyznać, panie Holmes, że świetnie to panu wyszło. Wszystko, co musieliśmy zrobić, to dogonić ten kuter.

- Wszystko dobre, co się dobrze kończy - rzekł Holmes. - Ale zapewniam pana, że nie wiedziałem, iż „Aurora” jest aż tak szybka.

- Smith twierdzi, że to jeden z najszybszych kutrów na tej rzece, i że gdyby tylko miał jeszcze jednego palacza, nigdy byśmy go nie doścignęli. Zaklina się, że nic nie wiedział o tej

sprawie z Norwood.

- Bo nie wiedział - zawołał nasz więzień. - Nic mu o tym nie wspominałem. Wybrałem jego łódź, bo słyszałem o tym, jaka jest szybka, ale o niczym mu nie mówiliśmy. Dobrze mu zapłaciliśmy i obiecaliśmy niezłą nagrodę, gdyby udało mu się dotrzeć do „Esmeraldy”, statku, którym mieliśmy popłynąć z Gravesend do Brazylii.

- Skoro nic złego nie zrobił, musimy teraz dopilnować, żeby nic złego mu się nie stało. Jesteśmy szybcy w łapaniu przestępców, ale już nie tak szybcy w skazywaniu niewinnych. -Zabawnym było obserwować, z jakim przekonaniem Jones zaczynał się chełpić ujęciem więźnia. Z lekkiego uśmiechu, który przemknął po twarzy Sherlocka Holmesa, wyczytałem, że nie umknęła jego uwadze ta przemowa.

- Wkrótce będziemy przy Vauxhall Bridge - rzekł Jones. - Tam, doktorze Watson, wysadzimy pana razem ze skarbem. Chyba nie muszę mówić, że pozwalając na to, biorę na siebie ogromną odpowiedzialność. To rażące naruszenie procedur, ale oczywiście umowa pozostaje umową. Obowiązek nakazuje mi jednak wysłać z panem inspektora, ponieważ będzie pan miał ze sobą tak cenny ładunek. Zapewne weźmie pan dorożkę?

- Tak, tak, zamierzam.

- Szkoda, że nie ma klucza, bo wtedy moglibyśmy najpierw dokonać inwentaryzacji. Będzie pan musiał otworzyć tę skrzynkę siłą. Gdzie jest klucz, Small?

- Na dnie rzeki - odparł krótko więzień.

- Hm. Niepotrzebnie zadał pan sobie tyle trudu. I tak już mieliśmy przez pana mnóstwo roboty. Mimo wszystko, doktorze, nie muszę chyba panu tłumaczyć, aby był pan ostrożny. Potem proszę zabrać ze sobą szkatułę na Baker Street. Zatrzymamy się tam w drodze na posterunek.

Wysadzili mnie w Vauxhall z ciężką żelazną skrzynką, przydzieliwszy mi do towarzystwa dość obcesowego, ale sympatycznego inspektora. Po kwadransie jazdy dotarłem do domu pani Cecil Forrester. Służąca była zdumiona tak późną wizytą. Pani Forrester nie było tego wieczoru w domu i, jak wyjaśniła mi pokojówka, miała wrócić bardzo późno. W salonie była jednak panna Morstan, udałem się do niej ze szkatułą w rękach, zostawiając uczynnego inspektora w dorożce. Siedziała w wiklinowym fotelu przy otwartym oknie, odziana w suknię z jakiejś zwiewnej białej tkaniny, wokół szyi i talii widniał drobny szkarłatny akcent. Na pannę Morstan padało łagodne światło osłoniętej kloszem lampy, grając na jej słodkiej poważnej twarzy i dodając głębokiego metalicznego blasku pięknym zwojom jej wspaniałych gęstych włosów.

Białe ramię i dłoń zsunęły się poza poręcz fotela, a jej poza świadczyła o tym, że była pogrążona w melancholijnej zadumie. Słysząc moje kroki, panna Mary wstała pośpiesznie, a jej blade policzki oblał rumieniec zaskoczenia i radości.

- Usłyszałam, jak zajechała dorożka - powiedziała. - Przypuszczałam, że to pani Forrester wróciła tak wcześnie, nie marzyłam jednak nawet o tym, że to mógłby być pan. Jakie wieści mi pan przynosi?

- Przynoszę coś lepszego niż wieści - odrzekłem, stawiając na stole szkatułę. Powiedziałem to jowialnym, pełnym energii tonem, choć było mi ciężko na sercu. - Przynoszę coś, co warte jest wszystkich wieści na tym świecie. Przynoszę pani fortunę!

Spojrzała na żelazną skrzynkę.

- A więc to jest ten skarb? - spytała dość chłodnym tonem.

- Tak, to wielki skarb z Agry. Połowa należy do pani, a połowa do Thaddeusa Sholto. Obojgu z was dostanie się po paręset tysięcy. Proszę tylko o tym pomyśleć! To roczny dochód rzędu dziesięciu tysięcy funtów! Niewiele będzie w Anglii bogatszych młodych dam. Czyż to nie cudowne?

Muszę przyznać, że raczej z przesadą odgrywałem swój zachwyt i zapewne musiała zauważyć, iż moje gratulacje brzmią fałszywie. Uniosła nieco brwi i spojrzała na mnie z zaciekawieniem.

- Jeśli go dostanę - odrzekła - będę zawdzięczała to panu.

- Nie, nie! - zaprotestowałem. - Nie mnie, lecz mojemu przyjacielowi Sherlockowi Holmesowi. Niezależnie od tego, jak bardzo bym tego pragnął, nigdy sam nie wpadłbym na ten trop. Nawet dla tak genialnego analityka jak on sprawa ta okazała się ciężkim wyzwaniem. I nawet mimo jego zaangażowania niewiele brakowało, byśmy stracili ten skarb w ostatniej chwili.

- Proszę usiąść, doktorze Watson. Niech mi pan o wszystkim opowie - powiedziała.

Streściłem jej pokrótce wydarzenia, które miały miejsce, odkąd widziałem ją po raz

ostatni. Opowiedziałem o nowej metodzie poszukiwań zastosowanej przez Holmesa, o odnalezieniu „Aurory”, pojawieniu się Athelneya Jonesa, naszej wieczornej wyprawie i dzikim pościgu po Tamizie. Słuchała tej relacji z rozchylonymi wargami i błyszczącymi oczyma. Gdy wspomniałem o strzałce, która omal nie trafiła jednego z nas, pobladła tak bardzo, iż obawiałem się nawet, że zaraz zemdleje.

- To nic - rzekła, gdy pośpiesznie nalałem jej odrobinę wody. - Nic mi nie jest. Było dla mnie wielkim szokiem, gdy usłyszałam, że naraziłam moich przyjaciół na tak straszliwe niebezpieczeństwo.

- Już po wszystkim - odparłem. - Nikomu nic się nie stało. Nie będę pani więcej opowiadał o ponurych szczegółach. Zajmijmy się czymś weselszym. Oto skarb! Cóż mogłoby być radośniejszego niż to? Pozwolono mi go tu przynieść, gdyż uznano, że chciałaby pani zobaczyć go jako pierwsza.

- To może być niezwykle interesujące - odpowiedziała panna Morstan, w jej głosie nie było jednak zapału. Bez wątpienia pomyślała, że mogłaby się wydać niewdzięczną, gdyby okazała brak zainteresowania skarbem, którego zdobycie tak wiele nas kosztowało.

- Jaka piękna szkatuła! - dodała, pochylając się nad nią. - To hinduska robota, jak przypuszczam?

- Tak, to rękodzieło z Benares.

- Ijaka ciężka! - zawołała, próbując ją podnieść. - Już sama skrzynka musi być coś warta. A gdzie jest klucz?

- Small wyrzucił go do Tamizy - odrzekłem. - Będę musiał pożyczyć na chwilę pogrzebacz pani Forrester.

Szkatuła była zamknięta szeroką grubą klamrą w kształcie siedzącego Buddy. Wsunąłem pod nią końcówkę pogrzebacza i przekręciłem go, używając jako dźwigni. Klamra odskoczyła z głośnym trzaśnięciem. Drżącymi palcami otworzyłem pokrywę. Staliśmy tak oboje, wpatrując się ze zdumieniem w środek szkatuły. Była pusta!

Nic dziwnego, że tyle ważyła, grubość jej żelaznych ścianek wynosiła jakieś dwie trzecie cala. Była masywna, dobrze i solidnie wykonana, nie zawierała jednak żadnych kosztowności, drogocennych kruszców czy biżuterii. Była absolutnie i całkowicie pusta.

- Skarb zniknął - rzekła spokojnie panna Morstan.

Gdy usłyszałem te słowa i uświadomiłem sobie, co oznaczają, poczułem, jak z serca spada mi ogromny ciężar. Aż do tej chwili nie zdawałem sobie nawet sprawy, jak bardzo ten skarb z Agry mnie przytłaczał. Zrozumiałem to dopiero teraz, gdy zniknął. Bez wątpienia było to egoistyczne, nielojalne i złe, nie potrafiłem jednak myśleć o niczym innym prócz tego, że oto znikła ta złota bariera, która tkwiła pomiędzy nami.

- Dzięki Bogu! - zawołałem z całego serca.

Spojrzała na mnie szybko z pytającym uśmiechem.

- Czemu pan tak powiedział? - spytała.

- Bo teraz znów jesteś w moim zasięgu - powiedziałem, ujmując jej dłoń. Nie cofnęła jej. - Bo kocham cię, Mary, bardziej niż jakikolwiek mężczyzna kochał w życiu jakąkolwiek kobietę! Bo ten skarb, wszystkie te bogactwa nie pozwalały mi mówić! Teraz, kiedy ich już nie ma, mogę ci powiedzieć, jak bardzo cię kocham. To dlatego powiedziałem: „Dzięki Bogu!”.

- W takim razie ja też powiem: „Dzięki Bogu!” - wyszeptała, gdy przyciągnąłem ją ku sobie. Niezależnie od tego, kto stracił skarb, wiedziałem, że tej nocy ja zdobyłem swój.

Rozdział dwunasty

Dziwna historia Jonathana Smalla


Inspektor, który czekał w dorożce, był niezwykle cierpliwym człowiekiem, upłynęło bowiem sporo czasu, nim do niego dołączyłem. Kiedy pokazałem mu pustą szkatułę, jego twarz spochmurniała.

- Nici z nagrody! - stwierdził ponuro. - Jak nie ma pieniędzy, to nie ma zapłaty. Gdyby wewnątrz był skarb, to dzisiejszej nocy zarobilibyśmy dychę za tę robotę, Sam Brown i ja.

- Pan Thaddeus Sholto jest bogatym człowiekiem - rzekłem. - Dopilnuję, byście otrzymali nagrodę niezależnie od tego, czy uda nam się znaleźć skarb, czy nie.

Jednakże inspektor, przygnębiony, potrząsnął tylko głową.

- Kiepska sprawa - mruknął. - Pan Athelney Jones też tak pomyśli.

Jego przewidywania okazały się słuszne. Gdy zaprezentowałem detektywowi pustą szkatułę, wyglądał na naprawdę skonsternowanego. Jones, Holmes i więzień dopiero co przyjechali, zmienili bowiem plany i po drodze odwiedzili najpierw posterunek. Mój przyjaciel oparł się wygodnie w swoim fotelu, jego twarz przybrała zwykły apatyczny wyraz twarzy. Small siedział, obojętny, naprzeciwko niego, założywszy drewnianą nogę na zdrową. Gdy pokazałem mu zawartość szkatuły, odchylił się na krześle i wybuchnął głośnym śmiechem.

- To twoja sprawka, Small! - zawołał gniewnie Athelney Jones.

- Tak. Ukryłem skarb w takim miejscu, że nigdy go nie dostaniecie! - zawołał w uniesieniu. - Ten skarb jest mój, i skoro nie mogę go zatrzymać, to cholernie dobrze zatroszczę się o to, by nie dostał go także nikt inny. Powiem wam! Nikt z żyjących nie ma do niego żadnych praw, z wyjątkiem trzech skazańców z obozu na Andamanach i mnie. Wiem, że teraz nie mógłbym go wykorzystać, podobnie zresztą jak oni. Przez cały ten czas robiłem to wszystko tak samo dla siebie co i dla nich. Zawsze towarzyszył nam znak czterech! Wiem również, że chcieliby, abym zrobił dokładnie to, co zrobiłem. Już lepiej wyrzucić skarb do Tamizy, niż pozwolić na to, by dostał się do rąk jakichś krewnych albo potomków Sholto czy Morstana. Tego, co zrobiliśmy Achmetowi, nie zrobiliśmy po to, by oni się na tym wzbogacili. Możecie sobie szukać skarbu tam, gdzie leżą klucz i mały Tonga! Kiedy zrozumiałem, że wasza łódź na pewno nas dogoni, schowałem łup w bezpiecznym miejscu. Za tę wyprawę nie dostaniecie nawet rupii!

- Zwodzi nas pan, panie Small - rzekł surowo Athelney Jones. - Gdyby naprawdę chciał

pan pozbyć się skarbu, łatwiej byłoby panu wrzucić do Tamizy całą szkatułę.

- Tak! Łatwiej by mi było ją wyrzucić, a wam jeszcze łatwiej byłoby ją wydobyć - odparł ten, spoglądając na policjanta z ukosa swymi bystrymi oczyma. - Człowiek, który był na tyle inteligentny, by mnie złapać, wiedziałby też, jak wydobyć żelazną skrzynkę z dna rzeki. Gdy wszystko leży teraz na dnie, porozrzucane na przestrzeni jakichś pięciu mil, może to być znacznie trudniejsze. W głębi serca czułem, że powinienem tak zrobić. Niemal oszalałem, kiedy się z nami zrównaliście. Ale nie ma co rozpaczać. Miałem w życiu dobre chwile i miałem też złe, ale nauczyłem się, by nigdy nie płakać nad rozlanym mlekiem.

- To bardzo poważna sprawa, Small - rzekł detektyw. - Gdyby pomógł pan wymiarowi sprawiedliwości, zamiast paraliżować w ten sposób jego działania, miałby pan znacznie większe szanse podczas procesu.

- Sprawiedliwość?! - warknął były skazaniec. - Ładna mi sprawiedliwość! Czyj to był łup, jeśli nie nasz? Co ma wspólnego ze sprawiedliwością oddanie go komuś, kto na niego nie zasłużył? Nie to co ja! Dwadzieścia długich lat na tych malarycznych bagnach, cały dzień pracy pod mangrowcami, całą noc skuty w obskurnej chatce dla więźniów, kąsany przez moskity, chory na febrę i napastowany przez każdego przeklętego czarnego strażnika, który miał ochotę wyżyć się na jakimś białym. To tak zasłużyłem sobie na skarb z Agry! A wy mówicie mi o sprawiedliwości tylko dlatego, że nie potrafię znieść myśli, iż zapłaciłem tę cenę jedynie po to, by inni ludzie mogli cieszyć się skarbem. Wolałbym raczej cisnąć go do wody dwadzieścia razy lub poczuć na własnej skórze jedną z zatrutych strzałek Tongi, niż siedzieć w celi ze świadomością, że ktoś inny korzysta z życia w swoim pałacu dzięki pieniądzom, które powinny należeć do mnie.

Small odrzucił maskę stoicyzmu i wyrzucił z siebie ten dziki potok słów. Jego oczy miotały iskry. Z wściekłością wymachiwał rękoma, dzwoniąc kajdankami. Obserwując ten wybuch furii i pasję tego człowieka, zrozumiałem, że lęk, który opętał majora Sholto na wieść, iż niepełnosprawny zbieg jest na jego tropie, nie był ani bezpodstawny, ani nienaturalny.

- Zapomina pan, że my nic o tym wszystkim nie wiemy - rzekł cicho Holmes. - Nie usłyszeliśmy jeszcze pańskiej historii i nie potrafimy powiedzieć, czy oraz jak bardzo sprawiedliwość mogła panu pomoc.

- Sir, zachowywał się pan wobec mnie bardzo w porządku, choć doskonale wiem, że to panu zawdzięczam te kajdanki na rękach. Nie żywię jednak do pana urazy. Jeśli chce pan usłyszeć moją historię, nie będę niczego przed panem ukrywał. To, co powiem, to najszczersza prawda, każde słowo jest prawdziwe. Dziękuję. Proszę postawić przy mnie tę szklankę. Chętnie się napiję, gdy zaschnie mi w gardle.

Pochodzę z Worcestershire, urodziłem się niedaleko Pershore. Założę się, że gdyby pan sprawdził, znalazłby wielu Smallów, którzy wciąż tam żyją. Często myślałem o tym, żeby ich odwiedzić, jednak, prawdę mówiąc, rodzina nigdy za bardzo za mną nie przepadała, i wątpię, by się ucieszyli na mój widok. Wszyscy oni byli porządnymi ludźmi uczęszczającymi do kościoła, drobnymi rolnikami, znanymi i szanowanymi na wsi, podczas gdy ze mnie zawsze był trochę niespokojny duch. Kiedy jednak miałem mniej więcej osiemnaście lat, przestałem wreszcie ich niepokoić. Wpakowałem się w kłopoty z powodu pewnej dziewczyny, a mogłem uwolnić się od nich, wyłącznie godząc się na królewskie szylingi i dołączając do 3. pułku piechoty The Buffs, który właśnie wyruszał do Indii. Nie było mi jednak pisane zbyt długo służyć w wojsku. Ledwie nauczyłem się maszerować defiladowym krokiem i posługiwać muszkietem, gdy wpadłem na głupi pomysł, aby popływać sobie w Gangesie. Na szczęście, John Holder, sierżant z mojej kompanii, jeden z najlepszych pływaków w naszej jednostce, również był wtedy w wodzie. Na środku rzeki dopadł mnie krokodyl i odgryzł mi prawą nogę tuż nad kolanem, jak nożem uciął, tak precyzyjnie, jak mógłby to zrobić tylko chirurg. Zemdlałem wskutek szoku i utraty krwi, i na pewno bym się utopił, gdyby nie Holder. Schwycił mnie i doholował do brzegu. Następne pięć miesięcy spędziłem w szpitalu, a gdy wreszcie go opuściłem, kuśtykając na tej drewnianej protezie, przypiętej do kikuta, byłem inwalidą, nie zdolnym do służby w armii i nie nadającym się do wykonywania żadnego aktywnego zawodu.

Jak sobie zapewne panowie wyobrażają, byłem bardzo przygnębiony tym, co mnie spotkało, bo choć nie skończyłem jeszcze dwudziestu lat, stałem się bezużytecznym kaleką. Szybko jednak to moje nieszczęście okazało się błogosławieństwem w przebraniu. Człowiek o imieniu Abel White, który dorobił się fortuny jako plantator indygowca, pragnął zatrudnić nadzorcę, który pilnowałby w pracy jego kulisów. Tak się złożyło, że przyjaźniłem się z naszym pułkownikiem, który interesował się moim losem od czasu wypadku. Krótko mówiąc, pułkownik bardzo gorąco polecał mnie na to stanowisko, a ponieważ pracę tę wykonywało się głównie w siodle, brak nogi nie stanowił zbyt dużej przeszkody. Na szczęście, pozostała mi na tyle duża część uda, że mogłem się dobrze utrzymać na koniu. Moim zadaniem było jeździć po plantacji, przyglądać się ludziom podczas pracy i zawiadamiać mego pracodawcę o przypadkach uchylania się od pracy. Dobrze mi płacił, zapewnił wygodną kwaterę i, ogólnie mówiąc, cieszyła mnie myśl, że resztę życia spędzę na plantacji indygowca. Pan Abel White był dobrym człowiekiem i często zaglądał do mojego baraku, aby wypalić ze mną fajkę. Cóż, biali ludzie w tym rejonie świata lgną do siebie znacznie bardziej, niż miałoby to miejsce w ich ojczyźnie.

Niestety, los nigdy się do mnie za długo nie uśmiechał. Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, wybuchł u nas potężny bunt. Jeszcze miesiąc wcześniej Indie wydawały się tak spokojne i ciche jak Surrey czy Kent. Zaledwie kilka tygodni później dwieście tysięcy czarnych diabłów zerwało się ze smyczy, przeobrażając ten kraj w istne piekło. Rzecz jasna, panowie o tym wszystkim wiedzą, i to pewnie dużo więcej niż ja, bo w życiu za wiele nie czytałem. Wiem tylko tyle, co widziałem na własne oczy. Nasza plantacja znajdowała się w dystrykcie zwanym Muttra, w pobliżu granicy północno-zachodnich prowincji. Każdej nocy całe niebo rozświetlone było łuną od płonących domów, a dzień w dzień małe grupki Europejczyków wraz ze swymi żonami i dziećmi przejeżdżały przez naszą posiadłość w drodze do Agry, gdzie stacjonowało wojsko. Pan Abel White był upartym człowiekiem. Wbił sobie do głowy, że cała sprawa jest przesadnie nagłośniona i że przeminie równie szybko, jak się pojawiła. Siedział więc na swojej werandzie, popijając whisky i paląc cygara, podczas gdy cały kraj był ogarnięty pożogą. Oczywiście trwałem przy jego boku, podobnie zresztą jak zarządca Dawson, który w dodatku wraz z żoną prowadził White’owi księgowość. Ale pewnego pięknego dnia spadł cios. Cały dzień spędziłem na odległej plantacji, a gdy wieczorem wracałem nieśpiesznie konno do domu, nagle zauważyłem coś na dnie stromego jaru. Podjechałem, by zobaczyć, co to takiego, i poczułem, jak moje serce przenika chłód. To była żona Dawsona, poćwiartowana na drobne kawałki, na wpół zjedzona przez szakale i indyjskie psy. Trochę dalej na drodze leżał twarzą do ziemi sam Dawson, martwy, z pustym rewolwerem w dłoni, a przed nim znajdowała się bezładna sterta ciał czterech sipajów. Ściągnąłem wodze, zastanawiając się, czy nie powinienem zawrócić. Jednak w tej samej chwili dostrzegłem gęste kłęby dymu unoszące się nad domem Abla White’a i pierwsze płomienie, które zaczęły przebijać się przez dach. Zrozumiałem wówczas, że jeśli wmieszam się w tę sprawę, w żaden sposób nie przysłużę się mojemu pracodawcy, a sam zginę. Z miejsca, w którym stałem, widziałem setki tych czarnych diabłów, ubranych w czerwone kurtki, tańczących i wyjących wokół płonącego domu. Paru z nich wskazało na mnie, i w tym momencie kilka kul świsnęło mi koło ucha. Puściłem się więc z całych sił galopem przez ryżowe pola i późną nocą byłem już w murach Agry.

Okazało się jednak, że nawet tam nie było zbyt bezpiecznie. W całym kraju wrzało niczym w ulu. Wszędzie tam, gdzie Anglicy zdołali się zebrać w niewielkie grupki, utrzymywali po prostu takie pozycje, na jakie pozwalał im zasięg ich broni. Na innych terenach byli po prostu bezbronnymi uciekinierami. To była walka milionów przeciwko setkom. A najokrutniejsze w tym wszystkim było to, że ludzie, z którymi walczyliśmy, czy to piesi, czy konni, czy też kanonierzy, należeli do naszych własnych doborowych jednostek, które sami uczyliśmy i szkoliliśmy, oraz posługiwali się naszą bronią, grając na trąbkach nasze własne hejnały. W Agrze stacjonował 3. pułk fizylierów bengalskich, było trochę Sikhów, dwa oddziały konne i bateria artylerii. Utworzono korpus ochotniczy z urzędników i kupców, a ja, mimo swej drewnianej nogi, dołączyłem do niego. Na początku lipca wyruszyliśmy przeciw buntownikom, starliśmy się z nimi pod Shahgunge i nawet na jakiś czas ich odepchnęliśmy, szybko jednak skończył nam się proch, i musieliśmy jak najprędzej wracać do miasta.

Ze wszystkich stron dobiegały najgorsze wieści. Nie należało się zresztą temu dziwić, bo spojrzawszy na mapę, można by się było przekonać, że znajdujemy się w samym sercu rebelii. Lucknow leży ponad sto mil na wschód, zaś Cawnpore mniej więcej tyle samo na południe. Zewsząd docierały do nas jedynie wieści o torturach, morderstwach i wściekłej przemocy.

Miasto Agra to wyjątkowe miejsce, w którym roi się od wszelkiego rodzaju fanatyków i zaciekłych czcicieli diabła. Kiedy nasz oddział zagubił się w jego wąskich krętych uliczkach, dowódca przeprowadził nas przez rzekę, i zajęliśmy pozycje w forcie Agra. Nie wiem, czy któryś z was, panowie, czytał lub słyszał coś o tym starym forcie. To przedziwne miejsce, najdziwniejsze, w jakim kiedykolwiek byłem, a zdarzało mi się bywać w różnych osobliwych zakątkach. Jest przede wszystkim olbrzymi, rozciąga się chyba na całe akry. W nowej części fortu pomieścił się cały nasz garnizon, a także kobiety, dzieci i zapasy, i zostało jeszcze sporo wolnego miejsca, ale ta nowa część jest maleńka w porównaniu ze starą, do której nikt się raczej nie zapuszcza i którą opanowały skorpiony i trujące wije. Pełno tam ogromnych opuszczonych sal i długich krętych korytarzy z niezliczoną ilością przejść, łatwo można się tam zgubić. Z tego właśnie powodu rzadko ktokolwiek tam wchodzi, choć od czasu do czasu jakiś mały oddział z pochodniami wyrusza badać to miejsce.

Rzeka opływa stary fort z jednej strony, tworząc jego naturalną ochronę. Z boków i z tyłu jest wiele bram, zarówno w starej części fortu, jak i w tej, gdzie stacjonował nasz oddział; wszystkich tych wejść trzeba było pilnować. Było nas niedużo i ledwie starczało mężczyzn, którzy mogliby obsadzić budynek i obsługiwać broń. Z tego powodu nie mieliśmy możliwości wystawienia silnych wart przy każdej z bram. Zorganizowaliśmy główny posterunek straży pośrodku fortu, i przez każdą bramę wychodziło się pod nadzorem jednego białego człowieka, któremu towarzyszyło dwóch lub trzech tubylców. Powierzono mi strzec w nocy o określonych godzinach małych odizolowanych drzwi w południowo-zachodniej części budynku. Pod moją komendą było dwóch sikhijskich żołnierzy. Poinstruowano mnie, że jeśli cokolwiek pójdzie nie tak, powinienem wystrzelić z muszkietu, a wtedy przybędzie pomoc z głównego posterunku straży. Ale ponieważ ci wartownicy byli oddaleni o dobrych dwieście kroków, a dzielącą nas odległość przecinał labirynt przejść i korytarzy, wątpiłem raczej, czy gdyby nas rzeczywiście zaatakowano, pomoc zdążyłaby dotrzeć tu na czas.

Rozpierała mnie duma, że dowodziłem tymi ludźmi, ja zaledwie nieopierzony wcześniej rekrut, i to w dodatku z drewnianą nogą. Przez dwie noce trzymałem wartę z moimi pendżabskimi żołnierzami. Obaj byli wysokimi mężczyznami o groźnym wyglądzie, nazywali się Mahomet Singh i Abdullah Khan. Obaj byli starymi wiarusami, którzy walczyli przeciwko nam pod Chilian Wallah. Dość dobrze mówili po angielsku, ale niewiele rozmawialiśmy. Woleli stać obok siebie i gadać o czymś przez całą noc w tej swojej dziwacznej sikhijskiej mowie. Jeśli zaś chodzi o mnie, to zazwyczaj tkwiłem przed bramą, spoglądając w dół na szeroką wijącą się rzekę i migoczące światła wielkiego miasta. Uderzenia w bębny, odgłos tam-tamów, wrzaski i wycie buntowników odurzonych opium i marihuaną przypominały nam przez cały czas, jak niebezpiecznych mamy sąsiadów po drugiej stronie rzeki. Co dwie godziny oficer pełniący nocną służbę obchodził posterunki, aby przekonać się, czy wszystko w porządku.

Trzeciej nocy, gdy pełniłem wartę, mżyło, było ciemno i ponuro. Podczas takiej pogody pełnienie warty przy bramie, gdy godziny wloką się jedna po drugiej, jest bardzo przykrym obowiązkiem. Ciągle próbowałem przekonać moich Sikhów, aby zaczęli ze mną rozmawiać, niestety, bez większych rezultatów. Około drugiej w nocy przeszedł patrol i na chwilę przerwał tę nużącą bezczynność. Przekonawszy się, że moi towarzysze nie dadzą się skłonić do wspólnej rozmowy, wyjąłem fajkę i odłożyłem muszkiet na bok, aby zapalić zapałkę. W mgnieniu oka obaj Sikhowie stali już nade mną. Jeden z nich chwycił moją broń i przyłożył mi ją do głowy, drugi zaś przystawił mi do gardła wielki nóż i wycedził przez zęby, że go wbije, jeśli choćby drgnę.

W pierwszej chwili pomyślałem, że ci ludzie sprzymierzyli się z buntownikami i że właśnie rozpoczyna się atak. Gdyby brama znalazła się w rękach sipajów, cały fort musiałby upaść, a to by oznaczało, że kobiety i dzieci zostaną potraktowane tak samo jak w Cawnpore. Może panowie uznają, że próbuję się wybielić, ale przysięgam, że gdy o tym pomyślałem, to mimo iż czułem ostrze noża na gardle, otworzyłem usta, by krzykiem ostrzec główny posterunek straży, choćby miała to być ostatnia rzecz w moim życiu. Mężczyzna, który mnie obezwładnił, zdawał się czytać w moich myślach, bo widząc, że zamierzam krzyknąć, wyszeptał: „Nie rób hałasu! Fort jest bezpieczny. Po tej stronie rzeki nie ma rebelianckich psów”. Jego słowa brzmiały przekonująco, ja zaś wiedziałem, że jeśli choćby pisnę, będę martwy. Wyczytałem to z ciemnych oczu tego człowieka. Czekałem więc w milczeniu, aby się przekonać, czego ode mnie chcą.

- Posłuchaj mnie, sahib - rzekł Abdullah Khan, wyższy i groźniejszy z nich dwóch. -Teraz musisz albo być z nami, albo uciszymy cię na zawsze. Sprawa jest zbyt poważna, byśmy się zawahali. Albo będziesz z nami sercem i duszą i przysięgniesz to na chrześcijański krzyż, albo jeszcze tej nocy wrzucimy twoje ciało do rzeki i dołączymy do naszych braci z rebelianckiej armii. Nie ma żadnego pośredniego rozwiązania. Co wybierasz, śmierć czy życie? Możemy dać ci tylko trzy minuty na decyzję, bo czas mija, a wszystko musi być zrobione, nim przyjdzie następny patrol.

- Jak mogę zdecydować - odparłem - skoro nie powiedzieliście mi nawet, o co chodzi. Musicie wiedzieć jedno: jeśli jest to coś, co zagraża bezpieczeństwu fortu, to nie zamierzam mieć z tym nic wspólnego. Możecie więc dźgnąć mnie tym swoim nożem. Proszę bardzo!

- To nie jest związane z bezpieczeństwem fortu - odparł. - Prosimy cię tylko, byś zdecydował się na coś, co jest przyczyną pobytu twych rodaków w tym kraju. Prosimy cię, żebyś stał się bogaty. Jeśli dziś w nocy staniesz się jednym z nas, przysięgniemy ci na nagie ostrze noża i złożymy trzykrotną przysięgę, której jeszcze nigdy żaden Sikh nie złamał, że dostaniesz uczciwą część naszego łupu. Jedna czwarta skarbu będzie twoja. Nic lepszego nie możemy ci zaoferować.

- Ale co to za skarb? - spytałem. - Wzbogacę się równie chętnie jak wy, ale pokażcie mi, jak mogę tego dokonać.

- A więc złóż przysięgę - odpowiedział Abdullah Khan. - Na kości twego ojca, na cześć twojej matki, na krzyż waszej religii, że nie podniesiesz ręki i nie wypowiesz żadnego słowa przeciwko nam. Ani teraz, ani w przyszłości.

- Złożę taką przysięgę - odrzekłem - pod warunkiem, że fort nie będzie zagrożony.

- W takim razie ja i mój towarzysz przysięgniemy ci, że dostaniesz jedną czwartą skarbu, który zostanie równo podzielony pomiędzy nas czterech.

- Ale nas jest tylko trzech - zauważyłem.

- Nie. Dost Akbar też musi dostać swoją część. Możemy opowiedzieć ci tę historię, kiedy będziemy na niego czekać. Ty stań przy bramie, Mahomecie Singhu, i daj nam znać, gdy będą nadchodzić. Sprawa wygląda tak, sahib. Mówię ci o tym, ponieważ wiem, że wy, farangil, dotrzymujecie swoich przysiąg i że możemy ci zaufać. Gdybyś był jakimś kłamliwym Hindusem, to choćbyś zaklinał się na wszystkich bogów z tych ich fałszywych świątyń, twoja krew byłaby dzisiaj na tym nożu, a twoje ciało wrzucilibyśmy do wody. Ale Sikhowie znają Anglików, a Anglicy znają Sikhów. Posłuchaj więc, co mam ci do powiedzenia.

W północnych prowincjach żyje pewien radża, który jest bardzo bogaty, choć ma niewiele ziemi. Dużo skarbów odziedziczył po swoim ojcu, a jeszcze więcej zdobył sam, bo jest przyziemnym pazernym człowiekiem i gromadzi złoto, zamiast korzystać ze swego bogactwa. Kiedy wybuchła rebelia, przyjaźnił się i z lwem, i z tygrysem - i z sipajami, i z Anglikami. Szybko jednak doszedł do wniosku, że nadszedł dzień zagłady białego człowieka, bo z całego kraju docierały do niego wieści o śmierci i obaleniu Anglików. Będąc jednak człowiekiem ostrożnym, wymyślił plan, by niezależnie od tego, co się stanie, zachować przynajmniej połowę skarbu. Złoto i srebro zatrzymał przy sobie, w podziemiach swego pałacu, natomiast najcenniejsze kamienie szlachetne i najpiękniejsze perły złożył w żelaznej szkatule, którą następnie przekazał zaufanemu słudze, ten zaś w przebraniu kupca miał zawieźć ją do fortu Agra, aby spoczęły tam, aż w kraju zapanuje pokój. Plan radży opierał się na tym, że jeśliby zwyciężyli rebelianci, zachowałby swoje pieniądze, lecz gdyby zwyciężyli Brytyjczycy, zachowałby klejnoty. Podzieliwszy w ten sposób swój skarb, przeszedł na stronę sipajów, ponieważ na jego ziemiach aż się roiło od nich. Zauważ, sahib, jeżeli tak postąpił, jego majątek należy się tym, którzy zachowali wierność.

Sługa w przebraniu kupca, podróżujący pod imieniem Achmet, jest teraz w mieście Agra i pragnie się dostać do fortu. Jego towarzyszem podróży jest mój przybrany brat Dost Akbar, któremu wyjawił swój sekret. Dost Akbar obiecał, że tej nocy przeprowadzi go bocznym wejściem do fortu, gdzie ja i Mahomet Singh będziemy na niego czekali. To miejsce jest olbrzymie i opuszczone, nikt się nie dowie o przybyciu Achmeta. Kupiec nie wyjdzie już stąd

żywy, a wielki skarb radży podzielimy pomiędzy nas. Co na to powiesz, sahib?

W Worcestershire, skąd pochodzę, życie człowieka uważane jest za wielką świętość. Jednak gdy zewsząd otacza cię tylko ogień i krew, wszystko zaczyna wyglądać zupełnie inaczej i przyzwyczajasz się do widoku śmierci. To, czy kupiec Achmet miał żyć, czy umrzeć, nie miało dla mnie żadnego znaczenia, gdy usłyszałem o skarbie, zapragnąłem go w głębi serca. Natychmiast zacząłem myśleć, co mógłbym z nim zrobić w starym kraju i jak gapiłaby się na mnie moja rodzina, gdyby zobaczyła, że taki nieudacznik jak ja powrócił z kieszeniami pełnymi złotych moidorel. Tak więc podjąłem decyzję. Jednak Abdullah Khan, sądząc, że nadal się waham, nalegał dalej.

- Pomyśl, sahib - ciągnął - jeśli ten człowiek zostanie złapany przez naszego komendanta, powieszą go albo rozstrzelają, a jego klejnoty przejmie rząd, tak że nikt nie dostanie z tego nawet rupii. Teraz, kiedy będziemy go mieli w swoich rękach, czemu nie mielibyśmy wziąć całej reszty? Klejnotom będzie równie dobrze u nas, jak i w brytyjskich kufrach. Wystarczy ich, by uczynić z nas wszystkich bogatych ludzi i wielkich wodzów. Nikt się o niczym nie dowie. Przecież jesteśmy tu odcięci od świata. Trudno o bardziej sprzyjające naszym celom okoliczności. A więc zdecyduj, sahib, czy jesteś z nami, czy musimy traktować cię jak wroga.

- Jestem z wami duszą i sercem - odparłem.

- To dobrze - rzekł, oddając mi muszkiet. - Widzisz, że ci ufamy, bo podobnie jak i my nie złamiesz danego słowa. Teraz musimy tylko czekać na mojego brata i tego kupca.

- Czy twój brat wie o tym, co zamierzacie zrobić? - spytałem.

- To jego plan. On go uknuł. Teraz pójdziemy do bramy i będziemy pełnić wartę razem z Mahometem Singhiem.

Wciąż padało, bo właśnie zaczynała się pora deszczowa. Ciężkie bure chmury przesuwały się po niebie, i nie sposób było zobaczyć dalej niż na rzut kamieniem. Przed naszą bramą ciągnęła się głęboka fosa, jednak w niektórych miejscach woda prawie całkiem wyschła, i łatwo było tamtędy przejść. Dziwnie się czułem, stojąc tak z tymi dwoma dzikimi pendżabskimi żołnierzami i czekając na człowieka, którego miała spotkać śmierć.

Nagle dostrzegłem migotanie zaciemnionej latarni po drugiej stronie fosy. Zniknęła pomiędzy kurhanami, a następnie znów się pojawiła, zbliżając się powoli w naszą stronę.

- Są tam! - zawołałem.

- Sprawdź go tak jak zwykle, sahib - wyszeptał Abdullah. - Nie daj mu powodów do obaw. Potem poślij go razem z nami, a my załatwimy resztę, kiedy ty będziesz czekał tutaj, stojąc na warcie. Miej pod ręką latarnię, oświetl ich tak, byśmy mieli pewność, że to rzeczywiście nasz człowiek.

Migotliwe światło zbliżało się do nas, raz po raz zatrzymując się, to znów posuwając się naprzód, aż wreszcie dostrzegłem dwie ciemne sylwetki po drugiej stronie fosy. Pozwoliłem im zejść ostrożnie po pochyłym brzegu, przebrnąć przez błoto i wspiąć się w pół drogi do bramy, nim się do nich odezwałem.

- Kto idzie? - spytałem ściszonym głosem.

- Przyjaciele - nadeszła odpowiedź. Odkryłem latarnię i oświetliłem ich. Pierwszy z nich był potężnym Sikhem, jego czarna broda sięgała niemal do szerokiej szarfy opinającej go w pasie. Nigdy nie widziałem tak wysokiego człowieka, chyba że w jakimś cyrku. Drugi był niskim korpulentnym jegomościem z ogromnym żółtym turbanem na głowie. W ręce trzymał jakieś zawiniątko okryte szalem. Odniosłem wrażenie, że cały trzęsie się ze strachu, bo ręce drżały mu jak w febrze, i przez cały czas kręcił głową to w prawo, to w lewo, rozglądając się na boki małymi bystrymi oczkami niczym mysz, która odważyła się wyjść ze swojej norki. Poczułem dreszcz na myśl o tym, że zostanie zabity, pomyślałem jednak o skarbie, i moje serce stwardniało niczym kamień. Gdy zobaczył moją białą twarz, odezwał się radośnie i ruszył ku mnie biegiem.

- Chroń mnie, sahib! - wysapał. - Nieszczęsny kupiec Achmet prosi cię o ochronę! Przejechałem przez całą Radżputanę, aby znaleźć schronienie w forcie Agra. Obrabowano mnie, pobito i znieważono, bo jestem przyjacielem Brytyjczyków. Błogosławiona niech będzie ta noc, kiedy znów jestem bezpieczny, ja i wszystko, co do mnie należy!

- Co masz w tym zawiniątku? - spytałem.

- Żelazną szkatułę - odparł. - Mam w niej parę rodzinnych drobiazgów, nie mających dla innych żadnej wartości, mnie jednak trudno byłoby się z nimi rozstać. Nie jestem żebrakiem, sahib, i sowicie cię wynagrodzę, a także twojego dowódcę, jeśli udzieli mi schronienia, o które proszę.

Wiedziałem, że jeżeli jeszcze trochę będę z nim rozmawiał, wkrótce przestanę nad sobą panować. Im dłużej patrzyłem w tę pulchną przerażoną twarz, tym większą zbrodnią wydawało mi się pozbawienie go życia z zimną krwią. Najlepiej było mieć to już za sobą.

- Zaprowadźcie go do głównej warty! - rozkazałem.

Dwóch Sikhów podeszło do kupca z obu stron, olbrzym poszedł za nimi, i po chwili wszyscy zniknęli w ciemnej bramie fortu. Nigdy nie widziałem człowieka, którego śmierć otaczałaby tak szczelnie z każdej strony. Pozostałem przy bramie z latarnią.

Słyszałem ich miarowe kroki niosące się w pustych korytarzach. Nagle umilkły, a wówczas dobiegły mnie stłumione krzyki, dźwięki szamotaniny i spadających ciosów. Chwilę później, ku mojemu przerażeniu, usłyszałem szybkie kroki zmierzające w moją stronę oraz głośne sapanie biegnącego człowieka. Oświetliłem latarnią długi prosty korytarz i ujrzałem tego tęgiego mężczyznę, pędzącego niczym wiatr, z krwią na twarzy; tuż za nim gnał jak tygrys wielki czarnobrody Sikh, a w jego dłoni połyskiwał nóż. Nigdy nie widziałem człowieka biegnącego tak szybko jak ten mały kupiec Achmet. Był coraz dalej od Sikha, i pomyślałem, że jeśli mnie minie i wydostanie się na otwartą przestrzeń, ma jeszcze szansę ocalić życie. Poczułem dla niego współczucie, ale na myśl o skarbie moje serce stwardniało. Kiedy mnie mijał, podstawiłem mu pod nogi lufę muszkietu, mężczyzna upadł i przetoczył się dwa razy niczym postrzelony królik. Zanim się pozbierał, Sikh był już przy nim i dwukrotnie zatopił nóż w jego boku. Kupiec nie zdążył nawet jęknąć ani się poruszyć i został tam, gdzie się przewrócił. Myślę sobie, że może nawet skręcił kark podczas upadku. Jak panowie widzą, dotrzymuję moich obietnic. Opowiadam wam o wszystkim tak, jak to się dokładnie wydarzyło, niezależnie od tego, czy świadczy to na moją korzyść, czy nie.

Zamilkł na chwilę i sięgnął skutymi w kajdanki rękoma po szklankę whisky z wodą, którą postawił przy nim Holmes. Muszę przyznać, że w tym momencie wydawał mi się jeszcze bardziej przerażający, i to nie tylko za sprawą tego morderstwa z zimną krwią, w którym brał udział, lecz głównie z powodu dość nonszalanckiego sposobu, w jaki nam o tym opowiadał. Niezależnie od tego, jaka czekała go kara, wiedziałem, że nie będę mu współczuł. Sherlock Holmes i Jones siedzieli z dłońmi opartymi na kolanach, bardzo zaciekawieni całą tą historią, ale ich twarze wyrażały takie samo obrzydzenie. Być może Small to zauważył, bo gdy zaczął dalej mówić, jego głos i zachowanie stały się bardziej zuchwałe.

- Wszystko to, co zrobiłem, na pewno było złe - powiedział. - Ale chciałbym wiedzieć, ilu ludzi, będąc na moim miejscu, nie zgodziłoby się na udział w takim przedsięwzięciu, wiedząc, że za odmowę czeka ich poderżnięcie gardła. Poza tym skoro był już w forcie, jeden z nas musiał zginąć. On albo ja. Gdyby się wydostał, cała sprawa wyszłaby na jaw, a ja stanąłbym przed sądem polowym i zapewne by mnie rozstrzelali. Ludzie rzadko wydają łagodne wyroki w takich czasach.

- Niech pan opowiada dalej - rzekł krótko Holmes.

- Abdullah, Akbar i ja wnieśliśmy ciało kupca do środka. Mimo że był niski, sporo ważył. Zostawiliśmy Mahometa Singha, by pilnował bramy, i zanieśliśmy ciało Achmeta w miejsce, które Sikhowie już wcześniej przygotowali. Było położone niedaleko od naszego posterunku. Szło się tam krętym korytarzem prowadzącym do wielkiej pustej sali z rozpadającymi się ceglanymi ścianami. W jednym miejscu klepisko obniżało się, w naturalny sposób tworząc grób, więc zostawiliśmy tam ciało, przykrywszy je najpierw obluzowanymi cegłami. Następnie wróciliśmy po skarb.

Szkatuła leżała tam, gdzie ją upuścił, kiedy został zaatakowany. To ta sama, która stoi teraz otwarta na stole. Klucz przywiązany był jedwabnym sznurkiem do tej rzeźbionej rączki na górze. Otworzyliśmy ją. W świetle latarni przed naszymi oczyma zamigotały klejnoty,

0 jakich czytałem i marzyłem, gdy byłem jeszcze małym chłopcem, dorastającym w Pershore. Ich widok po prostu oślepiał. Kiedy nacieszyliśmy już nimi oczy, wyjęliśmy je ze szkatułki

1 sporządziliśmy listę. Było tam sto czterdzieści trzy brylanty najwyższej jakości, w tym również, jak sądzę, „Wielki Mogoł”, o którym mówiono, że jest drugim co do wielkości brylantem na świecie. Było też dziewięćdziesiąt siedem bardzo pięknych szmaragdów i sto siedemdziesiąt rubinów, choć niektóre z nich dość małe. W szkatule znaleźliśmy także czterdzieści karbunkułów, dwieście dziesięć szafirów, sześćdziesiąt jeden agatów oraz ogromną ilość beryli, onyksów, kocich oczu, turkusów i innych kamieni, których nazw wówczas nawet jeszcze nie znałem. Oprócz tego było jeszcze około trzystu bardzo pięknych pereł, z których dwanaście nawleczono pomiędzy korale różańca. Nawiasem mówiąc, nie było go w szkatule, kiedy udało mi się ją odzyskać.

Gdy przeliczyliśmy już nasze skarby, odłożyliśmy je do szkatuły i zanieśliśmy pod bramę, by pokazać Mahometowi Singhowi. Następnie ponownie złożyliśmy solenną przysięgę, że będziemy chronić siebie nawzajem i zachowamy na zawsze nasz sekret. Uzgodniliśmy, że ukryjemy nasz łup w bezpiecznym miejscu do czasu, aż w kraju zapanuje spokój, a następnie podzielimy go równo pomiędzy siebie. Nie było sensu dzielić się nim wówczas, bo gdyby znaleziono przy nas klejnoty tak ogromnej wartości, spadłyby na nas podejrzenia, w forcie zaś nie było miejsca na prywatność; nie mieliśmy też gdzie ich trzymać. Zanieśliśmy więc szkatułę do tej samej sali, w której pochowaliśmy ciało Achmeta. Tam, wyjąwszy cegły z najlepiej zachowanej ściany, ukryliśmy nasz skarb w powstałej w ten sposób wnęce. Dokładnie zapamiętaliśmy to miejsce, a następnego dnia sporządziłem cztery plany, po jednym dla każdego z nas, i u dołu umieściłem znak naszej czwórki. Złożyliśmy przysięgę, że zawsze będziemy działać w imieniu nas wszystkich i żaden nie oszuka pozostałych. Z ręką na sercu mogę wam, panowie, powiedzieć, że nigdy tej przysięgi nie złamałem.

Nie ma sensu, bym wam opowiadał, jak się skończyła ta hinduska rebelia. Kiedy Wilson zdobył Delhi, a sir Colin przybył z odsieczą do Lucknow, złamaliśmy jej kręgosłup. Wciąż napływały świeże oddziały, a niedobitki wojsk Nana Sahiba przekroczyły granicę. Jednostki specjalne pod dowództwem pułkownika Greatheda przybyły do Agry i uwolniły ją od Pandjów. Wydawało się, że w kraju powraca spokój, i nas czterech ogarnęła nadzieja, że nadszedł czas, by każdy z nas mógł bezpiecznie odejść w swoją stronę z należną mu częścią łupu. Nadzieja ta jednak momentalnie legła w gruzach, gdy aresztowano nas za zamordowanie Achmeta.

A było to tak: radża powierzył swe klejnoty Achmetowi, bo wiedział, że był on człowiekiem godnym zaufania. Ludzie na Wschodzie są jednak wyjątkowo podejrzliwi. Tak więc radża wziął drugiego, jeszcze bardziej lojalnego sługę, i wysłał go, by ten szpiegował tego pierwszego. Nakazał mu, aby nigdy nie tracił Achmeta z oczu, podążał więc za pierwszym sługą niczym cień. Szedł też za nim tamtej nocy i widział, jak Achmet przeszedł przez bramę. Oczywiście pomyślał, że Achmet poprosił o schronienie w forcie, dlatego następnego dnia sam również ubiegał się o to, by wpuszczono go do środka; nie natrafił jednak na żaden ślad Achmeta. Wydało mu się to tak dziwne, że porozmawiał z sierżantem pełniącym straż, a ten z kolei doniósł o tym naszemu komendantowi. Szybko przeszukano wszystkie pomieszczenia i odnaleziono ciało. Tak więc w chwili gdy zaczynaliśmy myśleć, że już jesteśmy bezpieczni, cała nasza czwórka została pojmana i osądzona pod zarzutem morderstwa; uzasadnieniem było to, że trzech z nas pełniło straż przy bramie, a czwarty towarzyszył Achmetowi. Podczas całego procesu nie padło nawet jedno słowo o klejnotach, bo radża został obalony i wygnany z Indii, toteż nikt się nimi szczególnie nie interesował. Wyraźnie jednak dowiedziono nam, że popełniliśmy morderstwo, i jasnym było, że wszyscy czterej musieliśmy być w nie zamieszani. Trzech Sikhów skazano na dożywocie, mnie zaś na śmierć, lecz mój wyrok został później złagodzony na taki sam, jaki otrzymali pozostali.

Znaleźliśmy się wówczas w dość dziwnej sytuacji. Zostaliśmy więźniami, a szansa na to, że znów się kiedykolwiek wydostaniemy na wolność, była wyjątkowo nikła. Mimo to każdy z nas znał sekret, który mógłby dać mu pałace, gdyby tylko zdołał z niego skorzystać. Już samo to wystarczyło, by człowiek z żalu zjadł własne serce, a przyszło nam jeszcze znosić kopniaki, kajdany i obelgi ze strony każdego głupiego urzędasa. Naszą strawą były ryż i woda, tymczasem ta wspaniała fortuna czekała na zewnątrz, niemal w zasięgu ręki. Można było od tego oszaleć. Byłem jednak dość upartym człowiekiem, tak więc po prostu czekałem. A czas płynął.

Wreszcie wydało mi się, że nadszedł właściwy moment. Przeniesiono nas z Agry do Madrasu, a stamtąd na Blair Island na Andamanach, gdzie było bardzo niewielu białych skazańców. Ponieważ od samego początku dobrze się zachowywałem, szybko stałem się pupilem pewnego uprzywilejowanego człowieka. Dostałem chatę w Hope Town, małej osadzie na stoku Mount Harriet, i w znacznym stopniu pozostawiono mnie samemu sobie. Było to ponure malaryczne miejsce, gdzie wszędzie, poza niewielkimi wyjątkami, aż się roiło od dzikich kanibali, strzelających swymi zatrutymi strzałkami do każdego, kto im się nawinie. Kopaliśmy tam rowy, uprawialiśmy pochrzyn i robiliśmy z tuzin innych rzeczy, więc przez cały dzień byliśmy zajęci. Wieczorami mieliśmy jednak trochę czasu dla siebie. Nauczyłem się wtedy między innymi pomagać lekarzowi w sporządzaniu leków i posiadłem trochę medycznej wiedzy. Oczywiście przez cały ten czas szukałem jakiejś szansy na ucieczkę. Byłem jednak setki mil od najbliższego stałego lądu, a na tamtych morzach wiatry są albo słabe, albo nie ma ich wcale, więc niezmiernie trudno było się stamtąd wydostać.

Lekarz, doktor Somerton, był energicznym, lubiącym hazard młodym człowiekiem. Młodzi oficerowie spotykali się wieczorami w jego kwaterze, żeby pograć w karty. Gabinet, w którym sporządzałem leki, położony był tuż przy jego salonie, mogłem więc obserwować ich przez małe okienko. Często, gdy czułem się samotny, wyłączałem światło w gabinecie i wtedy, stojąc tam, słuchałem ich rozmów i patrzyłem, jak grają. Sam lubię sobie zagrać, a kiedy obserwuje się innych, odczuwa się przyjemność niemal taką, jakby się grało samemu. Przesiadywali tam major Sholto, kapitan Morstan i porucznik Bromley Brown, którzy dowodzili hinduskimi oddziałami. No i był też ten lekarz oraz kilku więziennych urzędników, starych karcianych wygów, wytrawnych graczy, którzy grali dobrze, sprytnie i ryzykancko. Niezłe to było towarzystwo.

Bardzo szybko zorientowałem się, że żołnierze zawsze przegrywali, a cywile wygrywali. Nie twierdzę, że kryło się za tym jakieś oszustwo, ale tak to wyglądało z zewnątrz. Ci więzienni urzędnicy, odkąd wylądowali na Andamanach, niewiele robili poza grą w karty, i doskonale wiedzieli, jak grają pozostali. Żołnierze natomiast grali tylko po to, by jakoś zabić czas. Rzucali więc swoje karty na stół, za bardzo się nie przejmując grą. Z każdą kolejną nocą żołnierze stawali się coraz biedniejsi, a im byli biedniejsi, tym bardziej chcieli grać dalej. Najbardziej dotknęło to majora Sholto. Na początku grał na złoto i banknoty, szybko jednak doszło do tego, że zaczął grać za pożyczone pieniądze, i to stawiając duże sumy. Czasami, kiedy wygrywał parę rozdań, dodawało mu to otuchy, lecz następnie los znowu się od niego odwracał, i major przegrywał jeszcze więcej, niż wygrał dotychczas. Wtedy całymi dniami włóczył się ponury i przygnębiony, zaczął też więcej pić, a to mu nie służyło.

Pewnej nocy przegrał jeszcze więcej niż zazwyczaj. Siedziałem wówczas w swojej chatce, gdy usłyszałem, jak on i kapitan Morstan wracają ścieżką do swoich kwater. Tych dwóch było dobrymi przyjaciółmi, zawsze trzymali się razem. Major żalił się kapitanowi na swoje straty.

- Wszystko skończone, Morstan - mówił, gdy mijali właśnie mój domek. - Będę musiał złożyć rezygnację. Jestem zrujnowany.

- Nie gadaj bzdur, stary - powiedział ten drugi, klepiąc go po ramieniu. - Mnie też się nieźle oberwało. Ale. - i tyle zdążyłem usłyszeć, lecz wystarczyło, bym zaczął myśleć.

Parę dni później major Sholto przechadzał się po plaży, skorzystałem więc z okazji, żeby z nim porozmawiać.

- Chciałbym się pana o coś poradzić, majorze - powiedziałem.

- O co chodzi, Small? - spytał, wyjmując cygaro z ust.

- Chciałem pana zapytać, sir - zacząłem - do kogo powinienem się zwrócić, by przekazać ukryty skarb. Wiem, gdzie schowano pół miliona w klejnotach, a ponieważ sam nie mogę z tego skorzystać, pomyślałem, że najlepszym, co mógłbym zrobić, byłoby przekazać to właściwym władzom, a wtedy być może skróciliby mi wyrok.

- Pół miliona, Small? - wysapał, przypatrując mi się przenikliwie, by się przekonać, czy aby na pewno poważnie.

- W rzeczy samej, sir. W klejnotach i w perłach. Leżą i czekają, aż ktoś je sobie weźmie. A najdziwniejsze jest to, że ich prawdziwy właściciel jest banitą i nie wolno mu posiadać niczego na własność, więc skarb należy do każdego, kto pierwszy go znajdzie.

- Trzeba to. zgłosić rządowi, Small - wyjąkał major. - Rządowi.

Ale powiedział to tak przerywanym, łamiącym się głosem, że w głębi serca wiedziałem,

iż mam go już w garści.

- A więc sądzi pan, sir, że trzeba przekazać tę informację gubernatorowi generalnemu? -spytałem cicho.

- No cóż, nie powinieneś niczego robić pochopnie, bo mógłbyś tego później żałować. Opowiedz mi o tym, Small. Podaj mi wszystkie fakty.

Opowiedziałem mu całą historię, z drobnymi zmianami, tak żeby nie był w stanie rozpoznać właściwych miejsc. Kiedy skończyłem, przez jakiś czas stał, milcząc jak grób, pogrążony w myślach. Widziałem po tym, jak zagryzał wargi, że toczy z sobą wewnętrzną walkę.

- To bardzo ważna sprawa, Small - powiedział w końcu. - Nie wolno ci pisnąć o tym nikomu ani słowa. Wkrótce znów się spotkamy.

Dwie noce później on i jego przyjaciel, kapitan Morstan, zjawili się w mojej chacie w samym środku nocy. Nieśli ze sobą latarnię.

- Chcę, żeby kapitan Morstan usłyszał tę historię z twoich ust, Small - rzekł.

Powtórzyłem ją tak, jak opowiedziałem to wcześniej.

- Brzmi autentycznie, co? - zapytał. - Wystarczy, żebyśmy wzięli to w swoje ręce?

Kapitan Morstan kiwnął głową.

- Posłuchaj, Small - rzekł major. - Obgadaliśmy to, ja i mój przyjaciel, i doszliśmy do wniosku, że ten twój sekret to sprawa, która niezbyt nadaje się dla rządu. To raczej twoja prywatna tajemnica, z którą oczywiście możesz zrobić to, co uważasz za najlepsze.

Pytanie brzmi, jakiej ceny za to żądasz? Bylibyśmy skłonni tę cenę przyjąć, a przynajmniej ją rozpatrzyć, gdybyśmy dogadali się co do warunków - próbował mówić w chłodny niedbały sposób, ale jego oczy płonęły z podniecenia i chciwości.

- Cóż, jeśli o to chodzi, panowie - odparłem, również starając się nadać mojemu głosowi chłodny ton, choć byłem tak samo podekscytowany jak oni - to człowiek w mojej sytuacji może życzyć tylko jednego. Chcę, żebyście pomogli mi odzyskać wolność, i uczynili to samo dla trzech moich towarzyszy. Wówczas wtajemniczymy was we wszystko i oddamy wam jedną piątą skarbu, abyście podzielili ją między siebie.

- Hm - odrzekł Sholto. - Jedną piątą skarbu? Nie jest to zbyt kusząca propozycja.

- To by dawało pięćdziesiąt tysięcy na głowę - odparłem.

- Ale jak możemy zwrócić ci wolność? Dobrze wiesz, że to, o co prosisz, jest niemożliwe.

- Nic podobnego - odpowiedziałem. - Wszystko sobie przemyślałem, w najdrobniejszych szczegółach. Jedynym, co nie pozwala nam uciec, jest to, że nie możemy zdobyć łodzi, która nadawałaby się do takiej wyprawy, ani zapasów, które starczyłyby na tak długą podróż. W Kalkucie czy w Madrasie pełno jest niewielkich jachtów i jolek, które świetnie mogłyby posłużyć naszym celom. Sprowadźcie tu taką łódź. Wsiądziemy na nią w nocy, i jeśli wysadzicie nas w dowolnym miejscu indyjskiego wybrzeża, wywiążecie się ze swojej części umowy.

- Gdyby chodziło tylko o jednego człowieka.

- Wszyscy albo żaden - odparłem. - Złożyliśmy przysięgę. Cała nasza czwórka musi zawsze działać razem.

- Widzisz, Morstan - powiedział major. - Small jest człowiekiem, który dotrzymuje danego słowa. Nie opuści swoich przyjaciół. Myślę, że chyba możemy mu zaufać.

- To brudna sprawa - odparł kapitan. - Jednak, tak jak mówiłeś, te pieniądze mogłyby pięknie podreperować nasze finanse.

- No cóż, Small - powiedział major. - Sądzę, że musimy się zgodzić na twoje warunki. Oczywiście najpierw się upewnimy, czy cała ta historia jest prawdziwa. Powiedz mi, gdzie jest ukryta szkatuła, a ja sprawdzę wiarygodność tego, o czym nam powiedziałeś. Załatwię przepustkę i udam się do Indii statkiem, którym co miesiąc przywożą tu nowych żołnierzy.

- Nie tak szybko - odparłem; im większy zapał u niego wyczuwałem, tym chłodniejszym tonem starałem się mówić. - Muszę uzyskać zgodę moich trzech towarzyszy. Mówię wam, albo cała czwórka, albo nikt.

- Nonsens! - wybuchnął. - Co jakichś trzech czarnych ma wspólnego z naszą umową?

- Czarnych czy niebieskich - odrzekłem - my jesteśmy razem, i uciekniemy wszyscy.

Na drugim spotkaniu obecni byli Mahomet Singh, Abdullah Khan i Dost Akbar. Jeszcze

raz omówiliśmy szczegóły sprawy i w końcu doszliśmy do porozumienia. Mieliśmy dać obu oficerom plany części fortu Agra i zaznaczyć miejsce, w którym ukryliśmy w ścianie skarb. Major Sholto miał się udać do Indii i sprawdzić naszą prawdomówność. Gdyby znalazł szkatułę, miał ją tam zostawić i wysłać na Andamany mały jacht, odpowiednio zaopatrzony na taką podróż. Jacht czekałby na nas przy Rutland Island, żeby zabrać nas na pokład. Major miał powrócić do swoich obowiązków, a kapitan Morstan wystarać się o przepustkę i spotkać się z nami w Agrze, gdzie mieliśmy podzielić skarb, przy czym on wziąłby zarówno swoją część, jak i część majora. Wszystko to przypieczętowaliśmy najuroczystszymi przysięgami, jakie tylko byliśmy w stanie wymyślić i wypowiedzieć. Spędziłem całą noc z papierem i atramentem i przed nadejściem poranka miałem już gotowe dwa plany, podpisane znakiem czterech, czyli Abdullaha, Akbara, Mahometa i moim.

Panowie, pewnie zmęczyła was moja długa historia i jestem pewien, że mój przyjaciel, pan Jones, już się niecierpliwi, by wreszcie zamknąć mnie za kratkami. Skrócę więc całą opowieść tak bardzo, jak potrafię. Ten łotr, Sholto, wyruszył do Indii, ale nigdy już nie powrócił. Wkrótce potem kapitan Morstan pokazał mi jego nazwisko na liście pasażerów jednego ze statków. Wuj majora zmarł, pozostawiając mu fortunę, zrezygnował więc ze służby w wojsku. A mimo to potrafił zniżyć się do tego, by tak potraktować pięciu ludzi.

Po pewnym czasie Morstan udał się do Agry i przekonał się - tak jak się spodziewaliśmy - że skarb zniknął. Ten drań Sholto go ukradł, nie wypełniając ani jednego z warunków, pod jakimi zdradziliśmy mu nasz sekret. Od tego czasu żyłem tylko chęcią zemsty. Myślałem o niej w dzień i precyzowałem sposób jej urzeczywistnienia nocami. Przerodziło się to w obsesję, która całkowicie mnie ogarnęła. Nie dbałem o prawo ani o to, że mogę trafić na szubienicę. Uciec, znaleźć Sholto, zacisnąć ręce na jego gardle - tylko o tym myślałem! Nawet skarb z Agry stał się dla mnie czymś mniej ważnym niż zabicie Sholto.

W całym swoim życiu podjąłem niejedno postanowienie, i nie było takiej rzeczy, której bym nie zrealizował. Minęły jednak długie znojne lata, nim nadszedł mój czas. Wspominałem wam już o tym, że dowiedziałem się co nieco o medycynie. Pewnego dnia, gdy doktor Somerton leżał złożony malarią, grupa skazańców złapała w lesie małego tubylca. Był śmiertelnie chory i udał się w jakieś samotne miejsce, żeby umrzeć. Opiekowałem się nim i zajmowałem, choć był jadowity niczym młoda żmija. Po paru miesiącach wyzdrowiał i nawet był w stanie znów chodzić. Polubił mnie i nie chciał już wracać do swojego lasu; zawsze kręcił się gdzieś w pobliżu mojej chatki. Nauczyłem się od niego trochę jego języka, dzięki czemu polubił mnie jeszcze bardziej.

Tonga, bo tak się nazywał, miał duże, przestronne kanu i świetnie radził sobie na łodzi. Gdy przekonałem się, jak bardzo jest do mnie przywiązany i że zrobiłby dla mnie wszystko, dostrzegłem szansę na ucieczkę. Omówiłem z nim cały plan. Pewnej nocy miał przyprowadzić swoją łódź do starej przystani, której nigdy nie strzeżono, i zabrać mnie stamtąd. Wydałem mu instrukcje, by wziął ze sobą kilka tykw wody oraz dużo bulw pochrzynu, orzechów kokosowych

i batatów.

Oddany i lojalny był ten mały Tonga! Nigdy nie miałem wierniejszego towarzysza. Kiedy nadeszła wyznaczona noc, dobił swą łodzią do przystani. Tak się jednak złożyło, że był tam akurat jeden z więziennych strażników, podły Pasztun, który nigdy nie przepuścił okazji, by mnie znieważyć albo uderzyć. Od dawna poprzysiągłem mu zemstę, i teraz nadarzyła się ku temu okazja. To było tak, jakby los postawił go na mojej drodze, bym mógł mu odpłacić za wszystko przed opuszczeniem tej wyspy. Stał na brzegu, zwrócony do mnie plecami, z karabinem na ramieniu. Rozejrzałem się za kamieniem, którym mógłbym roztrzaskać mu łeb, ale żadnego nie znalazłem.

I wtedy przyszła mi do głowy szalona myśl: wiedziałem już, skąd mam wziąć broń. Usiadłem cicho w ciemności i odpiąłem moją drewnianą protezę. Dopadłem go w trzech długich susach i uderzyłem z ogromną siłą, wgniatając mu czaszkę. Wciąż jeszcze widać pęknięcie na drewnie w tym miejscu, którym go trafiłem. Obaj padliśmy na ziemię, bo nie potrafiłem utrzymać równowagi, ale gdy wstałem, przekonałem się, że on leży, cichy i nieruchomy. Dotarłem do łodzi, i po godzinie byliśmy już daleko na morzu. Tonga zabrał ze sobą cały swój dobytek, broń i bożków. Miał między innymi długą bambusową włócznię i jakieś andamańskie maty z orzechów kokosowych, które służyły za swego rodzaju żagiel. Przez dziesięć dni błąkaliśmy się po morzu, zdani na łut szczęścia; jedenastego dnia odnalazł nas i wziął na pokład statek kupiecki, płynący z Singapuru do Dżuddy, z malajskimi pielgrzymami na pokładzie. Panował tam straszliwy tłok; Tondze i mnie szybko udało się wmieszać w ten tłum. Pielgrzymi mieli jedną bardzo dobrą cechę: zostawili nas w spokoju, nie zadając zbędnych pytań.

Nie bylibyście, panowie, zachwyceni, gdybym opowiedział wam o wszystkich przygodach, jakie przeżyłem ze swym małym towarzyszem, bo wówczas musielibyśmy tu siedzieć aż do wschodu słońca. Włóczyliśmy się po świecie, zaglądając tu i tam, ale zawsze wydarzało się coś, co przeszkadzało nam dotrzeć do Londynu. Jednakże przez cały ten czas nigdy nie zapomniałem o moim celu. Co noc śniłem o Sholto. Co najmniej sto razy zabijałem go w snach. W końcu jednak, jakieś trzy czy cztery lata temu, znaleźliśmy się w Anglii. Bez większych trudności ustaliłem, gdzie mieszkał Sholto, i od razu zabrałem się za sprawdzanie, czy upłynnił nasz skarb, czy też wciąż znajduje się on w jego posiadaniu.

Zaprzyjaźniłem się z kimś, kto mógł mi pomóc. Nie zamierzam wymieniać żadnych nazwisk, bo nie chcę nikogo ciągnąć za sobą. W każdym razie szybko odkryłem, że Sholto wciąż ma te klejnoty. Potem na różne sposoby próbowałem go dopaść, ale przebiegły był z niego człowiek. Zawsze zatrudniał dwóch dobrych zawodowych bokserów, którzy go strzegli, nie wspominając o synach i jego khitmutgarze. Aż pewnego dnia dowiedziałem się, że umiera. Natychmiast pośpieszyłem do jego ogrodu, doprowadzony do szaleństwa myślą, że w ten sposób wymknie mi się z rąk. Zajrzałem przez okno. Zobaczyłem, że leży w łóżku, a synowie stoją po jego obu stronach. Zdobyłbym się na to, by spróbować swoich sił z całą trójką, lecz gdy spojrzałem na jego twarz, dostrzegłem, że opadła mu szczęka - wiedziałem już, że nie żyje. Jeszcze tej samej nocy udało mi się dostać do domu Sholto i przejrzeć wszystkie jego dokumenty, by znaleźć jakąś wzmiankę o tym, gdzie ukrył nasze klejnoty. Niczego takiego nie było, uciekłem więc, rozczarowany i wściekły jak chyba nikt na świecie. Zanim odszedłem, pomyślałem sobie, że jeśliby dowiedzieli się o tym moi sikhijscy towarzysze, ucieszyliby się, wiedząc, że pozostawiłem po sobie jakiś ślad naszej nienawiści. Nakreśliłem więc znak naszej czwórki, taki, jaki widniał też na planie, i przyczepiłem go do zwłok. Nie darowałbym sobie, gdyby pochowano go bez żadnej pamiątki pochodzącej od ludzi, których obrabował i oszukał.

W tamtym czasie zarabiałem na życie, wystawiając biednego Tongę na jarmarkach i w innych miejscach rozrywki jako czarnego kanibala. Jadł surowe mięso i tańczył swój taniec wojenny. Dzięki temu zawsze pod koniec dnia pracy mieliśmy pełen kapelusz drobnych. Wciąż nasłuchiwałem wszelkich wieści z Pondicherry Lodge, ale przez długi czas nie docierały do mnie żadne informacje poza tym, że szukano skarbu. Wreszcie jednak nadeszła wiadomość, na którą tak długo czekaliśmy. Skarb został odnaleziony! Był ukryty na strychu domu, nad laboratorium chemicznym Bartholomew Sholto. Natychmiast się tam udałem i obejrzałem sobie to miejsce, ale nie miałem pojęcia, jak mógłbym się wspiąć na górę z moją drewnianą nogą. Dowiedziałem się jednak o klapie w dachu, a także o tym, o której pan Sholto jada zwykle kolację. Doszedłem do wniosku, że z pomocą Tongi pójdzie łatwo. Wziąłem go ze sobą. Wokół pasa owiązałem długą linę. Potrafił się wspinać niczym kot, zręcznie więc dotarł na dach, a stamtąd szybko przedostał się do środka. Pech jednak chciał, że Bartholomew Sholto nadal był w pokoju i drogo za to zapłacił. Tonga pomyślał, że zabijając go, zrobi coś bardzo mądrego. Kiedy sam się znalazłem na górze, odkryłem, że paraduje po pokoju jak paw, dumny ze swojego wyczynu. Był bardzo zaskoczony, gdy rzuciłem się na niego, przeklinając i nazywając małym, żądnym krwi diabłem. Wziąłem szkatułę ze skarbem i opuściłem ją na dół po linie, a potem sam się ześliznąłem, zostawiwszy przedtem na stole znak czterech, by pokazać, że klejnoty powróciły wreszcie do tych, którzy mieli do nich największe prawo. Tonga wciągnął linę na górę, zamknął okno i wydostał się z domu tą samą drogą, którą wszedł. Nie wiem, co wam jeszcze opowiedzieć. Usłyszałem, jak pewien przewoźnik wspominał, że „Aurora” Smitha to nadzwyczaj szybka łódź, pomyślałem więc sobie, że przydałaby się nam taka. Zamierzałem uciec, korzystając z pomocy starego Smitha, i miałem zamiar wynagrodzić go sowicie, gdyby dowiózł nas bezpiecznie na statek. Bez wątpienia domyślał się, że coś skrywamy, ale nie wtajemniczaliśmy go w nasze sekrety. Wszystko, co mówię, jest prawdą, i jeśli panom to opowiadam, to nie dlatego, aby was zabawić, bo nie przysłużyliście mi się za bardzo, lecz dlatego, że wierzę, iż moją najlepszą obroną jest prawda. Cały świat powinien się dowiedzieć, jak podle potraktował mnie major Sholto i że nie jestem winny śmierci jego syna.

- Niezwykła opowieść - rzekł Sherlock Holmes. - Godne zakończenie nadzwyczajnie interesującej sprawy. W drugiej części pańskiej opowieści nie było dla mnie zupełnie nic nowego poza tym, że przyniósł pan własną linę. Tego nie wiedziałem. Nawiasem mówiąc, miałem nadzieję, że Tonga zgubił wszystkie swoje strzałki. A jednak udało mu się do nas strzelić, kiedy byliśmy na łodzi.

- Zgubił je wszystkie, sir, oprócz tej jednej, która wciąż była w dmuchawce.

- Ach, oczywiście! - krzyknął Holmes. - O tym nie pomyślałem.

- Czy jest coś jeszcze, sir, o co chciałby pan zapytać? - spytał przyjaźnie więzień.

- Nie sądzę. Dziękuję panu - odparł mój przyjaciel.

- Cóż, panie Holmes - podjął Athelney Jones - jest pan człowiekiem, którego nie sposób przecenić, i wszyscy wiemy, że koneser zbrodni z pana. Ale obowiązek pozostaje obowiązkiem. Spełniając to, o co pan i pański przyjaciel mnie poprosili, posunąłem się za daleko. Poczuję się znacznie lepiej, kiedy nasz gawędziarz znajdzie się bezpiecznie za kratkami. Dorożka wciąż czeka, a na dole jest dwóch inspektorów. Jestem obu panom bardzo zobowiązany za pomoc, jakiej mi udzieliliście. Oczywiście, wasza obecność będzie niezbędna podczas procesu. Dobranoc.

- Dobranoc, panowie - rzekł Jonathan Small.

- Idź przodem, Small - rzucił nieufnie Jones, gdy opuszczali pokój. - Już ja zadbam o to, żebyś mnie nie zatłukł tą swoją drewnianą nogą, jak tego dżentelmena na Andamanach.

- Cóż, oto i koniec naszego małego dramatu - odezwałem się po krótkim milczeniu. Wciąż siedzieliśmy w fotelach, paląc. - Obawiam się, że to może być ostatnie śledztwo, podczas którego miałem szansę przyglądać się twoim metodom. Panna Morstan uczyniła mi ten zaszczyt i zgodziła się zostać moją żoną.

Holmes wydał z siebie ponury jęk.

- Tego się właśnie obawiałem! - powiedział. - Doprawdy, nie potrafię ci pogratulować.

Poczułem się trochę urażony.

- Czy masz jakieś powody, aby być niezadowolonym z mojego wyboru? - spytałem.

- Ależ bynajmniej! Sądzę, że jest jedną z najbardziej czarujących młodych dam, jakie kiedykolwiek poznałem, i może być niezwykle przydatna w tej pracy, jaką do tej pory wykonywaliśmy. Ma zdecydowanie wielkie uzdolnienia w tym kierunku. Zwróć uwagę, że spośród wszystkich dokumentów swego ojca zachowała właśnie plan fortu Agra. Jednakże miłość to kwestia emocjonalna, a wszystko co emocjonalne, jest przeciwieństwem chłodnego rozsądku, który cenię nade wszystko. Sam nigdy się nie ożenię, chyba że coś zmieni moje zdanie.

- Uważam - odparłem ze śmiechem - że moja opinia przetrwa tę próbę. Ale wyglądasz na zmęczonego.

- Tak. Mój organizm zaczyna już reagować na tę sprawę. Teraz przez tydzień będę się czuł jak przekręcony przez maszynkę.

- To dziwne - powiedziałem - jak coś, co u innego człowieka nazwałbym lenistwem, przeplata się u ciebie z przypływami ogromnej energii i wigoru.

- Tak - odrzekł Holmes. - Posiadam zarówno cechy strasznego lenia, jak i bardzo energicznego człowieka. Często przychodzą mi do głowy słowa dobrego starego Goethego:

Schade dass die Natur nur einen Mensch aus dir schuf,

Denn zum wurdigen Mann war und zum Schelmen der Stoff.

A wracając do tej sprawy z Norwood, tak jak przypuszczałem, mieli w domu wspólnika. Nie mógł nim być nikt inny jak tylko ten Lal Rao, kamerdyner. Tak więc Jonesowi rzeczywiście nie można odmówić zasługi schwytania w swą ogromną sieć jednej rybki.

- Taki podział wydaje się dość niesprawiedliwy - zauważyłem. - Przecież to ty wykonałeś w tej sprawie całą pracę. Ja zyskam żonę, Jones dostanie wyróżnienie, ale co zostanie dla ciebie?

- Dla mnie - rzekł Sherlock Holmes - pozostaje fiolka z kokainą.

I wyciągnął po nią swą smukłą białą dłoń.

1 farangi - popularne w wielu krajach Wschodu określenie białych ludzi, wywodzące się

z języka perskiego

2 moidore - z portugalskiego moeda de Ouro moneta ze złota

PRZYGODY SHERLOCKA HOLMESA

Rozdział pierwszy

Skandal w Bohemii Część pierwsza


Sherlock Holmes zawsze mówił o niej jako o tej kobiecie. Rzadko słyszałem, by określał ją w inny sposób. W jego oczach przesłania ona cały rodzaj żeński, do którego należy, i dominuje nad nim. Nie oznacza to, że mój przyjaciel odczuwa do Ireny Adler coś na podobieństwo miłości. Wszystkie emocje, a szczególnie to uczucie, budzą obrzydzenie jego zimnego precyzyjnego, a przy tym zachwycająco zrównoważonego umysłu. Uważam, że Holmes jest najdoskonalszą maszyną do obserwacji i dedukcji, jaką widział ten świat, a miłostki skomplikowałyby jego życie i pracę. O uczuciach mniej gwałtownej natury również wypowiada się jedynie w tonie kpiącym i szyderczym. Owszem, przydają się one podczas wnioskowania, gdyż odsłaniają prawdę

0 ludzkich działaniach i ich pobudkach. Jednakże dla człowieka, biegłego w sztuce wyciągania wniosków, takie wtargnięcie w jego starannie poukładane życie doprowadziłoby do zakłóceń, rzucających cień wątpliwości na wyniki wszystkich jego przemyśleń. Piasek w trybach delikatnej maszynerii czy pęknięcie w soczewce jednego z przyrządów obserwacyjnych nie mogłyby spowodować większego zamętu w jego charakterze niż uczucie do kogoś. A jednak dla niego istnieje tylko jedna kobieta, nieżyjąca już, lecz bynajmniej nie świętej pamięci, Irene Adler.

Od pewnego czasu widywałem Holmesa dość rzadko. Moje małżeństwo oddaliło nas od siebie. Niezmącone szczęście i sprawy domowe, jakie pochłaniają każdego, kto po raz pierwszy założył rodzinę, zaprzątały mnie całkowicie, zaś Holmes, którego artystyczna dusza brzydziła się wszelkiego rodzaju towarzystwa, pozostał w naszym mieszkaniu przy Baker Street, zatopiony w starych książkach. Uzależniony ponadto tydzień po tygodniu na przemian od kokainy i zaspokajania swych ambicji, przechodził od senności wywołanej narkotykiem do wybuchu olbrzymiej energii, jaką czerpał z przenikliwego charakteru. Był jak przedtem pochłonięty badaniem zbrodni, wykorzystując swe wielkie uzdolnienia i niezwykłą spostrzegawczość do poszukiwania poszlak w sprawach, które policja uznała za beznadziejne,

1 rozwiązywania tych zagadek, w których wyjaśnienie zwątpiła. Od czasu do czasu dochodziły mnie słuchy o jego poczynaniach: o tym, że został wezwany do Odessy w sprawie morderstwa Trepoffa, o wyjaśnieniu niezwykłej tragedii, jaka spotkała braci Atkinson w Trincomalee, a także

0 nadzwyczaj delikatnej i uwieńczonej sukcesem misji, jakiej się podjął dla holenderskiej rodziny królewskiej. Jednakże poza informacjami, które znali wszyscy czytelnicy codziennej prasy, niewiele wiedziałem o losach mego dawnego przyjaciela i towarzysza.

Pewnej nocy, a był to dwudziesty marca 1888 roku, wracałem od pacjenta (podjąłem bowiem cywilną praktykę lekarską), przejeżdżając Baker Street. Kiedy mijałem tak dobrze znane mi drzwi, które już zawsze kojarzyć mi się będą z mymi zalotami i mrocznymi wypadkami opisanymi w Studium w szkarłacie, zapragnąłem znów ujrzeć Holmesa i dowiedzieć się, do czego aktualnie wykorzystuje swe niezwykłe zdolności.

Mieszkanie było rzęsiście oświetlone. Kiedy spojrzałem na zasłonięte okna, dwa razy zobaczyłem wysoką szczupłą sylwetkę mego dawnego towarzysza. Szybko i nerwowo przemierzał pokój z głową opuszczoną na piersi i rękoma splecionymi za plecami. Znałem każdy z nastrojów i nawyków mego przyjaciela, więc jego postawa i zachowanie wiele mi powiedziały. Znów się czymś zajął. Otrząsnął się z narkotycznych snów i podążał tropem nowej zagadki. Zadzwoniłem do drzwi i zostałem wprowadzony do pokoju, który niegdyś należał również do mnie.

Holmes nie zachował się wylewnie - rzadko mu się to zdarzało - ale sądzę, że ucieszył się na mój widok. Prawie się nie odzywając, ale przyglądając mi się z zadowoleniem, ruchem ręki zaprosił mnie do zajęcia miejsca w fotelu, rzucił mi pudełko z cygarami i wskazał barek

1 syfon stojące w rogu. Następnie stanął przed kominkiem, patrząc na mnie w swój niezwykły zamyślony sposób.

- Małżeństwo ci służy - stwierdził. - Sądzę, Watsonie, że od naszego ostatniego spotkania przybyło ci siedem i pół funta.

- Siedem! - poprawiłem.

- Doprawdy, wydawało mi się, że jednak nieco więcej. Widzę, wróciłeś do praktyki. Nie wspominałeś mi, że masz taki zamiar.

- Jak się o tym dowiedziałeś?

- Stwierdziłem przesłanki, a fakty wydedukowałem. Jak inaczej miałbym się dowiedzieć, że ostatnio porządnie zmokłeś i masz bardzo niezdarną i niedbałą służącą?

- Drogi Holmesie - odpowiedziałem - tego już doprawdy za wiele. Gdybyś żył kilka stuleci wcześniej, z pewnością trafiłbyś na stos. Istotnie, w czwartek wybrałem się na przechadzkę do wsi i wróciłem do domu przemoczony, ale przecież się przebrałem, więc nie wiem, jak ci się udało to wydedukować. A co do Mary Jane, faktycznie, jest niepoprawna, i moja żona wymówiła jej służbę, ale i w tym przypadku nie rozumiem, jak na to wpadłeś.

Holmes zachichotał pod nosem i zatarł swe długie nerwowe dłonie.

- Ależ nic prostszego - wyjaśnił. - Zauważyłem, że na wewnętrznej stronie twego buta w miejscu, gdzie pada światło z kominka, na skórze widnieje sześć niemal równoległych zadrapań. Mógł je wykonać jedynie ktoś, kto bardzo niestarannie czyścił brzegi podeszwy, by usunąć z niej zaschnięte błoto. Wydedukowałem więc, że trafiłeś na złą pogodę oraz wyjątkowo złośliwą i wrogo nastawioną do butów przedstawicielkę londyńskiej służby. A co do twej praktyki... Gdy odwiedza mnie przesiąknięty zapachem jodoformu dżentelmen, u którego na wskazującym palcu prawej ręki widać czarną plamę z azotanu srebra, którego cylinder ma wybrzuszenie z prawej strony w miejscu, gdzie ukrywa stetoskop, doprawdy musiałbym być tępy, bym nie dostrzegł, że ten pan jest praktykującym lekarzem.

Nie mogłem powstrzymać śmiechu z powodu tego, jak łatwo wyjaśnił proces dedukcji, i przyznałem:

- Kiedy tłumaczysz swoje rozumowanie, zawsze wydaje mi się ono tak śmiesznie proste, że mógłbym bez trudu przeprowadzić je sam, ale za każdym razem jestem w kropce, dopóki wszystkiego nie wyjaśnisz, choć przecież wzrok mam nie gorszy od twojego.

- Istotnie - odpowiedział Holmes, zapalając papierosa i opadając na fotel. - Różnica polega na tym, że patrzysz, ale nie widzisz. Oto przykład. Czy często patrzyłeś na schody, które prowadzą z korytarza do tego pokoju.

- Owszem.

- Ile razy?

- Setki.

- No to ile mają stopni?

- Nie mam pojęcia, nie zwróciłem uwagi.

- Otóż to! Patrzyłeś na nie, ale ich nie widziałeś. O tym właśnie mówię. A ja wiem, że tych stopni jest siedemnaście, bo nie tylko na nie patrzyłem, ale też je widziałem. Przy okazji, skoro interesujesz się tymi błahymi zagadkami i byłeś tak dobry, że opisałeś jedną czy dwie z mych przygód, być może zainteresuje cię ten list.

Rzucił mi arkusik grubego różowego papieru listowego, który leżał na stole:

- Przyszło z ostatnią pocztą, przeczytaj na głos.

List nie miał daty, podpisu ani adresu. A oto jego treść:

Dziś wieczorem za kwadrans ósma odwiedzi Pana pewien dżentelmen, który pragnie omówić z Panem sprawę, nie cierpiącą zwłoki. Usługi, jakie niedawno oddał Pan jednemu z europejskich rodów królewskich, dowiodły, że można Panu ufać w sprawach wielkiej wagi. Powyższą opinię na Pański temat wszyscy zapytani potwierdzają. Proszę zatem być w swym mieszkaniu o wskazanej porze i nie mieć za złe, jeśli Pański gość będzie miał na twarzy maskę.

- To jest dopiero zagadka - zauważyłem. - Jak sądzisz, co to oznacza?

- Nie mam jeszcze żadnych danych w tej sprawie, a tworzenie teorii przed zdobyciem danych to poważny błąd. W takich przypadkach traci się rozsądek i nagina fakty do teorii, zamiast dopasowywać teorię do faktów. Popatrzmy jednak na bilecik. Co możesz z niego wydedukować?

Uważnie przyjrzałem się charakterowi pisma.

- Prawdopodobnie napisała go zamożna osoba. - Starałem się naśladować rozumowanie mego towarzysza. - Taki papier musi kosztować co najmniej pół korony za paczkę. Jest niezwykle gruby i sztywny.

- Niezwykły - oto właściwe słowo - stwierdził Holmes. - To nie jest angielski papier. Obejrzyj go pod światło.

Zrobiłem, o co poprosił, i zobaczyłem wplecione w fakturę papieru litery: wielkie „E” z małym „g”, wielkie „P” i wielkie „G” z małym „t”.

- Co o tym sądzisz? - spytał Holmes.

- To nazwisko wytwórcy lub jego monogram.

- Bynajmniej. „Gt” to skrót od niemieckiego słowa Gesellschaft (spółka), nasze „s-ka”. „P”, rzecz jasna, oznacza papier. A „Eg” sprawdźmy w indeksie nazw geograficznych atlasu Europy - powiedział, biorąc z półki ciężką brązową księgę. - Eglow, Eglonitz... jest, Egria. To niemiecka nazwa miasta położonego w Bohemii, niedaleko Karlsbadu, „.znanego jako miejsce śmierci Wallensteina, a także słynącego z licznych hut szkła i papierni”. Ha, ha, co o tym sądzisz, mój chłopcze? - spytał z błyskiem w oku, wydmuchując triumfalnie z papierosa dużą chmurę błękitnego dymu.

- Papier pochodzi z Bohemii - stwierdziłem.

- Otóż to. A człowiek, który napisał bilecik, jest Niemcem. Czy zauważyłeś niezwykły szyk zdania: „Powyższą opinię na pański temat wszyscy zapytani potwierdzają”? W ten sposób nie powiedziałby ani Francuz, ani Rosjanin. Jedynie Niemcy tak okrutnie obchodzą się z czasownikami. Pozostaje się więc dowiedzieć, czego chce ten Niemiec w masce na twarzy, piszący na papierze z Bohemii. I jeśli się nie mylę, on właśnie przybywa, by rozwiać nasze wątpliwości.

Nim skończył mówić, rozległ się donośny dźwięk podków i kół ocierających się o krawężnik, a potem usłyszeliśmy natarczywy dzwonek do drzwi. Holmes zagwizdał.

- Sądząc po odgłosach, to para - stwierdził. Wyjrzawszy przez okno, kontynuował: -Owszem, ładna kareta i para pięknych koni, po sto pięćdziesiąt gwinei za każdego. Watsonie, możemy być pewni jednego: sprawa dotyczy dużych pieniędzy.

- Myślę, że powinienem już iść, Holmesie.

- Ależ bynajmniej, doktorze. Zostań tu. Cóż pocznę bez swego kronikarza? Sprawa zapowiada się interesująco, i szkoda byłoby ją przegapić.

- Ależ twój klient.

- Nie martw się o niego. Twoja pomoc może być potrzebna zarówno mnie, jak i jemu. Nadchodzi. Siadaj w fotelu, doktorze, i nadstawiaj ucha.

Ciężkie powolne kroki, które wcześniej słyszeliśmy na schodach i w korytarzu, zatrzymały się tuż przed drzwiami; rozległo się głośne władcze stukanie.

- Proszę wejść! - zawołał Holmes.

Człowiek, który przestąpił próg pokoju, miał co najmniej sześć stóp (może nawet sześć stóp i dziesięć cali) wzrostu, a jego kończyn i klatki piersiowej nie powstydziłby się Herkules. Ubrany był z przepychem, który w Anglii uchodził za taki, co graniczy ze złym smakiem. Rękawy i klapy jego dwurzędowego płaszcza były obszyte grubą warstwą futra z karakułów, a granatowa peleryna, którą narzucił na ramiona, była podbita płomieniście czerwonym jedwabiem. Pod szyją spinała ją brosza wykonana z jednej bryły czerwonego berylu. Buty z cholewami, sięgające połowy łydek, ozdobione grubym brązowym futrem, dopełniały wrażenia barbarzyńskiego bogactwa. Mężczyzna trzymał w ręku kapelusz z szerokim rondem, a górną część jego twarzy przesłaniała czarna maska sięgająca aż za kości policzkowe. Najwyraźniej dopiero co ją założył, gdyż, wchodząc, wciąż trzymał rękę przy policzku. Dolna część jego twarzy zdradzała mocny charakter. Miał grube obwisłe wargi i długi wydatny podbródek, świadczący o zdecydowaniu przeradzającym się w upór.

- Dostał pan mój bilecik? - spytał głębokim ostrym głosem z wyraźnym niemieckim akcentem. - Uprzedzałem, że przyjdę do pana. - Spoglądał to na jednego, to na drugiego z nas, jakby nie był pewny, do kogo ma się zwracać.

- Proszę usiąść - powiedział Holmes. - To mój przyjaciel doktor Watson, który niekiedy wyświadcza mi uprzejmość, pomagając w pracy. Z kim mam przyjemność?

- Może pan mnie tytułować hrabią von Kramm, jestem czeskim szlachcicem. Rozumiem, że ten pański przyjaciel jest człowiekiem honorowym i dyskretnym i mogę mu zaufać w sprawie najwyższej wagi. Jeśli tak nie jest, zdecydowanie wolałbym rozmawiać z panem na osobności.

Wstałem, zamierzając odejść, ale Holmes chwycił mnie za nadgarstek i pchnął z powrotem na fotel.

- Albo obaj, albo żaden - stwierdził. - Przy tym dżentelmenie może pan powiedzieć wszystko, co ma mi pan do przekazania.

Hrabia wzruszył swymi potężnymi ramionami i odrzekł:

- W takim razie muszę zacząć od zobowiązania obu panów do zachowania w całkowitej tajemnicy wszystkiego, co powiem, przez dwa lata. Po upływie tego czasu sprawa nie będzie miała już żadnego znaczenia, nie przesadzę jednak, mówiąc, że obecnie może mieć wpływ na historię Europy.

- Daję słowo - powiedział Holmes.

- Ja również.

- Proszę mi wybaczyć maskę - ciągnął nasz dziwny gość. - Mój dostojny chlebodawca nie życzy sobie, byście poznali, panowie, tożsamość jego przedstawiciela; wyznam także, że tytuł, który panom podałem, nie należy do mnie.

- Jestem tego świadom - odpowiedział oschle Holmes.

- Okoliczności są bardzo delikatne, należy podjąć wszelkie środki ostrożności, by zakończyć sprawę, która może wywołać ogromny skandal i skompromitować jeden z europejskich rodów królewskich. Ściśle rzecz biorąc, sprawa dotyczy rodu Ormstein, panującego w Bohemii.

- Spodziewałem się i tego - mruknął Holmes, wygodnie umościł się w fotelu i zamknął

oczy.

Nasz gość z wyraźnym zdziwieniem przyjrzał się swobodnie usadowionej, ociężałej sylwetce mężczyzny, którego niewątpliwie opisano mu jako najbardziej przenikliwy umysł i najbardziej energicznego detektywa w Europie. Holmes powoli otworzył oczy

i ze zniecierpliwieniem popatrzył na swego wielkiego klienta.

- Jeśli Wasza Wysokość zniży się do przedstawienia sprawy, z którą przyszedł, będę miał duże szanse, żeby coś mu poradzić - zauważył.

Mężczyzna zerwał się z krzesła i, wielce wzburzony, zaczął przemierzać pokój. W końcu w geście desperacji zdarł z twarzy maskę i rzucił ją na ziemię.

- Ma pan rację! - wykrzyknął. - Jestem królem! Czemuż miałbym to ukrywać?

- Istotnie, po co? - mruknął Holmes. - Zanim Wasza Wysokość się odezwał, już wiedziałem, że stoi przede mną Wilhelm Gottsreich Sigismond von Ormstein, Wielki Książę Cassel-Felstein i dziedzic tronu Bohemii.

- Ale rozumie pan - powiedział nasz dziwny gość, ponownie siadając i przesuwając ręką po swym wysokim bladym czole - rozumie pan, że nie jestem przyzwyczajony do załatwiania tego rodzaju spraw osobiście. Tym razem jednak chodzi o kwestię tak delikatną, że nie mogłem powierzyć jej nikomu; czyniąc to, oddałbym się w ręce tego człowieka. Przyjechałem tu incognito z Pragi, by się z panem skonsultować.

- Słucham pana - Holmes ponownie zamknął oczy.

- Krótko mówiąc, fakty przedstawiają się następująco: mniej więcej pięć lat temu byłem przez dłuższy czas w Warszawie, tam poznałem słynną intrygantkę, Irene Adler. Nie wątpię, że zna pan to nazwisko.

- Doktorze, bądź tak dobry i sprawdź to w moim indeksie - wymamrotał Holmes, nie otwierając oczu. Od wielu lat zapisywał wszelkie wiadomości dotyczące różnych osób czy rzeczy, trudno więc było znaleźć zjawisko lub człowieka, o którym nie byłby w stanie natychmiast uzyskać informacji. Tak było i tym razem. Biografia rzeczonej pani była wciśnięta pomiędzy życiorysy żydowskiego rabina i komandora marynarki, autora monografii o rybach głębinowych.

- Pokaż! - poprosił Holmes. - Hmm. Urodzona w New Jersey w 1858 roku. Kontralt, hmm! La Scala, hmm! Primadonna w Operze Narodowej w Warszawie, tak! Zakończyła karierę śpiewaczki, ha! Mieszka w Londynie, otóż to! Jak rozumiem, Wasza Wysokość wplątał się w stosunki z tą osóbką, napisał do niej kompromitujące listy, a teraz pragnie je odzyskać.

- Zgadza się. Ale skąd.

- Czy doszło do zawarcia potajemnego małżeństwa?

- Nie.

- Czy zostały podpisane jakiekolwiek dokumenty?

- Nie.

- W takim razie nie rozumiem, czego się Wasza Wysokość obawia. Gdyby ta młoda panna zapragnęła przedstawić listy w celu na przykład szantażu, jak miałaby dowieść ich autentyczności?

- Sam je napisałem.

- Phi! To fałszerstwo.

- Na mym prywatnym papierze listowym.

- Skradzionym.

- Z moją pieczęcią.

- Podrobioną.

- Z moim zdjęciem.

- Kupionym.

- Ale na zdjęciu jesteśmy oboje.

- Ach! Bardzo niedobrze. Wasza Wysokość istotnie popełnił niedyskrecję.

- Byłem szalony! Niespełna rozumu!

- Wasza Wysokość naraził się na poważną kompromitację.

- Byłem wtedy zaledwie księciem koronnym. Bardzo młodym księciem. Teraz mam dopiero trzydzieści lat.

- Zdjęcie trzeba odzyskać.

- Próbowaliśmy, ale bez skutku.

- Wasza Wysokość musi za nie zapłacić.

- Ona nie chce go sprzedać.

- W takim razie trzeba go ukraść.

- Próbowałem pięciokrotnie. Opłaceni przeze mnie złodzieje dwa razy splądrowali jej dom. Raz przechwyciliśmy jej bagaż podczas podróży. Dwukrotnie ją napadnięto. Wszystko na nic.

- Ani śladu zdjęcia?

- Jak kamień w wodę.

Holmes się zaśmiał:

- To błahy problem.

- Dla mnie jest bardzo poważny - odparł król z wyrzutem.

- Istotnie, bardzo. A co wspomniana osoba zamierza zrobić ze zdjęciem?

- Chce go użyć, by mnie zrujnować.

- W jaki sposób?

- Niedługo jest mój ślub.

- Słyszałem o tym.

- Żenię się z Clotilde Lothman von Saxe-Meningen, młodszą córką króla Skandynawii. Być może wie pan o tym, że jej ród jest bardzo pryncypialny. Moja narzeczona to wcielenie wrażliwości. Nawet cień wątpliwości co do mego prowadzenia się położyłby kres małżeńskim planom.

- A co na to Irene Adler?

- Grozi, że wyśle im zdjęcie. I zrobi to. Wiem, że to zrobi. Nie zna jej pan, ma nieugięty charakter. Jest najpiękniejszą z kobiet, które poznałem, i ma umysł najbardziej stanowczego z mężczyzn. Posunie się do wszystkiego, by uniemożliwić mi małżeństwo z inną kobietą.

- Czy Wasza Wysokość jest pewien, że jeszcze nie wysłała zdjęcia?

- Tak.

- Dlaczego?

- Zagroziła, że zrobi to w dniu, kiedy nasze oświadczyny zostaną ogłoszone publicznie. Będzie to w przyszły poniedziałek.

- Mamy zatem jeszcze trzy dni - stwierdził Holmes, ziewając. - Bardzo dobrze. Póki co muszę się zająć kilkoma pilnymi sprawami. Wasza Wysokość zamierza na razie pozostać w Londynie?

- Owszem. Mieszkam w hotelu „Langham” jako hrabia von Kramm.

- W takim razie napiszę do Waszej Wysokości, by powiadomić go o postępach w sprawie.

- Bardzo pana o to proszę. Będę ze zniecierpliwieniem oczekiwał każdej wiadomości od pana.

- A jeśli chodzi o pieniądze?

- Ma pan wolną rękę.

- Całkowicie?

- Proszę pana, jestem skłonny oddać jedną z prowincji mego królestwa, by odzyskać to

zdjęcie.

- A wydatki bieżące?

Król wyjął spod płaszcza ciężką zamszową sakiewkę i położył ją na stole.

- Trzysta funtów w złocie i siedemset w banknotach - oświadczył.

Holmes wypisał pokwitowanie na kartce z notatnika i podał je monarsze.

- A adres tej pani?

- Briony Lodge, Serpentine Avenue, St. John’s Wood.

Holmes zanotował i powiedział:

- Mam jeszcze tylko jedno pytanie. Czy było to zdjęcie typu cabinetl?

- Owszem.

- W takim razie życzę Waszej Wysokości dobrej nocy i ufam, że niedługo będziemy mogli przekazać mu dobre wieści - stwierdził Holmes. Kiedy na ulicy dał się słyszeć turkot kół królewskiej karety dodał: - Dobrej nocy i tobie, Watsonie. Jeśli będziesz tak dobry i wpadniesz tu jutro o trzeciej po południu, chciałbym porozmawiać z tobą o tej sprawie.

Część druga


Stawiłem się przy Baker Street punktualnie o trzeciej, ale Holmesa jeszcze nie było. Gospodyni poinformowała mnie, że opuścił dom tuż po ósmej rano. Usiadłem więc przy kominku, zamierzając czekać na jego powrót tak długo, jak będzie to konieczne. Zainteresowałem się już tą sprawą, bo choć nie była równie ponura i dziwna jak dwie zbrodnie, które opisałem wcześniej, towarzyszące okoliczności nadawały jej specyficznego charakteru, a osoba wysoko postawionego klienta - pikanterii. Co więcej, prócz faktów dotyczących śledztwa, prowadzonego przez mojego przyjaciela, coś w jego mistrzowskim sposobie widzenia sytuacji i przenikliwym rozumowaniu sprawiało, że czerpałem przyjemność z obserwowania stylu jego pracy, subtelnych metod, z których pomocą potrafił rozwikłać tajemnice, na pozór nie rozwiązywalne. Byłem tak przyzwyczajony do jego sukcesów, że myśl o niepowodzeniu nie mieściła mi się w głowie.

Dochodziła czwarta, kiedy drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł koniuszy. Był niechlujny, wyglądał na pijanego i miał potargane bokobrody. Przyzwyczaiłem się już do tego, z jak niezwykłą łatwością mój przyjaciel wcielał się w różne postacie, przebierając się. ale musiałem mu się przyjrzeć trzy razy, nim się upewniłem, że to naprawdę on. Holmes kiwnął głową i zniknął w sypialni, skąd po pięciu minutach wyszedł, odziany w tweedowy garnitur, wyglądając szacownie jak zwykle. Włożył ręce do kieszeni, usiadł, wyciągnął nogi w stronę ognia i przez kilka minut serdecznie się śmiał.

- Doprawdy! - wykrzyknął, a później znów wybuchnął śmiechem i śmiał się tak długo, aż w końcu opadł bez sił na fotel.

- O co chodzi?

- To doprawdy zabawne. Założę się, że nigdy byś nie zgadł, czym się zająłem dziś rano i do czego to doprowadziło.

- Nie mam pojęcia. Podejrzewam, że studiowałeś nawyki, a być może i dom panny Irene

Adler.

- Nie inaczej. Ten fakt jednak miał dość niezwykłe następstwa. Zaraz ci opowiem. Wyszedłem z domu tuż po ósmej w przebraniu bezrobotnego stajennego. Ludzie tej profesji odnoszą się do siebie z wielką przyjaźnią i sympatią. Jeśli jesteś jednym z nich, powiedzą ci wszystko, co chcesz wiedzieć. Szybko znalazłem Briony Lodge. To urocza dwupiętrowa willa, która stoi frontem do ulicy. Z tyłu jest ogródek. Drzwi zaopatrzone są w mocny zamek. Duży salon znajduje się po prawej stronie; jest ładnie umeblowany; wysokie, prawie sięgające podłogi okna zamknięte są na te niedorzeczne angielskie zamki, które otworzyłoby nawet dziecko. Nie wykryłem nic więcej ciekawego, poza tym, że z dachu wozowni można sięgnąć do jednego z okien w korytarzu. Obejrzałem je dokładnie z każdej strony, ale nie znalazłem niczego interesującego. Poszedłem dalej ulicą. Tak jak się spodziewałem, znalazłem w bocznym zaułku stajnię, której jedna ściana przylega do ogrodu. Pomogłem stajennym oporządzić konie. Dostałem za to dwa pensy, szklankę piwa, dwie porcje machorki i uzyskałem mnóstwo informacji o pannie Adler i większości innych mieszkańców tej okolicy, którzy mnie wcale nie interesowali, ale których biografii byłem zmuszony wysłuchać.

- A co z Irene Adler?

- Och, zawróciła w głowie wszystkim mężczyznom z sąsiedztwa. Jest najelegantszą przedstawicielką płci pięknej na tej planecie, stajenni potwierdzili to jednogłośnie. Żyje spokojnie, śpiewa na koncertach, wyjeżdża codziennie o piątej i wraca na kolację punktualnie o siódmej. Poza tym rzadko wychodzi z domu, chyba że na występy. Odwiedza ją tylko jeden mężczyzna, ciemnowłosy, przystojny i energiczny, za to często. Przychodzi co najmniej raz dziennie, czasami nawet dwa razy. Nazywa się Godfrey Norton, jest adwokatem w Temple.

Widzisz, jak dobrze jest mieć stajennych za informatorów? Kilka razy odwieźli go do domu i wiedzą o nim wszystko. Kiedy wysłuchałem tego, co mieli do powiedzenia, zacząłem znów przechadzać się po okolicach Briony Lodge i obmyślać plan działania. Godfrey Norton najwyraźniej odgrywał ważną rolę. Wiedziałem, że jest prawnikiem. Brzmiało to podejrzanie. Co ich łączyło? Jaki był cel jego regularnych wizyt? Czy była jego klientką, przyjaciółką, a może kochanką? Jeśli klientką, zapewne przekazała mu zdjęcie. Jeśli kochanką, było to mniej prawdopodobne. Od odpowiedzi na to pytanie zależało, czy powinienem kontynuować działania w Briony Lodge, czy mam skierować swą uwagę na pokoje zajmowane przez tego dżentelmena w Temple. Była to delikatna kwestia i poszerzała zakres mego działania. Obawiam się, że zanudzam cię szczegółami, ale muszę wyjaśnić ci niewielkie trudności, z jakimi się borykałem, żebyś zrozumiał sytuację.

- Słucham cię uważnie - odpowiedziałem.

- Wciąż zastanawiałem się nad tą sprawą, kiedy do drzwi Briony Lodge podjechała dorożka. Wyskoczył z niej bardzo przystojny ciemnowłosy mężczyzna z orlim nosem i wąsami. Nie ulegało wątpliwości, że to człowiek, o którym mi opowiadano. Chyba bardzo się śpieszył; krzyknął dorożkarzowi, żeby na niego poczekał, przemknął obok pokojówki, która otworzyła mu drzwi, i wszedł do domu jak do siebie. Spędził tam około pół godziny; widziałem przez okna salonu, jak chodzi tam i z powrotem, mówiąc o czymś z ożywieniem i wymachując rękami. Kobiety nie dostrzegłem. Po pewnym czasie mężczyzna wyszedł z domu. Wyglądał na jeszcze bardziej wzburzonego niż przedtem. Podchodząc do dorożki, wyjął z kieszonki złoty zegarek i wbił w niego wzrok. „Jedź, jakby cię sam diabeł gonił! - krzyknął. - Najpierw do sklepu Gross & Hankey’s przy Regent Street, potem do kościoła św. Moniki przy Edgeware Road. Dostaniesz pół gwinei, jeśli dotrzesz tam w dwadzieścia minut!”. Ruszyli z kopyta, i właśnie zacząłem się zastanawiać, czy nie powinienem podążyć za nimi, kiedy z zaułka wyjechał mały elegancki powozik. Woźnica był rozchełstany i miał przekrzywiony krawat, a paski uprzęży wystawały ze sprzączek. Gdy tylko powóz się zatrzymał, z domu wybiegła kobieta i wsiadła do tego powozu. Widziałem ją zaledwie przez chwilę, ale zauważyłem, jaka była piękna. Za jej twarz wielu mężczyzn byłoby gotowych umrzeć. „Do kościoła św. Moniki, John - krzyknęła. -Dostaniesz pół suwerena, jeśli dotrzesz tam w dwadzieścia minut!”. Nie mogłem stać bezczynnie, Watsonie. Zastanawiałem się, czy mam pobiec, czy uchwycić się z tyłu jej powozu, kiedy nadjechała powóz. Dorożkarz nie był zachwycony swym obdartym pasażerem, ale nim zdążył zaprotestować, wskoczyłem do środka. „Do kościoła św. Moniki - zażądałem. - Dostaniesz pół suwerena, jeśli dotrzesz tam w dwadzieścia minut”. Było za dwadzieścia pięć dwunasta i przeczuwałem, co się święci. Moja dorożka jechała prędko; chyba nigdy w życiu nie poruszałem się tak szybko, ale pozostali dotarli na miejsce przede mną. Dorożka i powozik zaprzężony w spienione konie stały już przed bramą kościoła, kiedy tam podjechałem. Zapłaciłem dorożkarzowi i wbiegłem do świątyni. W środku nie było nikogo poza dwojgiem, których śledziłem, i księdzem w komży. Wydało mi się, że czyni im wymówki. Wszyscy troje stali przed ołtarzem bardzo blisko siebie. Szedłem boczną nawą, jak czyni każdy odwiedzający świątynię z nudów. Nagle, ku memu zaskoczeniu, trójka stojąca przed ołtarzem odwróciła się w moją stronę, i Godfrey Norton podbiegł do mnie. „Dzięki Bogu! - krzyczał. - Pan się nada. Proszę podejść! Proszę podejść!”. „O co chodzi?” - spytałem. „Chodź, człowieku, chodź, tylko trzy minuty, inaczej to nie będzie miało mocy prawnej!”. Zostałem niemal siłą zaciągnięty do ołtarza, i zanim się spostrzegłem, słuchałem szeptanych mi do ucha odpowiedzi, zapewniających o rzeczach, o których nie miałem pojęcia, dotyczących trwałego związania się panny Irene Adler z kawalerem Godfreyem Nortonem. Wszystko trwało zaledwie chwilę. Po zakończeniu ceremonii dżentelmen zaczął mi wylewnie dziękować, dama mu wtórowała, a ksiądz uśmiechał się od ucha do ucha. Była to najbardziej absurdalna sytuacja, w jakiej się kiedykolwiek znalazłem, i właśnie na myśl o niej zacząłem się teraz śmiać. Zdaje się, że dokumenty, które przedstawiła młoda para, zawierały jakieś błędy, i duchowny kategorycznie odmówił udzielenia im ślubu bez świadka. Moje pojawienie się w świątyni uratowało pana młodego przed koniecznością biegania po ulicach w poszukiwaniu drużby. Panna młoda dała mi suwerena, którego zamierzam nosić na pamiątkę na łańcuszku od zegarka.

- To bardzo nieoczekiwany obrót spraw - stwierdziłem. - Co było dalej?

- Zrozumiałem, że moje plany są bardzo poważnie zagrożone. Wyglądało na to, iż państwo młodzi niezwłocznie wyjadą, a to wymagało z mojej strony szybkich i energicznych działań. Jednakże po wyjściu z kościoła nowożeńcy zachowali się nietypowo: on ruszył z powrotem do Temple, a ona poszła do swojego domu. „Będę w parku o piątej, jak zawsze” -powiedziała kobieta, odchodząc. Niczego więcej nie słyszałem. Rozeszli się, każde w swoją stronę, a ja zająłem się własnymi sprawami.

- Czyli?

- Wołowiną na zimno i szklanką piwa - odpowiedział, dzwoniąc na gospodynię. - Byłem zbyt zajęty, by myśleć o jedzeniu, a dziś wieczorem mogę mieć jeszcze mniej czasu. Przy okazji, doktorze, chciałbym prosić cię o pomoc.

- Z przyjemnością.

- Nie masz nic przeciwko złamaniu prawa?

- Ani trochę.

- Ani zagrożeniu aresztowaniem?

- Nie, jeśli w słusznej sprawie.

- Ach, sprawa j est j ak naj słuszniej sza!

- W takim razie jestem do usług.

- Byłem pewien, że można na ciebie liczyć.

- Jak mogę ci pomóc?

- Wyjaśnię, kiedy pani Turner przyniesie jedzenie. A teraz - kontynuował, pochłaniając z apetytem prostą potrawę, którą dostarczyła nam gospodyni - jestem zmuszony mówić przy jedzeniu, gdyż nie mam wiele czasu. Dochodzi piąta. W ciągu dwóch godzin musimy dotrzeć na miejsce. Panna, czy raczej pani, Irene, wraca z przejażdżki o siódmej. Musimy być wówczas w Briony Lodge, by się z nią spotkać.

- I co dalej?

- Zostaw to mnie. Zaplanowałem już przebieg wydarzeń. Nalegam tylko, że cokolwiek będzie się działo, niczego nie rób. Zrozumiałeś?

- Mam się w nic nie mieszać?

- Masz w ogóle nie podejmować żadnych działań. Prawdopodobnie dojdzie do drobnego incydentu. Nie bierz w nim udziału. W wyniku tego zdarzenia trafię do wnętrza domu. Po czterech - pięciu minutach w salonie otworzy się okno. Masz stać blisko niego.

- Rozumiem.

- Obserwuj mnie, miej mnie w polu widzenia.

- Rozumiem.

- I kiedy uniosę rękę, w ten oto sposób, wrzucisz do salonu to, co za chwilę ci dam, i zaczniesz krzyczeć: „Pali się!”. Nadążasz?

- Owszem.

- Nie ma się czego obawiać - stwierdził, wyjmując z kieszeni długi przedmiot w kształcie cygara. - To zwykła świeca dymna; ma po obu stronach nasadki, dzięki którym sama się zapali.

To jest twoje zadanie. Kiedy zaczniesz krzyczeć: „Pali się!”, zbiegnie się tłum. Wtedy pójdziesz ulicą aż do końca, a ja za dziesięć minut do ciebie dołączę. Czy wszystko jasno?

- Mam się w nic nie mieszać, stanąć blisko okna, obserwować cię, a na twój sygnał wrzucić do środka ten przedmiot, potem krzyknąć, że się pali, i czekać na ciebie na rogu ulicy.

- Właśnie.

- Proszę całkowicie na mnie polegać.

- Znakomicie. Muszę się przygotować do odegrania nowej roli.

Zniknął w swej sypialni i po kilku minutach powrócił pod postacią przyjaznego prostodusznego protestanckiego duchownego. Na głowie miał czarny kapelusz z szerokim rondem, a na szyi koloratkę. Ubrany był w workowate spodnie. Współczującego uśmiechu i życzliwej ciekawości nie powstydziłby się sam John Hare2. Holmes nie tylko zmienił kostium. Wyraz jego twarzy, postawa, ba!, nawet dusza wydawały się zmieniać z każdą kolejną rolą. Kiedy postanowił poświęcić się badaniu zbrodni, nauka straciła przenikliwy umysł, a scena -znakomitego aktora.

Wyruszyliśmy z Baker Street kwadrans po szóstej, a za dziesięć siódma znaleźliśmy się przy Serpentine Avenue. Zapadał już zmierzch, i zapalano lampy. Przechadzaliśmy się przed Briony Lodge, czekając na jego lokatorkę. Dom wyglądał właśnie tak, jak go sobie wyobraziłem na podstawie zwięzłego opisu Holmesa, ale sąsiedztwo było znacznie mniej ciche, niż się spodziewałem. Jak na małą uliczkę w spokojnej okolicy panował tu niezwykły ruch. Na rogu stała grupa niechlujnie ubranych mężczyzn, którzy śmiali się i palili, był tu też szlifierz ze swym kołem; dwóch królewskich gwardzistów flirtowało z jakąś niańką, a kilku dobrze ubranych młodych ludzi przechadzało się z cygarami w ustach.

- Widzisz - zauważył Holmes, kiedy chodziliśmy tam i z powrotem przed domem - to małżeństwo w gruncie rzeczy upraszcza sprawę. Zdjęcie stało się teraz bronią obosieczną. Istnieje prawdopodobieństwo, że Irene zapragnie je ukryć przed panem Godfreyem Nortonem tak, jak nasz klient przed swoją księżniczką. Tylko gdzie go szukać?

- No właśnie, gdzie?

- Jest bardzo mało prawdopodobne, że nosi je ze sobą. Fotografia ma format cabinet, jest więc zbyt duża, by ukryć ją w fałdach kobiecej sukni. Irene wie też, że król może kazać ją uprowadzić i przeszukać, gdyż zostały podjęte już dwie takie próby. Możemy zatem przyjąć, że kobieta nie ma zdjęcia przy sobie.

- Gdzie zatem je trzyma?

- U swego bankiera lub prawnika. To dwie możliwości, jednak żadna z nich nie wydaje się realna. Kobiety są z natury skryte i same strzegą swych tajemnic. Dlaczego miałaby komukolwiek oddawać zdjęcie? Uznała, że u niej będzie bezpieczne, ale nie zdawała sobie sprawy, jakie skutki polityczne (i nie tylko), może wywołać konflikt z tak nieprzejednanym człowiekiem. Poza tym pamiętaj, że postanowiła wykorzystać zdjęcie w najbliższych dniach, zatem musi się ono znajdować tam, gdzie może po nie sięgnąć w każdej chwili. W jej własnym domu.

- Ale przecież dwukrotnie go obrabowano.

- Phi! Nie wiedzieli, jak i gdzie szukać.

- A ty jak zamierzasz szukać?

- Wcale nie mam takiego zamiaru.

- Co chcesz zatem zrobić?

- Skłonię ją, żeby sama mi je pokazała.

- Nie zgodzi się na to.

- Nie będzie mogła odmówić. Słyszę turkot kół. To jej powóz. Pamiętaj o moich poleceniach.

Nim skończył mówić, zobaczyliśmy światła eleganckiego powozika, który wyłonił się zza rogu ulicy i podjechał pod drzwi Briony Lodge. Gdy się zatrzymał, jeden z obiboków wystających na rogu ulicy rzucił się otwierać drzwi w nadziei, że zarobi miedziaka, ale został odepchnięty przez innego próżniaka, który przybiegł w tym samym celu. Wywiązała się wściekła sprzeczka, a spotęgowali ją dodatkowo gwardziści, którzy opowiedzieli się za jednym z obiboków i szlifierzem, który równie gorąco popierał obie strony. Posypały się ciosy, i kobieta, która właśnie wysiadła z powozu, w jednej chwili znalazła się wśród rozgorączkowanych walczących ludzi, rozdających na prawo i lewo ciosy pięściami i kijami. Holmes wkroczył w tłum, by ratować damę, ale kiedy był tuż przy niej, krzyknął i padł na ziemię z zakrwawioną twarzą. Widząc to, gwardziści i próżniacy rozpierzchli się w przeciwne strony, a lepiej ubrani przechodnie, którzy przyglądali się bójce, nie biorąc w niej udziału, stłoczyli się wokół, by pomóc kobiecie i opatrzyć rannego. Irene Adler (tak nadal będę ją nazywał), wbiegła po schodach prowadzących do domu, jednak zatrzymała się przed drzwiami i popatrzyła w dół. Światła w korytarzu uwidoczniały jej piękną sylwetkę.

- Czy ten biedny dżentelmen odniósł ciężkie rany? - spytała.

- Nie żyje! - odezwało się kilka głosów.

- Nie, nie, życie jeszcze się w nim tli! - zawołał inny. - Ale nie dojedzie do szpitala.

- To odważny człowiek - stwierdziła jakaś kobieta. - Gdyby nie on, skradliby pani portfel i zegarek. To był bezwzględny gang. Ach, zaczął oddychać!

- Nie może tak leżeć na ulicy. Czy można go wnieść do środka, proszę pani?

- Oczywiście. Wnieście go do salonu, tam jest wygodna kanapa. Tędy proszę!

Powoli i z namaszczeniem wnieśli Holmesa do willi Briony Lodge i położyli w salonie; ja obserwowałem całą sytuację ze swego posterunku przy oknie. Zapalono już lampy, nie zaciągnięto jednak zasłon, widziałem więc mego przyjaciela leżącego na kanapie. Nie mam pojęcia, czy odczuwał wtedy wyrzuty sumienia z powodu odgrywanej roli, wiem jednak na pewno, że nigdy nie było mi tak za siebie wstyd jak wtedy, gdy zobaczyłem tę piękną istotę, przeciwko której spiskowałem. Byłem poruszony jej wdziękiem i oddaniem, z jakimi zajmowała się rannym. Zdradziłbym jednak Holmesa, wycofując się z powierzonego mi zadania. Opanowałem poryw serca i wyjąłem spod płaszcza świecę dymną. „Przecież wcale nie robimy jej krzywdy - pomyślałem - jedynie powstrzymujemy ją przed skrzywdzeniem innej osoby”.

Holmes usiadł na kanapie. Widziałem, że zachowuje się jak człowiek, któremu brakuje powietrza. Pokojówka podbiegła do okna i otworzyła je. W tej samej chwili zobaczyłem, jak mój przyjaciel podnosi rękę, dając mi znak. Wrzuciłem świecę do pokoju i krzyknąłem:

- Pali się!

Natychmiast zebrał się tłumek lepiej i gorzej ubranych gapiów; byli tam dżentelmeni, stajenni i służący; wszyscy zaczęli wrzeszczeć:

- Pali się!

Gęste kłęby dymu wypełniły pokój i zaczęły ulatywać przez otwarte okno. Zauważyłem biegające postacie, a chwilę później usłyszałem dobiegający ze środka głos Holmesa, zapewniający, że to fałszywy alarm. Przeciskając się przez rozwrzeszczany tłum, dotarłem na róg ulicy. Dziesięć minut później mój przyjaciel dołączył do mnie i razem oddaliliśmy się od źródła burzliwych zdarzeń. Szliśmy szybko bez słowa przez kilka minut, aż w końcu skręciliśmy w jedną z cichych uliczek przecinających Edgeware Road.

- Bardzo dobrze się spisałeś, doktorze - stwierdził Holmes. - Nikt nie zrobiłby tego lepiej. Wszystko poszło jak z płatka.

- Masz zdjęcie?

- Wiem, gdzie jest.

- Jak się tego dowiedziałeś?

- Tak, jak ci mówiłem, sama mi pokazała.

- Nic nie rozumiem.

- Nie zamierzam robić z tego tajemnicy - odpowiedział ze śmiechem. - Sprawa jest bardzo prosta. Na pewno zauważyłeś, że wszyscy przechodnie byli statystami, zostali zatrudnieni na ten wieczór.

- Tego akurat się domyśliłem.

- Kiedy wybuchła sprzeczka, rozmazałem na dłoni czerwoną farbę. Rzuciłem się do przodu, upadłem i przeciągnąłem dłonią po twarzy. Wyglądałem jak obraz nędzy i rozpaczy. To stara sztuczka.

- Zauważyłem.

- Pani domu musiała się zgodzić na to, by wnieśli mnie do środka, nie miała innego wyjścia! Trafiłem do salonu, czyli dokładnie tam, gdzie chciałem. Obok była jej sypialnia; musiałem się dowiedzieć, w którym pokoju trzyma zdjęcie. Kiedy położyli mnie na kanapie, zacząłem się dusić, chwytając gorączkowo powietrze. Gospodyni musiała otworzyć okno, a wówczas ty mogłeś działać.

- Co na tym zyskałeś?

- To była najważniejsza część planu! Kiedy kobieta sądzi, że jej dom się pali, instynktownie biegnie po te rzeczy, które są dla niej najdroższe. To jest impuls. Wykorzystałem ten fakt wielokrotnie, na przykład w sprawie skandali w Darlington czy w zamku Arnsworth. Matka chwyta dziecko, panna natomiast szkatułkę z kosztownościami. Było oczywistym, że nasza dama nie ma w domu niczego cenniejszego niż to, czego poszukujemy; wiedziałem zatem, iż pobiegnie zabezpieczyć ten swój skarb. Panika spowodowana pożarem zadziałała znakomicie. Dym i wrzaski mogą nadszarpnąć nawet stalowe nerwy. Irene zrobiła dokładnie to, o co mi chodziło. Zdjęcie jest ukryte we wnęce za przesuwaną okiennicą, z prawej strony, tuż nad sznurem od dzwonka. Kobieta znalazła się tam w jednej chwili. Przez moment widziałem zdjęcie, kiedy je stamtąd wyjęła. Gdy krzyknąłem, że to fałszywy alarm, odłożyła fotografię na miejsce, popatrzyła na świecę dymną i wybiegła z pokoju. Więcej jej nie widziałem. Podniosłem się, przeprosiłem i opuściłem dom. Zastanawiałem się, czy nie zabrać zdjęcia od razu, ale do pokoju wszedł woźnica, który bacznie mi się przyglądał, uznałem więc, że bezpieczniej będzie zaczekać. Pośpiech może wszystko zepsuć.

- Co teraz? - spytałem.

- Nasze zadanie jest już właściwie wykonane. Jutro przyjadę tu z królem; oczywiście, możesz nam towarzyszyć, jeśli zechcesz. Wprowadzą nas do salonu. Poczekamy na panią domu, ale nie jest wykluczone, że kiedy przyjdzie, nas już nie zastanie, nie będzie też zdjęcia. Jego Wysokość może być usatysfakcjonowany tym, że własnoręcznie odzyskał fotografię.

- O której tam będziesz?

- O ósmej rano. Irene będzie jeszcze w łóżku, więc będziemy mogli swobodnie działać. Nie mamy wiele czasu, bo małżeństwo może spowodować całkowitą zmianę jej sposobu życia i nawyków. Należy niezwłocznie zatelegrafować do króla.

Pojechaliśmy na Baker Street. Kiedy mój przyjaciel szukał klucza, jakiś przechodzień powiedział:

- Dobranoc, panie Holmes.

Chodnikiem szło kilka osób, a pozdrowił nas szczupły, okutany w płaszcz młodzieniec, który szedł szybkim krokiem.

- Znam skądś ten głos. - Holmes wpatrywał się w słabo oświetloną ulicę. - Kto to jest, do diaska?

Część trzecia


Noc spędziłem przy Baker Street. Następnego ranka, kiedy jedliśmy grzanki i piliśmy kawę, do pokoju wpadł król Bohemii.

- Pan je naprawdę zdobył! - wykrzyknął, chwytając Sherlocka Holmesa za ramiona i wpatrując się w jego twarz.

- Jeszcze nie.

- Ale ma pan nadzieję odzyskać je?

- Owszem.

- Chodźmy więc. Umieram z niecierpliwości.

- Trzeba zawołać dorożkę.

- Nie, moja kareta czeka.

- Istotnie, uprości to sprawę.

Wyszliśmy z domu i ruszyliśmy do Briony Lodge.

- Irene Adler wyszła za mąż - powiedział Holmes.

- Za mąż? Kiedy?

- Wczoraj.

- Za kogo?

- Za angielskiego prawnika o nazwisku Norton.

- Ależ ona z pewnością go nie kocha.

- Mam nadzieję, że tak.

- Skąd pan wie?

- Chcę oszczędzić Waszej Wysokości kłopotów. Jeśli ta dama kocha swego męża, nie kocha Waszej Wysokości. Jeśli zaś nie kocha Waszej Wysokości, nie ma powodu, by utrudniała realizację pańskich planów.

- To prawda. Bardzo żałuję, że nie była mi równa stanem! Cóż by z niej była za królowa! - rzekłszy to, król pogrążył się w zadumie, którą przerwał nasz przyjazd na Serpentine Avenue.

Drzwi Briony Lodge były otwarte. Na schodach stała starsza kobieta. Przyglądała się, kpiąco, jak wysiadamy z karety.

- Pan Sherlock Holmes, jak sądzę? - spytała.

- Owszem, nazywam się Holmes - odpowiedział mój towarzysz, wpatrując się w nią zdziwionym pytającym wzrokiem.

- W rzeczy samej! Moja pani uprzedziła o pańskiej wizycie. Wyjechała z mężem dziś rano na kontynent pociągiem o 5.15 z dworca Charing Cross.

- Co takiego? - Holmes zbladł, zaskoczony, i się zachwiał; sprawiał wrażenie bardzo zawiedzionego. - Opuściła Anglię?

- I nie zamierza tu wracać.

- A papiery? - spytał król ochrypłym głosem. - Wszystko przepadło!

- To się okaże - Holmes odepchnął służącą i pobiegł do gabinetu. Podążyliśmy za nim. Meble były poprzesuwane, półki pozrzucane, a szafki otwarte, jak gdyby kobieta pośpiesznie opróżniała je przed ucieczką. Holmes podbiegł do sznura od dzwonka, odchylił małą przesuwaną okiennicę i wyjął zza niej list i fotografię. Na zdjęciu była Irene Adler w wieczorowej sukni, a list zaadresowano do „Sz. P. Sherlocka Holmesa. Poste restante”. Mój przyjaciel rozdarł kopertę, i wszyscy trzej przeczytaliśmy list. Widniała na nim data poprzedniego dnia.

DROGI PANIE HOLMES!

Spisał się Pan doprawdy znakomicie. Wywiódł pan mnie w pole. Aż do czasu fałszywego alarmu nie miałam żadnych podejrzeń. Jednak później, kiedy zrozumiałam, że się zdradziłam, pomyślałam o Panu. Ostrzegano mnie przed Panem od miesięcy. Mówiono mi, że jeśli król zatrudni kogoś do prowadzenia tej sprawy, będzie to Pan. Podano mi również Pański adres. Mimo wszystko skłonił mnie Pan do ujawnienia tego, czego się Pan chciał dowiedzieć. Gdy nabrałam podejrzeń, trudno mi było nie ufać uroczemu dobrotliwemu księdzu. Musi Pan jednak pamiętać, że jestem profesjonalną aktorką. Męskie przebrania to dla mnie chleb powszedni. Często korzystam ze swobody, jaką mi zapewniają. Wysłałam mojego woźnicę Johna, żeby pana pilnował, pobiegłam na górę, przebrałam się w mój strój spacerowy i zeszłam na dół, kiedy Pan odjeżdżał.

Śledziłam Pana aż do jego drzwi i w ten sposób upewniłam się, że istotnie jestem obiektem zainteresowania słynnego Sherlocka Holmesa. Później, choć było to dość nieostrożne, życzyłam Panu dobrej nocy i pojechałam zobaczyć się z mężem. Wspólnie uznaliśmy, że skoro mamy przeciw sobie takiego przeciwnika, najlepszym rozwiązaniem będzie ucieczka. Juto rano mój dom będzie już pusty. Jeśli chodzi o zdjęcie, Pański klient może być spokojny. Kocham mężczyznę lepszego niż on i jestem kochana. Król może robić, co mu się podoba. Nie będę czyniła przeszkód, choć tak okrutnie mnie skrzywdził. Zatrzymuję zdjęcie jedynie dla swej ochrony i zabezpieczenia przed krokami, jakie mógłby podjąć w przyszłości. Pozostawiam fotografię, którą być może chciałby zachować i pozostaję szczerze Panu oddana

IRENE NORTON z d. ADLER

- Cóż za kobieta, ach, cóż za kobieta! - wykrzyknął król Bohemii, kiedy skończyliśmy lekturę. - Czyż nie mówiłem panom, jaka jest bystra i rzutka? Czyż nie byłaby wspaniałą królową? Czyż to jest nie smutne, że nie pochodziła z mojej sfery?

- Z tego, co mi wiadomo, ta dama, istotnie, reprezentuje zupełnie inny poziom niż Wasza Wysokość - odparł Holmes zimno. - Przykro mi, że nie udało się doprowadzić sprawy Waszej Wysokości do pożądanego zakończenia.

- Wręcz przeciwnie, drogi panie! - wykrzyknął król. - Nie mogło być lepsze! Wiem, że jej słowo jest święte, więc zdjęcie jest tak bezpieczne, jakby dostępu do niego broniły płomienie.

- Cieszę się, że Wasza Wysokość tak uważa.

- Mam wobec pana ogromny dług. Proszę powiedzieć, w jaki sposób mogę pana wynagrodzić. Ten pierścień. - zsunął z palca sygnet w kształcie węża, przyozdobiony szmaragdem, i położył na dłoni.

- Wasza Wysokość posiada coś, co jest dla mnie dużo cenniejsze.

- Proszę mi powiedzieć, co pan ma na myśli?

- To zdjęcie.

Król spojrzał na Holmesa ze zdumieniem.

- Zdjęcie Irene? - wykrzyknął. - Oczywiście, jeśli tego właśnie pan sobie życzy!

- Dziękuję Waszej Wysokości. Sprawę możemy uznać za zamkniętą. Mam zaszczyt życzyć Waszej Wysokości przyjemnego poranka - powiedział Holmes, po czym skłonił się, odwrócił, i nie zważając na wyciągniętą królewską dłoń, odszedł.

Tak oto wielki skandal zagrażał królestwu Bohemii, a kobiecy spryt zniweczył misterne plany Sherlocka Holmesa.

Dawniej mój przyjaciel kpił sobie z umysłu kobiet, ale jakoś nie słyszałem, by robił to w ostatnim czasie. I kiedy mówi o Irene Adler lub o jej zdjęciu, zawsze wymawia jak tytuł: „Ta Kobieta”.

1 zdjęcia wielkości 4,5 x 6,5 cala, naklejane na warstwę grubego kartonu; cieszyły się dużą popularnością pod koniec XIX wieku (przyp. tłum.)

2 John Hare - angielski aktor; występował w Londynie w drugiej połowie XIX w., uważany był za najwybitniejszego aktora swych czasów (przyp. tłum.)

Rozdział drugi

Liga rudzielców


Pewnego dnia jesienią zeszłego roku odwiedziłem mego przyjaciela Sherlocka Holmesa i zastałem go pogrążonego w rozmowie z bardzo tęgim rumianym starszym dżentelmenem o płomiennorudych włosach. Przeprosiłem za najście i już miałem opuścić pokój, kiedy Holmes bezceremonialnie wciągnął mnie do środka i zamknął drzwi.

- Nie mogłeś wybrać lepszego momentu na wizytę, mój drogi Watsonie - rzekł serdecznie.

- Sądziłem, że jesteś zajęty.

- Istotnie, jestem, i to bardzo.

- W takim razie mogę poczekać w pokoju obok.

- Mowy nie ma. Panie Wilson, ten dżentelmen był mym towarzyszem i pomocnikiem przy rozwiązywaniu wielu najbardziej udanych spraw, i nie mam wątpliwości, że również w pańskim przypadku okaże się wielce pomocny.

Tęgi mężczyzna uniósł się z krzesła i pochylił się do przodu w geście powitania, obrzucając mnie pytającym spojrzeniem oczu okolonych fałdami tłuszczu.

- Proszę usiąść na sofie - powiedział Holmes, opadając z powrotem na fotel i stykając dłonie opuszkami palców, co zazwyczaj robił, gdy się nad czymś zastanawiał. - Mój drogi Watsonie, wiem, że podzielasz moje zamiłowanie do wszystkiego, co niezwykłe i wykracza poza umowności i monotonię codziennego życia. Okazałeś to, spisując z entuzjazmem i, za pozwoleniem, nieco ubarwiając tak wiele mych mało znaczących przygód.

- Sprawy, które prowadziłeś, zawsze bardzo mnie interesowały - zauważyłem.

- Pamiętasz zapewne, jak niedawno, tuż przed tym, jak przyszła do nas panna Mary Sutherland i opowiedziała o swoim niewielkim problemie, wspomniałem, że nawet człowiek

0 najśmielszej fantazji nie jest w stanie wyobrazić czy wymyślić sobie tak osobliwych

1 dziwacznych przypadków, jakie niesie życie.

- Pozwoliłem sobie zwątpić w słuszność tego stwierdzenia.

- Owszem, doktorze, musisz jednak uznać moje poglądy. W przeciwnym razie będę przypominał ci kolejne fakty dopóty, dopóki twój rozsądek nie ugnie się pod ich ciężarem i nie przyzna mi racji. Obecny tu pan Jabez Wilson zaszczycił mnie dziś rano wizytą i zaczął opowiadać historię, która zanosi się na jedną z najbardziej niezwykłych. Jak wiesz, uważam, że najdziwniejsze i najosobliwsze zdarzenia bardzo często wiążą się raczej z drobnymi wykroczeniami. Często wątpliwe jest, czy na pewno zostało popełnione przestępstwo. Na podstawie tego, co dotąd usłyszałem, nie potrafię stwierdzić, czy doszło do złamania prawa, ale bieg wypadków należy do najniezwyklej szych, z jakimi się dotychczas zetknąłem. Panie Wilson, będzie pan tak dobry i zacznie swą opowieść od nowa! Proszę o to nie tylko dlatego, że mój przyjaciel doktor Watson wysłuchał tej historii od początku do końca, ale także dlatego, że ze względu na jej niezwykły charakter chciałbym ponownie usłyszeć wszystkie szczegóły. Kiedy mniej więcej wiem, co się wydarzyło, mogę posiłkować się tysiącami podobnych spraw, które mam w pamięci. Tym razem jestem zmuszony przyznać, że okoliczności pańskiej sprawy są wedle mojej najlepszej wiedzy jedyne w swoim rodzaju.

Postawny klient, napęczniały z dumy, wyciągnął z wewnętrznej kieszeni płaszcza brudną pomiętą gazetę i rozłożył ją na kolanach. Kiedy studiował ogłoszenia, pochylił głowę, wówczas dobrze mu się przyjrzałem i spróbowałem zgadnąć na podstawie wyglądu i ubioru, jak to robił mój przyjaciel, kim jest nasz gość.

Moje obserwacje niewiele mi jednak dały. Od razu można było zauważyć, że jest to typowy pompatyczny brytyjski kupiec, opasły i tępy. Miał na sobie workowate szare spodnie w pepitkę. Jego niezbyt schludny czarny surdut był rozpięty, a na poszarzałej kamizelce widniała bardzo gruba pretensjonalna dewizka z osobliwą ozdobą w postaci kawałka metalu z kwadratowym otworem pośrodku. Na krześle obok leżały postrzępiony cylinder i spłowiały brązowy płaszcz z wymiętym aksamitnym kołnierzem. Przyjrzałem się naszemu gościowi najdokładniej, jak potrafiłem, ale nie dostrzegłem niczego godnego uwagi prócz ogniście rudych włosów oraz wielkiego smutku i niezadowolenia, jakie miał wypisane na twarzy.

Bystremu spojrzeniu Sherlocka Holmesa nie uszła uwagi moja obserwacja, a na moje pytające spojrzenie pokręcił tylko głową i się uśmiechnął:

- Nie potrafię wydedukować niczego prócz oczywistych faktów: nasz gość pracował kiedyś fizycznie, zażywa tabaki, jest wolnomularzem, był w Chinach, a ostatnio sporo pisał.

Imć Jabez Wilson zerwał się z krzesła, wciąż przyciskając palec wskazujący do gazety, i wbił wzrok w mego towarzysza.

- Jakim cudem udało się panu tego wszystkiego dowiedzieć, panie Holmes? - spytał. -Skąd pan na przykład wie, że byłem pracownikiem fizycznym? Owszem, to szczera prawda, w młodości byłem cieślą okrętowym.

- Mówią o tym pańskie ręce. Prawa jest znacznie mocniejsza od lewej. Używał jej pan podczas pracy, więc mięśnie są lepiej rozwinięte.

- A tabaka? A wolnomularstwo?

- Łatwo się domyślić, jako że wbrew ścisłym regułom zakonu nosi pan broszę z cyrklem i węgielnicą.

- Oczywiście! Zapomniałem o tym. A pisanie?

- Na cóż innego może wskazywać prawy mankiet, wyświecony na siedem cali, i lewy rękaw, wytarty na łokciu?

- No tak. A Chiny?

- Wizerunek ryby, który widnieje nad prawym nadgarstkiem, mógł zostać wytatuowany jedynie w Chinach. Zajmowałem się kiedyś tatuażami, stworzyłem nawet przyczynek do literatury tego przedmiotu. Tylko w tym kraju rybie łuski barwi się na delikatnie różowy kolor. Gdy dostrzegłem chińską monetę zawieszoną na pańskiej dewizce, przekonałem się ostatecznie, że był pan w tym kraju.

Jabez Wilson zaśmiał się donośnie.

- A niech mnie! - wykrzyknął. - Na początku myślałem, żeś pan zrobił coś sprytnego, ale teraz widzę, że wcale tak nie jest.

- Watsonie, zaczynam domniemywać, że popełniam błąd, wyjaśniając tok swego rozumowania - stwierdził Holmes. - Jak wiesz, omne ignotum pro magnifico3, więc mogę narazić mą reputację na szwank, jeśli nadal będę aż tak szczery. Panie Wilson, czy udało się panu odnaleźć ogłoszenie?

- Tak, mam je - odpowiedział kupiec, wskazując tłustym palcem kolumnę. - Jest tu. Od niego wszystko się zaczęło. Niech pan sam spojrzy.

Wziąłem gazetę i przeczytałem:

DO LIGI RUDZIELCÓW. Na mocy testamentu Ezechiasza Hopkinsa z Lebanon w stanie Pensylwania, USA, powstała możliwość zatrudnienia jednego z członków Ligi, upoważniająca go do pobierania wynagrodzenia w wysokości czterech funtów tygodniowo w zamian za oddawanie drobnych usług. Ubiegać się o posadę może każdy rudowłosy mężczyzna, zdrowy na ciele i umyśle, który ukończył dwadzieścia jeden lat. Kandydaci winni stawić się osobiście w poniedziałek o jedenastej rano do pana Duncana Rossa w siedzibie Ligi przy Pope’s Court 7, Fleet Street.

- Co to oznacza, do kroćset? - wykrzyknąłem, gdy dwa razy przeczytałem niezwykłe ogłoszenie.

Holmes zachichotał i zaczął się wiercić na krześle; robił tak zawsze, gdy był czymś uradowany.

- Przyznasz - zwrócił się do mnie - że to dosyć osobliwe. A teraz, panie Wilson, proszę zacząć od początku i opowiedzieć nam wszystko o sobie, swym domu i o tym, jak to ogłoszenie wpłynęło na pana losy. Doktorze, popatrz na tytuł gazety i datę.

- To „Morning Chronicle” z dwudziestego siódmego kwietnia 1890 roku, czyli sprzed pięciu miesięcy.

- Znakomicie. Panie Wilson, proszę mówić.

- No więc jest tak, jak panu mówiłem, panie Holmes - zaczął Jabez Wilson, ocierając czoło. - Mam niewielki lombard przy Coburg Square, niedaleko City. Interes nie jest duży, a w ostatnich latach dochody ledwo starczały mi na utrzymanie. Dawniej miałem dwóch pomocników, teraz został tylko jeden, a i jemu nie bardzo miałbym z czego płacić, gdyby nie to, że pracuje za połowę pensji, bo przyucza się do zawodu.

- Jak się nazywa ten usłużny młodzieniec? - spytał Holmes.

- Vincent Spaulding, ale młodzieńcem to on już raczej nie jest. Trudno powiedzieć, ile ma lat. Nie ma chyba na świecie zmyślniejszego pomocnika, panie Holmes. Mógłby rozwinąć skrzydła i zarabiać dwa razy więcej, niż ja jestem w stanie mu zapłacić. Ale skoro jest mu dobrze u mnie, po co mu o tym mówić?

- Istotnie, po co? Ma pan, zdaje się, wielkie szczęście, zatrudniając pracownika, który kosztuje mniej, niż jest wart. Nieczęsto zdarza się to dzisiejszym przedsiębiorcom.

Nie wiem, czy pański pomocnik nie jest równie niezwykły niż ogłoszenie.

- Ach, ma oczywiście swoje wady - odrzekł Wilson. - W życiu nie spotkałem takiego amatora fotografii. Zamiast się szkolić, wciąż biega z aparatem, a potem daje nura do piwnicy jak królik do nory i wywołuje zdjęcia. To jego największa wada, ale ogólnie dobry z niego pracownik i porządny człowiek.

- Mieszka z panem?

- Zgadza się. On i czternastoletnia dziewuszka, która gotuje i sprząta. To już wszyscy mieszkańcy mojego domu. Jestem wdowcem, nigdy nie miałem rodziny. Żyjemy sobie spokojnie we trójkę i zarabiamy na dach nad głową oraz podjęte zobowiązania. To ogłoszenie zmieniło naszą sytuację. Równo cztery miesiące temu Spaulding wszedł do biura, trzymając w rękach tę właśnie gazetę, którą panom pokazałem, i stwierdził: „Mój Boże, Panie Wilson, jakże chciałbym być rudy!”. „A niby czemu?” - ja na to. „Ach, proszę pana - odpowiedział - zwolniła się kolejna posada w Lidze Rudzielców. Przyniesie okrągłą sumkę temu, kto ją otrzyma; zdaje się, że miejsc jest więcej niż chętnych, więc powiernicy zachodzą w głowę, co zrobić z pieniędzmi. Gdyby tylko moje włosy mogły zmienić kolor, wystarałbym się o taką synekurę!”. „O co tu chodzi?” -spytałem. Panie Holmes, jestem wielkim domatorem, a ponieważ to interesanci przychodzili do mnie, a nie ja chodziłem do nich, często spędzałem całe tygodnie, nie wystawiając nosa za próg. Nie wiedziałem zbyt dobrze, co się dzieje na świecie, i zawsze z przyjemnością słuchałem nowin. „Nigdy pan nie słyszał o Lidze Rudzielców?” - spytał, wytrzeszczając oczy. „Nigdy”. „Teraz mi przyszło do głowy, że może pan by się nadawał na to stanowisko”. „A ile dostanę?” - spytałem. „Jedynie kilka setek rocznie, ale pracy przy tym tyle co nic, i nie przeszkadza ona w wykonywaniu innych obowiązków”. Jak się pan domyśla, ta wiadomość przykuła moją uwagę. Od kilku lat cienko przędłem, więc dodatkowych kilkaset funtów rocznie byłoby jak znalazł. „Opowiedz mi wszystko, co o tym wiesz” - poprosiłem. „No cóż. -Spaulding pokazał mi ogłoszenie. - Sam pan widzi, że jest posada do objęcia. Podali też adres, pod który trzeba się zgłaszać po dalsze informacje. Z tego, co wiem, ligę założył amerykański milioner Ezechiasz Hopkins, który był wielkim oryginałem. Sam był rudy i bardzo lubił wszystkich rudzielców. Kiedy zmarł, okazało się, że zostawił swój wielki majątek powiernikom i zalecił wypłacać odsetki do finansowania ciepłych posadek rudowłosym mężczyznom. Słyszałem, że taka praca jest dobrze płatna, a przy tym nie trzeba się narobić”. „Ależ zgłoszą się miliony chętnych!”. „Nie aż tylu, jak pan myśli - odpowiedział. - Widzi pan, ogłoszenie jest skierowane do dorosłych londyńczyków. Ten Amerykanin zaczął prowadzić interesy w Londynie i chciał się odwdzięczyć naszemu pięknemu miastu. Słyszałem też, że nie ma sensu ubiegać się o posadę, jeśli ma się włosy rudoblond, kasztanowe lub w jakimkolwiek innym odcieniu niż naprawdę płomieniście rude. Gdyby pan zechciał się tam zgłosić, panie Wilson, przyjęliby pana z otwartymi ramionami, ale może tych kilkaset funtów nie jest wartych fatygi”. Jak sami panowie widzicie, moje włosy mają bardzo żywy odcień, więc wydawało mi się, że gdybym konkurował z kimkolwiek, miałbym spore szanse. Vincent Spaulding wydawał się tak dobrze poinformowany, że uznałem, iż może mi się przydać. Kazałem mu zamknąć lombard i iść ze mną. Bardzo się ucieszył z wychodnego. Zatrzasnęliśmy okiennice i udaliśmy się pod adres podany w ogłoszeniu. Mam nadzieję, że już nigdy nie przyjdzie mi oglądać niczego takiego, panie Holmes. W odpowiedzi na ogłoszenie ze wszystkich czterech stron świata ściągali mężczyźni, którzy mieli we włosach choćby odcień rudego koloru. Fleet Street była zapchana rudzielcami, a Pope’s Court wyglądał jak jedna wielka pomarańcza. Nie sądziłem, że w całym kraju może być tylu rudowłosych, ilu zebrało się w tym jednym miejscu. Ich włosy miały przeróżne odcienie - słomkowe, cytrynowe, pomarańczowe, ceglaste, w kolorze maści setera irlandzkiego, wątróbki czy gliny, ale, tak jak mówił Spaulding, niewielu miało naprawdę płomiennorude czupryny. Kiedy zobaczyłem, ilu ich czeka, załamałem się i zamierzałem się poddać, ale mój pomocnik nie chciał nawet o tym słyszeć. Nie wiem, jak tego dokonał, ale przepychał się i przeciskał tak długo, aż przedostaliśmy się przez tłum i stanęliśmy na schodach prowadzących do biura. Płynęły nimi dwa strumienie ludzi - jedni wchodzili, pełni nadziei, inni schodzili, zasmuceni. W końcu udało nam się dostać do biura.

- To doprawdy przezabawne - stwierdził Holmes, kiedy jego klient odświeżał swą pamięć przy pomocy ogromnej szczypty tabaki. - Proszę, niech pan kontynuuje tę niezwykle zajmującą opowieść.

- W pomieszczeniu biura nie było niczego poza kilkoma drewnianymi krzesłami i stołem z bali, za którym siedział niewysoki mężczyzna o włosach jeszcze bardziej jaskrawych niż moje. Zamienił on kilka słów z kolejnym kandydatem, ale i u niego znalazł wadę, która go dyskwalifikowała. Wyglądało na to, że otrzymanie posady nie jest wcale taką prostą sprawą. Kiedy jednak nadeszła moja kolej, człowieczek odniósł się do mnie bardziej przychylnie niż do moich poprzedników. Gdy weszliśmy, zamknął drzwi, byśmy mogli porozmawiać na osobności. „Oto pan Jabez Wilson - przedstawił mnie mój pomocnik. - Chce objąć posadę w Lidze”. „I idealnie się do tego nadaje - odpowiedział człowieczek. - Spełnia wszystkie wymogi. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz widziałem równie wspaniały odcień rudości”. Cofnął się o krok, przechylił głowę i wpatrywał się w moje włosy tak długo, że aż się zawstydziłem. Nagle skoczył do przodu, uścisnął mi dłoń i serdecznie pogratulował sukcesu. „Byłoby jawną niesprawiedliwością, gdybym dłużej się wahał, proszę mi jednak wybaczyć, muszę zachować środki ostrożności” - mówiąc to, obiema rękami chwycił mnie za włosy i szarpnął, aż ryknąłem z bólu. „Oczy panu łzawią - stwierdził, wypuszczając moje kędziory - czyli wszystko jest tak, jak być powinno. Musimy zachować ostrożność, bo już dwa razy oszukano nas za pomocą peruki, a w jednym przypadku włosy były ufarbowane. Mógłbym też opowiedzieć panu takie historie o nieuczciwym zastosowaniu pasty do butów, że zwątpiłby pan w dobroć natury ludzkiej”. Podszedł do okna i krzyknął ile sił w płucach, że miejsce zostało obsadzone. Rozległ się jęk zawodu, i przybyli zaczęli się rozchodzić w różne strony. Na miejscu pozostały jedynie dwie rude czupryny, moja i mego rozmówcy. „Nazywam się Duncan Ross i również należę do beneficjentów funduszu założonego przez naszego szlachetnego dobroczyńcę - przedstawił się. - Czy jest pan żonaty, panie Wilson? Czy ma pan rodzinę?”. Zaprzeczyłem, a on natychmiast spochmurniał. „O rety! - Jego głos był bardzo poważny. - To duża przeszkoda. Bardzo mi przykro, że tak się sprawy mają. Fundusz miał służyć nie tylko finansowemu wsparciu rudowłosych, ale także rozpowszechnianiu tego koloru włosów. To doprawdy niefortunne, że jest pan kawalerem”. Mina mi zrzedła, panie Holmes, bo już byłem przekonany, że nie obejmę tej posady, ale po kilku minutach namysłu Ross stwierdził, że pójdzie mi na rękę: „Ta okoliczność wykluczałaby innych kandydatów, ale musimy zrobić wyjątek dla człowieka z taką czupryną. Od kiedy może pan zacząć pełnić obowiązki?”. „Jest to dość niezręczna sytuacja, prowadzę własny interes”. „Ależ niech się pan tym nie martwi, panie Wilson! - wykrzyknął Vincent Spaulding. - Zajmę się nim!”. „Jakie są godziny pracy?” - spytałem. „Od dziesiątej do drugiej”. W lombardzie załatwia się interesy głównie wieczorem, zwłaszcza w czwartki i piątki, czyli tuż przed dniami wypłat, więc bardzo odpowiadała mi możliwość dorobienia w godzinach rannych. Poza tym wiedziałem, że mój pomocnik to dobry człowiek i zajmie się wszystkim, kiedy zaistnieje potrzeba. „Bardzo mi to odpowiada - stwierdziłem. - Jakie wynagrodzenie?”. „Cztery funty tygodniowo”. „A na czym polega praca?”. „Jest bardzo lekka”. „Co pan przez to rozumie?”. „Przez cały czas musi pan być w biurze lub przynajmniej w budynku. Jeśli pan wyjdzie na zewnątrz, utraci posadę na zawsze. Testament określa to bardzo precyzyjnie. Jeśli opuści pan biuro w godzinach pracy, nie dotrzyma warunków”. „To tylko cztery godziny dziennie, i ani mi się śni stąd ruszać” - odparłem. „Nie zostanie przyjęte żadne usprawiedliwienie - ciągnął Duncan Ross. - Ani choroba, ani interesy, ani nic innego. Musi pan być stale na miejscu albo pożegna się ze stanowiskiem”. „A na czym polega praca?”. „Będzie pan przepisywał EncyclopediaBritannica. W szafie znajdzie pan jej pierwszy tom. Zaopatrzy się pan w atrament, pióra, papier i bibułę, a my zapewnimy stół i krzesło. Czy będzie pan mógł przystąpić do pracy jutro?”. „Jak najbardziej” - zapewniłem. „Zatem żegnam pana, panie Wilson, i jeszcze raz gratuluję wysokiego stanowiska, które udało się panu objąć” - powiedział Ross, po czym, gnąc się w ukłonach, wyprowadził mnie z biura. Wróciłem do domu wraz z moim pomocnikiem. Tak ucieszył mnie ten uśmiech losu, że nie wiedziałem, co robić ani co mówić. Zastanawiałem się nad tym przez cały dzień, ale pod wieczór znów ogarnęły mnie wątpliwości. Uznałem, że cała sprawa to jakieś wielkie oszustwo lub jakaś mistyfikacją, choć nie potrafiłem sobie wyobrazić, co taki spisek mógłby mieć na celu. Trudno było uwierzyć, że ktoś sporządził testament, na mocy którego płaci się tak dużo za coś tak łatwego jak przepisywanie encyklopedii. Vincent Spaulding robił, co mógł, by dodać mi otuchy, ale zanim położyłem się spać, postanowiłem się ze wszystkiego wycofać. Rano jednak pomyślałem, że mogę przynajmniej sprawdzić, co się za tym kryje. Kupiłem butelkę taniego atramentu, nie zapomniałem

0 zaostrzonym piórze i siedmiu dużych arkuszach papieru i wyruszyłem na Pope’s Court. Ku memu zaskoczeniu i niekłamanej radości wszystko było dokładnie tak, jak zostało ustalone. Stół już na mnie czekał, a Duncan Ross był na miejscu, by upewnić się, że uczciwie wezmę się do roboty. Kazał mi zacząć od litery A i wyszedł, ale od czasu do czasu wpadał sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. O drugiej życzył mi miłego dnia, pochwalił za szybkość pisania

1 zamknął za mną drzwi biura. Powtarzało się to codziennie, a w sobotę mój chlebodawca wręczył mi cztery złote suwereny za pracę wykonaną przez tydzień. Tak samo było w kolejnym tygodniu i w następnym. Codziennie stawiałem się na miejscu o dziesiątej rano i wychodziłem o drugiej po południu. Pana Rossa widywałem teraz tylko raz dziennie, rano, a po jakimś czasie w ogóle przestał przychodzić. Oczywiście, nie śmiałem wyjść z pokoju ani na chwilę, gdyż nie byłem pewien, kiedy wróci, a posada była tak dobra i tak mi odpowiadała, że za nic nie zaryzykowałbym jej utraty. Tak minęło osiem tygodni. Przepisałem artykuły o anemii, alabastrze, agronomii, architekturze i attyce; byłem pewien, że jeśli się przyłożę, niedługo dojdę do B. Sporo wydałem na papier, zapełniłem swoimi zapiskami prawie całą półkę. I nagle wszystko się skończyło.

- Skończyło?

- Tak, proszę pana, właśnie dziś rano. Zjawiłem się w pracy jak zwykle o dziesiątej, lecz biuro było zamknięte. Na drzwiach była przypięta pinezką mała karteczka. Oto ona, możecie, panowie, sami przeczytać.

Wilson podał nam arkusz sztywnego białego papieru wielkości kartki z notatnika. Widniały na nim słowa:

LIGA RUDZIELCÓW ZOSTAJE ROZWIĄZANA 9 października 1890 r.

Przyglądaliśmy się z Holmesem temu lakonicznemu oświadczeniu i żałosnej minie naszego klienta tak długo, aż komiczny aspekt sprawy przeważył, i obaj wybuchnęliśmy gromkim śmiechem.

- Nie widzę w tym niczego śmiesznego! - wykrzyknął Wilson, czerwieniąc się aż po cebulki płomiennorudych włosów. - Jeśli nie macie mi, panowie, do zaoferowania niczego poza chichotem, zwrócę się do kogo innego.

- Nie, nie! - krzyknął Holmes, popychając go z powrotem na krzesło. - Za skarby świata nie dałbym sobie odebrać pańskiej sprawy! Jest niezwykła, ożywia mnie! Ale, proszę wybaczyć, ma w sobie coś zabawnego. Co pan zrobił, gdy znalazł na drzwiach karteczkę?

- Byłem wstrząśnięty, proszę pana. Nie wiedziałem, co robić. Zacząłem rozpytywać w okolicznych biurach, ale nikt niczego nie wiedział. W końcu poszedłem do gospodarza budynku, który jest księgowym i mieszka na parterze. Spytałem go, czy wie, co się stało z Ligą Rudzielców. Stwierdził, że nigdy nie słyszał o takiej organizacji. Zapytałem go o Duncana Rossa, a on oświadczył, że nie zna tego nazwiska. „Chodzi mi o dżentelmena z biura numer cztery” -wyjaśniłem. „Tego rudego?”. „Tak”. „Ach - odpowiedział - ten człowiek nazywa się William Morris. Jest prawnikiem. Wynajmował u mnie pokój tymczasowo, do chwili wykończenia nowego biura. Wczoraj się wyprowadził”. „Gdzie mogę go znaleźć?”. „W nowym biurze. Zostawił mi adres: King Edward Street 17, niedaleko katedry św. Pawła”. Ruszyłem w drogę, ale pod wskazanym adresem znalazłem wytwórnię protez stawu kolanowego, w której nikt nie słyszał ani o Williamie Morrisie, ani o Duncanie Rossie.

- I co pan zrobił? - spytał Holmes.

- Poszedłem do domu na Saxe-Coburg Square i poprosiłem Vincenta Spauldinga o radę. Nie potrafił mi pomóc, powiedział, że mam poczekać, zapewne otrzymam informacje pocztą. To mi jednak nie wystarczyło, panie Holmes, nie chcę stracić takiej dobrej posady bez walki; słyszałem, że udziela pan porad ludziom, którzy ich potrzebują, przyszedłem więc prosto do pana.

- I bardzo mądrze pan postąpił - odrzekł Holmes. - Pańska sprawa jest zaiste godna uwagi i z przyjemnością się nią zajmę. Z tego, co mi pan powiedział, wnoszę, że sytuacja może być poważniejsza, niż się wydaje na pierwszy rzut oka.

- A to nie jest wystarczająco poważna? - wykrzyknął Jabez Wilson. - Toż straciłem cztery funty tygodniowo!

- Jeśli chodzi o pana - odpowiedział Holmes - nie wydaje mi się, by miał pan podstawy skarżyć się na dotychczasową pracę. Wręcz przeciwnie. Jeśli dobrze zrozumiałem, wzbogacił się pan o około trzydzieści funtów i posiadł szczegółową wiedzę o wszystkim, co się zaczyna w encyklopedii na literę A. Nic pan na tym nie stracił.

- Nie, proszę pana. Ale chcę się dowiedzieć, kim oni są, i po co zrobili mi ten kawał, jeśli to był kawał. On ich sporo kosztował, wydali trzydzieści dwa funty!

- Dołożymy starań, by to wyjaśnić. Najpierw, panie Wilson, chciałbym zadać kilka pytań. Od jak dawna pracował u pana jego pomocnik, który zwrócił pańską uwagę na ogłoszenie?

- Prawie od miesiąca.

- Jak do pana trafił?

- Z ogłoszenia.

- Czy zgłosił się jako jedyny?

- Nie, miałem z tuzin chętnych.

- Dlaczego wybrał pan akurat jego?

- Był zmyślny i nie żądał wysokiej pensji.

- Zgodził się na połowę stawki?

- Tak.

- Jak wygląda Vincent Spaulding?

- Jest niski, krzepki, bardzo ruchliwy. Nie ma zarostu, chociaż na pewno przekroczył trzydziestkę. Na czole ma białą plamę wyżartą kwasem.

Holmes, wyraźnie ożywiony, wyprostował się w fotelu.

- Tak właśnie myślałem - stwierdził. - Nie wie pan może, czy ma przekłute uszy?

- Owszem. Powiedział mi, że kiedy był młody, przekłuła mu je Cyganka.

- Hmm. - Holmes pogrążył się w zadumie. - Czy wciąż u pana pracuje?

- Ależ tak. Dopiero co się z nim widziałem.

- A czy dobrze dbał o interes pod pana nieobecność?

- Nie mogę narzekać. Rano i tak nigdy nie ma wielkiego ruchu.

- To już wszystko, panie Wilson. Z przyjemnością wypowiem się w pańskiej sprawie za dzień lub dwa. Dziś sobota, mam nadzieję, że do poniedziałku uda się tę sprawę rozwiązać.

- I cóż, Watsonie - zwrócił się do mnie po wyjściu naszego gościa. - Co o tym wszystkim sądzisz?

- Absolutnie nic - odpowiedziałem szczerze. - Dla mnie to całkowita zagadka.

- Z reguły im coś jest dziwniejsze na początku, tym mniej zagadkowe okazuje się później. To zwyczajne zbrodnie bez żadnych cech szczególnych są najbardziej tajemnicze, tak, jak pospolita twarz jest najtrudniejsza do rozpoznania. W tej sprawie muszę jednak działać szybko.

- Co zamierzasz zrobić? - spytałem.

- Zapalić - odparł. - Rozwiązanie tego problemu może wymagać wypalenia nawet trzech fajek, i muszę cię prosić, byś się do mnie nie odzywał przez najbliższych pięćdziesiąt minut.

To rzekłszy, zagłębił się w fotelu, podkulił kolana aż pod swój jastrzębi nos i zamknął oczy. Czarna gliniana fajka wystawała mu z ust i przypominała dziób jakiegoś dziwnego ptaka. Uznałem, że przyjaciel zasnął, i sam zacząłem zapadać w drzemkę, kiedy nagle zerwał się z fotela i odłożył fajkę na kominek. Jego mina świadczyła o tym, że podjął ważną decyzję.

- Dziś po południu w St. James’s Hall gra Sarasate4 - oznajmił. - Jak sądzisz, Watsonie, czy twoi pacjenci zdołają przez kilka godzin obyć się bez ciebie?

- Nie mam na dziś żadnych planów. Moja praktyka nigdy nie zajmuje zbyt wiele czasu.

- Zatem włóż kapelusz i chodź ze mną. Pójdziemy przez City, zjemy po drodze lunch. W programie jest dużo muzyki niemieckiej, która odpowiada mi bardziej niż włoska czy francuska. Skłania do rozmyślań, a ja właśnie zamierzam rozmyślać. Ruszajmy!

Pojechaliśmy metrem do Aldersgate, skąd poszliśmy na Saxe-Coburg Square, gdzie się rozpoczęła osobliwa historia, której wysłuchaliśmy dziś rano. Saxe-Coburg Square to niewielki placyk, pamiętający lepsze czasy. Fasady dwupiętrowych murowanych domów okalających plac wychodzą na mały ogrodzony skwer, na którym zachwaszczony trawnik i kilka wawrzynów starały się przetrwać w zadymionym nieprzyjaznym otoczeniu. Na narożnym domu widniały trzy złocone kule i brązowa tablica z białym napisem: „JABEZ WILSON”. To tutaj prowadził swój interes nasz rudowłosy klient. Sherlock Holmes zatrzymał się przed budynkiem, przechylił głowę i uważnie mu się przyjrzał błyszczącymi oczami spod przymkniętych powiek. Potem poszedł powoli dalej ulicą i zawrócił, wciąż uważnie przyglądając się domom. W końcu powrócił przed lombard, dwa lub trzy razy stuknął głośno laską w chodnik, podszedł do drzwi i zapukał. Natychmiast otworzył mu gładko ogolony bystry młodzieniec i zaprosił do środka.

- Dziękuję - odpowiedział mój przyjaciel. - Chciałem tylko zapytać, jak dojść stąd na ulicę Strand.

- Trzecia ulica w prawo, czwarta w lewo - niezwłocznie odpowiedział mężczyzna i zamknął drzwi.

- To zmyślny gość - stwierdził Holmes, odchodząc. - Moim zdaniem, jest czwartym największym spryciarzem w Londynie, a szczerze mówiąc, nie jestem pewien, czy nie należy mu się trzecie miejsce. Miałem z nim już do czynienia.

- To jasne - podchwyciłem - że pomocnik Wilsona odgrywa ważną rolę w zagadce Ligi Rudzielców. Jestem pewien, że spytałeś go o drogę jedynie po to, by mu się przyjrzeć.

- Nie jemu.

- A czemu?

- Nogawkom jego spodni na wysokości kolan.

- I co na nich zobaczyłeś?

- To, czego się spodziewałem.

- Dlaczego zastukałeś w chodnik?

- Drogi doktorze, to czas na obserwację, nie na rozmowy. Jesteśmy szpiegami na terytorium wroga. Zapoznaliśmy się już z Saxe-Coburg Square. Teraz chodźmy dalej.

Ulica, przy której się znaleźliśmy, różniła się od placyku tak bardzo, jak przód obrazu od jego tylnej części. Była to jedna z głównych arterii prowadzących z City na północ i dalej na zachód. Jezdnią poruszał się strumień pojazdów śpieszących w obu kierunkach, a na chodnikach tłoczyli się przechodnie. Patrząc na eleganckie sklepy i okazałe biura, trudno było uwierzyć, że na ich tyłach znajduje się ubogi bezbarwny placyk.

- Niech pomyślę - stwierdził Holmes, stając na rogu i patrząc przed siebie. - Chciałbym zapamiętać kolejność domów. Skrupulatne zaznajamianie się z Londynem to moje hobby. Jest tu trafika „Mortimer’s”, sklepik z gazetami, oddział banku City & Suburban, restauracja wegetariańska i powozownia McFarlane’a. A tam już przecznica. Doktorze, praca zakończona, przyszedł czas na zabawę. Chodźmy na kanapkę i filiżankę kawy. Potem przeniesiemy się do krainy skrzypiec, gdzie panują słodycz, delikatność i harmonia i nie ma rudowłosych klientów naprzykrzających się nam ze swoimi problemami.

Mój przyjaciel uwielbiał muzykę, i nie tylko sam znakomicie grał, ale był uzdolnionym kompozytorem. Przez całe popołudnie siedział na widowni odprężony, pogrążony w kontemplowaniu dźwięków, łagodnie poruszając w rytm muzyki swymi długimi szczupłymi palcami. Jego uśmiechnięta twarz i senne rozmarzone oczy były całkiem niepodobne do twarzy i oczu Holmesa tropiciela zbrodni, nieugiętego, przenikliwego, błyskawicznego w działaniu detektywa. W niezwykłej osobowości mego przyjaciela brały górę na przemian różne strony jego natury, i sądzę, że jego niebywała skrupulatność i wnikliwość były reakcją na zamyślony poetycki nastrój, który niekiedy go ogarniał. Bywał na przemian niewiarygodnie ospały i wyjątkowo energiczny, a dobrze wiedziałem, że nigdy nie bywa tak groźny, jak po wielu dniach spędzonych w fotelu, rozmyślając pośród książek drukowanych gotycką czcionką. Kiedy nagle dopadała go żądza polowania, a jego błyskotliwe rozumowanie wznosiło się na poziom intuicji, osoby mniej obeznane z jego metodami patrzyły na niego spode łba jak na człowieka, który posiadł nadludzką wiedzę. Kiedy zobaczyłem go tego popołudnia w St. James’s Hall, zatopionego w dźwiękach muzyki, pomyślałem, że nadchodzą ciężkie czasy dla tych, których ściga.

- Zapewne chcesz teraz wrócić do domu, doktorze - stwierdził, kiedy wyszliśmy z sali.

- Owszem.

- Ja mam do załatwienia trochę spraw. Zajmie mi to kilka godzin. Ta zagadka z Coburg Square jest bardzo poważnym problemem.

- Dlaczego?

- Sądzę, że wiąże się z poważnym przestępstwem. Wierzę, i mam ku temu wszelkie podstawy, że zdążymy je udaremnić, ale dziś sobota, i to bardzo komplikuje sprawę. Wieczorem będę potrzebował twojej pomocy.

- O której?

- Wystarczy, jeśli przyjdziesz o dziesiątej.

- Zatem do dziesiątej!

- Znakomicie. Doktorze, uprzedzam cię, że sytuacja może przyjąć niebezpieczny obrót, więc bądź tak dobry i weź ze sobą swój rewolwer - poprosił, po czym pomachał mi, odwrócił się na pięcie i zniknął w tłumie.

Nie wydaje mi się, bym był głupszy od bliźnich, ale w kontaktach z Sherlockiem Holmesem zawsze przytłaczało mnie poczucie własnej ignorancji. Widziałem i słyszałem to samo, co on, lecz z jego słów jasno wynikało, że wie nie tylko, co się stało, ale i co ma nastąpić, podczas gdy mnie cała sytuacja wciąż wydawała się zagmatwana i groteskowa. Jadąc do domu w Kensington, analizowałem w myślach wszystko, począwszy od niezwykłej historii rudowłosego kopisty encyklopedii do wizyty przy Saxe-Coburg Square i złowróżbnych słów,

którymi mój przyjaciel się ze mną pożegnał.

O co chodzi w tej nocnej wyprawie i dlaczego miałem przyjść uzbrojony? Dokąd mieliśmy pójść i co zrobić? Holmes dał mi do zrozumienia, że gładkolicy pomocnik z lombardu to straszny człowiek, który prowadzi własną grę. Próbowałem poskładać elementy tej zagadki w całość, jednak poddałem się, zdesperowany, i postanowiłem zaczekać do nocy, kiedy cała sprawa miała się wyjaśnić.

Był kwadrans po dziewiątej, kiedy wyruszyłem z domu przez Park i dalej Oxford Street na Baker Street. Przed drzwiami stały dwie dorożki. Kiedy znalazłem się w korytarzu, usłyszałem głosy dochodzące z góry. W pokoju zastałem Holmesa pogrążonego w ożywionej rozmowie z dwoma mężczyznami. W jednym z nich rozpoznałem Petera Jonesa, funkcjonariusza policji. Drugi, wysoki szczupły człowiek, miał smutną minę, lśniący cylinder i przytłaczająco nienaganny surdut.

- Ha! Są już wszyscy - stwierdził Holmes, zapinając kurtkę i biorąc ze stojaka swój ciężki palcat. - Watsonie, znasz pana Jonesa ze Scotland Yardu? Pozwól, że przedstawię ci pana Merryweathera, który będzie nam towarzyszył w dzisiejszej wyprawie.

- Widzi pan, doktorze, znów polujemy parami - powiedział Jones z typową dla siebie wyższością. - Nasz przyjaciel znakomicie wszczyna pościg. Potrzebuje tylko starego psa do nagonki.

- Obyśmy tylko nie gonili w piętkę - stwierdził ponuro Merryweather.

- Może pan w pełni zaufać panu Holmesowi - odparł wyniośle policjant. - Trzyma się on własnych metod, które, bez urazy, wydają mi się nieco zbyt teoretyczne i wydumane, ale ma zadatki na detektywa. Wystarczy wspomnieć, że raz czy dwa, na przykład w sprawie morderstwa Sholto lub skarbu Agra, był bliżej prawdy niż funkcjonariusze prowadzący śledztwo.

- Jeśli pan tak twierdzi, panie Jones, to w porządku - z szacunkiem powiedział nieznajomy. - Muszę jednak przyznać, że będzie mi brakowało partyjki brydża. Po raz pierwszy od dwudziestu siedmiu lat opuszczę robra w sobotni wieczór.

- Przekona się pan - odpowiedział Sherlock Holmes - że dzisiejsza gra będzie się toczyła o stawkę wyższą niż kiedykolwiek i będzie bardziej wciągająca. Dla pana, panie Merryweather, stawka wynosi około trzydziestu tysięcy funtów, a dla ciebie, Jones, nagrodą będzie człowiek, którego pragniesz dostać w swoje ręce.

- John Clay, morderca, złodziej, wandal i oszust. Musi pan wiedzieć, panie

Merryweather, że mimo młodego wieku jest mistrzem w swoim fachu. Pragnę zakuć go w kajdanki bardziej niż któregokolwiek innego z londyńskich przestępców. To niezwykły człowiek. Jego dziadek był księciem, a on sam uczęszczał do Eton i Oxford. Jego umysł jest równie sprawny jak palce, a choć co chwila natykamy się na jego ślady, nigdy nie wiemy, gdzie go szukać. W jednym tygodniu dokonuje włamania w Szkocji, w kolejnym wyłudza pieniądze rzekomo na budowę sierocińca w Kornwalii. Tropię go od lat, a jeszcze nigdy go nie widziałem.

- Mam nadzieję, że dziś będę miał przyjemność przedstawić panów sobie. Miałem już do czynienia z Johnem Clayem i zgadzam się, że jest wybitnym przedstawicielem swej profesji. Jest już jednak po dziesiątej, i najwyższy czas ruszać w drogę. Wsiądźcie, panowie, do pierwszej dorożki; ja i Watson pojedziemy za wami drugą.

Holmes nie był zbyt rozmowny podczas długiej jazdy; leżał na siedzeniu, mrucząc pod nosem melodie, które usłyszał po południu. Przejechaliśmy przez niekończący się labirynt ulic, oświetlonych gazowymi latarniami, i znaleźliśmy się na Farrington Street.

- Jesteśmy już blisko - rzekł mój przyjaciel. - Merryweather jest dyrektorem banku i osobiście interesuje się tą sprawą. Pomyślałem, że warto zabrać ze sobą również Jonesa. Jest zacnym człowiekiem, choć absolutnie beznadziejnym policjantem, ale ma pewne niezaprzeczalne zalety: jest odważny jak buldog i nieustępliwy jak rak, kiedy już dostanie kogoś w swoje szczypce. Jesteśmy na miejscu, a oni już na nas czekają.

Dotarliśmy do tej samej ruchliwej ulicy, na której byliśmy rano. Odesłaliśmy dorożki, poszliśmy w ślad za panem Merryweatherem jakimś wąskim przejściem, a następnie weszliśmy do małego korytarzyka przez boczne drzwi, które nam otworzył. Korytarzyk kończył się masywną żelazną furtą. Otworzyliśmy ją i zeszliśmy w dół po stromych schodach, na których końcu znajdowała się kolejna żelazna furtka. Dyrektor powiódł nas ciemnym, pachnącym ziemią tunelem i po otwarciu kolejnych drzwi wprowadził do olbrzymiej piwnicy, czy raczej skarbca, gdzie stało pełno skrzyń i masywnych pudeł.

- Od góry jesteście zabezpieczeni - zauważył Holmes, unosząc wysoko latarnię i rozglądając się po pomieszczeniu.

- Od dołu również - stwierdził Merryweather, uderzając laską o jedną z kamiennych płyt, którymi wyłożona była podłoga. - Boże drogi, wydała pusty dźwięk! - wykrzyknął, rozglądając się wokół ze zdumieniem.

- Muszę poprosić pana o zachowanie ciszy - rzekł Holmes surowo. - Już zdążył pan narazić na szwank powodzenie całej wyprawy. Proszę pana, niech pan będzie łaskaw usiąść na jednym z pudeł i nie przeszkadzać.

Merryweather z poważną i bardzo urażoną miną siadł na jednej ze skrzyń, a Holmes ukląkł na podłodze i z latarnią w jednej ręce, a lupą w drugiej zaczął uważnie oglądać spojenia pomiędzy płytami. Wystarczyło mu zaledwie kilka sekund, po czym podniósł się i włożył lupę do kieszeni.

- Mamy co najmniej godzinę - stwierdził - bo muszą zaczekać, aż poczciwy właściciel lombardu znajdzie się bezpiecznie w łóżku. Później nie będą mieli chwili do stracenia, im szybciej zrobią, co zaplanowali, tym więcej czasu zostanie im na ucieczkę. Jak się zapewne domyśliłeś, doktorze, znajdujemy się w skarbcu oddziału jednego z największych londyńskich banków. Pan Merryweather, jego dyrektor, wyjaśni ci, dlaczego najzuchwalsi londyńscy przestępcy są w tej chwili szczególnie zainteresowani jego zawartością.

- Przechowujemy tu nasze francuskie złoto - wyszeptał dyrektor. - Kilkakrotnie otrzymywaliśmy ostrzeżenia, że może dojść do próby jego kradzieży.

- Francuskie złoto?

- Zgadza się. Kilka miesięcy temu byliśmy zmuszeni powiększyć nasze zasoby kruszcu. W tym celu pożyczyliśmy trzydzieści tysięcy napoleondorów z banku Francji. Rozeszła się wieść, że nie zdążyliśmy nawet rozpakować złotych monet, i one wciąż znajdują się w naszym skarbcu. Skrzynia, na której siedzę, zawiera dwa tysiące napoleondorów poprzekładanych ołowianą blachą. Bardzo rzadko w jednym oddziale banku przechowywane jest taka ilość złota, jak tutaj obecnie. Zarząd ma poważne obawy.

- Nie bez racji - stwierdził Holmes. - A teraz musimy się przygotować. Sądzę, że sprawa zakończy się w ciągu godziny. Tymczasem, panie Merryweather, musimy zasłonić latarnię.

- I siedzieć tu po ciemku?

- Obawiam się, że tak. Przyniosłem ze sobą karty, żeby mógł pan jednak zagrać w brydża, skoro jest nas czterech, ale jak widzę, nasz przeciwnik posunął przygotowania tak daleko, że nie możemy ryzykować, siedząc przy zapalonym świetle. Musimy się zastanowić, kto gdzie będzie czekał. To są zuchwali ludzie, i choć mamy nad nimi przewagę, możemy ponieść straty, jeśli nie będziemy ostrożni. Ja stanę za tą skrzynią; panowie, ukryjcie się, proszę, za tamtymi. Kiedy oświetlę złodziei latarnią, szybko do nas podbiegnijcie. Watsonie, jeśli użyją broni, zastrzel ich bez wahania.

Umieściłem odbezpieczony rewolwer na drewnianej skrzyni i przykucnąłem za nią. Holmes osłonił latarnię; zapadły absolutne ciemności, nigdy dotąd się w takich nie znalazłem. Pozostał tylko zapach rozgrzanego metalu. Oznaczało to, że lampa wciąż się pali i jej światło rozbłyśnie natychmiast, kiedy będzie potrzebne. Miałem nerwy napięte jak postronki, przygnębiały mnie mrok i wilgotne powietrze w skarbcu.

- Mają tylko jedną drogę ucieczki - wyszeptał Holmes - z powrotem przez dom na Saxe-Coburg Square. Mam nadzieję, że zrobiłeś to, o co cię prosiłem, Jones?

- Przed drzwiami czekają inspektor i dwóch oficerów.

- Czyli obstawiliśmy wszystkie wyjścia. Teraz pozostaje nam milczeć i czekać.

Jakże się ten czas dłużył! Później okazało się, że siedzieliśmy tam zaledwie godzinę i piętnaście minut, wydawało mi się jednak, iż minęła cała noc i na dworze zaczyna już świtać. Byłem zmęczony i zesztywniały, gdyż obawiałem się poruszyć, nerwy przy tym miałem napięte do granic możliwości, a słuch tak wyostrzony, że nie tylko słyszałem ściszone oddechy towarzyszy, ale też byłem w stanie odróżnić głębsze ciężkie sapanie potężnego Jonesa od łagodnych westchnień dyrektora banku.

Z miejsca, w którym się znajdowałem, było widać podłogę. Nagle spostrzegłem na niej światełko. Najpierw była to jedynie błyszcząca iskierka na kamiennej posadzce. Potem zamieniła się w żółtą linię, a następnie bezszelestnie poszerzyła się niczym otwierająca się rana, a pośrodku plamy światła pojawiła się biała, niemal kobieca dłoń. Przez ponad minutę wystawała ponad podłogę, badając ją palcami, a potem zniknęła równie nagle, jak się pojawiła, i znów zapadła ciemność. Pozostała jedynie iskierka w miejscu spojenia pomiędzy kamiennymi płytami.

Dłoń zniknęła jednak tylko na chwilę; nagle rozległ się przenikliwy dźwięk, jedna z szerokich białych płyt przesunęła się na bok, a na jej miejscu pojawił się głęboki kwadratowy otwór, przez który wpadało światło lampy. Nad otworem pojawiła się sympatyczna twarz mężczyzny o chłopięcych rysach, który uważnie rozejrzał się wokół siebie, a potem, opierając się dłońmi o krawędzie otworu, podciągnął się najpierw na wysokość piersi, potem do pasa, aż w końcu przerzucił nad krawędź jedno kolano. Po chwili stał nad otworem i wciągał swego towarzysza, równie drobnego i gibkiego jak on sam, o bladej twarzy i uderzająco rudej czuprynie.

- Droga czysta - wyszeptał. - Czy masz dłuto i worki? Do licha! Podskocz, Archie, podskocz, a ja cię wciągnę!

Sherlock Holmes podbiegł i chwycił intruza za kołnierz. Drugi z rabusiów wskoczył do otworu i usłyszałem dźwięk rozdzieranego materiału, kiedy Jones chwycił go za połę surduta. Światło odbiło się od lufy rewolweru, ale Holmes uderzył palcatem w nadgarstek napastnika, i broń upadła na kamienną podłogę.

- Walka nie ma sensu, Johnie Clay - stwierdził Holmes łagodnie. - Jesteś bez szans.

- Na to wygląda - odpowiedział mężczyzna z niewzruszonym spokojem. - Ale memu kompanowi, zdaje się, udało, choć urwaliście poły jego surduta.

- Przed drzwiami czeka na niego trzech ludzi - wyjaśnił Holmes.

- Doprawdy? Pomyślał pan o wszystkim. Muszę pana pochwalić.

- Ja zaś pana - odparł Holmes. - Pomysł z rudzielcami był niezwykle nowatorski i efektywny.

- Za chwilę zobaczy pan swego kolegę, który tak szybko łazi po dziurach - dodał Jones. -Proszę wyciągnąć ręce, bym mógł założyć kajdanki.

- Błagam, by nie dotykali mnie panowie swymi brudnymi rękami - powiedział nasz więzień po tym, jak skuto mu ręce. - Być może panowie o tym nie wiedzą, ale w moich żyłach płynie błękitna krew. Proszę również, by byli panowie tak dobrzy, i zwracając się do mnie, mówili „proszę pana”.

- Niech będzie - stwierdził kpiąco Jones, obrzucając go zdziwionym spojrzeniem. -Proszę pana, czy zechciałby pan pójść na górę, gdzie poszukamy dorożki, by zawieźć Waszą Wysokość na posterunek?

- Tak już lepiej - spokojnie stwierdził John Clay, po czym zamaszyście się ukłonił i, nie stawiając oporu, poszedł z detektywem.

- Doprawdy, panie Holmes - stwierdził Merryweather, kiedy wychodziliśmy za nimi z piwnicy. - Nie wiem, jak mój bank ma panu dziękować i jak możemy to panu wynagrodzić. Nie ulega wątpliwości, że wykrył pan i całkowicie udaremnił jedną z najprzemyślniejszych prób obrabowania banku, o jakich kiedykolwiek słyszałem.

- Miałem własne rachunki do wyrównania z panem Clayem - odrzekł Holmes. -Poniosłem w związku z tą sprawą pewne wydatki, które bank na pewno zrekompensuje, ale poza tą kwotą starczy mi aż nadto niezwykłe przeżycie i osobliwa historia Ligi Rudzielców.

- Widzisz, Watsonie - wyjaśnił nad ranem, kiedy siedzieliśmy na Baker Street, popijając whisky z wodą sodową - od samego początku było zupełnie jasne, że głównym i jedynym możliwym celem niezwykłego ogłoszenia ligi i kopiowania encyklopedii musi być pozbycie się z mieszkania niezbyt bystrego właściciela lombardu na kilka godzin każdego dnia. Był to nietypowy sposób zrealizowania planu, ale chyba trudno byłoby znaleźć skuteczniejszy. Clayowi z pewnością podsunął ten pomysł kolor włosów jego wspólnika. Cztery funty tygodniowo stanowiły przynętę, która miała przyciągnąć Wilsona; dla ludzi, którzy zamierzali zdobyć tysiące, była to drobna kwota. Dali więc ogłoszenie, jeden oszust tymczasowo wynajął biuro, drugi namówił chlebodawcę, by się zgłosił, i tak wspólnie zapewnili jego nieobecność każdego ranka. Kiedy tylko usłyszałem, że pomocnik zgodził się pracować za połowę pensji, stało się dla mnie oczywiste, że z jakiegoś powodu musiało mu bardzo zależeć na tej posadzie.

- Ale jak zgadłeś powód?

- Gdyby w domu mieszkały kobiety, mógłbym podejrzewać bardziej wulgarną intrygę. W tym przypadku było to jednak wykluczone. Lombard nie przynosi wielkich dochodów, a w domu właściciela nie ma nic, co mogłoby wymagać tak drobiazgowych przygotowań i byłoby warte tylu wydatków. Musiało zatem chodzić o coś znajdującego się poza domem. Ale o co? Wtedy przypomniałem sobie o rzekomym zamiłowaniu pomocnika do fotografii i o tym, że często znika w piwnicy. Właśnie ten fakt pomógł mi rozwikłać poplątane poszlaki. Wypytałem też o tajemniczego pomocnika, okazało się, że chodzi o jednego z najprzemyślniejszych i najzuchwalszych przestępców w Londynie. Robił coś w piwnicy, coś, co zajmowało wiele godzin dziennie przez kilka miesięcy. Cóż to mogło być? Nie przychodziło mi do głowy nic poza kopaniem tunelu.

Do tego udało mi się dojść, nim trafiliśmy na miejsce. Później zaskoczyłem cię, uderzając laską o chodnik. Chciałem w ten sposób sprawdzić, czy tunel jest drążony przed budynkiem, czy za nim. Przekonałem się, że przed domem go nie było. Zadzwoniłem, jak pamiętasz, do drzwi i, tak jak miałem nadzieję, otworzył mi pomocnik właściciela lombardu. Kilkakrotnie ścieraliśmy się już ze sobą, ale nigdy wcześniej nie stanęliśmy oko w oko. Nie przyglądałem się jego twarzy, interesowały mnie kolana. Sam zapewne zauważyłeś, jak wytarte, wygniecione i poplamione były jego spodnie. Świadczyło to o wielu godzinach, jakie spędził na kopaniu. Pozostawało jedynie się dowiedzieć, dokąd tunel ma prowadzić. Kiedy za rogiem zobaczyłem bank City & Suburban przylegający do lombardu naszego przyjaciela, pojąłem, że rozwiązałem zagadkę. Kiedy ty po koncercie pojechałeś do domu, ja udałem się do Scotland Yardu i do dyrektora banku. Resztę historii już znasz.

- A skąd wiedziałeś, że spróbują obrabować bank właśnie dzisiaj? - spytałem.

- Cóż, fakt, że zamknęli biuro ligi oznaczał, że przestała im wadzić obecność pana Jabeza Wilsona, czyli, innymi słowy, że skończyli tunel. Musieli skorzystać z niego jak najszybciej, gdyż podkop mógł w każdej chwili zostać odkryty, a złoto przewiezione w inne miejsce. Sobota była dla nich najdogodniejsza, gdyż dawała im dwa dni na zorganizowanie ucieczki. Dlatego właśnie spodziewałem się ich dziś w nocy.

- Pięknie poprowadzone wnioskowanie! - wykrzyknąłem ze szczerym podziwem. -Łańcuch jest bardzo długi, ale każde jego ogniwo jest doskonałe!

- Ta sprawa ocaliła mnie przed nudą - odparł mój przyjaciel, ziewając. - Niestety, już czuję, że znów się w niej pogrążam. Całe moje życie stanowi jeden wielki wysiłek, by uciec przed banałem egzystencji. Te drobne zagadki mi w tym pomagają.

- A rozwiązując je, stajesz się dobroczyńcą ludzkości - dodałem.

Holmes wzruszył ramionami.

- Cóż, być może faktycznie do czegoś się przydaję - przyznał. - Ale jak pisał Gustave Flaubert do George Sand: „L’homme c’est rien - l’oeuvre c’est tout”5.

3 Wszystko, co nieznane, (wydaje się) wspaniałe (łac.) (przyp. tłum.)

4 Pablo Martin Melitón de Sarasate y Navascues (1844-1908) - hiszpański skrzypek i kompozytor (przyp. tłum.)

5 Człowiek jest niczym, dzieło - wszystkim (fr.) (przyp. tłum.)

Rozdział trzeci

Sprawa tożsamości


- Mój drogi - stwierdził Sherlock Holmes, kiedy siedzieliśmy przed kominkiem w mieszkaniu przy Baker Street. - Prawdziwe życie jest nieskończenie bardziej niezwykłe od wszystkiego, co zdołałby wymyślić człowiek. Nawet byśmy się nie ośmielili wyobrazić sobie wszystkiego tego, co się składa się na codzienną egzystencję. Gdybyśmy mogli teraz wyfrunąć przez okno, unieść się nad tym wielkim miastem, delikatnie zdjąć z domów dachy i przyjrzeć się dziwnym sprawom, które dzieją się w środku! Tym wszystkim niezwykłym zbiegom okoliczności, misternym planom, sprzecznym dążeniom i cudownym ciągom wydarzeń, obejmującym całe pokolenia i przynoszącym niespodziewane skutki! W porównaniu z nimi wszystkie konwencjonalne i przewidywalne opowieści stworzone przez człowieka okazałyby się z pewnością nudne i niewiele warte.

- Nie jestem o tym przekonany - odpowiedziałem. - Sprawy, o których można przeczytać w gazetach, świadczą raczej o ludzkiej zuchwałości i wulgarności. Realizm policyjnych sprawozdań został posunięty do granic możliwości, a nie sposób uznać, że przyczyniły się do powstania jakiegoś fascynującego dzieła.

- Aby otrzymać realistyczny efekt, trzeba dokonać odpowiednich wyborów - zauważył Holmes. - Tego właśnie brakuje sprawozdaniom policyjnym, w których większy nacisk kładzie się na powtórzenie komunałów wygłaszanych przez sędziego, niż na opisanie szczegółów, które dla uważnego obserwatora zawierają istotę sprawy. Możesz mi wierzyć, nie ma nic bardziej nadzwyczajnego niż codzienność.

Uśmiechnąłem się i potrząsnąłem głową.

- Rozumiem, dlaczego tak sądzisz - przyznałem. - Skoro nieoficjalnie służysz radą i pomocą zagubionym ludziom na trzech kontynentach, masz kontakt ze wszystkim, co dziwne i nietypowe. Ale proszę - wziąłem do ręki poranną gazetę - sprawdźmy to w praktyce. Oto pierwszy nagłówek, na jaki natrafiłem: „Mąż znęcał się nad żoną”. Artykuł zajmuje pół kolumny, a ja dokładnie znam jego treść, choć go nie czytałem. Inna kobieta, alkohol, szturchańce, ciosy, sińce, współczująca siostra lub gospodyni. Nawet najmarniejszy pisarz nie mógłby wymyślić niczego mniej odkrywczego.

- Doprawdy, twój przykład jest równie niefortunny, jak twój argument - stwierdził Holmes, zabierając mi gazetę i rzucając okiem na artykuł. - Piszą tu o sprawie separacji państwa

Dundas, a tak się składa, że uczestniczyłem w wyjaśnianiu kilku związanych z nią kwestii. Mąż jest abstynentem, był wierny żonie, a postawiony mu zarzut dotyczył faktu, że po zakończeniu każdego posiłku wyjmował sztuczną szczękę i rzucał nią w małżonkę. Zgodzisz się chyba ze mną, że przeciętny pisarz nigdy nie wymyśliłby czegoś takiego. Zażyj tabaki, doktorze, i przyznaj, że tym razem musisz ulec sile moich argumentów.

Podał mi tabakierę ze starego złota z ogromnym ametystem pośrodku wieczka. Wystawność tego przedmiotu tak kłóciła się z jego skromnymi obyczajami i prostym stylem życia, że nie zdołałem powstrzymać się od komentarza.

- Ach! - powiedział. - Zapomniałem, że nie widzieliśmy się kilka tygodni. To drobna pamiątka od króla Bohemii w podzięce za pomoc w rozwiązaniu sprawy Irene Adler.

- A pierścień? - spytałem, patrząc na okazały brylant lśniący na jego palcu.

- Dostałem go od holenderskiej rodziny królewskiej, jednak sprawa, w której jej pomogłem, była tak delikatna, że nie mogę opowiedzieć o niej nawet tobie, choć byłeś tak dobry, by spisać kilka prowadzonych przeze mnie śledztw.

- A czy teraz się jakąś zajmujesz? - spytałem z zainteresowaniem.

- Mam ich z dziesięć czy dwanaście, ale żadna nie wyróżnia się niczym szczególnym. Rozumiesz, są istotne, ale nie interesujące. W gruncie rzeczy to drobne sprawy dają zwykle możliwość obserwacji i szybkiej analizy przyczyn i skutków, która dodaje uroku śledztwu. Poważniejsze przestępstwa są prostsze, gdyż z zasady im cięższa zbrodnia, tym bardziej oczywisty jest jej motyw. W takich przypadkach poza jedną dość zawiłą sprawą, która trafiła do mnie z Marsylii, nie ma niczego interesującego. Możliwe jednak, że za kilka minut będę miał ciekawsze zajęcie. O ile się nie mylę, nadchodzi kolejna klientka.

Holmes wstał z krzesła i stanął w oknie, patrząc spomiędzy rozsuniętych zasłon na nudną i nijaką londyńską ulicę. Zajrzałem mu przez ramię i zobaczyłem, że na chodniku naprzeciwko naszego domu stoi postawna kobieta; szyję miała owiniętą ciężkim futrzanym boa, a na ucho zawadiacko nasunięty kapelusz o szerokim rondzie z dużym falistym piórem. Spod tego niezwykłego baldachimu zerkała nerwowo i niepewnie na nasze okna, kiwając się w tył i w przód i bawiąc guzikami przy rękawiczkach. Nagle rzuciła się przed siebie jak pływak wskakujący do wody, pośpiesznie przeszła przez ulicę, a my usłyszeliśmy ostry dźwięk dzwonka.

- Znam te objawy - stwierdził Holmes, wrzucając papieros do kominka. - Kiwanie się na chodniku zawsze oznacza problemy sercowe. Ta dama potrzebuje porady, ale nie jest pewna, czy powinna rozmawiać z nami o tak delikatnej sprawie. W tym przypadku można dokonać jeszcze dalszego rozróżnienia. Jeśli kobieta została ciężko skrzywdzona przez mężczyznę, nie kiwa się, a zwykle urywa sznur od dzwonka. Możemy przyjąć, że chodzi tu o sprawę sercową, lecz pokrzywdzona jest nie tyle wściekła, co zagubiona lub zasmucona. Ale oto nadchodzi we własnej osobie, by rozwiać nasze wątpliwości.

Zanim skończył mówić, rozległo się pukanie do drzwi, po czym wszedł chłopak na posyłki, by zaanonsować pannę Mary Sutherland. Kobieta natychmiast pojawiła się za jego drobną, czarno odzianą postacią niczym statek kupiecki pod pełnymi żaglami za maleńką łodzią pilota. Sherlock Holmes powitał ją ze swobodną grzecznością, z której słynął, po czym, zamknąwszy drzwi i zaprosiwszy ją na fotel, przez chwilę przyglądał się jej uważnie, sprawiając jednocześnie wrażenie zamyślonego, jak to miał w zwyczaju.

- Czy nie sądzi pani - powiedział w końcu - że przy jej słabym wzroku tak częste pisanie na maszynie może być uciążliwe?

- Na początku było - odpowiedziała. - Teraz trafiam w litery, nie patrząc na nie. - Nagle zdała sobie sprawę z głębszego znaczenia jego wypowiedzi, wzdrygnęła się i spojrzała na swego rozmówcę ze strachem i zdumieniem na okrągłej dobrodusznej twarzy.

- Ktoś panu o mnie opowiadał, panie Holmes! - wykrzyknęła. - Skąd inaczej mógłby pan to wiedzieć?

- To nieważne - odpowiedział Holmes ze śmiechem. - Moim zadaniem jest wiedzieć. Być może udało mi się nauczyć zauważać rzeczy, które umykają uwadze innych. Gdyby tak nie było, nie przybyłaby pani do mnie po poradę.

- Przyszłam do pana, bo słyszałam o nim od pani Etherege, której męża z taką łatwością pan odnalazł, choć policja i cała reszta położyli na nim krzyżyk. Panie Holmes, chciałabym, żeby pomógł pan i mnie. Nie jestem bogata, ale mam sto funtów rocznie plus to, co udaje mi się zarobić maszynopisaniem, i oddałabym to wszystko, żeby wiedzieć, co się stało z panem Hosmerem Angelem.

- Czemu przybiegła pani do mnie w takim pośpiechu? - spytał Holmes, stykając dłonie czubkami palców i patrząc w sufit.

Na prostodusznej twarzy panny Mary Sutherland znów pojawił się wyraz zdziwienia.

- Owszem, wyleciałam z domu jak z procy - przyznała - bo rozgniewało mnie, jak spokojnie pan Windibank, znaczy się mój ojciec, to wszystko przyjął. Nie chciał iść ani na policję, ani do pana, w ogóle nie zamierzał niczego z tym zrobić i w kółko powtarzał, że nic się nie stało, więc wpadłam we wściekłość, ubrałam się i przyszłam wprost tutaj.

- Pani ojciec? Zapewne miała pani na myśli ojczyma - zauważył Holmes. - Nosicie różne nazwiska.

- Zgadza się, to mój ojczym. Ale nazywam go ojcem, chociaż to brzmi śmiesznie, gdyż jest zaledwie o pięć lat i dwa miesiące starszy ode mnie.

- Czy pani matka żyje?

- Ależ tak, żyje i dobrze się miewa. Nie byłam zachwycona, kiedy ponownie wyszła za mąż tak szybko po śmierci ojca, i to za człowieka młodszego od siebie o prawie piętnaście lat. Ojciec prowadził zakład hydrauliczny przy Tottenham Court Road. Matka odziedziczyła po nim ten dobrze prosperujący interes, który prowadziła dalej z pomocą majstra pana Hardy’ego. Ale pan Windibank, kazał jej sprzedać zakład; on sam handluje winem i uważa tę profesję za bardziej godną szacunku. Dostali cztery tysiące siedemset funtów z odsetkami. Gdyby ojciec żył, na pewno sprzedałby firmę dużo drożej.

Spodziewałem się, że Sherlocka Holmesa zniecierpliwi ta chaotyczna błaha historia, on jednak słuchał z najwyższą uwagą.

- A czy pani dochody są związane z tym interesem? - spytał.

- Ależ nie, proszę pana! To zupełnie co innego, to spadek po wuju Nedzie z Auckland. Zostawił mi nowozelandzkie akcje, które przynoszą cztery i pół procenta rocznie. Wartość akcji wynosi dwa i pół tysiąca funtów, ale ja mogę dysponować jedynie odsetkami.

- To niezwykle ciekawe - stwierdził Holmes. - Skoro ma pani aż sto funtów rocznego dochodu, a ponadto swoje zarobki, zapewne często pani podróżuje i pozwala sobie na inne rozrywki. Wydaje mi się, że niezamężna dama może spokojnie przeżyć za sześćdziesiąt funtów rocznie.

- Mnie wystarczyłoby znacznie mniej, panie Holmes, jednak, widzi pan, dopóki mieszkam w domu, nie chcę być ciężarem dla rodziny, więc oddaję im pieniądze. Oczywiście, ma tak być jedynie, dopóki z nimi mieszkam. Pan Windibank pobiera moje odsetki co kwartał i wypłaca je mojej mamie, a ja bez trudu utrzymuję się z maszynopisania. Zarabiam dwa pensy za arkusz, a potrafię przepisać od piętnastu do dwudziestu arkuszy dziennie.

- Bardzo szczegółowo wyjaśniła mi pani swoją sytuację - stwierdził Holmes. - Oto mój przyjaciel doktor Watson, z którym może pani mówić równie swobodnie jak ze mną. Proszę

teraz, by była pani tak dobra i opowiedziała nam, co ją łączy z panem Hosmerem Angelem.

Panna Sutherland spłonęła rumieńcem i zaczęła nerwowo skubać brzeg klapy żakietu.

- Poznałam go na balu monterów gazowych - wyznała. - Gdy ojciec żył, zawsze otrzymywał bilety na tę zabawę. Po jego śmierci nie zapomnieli o nas i przysyłali je matce. Pan Windibank nie chciał, żebyśmy tam szły. W ogóle nie życzył sobie, byśmy chodziły gdziekolwiek. Wpadał w straszną wściekłość nawet wtedy, kiedy zamierzałam się wybrać na herbatkę do szkółki niedzielnej. Ale tym razem uparłam się i poszłam, bo przecież nie miał prawa mi niczego zabraniać. Według niego, ci ludzie, przyjaciele mego ojca, nie są dla nas odpowiednim towarzystwem. Stwierdził też, że nie mam odpowiedniego stroju, a przecież ani razu jeszcze nie założyłam swojej fioletowej aksamitnej sukni. Kiedy w końcu zrozumiał, że nic nie wskóra, wyjechał w interesach do Francji, a mama i ja poszłyśmy na bal z panem Hardym, naszym dawnym majstrem; tam właśnie poznałam pana Hosmera Angela.

- Jak się domyślam, po powrocie z Francji pan Windibank był bardzo niezadowolony, że wybrałyście się na tę zabawę.

- Wręcz przeciwnie, przyjął to bardzo dobrze. Pamiętam, że uśmiał się, wzruszył ramionami i stwierdził, że nie ma sensu odmawiać czegokolwiek kobiecie, bo ona i tak postawi na swoim.

- Rozumiem. Czyli na balu gazowników poznała pani dżentelmena nazwiskiem Hosmer

Angel.

- Tak, proszę pana. Zawarliśmy znajomość tamtego wieczora, następnego dnia przyszedł, by spytać, czy bezpiecznie wróciłyśmy do domu, a później spotykałyśmy się z nim, to znaczy, panie Holmes, ja się spotykałam, jeszcze dwa razy na spacerach, ale potem ojciec wrócił z podróży, i pan Angel nie mógł już do nas przychodzić.

- Nie?

- No wie pan, ojciec nie pochwala takich rzeczy. Unika gości, jak może, i często powtarza, że kobiecie powinna wystarczyć rodzina. Ale, jak sama często mówię mamie, kobieta musi przecież najpierw mieć tę rodzinę, a ja jeszcze swojej nie założyłam.

- A co z panem Angelem? Czy nie próbował się z panią zobaczyć?

- Ojciec miał znów wyjechać na tydzień do Francji. Hosmer napisał do mnie, że bezpieczniej będzie nie widywać się przed jego wyjazdem. Póki co korespondowaliśmy ze sobą, Hosmer codziennie do mnie pisał. Odbierałam pocztę rano, żeby się ojciec o niczym nie

dowiedział.

- Czy była pani zaręczona z tym dżentelmenem?

- O tak, panie Holmes. Zaręczyliśmy się po pierwszym wspólnym spacerze. Hosmer, pan Angel, jest kasjerem w biurze przy Leadenhall Street i.

- W jakim biurze?

- W tym cały kłopot, panie Holmes, nie mam pojęcia.

- A gdzie mieszka?

- Nocował w pracy.

- I nie zna pani jego adresu?

- Nie. Wiem tylko, że biuro znajduje się przy Leadenhall Street.

- W takim razie pod jaki adres wysyłała pani listy?

- Na poste restante do urzędu pocztowego przy Leadenhall Street. Powiedział, że gdybym pisała do biura, inni urzędnicy dokuczaliby mu z powodu korespondencji z damą. Zaproponowałam, że mogę pisać na maszynie, tak jak on, ale nie chciał o tym słyszeć. Twierdził, że kiedy piszę ręcznie, on czuje, że listy pochodzą ode mnie, a kiedy piszę na maszynie, ma wrażenie, że ona nas rozdziela. To dowodzi, jak bardzo mu na mnie zależało, panie Holmes, i jaką wagę przywiązywał do drobiazgów.

- To oczywiście wiele znaczy - przyznał Holmes. - Od dawna jestem przekonany, że właśnie rzeczy drobne mają największe znaczenie. Czy pamięta pani jeszcze jakieś szczegóły związane z panem Angelem?

- Był bardzo nieśmiały, panie Holmes. Wolał się ze mną przechadzać wieczorem niż w dzień. Tłumaczył, że nie znosi afiszowania się. Był bardzo zamknięty w sobie, ale zachowywał się po dżentelmeńsku. Miał cichy aksamitny głos. Powiedział mi, że w młodości chorował na świnkę oraz zapalenie migdałków i w wyniku tych chorób ma słabe gardło, dlatego mówi przyciszonym głosem. Zawsze był elegancko ubrany, bardzo prosto i schludnie, a poza tym tak samo jak ja miał słaby wzrok i nosił ciemne okulary.

- A co się stało, kiedy pani ojczym, pan Windibank, znów pojechał do Francji?

- Pan Angel znów do nas przyszedł i zaproponował, byśmy się pobrali przed powrotem ojca. Był nadzwyczaj poważny i kazał mi przysiąc, z ręką na Piśmie Świętym, że będę mu wierna, cokolwiek się stanie. Mama powiedziała, że dobrze zrobił, mówiąc to, i że świadczy to o uczuciu, jakim mnie darzy. Mama od początku była mu przychylna i przepadała za nim chyba bardziej niż ja. Kiedy zaczęli rozmawiać o zawarciu małżeństwa w ciągu najbliższego tygodnia, przypomniałam im o ojczymie. Powiedzieli mi, że mam o nim nie myśleć; poinformujemy go o wszystkim po fakcie, a mama obiecała jakoś go ułagodzić. Nie bardzo mi się to podobało, panie Holmes. Wydawało się dziwne, że miałabym prosić ojczyma o pozwolenie, gdyż jest zaledwie o kilka lat starszy ode mnie, ale nie chciałam niczego robić ukradkiem. Napisałam list do Bordeaux, gdzie znajduje się francuskie biuro firmy ojca, ale list zwrócono rankiem w dniu ślubu.

- Nie dotarł zatem do adresata?

- Nie, proszę pana. Ojciec wyjechał do Anglii tuż przed jego nadejściem.

- Hmm, to wielce niefortunne. Data ślubu została wyznaczona na piątek. Czy ceremonia miała się odbyć w kościele?

- Tak, proszę pana, ale to miał być kameralny ślub. Zamierzaliśmy się pobrać w kościele Najświętszego Zbawiciela niedaleko King’s Cross, a potem zjeść śniadanie w hotelu St. Pancras. Hosmer przyjechał po nas dwukółką, ale że było nas troje, posadził moją matkę i mnie do tego zamówionego pojazdu, a sam wsiadł do innej dorożki, która akurat przejeżdżała. Dotarłyśmy do kościoła pierwsze. Podjechał drugi pojazd. Czekałyśmy, aż pan młody wysiądzie, ale się nie doczekałyśmy. Dorożkarz zsiadł z kozła i zajrzał do środka. Nikogo tam nie było! Woźnica powiedział, że nie ma pojęcia, co się mogło stać z pasażerem, widział przecież, jak wsiadał. To się stało w piątek, panie Holmes. Od tamtego czasu nie widziałam ani nie słyszałam niczego, co mogłoby mi wyjaśnić zniknięcie mego narzeczonego.

- Uważam, że została pani niegodziwie potraktowana - rzekł Holmes.

- Ależ nie, proszę pana. On był zbyt dobry i miły, żeby mnie zostawić tak po prostu. Przez cały ranek powtarzał, że cokolwiek się zdarzy, mam być mu wierna, i gdyby nawet rozdzieliły nas jakieś nieprzewidziane okoliczności, mam pamiętać, że obiecałam mu swą rękę. Takie słowa dziwnie brzmiały w dniu ślubu, ale to, co się zdarzyło, nadaje im nowe znaczenie.

- Niewątpliwie. Sądzi pani zatem, że natrafił na jakieś nieprzewidziane przeszkody?

- Tak, proszę pana. Myślę, że przeczuwał jakieś niebezpieczeństwo, inaczej nie rozmawiałby ze mną w ten sposób. Później stało się to, czego się obawiał.

- Może wie pani, co to mogło być?

- Nie.

- Jeszcze jedno pytanie. Jak pani matka odniosła się do całej sprawy?

- Była rozgniewana i kazała mi nigdy więcej o tym nie wspominać.

- Powiedziała pani o wszystkim ojczymowi?

- Tak. Chyba sądzi podobnie jak ja, to znaczy, uważa, że coś się stało, ale na pewno jeszcze zobaczę Hosmera. Przecież sam mówił, po co narzeczony miałby się umówić ze mną w kościele, a następnie porzucić? Gdyby pożyczył ode mnie pieniądze lub po ślubie miał rozporządzać moimi dochodami, to inna sprawa, ale Hosmer był niezależny finansowo i nigdy nie wziął ode mnie nawet szylinga. Co się mogło stać? Czemu do mnie nie napisał? Te myśli doprowadzają mnie do szaleństwa, a w nocy nie mogę przez nie zmrużyć oka.

Dziewczyna wyjęła z mufki małą chusteczkę, zasłoniła nią twarz i zaczęła gwałtownie

łkać.

- Zajmę się pani sprawą - powiedział Holmes, wstając z fotela - i nie mam wątpliwości, że uda mi się ją rozwikłać. Proszę wszystko pozostawić mnie i nie zatruwać sobie tym umysłu. Przede wszystkim jednak proszę się postarać i wyrzucić pana Angela z pamięci, jakby go w ogóle nie było.

- Więc sądzi pan, że więcej go nie zobaczę?

- Obawiam się, że nie.

- Co się z nim stało?

- Proszę pozostawić to mnie. Na pewno znajdę odpowiedź na pani pytanie. Potrzebuję dokładnego opisu wyglądu pana Angela i listów od niego, gdyby pani była skłonna się z nimi rozstać.

- Dałam ogłoszenie o jego zaginięciu w sobotnim numerze „Chronicle” - rzekła nasza klientka. - Oto wycinek z gazety i cztery listy od Hosmera.

- Dziękuję. Czy może pani podać swój adres?

- 31 Lyon Place, Camberwell.

- Rozumiem, że nie zna pani adresu pana Angela. A gdzie prowadzi interesy pani ojciec?

- Podróżuje służbowo na zlecenie firmy Westhouse & Marbank, która importuje wina Bordeaux. Jej siedziba mieści się przy Fenchurch Street.

- Dziękuję pani za bardzo szczegółowe informacje. Proszę zostawić listy i pamiętać o mojej radzie. Ten incydent to zamknięty rozdział; nie może on mieć wpływu na pani dalsze życie.

- To bardzo miłe z pana strony, panie Holmes, ale nie mogę do tego dopuścić. Będę

wierna Hosmerowi. Będę na niego czekała, dopóki nie wróci.

Mimo niedorzecznego kapelusza i roztargnionego wyrazu twarzy prostolinijność i ufność naszej klientki wzbudziły nasz szacunek. Panna Sutherland położyła na stole niewielki plik papierów i wyszła, obiecując, że przyjdzie na każde wezwanie.

Sherlock Holmes siedział przez kilka minut bez słowa z wyciągniętymi nogami, wciąż ściskając czubki palców i patrząc w sufit. Potem wstał, wziął starą glinianą fajkę, która towarzyszyła mu niczym wierny doradca, i zapaliwszy ją, opadł znów na fotel, owiany kłębami gęstego błękitnego dymu; na jego twarzy malowała się śmiertelna nuda.

- Ta panna to interesujący przypadek - stwierdził w końcu. - Znacznie ciekawszy niż jej sprawa, która, szczerze mówiąc, jest dość banalna. W moich zapiskach znajdziesz podobne, z 1877 roku w Andover i z zeszłego roku w Hadze. Sam pomysł nie jest nowy, a chociaż wzbogacono go w sposób, z jakim się wcześniej nie zetknąłem, sama klientka wszystko mi wyjaśniła.

- Odczytałeś z jej wyglądu i relacji wiele rzeczy, których nie dostrzegłem - przyznałem.

- Były do odczytania, lecz ich nie zauważyłeś, Watsonie. Nie wiedziałeś, czego szukać, przeoczyłeś zatem wszystko, co było istotne. Nie potrafię sprawić, byś doceniał znaczenie rękawów, paznokci lub wiązania sznurowadeł. Co wywnioskowałeś z wyglądu tej kobiety? Opisz

ją.

- Miała szaro-fioletowy słomkowy kapelusz o szerokim rondzie z ceglastoczerwonym piórem, czarny żakiet z naszytymi czarnymi koralikami, obramowany małymi czarnymi dżetami, brązową sukienkę w kolorze ciemniejszym niż kawa z kołnierzykiem i mankietami z fioletowego aksamitu i szarawe rękawiczki rozdarte na prawym palcu wskazującym. Jej butów nie udało się obejrzeć. W uszach miała nieduże okrągłe wiszące złote kolczyki; wyglądała na dość zamożną, choć pretensjonalną osobę, która wiedzie wygodne spokojne życie.

Sherlock Holmes cicho klasnął w ręce i zachichotał.

- Słowo daję, Watsonie, idzie ci znakomicie. Faktem jest, że przeoczyłeś wszystkie istotne szczegóły, ale udało ci się opanować metodę, i trzeba przyznać, że masz oko do kolorów. Nigdy nie ufaj ogólnemu wrażeniu, mój drogi. Koncentruj się na szczegółach. Ja zawsze patrzę najpierw na rękawy kobiety i na kolana spodni mężczyzny. Jak zauważyłeś, na mankietach z aksamitu widać było wyraźne ślady, podwójna linia tuż nad nadgarstkiem w miejscu, w którym ręce maszynistki opierają się o biurko. Podobny ślad zostawia ręczna maszyna do szycia, ale jedynie na lewej ręce i po stronie zewnętrznej, najdalej od kciuka; w naszym przypadku linia znajdowała się z prawa, po stronie wewnętrznej. Na twarzy naszej klientki zobaczyłem po obu stronach nosa wgłębienia pozostawione przez binokle, rzuciłem więc uwagę o krótkowzroczności i maszynopisaniu, która chyba ją zaskoczyła.

- Mnie również.

- Ależ to było oczywiste! Gdy spojrzałem w dół, ze zdziwieniem i zainteresowaniem stwierdziłem, że jej buty, choć podobne, nie są od pary, jeden miał delikatnie zdobiony nosek, drugi tego nie miał. W jednym sznurowadło przewleczone było przez dwie najniższe z pięciu dziurek, w drugim zaś przez pierwszą, trzecią i piątą. Widząc młodą damę, schludnie ubraną, która ma dwa różne byle jak zawiązane buty, nietrudno się domyślić, że wybiegła z domu w pośpiechu.

- Co jeszcze? - spytałem, zaintrygowany wnikliwym jak zawsze rozumowaniem przyjaciela.

- Zauważyłem też, że pisała coś tuż przed wyjściem z domu, już po tym, jak się ubrała. Dostrzegłeś dziurę na prawym palcu wskazującym jej rękawiczki, ale najwyraźniej umknęło ci, że zarówno rękawiczka, jak i sam palec były poplamione fioletowym atramentem. Pisała zatem w pośpiechu i zbyt głęboko zamoczyła pióro. Musiało się to dziać dziś rano, inaczej ślad na palcu nie byłby tak wyraźny. To wszystko jest zabawne, choć bardzo proste, ale muszę wrócić do meritum, Watsonie. Czy zechciałbyś przeczytać mi zamieszczony w ogłoszeniu opis pana Hosmera Angela?

Spojrzałem pod światło na wycinek z gazety:

Rankiem czternastego bm. zaginął dżentelmen nazwiskiem Hosmer Angel. Wzrost ok. 5 stóp 7 cali, mocna budowa ciała, cera ziemista, włosy ciemne, niewielka łysina na czubku głowy, czarne krzaczaste bokobrody i wąsy, przyciemniane okulary, drobna wada wymowy. Miał na sobie czarny frak, oblamowany jedwabiem, czarną kamizelkę ze złotą dewizką, szare spodnie w jodełkę i brązowe getry, założone na wysokie buty. Był zatrudniony w biurze przy Leadenhall Street. Ktokolwiek...

- Wystarczy - stwierdził Holmes, po czym, przejrzawszy listy, stwierdził: - Są bardzo banalne i nie wnoszą żadnych nowych informacji na temat pana Angela poza tym, że raz zacytował Balzaka. Mają natomiast jedną niezwykłą cechę, która z pewnością rzuci ci się w oczy.

- Są napisane na maszynie - zauważyłem.

- Nie tylko listy, ale i podpisy. Popatrz na to równiutkie małe „Hosmer Angel” na dole strony. Jest też data, ale brak miejsca, określenie „Leadenhall Street” jest dość ogólnikowe. Podpis jest natomiast bardzo istotny. Możemy uznać go za ważny dowód.

- Dowód czego?

- Mój drogi, czy naprawdę nie widzisz, jak wielką ma wagę?

- Nie, chyba że chodzi o to, że piszący wyprze się autorstwa listów, gdyby wszczęto sprawę o krzywoprzysięstwo.

- Nie w tym rzecz. Napiszę dwa listy, które zamkną sprawę: jeden do firmy z City, drugi do ojczyma tej młodej damy, pana Windibanka, z prośbą o przybycie tu na spotkanie jutro

0 szóstej wieczorem. Powinniśmy omówić problem z głową rodziny. A teraz, doktorze, do chwili otrzymania odpowiedzi odłóżmy tę drobną sprawę na bok.

Mój przyjaciel, uznałem, tak wiele razy dowodził swych zdolności subtelnego rozumowania i niezwykłej energii, że musi mieć solidne podstawy, by z taką lekkością

1 pewnością siebie traktować powierzoną mu sprawę. Wiedziałem jedynie o jego porażce w sprawie króla Bohemii i zdjęcia Irene Adler, jednak, przypominając sobie dziwną sprawę Znaku Czterech i niezwykłe okoliczności związane ze Studium w szkarłacie, stwierdziłem, że zagadka musiała być doprawdy zawikłana, by nie zdołał jej rozwiązać.

Zostawiłem go z jego czarną glinianą fajką. Byłem przekonany, że kiedy przyjadę następnego wieczora, będzie miał już wszystkie poszlaki prowadzące do ustalenia okoliczności zaginięcia narzeczonego panny Mary Sutherland.

Moją uwagę zaprzątały wówczas sprawy zawodowe wielkiej wagi, i cały następny dzień spędziłem przy łożu chorego. Dopiero przed szóstą wieczorem zakończyłem pracę, wskoczyłem do dorożki i popędziłem na Baker Street. Bałem się, że nie zdążę wziąć udziału w rozwiązywaniu zagadki, ale kiedy dotarłem na miejsce, Sherlock Holmes siedział samotnie, wyciągnięty w fotelu i na wpół pogrążony we śnie. Wokół niego stało mnóstwo butelek i probówek, a w powietrzu unosił się mocny gryzący zapach kwasu solnego, co świadczyło o tym, że mój przyjaciel spędził dzień na eksperymentach chemicznych, które tak lubił przeprowadzać.

- I jak, udało się? - spytałem, wchodząc.

- Tak, otrzymałem wodorotlenek barowy.

- Mówię o zagadce! - wykrzyknąłem.

- Ach, o tym! Ja myślałem o soli, nad której uzyskaniem pracowałem. W naszej sprawie żadnej zagadki nie było, choć muszę przyznać, że niektóre jej aspekty okazały się interesujące. Jedyny problem polega na tym, że o ile mi wiadomo, nie istnieje prawo, na mocy którego można by ścigać tego łajdaka.

- W takim razie, kto to był i dlaczego opuścił pannę Sutherland?

Ledwie zadałem to pytanie, a Holmes nie zdążył jeszcze otworzyć ust, by mi odpowiedzieć, gdy usłyszeliśmy ciężkie kroki w korytarzu i stukanie do drzwi.

- To ojczym dziewczyny, pan James Windibank - wyjaśnił Holmes. - Napisał do mnie i zgodził się przyjechać o szóstej. Proszę wejść!

Do pokoju wkroczył mocno zbudowany mężczyzna średniego wzrostu, mniej więcej trzydziestoletni, gładko ogolony, o ziemistej cerze, nijakiej powierzchowności, nie budzącej zaufania, i przenikliwych jasnoszarych oczach. Popatrzył na każdego z nas pytająco, umieścił swój lśniący cylinder na kredensie i z lekkim ukłonem usiadł ostrożnie na najbliższym krześle.

- Dobry wieczór, panie Windibank - powiedział Holmes. - Rozumiem, że to od pana otrzymałem napisany na maszynie list, w którym potwierdza pan chęć przybycia na spotkanie o szóstej?

- Tak, proszę pana. Obawiam się, że nieco się spóźniłem, ale nie do końca jestem panem swego czasu. Przykro mi, że panna Sutherland niepokoiła panów swymi problemami, uważam, że nie powinno się prać brudów publicznie. Poszła do pana wbrew mojej woli, ale jak pan zapewne zauważył, to bardzo pobudliwa i impulsywna dziewczyna, której trudno przemówić do rozsądku, jeśli się przy czymś uprze. Rzecz jasna, nie mam nic przeciwko panu, skoro nie pracuje pan dla policji, ale nie jest przyjemne, kiedy ktoś ujawnia rodzinne tajemnice. Poza tym to niepotrzebny wydatek, bo niby jak miałby pan znaleźć tego Hosmera Angela?

- Otóż - stwierdził cicho Holmes - mam wszelkie podstawy sądzić, że uda mi się ustalić miejsce jego pobytu.

Windibank wzdrygnął się gwałtownie i upuścił rękawiczki.

- Miło mi to słyszeć - odpowiedział.

- Ciekawe doprawdy - zauważył Holmes - że czcionka maszyny do pisania może być niemal równie specyficzna jak charakter pisma. Poza nowymi egzemplarzami maszyn trudno znaleźć dwa identyczne. Niektóre litery wycierają się szybciej niż inne lub wykrzywiają z jednej strony. W pańskim liście, panie Windibank, wszystkie litery „e” są nieco zamazane, zaś „r” lekko skrzywione. Mogę wymienić jeszcze czternaście innych charakterystycznych cech, ale te są

najbardziej oczywiste.

- Na mojej maszynie pisze się korespondencję prowadzoną przez biuro, więc bardzo możliwe, że jest ona nieco zużyta - odpowiedział nasz gość, uważnie przyglądając się Holmesowi swoimi małymi jasnymi oczkami.

- Chciałbym panu przedstawić pewne interesujące spostrzeżenia, panie Windibank -ciągnął Holmes. - Rozważam napisanie w najbliższym czasie krótkiej monografii na temat maszyn do pisania i ich związków z przestępczością. Poświęciłem tej kwestii nieco uwagi. Mam tu cztery listy pochodzące podobno od pewnego zaginionego dżentelmena. Wszystkie są napisane na maszynie, i w każdym z nich litery „e” są zamazane, natomiast literom „r” brakuje poziomych kreseczek. Za pomocą szkła powiększającego można zaobserwować czternaście charakterystycznych cech, o których wcześniej wspominałem.

Windibank zerwał się z krzesła i chwycił cylinder.

- Nie mogę marnować czasu na takie niestworzone brednie, panie Holmes! - wykrzyknął. - Jeśli potrafi pan schwyta tego mężczyznę, niech pan to zrobi, a mnie zawiadomi o tym później.

- Oczywiście - zgodził się Holmes, wstając i przekręcając klucz w zamku. - Niniejszym powiadamiam więc pana, że został on schwytany!

- Co?! Gdzie?! - wrzasnął Windibank, blednąc i rozglądając się wokół jak szczur złapany w pułapkę.

- Ależ, doprawdy, nic to panu nie da - stwierdził łagodnie Holmes. - Nie uda się panu wywinąć. Sprawa jest wystarczająco jasna, obraził mnie pan, mówiąc, że nie zdołam rozwiązać tak prostej zagadki. To tyle. A teraz usiądźmy i porozmawiajmy o wszystkim.

Nasz gość opadł na krzesło z upiorną miną, czoło miał mokre od potu.

- To. to nie podlega zaskarżeniu! - wyjąkał.

- Chyba nie. Ale tak między nami, panie Windibank, był to najbardziej samolubny, okrutny i nieludzki z tych drobnych występków, z jakimi się zetknąłem. Chcę panu przedstawić bieg wydarzeń, proszę mnie poprawić, gdybym się pomylił.

Mężczyzna skulił się na krześle z głową opuszczoną na piersi, jak gdyby został przytłoczony jakimś wielkim ciężarem. Holmes oparł nogi na krawędzi kominka. Z rękami w kieszeniach, odchylając się do tyłu na krześle, zaczął mówić, chyba bardziej do siebie niż do nas.

- Pewien mężczyzna ożenił się dla pieniędzy ze znacznie starszą od siebie kobietą i korzystał również z dochodów jej córki, którymi mógł dysponować dopóty, dopóki dziewczyna będzie z nimi mieszkała. Dla ludzi w ich położeniu była to znacząca suma, której utrata poważnie wpłynęłaby na ich sytuację. Córka była miłą dobrą dziewczyną, a przy tym czułą i serdeczną; nie ulegało wątpliwości, że przy swych zaletach i dochodach nie pozostanie panną zbyt długo. Jej małżeństwo oznaczałoby utratę stu funtów rocznie. Co więc zrobił jej ojczym, by temu małżeństwu zapobiec? Oczywiście, kazał jej siedzieć w domu, zabraniając obcować z rówieśnikami. Szybko jednak odkrył, że młoda dama nie będzie słuchała jego zakazów. Zniecierpliwiła się, oburzona zakazami, zaczęła stawiać na swoim, a w końcu oznajmiła, że zamierza się wybrać na najbliższy bal. Co wówczas zrobił jej sprytny ojczym? Obmyślił plan, który przynosi chlubę jego umysłowi, lecz hańbę jego sercu. Z przyzwoleniem i pomocą żony przebrał się, ukrył oczy za przyciemnionymi szkłami, zamaskował twarz wąsami i krzaczastymi bokobrodami, zmienił swój donośny głos w drżący szept, po czym, bezpieczny z uwagi na krótkowzroczność dziewczyny, pojawił się na balu jako pan Hosmer Angel i uczynił wszystko, by zniechęcić innych zalotników, zdobywając jej serce.

- To miał być tylko żart - jęknął nasz gość. - Nie mieliśmy pojęcia, że tak się w to zaangażuje.

- Zapewne nie. Ale młoda dama dała się porwać uczuciom, i ponieważ była przekonana, że jej ojczym przebywa we Francji, nawet nie przyszło jej do głowy, iż padła ofiarą oszustwa. Pochlebiało jej zainteresowanie ze strony dżentelmena, a poparcie matki wzmocniło uczucie. Pan Angel zaczął odwiedzać młodą damę; było bowiem jasne, że jeśli jego zabiegi mają przynieść pożądany skutek, trzeba posunąć się tak daleko, jak się da. Doszło do kolejnych spotkań, a potem do zaręczyn, dzięki którym dziewczyna nie zwracała już uwagi na nikogo innego. Złudzeń nie można jednak było podtrzymywać wiecznie. Udawane wyjazdy do Francji były dość uciążliwe. Należało doprowadzić rzecz do końca w sposób tak dramatyczny, by na zawsze wrył się w pamięć młodej damy i przynajmniej na pewien czas uniemożliwił jej zainteresowanie się kimś innym. Stąd przysięga złożona na Pismo Święte i aluzje do nieprzewidzianych zajść w dniu ślubu. James Windibank chciał, by panna Sutherland była tak przywiązana do Hosmera Angela i niepewna jego losu, by przez najbliższe lata nie chciała nawet spojrzeć na innych mężczyzn. Doprowadził ją zatem aż do kościoła, a potem zniknął, posługując się starą sztuczką: wsiadł do dorożki jednymi drzwiami, a wysiadł drugimi. Tak właśnie było, panie Windibank, prawda?

Gdy Holmes opowiadał, nasz gość nieco odzyskał rezon, a potem wstał z zimnym

drwiącym uśmieszkiem na bladej twarzy.

- Może tak, a może nie, panie Holmes - powiedział - ale skoro jest pan taki bystry, powinien wiedzieć, że to on łamie prawo, nie ja. Nie zrobiłem niczego, co uzasadniałoby postawienie mi zarzutów, a pan, zamykając mnie tu, naraził się na oskarżenie o napaść i nielegalne przetrzymywanie niewinnego człowieka.

- Owszem, nie ma podstaw prawnych, by pana ukarać - potwierdził Holmes, przekręcając klucz w zamku i otwierając drzwi na oścież - jednak nie było jeszcze człowieka, który w równym stopniu zasługiwałby na karę. Jeśli ta młoda dama ma brata lub przyjaciela, powinni wygarbować panu skórę. Na Jowisza! - mówił dalej, rozwścieczony gorzkim kpiącym uśmieszkiem na twarzy mężczyzny - nie należy to wprawdzie do moich obowiązków, ale mam tu palcat i chyba nie zdołam się powstrzymać. - zrobił dwa kroki w kierunku bata, ale nim zdążył go chwycić, na schodach rozległy się pośpieszne kroki, trzasnęły drzwi wejściowe i zobaczyliśmy przez okno pana Jamesa Windibanka oddalającego się ile sił w nogach.

- Oto zimnokrwisty drań! - stwierdził Holmes ze śmiechem, znów opadając na fotel. -Będzie kroczył drogą przestępstwa, aż w końcu posunie się do zbrodni i trafi na szubienicę. Pewne aspekty tej sprawy okazały się dość interesujące.

- Nie do końca jednak udało mi się ogarnąć twoje rozumowanie - przyznałem.

- Od początku było jasne, że pan Hosmer Angel musiał mieć powód, by zachowywać się w tak dziwny sposób, a jedyną osobą, która mogłaby skorzystać na tym jego dziwnym postępowaniu, był ojczym panny Sutherland. Dał mi też wiele do myślenia fakt, że mężczyźni nigdy się nie spotkali, jeden z nich pojawiał się zawsze pod nieobecność drugiego. Podejrzane były też przyciemnione okulary, dziwny głos i krzaczaste bokobrody, które najwyraźniej stanowiły część przebrania. Moje przypuszczenia potwierdził napisany na maszynie podpis, oznaczało to, że panna Sutherland dobrze zna charakter pisma ojczyma i od razu by go rozpoznała. Wszystkie powyższe fakty oraz wiele drobnych szczegółów wskazywały na to samo.

- A jak sprawdziłeś swoje przypuszczenia?

- Kiedy znalazłem podejrzanego, łatwo było o dowody. Wyeliminowałem z opisu w ogłoszeniu wszystkie elementy przebrania, bokobrody, okulary i głos, i wysłałem go do chlebodawców ojczyma z prośbą o wskazanie, czy pasuje do któregoś z ich pracowników. Dostrzegłem także charakterystyczne cechy maszyny do pisania, wysłałem więc także list z zaproszeniem do Windibanka pod jego firmowy adres. Odpowiedź, jak się spodziewałem, została napisana na maszynie i zawierała te same defekty czcionki. Jednocześnie otrzymałem list z firmy Westhouse & Marbank przy Fenchurch Street, informujący, że opisowi dokładnie odpowiada jeden z pracowników, mianowicie James Windibank. Ot i wszystko.

- A panna Sutherland?

- Jeśli jej o tym opowiem, nie uwierzy. Pamiętasz stary perskie aforyzm: „Naraża się na niebezpieczeństwo ten, co odbiera tygrysicy młode, i ten, co odziera kobietę ze złudzeń”? Mądrość Hafiza, autora aforyzmu, nie ustępowała mądrości Horacego oraz wiedzy o świecie tego ostatniego.

Rozdział czwarty

Tajemnica Boscombe Valley


Pewnego ranka, kiedy siedziałem z żoną przy śniadaniu, pokojówka przyniosła telegram od Sherlocka Holmesa. Przeczytałem go na głos:

Masz kilka wolnych dni? Dostałem wiadomość z zachodniej Anglii w zw. z tragedią w Boscombe Valley. Jedź ze mną. Znakomite powietrze i widoki. Odjazd Paddington 11.15.

- I jak, kochanie? - spytała moja żona, przyglądając mi się uważnie. - Pojedziesz?

- Nie wiem, co odpowiedzieć. Mam teraz wielu pacjentów.

- Och, Anstruther cię zastąpi. Ostatnio jesteś jakiś blady. Myślę, że zmiana klimatu dobrze ci zrobi, a poza tym zawsze się interesowałeś śledztwami prowadzonymi przez pana Holmesa.

- Byłbym niewdzięcznikiem, gdybym się nimi nie interesował, biorąc pod uwagę to, co zyskałem dzięki jednej z nich - odpowiedziałem. - Ale jeśli mam pojechać, muszę natychmiast się spakować, zostało mi pół godziny.

W wojskowym obozie w Afganistanie nauczyłem się szybko przygotowywać się do podróży. Pośpiesznie spakowałem walizkę, i wkrótce jechałem dorożką na dworzec Paddington. Holmes przechadzał się po peronie. Jego wysoka szczupła sylwetka zdawała się jeszcze wyższa i szczuplejsza w długim szarym płaszczu podróżnym i obcisłej czapce.

- Świetnie, że przyjechałeś, Watsonie - stwierdził. - Cieszę się, że będę miał przy sobie kogoś, na kim mogę całkowicie polegać. Miejscowi pomocnicy są zwykle bezużyteczni lub nieobiektywni. Zajmij dwa miejsca w rogu, a ja kupię bilety.

Mieliśmy dla siebie cały przedział; była tu jeszcze olbrzymia sterta papierów, które Holmes wertował, czytał, robiąc notatki i rozmyślając. Gdy znaleźliśmy się za Reading, nagle zmiął wszystkie kartki w wielką kulę i wrzucił ją na półkę.

- Czy słyszałeś coś o tej sprawie? - spytał.

- Ani słowa. Od kilku dni nie czytałem gazet.

- Prasa londyńska nie zamieszcza pełnych informacji. Przejrzałem właśnie wszystkie gazety, które się ostatnio ukazały, by zapoznać się ze szczegółami. Zdaje się, że mamy do czynienia z jedną z tych spraw, które są oczywiste, a przez to niezwykle trudne.

- Brzmi to nieco paradoksalnie.

- Ale jest absolutnie prawdziwe. Wszelkie cechy szczególne niemal zawsze stanowią poszlaki. Im bardziej banalne i pospolite jest przestępstwo, tym trudniej rozwiązać sprawę. Obecnie wszystkie dowody obciążają syna zamordowanego mężczyzny.

- Chodzi o morderstwo?

- Są podejrzenia. Nie zamierzam brać niczego za pewnik, dopóki osobiście nie zbadam faktów. Przedstawię ci pokrótce to, co wiem.

Boscombe Valley to wiejski okręg w hrabstwie Herefordshire, nieopodal Ross. Największym właścicielem ziemskim w okolicy jest niejaki John Turner, który dorobił się majątku w Australii i kilka lat temu powrócił do ojczyzny. Jedną z jego farm, Hatherley, wydzierżawił Charles McCarthy, który również przyjechał z antypodów. Mężczyźni znali się z kolonii, nic zatem dziwnego, że osiedlili się bardzo blisko siebie. Turner, zdaje się, był zamożniejszy. McCarthy został jego dzierżawcą, ale przestawali ze sobą jak równy z równym, i często widywano ich razem. Obaj byli wdowcami. McCarthy miał osiemnastoletniego syna, a Turner córkę w tym samym wieku. Unikali kontaktów z innymi rodzinami z okolicy i nie udzielali się towarzysko, choć obaj panowie McCarthy przepadali za sportem i często jeździli na lokalne wyścigi konne. McCarthy miał dwoje służących - mężczyznę i dziewczynę, a Turner co najmniej sześcioro służby. Tyle udało mi się dowiedzieć o ich rodzinach i domownikach. Teraz przedstawię fakty. Trzeciego czerwca, czyli w ostatni poniedziałek, McCarthy wyszedł z domu w Hatherley około trzeciej po południu i poszedł nad Boscombe Pool, małe jeziorko powstałe wskutek rozlania się strumienia płynącego przez dolinę. Rano tego dnia był w Ross ze swoim służącym; powiedział, że muszą się śpieszyć, gdyż jest z kimś umówiony o trzeciej. Farma Hatherley leży w odległości ćwierć mili od Boscombe Pool. McCarthy’ego widziały dwie osoby. Jedną z nich była starsza kobieta, której nazwiska nie podano, drugą gajowy William Crowder, który pracuje u Turnera. Obydwoje zeznali, że McCarthy szedł sam, a gajowy dodał, że po kilku minutach dostrzegł również jego syna, idącego w tę samą stronę co ojciec; pod pachą miał strzelbę. Wydaje mu się, że widział ojca i syna jednocześnie i że młody McCarthy szedł za swym ojcem. Nie zastanawiał się jednak nad tym, dopóki wieczorem nie usłyszał o tragedii. Obu McCarthych widziano też po tym, jak zobaczył ich gajowy. Wokół Boscombe Pool rozciąga się gęsty las, a tuż nad samą wodą ciągnie się wąski pas trawy i trzcin. Czternastoletnia Patience Moran, córka dozorcy posiadłości Boscombe Valley, zbierała w lesie kwiaty. Twierdzi, że widziała na skraju lasu tuż nad jeziorkiem pana McCarthy’ego i jego syna. Wydawało się, że się gwałtownie kłócili. Słyszała, jak starszy z mężczyzn zwrócił się do młodszego ostrym tonem, a ten drugi podniósł rękę tak, jakby chciał uderzyć ojca. Dziewczynkę tak wystraszyła ta brutalność, że pobiegła do domu. Powiedziała matce, że dwaj panowie McCarthy kłócą się niedaleko Boscombe Pool i się obawia, iż dojdzie między nimi do bójki. Ledwie skończyła mówić, przybiegł McCarthy syn i oznajmił, że znalazł w lesie ciało ojca, i poprosił dozorcę

0 pomoc. Był bardzo poruszony, nie miał broni ani kapelusza; jego ręka i mankiet były poplamione świeżą krwią. Na brzegu jeziorka znaleziono ciało rozciągnięte na trawie. Ofiara miała liczne obrażenia głowy, zadane ciężkim tępym narzędziem, być może kolbą strzelby, którą znaleziono niedaleko w trawie. W rezultacie wizji lokalnej młody człowiek został natychmiast aresztowany. We wtorek odbyło się śledztwo, które zakończyło się werdyktem: „morderstwo z premedytacją”, a w środę McCarthy stanął przed sędzią pokoju w Ross; sędzia wyznaczył rozprawę na najbliższą wyjazdową sesję sądu. Tak wyglądała sprawa przed przesłuchaniem przez sędziego śledczego i posiedzeniem sądu policyjnego.

- Nie potrafię sobie wyobrazić bardziej obciążających dowodów. Poszlaki wyraźnie wskazują na sprawcę.

- Poszlaki mogą być mylące - stwierdził Holmes z zamyśleniem. - Może się wydawać, że wyraźnie na coś wskazują, a jeśli nieco zmienisz punkt widzenia, okazuje się, że równie niewątpliwie świadczą o czymś całkiem innym. Trzeba jednak przyznać, że młody człowiek jest w bardzo trudnej sytuacji; nie można wykluczyć jego winy. Mimo wszystko kilku sąsiadów, w tym panna Turner, córka właściciela ziemskiego, wierzą w niewinność młodego McCarthy’ego. Zwrócili się z prośbą do inspektora Lestrade’a (pamiętasz go ze Studium w szkarłacie) o znalezienie dowodów świadczących na jego korzyść. Inspektor poczuł się zagubiony i powierzył sprawę mnie. Oto dlaczego dwóch dżentelmenów w średnim wieku pędzi na zachód z prędkością pięćdziesięciu mil na godzinę zamiast spokojnie siedzieć w domu

1 odpoczywać po zjedzeniu obfitego śniadania.

- Obawiam się, że w tej sprawie fakty są oczywiste i nie będziesz miał pola do popisu -stwierdziłem.

- Nie ma nic bardziej złudnego niż oczywisty fakt! - odpowiedział mój przyjaciel ze śmiechem. - Poza tym możemy natrafić na inne, nie mniej oczywiste wskazówki, które przeoczył pan Lestrade. Znasz mnie dobrze i wiesz, że mogę (i to stwierdzenie nie będzie czczą przechwałką) potwierdzić lub obalić jego teorię za pomocą środków, których on nie potrafi nie tylko zastosować, ale nawet zrozumieć. Dla mnie na przykład jest jasne, że okno w twej sypialni

znajduje się po prawej stronie lustra, ale wątpię, czy inspektor zauważył ten oczywisty fakt.

- Ależ jak.

- Mój drogi, dobrze znam ciebie i twoją schludność, nabytą w wojsku. Golisz się każdego ranka, o tej porze roku robisz to przy świetle dziennym. Lewa strona twarzy jest mniej starannie wygolona, a że na szczęce po tej stronie masz już całkiem wyraźny zarost, jasne jest, że ta część twej twarzy jest słabiej oświetlona. Nie wyobrażam sobie, by ktoś, kto równie dba o wygląd, goląc się przy równomiernym oświetleniu, był zadowolony z takiego rezultatu. Podałem to jako banalny przykład obserwacji i dedukcji. Na tym opiera się moja praca, i niewykluczone, że dzięki nim zdołamy pomóc w śledztwie tam, dokąd się udajemy. Podczas przesłuchania ujawniono kilka faktów, które warto wziąć pod uwagę.

- Jakie to fakty?

- McCarthy został chyba zatrzymany nie od razu, lecz dopiero po powrocie do Hatherley. Kiedy inspektor policji okręgowej poinformował młodego człowieka o aresztowaniu, ten wyznał, że nie jest zaskoczony i zasłużył na to. Trudno się dziwić, że te słowa w naturalny sposób rozwiały wszelkie wątpliwości, jakie mogli mieć przysięgli w sądzie śledczym.

- To było przecież przyznanie się do winy! - wybuchnąłem.

- Nie. Młody człowiek natychmiast oświadczył, że jest niewinny.

- Po nader obciążających dowodach takie stwierdzenie musiało się wydać podejrzane.

- Wręcz przeciwnie - stwierdził Holmes. - To najjaśniejszy promyczek nadziei, jaki w tej chwili widzę. Ten młodzieniec może być niewinny, musiałby jednak być absolutnym imbecylem, by nie dostrzec, że wszystko przemawia przeciwko niemu. Gdyby udawał zaskoczonego lub oburzonego aresztowaniem, uważałbym to za wielce podejrzane, gdyż taka reakcja nie byłaby naturalna w zaistniałych okolicznościach, choć winnemu może się wydawać najrozsądniejsza. To, że otwarcie zaakceptował sytuację, wskazuje, że jest albo niewinny, albo przynajmniej bardzo twardy i opanowany. Stwierdzenie odnośnie do tego, że na to zasłużył, nie wydaje się nie na miejscu, jeśli wziąć pod uwagę, iż stanął nad ciałem swego ojca chwilę po tym, jak mu nawymyślał. Dziewczynka, której zeznania są bardzo istotne, utrzymuje, że nawet podniósł na niego rękę. Takie wyrzuty sumienia i skrucha są dla mnie przejawem raczej normalnego sposobu myślenia niż winy.

Pokręciłem głową:

- Wielu powieszono na podstawie znacznie słabszych dowodów.

- Owszem. I wielu powieszono niesłusznie.

- Jak brzmi zeznanie młodego człowieka?

- Obawiam się, że nie daje jego orędownikom zbyt wielkiej nadziei, choć zawiera dwa znaczące elementy. Proszę, zapoznaj się z nim.

Wyciągnął spośród zmiętych papierów egzemplarz lokalnej gazety Herefordshire i wskazał mi akapit z opowieścią młodego człowieka o tym, co zaszło. Usadowiłem się wygodnie w rogu przedziału i uważnie przeczytałem całą historię. Oto jej treść:

Potem został wezwany pan James McCarthy, jedyny syn zmarłego, i złożył następujące zeznanie: „Nie było mnie w domu przez trzy dni, gdyż przebywałem w Bristolu. Wróciłem rankiem w ostatni poniedziałek, trzeciego. Kiedy przyjechałem, ojca nie było w domu, a pokojówka powiedziała mi, że pojechał do Ross z panem Johnem Cobbem, stajennym. Niedługo później usłyszałem dwukółkę, która zajechała przed dom. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem, jak ojciec wysiada z powozu i szybko idzie przez podwórko. Nie wiedziałem, dokąd zmierza. Wziąłem broń i poszedłem do Boscombe Pool, by zapolować na króliki z kolonii znajdującej się na drugim brzegu jeziorka. Po drodze widziałem gajowego Williama Crowdera, który potwierdził to w swoim zeznaniu; myli się jednak, sądząc, że podążałem za ojcem. Nie miałem pojęcia, że idzie on przede mną. W odległości stu jardów od jeziorka usłyszałem okrzyk: „Cooee!”, którego używaliśmy z ojcem jako sygnału. Pobiegłem szybko do przodu i zobaczyłem na brzegu ojca. Wydawało się, że mój widok bardzo go zaskoczył; dość ostro spytał, co tu robię. Wywiązała się sprzeczka, podczas której padły gwałtowne słowa i doszło nieomal do rękoczynów, gdyż mój ojciec był człowiekiem bardzo porywczym. Kiedy zauważyłem, że przestaje panować nad swoimi emocjami, odszedłem i ruszyłem w drogę powrotną do Hatherley. Nie przeszedłem jednak stu pięćdziesięciu jardów, kiedy usłyszałem straszliwy krzyk. Zawróciłem, pobiegłem do jeziorka i znalazłem na brzegu konającego ojca. Miał strzaskaną głowę. Rzuciłem na ziemię strzelbę i wziąłem go na ręce, ale on niemal natychmiast wyzionął ducha. Przez kilka minut klęczałem obok. Później poszedłem do dozorcy pana Turnera, który mieszka najbliżej, by prosić go o pomoc. Nie widziałem nikogo w pobliżu i nie wiem, skąd się wzięły te jego obrażenia. Ojca nie lubili ze względu na jego zimny i nieprzystępny sposób bycia, ale, jak mi wiadomo, nie miał zażartych wrogów. To wszystko, co wiem o tej sprawie.

Sędzia śledczy: Czy ojciec przed śmiercią powiedział coś do pana?

Świadek: Wymamrotał kilka słów, ale zrozumiałem jedynie jakieś odniesienie do szczura.

Sędzia: Co pan zrozumiał?

Świadek: Nie pojąłem znaczenia tych słów. Wydawało mi się, że ojciec bredzi. Sędzia: Jak zakończyła się pana ostatnia kłótnia z ojcem?

Świadek: Wolałbym nie odpowiadać na to pytanie. Sędzia: Nalegam jednak.

Świadek: Naprawdę nie mogę panu tego zdradzić, zapewniam wszakże, iż nie ma to nic wspólnego z tragedią, która rozegrała się później.

Sędzia: O tym zdecyduje sąd. Nie muszę chyba tłumaczyć panu, że każda odmowa odpowiedzi wpłynie na sposób interpretowania tej sprawy podczas wszelkich przyszłych postępowań.

Świadek: Mimo to muszę odmówić.

Sędzia: Często używali panowie okrzyku „ Cooee ”?

Świadek: Owszem.

Sędzia: Dlaczego więc ojciec wydał ten okrzyk, zanim pana zobaczył, a nawet zanim się dowiedział o pańskim powrocie z Bristolu?

Świadek (wyraźnie zmieszany): Nie wiem.

Przysięgły: Kiedy usłyszał pan krzyk, powrócił i znalazł śmiertelnie rannego ojca. Czy zauważył pan coś podejrzanego?

Świadek: Nic konkretnego. Sędzia: Co pan przez to rozumie?

Świadek: Kiedy biegłem do ojca, byłem tak poruszony, że nie myślałem o niczym. Wydawało mi się jednak, że zobaczyłem coś na ziemi z lewej strony. Coś szare, może płaszcz lub koc. Potem szukałem tej rzeczy, ale jej już nie było.

Sędzia: Czyli to coś zniknęło, nim pobiegł pan po pomoc?

Świadek: Zgadza się.

Sędzia: Nie potrafi pan określić, co to było?

Świadek: Nie, ale widziałem, że coś tam leży.

Sędzia: Jak daleko od ciała znajdował się ten przedmiot?

Świadek: Jakieś dwanaście jardów. Sędzia: A jak daleko od skraju lasu?

Świadek: Mniej więcej w tej samej odległości.

Sędzia: Czyli zostało usunięte, kiedy znajdował się pan w odległości dwunastu jardów od tego przedmiotu?

Na tym zakończyło się przesłuchanie świadka.

- Zdaje się - powiedziałem, przyglądając się gazecie - że sędzia śledczy był dość surowy dla młodego McCarthy’ego. Nie bez racji zwrócił uwagę na niespójność jego zeznań, według których ojciec rzekomo zawołał syna, zanim go zauważył, na odmowę powtórzenia rozmowy z ojcem i osobliwą opowieść o jego ostatnich słowach. Sędzia zaznaczył, że wszystko to świadczy przeciwko synowi.

Holmes zaśmiał się cicho i wyciągnął się na wyściełanym siedzeniu.

- I ty, i sędzia śledczy znaleźliście niechcący coś na obronę młodego McCarthy’ego. Zwróć uwagę, raz oskarżacie go o nadmiernie wybujałą wyobraźnię, a innym razem o to, że ma tę wyobraźnię zbyt ubogą. Z jednej strony, nie był w stanie wymyślić przyczyny kłótni, która wzbudziłaby współczucie przysięgłych, z drugiej natomiast wspomniał o czymś tak dziwnym, jak szczur i znikający szary przedmiot. Nie, mój drogi, zamierzam przyjąć, że ten młody człowiek mówi prawdę, i zobaczymy, dokąd doprowadzi nas ta hipoteza. A teraz zajmę się kieszonkowym wydaniem Petrarki i nie powiem o tej sprawie ani słowa więcej, póki nie znajdziemy się na miejscu. Lunch zjemy w Swindon, powinniśmy tam dotrzeć za dwadzieścia minut.

Była prawie czwarta po południu. Przejechaliśmy przez piękną dolinę Stroud, przekroczyliśmy szeroką lśniącą rzekę Severn i znaleźliśmy się w ładnym prowincjonalnym miasteczku Ross. Na peronie czekał na nas chudy mężczyzna o aparycji łasicy i przebiegłych oczach. Mimo beżowego prochowca i getrów, które miał na sobie, by się wtopić w wiejski krajobraz, bez trudu rozpoznałem pana Lestrade’a ze Scotland Yardu. Pojechaliśmy razem do Hereford Arms, gdzie był przygotowany dla nas pokój.

- Zamówiłem powóz - oznajmił inspektor, kiedy usiedliśmy nad filiżanką herbaty. -Znam pańską tajemniczą naturę i wiem, że nie będzie pan usatysfakcjonowany, póki nie znajdzie się na miejscu zbrodni.

- To bardzo miłe z pana strony i dobrze o panu świadczy - odpowiedział Holmes - ale wszystko zależy od ciśnienia atmosferycznego.

Lestrade był zbity z tropu.

- Nie rozumiem - przyznał.

- Widział pan barometr? Ciśnienie wysokie, nie ma wiatru, a niebo jest bezchmurne.

Mam paczkę papierosów, które chciałbym wypalić, a kanapa w moim pokoju jest znacznie wygodniejsza niż większość tych okropnych mebli, w które wyposażone są wiejskie hotele. Nie sądzę, że będę dziś korzystał z powozu.

Lestrade zaśmiał się pobłażliwie.

- Zapewne wyrobił już pan sobie opinię na podstawie lektury gazet - stwierdził. - Sprawa jest prosta jak drut. Im bardziej się w nią zagłębiamy, tym staje się ona bardziej oczywista. Nie sposób jednak odmówić damie, zwłaszcza tak zdesperowanej. Słyszała o panu i koniecznie chciała poznać pańskie zdanie, choć wielokrotnie powtarzałem jej, że nie zdoła pan dokonać niczego, czego ja bym już nie zrobił. Ależ na honor! Oto jej powóz!

Ledwie skończył mówić, do pokoju wpadła jedna z najśliczniejszych młodych kobiet, jakie w życiu widziałem. Jej fiołkowe oczy lśniły, wargi były lekko rozchylone, na policzkach miała lekkie rumieńce; była tak zmartwiona i poruszona, że nawet nie próbowała zachować normalnego w tych okolicznościach dystansu.

- Ach, panie Holmes! - wykrzyknęła, patrząc to na jednego, to na drugiego z nas, a po chwili, wiedziona kobiecą intuicją, zwróciła się do mojego towarzysza. - Tak się cieszę, że pan przyjechał! Muszę panu to powiedzieć. James tego nie zrobił! Ja to wiem i chcę, by i pan to wiedział, nim rozpocznie śledztwo. Proszę nigdy w to nie wątpić. Znamy się z Jamesem od dzieciństwa. Jestem świadoma jego wad bardziej niż ktokolwiek inny, ale jest on tak łagodny, że nie skrzywdziłby muchy. Taka nagła zmiana musiała wydać się absurdalna każdemu, kto go zna.

- Mam nadzieję, że uda nam się oczyścić go z zarzutów, panno Turner - stwierdził Holmes. - Może pani być pewna, że zrobię wszystko, co w mojej mocy.

- Zapoznał się pan z dowodami. Czy doszedł pan do jakichś wniosków? Nie dostrzegł pan jakiejś luki czy nieprawidłowości? Nie sądzi pan, że James jest niewinny?

- Myślę, że to bardzo prawdopodobne.

- No właśnie! - wykrzyknęła, odchylając głowę i rzucając Lestrade’owi wyzywające spojrzenie. - Słyszy pan? On dał mi nadzieję!

Inspektor wzruszył ramionami:

- Obawiam się, że mój kolega zbyt pośpiesznie wyciągnął wnioski.

- Ale ma rację. Ach, wiem, że ma rację! James w żadnym razie tego nie zrobił. A jeśli chodzi o kłótnię z ojcem, to, jestem pewna, nie chciał mówić o niej z sędzią, gdyż to ja byłam jej

przedmiotem!

- Jak to? - spytał Holmes.

- Nie będę niczego ukrywała. James i jego ojciec wiele razy kłócili się o mnie. Pan McCarthy bardzo chciał, byśmy się pobrali. Zawsze kochaliśmy się z Jamesem jak brat i siostra, ale rzecz jasna, on jest jeszcze młody i nie zna życia, a zresztą, zresztą, nie był jeszcze gotowy do podjęcia takich kroków. Dochodziło więc między nimi do kłótni, i jestem pewna, że i tym razem poszło o mnie.

- A czy pani ojciec popierał to małżeństwo? - spytał Holmes.

- Nie, on także był mu przeciwny. Jedynie pan McCarthy tego pragnął.

Holmes obrzucił dziewczynę jednym ze swych przenikliwych pytających spojrzeń, a na jej twarz wypłynął rumieniec.

- Dziękuję pani za te informacje - rzekł. - Czy będę mógł się spotkać jutro z pani ojcem?

- Obawiam się, że doktor się na to nie zgodzi.

- Doktor?

- Tak. Nie słyszał pan? Ojciec zawsze był słabego zdrowia, ale teraz całkiem się załamał. Jest przykuty do łóżka. Doktor Willows twierdzi, że jest wrakiem człowieka, a jego układ nerwowy jest nadwyrężony. Pan McCarthy był jedynym, który znał tatę jeszcze za dawnych czasów, kiedy pracował w stanie Wiktoria.

- Ha! W stanie Wiktoria! To ważny fakt.

- Tak. Pracował wówczas w kopalni.

- Rozumiem, że chodzi o kopalnie złota, na których pan Turner dorobił się majątku.

- Zgadza się.

- Dziękuję, panno Turner. Bardzo mi pani pomogła.

- Proszę powiadomić mnie jutro, gdyby się pan czegoś dowiedział. Zapewne zobaczy się pan z Jamesem w więzieniu, panie Holmes. Proszę mu zatem powiedzieć, że wiem, iż jest niewinny.

- Zrobię to, panno Turner.

- Muszę już wracać do domu. Mój tata jest w ciężkim stanie, i jestem mu teraz bardzo potrzebna. Do widzenia. Niech Bóg pana prowadzi! - powiedziała i wybiegła z pokoju równie pośpiesznie jak do niego wpadła, a po chwili usłyszeliśmy turkot oddalającego się powozu.

- Wstyd mi za pana, Holmes - oświadczył z godnością Lestrade po kilku minutach milczenia. - Dlaczego rozbudza w niej pan nadzieje, które i tak się nie spełnią? Nie jestem nadmiernie wrażliwy, ale uważam to za okrucieństwo.

- Sądzę, że znalazłem sposób, by oczyścić Jamesa McCarthy’ego z zarzutów - wyjaśnił Holmes. - Czy uzyskał pan pozwolenie na odwiedzenie go w więzieniu?

- Tak, ale jedynie dla siebie i dla pana.

- W takim razie rozważę raz jeszcze swoją decyzję o udaniu się do miasta. Czy mamy dość czasu, by jeszcze dziś pojechać pociągiem do Hereford i zobaczyć się z więźniem?

- Aż nadto.

- Pojedźmy więc. Watsonie, obawiam się, że będziesz się tu nudził, ale wyjeżdżam jedynie na kilka godzin.

Odprowadziłem ich na dworzec, pospacerowałem ulicami miasteczka i wróciłem do hotelu. W pokoju ułożyłem się na kanapie i próbowałem czytać tanią powieść. Jednak jej żałosna fabuła, tak banalna w porównaniu z zagadką, którą usiłowaliśmy rozwikłać, spowodowała, że moje myśli zaczęły błądzić od fikcji do faktów, aż w końcu rzuciłem książkę w kąt i poświęciłem się rozważaniu wydarzeń minionego dnia. Jeśli historia opowiedziana przez nieszczęsnego młodzieńca była prawdziwa, jakie zdarzenie z piekła rodem, jaka niezwykła i nieprzewidziana katastrofa musiały nastąpić od chwili, gdy opuścił ojca, do momentu gdy, zaniepokojony jego krzykami, pobiegł na polanę? Musiało to być coś straszliwego i zabójczego. Ale co? Być może opis obrażeń, jakie odniósł zmarły, mógłby podpowiedzieć coś moim lekarskim instynktom? Zadzwoniłem na służbę i poprosiłem o lokalny tygodnik, w którym znalazłem szczegółową relację ze śledztwa. Chirurg zeznał, że jedna trzecia tylnej części lewej kości ciemieniowej i lewa połowa kości potylicznej zostały strzaskane tępym narzędziem. Zaznaczyłem odpowiednie miejsce na swojej głowie. Taki cios mógł być zadany jedynie od tyłu. Do pewnego stopnia świadczyło to na korzyść oskarżonego, gdyż podczas kłótni z ojcem stał przodem do niego. Argument był jednak słaby - ofiara mogła wszak odwrócić się plecami, nim padł cios. Być może jednak warto było zwrócić uwagę Holmesa na ten szczegół. A co mogła oznaczać wzmianka umierającego o szczurze? To nie mogły być majaki. Umierający wskutek nagłego uderzenia w głowę zwykle nie majaczą. Próbował raczej wyjaśnić, co się stało. Ale co mogły znaczyć te słowa? Zachodziłem w głowę, jakie może być rozwiązanie tej zagadki? No i ten szary przedmiot, który widział McCarthy. Jeśli była to prawda, morderca musiał podczas ucieczki upuścić jakąś część przyodziewku, zapewne płaszcz, i miał czelność wrócić po nią, kiedy syn klęczał odwrócony tyłem do niego, w odległości nie więcej niż dwunastu kroków. Jakiż splot tajemnic i nieprawdopodobnych wydarzeń stanowiła cała sprawa! Nie dziwiłem się opinii Lestrade’a, ale jednocześnie bardzo zaufałem spostrzegawczości Sherlocka Holmesa, więc nie zamierzałem tracić nadziei, póki fakty nie wykluczą niewinności młodego McCarthy’ego.

Kiedy Holmes wrócił, było już późno. Przyjechał sam, bo Lestrade nocował w mieście.

- Ciśnienie wciąż jest bardzo wysokie - zauważył mój przyjaciel, siadając. - Ważne jest, by nie zaczęło padać, nim obejrzymy miejsce zbrodni. Z drugiej jednak strony, należy być w jak najlepszej formie, nie chciałem więc przystępować do pracy, zmęczony długą podróżą. Widziałem się z młodym McCarthym.

- I czego się od niego dowiedziałeś?

- Niczego.

- Nie potrafił niczego wyjaśnić?

- Nic a nic. Myślałem przedtem, że być może wie, kto to zrobił, i chroni winnego, ale przekonałem się, iż jest równie zbity z tropu, jak wszyscy, może poza inspektorem Lestrade’em. To inteligentny młodzian, do tego przystojny i, jak sądzę, prawy.

- Nie wydaje mi się jednak, by miał dobry gust - zaoponowałem - jeśli istotnie był przeciwny małżeństwu z tak uroczą młodą damą jak panna Turner.

- Ach, to bolesna sprawa. Jest w niej zakochany do szaleństwa, ale dwa lata temu, kiedy był jeszcze prawie dzieckiem, i zanim naprawdę poznał pannę Turner, gdyż pięć lat spędziła w szkole z internatem, zrobił coś bardzo głupiego, wziął ślub cywilny z barmanką z Bristolu. Nikt nie wie o tej sprawie, ale możesz się domyślać, jak trudne było dla niego wysłuchiwanie reprymend, że nie robi tego, czego pragnął najbardziej na świecie, a czego w żadnym razie zrobić nie mógł. Dlatego właśnie gwałtownie gestykulował, gdy podczas ostatniego spotkania ojciec ponownie nakłaniał go do ożenku z młodą panną. Z drugiej jednak strony nie miał żadnego źródła dochodów, a jego ojciec, którego wszyscy opisują jako człowieka niezwykle twardego, nie chciałby go więcej widzieć, gdyby poznał prawdę. To właśnie ze swoją żoną spędził ostatnie trzy dni w Bristolu, a ojciec nie wiedział, gdzie przebywa. Zapamiętaj ten fakt. To ważne. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Kiedy barmanka dowiedziała się z gazet, że jej mąż jest w poważnych tarapatach i grozi mu stryczek, wyrzekła się go. Napisała, iż była już zamężna z innym człowiekiem, pracującym w bazie marynarki na Bermudach, więc ich małżeństwo jest nieważne. Ta wiadomość, jak się wydaje, wynagrodziła młodemu

McCarthy’emu wszystkie cierpienia.

- Ale skoro on jest niewinny, kto to zrobił?

- No właśnie, kto? Chciałbym zwrócić twą uwagę na dwa fakty. Po pierwsze, zamordowany umówił się z kimś nad jeziorkiem, i tym kimś nie mógł być jego syn, ponieważ James wyjechał, i McCarthy nie wiedział, kiedy wróci. Po drugie, słyszano, jak zamordowany krzyknął: „Cooee!”, zanim dowiedział się o powrocie syna. To najważniejsze w całej sprawie. A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko, podyskutujmy o dziełach Meredithaó, a pomniejsze kwestie zostawmy na jutro.

Zgodnie z przewidywaniami Holmesa następnego dnia nie padało, a ranek był słoneczny i bezchmurny. Lestrade przyjechał po nas o dziewiątej, i wyruszyliśmy obejrzeć Hatherley i Boscombe Pool.

- Ranek przyniósł ważne wieści - rzekł Lestrade. - Podobno stan pana Turnera jest tak poważny, że obawiają się o jego życie.

- To starszy mężczyzna? - spytał Holmes.

- Ma około sześćdziesięciu lat, ale chorował już od jakiegoś czasu, gdyż lata spędzone za granicą mocno nadwątliły jego zdrowie. Ta sprawa bardzo go dotknęła. Był przyjacielem McCarthy’ego i, muszę dodać, jego wielkim dobroczyńcą. Dowiedziałem się, że nie pobierał opłaty za dzierżawę Hatherley.

- Doprawdy? To interesujące! - stwierdził Holmes.

- O tak! Wspomagał go też na wiele innych sposobów. Wszyscy opowiadają o jego dobroci.

- Ach tak! A czy nie wydaje się panu osobliwe, że McCarthy, który sam posiadał niewiele, a tyle zawdzięczał Turnerowi, chciał ożenić swego syna z jego córką, zapewne dziedziczką całego majątku, i mówił o tym z taką pewnością, jakby sprawa była już rozstrzygnięta, i pozostawało tylko czekać na oświadczyny? Jest to tym dziwniejsze, że wiemy, iż sam Turner sprzeciwiał się rzeczonemu pomysłowi. Czy jesteś w stanie coś z tego wydedukować?

- A więc dochodzimy do dedukcji i wnioskowania - stwierdził Lestrade, mrugając do mnie. - Panie Holmes, mam wystarczająco wiele trudności ze śledzeniem faktów, by zajmować się teoriami i wymysłami.

- Ma pan rację - przyznał skromnie Holmes. - Najwyraźniej niełatwo jest panu śledzić

fakty.

- A jednak znam jeden, którego pan w sposób oczywisty nie jest w stanie pojąć -odpowiedział Lestrade nie bez irytacji.

- A mianowicie?

- McCarthy senior poniósł śmierć z ręki McCarthy’ego juniora, i wszystkie teorie głoszące inaczej są wyssane z palca.

- Cóż, palec może być lepszy niż pusta głowa - stwierdził Holmes ze śmiechem. - Ale jeśli się nie mylę, po prawej mamy farmę Hatherley.

- Zgadza się.

Zobaczyliśmy obszerny wygodny dwupiętrowy budynek z dachem krytym łupkiem i wielkimi żółtymi plamami porostów na szarych ścianach. Zasłonięte kotary i brak dymu z komina sprawiały wrażenie, jakby wciąż wisiał nad nim cień tragedii. Weszliśmy do środka. Pokojówka na prośbę Holmesa pokazała nam buty, które jej pan miał na sobie w chwili śmierci, oraz obuwie syna, choć nie to, w którym chodził feralnego dnia. Mój przyjaciel pomierzył buty w siedmiu czy ośmiu różnych miejscach; następnie poprosił o otwarcie drzwi na podwórze, skąd wszyscy poszliśmy krętą ścieżką nad Boscombe Pool.

Kiedy Sherlock Holmes szedł tropem, ulegał przemianie. Ci, którzy znali go jedynie jako cichego myśliciela i logika z Baker Street, nie rozpoznaliby go w tej chwili. Jego twarz spochmurniała i zarumieniła się, a oczy, patrzące spod ściągniętych w dwie grube czarne kreski brwi, rzucały stalowe błyski. Detektyw miał zaciętą minę, skulone ramiona i zaciśnięte wargi, a na jego długiej mocnej szyi wyraźnie odznaczały się żyły. Wydął nozdrza jak zwierzę ogarnięte żądzą pościgu i tak bardzo skoncentrował swój umysł na sprawie, że kierowane do niego pytania lub uwagi zostawały bez odpowiedzi lub w najlepszym razie wywoływały krótkie zniecierpliwione warknięcie. Holmes poruszał się szybko i cicho ścieżką, biegnącą najpierw przez łąki, a potem przez las. Grunt był podmokły, niemal bagnisty. Zarówno na dróżce, jak i na otaczającej ją z obu stron trawie widać było liczne ślady stóp. Holmes to wybiegał do przodu, to znów stawał nagle w miejscu, a raz okrążył łąkę. Lestrade i ja szliśmy za nim. Policjant zachowywał się obojętnie, nawet pogardliwie, a ja przyglądałem się przyjacielowi z zainteresowaniem, bo byłem przekonany, że każde z jego działań służy określonemu celowi.

Boscombe Pool, mała, porośnięta trzcinami sadzawka o średnicy około pięćdziesięciu jardów, leżało na granicy pomiędzy ziemią należącą do Hatherley a prywatnym parkiem zamożnego Turnera. Nad otaczającymi jeziorko drzewami widać było wysokie czerwone tyczki, zaznaczające granicę posiadłości bogacza. Po stronie Hatherley las był bardzo gęsty, zaś pomiędzy jego skrajem a trzcinami otaczającymi jezioro ciągnął się wąski pas podmokłej trawy

0 szerokości może dwudziestu kroków. Lestrade pokazał nam, gdzie zostało znalezione ciało,

1 okazało się, że grunt w tym miejscu był tak miękki, iż upadająca ofiara pozostawiła bardzo wyraźne ślady. Skupiona mina i przenikliwy wzrok Holmesa świadczyły o tym, że potrafił odczytać z podeptanej trawy znacznie więcej niż inni. Biegał tam i z powrotem jak pies szukający tropu, a następnie zwrócił się do inspektora:

- Po co wchodził pan do jeziorka?

- Grzebałem w nim grabiami do liści. Myślałem, że może znajdę tam narzędzie zbrodni lub natrafię na jakiś inny ślad. Ale skąd.

- Ciiiiii! Nie mam na to czasu! Ślady pańskiej wykręconej do wewnątrz lewej stopy są wszędzie. Zobaczyłby je nawet kret. A tu znikają pomiędzy trzcinami. Ach, o ileż łatwiej byłoby mi pracować, gdyby nie gromada ludzi, która niczym stado bawołów zadeptała wszystko! Tą drogą przyszła grupa prowadzona przez dozorcę i zniszczyła wszystkie ślady w promieniu sześciu lub ośmiu stóp wokół ciała. Widać jednak, że trzy razy przechodziła tędy ta sama osoba. To odciski butów młodego McCarthy’ego. Dwa razy szedł, raz biegł szybko, palce są wyraźnie zaznaczone, a pięty ledwie widać. To potwierdza jego wersję. Kiedy zobaczył ojca na ziemi, puścił się biegiem. A tu mamy ślady ojca chodzącego tam i z powrotem. Tutaj syn oparł kolbę strzelby, kiedy zatrzymał się, słysząc sygnał. A tu? Ha! Co my tu mamy? Ktoś szedł na palcach i miał na sobie nietypowe buty o kwadratowych noskach. Nadszedł, cofnął się, później wrócił, po płaszcz, rzecz jasna. A skąd on przyszedł?

Holmes penetrował otoczenie, gubiąc trop i odnajdując go ponownie, aż znaleźliśmy się w lesie pod ogromną brzozą, największym drzewem w okolicy. Mój przyjaciel, idąc śladem, okrążył pień i jeszcze raz położył się, nachylając twarz do samej ziemi; tym razem wydał cichy okrzyk zadowolenia. Pozostał w tej pozycji przez długi czas. Przesuwając liście i suche gałązki, zbierał do koperty coś, co przypominało pył, oglądał przez szkło powiększające nie tylko ziemię, ale także korę drzewa do wysokości, do której zdołał sięgnąć. We mchu leżał kamień o ostrych krawędziach, który Holmes również uważnie obejrzał i zabrał ze sobą. Poszliśmy ścieżką przez las aż do głównej drogi, gdzie wszystkie ślady znikały.

- Była to wielce interesująca sprawa - stwierdził, powracając do swego zwykłego sposobu bycia. - Domyślam się, że ten szary domek po prawej należy do leśniczego. Zamienię teraz kilka słów z panem Moranem i być może napiszę krótki list. Później pojedziemy na drugie śniadanie. Możecie, panowie, wrócić do dorożki, za chwilę do was dołączę.

Po około dziesięciu minutach dotarliśmy do naszego powozu i pojechaliśmy z powrotem do Ross. Holmes wciąż miał przy sobie kamień, który znalazł w lesie.

- Być może to pana zainteresuje, Lestrade - powiedział, wyciągając go przed siebie. - To narzędzie zbrodni.

- Nie widzę na nim żadnych śladów.

- Bo ich nie ma.

- Więc skąd pan to wie?

- Poprzednio rosła pod nim trawa. W tym miejscu, gdzie go znalazłem, leżał zaledwie od kilku dni, a nie było widać miejsca, z którego został zabrany. Jego kształt odpowiada obrażeniom. I nie znaleziono żadnej innej broni.

- A morderca?

- To wysoki leworęczny mężczyzna, który utyka na prawą nogę, nosi myśliwskie buty o grubych podeszwach i szary płaszcz, pali indyjskie cygara, używa ustnika i ma w kieszeni tępy scyzoryk. Znalazłem kilka innych śladów, ale sądzę, że te wystarczą dla naszych poszukiwań.

Lestrade się roześmiał.

- Obawiam się, że wciąż jestem sceptykiem - stwierdził. - Teorie to ciekawa rzecz, ale będziemy mieli do czynienia z upartą angielską ławą przysięgłych.

- Nous verronsl - odpowiedział Holmes ze spokojem. - Proszę stosować swoje metody, ja będę stosował własne. Dziś po południu będę zajęty, a do Londynu prawdopodobnie wrócę wieczornym pociągiem.

- I pozostawi pan sprawę niedokończoną?

- Ależ nie, doprowadzę ją do końca.

- A co z zagadką?

- Została rozwiązana.

- Kto więc jest sprawcą?

- Dżentelmen, którego opisałem.

- Ale kim on jest?

- Z pewnością nietrudno będzie się dowiedzieć. Okolica nie jest zbyt gęsto zaludniona.

Lestrade wzruszył ramionami.

- Jestem człowiekiem praktycznym - rzekł - i doprawdy nie mogę biegać po miasteczku, szukając kulawego leworęcznego mężczyzny. Stałbym się pośmiewiskiem Scotland Yardu.

- W porządku - stwierdził cicho Holmes. - Dałem panu szansę. Oto pańska kwatera. Napiszę do pana przed wyjazdem.

Zostawiliśmy Lestrade’a w jego mieszkaniu i pojechaliśmy do hotelu, gdzie czekał na nas lunch. Holmes milczał, zatopiony w myślach, i miał zbolałą minę osoby znajdującej się w trudnym położeniu.

- Watsonie - powiedział, kiedy sprzątnięto ze stołu - usiądź, proszę, w fotelu i posłuchaj tego, co mam ci do powiedzenia. Nie jestem pewien, co mam zrobić, twoja rada może być dla mnie bardzo cenna. Zapal cygaro i wysłuchaj mnie.

- Jestem do twojej dyspozycji.

- Kiedy zastanawialiśmy się nad przebiegiem sprawy, obaj zwróciliśmy uwagę na dwa fragmenty opowieści młodego McCarthy’ego, choć moim zdaniem, świadczyły one na jego korzyść, a twoim - przeciwko niemu. Po pierwsze, zgodnie z wersją młodego człowieka zmarły krzyknął: „Cooee!”, zanim zobaczył syna. Po drugie, umierając, wypowiedział osobliwą uwagę na temat szczura. Wymamrotał kilka słów, ale tylko tyle dotarło do uszu młodzieńca. Od tego zaczniemy więc śledztwo, zakładając, że chłopak mówi szczerą prawdę.

- Co więc oznacza okrzyk „Cooee!”?

- Rzecz jasna, nie mógł on być skierowany do syna, który przebywał poza domem. To czysty przypadek, że młodzieniec usłyszał krzyk. Sygnał miał po prostu przyciągnąć uwagę tego, z kim ofiara była umówiona. Jest to typowo australijski okrzyk, którego używają mieszkańcy antypodów. Fakt ten pozwala mniemać, że osoba, z którą McCarthy miał się spotkać nad Boscombe Pool, również była wcześniej w Australii.

- A co ze szczurem?

Holmes wyjął z kieszeni arkusz papieru i rozłożył go na stole.

- To mapa kolonii Wiktoria - wyjaśnił. - Wczoraj zamówiłem ją w Bristolu. - Zakrył ręką fragment mapy. - Jaki napis widzisz?

- ARAT, czyli szczur! - przeczytałem.

- A teraz? - spytał, odsuwając rękę.

- BALLARAT.

- Zgadza się. To właśnie słowo wypowiedział umierający, a jego syn usłyszał jedynie ostatnie dwie sylaby. Ofiara próbowała wyjaśnić, kto był mordercą. Taki a taki, z Ballarat.

- Wspaniałe! - wykrzyknąłem.

- To oczywiste. Zawęziło to znacznie pole moich poszukiwań. Kolejną wskazówką, jeśli przyjąć, że syn mówił prawdę, było posiadanie przez mordercę szarego płaszcza. W ten sposób od błądzenia we mgle doszliśmy do stwierdzenia, że poszukujemy Australijczyka z Ballarat noszącego szary płaszcz.

- Zgadza się.

- A ponadto zamieszkałego w pobliżu, gdyż do jeziorka można dotrzeć jedynie z posiadłości Turnera lub z farmy McCarthych, a obcy raczej się tam nie zapuszczają.

- Jasne.

- W ten sposób dochodzimy do naszej dzisiejszej wycieczki. Badając ślady, zdobyłem nieco informacji, pozwalających określić tożsamość sprawcy, które podałem temu imbecylowi Lestrade’owi.

- Ale skąd je wziąłeś?

- Znasz moją metodę. Opiera się na obserwacji drobnych szczegółów. Jego wzrost mogłem odgadnąć z długości kroków. Po śladach było też widać, jaki rodzaj butów nosi. Było to bardzo charakterystyczne obuwie.

- A fakt, że utyka?

- Ślady prawej stopy zawsze były płytsze niż lewej. Mniej obciążał tę nogę. Dlaczego? Bo kuleje.

- A skąd wiesz, że jest leworęczny?

- Zastanowiły cię obrażenia, które opisał chirurg. Cios zadano od tyłu, a jednak obrażenia objęły lewą stronę czaszki. Jedynym wyjaśnieniem tego faktu była leworęczność napastnika. Morderca stał za brzozą podczas rozmowy ojca z synem, a nawet tam zapalił. Znalazłem popiół z cygara, które dzięki swej znajomości różnych rodzajów tytoniu mogłem określić jako indyjskie. Jak wiesz, poświęciłem tej sprawie nieco uwagi i napisałem krótką monografię o popiołach ze stu czterdziestu różnych rodzajów tytoniu fajkowego, cygarowego i papierosowego. Po znalezieniu popiołu rozejrzałem się i znalazłem końcówkę cygara pośród mchu, tam, gdzie została rzucona. Było to cygaro indyjskie, zwijane w Rotterdamie.

- A ustnik?

- Zauważyłem, że cygaro nie było trzymane w ustach, palący musiał zatem używać ustnika. Końcówka została odcięta, nie odgryziona, ale cięcie nie było równe. Na tej podstawie wydedukowałem, że dokonano go przy pomocy tępego scyzoryka.

- Holmesie - powiedziałem - zarzuciłeś wokół sprawcy sieć, z której nie ma ucieczki, i ocaliłeś życie niewinnego człowieka równie skutecznie, jak gdybyś odciął go ze stryczka. Widzę, dokąd to wszystko zmierza. Winnym jest.

- Pan John Turner! - wykrzyknął boy hotelowy, otwierając drzwi naszego salonu i wprowadzając gościa.

Do pokoju w ślad za chłopakiem wszedł mężczyzna o niezwykłym imponującym wyglądzie. Jego powolny utykający krok i opuszczone ramiona sprawiały, że wyglądał na zniedołężniałego, a jednak z twardych wyrazistych rysów pobrużdżonej twarzy i potężnych kończyn można było wyczytać, że to człowiek o niezwykłej sile fizycznej i mocnym charakterze. Splątana broda, siwiejące włosy i krzaczaste brwi nadawały mu władczy, pełen godności wygląd, ale cerę miał popielato białą, a wokół nozdrzy odznaczały się sine obwódki. Nie miałem wątpliwości, że nasz gość zmaga się z przewlekłą śmiertelną chorobą.

- Proszę usiąść na kanapie - powiedział Holmes łagodnie. - Rozumiem, że dostał pan mój list?

- Tak, przyniósł go dozorca. Napisał pan, że chce się ze mną spotkać tutaj, by uniknąć skandalu.

- Uznałem, że moje pojawienie się w pańskim domu dałoby powód do plotek.

- A czemu chciał się pan ze mną widzieć? - spytał Turner, patrząc na mego towarzysza z taką rozpaczą w swych zmęczonych oczach, jakby znał już odpowiedź na to pytanie.

- Tak - powiedział Holmes, odpowiadając bardziej na spojrzenie niż na słowa. - O to właśnie chodzi. O McCarthy’ego.

Starzec zatopił twarz w dłoniach.

- Niech Bóg ma mnie w swojej opiece! - wykrzyknął. - Musi pan jednak wiedzieć, że nie pozwoliłbym skrzywdzić tego młodego człowieka. Daję słowo, że pomógłbym mu się wywinąć, gdyby doszło do jego skazania przez sąd podczas sesji wyjazdowej.

- Cieszę się, że pan tak twierdzi - odparł Holmes z powagą.

- Przyznałbym się już wcześniej, gdyby nie moja kochana córeczka. Wiadomość o moim aresztowaniu złamałaby jej serce.

- Nie musi do niego dojść - odpowiedział mój przyjaciel.

- Jak to?

- Nie działam oficjalnie. Przybyłem tu na prośbę pańskiej córki i przeprowadziłem śledztwo z jej polecenia. Młody McCarthy musi jednak zostać zwolniony.

- Ma pan przed sobą umierającego - powiedział stary Turner. - Od lat cierpię na cukrzycę. Lekarz nie daje mi wielkich szans na przeżycie najbliższego miesiąca. Wolałbym jednak dożyć swych dni we własnym domu, a nie za kratami.

Holmes podniósł się z fotela, usiadł przy stole z piórem w ręku i rozłożył arkusz papieru.

- Proszę tylko powiedzieć nam prawdę - rzekł. - Spiszę zeznania, pan je podpisze, a obecny tu pan Watson poświadczy. W razie potrzeby będę mógł się nimi posłużyć, by uratować młodego McCarthy’ego. Daję panu słowo, że nie wykorzystam ich, jeśli nie będzie to absolutnie konieczne.

- To dobra myśl - przyznał starzec. - Nie wiadomo, czy dożyję do sesji sądu, nie ma to więc dla mnie znaczenia, chciałbym jednak oszczędzić Alice wstrząsu. A teraz do wszystkiego się przyznam. Opowiadanie zajmie znacznie mniej czasu niż popełniony czyn. Nie znał pan zmarłego McCarthy’ego. Mówię panu, to był diabeł wcielony, i niech Bóg pana strzeże przed dostaniem się w ręce takiego człowieka. Trzymał mnie w garści przez dwadzieścia lat i zniszczył mi życie. Opowiem panu, jak znalazłem się pod jego wpływem. W latach sześćdziesiątych pracowałem w kopalni. Byłem wtedy młodym chłopakiem, porywczym i nierozważnym, który przed niczym się nie cofał. Wpadłem w złe towarzystwo, zacząłem zaglądać do kieliszka, nie poszczęściło mi się w poszukiwaniu złota, trafiłem więc do buszu i, krótko mówiąc, zostałem rabusiem. Było nas w bandzie sześciu. Wiedliśmy szalone życie, cieszyliśmy się wolnością, od czasu do czasu napadając na dworce lub zatrzymując pociągi jadące do kopalni. Byłem znany jako Black Jack z Ballarat, a naszą bandę, „Gang z Ballarat”, wciąż jeszcze wspominają w kolonii. Pewnego dnia zaczailiśmy się na konwój ze złotem jadący z Ballarat do Melbourne i zaatakowaliśmy go. Sześciu strażników przeciw sześciu bandytom, czyli walka była wyrównana. Położyliśmy czterech pierwszym strzałem, ale nim dostaliśmy się do ładunku, zginęło trzech naszych. Przyłożyłem lufę do głowy woźnicy, którym był właśnie McCarthy. Boże, żałuję, że go wtedy nie zastrzeliłem! Darowałem mu życie, choć widziałem, jak przygląda mi się swoimi małymi złośliwymi oczkami, zupełnie jakby starał się zapamiętać moją twarz. Uciekliśmy ze złotem, które uczyniło nas bogaczami; nie budząc niczyich podejrzeń, wyjechaliśmy do Anglii. Tam pożegnałem się z towarzyszami i postanowiłem prowadzić ciche szacowne życie. Kupiłem posiadłość, która akurat była wystawiona na sprzedaż, i starałem się używać swego majątku w szlachetnych celach, by odkupić sposób, w jaki go zdobyłem. Ożeniłem się, a choć moja żona zmarła młodo, zostawiła mi moją kochaną Alice. Była zaledwie dzieckiem, ale jej małe rączki wskazały mi właściwą drogę życia wyraźniej, niż mógłby to zrobić ktokolwiek inny lub cokolwiek innego. Krótko mówiąc, stałem się innym człowiekiem i nie szczędziłem starań, by odkupić dawne winy. Wszystko układało się jak najlepiej do chwili, gdy wpadłem w łapy McCarthy’ego. Pojechałem w interesach do Londynu i spotkałem go przy Regent Street. Był bez grosza przy duszy. „No proszę, Jack! - Chwycił mnie za ramię. - Od dziś będziemy jak rodzina. Zajmiesz się mną i moim synem. Jeśli nie zechcesz. cóż, Anglia to piękny praworządny kraj, i w pobliżu zawsze znajdzie się jakiś policjant”. Przyjechali tu za mną. Nie sposób było się ich pozbyć. Zamieszkali za darmo na mojej najlepszej ziemi. Nie dane mi było choć przez chwilę zaznać spokoju, odpoczynku czy się zapomnieć. Gdzie bym się nie obrócił, widziałem chytrą uśmiechniętą twarz McCarthy’ego. W miarę dorastania Alice moja sytuacja stawała się coraz gorsza, bo ten szczwany lis rychło dostrzegł, że bardziej niż policji boję się ujawnienia mej przeszłości córce. Dałem mu wszystko, czego zażądał: ziemię, pieniądze, domy, aż w końcu sięgnął po coś, czego nie mogłem mu oddać. Po Alice. Jego syn dorósł, podobnie jak moja córka, a że wszyscy wiedzieli o moim słabym zdrowiu, McCarthy uznał, że warto, by jego potomek odziedziczył cały mój majątek. W tej kwestii byłem jednak stanowczy, nie mogłem pozwolić jego przeklętej krwi zmieszać się z moją. Nie miałem nic przeciwko temu młodemu człowiekowi, ale przecież był jego synem, i to wystarczyło. Zdecydowanie upierałem się przy swoim, wówczas McCarthy zaczął mi grozić. Umówiliśmy się na spotkanie nad jeziorem, w połowie drogi między naszymi domami, by porozmawiać o całej sprawie. Kiedy dotarłem na miejsce, znalazłem go pogrążonego w rozmowie z synem, zapaliłem więc cygaro i zaczaiłem się za drzewem, czekając, aż zostanie sam. Kiedy jednak słuchałem jego słów, górę wziął mój stanowczy bezkompromisowy charakter. Nakłaniał chłopaka do ożenku z moją córką, nie liczył się zupełnie z jej zdaniem, jakby chodziło o jakąś uliczną dziewkę. Doprowadziła mnie do szaleństwa myśl, że to, co jest dla mnie najdroższe na świecie, miałoby wpaść w łapy tego człowieka. Za wszelką cenę pragnąłem przerwać łączącą nas mroczną więź. I tak byłem umierający, pogrążony w rozpaczy. Zachowałem jasny umysł i nieco sił fizycznych, wiedziałem jednak, że mój los jest przesądzony. Ale moja cześć i moja córka! Mogłem wszystko uratować, uciszając tego łajdaka. Zrobiłem to, panie Holmes, i zrobiłbym to ponownie. Zgrzeszyłem ciężko, ale odkupiłem to życiem w męczeństwie. Nie mogłem jednak ścierpieć, by Alice wpadła w matnię, w której sam tkwiłem. Zabiłem go i nie czułem się bardziej winny, niż gdybym ubił wściekłe dzikie zwierzę. Jego syn zawrócił, słysząc krzyk, ale ja byłem już pod osłoną lasu; musiałem jednak wrócić po płaszcz, który upuściłem podczas ucieczki. Oto cała prawda o tym, co się stało, panowie.

- Nie mnie pana osądzać - stwierdził Holmes, kiedy starzec podpisał zeznanie. - I modlę się, by nigdy nie ulec takiej pokusie.

- Oby nigdy to pana nie spotkało. A co pan zamierza zrobić?

- Nic, mając na względzie pański stan. Sam pan wie, że niedługo przyjdzie panu odpowiedzieć za swe czyny przed najwyższym sądem. Zatrzymam pańskie zeznania, i jeśli McCarthy zostanie skazany, będę zmuszony ich użyć. Jeśli do tego nie dojdzie, nikt ich więcej nie zobaczy. Dochowamy pańskiej tajemnicy zarówno za pana życia, jak i po śmierci.

- Żegnajcie zatem, panowie - odrzekł starzec z powagą. - I obyście na łożu śmierci znaleźli pociechę w myśli, że zapewniliście mi, umierającemu, spokój. - Po wypowiedzeniu tych słów powoli wyszedł z pokoju, drżąc na całym swym potężnym ciele.

- Niech Bóg ma nas w opiece! - powiedział Holmes po długim milczeniu. - Czemu los tak okrutnie bawi się biednymi bezradnymi robakami? Zawsze, kiedy trafiam na taką sprawę, przypominają mi się słowa Baxtera8, więc powtarzam sobie: „Oto, z łaski boskiej, Sherlock Holmes”.

James McCarthy został uniewinniony podczas wyjazdowej sesji sądu dzięki licznym dowodom znalezionym przez Holmesa i wskazanym obrońcy. Stary Turner żył jeszcze po naszej rozmowie przez siedem miesięcy. Wszystko wskazuje na to, że syn i córka zmarłych będą żyli razem w szczęściu, nie świadomi cieni ciążących nad przeszłością ich rodzin.

6 George Meredith (1828-1909) był angielskim powieściopisarzem i poetą (przyp. tłum.)

7 zobaczymy (fr.) (przyp. tłum.)

8 Richard Baxter (1615-1691) - duchowny, teolog i poeta purytański.

Rozdział piąty

Pięć pestek pomarańczy


Kiedy przeglądam zapiski dotyczące spraw prowadzonych przez Sherlocka Holmesa pomiędzy 1882 a 1890 rokiem, tak wiele z nich wydaje mi się niezwykłymi i interesującymi, że trudno jest zdecydować, które tu zamieścić, a które opuścić. Niektóre z nich zostały już spopularyzowane przez prasę, inne zaś nie dawały memu przyjacielowi możliwości wykorzystania jego niesamowitych zdolności, które tak wspaniale rozwinął, a które niniejsza historia ma za zadanie przedstawić. Analityczne zdolności Holmesa nie zdołały sprostać niektórym sprawom, więc opowieści o nich zawierałyby jedynie rozpoczęcie i nie miałyby zakończenia, inne zostały wyjaśnione jedynie częściowo, na podstawie domysłów i przypuszczeń, a nie na logicznym wnioskowaniu, w którym tak lubował się mój przyjaciel. Okoliczności i skutki jednej z tych ostatnich spraw są tak niezwykłe, że odczuwam pokusę jej przedstawienia, mimo iż niektóre wątki nie zostały dotąd rozwiązane do końca, i prawdopodobnie nigdy to nie nastąpi.

1887 rok przyniósł ze sobą wiele mniej lub bardziej ciekawych spraw, które opisałem. W moich notatkach jest między innymi opowieść o Paradol Chamber, Towarzystwie Żebraków Amatorów, które prowadziło luksusowy klub w piwnicach magazynu mebli; i o faktach związanych ze zniknięciem brytyjskiego statku „Sophy Anderson”; o osobliwych przygodach Grice’a Pattersonsa na wyspie Uffa, a także o sprawie otrucia Camberwella. W tej ostatniej sprawie Sherlock Holmes zdołał, po zbadaniu mechanizmu zegarka zmarłego, udowodnić, że zegarek nakręcono dwie godziny wcześniej, z czego wynikało, że ofiara położyła się spać już po tym czasie. Takie stwierdzenie miało wielkie znaczenie dla rozwiązania sprawy. Być może kiedyś opiszę te przygody, żadna z nich nie jest jednak równie osobliwa jak niezwykły splot okoliczności, który za chwilę przedstawię.

Był koniec września; w okresie jesiennej równonocy wichry wiały z niezwykłą wściekłością. Przez cały dzień wył wiatr, a deszcz uderzał w okna z taką siłą, że nawet my, mieszkający w sercu Londynu, wspaniałego dzieła rąk ludzkich, byliśmy zmuszeni oderwać się od rutyny dnia codziennego i schylić czoła przed siłami natury, warczącymi na człowieka zza krat cywilizacji niczym zamknięte w klatce dzikie bestie. Wieczorem nawałnica przybrała na sile, a wiatr w kominie wył i łkał jak dziecko. Sherlock Holmes siedział, zachmurzony, przy kominku, uzupełniając indeks opisów przestępstw, ja natomiast tak się zatopiłem w lekturze jednej ze znakomitych marynarskich opowieści Clarka Russella9, że dobiegające zza okien wycie wichru stało się ilustracją dźwiękową tekstu, a deszcz bębniący o szyby zaczął brzmieć jak szumiące morskie fale. Moja żona pojechała w odwiedziny do swej matki, więc na kilka dni przeprowadziłem się do mego dawnego mieszkania przy Baker Street.

W pewnym momencie spojrzałem na mego towarzysza:

- Jestem pewien, że słyszałem dzwonek. Kto to może być? Czy spodziewasz się odwiedzin jakiegoś przyjaciela?

- Jesteś jedynym, jakiego mam - odpowiedział. - Niechętnie goszczę kogokolwiek.

- W takim razie może to klient?

- No to sprawa musi być poważna, skoro przychodzi w taki dzień i o takiej godzinie. Bardziej jednak prawdopodobne, że to jakaś kumoszka naszej gospodyni.

Okazało się, że Sherlock Holmes był w błędzie. Po chwili usłyszeliśmy kroki w korytarzu i stukanie do drzwi. Mój przyjaciel wyciągnął długą rękę i przesunął lampę tak, by oświetlała fotel, na którym miał usiąść przybysz.

- Proszę wejść! - powiedział.

Do pokoju wkroczył młody, może dwudziestodwuletni mężczyzna, schludny i dobrze ubrany. Jego maniery były w pewnym stopniu delikatne i wyrafinowane. Ociekający wodą parasol w ręku i długi lśniący płaszcz przeciwdeszczowy, który miał na sobie, świadczyły o tym, że musiał stawić czoła żywiołom. Nasz gość rozejrzał się niespokojnie wokół, i w świetle lampy zauważyłem, że ma bladą twarz i smutne oczy człowieka, którego trapią wielkie zmartwienia.

- Jestem panom winien przeprosiny - powiedział, nakładając na nos złote binokle. -Proszę mi wybaczyć najście. Obawiam się, że zostawię w tym schludnym mieszkaniu ślady deszczu i burzy.

- Proszę podać mi płaszcz i parasol - odpowiedział Holmes. - Powieszę je tutaj na haczyku, i za chwilę będą suche. Widzę, że przyjechał pan z południowego zachodu.

- Zgadza się, z Horsham.

- Mieszanka kredy i gliny, którą ma pan na noskach butów, jest dość charakterystyczna.

- Chciałem prosić pana o radę.

- Otrzyma ją pan bez kłopotu.

- I o pomoc.

- Z tym bywa czasem trudniej.

- Słyszałem o panu, panie Holmes. Major Prendergast opowiedział mi, jak ocalił go pan przed skandalem w klubie Tankerville.

- Ach, oczywiście. Chodziło o niesłuszne oskarżenie o szulerstwo.

- Powiedział mi, że potrafi pan rozwiązać każdą zagadkę.

- Przesadził.

- I że nigdy pan nie przegrywa.

- Zostałem pokonany czterokrotnie, trzy razy przez mężczyzn, raz przez kobietę.

- Cóż jednak znaczą cztery porażki w porównaniu z mnogością pańskich sukcesów?

- To prawda, zwykle mi się udaje.

- Może więc tak będzie i w moim przypadku.

- Proszę przysunąć krzesło do ognia i opowiedzieć szczegóły pańskiej sprawy.

- Nie jest ona zwyczajna.

- Do mnie zwyczajne sprawy nie trafiają. Jestem ostatnią instancją.

- Proszę pana, nie wiem, czy w całej swej karierze zetknął się pan z bardziej zagadkowym i niejasnym splotem wydarzeń niż ten, który miał miejsce w mojej rodzinie.

- Rozbudził pan we mnie ciekawość - przyznał Holmes. - Proszę mi opowiedzieć całą historię od samego początku, a potem porozmawiamy o szczegółach, które wydadzą mi się najistotniejsze.

Młodzieniec przysunął krzesło do kominka i wyciągnął swe mokre nogi do ognia.

- Nazywam się John Openshaw - zaczął - ale z tego, co wiem, moje prywatne sprawy nie mają związku z tymi strasznymi wydarzeniami. Sprawa ciągnie się od pokoleń, więc żeby panowie mieli jej pełny obraz, zacznę od samego początku. Mój dziadek miał dwóch synów, mego stryja Eliasa i mego ojca Josepha. Ojciec był właścicielem niewielkiej fabryki w Coventry, którą rozbudował po upowszechnieniu się rowerów. Opatentował nieprzebijalne opony Openshawa, które miały taki popyt, że sprzedał interes za okrągłą sumkę i został rentierem.

Mój stryj wyjechał za młodu do Ameryki i założył na Florydzie plantację, która znakomicie ponoć prosperowała. Kiedy wybuchła wojna secesyjna, walczył w armii Jacksona, a później pod rozkazami Hooda i dosłużył się stopnia pułkownika. Po kapitulacji generała Lee wrócił do siebie na plantację i spędził tam kolejne trzy lub cztery lata. W 1869 lub 1870 roku wrócił do Europy i kupił niewielką posiadłość w hrabstwie Sussex niedaleko Horsham. W Ameryce dorobił się sporego majątku, a do wyjazdu skłoniła go niechęć do czarnoskórych i do polityki republikanów, którzy znieśli niewolnictwo. Stryj był niezwykłym człowiekiem, gwałtownym i zapalczywym (w gniewie nie przebierał w słowach), a przy tym bardzo nieśmiałym. Zdaje się, że przez wszystkie lata, gdy mieszkał w Horsham, ani razu nie wybrał się do miasta. Jego dom był otoczony ogrodem, wokół rozciągały się pola, po których spacerował, zdarzało się jednak często, że tygodniami nie opuszczał sypialni. Dużo palił i litrami pił brandy, nie zabiegał o towarzystwo i nie przyjaźnił się z nikim, nawet z własnym bratem. Mnie jednak tolerował, a nawet lubił. Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy w 1878 roku, miałem około dwunastu lat. Było to w ósmym lub dziewiątym roku jego pobytu w Anglii. Stryj uprosił mego ojca (a swego brata), żeby pozwolił mi z nim zamieszkać. Na swój sposób okazywał mi swą dobroć. Kiedy był trzeźwy, grał ze mną w tryktraka i w warcaby; uczynił mnie swym przedstawicielem w kontaktach ze służbą i z interesantami. Nim skończyłem szesnaście lat, byłem w gruncie rzeczy panem domu, miałem klucze od wszystkich pomieszczeń i mogłem chodzić, gdzie chciałem (z jednym wyjątkiem), i robić, co mi się podobało, byle nie zakłócać spokoju stryja. Na strychu jest rupieciarnia, zawsze zamknięta, jedyny pokój, do którego stryj nigdy nie pozwalał wchodzić ani mnie, ani nikomu innemu. I to jest ten wyjątek, o którym wspomniałem. Z ciekawości zaglądałem do środka przez dziurkę od klucza, ale nigdy nie udało mi się dostrzec niczego poza stosami starych skrzyń i paczek, których można się spodziewać w takim miejscu. Pewnego dnia w marcu 1883 roku, w czasie śniadania, pułkownik otrzymał list z zagranicznym znaczkiem. Stryj rzadko dostawał listy, gdyż wszystkie należności regulował gotówką, a żadnych przyjaciół nie miał. „To z Indii!” - stwierdził, biorąc list do rąk. „Stempel z Pondicherry! Cóż to może być?”. Szybko otworzył kopertę, z której wypadło na jego talerz pięć pestek pomarańczy. Wybuchnąłem śmiechem, lecz uśmiech zamarł mi na ustach, kiedy zobaczyłem twarz stryja. Szczęka mu opadła, oczy wyszły z orbit, a skóra przybrała szarą barwę. Nie spuszczając wzroku z koperty, którą wciąż trzymał w drżącej dłoni, wykrzyknął zmienionym głosem najpierw: „K.K.K.!”, a później: „Boże mój, Boże, dopadły mnie moje grzechy!”. „Co to takiego, stryju?” - krzyknąłem. „Śmierć” - odpowiedział i poszedł do swojego pokoju, zostawiając mnie, zdrętwiałego ze strachu. Obejrzałem kopertę i zobaczyłem trzy litery „K” nabazgrane czerwonym atramentem na tylnej klapie, tuż nad paskiem kleju. W środku nie było niczego prócz pięciu wyschniętych pestek. Jaka mogła być przyczyna tak panicznego przerażenia? Wstałem od stołu i poszedłem na górę. Na schodach natknąłem się na pułkownika, który trzymał w jednej ręce stary zardzewiały klucz (niewątpliwie od pokoiku na strychu), a w drugiej miał małe mosiężne pudełko przypominające skarbonkę. „Niech robią, co chcą, i tak ich zaszachuję!” - powiedział, po czym zaklął i dodał: „Powiedz Mary, żeby u mnie napaliła, i poślij po pana Fordhama, prawnika z Horsham”. Zrobiłem, co mi kazał. Kiedy prawnik przybył, zaprowadziłem go do pokoju wuja. Na kominku buzował ogień, a na kracie osadziło się dużo czarnego puszystego popiołu, jakby ze spalonego papieru. Obok stała pusta mosiężna szkatułka. Przyjrzałem jej się i ze zdziwieniem zauważyłem, że na wieczku widnieją trzy litery K, takie same, jakie zobaczyłem rano na kopercie. „Johnie - powiedział stryj - chcę, byś poświadczył mój testament. Zapisuję swój majątek w całości, ze wszystkim, co jest w nim dobre i złe, memu bratu, a twemu ojcu, po którym z pewnością odziedziczysz go ty. Jeśli zdołasz się nim cieszyć w spokoju, tym lepiej! Jeśli jednak będzie inaczej, posłuchaj mej rady, chłopcze, i oddaj go najgorszemu wrogowi. Przykro mi, że daję ci taką obosieczną broń, ale nie potrafię przewidzieć, jak potoczą się sprawy. Proszę, podpisz papiery w miejscu, które wskaże ci pan Fordham”. Złożyłem podpis zgodnie z poleceniem, a prawnik zabrał testament ze sobą. Jak zapewne się panowie domyślają, ten osobliwy incydent wywarł na mnie olbrzymie wrażenie. Rozmyślałem

0 nim i ze wszystkich sił starałem się pojąć jego znaczenie. Nie udało mi się to, nie mogłem się jednak pozbyć niejasnego uczucia grozy, jakie mi cały czas towarzyszyło. Uczucie to słabło, w miarę jak mijały kolejne tygodnie, a nasze życie biegło zwykłym trybem. Zauważyłem jednak, że stryj się zmienił. Pił więcej niż kiedykolwiek i jeszcze bardziej niż przedtem unikał wszelkiego towarzystwa. Większość czasu spędzał w swoim pokoju, którego drzwi zawsze były zamknięte od środka; czasami wyłaniał się, pijany, ze swej sypialni, wybiegał z domu

1 z rewolwerem w dłoni gonił po ogrodzie, krzycząc, że nikogo się nie boi, i ani człowiek, ani sam diabeł, nie zapędzą go w kozi róg. Kiedy ataki mijały, pośpiesznie wracał do domu, zamykał i ryglował drzwi, jakby nie potrafił zwalczyć strachu czającego się w zakamarkach jego duszy. Wówczas twarz stryja była mokra od potu, nawet w zimne dni. Nie chcę nadużywać pańskiej cierpliwości, panie Holmes, już kończę. Pewnej nocy stryj wybiegł pijany z domu i już nie wrócił. Zaczęliśmy go szukać i znaleźliśmy w małej, pokrytej rzęsą sadzawce na końcu ogrodu. Leżał twarzą w dół. Nie było żadnych śladów przemocy, a sadzawka miała głębokość zaledwie dwóch stóp. Prowadzący dochodzenie, znający ekscentryczny charakter stryja, uznali, że popełnił on samobójstwo. Ja jednak wiedziałem, że wzdragał się na samą myśl o śmierci, i nie potrafiłem uwierzyć, że zginął z własnej ręki. Fakt jednak pozostał faktem, a mój ojciec odziedziczył posiadłość i około czternastu tysięcy funtów, zdeponowanych na koncie bankowym.

- Chwileczkę - przerwał Holmes. - Pańska historia zapowiada się na jedną z najbardziej niezwykłych, z jakimi miałem do czynienia. Proszę podać mi daty otrzymania przez stryja listu i jego domniemanego samobójstwa.

- List przyszedł dziesiątego marca 1883 roku, a stryj zmarł siedem tygodni później, w nocy drugiego maja.

- Dziękuję. Proszę mówić dalej.

- Kiedy ojciec przejął posiadłość w Horsham, obejrzał na moją prośbę zamknięty dotychczas pokój na strychu. Znaleźliśmy tam mosiężną szkatułkę, jej zawartość została spalona. Na wewnętrznej stronie wieczka przyklejona była papierowa etykieta, na której widniały litery: „K.K.K.”, a pod nimi napis: „Listy, pamiątki, pokwitowania i rejestr”. Sądzę, że te właśnie dokumenty spalił pułkownik Openshaw. Poza tym nie znaleźliśmy na strychu niczego ważnego, jeśli nie liczyć dużej ilości porozrzucanych kartek i notatników z opowieściami o życiu stryja w Ameryce. W niektórych z nich opisano lata wojny; były one świadectwem tego, że mój waleczny stryj zasłynął jako żołnierz ze swego męstwa. Inne notatki, spisywane podczas odbudowy Południa, traktowały głównie o polityce. Stryj najwyraźniej był wielkim przeciwnikiem nowych rządzących elit, przybyłych z Północy. Na początku 1884 roku mój ojciec sprowadził się do Horsham, i wszystko układało się jak najlepiej aż do początku 1885 roku. Czwartego stycznia, kiedy siedzieliśmy przy śniadaniu, ojciec wydał okrzyk zdumienia i zastygł, trzymając w ręku dopiero co otwartą kopertą; w wyciągniętej dłoni drugiej ręki zobaczyłem pięć wyschniętych pestek pomarańczy. Zawsze śmiał się z mojej opowieści i twierdził, że gadam bzdury, ale teraz, kiedy i jemu przydarzyło się to samo, wyglądał na zaskoczonego i przerażonego. „Co to, u licha, oznacza, John?” - wyjąkał. „To «K.K.K.»” - odpowiedziałem z ciężkim sercem. Ojciec zajrzał do koperty. „Masz rację! - wykrzyknął. - Znów te same litery. A co jest napisane nad nimi?”. „Zostaw papiery na zegarze słonecznym” - przeczytałem, zaglądając mu przez ramię. „Jakie papiery? Na jakim zegarze?” - spytał. „Chodzi chyba o zegar w ogrodzie. Innego tu nie ma - stwierdziłem - ale dokumenty zostały zniszczone”. „Phi! -powiedział ojciec, siląc się na odwagę. - Żyjemy w cywilizowanym kraju i nie będziemy tolerowali takich wygłupów. Gdzie to zostało nadane?”. „W Dundee”. - Sprawdziłem stempel. „To jakiś absurdalny żart - uznał ojciec. - Co niby miałbym zrobić z papierami i zegarem słonecznym? Nie zamierzam zawracać sobie głowy takimi bredniami”. „Ja na twoim miejscu porozmawiałbym z policją” - poradziłem. „I wystawił się na pośmiewisko? Nie ma mowy!”.

„W takim razie pozwól mnie to uczynić”. „Zabraniam ci. Nie zamierzam robić szumu z powodu takich głupot”. Nie sposób było spierać się z ojcem, człowiekiem wyjątkowo upartym. Więcej go nie namawiałem, ale byłem pełen złych przeczuć. Na trzeci dzień po otrzymaniu listu ojciec udał się z wizytą do starego przyjaciela majora Freebody’ego, który dowodzi jednym z fortów na Portsdown Hill. Cieszyłem się, że wyjechał, gdyż wydawało mi się, że będzie bezpieczniejszy z dala od domu. Jak się okazało, byłem w błędzie. Już na drugi dzień po jego wyjeździe otrzymałem telegram od majora, z którego wynikało, że mam natychmiast przyjechać. Ojciec wpadł do jednego z głębokich wyrobisk, których jest mnóstwo w tamtych stronach, i leżał, nieprzytomny, z uszkodzoną czaszką. Pojechałem natychmiast, ale nie zdążyłem, ojciec zmarł, nie odzyskawszy przytomności. Podobno wracał z Fareham o zmroku. Jako że nie znał okolicy, a wyrobisko nie było ogrodzone, uznano podczas śledztwa, iż zginął w nieszczęśliwym wypadku. Uważnie zbadałem wszystkie fakty związane z jego śmiercią, i nie udało mi się znaleźć niczego, co mogłoby wskazywać na morderstwo. Nie było śladów walki ani odcisków stóp, niczego ojcu nie skradziono, i nikt nie widział w okolicy obcych. Nie muszę chyba dodawać, że mnie to bynajmniej nie uspokoiło; byłem niemal pewien, że ojciec padł ofiarą jakiegoś ohydnego spisku. W ten oto smutny sposób odziedziczyłem posiadłość. Zapewne spytają panowie, dlaczego się jej nie pozbyłem? Odpowiedź jest prosta: byłem zupełnie pewien, że wszystkie wydarzenia w jakiś sposób związane są z przeszłością mego stryja, i w każdym innym domu groziłoby mi równie wielkie niebezpieczeństwo. Mój biedny ojciec rozstał się z życiem w styczniu 1885 roku. Od tego czasu upłynęły dwa lata i osiem miesięcy, które szczęśliwie przeżyłem w Horsham. Zacząłem już mieć nadzieję, że klątwa wygasła na poprzednim pokoleniu i przestała ciążyć nad moją rodziną, ale radość okazała się przedwczesna. Wczoraj rano zadano mi cios w taki sposób, jak memu ojcu.

Młodzieniec wyjął z kieszeni kamizelki pogniecioną kopertę i wytrząsnął z niej na stół pięć malutkich wysuszonych pestek pomarańczy.

- Oto koperta - stwierdził. - List nadano we wschodnim Londynie. Wewnątrz napisano to samo co w liście do ojca: „K.K.K”, a poniżej: „Zostaw papiery na zegarze słonecznym”.

- I co pan zrobił?

- Nic.

- Nic?

- Szczerze mówiąc - wyjaśnił młodzieniec, ukrywając twarz w szczupłych białych

dłoniach - poczułem się bezradny jak królik, do którego skrada się wąż. Dostałem się chyba we władanie jakiejś nieubłaganej złowrogiej siły, której nie da się powstrzymać i przed którą nie sposób się uchronić.

- Ciiiiii - wykrzyknął Holmes. - Człowieku, musisz coś zrobić, inaczej będziesz zgubiony. Może cię uratować jedynie działanie. Nie czas teraz na rozpacz.

- Byłem na policji.

- Doprawdy?

- Wysłuchali mojej opowieści z drwiącymi uśmieszkami. Sądzę, że inspektor jest przekonany, iż te wszystkie listy są jakimś żartem, a śmierć moich krewnych była przypadkowa, jak stwierdzono podczas śledztwa, i w żaden sposób nie można jej łączyć z ostrzeżeniami.

Holmes zacisnął pięści i zaczął wymachiwać nimi w powietrzu.

- Niebywała głupota! - wykrzyknął.

- Przydzielili mi jednak policjanta, który przebywa ze mną w domu.

- Czy przybył tu dzisiaj z panem?

- Nie. Otrzymał rozkazy, by nie opuszczać domu.

Holmes ponownie zaczął wymachiwać pięściami.

- Dlaczego w takim razie przyszedł pan do mnie? - wykrzyknął. - A przede wszystkim, dlaczego nie od razu?

- Nie wiedziałem o panu. Rozmawiałem dzisiaj o swych kłopotach z majorem Prendergastem, i on poradził mi zwrócić się do pana.

- Od nadejścia listu minęły zatem dwa dni. Trzeba było zacząć działać wcześniej. Czy nie ma pan jeszcze jakichś materiałów? Może jakiś drobiazg, który naprowadziłby nas na właściwy trop?

- Mam jeszcze to. - John Openshaw przetrząsnął kieszenie płaszcza i wyciągnął arkusz wyblakłego niebieskiego papieru, który położył na stole.

- Przypomniałem sobie, że w dniu, kiedy mój stryj spalił dokumenty, w popiele zauważyłem nadpalone kartki o tym właśnie kolorze. Ten arkusz znalazłem na podłodze w pokoju stryja. Chyba wypadł ze stosu i dlatego ocalał. Wprawdzie jest tam mowa o pestkach, ale poza tym nie ma niczego, co by nam mogło w jakiś sposób pomóc. Zdaje się, że to kartka z pamiętnika. Nie mam wątpliwości, że jest to pismo stryja.

Holmes przesunął lampę, i obaj pochyliliśmy się nad kartką, której poszarpane brzegi wskazywały na to, że została wyrwana z książki. Na górze był nagłówek: „Marzec 1869”, a niżej widniały następujące enigmatyczne wzmianki:

4. Przyjechał Hudson. Ten sam sposób, co zawsze.

7. Wysłano pestki do McCauleya, Paramore ’a i Johna Swaina z St. Augustine.

9. McCauley usunął się.

10. John Swain usunął się.

12. Złożono wizytę u Paramore ’a, z dobrym skutkiem.

- Dziękuję panu! - stwierdził Holmes, składając kartkę i zwracając ją naszemu gościowi. - A teraz nie ma ani chwili do stracenia. Nie mamy nawet czasu, by omówić to, co mi pan opowiedział. Musi pan natychmiast wrócić do domu i zacząć działać.

- Co mam robić?

- Proszę niezwłocznie włożyć ten arkusik do szkatułki, którą pan opisał, i dołączyć liścik z wyjaśnieniem, że została tylko ta kartka, reszta dokumentów została zniszczona przez pańskiego stryja. Proszę w przekonujący sposób opisać sytuację, a następnie zgodnie z instrukcją położyć szkatułkę na zegarze słonecznym. Zrozumiał pan?

- Owszem.

- Proszę zapomnieć na razie o zemście i wyrównywaniu rachunków. Sądzę, że trzeba dochodzić sprawiedliwości w majestacie prawa, a póki co nie utkaliśmy jeszcze sieci na tych ludzi, oni natomiast zarzucili już swoją wokół pana. Należy najpierw usunąć grożące panu niebezpieczeństwo, a później zająć się wyjaśnieniem zagadki i ukaraniem winnych.

- Dziękuję panu - odpowiedział młodzieniec, wstając i sięgając po płaszcz. - Obudził pan we mnie nadzieję i przywrócił mi życie. Zastosuję się do pańskiej rady.

- Nie ma czasu do stracenia. Proszę przede wszystkim uważać na siebie. Nie wątpię, że grozi panu poważne niebezpieczeństwo. Jak zamierza pan wrócić do domu?

- Pociągiem z dworca Waterloo.

- Nie ma jeszcze dziewiątej. Ulice są zatłoczone, myślę, że będzie pan bezpieczny. Jednak ostrożności nigdy dosyć.

- Jestem uzbrojony.

- Znakomicie. Jutro zajmę się pańską sprawą.

- Przyjedzie pan do Horsham?

- Nie, klucz do pańskiej zagadki kryje się w Londynie, i to tu zamierzam go szukać.

- W takim razie przyjadę za dzień lub dwa, by złożyć panu relację z tego, co się stało ze szkatułką i z papierami. Zamierzam we wszystkim stosować się do pańskich rad - obiecał młodzieniec, po czym uścisnął nam dłonie i wyszedł.

Na dworze wciąż wył wicher, a deszcz bębnił o szyby. Wydawało się, że same żywioły zesłały nam tę sprawę - niczym kępkę wodorostów rzuconą wichurą - a teraz z powrotem ją pochłonęły.

Sherlock Holmes siedział przez pewien czas w milczeniu z głową pochyloną do przodu i oczyma wbitymi w czerwony poblask ognia. Później zapalił fajkę i, półleżąc w fotelu, obserwował błękitne kółka dymu, unoszące się do sufitu.

- Sądzę, Watsonie - stwierdził w końcu - że nie mieliśmy dotychczas podobnie niezwykłej sprawy.

- Być może poza Znakiem Czterech.

- Cóż, chyba można uznać ją za wyjątek. A jednak wydaje mi się, że John Openshaw jest w jeszcze większym niebezpieczeństwie niż niegdyś członkowie rodziny Sholto.

- Czy udało ci się ustalić, na czym polega to niebezpieczeństwo? - spytałem.

- Nie ma co do tego żadnych wątpliwości - odparł.

- O co więc chodzi? Kim jest „K.K.K.” i dlaczego prześladuje tę nieszczęsną rodzinę?

Holmes zamknął oczy, położył łokcie na oparciu fotela i zetknął opuszki palców, po czym

zaczął mówić:

- Człowiek obdarzony idealną zdolnością dedukcji po pełnym zapoznaniu się z określonym faktem byłby w stanie nie tylko wywnioskować bieg wydarzeń, który do niego doprowadził, ale także przewidzieć jego przyszłe skutki. Podobnie jak Cuvier potrafił poprawnie opisać całe zwierzę na podstawie jednej jego kości, obserwator, który w pełni zrozumiał jedno ogniwo w łańcuchu zdarzeń, winien być w stanie określić te wszystkie, które miały miejsce przed znanym zdarzeniem i które nastąpią po nim. Nie znamy jeszcze granic możliwości, jakie może dać sama dedukcja. Niekiedy w zaciszu gabinetów rozwiązuje się problemy, wobec których bezradni byli ci, którzy szukali rozwiązania za pomocą zmysłów. Aby jednak przeprowadzić takie rozumowanie, dedukujący musiałby mieć możliwość wykorzystania wszystkich znanych faktów, co z kolei opiera się na założeniu, że dana osoba posiada wszelką wiedzę, a to nawet obecnie, w czasach darmowej edukacji i encyklopedii jest trudne do osiągnięcia. Jest możliwe, żeby człowiek posiadał wszelką wiedzę, która może okazać się przydatna w jego pracy, taki właśnie cel sobie postawiłem. Jeśli dobrze pamiętam, na początku naszej przyjaźni bardzo precyzyjnie określiłeś obszar moich wiadomości.

- Owszem - odpowiedziałem ze śmiechem. - Była to niezwykła ocena. Filozofia, astronomia i polityka: zero. Botanika: wiedza zróżnicowana, geologia: głęboka wiedza o rodzajach błota występujących w promieniu pięćdziesięciu mil od miasta, chemia: nietypowa, anatomia: niesystematyczna, literatura sensacyjna i akta spraw kryminalnych: niezrównana; a do tego gra na skrzypcach, boks, szermierka, prawo oraz zatruwanie się tytoniem i kokainą. Jeśli dobrze pamiętam, takie wyniki dała moja analiza.

Holmes uśmiechnął się, kiedy omawiałem ostatni punkt swej listy, i powiedział:

- Podobnie jak wówczas, również i teraz twierdzę, że każdy powinien trzymać na małym strychu swego mózgu te sprzęty, które mogą mu się przydać, a resztę może zamknąć w graciarni biblioteki, gdzie będzie mógł do nich dotrzeć w razie potrzeby. W przypadku sprawy takiej jak ta, którą powierzono nam dziś wieczorem, musimy wykorzystać wszystko, co mamy do dyspozycji. Podaj mi, proszę, tom amerykańskiej encyklopedii z hasłami na literę K. Stoi na półce obok ciebie. Dziękuję. A teraz zastanówmy się nad sytuacją i pomyślmy, co można z niej wydedukować. Na początek możemy zdecydowanie przyjąć założenie, że pułkownik Openshaw miał dobry powód, by opuścić Amerykę. Mężczyźni w jego wieku zwykle nie porzucają swych nawyków i niechętnie zamieniają wspaniały klimat Florydy na samotną egzystencję w prowincjonalnym angielskim miasteczku. Jego samotniczy tryb życia po powrocie do Anglii wskazuje na to, że się kogoś lub czegoś bał, można zatem przyjąć roboczą hipotezę, że to właśnie ten strach zmusił go do opuszczenia Stanów Zjednoczonych. Przyczynę lęku można wydedukować ze złowrogich liter widniejących na kopertach, które otrzymał pułkownik i jego spadkobiercy. Czy zauważyłeś, gdzie zostały nadane?

- Pierwszy w Pondicherry, drugi w Dundee, trzeci w Londynie.

- We wschodnim Londynie. Co można z tego wydedukować?

- Wszystkie te miasta są portami. Nadawca listów pływa na statku.

- Znakomicie. Mamy już poszlakę. Bez wątpienia jest prawdopodobne, i to bardzo prawdopodobne, że autor listów znajdował się na pokładzie statku. A teraz rozważmy inną kwestię. Od wygłoszenia groźby w liście z Pondicherry do jej spełnienia minęło siedem tygodni, w przypadku listu z Dundee zaledwie trzy czy cztery dni. Co to oznacza?

- Morderca miał do przebycia większą odległość.

- To samo można powiedzieć o liście.

- W takim razie nie wiem.

- Można założyć, że ten człowiek, czy też ludzie, pływają na żaglowcu. Wydaje się, że zawsze przesyłają swe niezwykłe ostrzeżenie lub też groźbę przed wyruszeniem w rejs. Gdyby podróżowali z Pondicherry parowcem, przybyliby na miejsce niemal równo ze swoim listem. Tymczasem upłynęło siedem tygodni. Sądzę, że to różnica w czasie trwania rejsu statku pocztowego, który przywiózł list, i żaglowca, który przywiózł jego autora.

- To możliwe.

- Więcej. To prawdopodobne. Teraz rozumiesz, dlaczego tym razem sprawa jest śmiertelnie pilna i dlaczego zaleciłem młodemu Openshawowi ostrożność. Cios zawsze spadał po upływie czasu potrzebnego nadawcy na przebycie odpowiedniej odległości. Tym razem jednak list nadano w Londynie, nie możemy więc liczyć na zwłokę.

- Dobry Boże! - wykrzyknąłem. - Co może oznaczać to bezlitosne prześladowanie?

- Najwyraźniej papiery, które przechowywał pułkownik Openshaw, mają wielką wagę dla osoby lub osób podróżujących tym żaglowcem. Myślę, że sprawców musi być więcej. Jeden człowiek nie zdołałby dwukrotnie zabić w taki sposób, by zmylić śledczych. Musi ich działać kilku, a przy tym wszyscy są pomysłowi i zdeterminowani. Chcą odzyskać dokumenty niezależnie od tego, w czyim są one posiadaniu. W ten sposób możemy stwierdzić, że „K.K.K.” to nie inicjały osoby, a nazwa stowarzyszenia.

- Jakiego stowarzyszenia?

- Czy nigdy nie słyszałeś - spytał Holmes, pochylając się do przodu i ściszając głos -o Ku-Klux-Klanie?

- Nigdy.

Mój przyjaciel przez chwilę przewracał kartki książki, którą trzymał na kolanach. Wreszcie oznajmił: „Jest” i przeczytał:

Ku-Klux-Klan. Nazwa przypomina rzekomo odgłos odciąganego kurka strzelby. To potworne tajne stowarzyszenie zostało zawiązane przez byłych żołnierzy armii Konfederatów w stanach Południa po wojnie secesyjnej. Jego lokalne oddziały szybko powstały w innych częściach kraju, m.in. w Tennessee, Luizjanie, obu Karolinach, Georgii i na Florydzie. Wpływy stowarzyszenia wykorzystywano w celach politycznych, głównie do terroryzowania czarnoskórych, uprawnionych do głosowania. Mordowano też lub zmuszano do wyjazdu z kraju osoby o poglądach sprzecznych z głoszonymi przez stowarzyszenie. Ataki zwykle poprzedzało ostrzeżenie przesyłane przyszłej ofierze w nietypowej, lecz łatwej do rozpoznania postaci, na przykład gałązki dębu, nasion arbuza lub pestek pomarańczy. Po otrzymaniu takiego znaku ofiara mogła otwarcie wyrzec się dawnych poglądów lub uciec z kraju. Ci, którzy się nie ugięli, nieodmiennie byli karani śmiercią, zwykle zadaną w osobliwy i nieprzewidziany sposób. Stowarzyszenie było tak idealnie zorganizowane, a jego metody działania tak skuteczne, że niemal nie zdarzało się, by ktokolwiek zdołał bezkarnie mu się oprzeć; nie udało się nigdy ująć sprawców ataków. Przez kilka lat organizacja rozwijała się mimo działań podejmowanych przez władze Stanów Zjednoczonych i bardziej światłych obywateli Południa. W1869 roku doszło do niespodziewanego załamania się jej działalności, wciąż jednak zdarzają się sporadyczne ataki.

- Zauważ - podkreślił Holmes, odkładając książkę - że nagłe zakończenie działalności stowarzyszenia zbiega się w czasie ze zniknięciem z Ameryki Openshawa i powierzonych mu dokumentów. Możemy mieć tu do czynienia z przyczyną i skutkiem. Nic dziwnego, że on i jego rodzina byli zawzięcie prześladowani. Rejestr i inne zapiski mogłyby pogrążyć najznamienitszych obywateli Południa, i wielu z nich nie zazna spokoju, dopóki dokumenty nie zostaną odzyskane.

- Zatem strona, którą widzieliśmy.

- Opisuje to, czego można było się domyślać. O ile dobrze pamiętam, treść brzmiała: „Wysłano pestki do A, B i C”, czyli ostrzeżono ich. Z kolejnych wpisów wynika, że A i B usunęli się, czyli opuścili kraj, a u C złożono wizytę, obawiam się, że miała ona dla niego straszne następstwa. Doktorze, sądzę, że udało nam się nieco rozwikłać sytuację, a dla Openshawa jedyną szansą jest zastosowanie się do moich wskazówek. Dziś nie możemy niczego więcej ani zrobić, ani powiedzieć w tej sprawie. Podaj mi skrzypce, i spróbujmy na pół godziny zapomnieć o tej ponurej pogodzie i jeszcze bardziej ponurych losach naszych bliźnich.

Rankiem wypogodziło się, i zaświeciło słońce, przesłaniane przez mgłę wiszącą nad miastem. Kiedy zszedłem na dół, Holmes siedział już przy śniadaniu.

- Wybacz, że na ciebie nie zaczekałem - powiedział. - Ale sądzę, że będę dziś bardzo zajęty sprawą młodego Openshawa.

- Jakie kroki zamierzasz podjąć? - spytałem.

- Będzie to zależało od odpowiedzi na pierwsze pytania, jakie mi się nasunęły. Może się okazać, że jednak będę musiał się udać do Horsham.

- Nie zamierzasz od niego zacząć?

- Nie. Najpierw pojadę do City. Zadzwoń, niech pokojówka przyniesie ci kawy.

Czekając na służącą, wziąłem ze stołu nierozciętą jeszcze gazetę i zacząłem ją przeglądać.

Mój wzrok zatrzymał się na nagłówku, który zmroził mi krew w żyłach.

- Holmesie! - krzyknąłem. - Spóźniliśmy się!

- Ach! - westchnął mój przyjaciel, odstawiając filiżankę. - Tego się właśnie obawiałem. Jak to się stało? - mówił spokojnie, ale widziałem, że jest głęboko poruszony.

- Rzuciło mi się w oczy nazwisko Openshaw i nagłówek: „Tragedia przy moście Waterloo”. Oto treść artykułu:

Ostatniej nocy, między 9 a 10, posterunkowy Cook z okręgu H pełniący służbę w okolicy mostu Waterloo usłyszał wołanie o pomoc i plusk wody. Noc była tak ciemna i burzliwa, że mimo pomocy kilku przechodniów nie udało się przeprowadzić akcji ratunkowej. Wszczęto jednak alarm i z pomocą policji wodnej wyłowiono ciało. Z adresu podanego na kopercie znalezionej w kieszeni zmarłego wynika, że nazywał się on John Openshaw i mieszkał niedaleko Horsham. Prawdopodobnie chciał zdążyć na ostatni pociąg z dworca Waterloo, a z pośpiechu i z powodu ciemności skręcił w złym miejscu i wpadł do rzeki z nabrzeża dla parostatków. Na zwłokach nie znaleziono śladów przemocy, nie ulega zatem wątpliwości, że zmarły padł ofiarą nieszczęśliwego wypadku. Incydent ten powinien skłonić władze do refleksji nad stanem nabrzeżnych przystani.

Przez kilka minut siedzieliśmy w milczeniu. Jeszcze nigdy nie widziałem mego przyjaciela równie wstrząśniętego i przygnębionego.

- To uraziło moją dumę, Watsonie - powiedział w końcu. - Wiem, że to małoduszne, ale poczułem się dotknięty. Od tej chwili jest to dla mnie sprawa osobista, i jeśli Bóg da mi dość zdrowia, nie spocznę, póki nie doprowadzę do schwytania tej szajki. On przyszedł do mnie po pomoc, a ja wysłałem go na śmierć!

Gdy to powiedział, zerwał się z fotela i zaczął chodzić po pokoju. Był bardzo wzburzony, miał rumieńce na bladych policzkach i nerwowo splatał i rozplatał dłonie.

- To dopiero zmyślne diabły! - wykrzyknął w końcu. - Jak udało im się go tam zwabić? Nabrzeże nie leży przy drodze na dworzec, a na moście, nawet w taką noc, musiało znajdować się zbyt wiele osób, by mogło im się udać coś takiego. Cóż, Watsonie, zobaczymy, kto będzie się śmiał ostatni. Wychodzę!

- Idziesz na policję?

- Nie. Zamierzam ich wyręczyć. Pozwolę im wyjąć muchy z pajęczyny, ale najpierw muszę ją rozsnuć.

Przez cały dzień zajmowałem się sprawami zawodowymi i na Baker Street wróciłem późno wieczorem. Holmesa jeszcze nie było. Dochodziła dziesiąta, kiedy przyszedł. Był blady, wyglądał na wyczerpanego. Podszedł do kredensu, oderwał kawał c bochenka chleba i rzucił się na niego żarłocznie, popijając dużym łykiem wody.

- Jesteś głodny - stwierdziłem.

- Umieram z głodu. Zupełnie o tym zapomniałem. Nic nie jadłem od śniadania.

- Nic?

- Ani kęsa. Nie miałem na to czasu.

- Jak ci się powiodło?

- Znakomicie.

- Znalazłeś jakieś poszlaki?

- Mam ich w garści. Wkrótce młody Openshaw zostanie pomszczony. Watsonie, pokonamy tych łotrów ich własną bronią. To znakomity pomysł!

- Co masz na myśli?

Holmes wziął z szafki pomarańczę i podzielił na cząstki, z których wycisnął pestki. Wziął pięć z nich i włożył do koperty. Wewnątrz klapy napisał: „S.H. za J.O.”, zakleił kopertę i zaadresował ją: „Kapitan James Calhoun, barkentyna «Lone Star», Savannah, Georgia”.

- Będzie czekała na niego w porcie - wyjaśnił, chichocząc. - Zapewne nie da mu spać w nocy. Uzna ten znak za zwiastun losu, jaki spotkał Openshawa.

- A kim jest ten Calhoun?

- To przywódca szajki. Dopadnę też pozostałych, ale chcę zacząć od niego.

- Jak wpadłeś na ich ślad?

Holmes wyjął z kieszeni duży arkusz papieru pokryty datami i nazwami i wyjaśnił:

- Spędziłem cały dzień na grzebaniu w rejestrach portowych i starych gazetach, śledząc los każdego statku, który przybił do portu w Pondicherry w styczniu i lutym 1883 roku. W ciągu tych dwóch miesięcy przypłynęło trzydzieści sześć dużych statków. Jeden z nich, „Lone Star”, natychmiast przykuł moją uwagę. Odnotowano, że przypłynął z Londynu, ale „Lone Star” to nieoficjalna nazwa jednego z amerykańskich stanów.

- Zdaje się, że Teksasu.

- Nie jestem pewien, ale nie ulega wątpliwości, że statek pochodził z Ameryki.

- Co dalej?

- Sprawdziłem rejestry z Dundee, i kiedy odkryłem, że barkentyna „Lone Star” cumowała w tym porcie w styczniu 1885 roku, moje przypuszczenia się potwierdziły. Następnie sprawdziłem nazwy statków, które znajdują się obecnie w londyńskim porcie.

- I co?

- „Lone Star” przypłynęła w zeszłym tygodniu. Poszedłem do doku Alberta i dowiedziałem się, że dziś rano podczas przypływu statek wyruszył w rejs do macierzystego portu w Savannah. Zatelegrafowałem do Gravesend i dowiedziałem się, że niedawno go tam widziano, a że wieje wschodni wiatr, nie mam wątpliwości, że znajduje się już za Goodwins, niedaleko wyspy Wight.

- Co zamierzasz?

- Calhoun jest już mój. Dowiedziałem się, że jedynymi Amerykanami wśród członków załogi są Calhoun i dwaj maci. Pozostali marynarze to Finowie i Niemcy. Wiem też, że wszyscy trzej zeszli z pokładu ostatniej nocy. Nim ich żaglowiec dotrze do Savannah, statek pocztowy dostarczy tam mój list, a telegraf poinformuje miejscową policję, że tych trzech dżentelmenów jest poszukiwanych za morderstwo.

Jednak nawet najbardziej przemyślne plany, ułożone przez człowieka, niekiedy zawodzą. Mordercy Johna Openshawa nigdy nie otrzymali pestek pomarańczy, które miały dowieść, że na ich trop wpadła osoba nie mniej przebiegła i bezwzględna niż oni sami. Wichry wiejące podczas jesiennej równonocy były tamtego roku wyjątkowo porywiste. Długo czekaliśmy na wieści z Savannah o statku „Lone Star”, ale takie nie nadchodziły. Wreszcie dowiedzieliśmy się, że gdzieś daleko na Atlantyku widziano unoszące się na falach szczątki okrętowej rufy z wyrzeźbionymi literami „L.S.”. Nikt więcej o „Lone Star” nigdy nie słyszał.

9 William Clark Russel (1844-1911) - popularny autor powieści i opowiadań o przygodach na morzu, opartych na doświadczeniach, jakie zebrał, pracując jako marynarz (przyp. tłum.)

Rozdział szósty

Krzywousty


Isa Whitney, brat zmarłego Eliasa Whitneya, doktor teologii chrześcijańskiej i dyrektor Kolegium teologicznego Św. Jerzego, był silnie uzależniony od opium. O ile mi wiadomo, popadł w nałóg w wyniku studenckiego wybryku - przeczytał opis snów i doznań de Quinceya10 i nasączył swój tytoń laudanum, by doprowadzić się do podobnego stanu. Przekonał się jednak, jak wielu innych, że łatwiej jest osiągnąć biegłość w tej praktyce, niż od niej odwyknąć. Przez wiele lat był niewolnikiem narkotyku, przedmiotem przerażenia i współczucia swych przyjaciół i krewnych. Pamiętam pożółkłą ziemistą twarz, opadające powieki, źrenice skurczone do rozmiarów łebka od szpilki i skuloną w fotelu sylwetkę wraka tego szlachetnego człowieka.

Pewnej nocy, w czerwcu 1889 roku, zadzwoniono do moich drzwi o takiej godzinie, w której mężczyzna zwykle zaczyna ziewać i spoglądać na zegar. Wyprostowałem się w fotelu, a moja żona odłożyła robótkę i zrobiła rozczarowaną minkę.

- Wzywają cię do pacjenta! - stwierdziła.

Jęknąłem, gdyż dopiero co wróciłem do domu po ciężkim dniu.

Usłyszeliśmy dźwięk otwieranych drzwi, kilka pośpiesznie wypowiedzianych słów, a potem odgłos szybkich kroków w korytarzu. Drzwi otworzyły się gwałtownie i do pokoju wpadła ubrana na ciemno kobieta z twarzą osłoniętą czarną woalką.

- Wybaczcie mi wizytę o tak późnej porze - zaczęła mówić, a później nagle straciła panowanie nad sobą, podbiegła do mojej żony, zarzuciła ręce na szyję, oparła głowę na jej ramieniu i zaszlochała. - Ach, jestem w strasznych tarapatach i bardzo potrzebuję pomocy!

- Przecież to Kate Whitney! - stwierdziła moja żona, odsłaniając woalkę. - Przestraszyłaś mnie, Kate! Kiedy weszłaś, nie miałam pojęcia, że to ty.

- Nie wiedziałam, co robić, więc przybiegłam prosto do ciebie.

I tak było zawsze. Strapieni ludzie ciągnęli do mojej żony niczym ptaki do latarni morskiej.

- Bardzo się cieszę, że przyszłaś. A teraz napij się wina z wodą, usiądź wygodnie i powiedz nam, co się stało. A może wolałabyś, żebym wysłała Jamesa do łóżka?

- Ależ nie! Potrzebuję także pomocy i porady lekarza. Chodzi o Isę. Od dwóch dni nie ma go w domu. Tak się o niego martwię!

Nie pierwszy raz mówiła o problemach swego męża - mnie jako lekarzowi, mojej żonie jako starej przyjaciółce i koleżance ze szkolnej ławy. Pocieszaliśmy ją, jak umieliśmy. Zapytaliśmy, czy wie, gdzie może przebywać jej mąż i czy będziemy w stanie go do niej sprowadzić.

Wyglądało na to, że tak. Wiedziała na pewno, że ostatnio, gdy czuł narkotykowy głód, jeździł do palarni opium na wschodnich obrzeżach City. Narkotykowe orgie zawsze trwały jeden dzień. Wieczorem wracał, rozbity i wstrząsany drgawkami. Tym razem zniknął na czterdzieści osiem godzin i zapewne leżał gdzieś razem z obwiesiami z doków, wdychając truciznę lub odsypiając jej działanie. Kate była pewna, że można go będzie znaleźć w Bar of Gold przy Upper Swandam Lane. Co jednak mogła zrobić? Młoda nieśmiała kobieta nie mogła pójść sama w takie miejsce i wyrwać męża z tłumu szubrawców?

Tak przedstawiała się sytuacja. Istniało z niej tylko jedno wyjście. Oczywiste było, że powinienem z nią tam pojechać, ale w gruncie rzeczy jej obecność była zbędna. Jako lekarz Isy Whitneya miałem na niego pewien wpływ. Wiedziałem jednak, że łatwiej opanuję sytuację, jeśli pojadę sam, obiecałem więc Kate, że jeśli znajdę jej męża pod wskazanym adresem, w ciągu dwóch godzin odeślę go do domu dorożką. Po dziesięciu minutach, opuściwszy wygodny fotel i przytulny salon, jechałem dorożką na wschód Londynu, mając do wypełnienia misję, która wydawała mi się osobliwa, choć dopiero przyszłość miała pokazać, jak bardzo będzie niezwykła.

Na początku podróży nie napotkałem większych trudności. Od Swandam Lane odchodził podejrzany zaułek ukryty za wysokim nabrzeżem ciągnącym się wzdłuż północnego brzegu rzeki na wschód od London Bridge. Pomiędzy sklepami z tanią odzieżą a spelunami, w których sprzedawano gin, zszedłem stromymi schodami w czarną czeluść niczym w głąb jaskini i znalazłem palarnię opium, której szukałem. Kazałem dorożkarzowi czekać, pokonałem schody wydeptane niezliczonymi krokami chwiejnych nóg, w świetle migoczącej lampy oliwnej wiszącej nad drzwiami znalazłem klamkę i wszedłem do długiej wąskiej izby, dusznej od opiumowego dymu i pełnej drewnianych ław, niczym rufa statku wiozącego emigrantów.

W półmroku widać było jedynie kontury ciał, leżące w dziwnych nienaturalnych pozycjach, ze skulonymi ramionami, zgiętymi kolanami, głowami odrzuconymi do tyłu i podbródkami zadartymi ku górze. Tu i ówdzie widać było ciemne zamglone oczy, które przyglądały się wchodzącym. W mroku jarzyły się czerwone punkciki, raz ciemniejsze, raz jaśniejsze, tam, gdzie płonąca trucizna rozjarzała się i przygasała w metalowych fajkach. Większość palaczy leżała w milczeniu, niektórzy mamrotali do siebie, inni mówili coś dziwnym głosem, cichym i monotonnym, na przemian to wylewając z siebie potoki słów, to nagle cichnąc. Każdy plótł, co mu ślina na język przyniesie, nie zważając na słowa sąsiada. Na końcu sali stał niewielki koksownik pełen rozżarzonego węgla drzewnego, a obok niego siedział na trójnożnym stołku wysoki szczupły starszy mężczyzna, z brodą opartą na zaciśniętych w pięści dłoniach i łokciami złożonymi na kolanach, i wpatrywał się w ogień.

Kiedy wszedłem, malajski służący o ziemistej cerze podbiegł, by wręczyć mi fajkę i porcję narkotyku, oraz wskazał pustą ławę.

- Dziękuję, ale nie po to tu przyjechałem - stwierdziłem. - Szukam przyjaciela, pana Isa Whitneya, pragnę z nim pomówić.

W tym momencie po mojej prawej stronie ktoś poruszył się i krzyknął. Dojrzałem w mroku Whitneya. Był blady, wynędzniały i rozczochrany. Gapił się na mnie.

- Mój Boże! Toż to Watson! - wykrzyknął. Był w żałosnym stanie, wszystkie mięśnie drżały mu bezwiednie. - Watsonie, którą mamy godzinę?

- Dochodzi jedenasta.

- Którego dnia?

- Piątek, dziewiętnasty czerwca.

- Boże drogi! Byłem pewien, że to środa. Z pewnością środa. Po co mnie tak straszysz? -schował głowę między ramiona i zaczął piskliwie szlochać.

- Powtarzam ci, człowieku, dzisiaj jest piątek. Żona czeka na ciebie od dwóch dni. Powinieneś się wstydzić!

- Wstydzę się, wstydzę. A ty się mylisz, Watsonie. Jestem tu zaledwie od kilku godzin. Wypaliłem trzy fajki, może cztery, ech, nie pamiętam ile. Ale teraz pojadę z tobą do domu. Za nic w świecie nie chciałbym zrobić przykrości Kate, mojej biednej małej Kate. Daj mi rękę! Czy przyjechałeś dorożką?

- Tak, czeka na zewnątrz.

- W takim razie pojadę z tobą. Ale na pewno narobiłem trochę długów. Watsonie, dowiedz się, ile jestem winien. Ja nie mam już ani grosza i sam nie dam sobie rady.

Poszedłem wąskim przejściem między dwoma rzędami śpiących, wstrzymując oddech, by nie wdychać oszałamiających oparów narkotyku. Szukałem właściciela tego przybytku. Kiedy mijałem wysokiego mężczyznę siedzącego przy ogniu, poczułem, jak ktoś łapie mnie za ubranie, i usłyszałem cichy szept:

- Przejdź obok mnie, a potem przyjrzyj mi się. - Usłyszałem te słowa całkiem wyraźnie. Spojrzałem w dół i przekonałem się, że mógł je wypowiedzieć jedynie ten wysoki mężczyzna. On jednak przez cały czas wyglądał na nieobecnego. Był bardzo chudy i pomarszczony, przygarbiony ze starości, między kolanami wisiała fajka do opium, która wypadła mu z bezwładnych palców. Zrobiłem dwa kroki do przodu i obejrzałem się za siebie. Musiałem przywołać na pomoc całą siłę woli, by nie krzyknąć ze zdumienia. Mężczyzna odwrócił się tak, by nikt poza mną nie mógł go widzieć. Wyprostował się, zmarszczki zniknęły, w zamglonych oczach znów pojawił się blask - i oto przy ogniu siedział, uśmiechając się na widok mojej zdziwionej miny, nikt inny jak Sherlock Holmes. Przywołał mnie do siebie dyskretnym gestem i, odwracając się w stronę sali, ponownie przybrał wygląd zgrzybiałego śliniącego się starca.

- Holmesie! - wyszeptałem. - Co, u licha, robisz w tej palarni?

- Mów najciszej, jak potrafisz - odpowiedział. - Mam znakomity słuch. Gdybyś był tak dobry i wyprowadził stąd swego odurzonego opium przyjaciela, chętnie uciąłbym sobie z tobą małą pogawędkę.

- Na zewnątrz czeka dorożka.

- Więc go do niej wsadź. Spokojnie możesz puścić go samego, jest zbyt oszołomiony, by napytać sobie biedy. Prześlij też przez dorożkarza liścik do swojej żony, napisz jej o naszym spotkaniu. Jeśli zaczekasz na zewnątrz, przyjdę do ciebie za pięć minut.

Trudno było odmówić prośbom Sherlocka Holmesa, które zawsze były niezwykle konkretne i wygłaszane z pewną wyższością. Po umieszczeniu Whitneya w dorożce mogłem uznać swe zadanie za wypełnione. Cieszyłem się, bo nie mogło mnie spotkać niczego lepszego niż możliwość towarzyszenia przyjacielowi w jednej z osobliwych przygód, którymi wypełnione było jego życie. W kilka minut napisałem liścik do żony, opłaciłem rachunek Whitneya, zaprowadziłem go do dorożki i popatrzyłem, jak odjeżdża w mrok. Po chwili z palarni wyłoniła się zniedołężniała postać i zatrzymała się obok mnie. Przez dwie przecznice Sherlock Holmes szedł, zgarbiony, niepewnym krokiem, później szybko rozejrzał się dookoła, wyprostował i wybuchnął szczerym śmiechem.

- Domyślam się, Watsonie - powiedział - że się obawiasz się, iż oprócz zastrzyków z kokainy i innych słabostek, w sprawie których napominałeś mnie jako lekarz, doszło palenie opium.

- Nie ukrywam, że byłem zaskoczony twoją obecnością w tym miejscu.

- Nie bardziej niż ja twoją.

- Szukałem tam przyjaciela.

- A ja wroga.

- Wroga?

- Tak. Jednego z mych naturalnych wrogów czy może raczej jednej z naturalnych ofiar. Krótko mówiąc, Watsonie, prowadzę właśnie bardzo niezwykłe śledztwo i miałem nadzieję, że, podobnie nie jeden raz wcześniej, uda mi się znaleźć jakąś wskazówkę w majaczeniach narkomanów. Gdyby rozpoznano mnie w tej palarni, moje życie nie byłoby warte funta kłaków. Po tym, jak kilkakrotnie wykorzystałem ją do własnych celów, łajdak Hindus, który ją prowadzi, poprzysiągł mi zemstę. Na tyłach tego budynku, niedaleko narożnika kościoła św. Pawła, znajduje się zapadnia. Gdyby potrafiła mówić, opowiedziałaby o wielu dziwnych rzeczach, które działy się tu w bezksiężycowe noce.

- Co takiego? Twierdzisz, że są tam ciała?

- Zgadza się, Watsonie. Zostalibyśmy bogaczami, gdyby dali nam tysiąc funtów za każdego biedaka, którego tak uśmiercono. To najniebezpieczniejsze miejsce na całym nabrzeżu, i obawiam się, że pan Neville St. Clair nigdy już go nie opuści. Ale gdzieś tu powinien stać nasz pojazd - stwierdził Holmes, po czym zagwizdał przenikliwie na palcach. Odpowiedział mu podobny gwizd, następnie rozległ się turkot kół i stukot podkutych kopyt.

- Watsonie, pojedziesz ze mną? - spytał mój przyjaciel, kiedy z mroku wyłonił się wysoki dwukołowy powóz, którego boczne latarnie rzucały dwa złote pasy światła.

- Jeśli mogę okazać się pomocny.

- Zaufany przyjaciel zawsze może się przydać, a tym bardziej kronikarz. W moim pokoju Pod Cedrami stoją dwa łóżka.

- Pod Cedrami?

- Tak. To dom pana St. Clair. Zatrzymałem się tam na czas śledztwa.

- Gdzie to jest?

- Niedaleko Lee w hrabstwie Kent, siedem mil stąd.

- Nic nie wiem o tej sprawie!

- Oczywiście że nie. Ale za chwilę wszystkiego się dowiesz. Wskakuj do środka. Dziękuję, John, nie będę cię już potrzebował. Masz pół korony. Baw się dobrze, a jutro czekaj tu na mnie około jedenastej. Bywaj!

Holmes strzelił z bicza i pomknęliśmy przez niekończący się labirynt ponurych wyludnionych uliczek, które stopniowo stawały się coraz szersze. Wjechaliśmy następnie na szeroki, ogrodzony balustradą most, pod którym powoli płynęła ciemna woda. Przed nami rozciągała się kolejna połać monotonnej murowanej dżungli, której ciszę mąciły jedynie ciężkie regularne kroki policjanta lub śpiewy i krzyki zapóźnionej grupy biesiadników. Ciemne chmury powoli płynęły po niebie, a w przerwach pomiędzy nimi tu i ówdzie migotały gwiazdy. Pogrążony w myślach Holmes powoził w ciszy, głowę miał opuszczoną na piersi, a ja siedziałem obok niego, ogromnie ciekawy, jaka sprawa wymaga tak wielkiego skupienia. Nie chciałem jednak przerywać biegu jego myśli. Przejechaliśmy kilka mil, a kiedy zbliżyliśmy się do dzielnicy podmiejskich willi, otrząsnął się, wzruszył ramionami i zapalił fajkę z miną człowieka pewnego, że to właśnie powinien zrobić.

- Twoją wielką zaletą, Watsonie, jest małomówność - powiedział. - Czyni cię ona niezastąpionym towarzyszem. Ale, słowo daję, teraz bardzo potrzebuję z kimś pomówić, gdyż nie jest mi lekko na duszy. Zastanawiałem się, co powiedzieć tej uroczej kobiecie, kiedy dziś wieczorem otworzy mi drzwi.

- Pamiętaj, że nie mam pojęcia, o czym mówisz.

- Zdążę zapoznać cię z tą sprawą, nim dotrzemy do Lee. Wydaje się absurdalnie prosta, a jednak nie mogę znaleźć żadnego punktu zaczepienia. Ma wiele wątków, a żadnego z nich nie mogę rozwikłać. Przedstawię ci fakty w zwięzły i jasny sposób, może tobie się uda dostrzec światełko w tunelu, w którym ja widzę tylko ciemność.

- Opowiadaj.

- Kilka lat temu, konkretnie rzecz ujmując, w maju 1884 roku, do Lee przybył dżentelmen nazwiskiem Neville St. Clair. Wydawał się bardzo zamożny. Wynajął dużą willę, ładnie zagospodarował przyległe do niej grunty i ogólnie zaprezentował się jako człowiek z klasą. Stopniowo zaprzyjaźnił się z okolicznymi mieszkańcami i w 1887 roku pojął za żonę córkę miejscowego piwowara, z którą ma dwoje dzieci. Nie pracował. Zajmował się różnymi interesami. Zwykle wyjeżdżał rano do Londynu i co wieczór wracał pociągiem odjeżdżającym z Cannon Street o 17.14. Pan St. Clair ma obecnie trzydzieści siedem lat, jest spokojnym człowiekiem, dobrym mężem i bardzo kochającym ojcem, a wszyscy, którzy mieli okazję go poznać, darzą go sympatią. Mogę jeszcze dodać, że na chwilę obecną jego długi wynoszą osiemdziesiąt funtów dziesięć szylingów, a na koncie w banku Capital & Counties znajduje się dwieście dwadzieścia funtów, nic zatem nie wskazuje na to, by martwił się stanem swych finansów.

W ostatni poniedziałek pan St. Clair wybrał się do miasta wcześniej niż zazwyczaj, tłumacząc, że ma do załatwienia dwie ważne sprawy, i obiecując, że przywiezie swemu synkowi klocki. Tak się złożyło, że od razu po jego wyjeździe, żona otrzymała telegram z wiadomością, że niewielka paczka o znacznej wartości, której się spodziewała, czeka na nią w biurze firmy Aberdeen Shipping Company. Dobrze znasz Londyn, wiesz zatem, że to biuro znajduje się przy Fresno Street, krzyżującej się z Upper Swandam Lane, zaułkiem, w którym się dziś spotkaliśmy. Pani St. Clair zjadła lunch, pojechała do City, zrobiła zakupy, odebrała przesyłkę i, idąc z powrotem na dworzec, dokładnie o 16.35 znalazła się na Swandam Lane. Czy nadążasz za mną?

- Póki co wszystko jest jasne.

- Może pamiętasz, w poniedziałek panował wielki upał. Pani St. Clair szła powoli. Rozglądała się w nadziei na znalezienie dorożki, gdyż nie podobała jej się okolica, w której się znalazła. Idąc Swandam Lane, usłyszała nagle krzyk. Była przerażona, bo wydało jej się, że widzi swego męża, machającego do niej z okna na drugim piętrze. Okno było otwarte. Wyraźnie zobaczyła jego twarz, która, jej zdaniem, była straszliwie ożywiona. Mężczyzna szaleńczo wymachiwał rękami, a później zniknął wewnątrz pomieszczenia tak nagle, jakby ktoś na siłę odciągnął go od okna do tyłu. Swoim bystrym kobiecym wzrokiem zdołała dojrzeć, że choć jej mąż miał na sobie ciemną marynarkę, tę samą, w której pojechał do miasta, brakowało mu kołnierzyka i krawata.

Przekonana, że mężowi coś zagraża, ruszyła w dół po schodach - zobaczyła go bowiem w tym samym domu, w którym mieści się nasza palarnia opium - przebiegła przez pierwszą salę i chciała wejść po schodach na pierwsze piętro. Natknęła się jednak na Hindusa, tego łotra, o którym wspomniałem. Odepchnął ją i ze swym pomocnikiem Duńczykiem wyrzucił na ulicę. Pełna najgorszych obaw, kobieta pobiegła ulicą i niezwykle szczęśliwym zbiegiem okoliczności natknęła się przy Fresno Street na grupę posterunkowych oraz inspektora policji, śpieszących na obchód. Inspektor i dwaj jego podwładni poszli z panią St. Clair do palarni i mimo sprzeciwu właściciela weszli do pokoju na górze, w którym ostatni raz widziano pana St. Clair. Po mężczyźnie nie było śladu, a w pomieszczeniach na piętrze znaleziono jedynie odrażającego kalekiego biedaka, który mieszka tam chyba na stałe. Zarówno on, jak i Hindus zarzekali się, że przez całe popołudnie nikt nie wchodził do frontowego pokoju. Zaprzeczali wszystkiemu tak usilnie, że inspektor poczuł się zbity z tropu, i już zaczynał podejrzewać, że pani St. Clair miała przywidzenia, kiedy kobieta z krzykiem podbiegła do stołu, chwyciła leżące na nim małe drewniane pudełko i zerwała pokrywkę. Ze środka wypadły dziecięce klocki. Była to zabawka, którą zaginiony obiecał kupić synowi.

Po tym zdarzeniu kaleka wyraźnie nie mógł ukryć zmieszania. Widząc to, inspektor uświadomił sobie, że sprawa jest poważna. Starannie przeszukano cały dom. Wszystko zaczęło wskazywać na to, że została popełniona ohydna zbrodnia.

Frontowy pokój, w pełni umeblowany salon, prowadził do małej sypialni, wychodzącej na tyły nabrzeża. Pomiędzy nabrzeżem a oknem sypialni znajduje się niewielki rów. Podczas odpływu jest sucha, a podczas przypływu zalewa ją woda do wysokości co najmniej czterech i pół stopy. Okno sypialni jest szerokie, otwiera się od dołu. Oględziny wykazały obecność śladów krwi na parapecie, kilka kropli znaleziono również na drewnianej podłodze sypialni. Za zasłonę okna frontowego pokoju wciśnięto ubrania pana Neville’a St. Clair: buty, skarpetki, kapelusz oraz zegarek. Brakowało jedynie płaszcza. Żadna z części garderoby nie nosiła śladów jakiejkolwiek przemocy.

Nigdzie w całym domu nie znaleziono żadnych innych śladów zaginionego. Nie udało się też odkryć drugiego wyjścia, założono zatem, że wydostał się on z budynku przez okno, a złowróżbne plamy krwi na podłodze nie dawały wielkiej nadziei, że udało mu się odpłynąć, choć tragedia rozegrała się podczas kulminacyjnego stanu wody.

Jeśli chodzi o bandziorów bezpośrednio zamieszanych w tę sprawę, Hindus był znany z licznych występków, ale z opowieści pani St. Clair wynikało, że tuż po pojawieniu się jej męża w oknie właściciel znajdował się u dołu schodów, mógł więc być najwyżej wspólnikiem przestępstwa. Bronił się, twierdząc, że o niczym nie wie, nie może odpowiadać za uczynki Hugh Boone’a, swego lokatora, i nie potrafi wyjaśnić, skąd wzięły się ubrania zaginionego.

Tyle o właścicielu domu. Jeżeli chodzi o nędznego kalekę, mieszkającego nad palarnią, z pewnością był on ostatni, kto widział Neville’a St. Clair. Ten lokator nazywa się Hugh Boone, a jego ohydną twarz znają wszyscy, kto często bywa w City. Jest zawodowym żebrakiem, który omija policyjne zakazy, udając, że handluje zapałkami. Być może zauważyłeś, że nieco dalej, przy Threadneedle Street, w ścianie budynku po lewej stronie ulicy znajduje się niewielki wyłom. Tam właśnie przychodzi codziennie ten pokraczny osobnik i siada ze skrzyżowanymi nogami.

Na kolanach ma niewielki stosik zapałek, a wygląda tak żałośnie, że zatłuszczona skórzana czapka, która leży przed nim na chodniku, nigdy nie jest pusta. Obserwowałem tego człowieka już wcześniej, zamierzałem bowiem zapoznać się z nim z powodów zawodowych, i byłem zdumiony tym, ile pieniędzy jest w stanie zebrać w krótkim czasie. Wygląda tak, że nie sposób go nie zauważyć. Ma grzywę rudych włosów, bladą twarz, zniekształconą okropną blizną, która, ściągając się, przyczyniła się do wywinięcie górnej wargi, podbródek jak u buldoga i bardzo przenikliwe czarne oczy, osobliwie kontrastujące z kolorem włosów. Wyróżnia się jednak z tłumu żebraków nie tylko dzięki tym charakterystycznym cechom, ale także przez swój dowcip - zawsze ma gotową ciętą ripostę na każdą zaczepkę przechodniów. Teraz wiemy również, że mieszka nad palarnią opium i jako ostatni widział poszukiwanego przez nas dżentelmena.

- Ale to kaleka! - zauważyłem. - Co mógłby zdziałać przeciwko mężczyźnie w kwiecie

wieku?

- Jego kalectwo ogranicza się do utykania. Poza tym wydaje się silny i dobrze odżywiony, a ty, Watsonie, z pewnością wiesz ze swego lekarskiego doświadczenia, że słabość jednej kończyny często jest wyrównywana przez niezwykłą siłę pozostałych.

- Proszę, mów dalej.

- Pani St. Clair zemdlała na widok krwi na parapecie. Policjanci odwieźli ją do domu, gdyż jej obecność na miejscu nie była niezbędna z uwagi na prowadzone dochodzenie. Inspektor Barton, który zajmuje się tą sprawą, zarządził bardzo dokładne oględziny budynku, nie znaleziono jednak niczego, co mogłoby pomóc w wyjaśnieniu zagadki. Barton popełnił jeden błąd: nie aresztował od razu Boone’a, który miał czas, by porozumieć się z Hindusem, ale szybko ten błąd naprawił. Kaleka został ujęty i przeszukany, nie znaleziono jednak przy nim niczego, co mogłoby go obciążyć. Na prawym rękawie były wprawdzie plamy krwi, ale Boone miał skaleczony serdeczny palec w okolicy paznokcia, i stąd najprawdopodobniej wzięła się ta krew. Powiedział, że owszem, stał przy oknie, więc znalezione tam ślady krwi mogą mieć to właśnie źródła. Hugh Boone stanowczo zaprzeczył, by kiedykolwiek widział Neville’a St. Clair, i przysiągł, że znalezienie ubrań zaginionego w jego pokoju zaskoczyło go nie mniej niż policję. Jeżeli chodzi o oświadczenie pani St. Clair o tym, że widziała w oknie swojego męża, stwierdził, iż kobieta oszalała lub miała przywidzenia. Odwieziono go jednak, mimo głośnych protestów, na posterunek. Inspektor pozostał na miejscu, gdyż liczył, że odpływ ujawni kolejne poszlaki.

Kiedy woda się cofnęła, nie odsłoniła tego, co obawiano się znaleźć. W błocie leżał nie

Neville St. Clair, a jego płaszcz. Jak myślisz, co znaleziono w kieszeniach?

- Nie mam pojęcia.

- I wątpię, by udało ci się zgadnąć. Obie kieszenie wypchane były drobniakami, znaleziono w sumie czterysta dwadzieścia jeden pensów i dwieście siedemdziesiąt półpensówek. Nic dziwnego, że woda nie zabrała płaszcza, mogła jednak porwać ciało. Pomiędzy domem a przystanią występuje bardzo silny prąd wirowy. Wydawało się zatem prawdopodobnym, że obciążone okrycie zostało, a nagie ciało zmyła cofającą się fala odpływu.

- Powiedziałeś, że resztę ubrań znaleziono w pokoju. Czy ciało ubrane było jedynie w płaszcz?

- Nie, mój drogi, łatwo jednak odtworzyć fakty. Załóżmy, że Boone wyrzucił niepostrzeżenie St. Claire’a przez okno. Co uczynił później? Rzecz jasna, musiał pozbyć się ubrań, które wskazywałyby na jego winę. Chwycił płaszcz, lecz nim go wyrzucił, zdał sobie sprawę, że okrycie może unosić się na wodzie. Nie miał zbyt wiele czasu, słyszał odgłosy szamotaniny, która wywiązała się, kiedy żona zaginionego próbowała dostać się na górę, być może Hindus powiadomił go, że do budynku zbliża się policja. Nie było więc ani chwili do stracenia. Rzucił się do tajnej skrytki, w której trzymał wyżebrane pieniądze, i wypełnił drobniakami kieszenie płaszcza, by być przekonanym, że ubranie zatonie. Wyrzucił go i już miał zrobić to samo z innymi częściami garderoby, gdy usłyszał na dole kroki, i ledwie zdążył zamknąć okno, nim weszli policjanci.

- Faktycznie, mogło tak być.

- Z braku lepszej hipotezy przyjmiemy tę jako roboczą. Powiedziałem, że Boone został aresztowany i przewieziony na komisariat, ale nie znaleziono niczego, co mogłoby świadczyć przeciwko niemu. Wiadomo było, że od lat zajmuje się żebraniem, ale prowadził bardzo spokojne życie. Tak wygląda sprawa na chwilę obecną. Boję się, że śledztwo nie wykaże, co robił Neville St. Clair w palarni opium i co go tam spotkało, gdzie znajduje się teraz i jaki związek z jego zaginięciem miał Hugh Boone. Muszę przyznać, że nie pamiętam sprawy, która na pierwszy rzut oka wydawałaby się tak prosta, a później tak bardzo się skomplikowała.

Podczas gdy Holmes opowiadał o tym osobliwym splocie wypadków, przejechaliśmy przez przedmieścia, zostawiliśmy za sobą ostatnie rozsiane tu i ówdzie domy i zapuściliśmy się w wiejskie drogi, otoczone żywopłotami. Kiedy mój przyjaciel skończył mówić, minęliśmy już dwie wioski, w oknach niektórych domów wciąż paliły się światła.

- Znajdujemy się na przedmieściach Lee - wyjaśnił mój towarzysz. - Podczas tak krótkiej jazdy byliśmy w trzech hrabstwach: wyruszyliśmy z Middlesex, przejechaliśmy przez Surrey, a zakończymy podróż w Kent. Widzisz to światło pomiędzy drzewami? To jest właśnie dom Pod Cedrami. Tam w świetle lampy siedzi zaniepokojona kobieta, która niewątpliwie usłyszała już tętent kopyt naszego konia.

- Dlaczego nie pracujesz nad tą sprawą na Baker Street? - spytałem.

- Wielu rzeczy muszę dowiedzieć się tutaj. Pani St. Clair była tak dobra i oddała mi do dyspozycji dwa pokoje. Jestem pewien, że również i ciebie, mojego przyjaciela, przyjmie z otwartymi ramionami. Przykro mi, że będę musiał przyznać się, iż nie dowiedziałem się

niczego nowego o losach jej męża. Jesteśmy na miejscu. Prr!

Zatrzymaliśmy się przed dużą willą, która była częścią wielkiej posiadłości. Stajenny przybiegł, by zająć się koniem, a Holmes i ja wyskoczyliśmy z powozu i ruszyliśmy wąską, wysypaną żwirem ścieżką, prowadzącą do domu. Nim do niego dotarliśmy, drzwi otworzyły się z rozmachem i stanęła w nich drobna jasnowłosa kobieta, ubrana w sukienkę z jedwabnego muślinu, której kołnierzyk i mankiety ozdobione były mocno przymarszczonymi falbankami różowego szyfonu. Jej sylwetka odcinała się na jasnym tle. Jedną ręką pani St. Clair trzymała się drzwi, drugą uniosła z nadzieją do góry, lekko się odchyliła i wysunęła głowę do przodu, wargi miała rozchylone; patrzyła na nas niepewnym pytającym wzrokiem.

- I jak? - spytała. - I co? - Kiedy zobaczyła, że jest nas dwóch, wydała okrzyk nadziei,

który zmienił się w jęk zawodu, gdy mój przyjaciel potrząsnął głową i wzruszył ramionami.

- Nie ma pan dobrych wieści?

- Nie.

- A złych?

- Także nie.

- Dzięki Bogu chociaż za to. Proszę wejść. Jest pan na pewno bardzo zmęczony po tak długim dniu.

- Chciałbym pani przedstawić mego przyjaciela, doktora Watsona, który służył nieocenioną pomocą w wielu moich sprawach, a którego szczęśliwym trafem udało mi się przywieźć ze sobą i włączyć do śledztwa.

- Miło mi pana poznać - powiedziała kobieta, serdecznie ściskając moją dłoń. - Proszę wybaczyć, jeśli w domu będzie czegoś brakowało, ale pan wie, spadł na nas niespodziewanie

straszny cios.

- Droga pani - odparłem. - Jestem starym wojakiem. Pani nie ma się czego wstydzić. Będę szczęśliwy, jeśli zdołam pomóc pani lub mojemu przyjacielowi.

- Panie Holmes - powiedziała gospodyni, kiedy weszliśmy do rzęsiście oświetlonej jadalni, gdzie na stole czekała kolacja na zimno - chciałabym zadać panu kilka prostych pytań i błagam, by udzielił mi pan na nie prostych i szczerych odpowiedzi.

- Jestem do pani dyspozycji.

- Proszę nie martwić się o moje uczucia. Nie jestem histeryczką i nie mam skłonności do omdleń. Chcę tylko poznać pana opinię.

- O czym konkretnie?

- Czy w głębi serca sądzi pan, że Neville żyje?

Holmes wydawał się zakłopotany takim pytaniem.

- Proszę mówić szczerze! - powtórzyła kobieta, stając na dywanie i uważnie przyglądając się memu przyjacielowi, rozpartemu w wyplatanym krześle.

- W takim razie powiem bez ogródek. Uważam, że nie.

- Sądzi pan, że zginął?

- Tak.

- Został zamordowany?

- Być może. Nie jestem w stanie tego teraz stwierdzić.

- I od jak dawna nie żyje?

- Od poniedziałku.

- Skoro tak, czy byłby pan łaskaw wytłumaczyć mi, jak to się stało, że dziś dostałam od niego list?

Holmes zerwał się z krzesła jak rażony piorunem.

- Co takiego? - wykrzyknął.

- Owszem, dzisiaj! - stwierdziła pani St. Clair, uśmiechając się i unosząc w górę niewielki skrawek papieru.

- Czy mogę go obejrzeć?

- Oczywiście.

Wyrwał jej z dłoni kopertę, wygładził ją na stole, przysunął lampę i dokładnie obejrzał. Ja również wstałem z krzesła i patrzyłem mu przez ramię. Na lichej kopercie widniał stempel pocztowy z Gravesend, datowany na ten sam dzień, a właściwie na poprzedni, ponieważ północ dawno już minęła.

- Niechlujny charakter pisma - wymamrotał pod nosem. - Z pewnością nie napisał tego pani mąż.

- Nie, ale załącznik jest jego.

- Widzę także, że osoba, która adresowała kopertę, pytała o adres.

- Skąd pan wie?

- Proszę spojrzeć. Nazwisko wypisano czarnym atramentem, litery są ciemne, więc najwyraźniej atrament wysechł sam. Pozostała część adresu ma kolor szarawy, co wskazuje, że piszący korzystał z bibuły. Gdyby wypisano i osuszono od razu całość pisma, żadna część nie miałaby czarnego odcienia. Autor wypisał nazwisko, a adres dopisał po pewnym czasie, co, rzecz jasna, oznacza, że go nie znał. To drobnostka, ale nie ma nic istotniejszego niż drobnostki. Teraz obejrzyjmy list. Ha! Zawierał załącznik!

- Owszem, pierścień. Jego sygnet.

- I twierdzi pani, że to charakter pisma pani męża?

- Jeden z nich.

- Jak to?

- Pisze w ten sposób, gdy bardzo się śpieszy. To pismo wygląda całkiem inaczej niż zwykle, lecz jest mi dobrze znane.

Najdroższa, nie bój się, wszystko się ułoży. Doszło do strasznej pomyłki, której wyjaśnienie może mi zająć trochę czasu. Czekaj cierpliwie. NEVILLE

- Napisane na wyklejce z książki formatu octavo, pozbawionej znaków wodnych. Hmm. Nadał go dziś w Gravesend mężczyzna, który miał brudny kciuk. Ha! Jeśli się nie mylę, osoba, która zakleiła kopertę, żuła tytoń. Czy nie ma pani wątpliwości, że to charakter pisma pani męża?

- Żadnych. Ten list napisał Neville.

- A wysłano go dzisiaj z Gravesend. Cóż, pani St. Clair, chmury zaczynają się rozpraszać, nie zaryzykuję jednak stwierdzenia, że niebezpieczeństwo minęło.

- Ale on żyje, panie Holmes.

- Być może. Albo ktoś zastosował zmyślne fałszerstwo, by naprowadzić nas na niewłaściwy trop. Sygnet niczego nie dowodzi, mogli mu go odebrać.

- Nie, nie, to jego charakter pisma.

- Doskonale. Ale list mógł zostać napisany w poniedziałek i nadany dzisiaj.

- To możliwe.

- Jeśli tak było, wiele mogło się wydarzyć w tym czasie.

- Ach, proszę mnie nie martwić, panie Holmes. Na pewno nic mu nie jest. Jesteśmy tak bardzo ze sobą związani, że poczułabym, gdyby stało mu się coś złego. Ostatniego dnia, kiedy go widziałam, skaleczył się w sypialni, a ja, choć byłam w jadalni, natychmiast pobiegłam na górę, pewna, że coś się stało. Czy sądzi pan, że mogłabym zareagować na taką błahostkę, a nie wiedzieć o jego śmierci?

- Zbyt wiele w życiu widziałem, by wątpić, że kobieca intuicja może okazać się cenniejsza niż wnioski wyciągane drogą analizy. List zaś stanowi mocny dowód na potwierdzenie pani przekonania. Jeśli jednak pani mąż żyje i jest w stanie pisać, czemu do pani nie wrócił?

- Nie wiem. Nie potrafię tego pojąć.

- Czy w poniedziałek przed wyjściem mówił coś szczególnego?

- Nie.

- Czy była pani zaskoczona, widząc go przy Swandam Lane?

- Bardzo.

- Czy okno tamtego budynku było otwarte?

- Tak.

- A więc mógł panią zawołać?

- Owszem.

- A jednak, jak mi mówiono, wydał jedynie nieartykułowany okrzyk?

- Tak.

- Uznała pani, że wzywa pomocy?

- Tak. Machał też rękami.

- Mógł to jednak być okrzyk wyrażający zdziwienie. Czy sądzi pani, że mąż mógłby wznieść w górę ręce dlatego, że był zaskoczony jej widokiem?

- To możliwe.

- I wydawało się pani, że został odciągnięty od okna?

- Zniknął bardzo nagle.

- Mógł odskoczyć. Czy nie widziała pani w pokoju nikogo innego?

- Nie, ale ten okropny mężczyzna stwierdził, że znajdował się tam przez cały czas, a Hindus stał u dołu schodów.

- Zgadza się. Czy kiedy widziała pani męża, miał na sobie to same ubranie co zwykle?

- Tak, ale nie było krawata i kołnierzyka. Wyraźnie widziałam jego odsłoniętą szyję.

- Czy mówił pani kiedyś o Swandam Lane?

- Nigdy.

- Czy kiedykolwiek zachowywał się w sposób wskazujący, że mógł palić opium?

- Nigdy.

- Dziękuję, pani St. Clair. To najważniejsze sprawy, o których chciałem porozmawiać. Teraz zjemy lekką kolację i udamy się na spoczynek. Jutro czeka nas wiele pracy.

Oddano nam do dyspozycji dużą wygodną sypialnię z dwoma łóżkami. Ja położyłem się od razu, gdyż byłem zmęczony po nocy pełnej przygód, jednak Sherlock Holmes miał to do siebie, że gdy jego uwagę zaprzątał nierozwiązany problem, potrafił obywać się bez odpoczynku przez kilka dni, a nawet i przez cały tydzień, wciąż rozmyślając o sprawie, rozważając znane sobie fakty i analizując je z każdego punktu widzenia, dopóki nie znalazł rozwiązania lub nie przekonał się, że brakuje mu niezbędnych danych. Szybko stało się jasne, że i tym razem zamierza przesiedzieć całą noc. Zdjął marynarkę i kamizelkę, założył długi niebieski szlafrok, a później okrążył pokój, zbierając poduszki ze swojego łóżka i ozdobne poduchy z kanapy i foteli. Ułożył z nich coś na kształt otomany, na której usiadł ze skrzyżowanymi nogami, kładąc przed sobą uncję tytoniu i pudełko zapałek. W słabym świetle lampy widziałem, jak siedzi, trzymając w ustach starą fajkę z korzenia wrzośca, wbijając wzrok w róg sufitu i otaczając się błękitnym dymem. Nie poruszał się, nic nie mówił, a światło podkreślało jego wyraziste ostre rysy. Siedział tak, kiedy zasypiałem, i zobaczyłem go w tej samej pozycji, gdy obudził mnie jakiś hałas. Do pokoju wpadało już letnie słońce. Mój przyjaciel wciąż miał w ustach fajkę, nadal unosił się z niej dym, od którego powietrze w pokoju zrobiło się gęste, a tytoń, jaki widziałem wieczorem, zniknął.

- Nie śpisz już, Watsonie? - spytał.

- Nie.

- Jesteś gotów na poranną przejażdżkę?

- Oczywiście.

- Ubieraj się. Domownicy jeszcze śpią, ale wiem, gdzie szukać stajennego, nasz pojazd będzie zaraz gotowy. - Kiedy to mówił, śmiał się do siebie, oczy mu błyszczały; wydawał się innym człowiekiem niż zasępiony myśliciel, którego widziałem poprzedniego wieczora.

Wkładając ubranie, zerknąłem na zegarek. Nic dziwnego, że wszyscy jeszcze spali - było dwadzieścia pięć po czwartej. Kiedy tylko skończyłem, powrócił Holmes z wiadomością, że chłopak zaprzęga już konia.

- Chciałbym sprawdzić pewną teorię - stwierdził, wkładając buty. - Zdaje się, Watsonie, że stoi przed tobą jeden z największych głupców w Europie. Zasługuję, by posłać mnie stąd kopniakiem aż na Charing Cross. Ale sądzę, że znalazłem klucz do zagadki.

- Gdzie? - spytałem z uśmiechem.

- W łazience - odpowiedział, a widząc moje pełne niedowierzania spojrzenie, wyjaśnił: -Ależ tak, nie żartuję! Przed chwilą tam byłem, zabrałem go i włożyłem do tej oto torby. Chodź, mój drogi, zobaczymy, czy pasuje do zamka.

Zeszliśmy na dół najciszej, jak się dało, i wyszliśmy z domu na jasne poranne słońce. Powóz czekał, zaprzężony, przed domem, a stajenny trzymał konia za uzdę. Po drodze wyprzedziliśmy kilka wozów ze świeżymi warzywami, jadących w kierunku miasta. Wille znajdujące się po obu stronach drogi zdawały się wymarłe.

- Doprawdy, niektóre aspekty tej sprawy okazały się osobliwe - stwierdził Holmes, poganiając konia do galopu. - Przyznaję, że byłem ślepy jak kret, ale jeśli chodzi o wyciąganie wniosków, zawsze lepiej to robić późno niż wcale.

Kiedy przejeżdżaliśmy przez południową część Londynu, w oknach zaczęły się już pojawiać senne twarze tych, którzy musieli bardzo wcześnie wstawać. Przejechaliśmy Waterloo Bridge Road na drugi brzeg rzeki, potem, pędząc Wellington Street, ostro skręciliśmy w prawo i znaleźliśmy się przy Bow Street. Sherlock Holmes był dobrze znany policji, i dwaj posterunkowi stojący przy drzwiach najpierw mu zasalutowali, potem jeden przytrzymał konia, a drugi wprowadził nas do środka.

- Kto pełni służbę? - spytał Holmes.

- Inspektor Bradstreet, proszę pana.

- Ach, Bradstreet, jak się pan miewa? - powiedział do wysokiego tęgiego mężczyzny w policyjnym mundurze. Chciałbym zamienić z panem słowo na osobności.

- Oczywiście, panie Holmes. Proszę do mojego biura. - Weszliśmy do niewielkiego pokoju, w którym na stoliku leżała olbrzymia księga, a na ścianie wisiał telefon. Inspektor usiadł za biurkiem.

- Co mogę dla pana zrobić, panie Holmes?

- Chodzi mi o tego żebraka Boone’a, podejrzewanego o związek ze zniknięciem pana Neville’a St. Clair z Lee.

- Został tu przywieziony i zatrzymany w celu dalszego przesłuchania.

- Tak właśnie słyszałem. Czy jest tutaj?

- Tak, w areszcie.

- Czy zachowuje się spokojnie?

- Nie sprawia żadnych kłopotów, ale to straszny brudas.

- Brudas?

- Tak, ledwo udało nam się go zmusić do umycia rąk, a twarz ma czarną jak kominiarz. Kiedy zostanie skazany, trafi do więziennej łaźni, ale póki co, gdyby go pan zobaczył, przyznałby, że bardzo potrzebna jest mu kąpiel.

- Koniecznie chciałbym go zobaczyć.

- Doprawdy? Da się to zrobić. Proszę za mną. Może pan zostawić tu torbę.

- Wolałbym zabrać ją ze sobą.

- Znakomicie. W takim razie proszę za mną.

Bradstreet poprowadził nas korytarzem do zakratowanych drzwi. Gdy je otworzył, zeszliśmy po kręconych schodach i znaleźliśmy się w bielonym wapnem korytarzu, po którego obu stronach ciągnęły się rzędy drzwi.

- Jest w trzeciej celi po prawej - wyjaśnił inspektor. - Oto i on! - Cicho przesunął płytkę znajdującą się w górnej części drzwi i zajrzał do środka. - Śpi - powiedział. - I wyraźnie go widać.

Spojrzeliśmy przez kraty. Więzień leżał twarzą do nas, pogrążony w głębokim śnie, oddychając ciężko i powoli. Był to człowiek średniego wzrostu, odziany w łachmany odpowiednie dla przedstawiciela jego profesji. Przez dziury w obszarpanej marynarce wystawała kolorowa koszula. Tak jak powiedział inspektor, był cały usmolony, ale brud nie zdołał ukryć jego odpychającej szpetoty. Od oka do podbródka biegła szeroka stara blizna, która, kurcząc się, uniosła część górnej wargi, odsłaniając trzy zęby w wiecznym grymasie. Oczy i czoło przesłaniała przydługa płomiennoruda czupryna.

- Musi pan przyznać, że to człek rzadkiej piękności - stwierdził inspektor.

- Niewątpliwie potrzebuje kąpieli - przyznał Holmes. - Spodziewałem się tego i pozwoliłem sobie przynieść odpowiednie utensylia. - Mówiąc to, otworzył torbę, i ku memu zaskoczeniu, wyjął z niej ogromną gąbkę.

- Cha, cha! Zabawny z pana człowiek! - zaśmiał się inspektor.

- A teraz, gdyby był pan tak dobry i cicho otworzył drzwi, w mgnieniu oka przemienię go w bardziej szacowną osobę.

- Cóż, nie widzę przeciwwskazań. Jego wygląd nie przynosi chluby aresztowi przy Bow Street. - Uznał policjant i przekręcił klucz w zamku.

Wszyscy trzej weszliśmy do celi. Śpiący nieznacznie się poruszył, a później ponownie zapadł w głęboką drzemkę. Holmes szybko podszedł do dzbanka z wodą, zwilżył gąbkę i dwa razy energicznie przetarł nią twarz więźnia, po czym wykrzyknął:

- Przedstawiam panom Neville’a St. Clair z Lee w hrabstwie Kent!

Nigdy w życiu nie widziałem niczego podobnego. Pod naciskiem gąbki skóra mężczyzny zaczęła się łuszczyć jak kora z drzewa. Zniknęły jej brudnobrązowy odcień i przecinająca twarz szrama, która nadawała obliczu odpychający wyraz. Jeden ruch wystarczył także, by zniknęła ruda grzywa - i oto przed nami siedział na pryczy blady smutny mężczyzna o eleganckiej powierzchowności, czarnych włosach i gładkiej skórze. Przetarł oczy i sennie rozejrzał się wokół, a kiedy uświadomił sobie, że został zdemaskowany, z krzykiem rzucił się na łóżko i ukrył twarz w poduszce.

- Wielkie nieba! - wykrzyknął inspektor. - To naprawdę ten zaginiony mężczyzna! Widziałem go na zdjęciu!

Więzień odwrócił się do nas i z niedbałością człowieka, który postanowił poddać się losowi, spytał:

- Niech będzie. A o co się mnie oskarża?

- O zabójstwo Neville’a St. Rety, nie można przecież oskarżyć pana o to, chyba żeby uznać pana działanie za próbę samobójczą! - stwierdził inspektor z szerokim uśmiechem. -Do licha, służę w policji od dwudziestu siedmiu lat, ale ta sprawa bije na głowę wszystkie, jakie dotąd prowadziłem.

- Skoro to ja jestem Neville St. Clair, oczywiste jest, że nie zostało popełnione żadne przestępstwo, a co za tym idzie, jestem tu przetrzymywany bezprawnie.

- Nie popełnił pan przestępstwa, ale wielki błąd - stwierdził Holmes. - Powinien był pan zaufać żonie.

- Nie chodziło o żonę, lecz o dzieci! - jęknął więzień. - Bóg mi świadkiem, nie chciałem, by wstydziły się ojca! Boże drogi! Cóż za kompromitacja! Co mogę zrobić?

Holmes usiadł na pryczy obok mężczyzny i pokrzepiająco poklepał go po ramieniu.

- Jeśli sprawa trafi do sądu, nie uniknie pan rozgłosu. Jeśli jednak przekona pan policję, że nie może postawić panu żadnych zarzutów, nie widzę powodu, by szczegóły trafiły do akt. Jestem pewien, że inspektor Bradstreet z chęcią spisze pańskie zeznania i przekaże je odpowiednim władzom. W takim wypadku uda się uniknąć rozprawy.

- Niech Bóg pana błogosławi! - wykrzyknął wzruszony więzień. - Zniósłbym więzienie, ba, nawet egzekucję, byle nie zostawiać dzieciom w spadku mego wstydliwego sekretu.

Panom pierwszym opowiem swoją historię. Mój ojciec był dyrektorem szkoły w Chesterfield, gdzie odebrałem staranne wykształcenie. W młodości podróżowałem, próbowałem swych sił jako aktor, a w końcu zostałem reporterem wieczornej gazety w Londynie. Pewnego dnia redaktor poprosił o serię artykułów o żebractwie w mieście, i ja zgłosiłem się na ochotnika, by je napisać. Tak się zaczęła moja przygoda. Jedynie próbując swoich sił jako żebrak, mogłem zebrać materiał do artykułów. Podczas występów w teatrze poznałem tajniki charakteryzacji i zasłynąłem z biegłości w tej dziedzinie. Teraz mogłem wykorzystać to, czego się wówczas nauczyłem. Pomalowałem twarz, a żeby nadać sobie jak najżałośniejszy wygląd, spreparowałem ogromną szramę i wykrzywiłem wargę za pomocą małego paska cielistego plastra. W rudej peruce i odpowiednio nędznych ubraniach stanąłem w dzielnicy biznesowej, udając, że sprzedaję zapałki, a w gruncie rzeczy żebrząc. Prosiłem o jałmużnę przez siedem godzin, a po powrocie do domu ze zdumieniem zauważyłem, że zebrałem dwadzieścia sześć szylingów i cztery pensy.

Napisałem artykuły i zapomniałem o całej sprawie aż do chwili, kiedy po złożeniu poręczenia za przyjaciela zostałem zmuszony do spłaty dwudziestu pięciu funtów. Nie miałem pojęcia, skąd wziąć pieniądze, póki nie wpadłem na pewien pomysł. Ubłagałem wierzyciela, by przedłużył o dwa tygodnie termin spłaty, wziąłem urlop i znów zacząłem żebrać w City w przebraniu. W ciągu dziesięciu dni zebrałem sumę wystarczającą, by uregulować należność.

Mogą sobie panowie wyobrazić, jak trudno było mi zabrać się ponownie do ciężkiej pracy za dwa funty tygodniowo, kiedy przekonałem się, że mogę tyle samo zarobić w ciągu jednego dnia, rozmazując na twarzy farbę, kładąc przed sobą czapkę i siedząc bez ruchu. Moja duma długo walczyła o lepsze z żądzą zysku, ale w końcu pieniądze wygrały, porzuciłem pracę w gazecie i codziennie siadałem w miejscu, które wybrałem za pierwszym razem, budząc litość swoją ohydną twarzą i napełniając kieszenie drobniakami. Mój sekret znał tylko jeden człowiek, Hindus prowadzący palarnię przy Swandam Lane, gdzie nocowałem i każdego ranka przemieniałem się w nędznego żebraka, a każdego wieczora znów stawałem się elegancko ubranym mieszczaninem. Wiedziałem jednak, że ten człowiek nie zdradzi mej tajemnicy, gdyż dobrze płaciłem mu za wynajmowany pokój.

Bardzo szybko zauważyłem, że udaje mi się odłożyć spore sumy pieniędzy. Nie twierdzę, że każdy żebrak w Londynie jest w stanie zarobić siedemset funtów rocznie, ja jednak zwykle zbierałem więcej nie tylko dzięki umiejętnościom charakteryzatorskim, ale także celnym ripostom, które zwiększały moje zyski i sprawiły, że stałem się rozpoznawalny w City. Codziennie płynął do mnie strumień drobnych, a niekiedy także i srebrnych monet; mogłem mówić o kiepskim dniu, jeśli nie udało mi się zebrać dwóch funtów.

Stawałem się coraz bardziej zamożny i ambitny, wynająłem dom na wsi i ożeniłem się. Nikt nie zdołał odkryć mojej tajemnicy. Moja ukochana żona wiedziała, że zajmuję się czymś w City, nie miała jednak pojęcia, czym konkretnie.

W ostatni poniedziałek, kiedy skończyłem pracę i przebierałem się w swoim pokoju nad palarnią, wyglądając przez okno, zobaczyłem ku swemu zdumieniu i przerażeniu moją żonę, która stała na ulicy, wlepiając we mnie wzrok. Krzyknąłem ze zdziwienia, podniosłem ręce, by zakryć twarz, i pobiegłem do Hindusa, który znał moją tajemnicę, błagając go, by nie pozwolił nikomu wejść na górę. Usłyszałem na dole głos żony, wiedziałem jednak, że nie uda jej się wejść. Szybko zrzuciłem swoje ubrania, wdziałem żebracze łachmany, pomalowałem twarz i włożyłem perukę. W takim przebraniu nie zdołałaby mnie rozpoznać nawet żona. Później jednak przyszło mi na myśl, że może dojść do przeszukania pokoju i ubrania mogą mnie zdradzić. Otworzyłem okno, a w wyniku gwałtownego szarpnięcia otworzyła mi się ranka na ręce, którą skaleczyłem w sypialni tego dnia rano. Potem chwyciłem płaszcz, obciążając go miedziakami wyjętymi z torby, w której zwykle noszę wyżebrane pieniądze, wyrzuciłem go za okno i zatopiłem w Tamizie. Inne ubrania miały iść w jego ślady, ale po schodach wbiegli policjanci, i kilka minut później, zamiast zostać zidentyfikowany jako Neville St. Clair, zostałem uwięziony jako jego zabójca. Poczułem ulgę.

Nie mam nic do dodania. Chciałem, by moja żebracza tożsamość zachowała się jak najdłużej, stąd moja niechęć do kąpieli. Wiedziałem, że żona będzie się o mnie bardzo martwić, więc kiedy policjanci przez chwilę nie zwracali na mnie uwagi, zdjąłem sygnet i dałem go Hindusowi razem z pośpiesznie nabazgranym liścikiem z prośbą, żeby się o mnie nie martwiła.

- Dostała go dopiero wczoraj - stwierdził Holmes.

- Dobry Boże! Jakże straszny musiał być dla niej ten tydzień!

- Hindus był obserwowany przez policję, nic więc dziwnego, że nie mógł nadać listu, pozostając niezauważonym - wyjaśnił inspektor Bradstreet. - Zapewne przekazał go jednemu ze swoich klientów żeglarzy, który na kilka dni o nim zapomniał.

- Tak właśnie było - stwierdził Holmes, kiwając głową z uznaniem. - Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Czy nigdy nie był pan karany za żebranie?

- Wiele razy, ale stać mnie było na zapłacenie grzywny.

- Teraz jednak musi pan z tym skończyć - ostrzegł Bradstreet. - Jeśli policja ma zatuszować sprawę, Hugh Boone musi zniknąć.

- Przysięgam na wszystkie świętości, że tak się stanie.

- W takim razie zapewne nie podejmiemy dalszych kroków. Jeśli jednak znowu przyłapiemy pana na gorącym uczynku, prawda wyjdzie na jaw. Panie Holmes, jesteśmy bardzo zobowiązani za wyjaśnienie tej sprawy. Chciałbym wiedzieć, jak znajduje pan rozwiązania takich zagadek.

- To akurat znalazłem, siedząc na pięciu poduszkach i wypalając uncję tytoniu - wyjaśnił mój przyjaciel. - Watsonie, myślę, że jeśli udamy się teraz na Baker Street, dotrzemy tam w samą porę na śniadanie.

10 Thomas de Quincey (1785-1859) - angielski pisarz i myśliciel, autor książki Wyznania angielskiego opiumisty (przyp. tłum.)

Rozdział siódmy

Błękitny rubin


W dzień po Bożym Narodzeniu udałem się z wizytą do mego przyjaciela Sherlocka Holmesa, by złożyć mu życzenia. Siedział rozparty na kanapie, ubrany w fioletowy szlafrok. Stojak na fajki był w zasięgu ręki, a tuż obok leżał stos pomiętych porannych gazet, które widocznie dopiero co przeglądał. Nieopodal kanapy stało drewniane krzesło. Na jego oparciu wisiał podniszczony melonik, wgnieciony w kilku miejscach. Holmes chyba dokładnie go badał, bo na siedzeniu krzesła leżały szkło powiększające i szczypce.

- Jesteś zajęty - zauważyłem - może ci przeszkadzam?

- Bynajmniej. Cieszę się, że mam przy sobie przyjaciela, z którym mogę porozmawiać o wynikach mojej pracy. Sprawa jest banalna - stwierdził Holmes, wskazując kciukiem na stary kapelusz - ale pewne jej aspekty są poniekąd interesujące, a nawet pouczające.

Rozsiadłem się w fotelu i ogrzałem dłonie przy ogniu buzującym na kominku. Chwycił trzaskający mróz; szyby były grubo pokryte kryształkami lodu.

- Podejrzewam - zacząłem - że choć przedmiot ten wygląda zwyczajnie, wiąże się z jakąś krwawą historią i stanowi poszlakę, która pozwoli ci rozwiązać zagadkę zbrodni i ukarać winnych.

- Nie, nie, nie popełniono żadnego przestępstwa - odparł Holmes ze śmiechem. - Chodzi jedynie o pewien drobny incydent z gatunku tych, których nie da się uniknąć, gdy cztery miliony ludzi ocierają się o siebie na przestrzeni kilku mil kwadratowych. Akcje i reakcje takiej ciżby mogą prowadzić do wszelkich możliwych splotów wydarzeń i powodować mnóstwo problemów, które bywają dziwne i interesujące, choć niepowiązane z żadną zbrodnią. Pamiętasz, mieliśmy już takie doświadczenia.

- Istotnie - potwierdziłem. - Z sześciu ostatnich spraw, które zapisałem, w trzech nie doszło do pogwałcenia prawa.

- Zgadza się. Mówisz o mojej próbie odzyskania zdjęcia Irene Adler, o osobliwej sprawie panny Mary Sutherland i o przygodzie z krzywoustym żebrakiem. Nie mam wątpliwości, że ten drobny problem zaliczymy do tej samej kategorii. Znasz portiera Petersona?

- Tak.

- To do niego należy to trofeum.

- To jego kapelusz?

- Nie, on go znalazł. Właściciel pozostaje nieznany. Proszę, spróbuj zobaczyć w nim nie wysłużony melonik, a zagadkę intelektualną. Muszę najpierw opowiedzieć ci, jak się tu znalazł. Przybył rankiem w dzień Bożego Narodzenia w towarzystwie pięknej tłustej gęsi, która niewątpliwie piecze się teraz u Petersona. Sytuacja wyglądała następująco: około czwartej w gwiazdkowy poranek Peterson, który, jak mniemam, jest człowiekiem na wskroś uczciwym, szedł Tottenham Court Road, wracając do domu po hucznym świętowaniu. W świetle gazowej latarni zobaczył przed sobą wysokiego mężczyznę, który szedł lekko chwiejnym krokiem i niósł białą gęś, przerzuconą przez ramię. Kiedy nieznajomy dotarł do rogu Goodge Street, wdał się w kłótnię z grupką hultajów. Jeden z nich strącił mu kapelusz, więc mężczyzna uniósł laskę, by się bronić, i zamachnął się nią, rozbijając witrynę sklepową za plecami. Peterson rzucił się naprzód, by ochronić nieznajomego przed napastnikami, ale ten, widząc, że w jego stronę biegnie umundurowany człowiek, upuścił gęś, wziął nogi za pas i zniknął w labiryncie zaułków krzyżujących się z Tottenham Court Road. Na widok Petersona czmychnęli także opryszkowie, i w ten sposób został on sam na polu bitwy z łupami w postaci tego oto podniszczonego kapelusza i wspaniałej świątecznej gęsi.

- Którą, jak rozumiem, zwrócił właścicielowi?

- Mój drogi, w tym właśnie problem. Owszem, do lewej nogi ptaka przywiązana była karteczka z napisem; „Dla pani Henrykowej Baker”, a na podszewce kapelusza widnieją inicjały H.B., lecz w naszym pięknym kraju mieszkają tysiące Bakerów i setki Henrych Bakerów, niełatwo więc zwrócić zgubę jednemu z nich.

- Co w takim razie zrobił Peterson?

- W świąteczny ranek przyniósł do mnie i gęś, i kapelusz, gdyż wie, że uwielbiam rozwiązywać również błahe zagadki. Gęś zatrzymałem do dzisiejszego ranka, kiedy stało się jasne, że mimo lekkiego mrozu powinna zostać zjedzona bez dalszej zwłoki. Jej znalazca zabrał ją więc do domu, gdzie ptak spotka swoje przeznaczenie. Ja zatrzymałem kapelusz nieznanego dżentelmena, który utracił swój świąteczny obiad.

- Czy nie dał ogłoszenia?

- Nie.

- Jak więc można ustalić jego tożsamość?

- Jedynie na podstawie tego, co uda nam się wydedukować.

- Z tego kapelusza?

- Nie inaczej.

- Pozwalasz sobie żartować. Jakie poszlaki mogą kryć się w starym wytartym filcu?

- Oto moja lupa. Znasz moje metody. Co jesteś w stanie powiedzieć o człowieku, który nosił to nakrycie głowy?

Wziąłem do rąk podniszczony przedmiot i ponuro mu się przyjrzałem. Był to najzwyklejszy w świecie czarny melonik o tradycyjnym okrągłym kształcie, twardy i znoszony. Miał podszewkę z czerwonego jedwabiu, który zdążył już mocno wypłowieć. Nie było na niej nazwy wytwórcy, ale, jak zauważył Holmes, po jednej stronie nabazgrano inicjały H.B. Na brzegu kapelusza widniały dziurki na gumkę, która miała przytrzymywać go na głowie, samej gumki jednak nie było. Melonik był porysowany, bardzo zakurzony i poplamiony w kilku miejscach, choć ktoś prawdopodobnie podjął próbę ukrycia zabrudzeń, zamalowując je atramentem.

- Niczego nie widzę - przyznałem, oddając kapelusz przyjacielowi.

- Wręcz przeciwnie, Watsonie, widzisz wszystko, ale nie potrafisz niczego wykorzystać do dedukcji. Zbyt nieśmiało wyciągasz wnioski.

- Skoro tak, powiedz mi, proszę, co ty wywnioskowałeś po obejrzeniu tego kapelusza?

Holmes wziął melonik do rąk i wpatrzył się w niego ze skupieniem, w charakterystyczny

dla siebie sposób.

- Poszlaki nie są znaczące - stwierdził - a jednak da się z nich wysnuć kilka całkiem pewnych wniosków i kilka kolejnych, całkiem prawdopodobnych. Oczywiste jest, że właściciel tego nakrycia głowy jest wysoce inteligentny. Trzy lata temu żył całkiem dostatnio, jednak ostatnimi czasy wiedzie mu się gorzej. Zawsze cechowała go pewna przezorność, lecz ostatnio nieco osłabła, co wskazuje na demoralizację; ta z kolei, w połączeniu z pogorszeniem jego sytuacji finansowej, świadczy o tym, że popadł w nałóg, prawdopodobnie zaczął pić, w związku z tym żona przestała go kochać.

- Drogi Holmesie!

- Zachował on mimo wszystko trochę godności - mówił dalej mój przyjaciel, nie zważając na mój zachwyt. - Człowiek ten prowadzi siedzący tryb życia, rzadko wychodzi w domu, wcale nie zażywa ruchu. Jest w średnim wieku, ma siwiejące włosy, które obcinał w ciągu ostatnich kilku dni, i używa cytrynowej pomady. Oto najbardziej oczywiste fakty, które można wydedukować z tego kapelusza. Poza tym jest bardzo prawdopodobne, że w domu właściciela nie ma instalacji gazowej.

- Chyba żartujesz, Holmesie.

- Bynajmniej. Czy to możliwe, byś nawet teraz, kiedy podaję ci efekty mojego rozumowania, nie był w stanie pojąć, jak do nich doszedłem?

- Głupiec ze mnie, nie mam wątpliwości, i muszę przyznać, że nie nadążam za tobą.

Skąd, na przykład, przekonanie, że człowiek ten jest bardzo inteligentny?

W odpowiedzi Holmes włożył sobie na głowę kapelusz, który gładko zjechał po jego

czole i zatrzymał się dopiero na nosie.

- Chodzi o rozmiar - wyjaśnił. - Człowiek o tak dużym mózgu musi mieć coś w głowie.

- A skąd wiesz, że ostatnio zbiedniał?

- Melonik został kupiony trzy lata temu. Wówczas wprowadzono do sprzedaży model z płaskim rondem wywiniętym na brzegach. Jest to wyrób najlepszej jakości. Popatrz na wstążkę z prążkowanego jedwabiu i piękną podszewkę. Jeśli tego człowieka stać było na zakup tak drogiego kapelusza trzy lata temu, a od tego czasu nie sprawił sobie nowego, musiał zbiednieć.

- To jasne. A skąd wiesz o przezorności i demoralizacji?

Holmes roześmiał się.

- Oto dowód przezorności - wyjaśnił, kładąc palec na otworze na gumkę. - W fabryce ich nie robią. Skoro właściciel zamówił kapelusz z gumką, świadczy to o pewnej zdolności przewidywania, gdyż pamiętał, żeby się chronić przed wiatrem. Widać jednak, że gumka pękła, a on nie raczył jej wymienić, czyli jego przezorność osłabła, przestał o siebie dbać, co świadczy o postępującej demoralizacji. Z drugiej jednak strony, chciał ukryć plamy na filcu i zamalował je atramentem, więc zachował resztki godności.

- Całkowicie zgadzam się z twoim rozumowaniem.

- Kolejne kwestie, wiek średni, siwiejące, niedawno ostrzyżone włosy, pomada cytrynowa, o tym wszystkim wyczytałem z podszewki. Pod lupą widać końcówki włosów, obciętych równo fryzjerskimi nożycami. Wszystkie są lepkie i wydzielają wyraźną woń pomady. Ponadto kapelusz nie jest pokryty żwirowatym szarym ulicznym pyłem, tylko puszystym brązowym kurzem, który zbiera się w domu. Świadczy to, że przez większość czasu nie był używany. Widniejące na podszewce ślady wilgoci dowodzą, że właściciel pocił się obficie, nie jest zatem w najlepszej kondycji.

- A czemu uważasz, że żona już go nie kocha?

- Kapelusz nie był szczotkowany od tygodni. Mój drogi Watsonie, kiedy zobaczę, że twoja żona wypuściła cię na ulicę w kapeluszu, na którym przez tydzień zbierał się kurz, zacznę się obawiać, że utraciłeś jej względy.

- Ale ten mężczyzna może być kawalerem.

- Nie. Niósł do domu gęś, którą chciał dać żonie na zgodę. Pamiętaj o treści karteczki przymocowanej u nogi.

- Masz odpowiedź na każde pytanie. Ale jak, u licha, zdołałeś wydedukować, że w domu tego człowieka nie ma gazu?

- Jedna, a nawet dwie plamy z wosku mogły być dziełem przypadku, ale tu jest ich nie mniej niż pięć, nie ma więc wątpliwości, że mężczyzna często miał do czynienia z cieknącym woskiem, gdy na przykład wchodził nocą po schodach z kapeluszem w jednej ręce i kapiącą świecą w drugiej. Czy zadowala cię taka odpowiedź?

- Cóż, jest uzasadniona - powiedziałem ze śmiechem - ale skoro, jak sam powiedziałeś, nie popełniono żadnego przestępstwa, a jedyną szkodą jest utrata gęsi, wydaje mi się, że tylko marnujesz czas.

Holmes właśnie otwierał usta, by mi odpowiedzieć, kiedy drzwi się gwałtownie otworzyły i do pokoju wpadł portier Peterson z rumieńcami na policzkach i wielce zdziwioną miną.

- Gęś, panie Holmes! Gęś!

- Co się z nią stało? Czyżby wróciła do życia i wyfrunęła przez kuchenne okno? - spytał Holmes, obracając się na kanapie tak, by lepiej widzieć rozemocjonowaną twarz mężczyzny.

- Niech pan spojrzy! Niech pan zobaczy, co moja żona znalazła w jej wolu! - krzyknął przybysz, po czym wyciągnął dłoń, i naszym oczom ukazał się jaskrawo roziskrzony błękitny kamień, nieco mniejszy od ziarna fasoli, ale tak jasny i czysty, że migotał na dłoni naszego gościa niczym elektryczna iskra.

Holmes zagwizdał i usiadł.

- Na Jowisza, Peterson! - wykrzyknął. - Znalazłeś skarb! Czy wiesz, co trzymasz w ręku?

- To chyba diament, a w każdym razie jakiś szlachetny kamień, bo szkło przecina jak

masło.

- To nie tylko kamień szlachetny. To poszukiwany klejnot.

- Chyba nie błękitny rubin hrabiny Morcar?! - wykrzyknąłem.

- W rzeczy samej! Dobrze znam jego kształt i rozmiar, gdyż przez kilka ostatnich dni czytałem codziennie jego opis w ogłoszeniu w „Timesie”. Jest jedyny w swoim rodzaju, a o jego wartości można jedynie spekulować. Oferowana za niego nagroda w wysokości tysiąca funtów z pewnością nie jest równa nawet dwudziestej części jego rynkowej ceny.

- Tysiąc funtów! Wielkie nieba! - Peterson opadł na krzesło i patrzył to na jednego, to na drugiego z nas.

- Tyle wynosi nagroda, a skądinąd wiem, że z przyczyn sentymentalnych hrabina byłaby gotowa rozstać się nawet z połową majątku, byle odzyskać ten klejnot.

- Jeśli dobrze pamiętam, zaginął on w hotelu „Cosmopolitan” - przypomniałem sobie.

- Zgadza się. Dwudziestego drugiego grudnia, pięć dni temu. Hydraulik John Horner został oskarżony o kradzież kamienia, który był przechowywany w szkatułce na biżuterię należącej do hrabiny, a obciążające go dowody były tak przekonujące, że sprawę skierowano do sądu. Zdaje się, że gdzieś tu był opis całego wydarzenia.

Holmes przez chwilę grzebał w gazetach, przeglądając daty, w końcu wygładził jeden egzemplarz, zgiął go na pół i odczytał co następuje:

Kradzież biżuterii w hotelu „ Cosmopolitan ”. John Horner, lat 26, hydraulik, został oskarżony o to, że dwudziestego drugiego bm. zabrał drogocenny klejnot, należący do hrabiny Morcar, znany jako błękitny rubin, który był przechowywany w jej szkatułce na biżuterię. James Ryder, szef personelu hotelu „ Cosmopolitan ”, zeznał, że w dniu kradzieży wprowadził Hornera do garderoby hrabiny Morcar, aby przylutował obluzowany pręt w kominku. Przez pewien czas Ryder przebywał tam razem z Hornerem, później jednak musiał wyjść, a po powrocie stwierdził, że hydraulik zniknął, sekretarzyk stał otwarty, a mała safianowa szkatułka, w której, jak się później okazało, hrabina zwykle trzymała kosztowności, leżała pusta na toaletce. Ryder natychmiast wszczął alarm, i Horner został aresztowany jeszcze tego samego wieczora, jednak kamienia nie znaleziono ani przy nim, ani w jego domu. Catherine Cusack, służąca hrabiny, zeznała, że usłyszała, jak Ryder krzyczy z wściekłości po odkryciu kradzieży, po czym pobiegła do pokoju, gdzie zastała wszystko tak, jak opisał to poprzedni świadek. Inspektor Bradstreet z wydziału B poinformował o aresztowaniu Hornera, który stawiał zaciekły opór i, nie przebierając w słowach, twierdził, że jest niewinny. Wyszło na jaw, że aresztowany był już wcześniej skazany za kradzież, w związku z czym sędzia pokoju odmówił rozpatrzenia sprawy w trybie pilnym i skierował ją do sądu wyższej instancji. Horner, który przez cały czas rozprawy okazywał wielkie wzburzenie, zemdlał po ogłoszeniu tej decyzji i został wyniesiony z sądu.

- Hmm. To tyle, jeśli chodzi o śledztwo - stwierdził w zadumie Holmes, odrzucając gazetę na bok. - Teraz musimy wyjaśnić, jak kamień trafił ze szkatułki hrabiny w hotelu do wola gęsi znalezionej przy Tottenham Court Road. Jak widzisz, Watsonie, nasza skromna dedukcja nagle stała się dużo bardziej istotna i znacznie mniej niewinna. Oto kamień, który znaleziono w gęsi, gęś miał pan Henry Baker, dżentelmen w podniszczonym kapeluszu i posiadacz innych cech, których opisem cię zanudzałem. Teraz musimy energicznie zabrać się za poszukiwania tego dżentelmena, by odkryć, jaką rolę odegrał w całym tajemniczym wydarzeniu. Odwołajmy się najpierw do najprostszych metod działania. Umieśćmy ogłoszenia we wszystkich wieczornych gazetach. Jeśli niczego nie uzyskamy, zastosujemy inne środki.

- Jak sformułujesz ogłoszenie?

- Podaj mi ołówek i tamten arkusz papieru. A teraz piszemy, zwięźle i jasno:

Na rogu Goodge Street znaleziono gęś i czarny filcowy kapelusz. Pan Henry Baker może je odzyskać, zgłaszając się dziś o 18.30 na Baker Street 221B.

- Dobrze. Ale czy on przeczyta ogłoszenie?

- Jestem pewien, że sprawdza gazety; dla tak biednego człowieka to dotkliwa strata. Miał pecha. Najwyraźniej tak się przestraszył wybitej szyby i Petersona w mundurze, że myślał tylko

0 ucieczce, ale na pewno bardzo żałuje, że w strachu upuścił ptaka. Poza tym ogłoszenie zawiera jego nazwisko, więc wszyscy jego znajomi zwrócą na nie uwagę. Panie Peterson, biegnij pan z tym do biura ogłoszeń i każ je umieścić we wszystkich wieczornych gazetach.

- W których?

- W „ Globe”, „Star”, „Pall Mall”, „St. James’s”, „Evening News”, „Standard”, „Echo”

1 wszystkich innych, jakie przyjdą ci do głowy.

- Doskonale, proszę pana. A co z kamieniem?

- Ach tak. Kamień zatrzymam, dziękuję. I jeszcze jedno, Peterson. Gdy będziesz wracał tutaj, kup pan gęś i zostaw ją u mnie. Musimy oddać temu dżentelmenowi jakiegoś ptaka w miejsce tego, którego w tej chwili pochłania pańska rodzina.

Po wyjściu komisarza Holmes wziął do ręki kamień i przyjrzał się mu pod światło.

- To ładna błyskotka, popatrz tylko, jak się mieni - powiedział. - Nic dziwnego, że stała się przedmiotem i przyczyną przestępstwa. Dzieje się tak z każdym pięknym klejnotem. To zabawki diabła. W przypadku większych i starszych kamieni każdej fasetce może towarzyszyć krwawa zbrodnia. To cacko nie ma jeszcze dwudziestu lat. Zostało znalezione na brzegu rzeki Amoy w południowych Chinach, a jego niezwykłość polega na tym, że posiada wszelkie cechy rubinu poza barwą, kamień bowiem nie jest czerwony, tylko błękitny. Mimo młodego wieku już doprowadził do wielu przestępstw. Dla tego kawałka skrystalizowanego węgla o wadze czterdziestu granówll popełniono dwa morderstwa, jedno samobójstwo, dokonano kilku napadów, a jedna osoba została otruta witriolem. Kto by pomyślał, że coś tak ślicznego może zaprowadzić człowieka do więzienia, a nawet na stryczek? Zamknę teraz kamień w sejfie i napiszę do hrabiny, że jest u mnie.

- Czy sądzisz, że ten cały Horner jest niewinny?

- Nie wiem.

- A czy myślisz, że ten drugi, Henry Baker, miał z tą sprawą cokolwiek wspólnego?

- Znacznie bardziej prawdopodobne jest, że to zupełnie niewinny człowiek, który nie miał pojęcia, że ten jego ptak jest wart znacznie więcej niż jego waga wyrażona w złocie. Upewnię się o tym w bardzo prosty sposób, jeśli odpowie na nasze ogłoszenie.

- A co zamierzasz robić?

- Nic.

- W takim razie pojadę na wizyty, ale wrócę tu o godzinie podanej w ogłoszeniu, bo chciałbym poznać rozwiązanie tej zawikłanej zagadki.

- Z przyjemnością znów cię zobaczę. Kolację jem o siódmej, zdaje się, że dziś będzie bekas. Swoją drogą, biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia, może powinienem poprosić panią Hudson, by dokładnie obejrzała jego wole.

Zatrzymano mnie dłużej u chorego, i było nieco po wpół do siódmej, kiedy znów znalazłem się przy Baker Street. Podchodząc do domu, zauważyłem wysokiego mężczyznę w szkockim berecie na głowie i zapiętym pod szyję płaszczu, który czekał przed jaskrawym półokręgiem światła rzucanym przez okienko nad drzwiami wejściowymi. Nim do niego podszedłem, drzwi się otworzyły, i zostaliśmy wprowadzeni do mieszkania Holmesa.

- Pan Henry Baker, jak sądzę - powiedział nasz gospodarz, wstając z fotela i witając przybysza ze swobodą, na którą tak łatwo potrafił się zdobyć. - Proszę usiąść przy kominku, panie Baker. Jest zimna noc, a wydaje mi się, że woli pan lato niż zimę. Watsonie, przybyłeś w samą porę. Panie Baker, czy to pański kapelusz?

- Tak, proszę pana, bez wątpienia.

Baker był postawnym mężczyzną, nieco przygarbionym, o masywnej głowie i okrągłej inteligentnej twarzy, zwieńczonej spiczastą brązową bródką, przetykaną siwizną. Lekkie zaczerwienienie nosa i oczu oraz nieznaczne drżenie wyciągniętej ręki naszego gościa potwierdzały przypuszczenia Holmesa co do jego nałogu. Mężczyzna miał na sobie znoszony czarny frak z postawionym kołnierzem, zapięty na guziki, a jego chude nadgarstki wystawały wprost z rękawów; koszuli nie było widać. Mówił powoli, przeciągając sylaby i uważnie dobierając słowa. Stwarzał wrażenie człowieka wykształconego, z którym los okrutnie się obszedł.

- Zatrzymaliśmy oba przedmioty - wyjaśnił Holmes - gdyż spodziewaliśmy się zobaczyć w prasie ogłoszenie z pańskim adresem. Wciąż nie rozumiem, czemu nie zgłosił pan zguby.

Nasz gość zaśmiał się, zawstydzony.

- Mam mniej pieniędzy niż kiedyś bywało - przyznał - a ponieważ byłem pewien, że obwiesie, którzy mnie napadli, zabrali zarówno mój kapelusz, jak i ptaka, nie chciałem tracić więcej pieniędzy na beznadziejne próby ich odzyskania.

- To całkiem naturalne. A przy okazji, ptaka musieliśmy zjeść.

- Zjeść! - Wzburzony mężczyzna aż podniósł się z krzesła.

- Tak. Gdybyśmy tego nie zrobili, i tak nikomu na nic by się nie przydał. Na kredensie leży jednak inna gęś, świeżutka i mniej więcej tej samej wielkości; mam nadzieję, że wystarczy na pana potrzeby?

- Ależ tak, z pewnością! - odpowiedział Baker, wzdychając z ulgą.

- Rzecz jasna z poprzedniego ptaka zostały pióra, nogi i wole, jeśli więc chciałby pan.

Mężczyzna wybuchnął serdecznym śmiechem.

- Szczątki mej zmarłej znajomej mogłyby stanowić ciekawą pamiątkę mojej przygody, ale do niczego by mi się nie przydały - rzekł. - Za pańskim pozwoleniem, wolałbym ograniczyć się do pięknej gąski, którą widzę na kredensie.

Holmes rzucił mi znaczące spojrzenie i lekko wzruszył ramionami.

- W takim razie oto pański kapelusz i pański ptak - powiedział. - A przy okazji, czy zechciałby pan zdradzić mi, gdzie kupił pan tamtą gęś? Jestem miłośnikiem ptactwa, a niewiele widziałem równie tłustych okazów.

- Ależ oczywiście - zgodził się Baker, który zdążył już wstać i wziąć pod pachę swój nowy nabytek. - Wraz z kilkoma kolegami często bywam w oberży „Alpha Inn”, niedaleko Muzeum Brytyjskiego, w którym pracujemy. W tym roku nasz dobry gospodarz, człek nazwiskiem Windigate, otworzył klub, którego członkowie, wpłacając co tydzień kilka pensów, mogli otrzymać na Boże Narodzenie gęś. Systematycznie uiszczałem składki, a resztę historii już pan zna. Jestem panu wielce zobowiązany, gdyż szkocki beret doprawdy nie jest odpowiedni ani do mojego wieku, ani do mojej postury. - Nasz gość skłonił się z komiczną powagą i ruszył w swoją stronę.

Kiedy drzwi się za nim zamknęły, Holmes powiedział:

- To tyle, jeśli chodzi o pana Henry’ego Bakera. Jestem absolutnie pewny, że on nic nie wie o całej sprawie. Czy jesteś głodny, Watsonie?

- Nieszczególnie.

- W takim razie proponuję, byśmy przełożyli naszą kolację i ruszyli tym tropem, póki jest

ciepły.

- Z przyjemnością.

Noc była bardzo zimna, więc otuliliśmy się płaszczami, a szyje owinęliśmy szalikami. Gwiazdy oświetlały zimnym światłem bezchmurne niebo, a z ust przechodniów wydobywały się obłoczki pary podobne do tych, jakie unoszą się po wystrzale nad lufą pistoletu. Nasze kroki rozbrzmiewały energicznie i donośnie, kiedy przeszliśmy przez dzielnicę lekarzy Wimpole Street, Harley Street i dalej przez Wigmore Street na Oxford Street. W ciągu kwadransa dotarliśmy do dzielnicy Bloomsbury, gdzie znaleźliśmy „Alpha Inn”, niewielką gospodę na rogu jednego z zaułków krzyżujących się z ulicą Holborn. Holmes otworzył drzwi, a po wejściu do środka zamówił dwa kufle piwa u rumianego oberżysty w białym fartuchu.

- Pańskie piwo powinno być znakomite, jeśli dorównuje pańskim gęsiom - zagaił.

- Moim gęsiom? - mężczyzna wydawał się zaskoczony.

- Owszem. Nie dalej niż pół godziny temu rozmawiałem z panem Henrym Bakerem, członkiem gęsiego klubu, który pan założył.

- Ano tak. Ale przecie te gęsi nie były moje.

- Doprawdy? A czyj e?

- Kupił żem dwa tuziny od handlarza z Covent Garden.

- Znam tam wiele osób. U kogo kupił pan te gąski?

- Nazywa się Breckinridge.

- Jego akurat nie znam. Cóż, zacny gospodarzu, za twoje zdrowie i powodzenie! Dobrej nocy! - zawołał mój przyjaciel.

Kiedy wyszliśmy na mroźne powietrze, mówił dalej, zapinając płaszcz:

- A teraz poszukamy imć Breckinridge’a. Pamiętaj, Watsonie, że pierwszym ogniwem tego łańcucha zdarzeń jest najzwyklejsza gęś, ostatnim zaś człowiek, który z pewnością zostanie skazany na kilka lat więzienia, jeśli nie uda nam się dowieść jego niewinności. Niewykluczone, że nasze śledztwo jedynie potwierdzi jego winę, ale tak czy inaczej odkryliśmy już trop, który uszedł uwagi policji, a który pomyślnym trafem wpadł w nasze ręce. Podążajmy za nim, dopóki się da. Szybkim marszem na południe!

Przeszliśmy przez Holborn, Endell Street i zakosami przez całą tę zaniedbaną okolicę na targ Covent Garden. Na jednym z największych straganów widniało nazwisko Breckinridge, a jego właściciel, człowiek o ostrych rysach twarzy, przystrzyżonych bokobrodach i wyglądzie miłośnika wyścigów konnych, pomagał czeladnikowi opuścić okiennice.

- Dobry wieczór. Zimną mamy dziś noc - zagaił Holmes.

Handlarz skinął głową i spojrzał pytająco na mego towarzysza.

- Widzę, że brakło panu gęsi - ciągnął Holmes, wskazując na puste marmurowe blaty.

- Mogę panu dostarczyć pięćset na jutro rano.

- To za późno.

- Na tamtym stoisku z gazowym oświetleniem zostały jakieś ptaki.

- Ale polecono mi pana.

- Kto?

- Właściciel „Alpha Inn”.

- No tak. Sprzedałem mu parę tuzinów.

- To były ładne ptaki. Skąd pan je wziął?

Ku mojemu zaskoczeniu pytanie to wywołało u handlarza napad wściekłości.

- Słuchaj, pan - powiedział, przekrzywiając głowę i podpierając się pod boki - do czego pan zmierzasz? Mów pan jasno.

- Wyraziłem się chyba całkiem zrozumiale. Chciałbym wiedzieć, kto sprzedał panu gęsi, które trafiły do „Alpha Inn”.

- A ja nie chcę panu powiedzieć. Koniec pytań!

- To nic ważnego, ale nie rozumiem, czemu tak się pan gorączkuje z powodu takiej

błahostki?

- Gorączkuję się? Sam byś się pan gorączkował, gdyby pana ktoś tak nachodził jak mnie. Płacę dobrą cenę za dobry towar, i na tym sprawa powinna się kończyć, a tymczasem słyszę ciągle: „Gdzie gęsi?”, „Komu pan sprzedał gęsi?” i „Po ile te gęsi?”. Można by pomyśleć, że to jedyne gęsi na świecie, tyle szumu wokół nich robicie.

- Cóż, ja nie jestem w żaden sposób powiązany z innymi osobami, które o to pytały -stwierdził Holmes spokojnie. - Tyle że jeśli mi pan nie powie, zakład, który przyjąłem, będzie nieważny. Zawsze jestem gotów bronić swej opinii w sprawie drobiu i postawiłem pięć funtów na to, że ptak, którego właśnie zjadłem, pochodzi z wiejskiej fermy.

- No to stracił pan piątaka, bo był hodowany w mieście - uciął sprzedawca.

- Niemożliwe!

- Ajednak.

- Nie wierzę w to.

- Myślisz pan, że wiesz o ptakach więcej niż ja, chociaż zajmuję się nimi od maleńkości? Mówię panu, wszystkie gęsi, które trafiły do „Alpha Inn”, były hodowane w mieście.

- Nigdy mnie pan nie przekona.

- Chcesz się pan założyć?

- Równie dobrze mógłbym od razu zabrać panu pieniądze, bo wiem, że mam rację. Ale postawię suwerena tylko po to, żeby oduczyć pana uporu.

Handlarz zaśmiał się ponuro i krzyknął:

- Bill, przynieś no księgi!

Młody czeladnik przybiegł, niosąc małą cienką książeczkę i dużą zatłuszczoną księgę, obie położył pod wiszącą lampą.

- A teraz, panie pewny siebie - stwierdził Breckinridge - byłem pewny, że skończyły mi się gęsi, ale kiedy skończę wszystko panu objaśniać, zobaczysz pan, że przy mym stoisku stoi człek, który jest bardziej głupi niż gęś. Widzisz pan tę książeczkę?

- Tak.

- To lista dostawców. Rozumiesz pan? Tu po jednej stronie są hodowcy ze wsi, a te cyferki przy ich nazwiskach to ich numery w księdze. A widzisz pan tę drugą stronę, zapisaną czerwonym atramentem? To dostawcy z miasta. Popatrz pan na trzecie nazwisko i przeczytaj mi je pan na głos.

- Pani Oakshott, Brixton Road 117, 249 - odczytał Holmes.

- Zgadza się. Teraz wyszukaj ją pan w księdze.

Holmes znalazł wskazany numer strony.

- Proszę bardzo. Pani Oakshott, Brixton Road 117, dostawca jaj i drobiu.

- A teraz czytaj, pan, ostatni wpis.

- Dwudziestego drugiego grudnia. Dwadzieścia cztery gęsi za siedem szylingów sześć pensów.

- Dokładnie tak. A pod spodem?

- Sprzedane panu Windigate z „Alpha Inn” za dwanaście szylingów.

- I co pan na to powie?

Holmes wydawał się głęboko zasmucony. Wyciągnął z kieszeni suwerena i rzucił go na ladę, po czym odszedł z miną człowieka odczuwającego niewymowne obrzydzenie. Po przejściu kilku jardów zatrzymał się obok latarni i zaczął się śmiać w charakterystyczny dla siebie sposób: serdecznie, lecz bezgłośnie.

- Kiedy widzisz mężczyznę z tak przyciętymi bokobrodami i tanią gazetą sportową wystającą z kieszeni, możesz być pewny, że zwabisz go zakładem - wyjaśnił. - Śmiem twierdzić, że nawet gdybym położył przed nim sto funtów, nie podałby mi tak dokładnych informacji jak te, które udało mi się z niego wyciągnąć wtedy, kiedy cieszył się z niechybnej wygranej. Cóż, Watsonie, nasza wyprawa dobiega końca. Pozostaje jedynie ustalić, czy wybierzemy się do pani Oakshott jeszcze dziś wieczorem, czy zostawimy to sobie na jutro. Ze słów tego prostaka wyraźnie wynikało, że nie jesteśmy jedynymi zainteresowanymi tą sprawą, i sądzę,

Jego rozważania zostały nagle przerwane hałasem dochodzącym od straganu, który dopiero co opuściliśmy. Kiedy spojrzeliśmy w tamtą stronę, zobaczyliśmy drobnego człowieczka

o szczurzej twarzy. Stał on w kręgu żółtego światła rzucanego przez wiszącą lampę, a handlarz

Breckinridge, rozparty w drzwiach, wściekle wygrażał mu pięściami.

- Dość mam już was i waszych gęsi! - wrzeszczał. - Idźcie wszyscy razem do diabła! Przyjdź pan tu jeszcze raz zawracać mi głowę, to psami poszczuję! Jak pan przywieziesz panią Oakshott, to z nią porozmawiam, ale co pan masz z tym wspólnego? To nie od pana kupiłem te

si.

- Nie, ale jedna z nich była moja - jęknął człowieczek.

- To zażądaj pan zwrotu od pani Oakshott.

- Ona skierowała mnie do pana.

- To równie dobrze mógłbyś pan gadać z królem pruskim. Dość się już nasłuchałem. Wynoś się pan! - z wściekłością skoczył do przodu, a człowieczek szybko zniknął w ciemnościach.

- Ha! Wizyta na Brixton Road może okazać się niepotrzebna - wyszeptał Holmes. -Chodź za mną, zobaczymy, czego uda się dowiedzieć od tego gościa.

Poszliśmy pomiędzy grupkami ludzi skupionych wokół straganów, oświetlonych gazowymi płomieniami. Mój towarzysz szybko wyprzedził mężczyznę i dotknął jego ramienia. Człowieczek podskoczył, odwrócił się, i w świetle latarni zauważyłem, jak bardzo zbladł.

- Kim pan jest? Czego pan chce? - spytał drżącym głosem.

- Proszę mi wybaczyć - łagodnie odpowiedział Holmes - ale przypadkiem usłyszałem, o co pan pytał tego handlarza, i sądzę, że mógłbym panu pomóc.

- Pan? A kim pan jest? Skąd pan może cokolwiek wiedzieć o moim kłopocie?

- Nazywam się Sherlock Holmes, i mym zadaniem jest wiedzieć to, czego nie wiedzą

inni.

- Ale o tej sprawie nie może pan wiedzieć niczego.

- Za pozwoleniem, wiem o niej wszystko. Usiłuje pan odszukać gęsi, które zostały sprzedane przez panią Oakshott z Brixton Road handlarzowi nazwiskiem Breckinridge, przez niego z kolei panu Windigate z „Alpha Inn”, a przez tego ostatniego - członkom klubu, do którego należy pan Henry Baker.

- Ach, proszę pana, takiego człowieka właśnie potrzebowałem! - wykrzyknął nasz rozmówca, szeroko rozkładając drżące ręce. - Nie ma pan pojęcia, jak ważna jest dla mnie ta sprawa.

Holmes zatrzymał przejeżdżającą dorożkę.

- W takim razie lepiej omówmy ją w przytulnym pokoju, na tym targu hula wiatr -zaproponował. - Ale nim ruszymy, proszę powiedzieć, komu mam przyjemność służyć pomocą.

Mężczyzna przez chwilę się wahał, a później, strzelając oczami na boki, odpowiedział:

- Nazywam się John Robinson.

- Chodzi mi o pańskie prawdziwe nazwisko - odpowiedział Holmes niewinnym tonem. -Zawsze czuję się niezręcznie, zwracając się do kogoś, kto ukrywa się pod pseudonimem.

Blade policzki obcego nagle się zaczerwieniły.

- Niech będzie - przyznał. - Naprawdę nazywam się James Ryder.

- Tak sądziłem. Szef personelu hotelu „Cosmopolitan”. Proszę wsiąść do dorożki, a ja niebawem udzielę odpowiedzi na wszystkie nurtujące pana pytania.

Człowieczek stał, patrząc to na jednego, to na drugiego z nas, z oczyma pełnymi strachu i nadziei, tak, jakby nie był pewien, czy znajduje się o krok od ocalenia, czy od zguby. Wreszcie wsiadł do dorożki, i nim minęło pół godziny, znaleźliśmy się w salonie przy Baker Street. Podczas jazdy nie padło ani jedno słowo, lecz szybki płytki oddech naszego nowego znajomego i sposób, w jaki splatał i rozplatał ręce, zdradzały, jak napięte miał nerwy.

- Oto jesteśmy! - stwierdził Holmes wesoło, kiedy weszliśmy do pokoju. - Ogień jest w sam raz odpowiedni jak na tę porę roku. Panie Ryder, zdaje się, że pan przemarzł. Proszę siąść w tym wyplatanym fotelu, a ja tylko założę bambosze, i zajmiemy się pańską sprawą. No, jestem gotów. Chce się pan dowiedzieć, dokąd trafiły te gęsi?

- Tak, proszę pana.

- Ściślej rzecz biorąc, interesuje pana los jednego z ptaków, białego, z czarnym pasem na kuprze.

Ryder aż się zatrząsł z emocji.

- Och, proszę pana! - wykrzyknął. - Czy może mi pan powiedzieć, gdzie on jest?

- Ależ tak, jest tutaj.

- Tutaj?

- Owszem, i okazał się doprawdy niezwykły. Nic dziwnego, że tak się nim pan interesował. Już po śmierci gęś zniosła jajo, najśliczniejsze i najbardziej lśniące błękitne jajo, jakie widział świat. Mam je tutaj, w moim muzeum.

Nasz gość zerwał się z fotela, nogi mu drżały, prawą ręką chwycił się półki nad kominkiem. Holmes otworzył sejf i wyjął z niego błękitny rubin, lśniący jak gwiazda jasnym zimnym światłem, załamującym się w wielu fasetkach. Ryder stał z nieprzeniknioną miną, zastanawiając się, czy się przyznać, czy wszystkiemu zaprzeczyć.

- Koniec zabawy, Ryder - powiedział cicho Holmes. - Niech się pan odsunie, bo wpadnie w ogień! Watsonie, podaj mu rękę i pomóż usiąść z powrotem w fotelu. Ma za słabe nerwy, by móc bezkarnie popełniać występki. Daj mu odrobinę brandy. No, teraz zaczyna wyglądać bardziej jak człowiek. Słowo daję, co za słabeusz!

Ryder przez chwilę chwiał się na nogach i omal się nie przewrócił, ale kiedy łyknął brandy, policzki znów mu się zaróżowiły. Usiadł, wpatrując się przerażonymi oczami w swego oskarżyciela.

- Znam niemal wszystkie fakty i mam w rękach wszystkie dowody, których mógłbym potrzebować, więc niewiele może mi pan powiedzieć. Jednak warto wyjaśnić tę resztę, by zakończyć sprawę. Panie Ryder, jak się pan dowiedział o tym błękitnym kamieniu, należącym do hrabiny Morcar?

- Powiedziała mi o nim Catherine Cusack - wyjaśnił mężczyzna ochrypłym głosem.

- Ach tak, pokojówka hrabiny. I uległ pan pokusie szybkiego i łatwego wzbogacenia się. Zdarzało się to już lepszym od pana, jednak nie przebierał on w środkach. Zdaje się, panie Ryder, że ma pan zadatki na prawdziwego kryminalistę. Wiedział pan, że Horner, ten hydraulik, był już zamieszany w podobne przestępstwo i że to na niego padną podejrzenia. Co zatem pan zrobił? Wraz ze swoją wspólniczką, panną Cusack, sprokurował usterkę w pokoju hrabiny i urządził wszystko tak, by posłano po rzeczonego hydraulika. Później, po jego wyjściu, opróżnił pan szkatułkę z biżuterią, wszczął alarm i doprowadził do aresztowania tego nieszczęśnika. A następnie.

Ryder nagle rzucił się na dywan i chwycił mego towarzysza za kolana.

- Na litość Boską, niech się pan zlituje! - wykrzyknął. - Przez wzgląd na mego ojca i na mą matkę! Wieść o tym złamałaby im serca. Nigdy wcześniej nie naruszyłem prawa i nigdy więcej tego nie zrobię, obiecuję! Mogę przysiąc na Pismo Święte. Na rany Chrystusa, błagam, niech mnie pan nie stawia przed sądem!

- Proszę wrócić na fotel - odparł Holmes surowo. - Teraz pan jęczy i rzuca się na kolana, ale nie raczył pan pomyśleć o losie biednego Hornera, uwięzionego za przestępstwo, o którym nic nie wie.

- Panie Holmes, mogę uciec z kraju. Wtedy będą musieli go uniewinnić!

- Hmm. O tym jeszcze porozmawiamy. A póki co, posłuchajmy opowieści o kolejnym rozdziale tej historii. Jak kamień trafił do gęsi, a gęś na stragan? Proszę mówić prawdę, w tym cała pańska nadzieja.

Ryder przesunął językiem po spierzchniętych wargach i zapewnił:

- Opowiem panu wszystko ze szczegółami. Po aresztowaniu Hornera wydawało mi się, że najlepiej zrobię, od razu uciekając z kamieniem, gdyż nie byłem pewien, czy policjantom nie przyjdzie do głowy przeszukać mnie i mojego mieszkania. W hotelu nie miałem żadnej bezpiecznej skrytki. Wyszedłem więc, mówiąc, że mam coś do załatwienia, po czym pojechałem do siostry. Nazywa się po mężu Oakshott, mieszka przy Brixton Road i zajmuje się tuczeniem ptactwa. Przez całą drogę wydawało mi się, że wszyscy mijani przechodnie to policjanci i detektywi. Noc była zimna, ale nim dotarłem na Brixton Road, byłem zlany potem. Siostra spytała mnie, co się stało i dlaczego jestem taki blady. Wyjaśniłem jej, że zdenerwowałem się kradzieżą biżuterii w hotelu, i wyszedłem na podwórko jej domu. Zapaliłem fajkę i zacząłem się zastanawiać, co robić dalej. Miałem kiedyś przyjaciela nazwiskiem Maudsley, który zszedł na złą drogę i trafił do więzienia w Pentonville. Spotkaliśmy się, kiedy wyszedł na wolność. Opowiedział mi o sposobach, jakich używają złodzieje, by ukryć swoje łupy. Wiedziałem, że mogę mu zaufać, bo sam znałem kilka jego sekretów. Postanowiłem więc pojechać do Kilburn, gdzie mieszkał, o wszystkim mu opowiedzieć i poprosić o pomoc w spieniężeniu kamienia. Ale jak miałem do niego dotrzeć? Pamiętałem, jakie męki cierpiałem po drodze z hotelu, wiedziałem, że policja może w każdej chwili mnie zatrzymać i przeszukać, a kamień wciąż tkwił w kieszonce mojej kamizelki. Oparłem się o ścianę, patrząc na gęsi, które dreptały mi pod nogami, i nagle wpadłem na pomysł, który miał mi pomóc wywieść w pole nawet najlepszych detektywów. Kilka tygodni wcześniej siostra obiecała mi, że będę mógł wybrać sobie w prezencie gąskę na Boże Narodzenie. Zawsze dotrzymuje słowa. Postanowiłem więc zabrać gęś, ukryć w niej kamień i tak dostarczyć go do Kilburn. Wybrałem jednego z ptaków, piękną białą gęś z czarnym pasem na ogonie, złapałem go, zaciągnąłem za małą szopę stojącą na podwórku, siłą otworzyłem jej dziób i wepchnąłem klejnot do gardła, najgłębiej, jak zdołałem sięgnąć. Ptak przełknął go. Poczułem, jak kamień przesuwa się przez przełyk do wola. Ptaszysko narobiło jednak tyle hałasu, że moja siostra przyszła sprawdzić, co się dzieje. Kiedy się odwróciłem, by z nią porozmawiać, gęś wyrwała mi się i wpadła pomiędzy pozostałe ptaki. „Coś ty robił z tą gąską, Jem?” - spytała moja siostra. „Obiecałaś dać mi jedną na święta, więc chciałem sprawdzić, która jest najbardziej tłusta” - wyjaśniłem. „Ale my wybraliśmy już jedną dla ciebie!” - odpowiedziała. „Mówimy na nią «ptak dla Jema». To ta duża biała, o tam. Mam tu aż dwadzieścia sześć gęsi. Jedną dla ciebie, jedną dla nas i dwa tuziny na sprzedaż”. „Dziękuję, Maggie - odpowiedziałem - ale jeśli ci to nie wadzi, wolałbym wziąć tę, którą przed chwilą trzymałem”. „Przecież tamta jest o dobre trzy funty cięższa, utuczyliśmy ją specjalnie dla ciebie!” - ona na to. „To nic. Wolę tę i chciałbym zabrać ją już teraz” - obstawałem przy swoim. „Rób, jak uważasz - odpowiedziała siostra urażonym tonem. - Którą zamierzasz wziąć?”. „Tę białą z czarnym pasem na ogonie, która stoi pośrodku stadka”. „Niech ci będzie. Zabij ją i weź ją sobie”. Zrobiłem, jak kazała siostra, panie Holmes, i zaniosłem ptaka aż do Kilburn. Opowiedziałem memu znajomkowi, co zaszło, gdyż takiemu człowiekowi nietrudno się zwierzyć. Śmiał się, aż dostał czkawki, a potem wziął nóż i rozkroił gęś. Serce mało mi nie pękło, kiedy nie znaleźliśmy w niej ani śladu kamienia. Wiedziałem, że musiała zajść jakaś straszna pomyłka, zostawiłem tamtego ptaka Maudsleyowi, pobiegłem z powrotem do siostry i wpadłem na jej podwórko. Nie było tam ani jednej gęsi. „Gdzie się one podziały, Maggie?” -krzyknąłem. „Zabrał je handlarz, Jem”. „Który handlarz?”. „Breckinridge, z Covent Garden”. „A czy było więcej takich z czarnym pasem na ogonie, podobnych do tej, którą wybrałem?” -spytałem. „Tak, Jem. Miałam dwa takie ptaki i nijak nie umiałam ich rozróżnić”. Wtedy zrozumiałem, co się stało, i pobiegłem ile sił w nogach do tego Breckenridge’a. Okazało się, że sprzedał wszystkie od razu, i za nic nie chciał mi powiedzieć, dokąd je zabrano. Słyszał pan, jak zwrócił się do mnie dzisiaj? Zawsze mnie tak traktował. Moja siostra sądzi, że popadam w obłęd. Chwilami wydaje mi się, że ma rację. A teraz mam zostać oskarżony o kradzież, choć nawet nie posmakowałem bogactwa, przez które sprzeniewierzyłem się swoim zasadom. Boże, dopomóż! Boże, dopomóż! - Powiedziawszy to, nasz gość ukrył twarz w dłoniach i zaczął konwulsyjnie szlochać.

Nastała długa chwila ciszy, przerywana ciężkim oddechem Rydera i rytmicznym stukaniem palców Holmesa o kant stołu. Wreszcie mój przyjaciel wstał i zamaszyście otworzył drzwi.

- Wynocha! - wykrzyknął.

- Co takiego? Och, niech Bóg pana błogosławi!

- Ani słowa więcej! Wynocha!

Holmes nie musiał powtarzać. Usłyszeliśmy odgłos kroków na schodach, a po chwili szybki tupot na ulicy.

- Było nie było, Watsonie - stwierdził Holmes, sięgając po swoją glinianą fajkę - policja nie płaci mi za to, bym naprawiał jej błędy. Gdyby Horner był w niebezpieczeństwie, to co innego, ale Ryder nie będzie zeznawać przeciw niemu, więc z pewnością zostanie uniewinniony. Zdaje się, że pomogłem przestępcy, ale bardzo możliwe, że go uratowałem. Ten człowiek nie złamie więcej prawa, jest zbyt przerażony, by to zrobić. Gdyby teraz trafił do więzienia, stałby się jego stałym bywalcem. Poza tym są święta, czas przebaczenia. Los zesłał nam tę osobliwą zagadkę, i jej rozwiązanie wystarczy mi za nagrodę. A teraz, doktorze, jeśli będziesz tak dobry i zadzwonisz po gospodynię, będziemy mogli zająć się inną sprawą, w której inny ptak odegra znaczącą rolę.

11 gran to jednostka miary stosowana w krajach anglosaskich, równa 0,065 g; rubin waży zatem ok. 2,5 g, czyli 12,5 karata (przyp. tłum.)

Rozdział ósmy

Wzorzysta wstęga


Przeglądając swe zapiski dotyczące spraw prowadzonych przez mego przyjaciela Sherlocka Holmesa w ciągu ostatnich ośmiu lat, a takich mam ponad siedemdziesiąt, dostrzegam wiele zagadek tragicznych, kilka komicznych, mnóstwo zaś po prostu dziwnych. Żadna z nich nie jest zwyczajna. Mój przyjaciel pracował bardziej dla przyjemności niż dla zarobku, odmawiał więc zajmowania się sprawami, które według niego nie były niezwykłe lub fantastyczne. Żadna z nich nie okazała się jednak równie osobliwa jak ta związana ze słynną rodziną Roylott ze Stoke Moran w hrabstwie Surrey.

Do opisywanych tu wydarzeń doszło we wczesnych latach mej przyjaźni z Holmesem, kiedy jako dwaj kawalerowie mieszkaliśmy razem przy Baker Street. Mogłem opisać tę sprawę wcześniej, ale obiecałem zachować całą rzecz w tajemnicy. Z przysięgi zostałem zwolniony dopiero w zeszłym miesiącu z powodu przedwczesnej śmierci damy, której tę przysięgę złożyłem. Być może lepiej, że fakty wreszcie ujrzą światło dzienne, jestem bowiem świadom, że krążące plotki o śmierci doktora Grimesby’ego Roylotta brzmią jeszcze straszniej niż prawda na ten temat.

Pewnego ranka na początku kwietnia 1883 roku obudziłem się i zobaczyłem przy moim łóżku całkowicie ubranego Holmesa. Mój przyjaciel nie jest bynajmniej rannym ptaszkiem, ale zegar na kominku wskazywał zaledwie kwadrans po siódmej. Zamrugałem ze zdziwieniem i poczułem lekką urazą, gdyż sam prowadziłem unormowany tryb życia.

- Przepraszam, że zrywam cię tak wcześnie, Watsonie - zaczął Holmes - ale tak już dzisiaj jest. Obudzono panią Hudson, która odegrała się za to na mnie, a ja powetowałem sobie, przychodząc o tej porze do ciebie.

- Co się stało? Pożar?

- Nie. Klient. Zdaje się, że przybyła do nas bardzo wzburzona młoda dama, która nalega, by się ze mną zobaczyć. Czeka w salonie. Sądzę, że jeśli panna wypuszcza się w miasto o tak wczesnej porze i zrywa ludzi z łóżek, musi mieć bardzo pilną sprawę. Jej przypadek może okazać się interesujący, pomyślałem więc, że może byś zechciał śledzić jego przebieg od samego początku, więc umożliwiam ci to.

- Mój drogi, nie przepuściłbym okazji za skarby świata!

Nie znałem większej przyjemności niż obserwowanie Holmesa podczas pracy i podziwianie metod dedukcji. Tok jego rozumowania przebiegał tak szybko, że wyniki wydawały się przeczuciem, niemniej zawsze opartym na logicznych podstawach. Dzięki temu rozwiązywał zagadki. Szybko się ubrałem i po kilku minutach mogłem towarzyszyć przyjacielowi do salonu. Kobieta siedziała przy oknie. Kiedy weszliśmy do pokoju, wstała. Była ubrana na czarno, a jej twarz zasłaniała gęsta woalka.

- Dzień dobry pani - rzekł mój towarzysz przyjaźnie. - Nazywam się Sherlock Holmes, a to mój bliski przyjaciel i współpracownik doktor Watson, z którym może pani rozmawiać równie otwarcie jak ze mną. Ha! Widzę, że pani Hudson zachowała się rozsądnie i rozpaliła ogień. Proszę przysunąć się bliżej kominka, a ja każę podać filiżankę gorącej kawy, bo widzę, że pani drży.

- Trzęsę się nie z zimna - wyjaśniła kobieta cichym głosem, siadając przy kominku, tak, jak zaproponował jej Holmes.

- A z jakiego powodu?

- Ze strachu, panie Holmes. Z przerażenia.

Mówiąc to, kobieta uniosła woalkę i przekonaliśmy się na własne oczy, że, istotnie, znajduje się w stanie wielkiego wzburzenia. Jej poszarzała twarz była ściągnięta, przerażone oczy patrzyły niespokojnie jak u zaszczutego zwierzęcia. Sylwetka i postawa naszego gościa świadczyły o tym, że kobieta miała nie więcej niż trzydzieści lat, ale twarz okolona włosami, które przedwcześnie przyprószyła siwizna, była zmęczona i wymizerowana. Sherlock Holmes obrzucił ją bystrym spojrzeniem; na pewno dostrzegł to, czego ja nie zobaczyłem.

- Proszę się nie obawiać - powiedział łagodnie, pochylając się, i pogłaskał kobietę po ramieniu. - Nie mam wątpliwości, że szybko rozwiążemy problem. Przyjechała pani dziś rano pociągiem?

- Zna mnie pan?

- Nie, ale za mankietem pani lewej rękawiczki widzę bilet powrotny. Wyjechała pani bardzo wcześnie, a przedtem długo jechała dwukółką do dworca.

Kobieta wzdrygnęła się i z niedowierzaniem przyjrzała memu towarzyszowi.

- Nie ma w tym nic tajemniczego, droga pani - powiedział z uśmiechem. - Prawy rękaw pani płaszcza jest zbryzgany błotem w co najmniej siedmiu miejscach. Ślady są świeże. Żaden pojazd prócz dwukółki nie rozchlapuje błota w ten sposób, a poplamić się tak można jedynie, siedząc na lewo od woźnicy.

- Nie wiem, skąd pan to wie, ale ma całkowitą rację - przyznała kobieta. - Wyruszyłam przed szóstą rano, dotarłam do Leatherhead dwadzieścia po szóstej i wsiadłam do pierwszego pociągu jadącego na dworzec Waterloo. Proszę pana, nie zniosę dłużej tego napięcia, po prostu oszaleję! Nie mam się do kogo zwrócić. Jest jeden człowiek, któremu na mnie zależy, ale on nie może mi pomóc. Słyszałam o panu, panie Holmes. Opowiadała mi o nim pani Farintosh, której pomógł pan, gdy była w wielkiej potrzebie. To ona podała mi pański adres. Proszę pana, czy może mi pan pomóc, a przynajmniej nieco rozjaśnić otaczający mnie gęsty mrok? W tej chwili nie jestem w stanie wynagrodzić pana za jego usługi, ale za miesiąc lub sześć tygodni wyjdę za mąż, będę sama rozporządzała swymi dochodami i nie omieszkam się panu odwdzięczyć.

Holmes podszedł do swego sekretarzyka, otworzył go i wyjął ze środka niewielki skorowidz, w którym coś sprawdził.

- Farintosh - mruknął. - Ach tak, przypominam sobie tę sprawę. Chodziło o tiarę z opali. Watsonie, zdaje się, że jeszcze się wówczas nie znaliśmy. A co do pani sprawy, z radością poświęcę jej nie mniej uwagi niż problemowi pani przyjaciółki. Jeśli chodzi o wynagrodzenie, wystarczy mi satysfakcja z pracy, ale jeśli pani zechce, będzie mogła, w dogodnym dla siebie terminie, zwrócić mi wydatki poniesione podczas śledztwa. Proszę opowiedzieć wszystko, co może nam pomóc.

- Niestety! - zaczął nasz gość. - Moja sytuacja jest tak straszliwa właśnie dlatego, że moje obawy są bardzo niejasne, a podejrzenia opierają się jedynie na drobnostkach, które innym mogą wydać się błahe i na które nawet ten, kogo mam prawo prosić o pomoc i poradę, patrzy jak na wybryki nerwowej kobiety. Nie mówi mi niczego, ale czytam to w jego wymijających odpowiedziach, przy czym gdy mówi, odwraca wzrok. Słyszałam jednak, panie Holmes, że potrafi pan przeniknąć niecne zamiary kryjące się w ludzkich sercach, może zatem uda się panu wskazać mi drogę pośród otaczających mnie niebezpieczeństw.

- Zamieniam się w słuch.

- Nazywam się Helen Stoner. Mieszkam z ojczymem, ostatnim potomkiem jednego z najstarszych saskich rodów w Anglii, Roylottów ze Stoke Moran, na zachodnim krańcu hrabstwa Surrey.

Holmes skinął głową.

- To nazwisko jest mi znane - potwierdził.

- Ród należał niegdyś do najzamożniejszych w Anglii, a jego posiadłości rozciągały się poza granice hrabstwa, do Berkshire na północy i Hampshire na zachodzie. Jednakże w ciągu ostatnich stu lat czterech kolejnych spadkobierców okazało się rozpustnymi utracjuszami, a ruinę przypieczętował hazardzista żyjący w okresie regencji. Z majątku nie pozostało niczego prócz kilku akrów ziemi i dwustuletniego domostwa, którego hipoteka jest obciążona. Ostatni potomek rodu nie zgodził się opuścić tego miejsca i pędził próżniaczy żywot arystokraty żebraka, ale jego jedyny syn, mój ojczym, był świadom, że musi przystosować się do nowych warunków. Wystarał się u krewnego o pożyczkę, która pozwoliła mu ukończyć studia medyczne, i wyjechał do Kalkuty. Tam dzięki swym umiejętnościom i silnemu charakterowi stworzył dobrze prosperujący gabinet. Kiedy jednak jego dom został okradziony, w napadzie szału zabił swego hinduskiego lokaja i ledwie uniknął kary śmierci. Po wielu latach, spędzonych w więzieniu, do Anglii powrócił ponury zgorzkniały człowiek. Jeszcze podczas pobytu w Indiach doktor Roylott ożenił się z moją matką, panią Stoner, młodą wdową po generale majorze Stonerze z kawalerii bengalskiej. Ja i moja siostra bliźniaczka Julia miałyśmy wówczas zaledwie dwa lata. Swoje znaczne dochody, które wynosiły nie mniej niż tysiąc funtów rocznie, matka oddała w rozporządzanie doktorowi Roylottowi, kiedy z nim zamieszkałyśmy, z zastrzeżeniem, że każda z nas, gdy zostanie mężatką, będzie otrzymywała co roku pewną sumę. Niedługo po naszym powrocie do Anglii matka zmarła osiem lat temu, zginęła w katastrofie kolejowej niedaleko Crewe. Doktor Roylott zaprzestał wówczas prób otwarcia gabinetu w Londynie i zabrał nas do swej rodowej siedziby w Stoke Moran. Pieniądze, które matka zostawiła nam w spadku, wystarczały na wszystkie nasze potrzeby, i wydawało się, że nic nie może nam stanąć na drodze do szczęścia. Jednakże w tym czasie w mym ojczymie zaszła straszliwa zmiana. Zamiast nawiązywać przyjaźnie i składać wizyty sąsiadom, którzy na początku byli bardzo radzi, że potomek rodu Roylott ze Stoke Moran znów zamieszkał w rodzinnym domu, zamknął się w czterech ścianach. Wychodził rzadko i jedynie po to, by wdać się we wściekłą kłótnię z każdym, kogo napotkał. Mężczyźni z jego rodu odznaczali się gwałtownym charakterem graniczącym z obłędem, a jak sądzę, w przypadku mego ojczyma zaostrzył go długi pobyt w tropikalnym klimacie. Po serii haniebnych burd, z których dwie znalazły swój finał w sądzie, doktor Roylott stał się postrachem wioski, i mieszkańcy uciekali na sam jego widok. Jest on człowiekiem niezwykle silnym, gdy owładnie nim gniew. W zeszłym tygodniu pchnął miejscowego kowala przez barierkę wprost do strumienia, i musiałam wydać wszystkie pieniądze, jakie udało mi się zebrać, by uniknąć kolejnej publicznej kompromitacji. Mój ojczym nie miał żadnych przyjaciół prócz taboru wędrownych Cyganów, którym pozwalał rozbijać obóz na kilku akrach zachwaszczonej ziemi na terenie posiadłość; w zamian za to korzystał z ich gościnności i wędrował z nimi nieraz przez całe tygodnie. Doktor ma także słabość do orientalnych zwierząt, które przysyła mu hinduski znajomy. Obecnie ma geparda i pawiana, które swobodnie poruszają się po posiadłości i przerażają wieśniaków niemal równie mocno jak on sam. Proszę pana, ja i moja biedna siostra Julia nie zaznałyśmy w życiu wiele radości. Nikt nie chciał przyjść do nas na służbę. Bardzo długo same wykonywałyśmy wszystkie prace domowe. Moja siostra miała zaledwie trzydzieści lat, gdy umarła, ale jej włosy zaczęły już siwieć, podobnie jak moje.

- Pani siostra nie żyj e?!

- Zmarła dwa lata temu, i właśnie o jej śmierci chcę z panem pomówić. Prowadzę, niestety, życie, jakie opisałam. Nie miałyśmy z siostrą wielu okazji do spotkań z rówieśnikami lub osobami z naszego kręgu. Panie Holmes, mam ciotkę, stryjeczną siostrę mojej matki. Nazywa się Honoria Westphail, jest panną, mieszka niedaleko Harrow. Od czasu do czasu ojczym pozwalał nam składać jej krótkie wizyty. Dwa lata temu Julia pojechała do cioci na Boże Narodzenie i poznała majora marynarki w stanie spoczynku. Wkrótce się zaręczyła. Kiedy ojczym dowiedział się o tym, nie sprzeciwił się, ale na dwa tygodnie przed ślubem doszło do strasznego wydarzenia. Straciłam swą jedyną przyjaciółkę.

Holmes siedział w fotelu z zamkniętymi oczami; jego głową spoczywała na zagłówku. Po ostatnich słowach rozmówczyni otworzył oczy i popatrzył na kobietę.

- Proszę opowiedzieć mi wszystko w szczegółach - rzekł.

- Z tym kłopotu nie będzie. Wydarzenia tych strasznych dni wryły mi się głęboko w pamięć. Jak wspomniałam, dwór jest bardzo stary; zamieszkane jest obecnie tylko jedno jego skrzydło. Na parterze znajdują się sypialnie; salony mieszczą się w środkowej części budynku. Pierwsza sypialnia należy do doktora Roylotta, w drugiej spała moja siostra, a trzecia jest moja. Pokoje nie są ze sobą połączone, ale wszystkie wychodzą na ten sam korytarz. Czy wyrażam się jasno?

- Jak najbardziej.

- Okna wszystkich trzech pokoi wychodzą na trawnik. Feralnej nocy doktor Roylott udał się wcześnie do swego pokoju, ale się nie położył, bo siostrę męczył zapach mocnych hinduskich cygar, które nasz ojczym palił. Siostra przyszła do mnie. Spędziłyśmy razem jakiś czas, rozmawiając o ślubie. O jedenastej wstała, by pójść do siebie, ale zatrzymała się przy drzwiach i spytała mnie: „Czy słyszałaś kiedykolwiek gwizdanie w środku nocy?”. „Nie, nigdy” -odpowiedziałam. „Niemożliwe, żebyś ty gwizdała przez sen” - nie ustępowała. „Na pewno nie, dlaczego pytasz?” - spytałam. „Przez kilka ostatnich nocy, około trzeciej nad ranem, słyszałam wyraźnie ciche gwizdanie. Mam lekki sen, i ten odgłos zawsze mnie budził. Nie potrafię powiedzieć, skąd dochodził, może z pokoju obok, może z trawnika. Słyszałaś go?”. „Nie słyszałam. Może są to ci wstrętni Cyganie?”. „Bardzo możliwe. Ale jeśli gwizdanie dochodziło z trawnika, dziwię się, że ty go nie słyszałaś”. „Mam twardy sen”. „Tak czy inaczej to bez znaczenia” - stwierdziła Julia, uśmiechnęła się do mnie i wyszła, zamykając za sobą drzwi. Po chwili usłyszałam, jak jej klucz obraca się w zamku.

- Ach tak? Czy zawsze zamykały się panie na noc? - Chciał wiedzieć mój przyjaciel.

- Zawsze.

- Dlaczego?

- Mówiłam już, że doktor hoduje geparda i pawiana. Nie czułyśmy się bezpiecznie, póki nie zamknęłyśmy drzwi.

- Aha. Proszę opowiadać dalej.

- Tej nocy nie mogłam zasnąć. Trapiło mnie niejasne przeczucie nadchodzącego nieszczęścia. Wie pan, byłyśmy bliźniaczkami, a między rodzeństwem istnieje niezwykle silna subtelna więź. Noc była niespokojna. Wył wicher, deszcz bębnił o szyby. Nagle przez odgłosy nawałnicy usłyszałam rozpaczliwy krzyk przerażonej kobiety. Poznałam głos siostry. Wyskoczyłam z łóżka, owinęłam się szalem i wybiegłam na korytarz. Kiedy otwierałam drzwi swego pokoju, wydawało mi się, że słyszę cichy gwizd, taki, o jakim mówiła Julia; po kilku chwilach coś brzęknęło, jakby upadł jakiś metalowy przedmiot. Kiedy podbiegłam do pokoju siostry, zobaczyłam, że drzwi są uchylone. Stałam, zdjęta przerażeniem, nie wiedziałam, co o tym wszystkim myśleć. Po chwili w drzwiach ukazała się moja siostra. Była blada z przerażenia, wyciągała ręce, błagając o pomoc, i kiwała się jak pijana w przód i w tył. Podbiegłam do niej i objęłam, ale jej nogi się ugięły, i sama upadła na podłogę. Wiła się tak, jakby odczuwała straszliwy ból, a jej kończyny wykrzywiły się w konwulsjach. Wydało mi się w pierwszej chwili, że mnie nie poznała, ale kiedy pochyliłam się nad nią, nagle wyrzęziła: „O mój Boże! Helen! To była wstęga! Wzorzysta wstęga!”. Nigdy tego nie zapomnę! Usiłowała powiedzieć coś jeszcze. Wskazała palcem pokój doktora, ale znów chwyciły ją skurcze, które zdławiły słowa. Pobiegłam po ojczyma, wołając go głośno. Natknęłam się na niego, kiedy pośpiesznie wybiegał z pokoju, ubrany w szlafrok. Gdy się znalazł przy mojej siostrze, ona była już nieprzytomna. Dał jej brandy i posłał do wioski po pomoc, lecz wysiłki okazały się bezowocne. Stan Julii się pogarszał; dziewczyna zmarła, nie odzyskawszy przytomności. Taki okropny koniec spotkał mą ukochaną siostrę.

- Chwileczkę - przerwał Holmes. - Czy jest pani pewna, że słyszała gwizd i metaliczny dźwięk? Mogłaby pani przysiąc, że je słyszała?

- To samo pytanie zadał mi lekarz sądowy podczas śledztwa. Jestem przekonana, że słyszałam te dźwięki, ale odgłosy burzy i skrzypienie starego domu były tak głośne, że mogło mi się to tylko wydawać.

- Czy pani siostra była ubrana?

- Miała na sobie koszulę nocną. W prawej ręce ściskała zwęgloną zapałkę, a w lewej trzymała pudełko zapałek.

- Czyli zanim wszczęła alarm, zapaliła światło i rozejrzała się dookoła. To ważne. A do jakich wniosków doszedł lekarz sądowy?

- Zbadał wszystko z wielką uwagą, gdyż doktor Roylott słynął na całe hrabstwo ze swego zachowania, ale nie udało mu się ustalić przyczyny śmierci. Ja zeznałam, że drzwi były zamknięte od środka, a okna przesłaniały staroświeckie okiennice z grubymi żelaznymi kratami, zamykane na noc. Uważnie opukano ściany, ale okazało się, że nie ma w nich żadnych pustych przestrzeni. Ten sam wynik dały oględziny podłogi. Komin jest szeroki, ale jego kanał zagradzają cztery duże klamry. Pewne jest, że moja siostra była przed śmiercią całkiem sama. Jej ciało nie nosiło śladów przemocy.

- Czy mogła zostać otruta?

- Lekarze nie znaleźli śladów trucizny.

- W takim razie, co według pani było przyczyną śmierci jej siostry?

- Była bardzo zdenerwowana i ogromnie przerażona, ale nie wiem, co mogło ją tak wystraszyć.

- Czy byli tu wówczas Cyganie?

- Tak. Prawie zawsze kręcą się w pobliżu.

- A co, według pani, mogły oznaczać słowa o wzorzystej wstędze?

- Mogło to być majaczenie, a może chodziło o wstęgę idących gęsiego ludzi, na przykład

Cyganów. Wielu z nich nosi na głowach wzorzyste chusty. Może stąd te dziwne słowa?

Holmes potrząsnął głową; nie usatysfakcjonowało go takie tłumaczenie.

- To naciągane wyjaśnienie - stwierdził. - Proszę mówić dalej.

- Od tego czasu minęły dwa lata. Pędziłam do niedawna życie bardziej samotne niż kiedykolwiek wcześniej, jednak miesiąc temu mój dobry przyjaciel, którego znam od wielu lat, uczynił mi zaszczyt i poprosił mnie o rękę. Nazywa się Armitage, Percy Armitage, i jest drugim synem pana Armitage z Crane Water, niedaleko Reading. Mój ojczym nie sprzeciwił się naszemu małżeństwu; mamy wziąć ślub jeszcze tej wiosny. Dwa dni temu w zachodnim skrzydle domu rozpoczął się remont, podczas którego przebito jedną ze ścian mej sypialni. Musiałam przenieść się do pokoju, w którym zmarła moja siostra. Oczywiście, spałam w jej łóżku. Proszę sobie wyobrazić moje przerażenie, kiedy ostatniej nocy, leżąc bezsennie i rozmyślając o strasznym losie Julii, nagle usłyszałam to samo gwizdanie, które przedtem zwiastowało jej śmierć. Wyskoczyłam z łóżka i zapaliłam lampę, ale w pokoju nie było nikogo. Byłam zbyt roztrzęsiona, aby się znów położyć. Ubrałam się, i kiedy tylko zaczęło się rozwidniać, wymknęłam się z domu. Naprzeciwko jest oberża „Crown Inn”. Wynajęłam tam dwukółkę i pojechałam do Leatherhead, skąd dotarłam rano tutaj, by się z panem zobaczyć i poprosić go o radę.

- Mądrze pani postąpiła - powiedział mój przyjaciel. - Ale niczego pani przede mną nie ukrywa?

- Nie, proszę pana.

- Nieprawda, panno Stoner. Chroni pani ojczyma.

- Jak to? Co pan ma na myśli?

Zamiast odpowiedzi Holmes odchylił mankiet z czarnej koronki i odsłonił rękę, która leżała na kolanie. Na białym nadgarstku widać było pięć sinych plam, odciski pięciu palców.

- Została pani okrutnie potraktowana - stwierdził Holmes.

Kobieta zarumieniła się i zakryła posiniaczony nadgarstek.

- To twardy człowiek - wyjaśniła. - I nieświadomy własnej siły.

Zapadła długa cisza. Holmes oparł na dłoniach podbródek i wpatrywał się w trzaskający

ogień.

- To bardzo skomplikowana sprawa - powiedział w końcu. - Chciałbym sprawdzić tysiąc szczegółów, nim zdecyduję o sposobie działania. Nie mamy jednak ani chwili do stracenia. Gdybyśmy dziś przyjechali do Stoke Moran, moglibyśmy obejrzeć pokoje, ale tak, by pani

ojczym się o tym nie dowiedział?

- Tak się składa, że wybiera się dziś do miasta w jakiejś ważnej sprawie. Możliwe, że nie będzie go przez cały dzień, i nikt panom nie przeszkodzi. Mamy gospodynię, ale jest ona stara i głupia, mogę bez trudu odwrócić jej uwagę.

- Znakomicie. Watsonie, nie masz nic przeciwko podróży?

- Bynajmniej.

- W takim razie pojedziemy obaj. A jakie ma pani plany?

- Skoro już jestem w mieście, chciałabym załatwić kilka spraw, ale zamierzam wrócić pociągiem o dwunastej, żeby być w domu, kiedy panowie przyjadą.

- Proszę się nas spodziewać wczesnym popołudniem. Sam jeszcze mam tu coś do zrobienia. Czy zje pani z nami śniadanie?

- Dziękuję, ale muszę już iść. Zrobiło mi się lżej na sercu, kiedy o wszystkim panu opowiedziałam. Będę czekała na nasze spotkanie dziś po południu - powiedziała kobieta, po czym opuściła grubą czarną woalkę i lekkim krokiem wyszła z pokoju.

- Co o tym myślisz, Watsonie? - spytał Holmes, rozpierając się w fotelu.

- To mroczna i ponura sprawa.

- Bez wątpienia.

- Ale jeśli prawdą jest to, co mówiła nasza młoda dama, że w ścianach i podłodze nie ma otworów, drzwi były zamknięte, a przez okno i komin nie da się przejść, jej siostra naprawdę była sama przed swoją zagadkową śmiercią.

- A co z nocnym gwizdaniem i niezwykle osobliwymi słowami umierającej?

- Nie mam pojęcia.

- Kiedy połączy się te gwizdy, obecność Cyganów zaprzyjaźnionych ze starym doktorem, fakt, że Roylott miał interes w tym, by nie dopuścić do małżeństwa pasierbicy, i ostatnie słowa dotyczące wstęgi, można podejrzewać, że metaliczny dźwięk, który słyszała panna Helen Stoner, to odgłos wydawany przez przesuwane kraty zabezpieczające okiennice.

- Ale co mogli z nimi zrobić Cyganie?

- Nie mam pojęcia.

- A ja mam wiele wątpliwości co do tej teorii.

- Ja również. Dlatego właśnie jedziemy dziś do Stoke Moran. Muszę sprawdzić, czy wątpliwości da się rozwiać, czy też podważą one moje przypuszczenia. Ale. co to, do diaska?

Mój towarzysz wydał okrzyk, gdyż drzwi się nagle otworzyły, i stanął w nich mężczyzna potężnej postury. Odziany był osobliwie, jego ubranie stanowiło połączenie stroju miejskiego i wiejskiego - miał na sobie cylinder, długi frak i getry, a w dłoni dzierżył palcat. Był tak wysoki, że jego kapelusz ocierał się o górną część framugi, i tak potężny, że wypełniał sobą całe przejście. Jego duża twarz, poorana tysiącem zmarszczek, pożółkła od słońca i naznaczona śladami wszelkich nikczemnych cech, odwracała się to do jednego, to do drugiego z nas. Głęboko osadzone, nabiegłe żółcią oczy i długi cienki nos upodabniały mężczyznę do starego drapieżnego ptaka.

- Który z panów to Holmes? - spytał nasz niespodziewany gość.

- To moje nazwisko, proszę pana. Nie znam natomiast pańskiego - powiedział cicho mój towarzysz.

- Jestem doktor Grimesby Roylott ze Stoke Moran.

- Miło mi, doktorze - powiedział Holmes spokojnie. - Proszę usiąść.

- Ani myślę. Była tu moja pasierbica. Szedłem za nią. Co panu naopowiadała?

- Jest nieco zimno jak na tę porę roku - stwierdził Holmes.

- Co panu naopowiadała? - wykrzyknął starzec z wściekłością.

- Ale podobno krokusy będą ładnie kwitły - ciągnął niewzruszenie mój przyjaciel.

- Ha! A więc chcesz mnie zbyć? - wrzasnął mężczyzna, robiąc krok do przodu i wymachując palcatem. - Już ja cię znam, łajdaku. Słyszałem o tobie. Jesteś Holmes Wścibski.

Mój przyjaciel się uśmiechnął.

- Holmes Natrętny!

Uśmiech stał się szerszy.

- Holmes Sługus Scotland Yardu!

Holmes roześmiał się serdecznie.

- Pańskie wypowiedzi są doprawdy interesujące - stwierdził. - Wychodząc, proszę zamknąć za sobą drzwi. Jest przeciąg.

- Wyjdę, kiedy powiem to, co mam do powiedzenia. Nie waż się pan mieszać w moje sprawy. Wiem, że panna Stoner tu była. Śledziłem ją! Jestem takim człowiekiem, z którym lepiej się nie wadzić! Proszę spojrzeć! - szybko podszedł do kominka, chwycił pogrzebacz i zgiął go wpół swymi ogromnymi ogorzałymi rękami.

- Uważaj, pan, żebym pana nie dostał w swoje ręce! - warknął, rzucił zgięty pogrzebacz

na kominek i wyszedł z pokoju.

- Jaki uroczy człowiek - Holmes nie mógł się powstrzymać od śmiechu. - Wprawdzie nie jestem równie potężny, ale gdyby został chwilę dłużej, mógłbym pokazać mu, że mam nie mniej krzepy niż on - mówiąc to, podniósł pogrzebacz i szybkim ruchem przywrócił mu dawny kształt. - Cóż za bezczelność utożsamiać mnie z policyjnymi detektywami! Ten incydent dodaje smaczku dochodzeniu. Mam nadzieję, że nasza młoda przyjaciółka nie będzie miała nieprzyjemności z powodu tego, że ojczym ją wyśledził. Teraz, Watsonie, zjemy śniadanie, a później pójdę do Kolegium Cywilistów12. Myślę, że uda mi się tam uzyskać ważne informacje.

Dochodziła pierwsza, kiedy Holmes wrócił ze swej wyprawy. Trzymał w ręku arkusz niebieskiego papieru, na którym były nabazgrane notatki i cyfry.

- Widziałem testament zmarłej żony doktora, chciałem sprawdzić, co zostało w nim zawarte - wyjaśnił. - Musiałem też obliczyć obecne zyski z opisanych w nim inwestycji. Całkowity dochód, który w chwili śmierci testatorki wynosił niecałe tysiąc sto funtów, zmalał w wyniku spadku cen płodów rolnych do siedmiuset pięćdziesięciu funtów. Każda córka była uprawniona do pobierania dwustu pięćdziesięciu funtów po zawarciu małżeństwa. Jest zatem jasne, że gdyby obie wyszły za mąż, ta okrągła sumka skurczyłaby się do śmiesznej kwoty, a nawet zamążpójście jednej z dziewcząt poważnie by ją uszczupliło. Dobrze wykorzystałem ten poranek, upewniłem się, że ojczym ma bardzo istotny powód, by nie dopuścić do żadnego małżeństwa. A teraz, Watsonie, nie mamy czasu do stracenia, zwłaszcza że doktor wie, iż interesujemy się jego sprawą. Jeśli jesteś gotów, możemy wezwijmy dorożkę; pojedziemy na dworzec Waterloo. Byłbym wielce zobowiązany, gdybyś wziął ze sobą rewolwer. Broń marki Eley13 to znakomity argument w dyskusji z dżentelmenem, który potrafi zawiązywać pogrzebacze na supeł. Myślę, że poza rewolwerem potrzebujemy jedynie szczoteczek do zębów.

Na dworcu udało nam się szybko złapać pociąg do Leatherhead. W gospodzie przy stacji wynajęliśmy dwukółkę; mieliśmy przed sobą cztery lub pięć mil uroczej drogi, typowej dla Surrey. Pogoda była idealna. Słońce świeciło jaskrawo, a po niebie płynęło kilka pierzastych chmurek. Drzewa i krzewy rosnące przy drodze wypuszczały pierwsze pąki, a powietrze było nasycone przyjemnym zapachem wilgotnej ziemi. Słodkie obietnice wiosny tworzyły dla mnie dziwny kontrast z ponurą sprawą, z powodu której przyjechaliśmy tutaj. Mój towarzysz siedział z przodu ze skrzyżowanymi rękami; kapelusz miał nasunięty na oczy, głowę opuścił na piersi. Był zatopiony w myślach, ale nagle drgnął, dotknął mego ramienia i wskazał na łąki.

- Popatrz na to - powiedział.

Na łagodnym wzgórzu rozciągał się gęsty las, który na szczycie przechodził w zagajnik. Pomiędzy gałęziami prześwitywały szare ściany i dach bardzo starego dworu.

- Czy to Stoke Moran? - spytał Holmes.

- Tak, proszę pana, to dom doktora Grimesby’ego Roylotta - potwierdził woźnica.

- Jest tam teraz jakiś remont - odrzekł mój przyjaciel - tam właśnie chcemy pojechać.

- Wioska leży w innym miejscu - wyjaśnił woźnica, wskazując na dachy widoczne w pewnej odległości po naszej lewej stronie - ale jeśli chcą się panowie dostać do domu, najlepiej będzie przejść przez przełaz, a potem ścieżką przez pola, tak, jak idzie tamta pani.

- Zdaje się, że to panna Stoner - zauważył Holmes, osłaniając ręką oczy. - Dziękuję, pójdziemy za pańską radą.

Wysiedliśmy, zapłaciliśmy woźnicy, i dwukółka ruszyła w drogę powrotną do Leatherhead.

- Pomyślałem sobie - rzekł Holmes, kiedy wchodziliśmy na pole - że lepiej będzie, aby ten człowiek myślał, iż jesteśmy architektami lub przyjechaliśmy tu w interesach. Może to go powstrzyma przed plotkowaniem na nasz temat. Dzień dobry, panno Stoner. Widzę, że dotrzymała pani słowa.

Nasza klientka pośpieszyła nam na powitanie, na jej twarzy malowała się radość.

- Tak bardzo na panów czekałam! - krzyknęła, ściskając nam ręce. - Wszystko znakomicie się udało. Doktor Roylott pojechał do miasta i raczej nie wróci przed wieczorem.

- Mieliśmy przyjemność poznać doktora - rzekł Holmes, po czym w kilku słowach wyjaśnił, co zaszło. Panna Stoner pobladła, słuchając jego opowieści.

- Wielkie nieba! - wykrzyknęła. - Śledził mnie!

- Na to wygląda.

- Jest tak przebiegły, że nigdy nie czuję się bezpieczna. Czego mam się spodziewać po jego powrocie?

- Powinien mieć się na baczności, może się bowiem okazać, że tropi go ktoś bardziej przemyślny niż on sam. Proszę zamknąć się dziś w swoim pokoju, a jeśli doktor będzie próbował się pani naprzykrzać, zawieziemy panią do ciotki do Harrow. Teraz musimy jak najlepiej wykorzystać czas. Proszę zaprowadzić nas do pokoi, które mamy obejrzeć.

Kamień, z którego został zbudowany dwór, był porośnięty mchem. Środkowa część wznosiła się wysoko, a dwa łukowate skrzydła rozciągały się po jej bokach niczym szczypce kraba. W jednym ze skrzydeł brakowało szyb, okna były zabite deskami, a dach się zapadał. Istny obraz nędzy i rozpaczy! Centralna część budynku była w nieco lepszym stanie, a prawe skrzydło wyglądało dość nowocześnie. W oknach były rolety, a z kominów unosił się błękitny dym, tam właśnie mieszkała rodzina. Przy jednej ze ścian stały rusztowania, a kamienne mury były w jednym miejscu przebite. Kiedy dotarliśmy na miejsce, nie zastaliśmy tam nikogo z robotników. Holmes powoli przeszedł się po zaniedbanym trawniku i z wielką uwagą przyjrzał się oknom od zewnątrz.

- Rozumiem, że to jest okno pani dawnego pokoju, to środkowe pokoju pani siostry, a położone najbliżej głównego budynku znajduje się w sypialni doktora Roylotta?

- Zgadza się. Teraz śpię w środkowym pokoju.

- Przeniosła się tam pani na czas remontu? Nie wydaje mi się jednak, by ta ściana pilnie wymagała naprawy.

- Bo nie wymaga. Sądzę, że prace były pretekstem, by zmusić mnie do zmiany pokoju.

- Tak, to wiele wyjaśnia. Rozumiem, że po drugiej stronie tego wąskiego skrzydła biegnie korytarz, na który wychodzą pokoje. Czy są w nim okna?

- Tak, ale bardzo małe. Nikt by się nie przecisnął przez nie.

- Pani siostra i pani zamykały drzwi na noc, więc nie sposób było dostać się do waszych sypialni z tamtej strony. Czy mogłaby pani teraz pójść do swojego pokoju i zamknąć okiennice?

Panna Stoner zrobiła to, o co prosił Holmes, a on po uważnym przyjrzeniu się okiennicom próbował najróżniejszych sposobów, by je otworzyć z zewnątrz, jednak mu się to nie udało. Nie znalazł szpary, w którą można by wetknąć nóż, by podważyć kratę, a oględziny zawiasów dokonane przez szkło powiększające wykazały, że są one wykonane z żelaza i mocno osadzone w masywnym murze.

- Hmm - stwierdził mój przyjaciel, z zakłopotaniem pocierając podbródek - zdaje się, że moja teoria się nie potwierdza. Nikt nie zdołałby sforsować zamkniętych okiennic. Zobaczmy, czy uda się coś znaleźć we wnętrzu domu.

Niewielkie boczne drzwi prowadziły do bielonego wapnem korytarza, na który wychodziły trzy sypialnie. Do pierwszej z nich Holmes nawet nie zajrzał. Poszliśmy od razu do środkowej, w której sypiała obecnie panna Stoner, a gdzie wyzionęła ducha jej siostra. Był to przytulny pokoik z niskim sufitem i otwartym kominkiem, typowy dla starych wiejskich domów.

W jednym rogu znajdowało się wąskie łóżko przykryte białą narzutą, w drugim stała komódka, a po lewej stronie od okna - toaletka. Te sprzęty oraz dwa wyplatane krzesła stanowiły całe umeblowanie pokoju. Pośrodku leżał wełniany dywan. Podłoga i boazeria na ścianach wykonane z brązowej, przeżartej przez korniki dębiny, były tak stare, że zapewne nie były zmieniane od czasu zbudowaniu domu. Holmes postawił jedno z krzeseł w rogu i w milczeniu usiadł na nim, dokładnie lustrując wzrokiem każdy szczegół pokoju.

- Gdzie znajduje się dzwonek? - spytał w końcu, wskazując na wiszący nad łóżkiem gruby sznur zakończony frędzlem, który leżał na poduszce.

- W pokoju gospodyni.

- Sznur wydaje się nowszy niż reszta sprzętów.

- Owszem, został założony zaledwie kilka lat temu.

- Prosiła o to pani siostra?

- Nie, nigdy nie słyszałam, by go używała. Przywykłyśmy same się o siebie troszczyć.

- Istotnie, zdaje się, że umieszczono go tu bez potrzeby. A teraz proszę wybaczyć, przez chwilę przyjrzę się podłodze. - Holmes pochylił się nad posadzką i z lupą w dłoni zaczął się czołgać tam i z powrotem, uważnie oglądając szpary pomiędzy deskami. Następnie z taką samą uwagą przyjrzał się boazerii. Wreszcie podszedł do łóżka i przez jakiś czas badał jego konstrukcję i ścianę, przy której stał mebel. W końcu chwycił sznur i mocno za niego pociągnął.

- To atrapa - stwierdził.

- Jak to, nie dzwoni?

- Nie, nie jest nawet przymocowany do dzwonka. Ciekawe. Proszę się przyjrzeć, wisi tylko na haczyku, który umocowano tuż nad małym otworem wentylacyjnym.

- Cóż za absurd! Nigdy wcześniej tego nie zauważyłam.

- To bardzo dziwne - mruknął Holmes, ciągnąc ponownie za sznur. - W ogóle kilka rzeczy w tym pokoju mnie zastanawia. Na przykład, jakim głupcem musiał być jego budowniczy, skoro przebił otwór wentylacyjny do drugiej sypialni. Przecież równie łatwo mógł wpuścić tu świeże powietrze z zewnątrz!

- Ten otwór jest tu od niedawna - wyjaśniła dziewczyna.

- Pojawił się w tym samym mniej więcej czasie co sznur? - domyślił się Holmes.

- Tak, wówczas wykonano w domu kilka prac.

- Ich efekty są zaiste interesujące: atrapy sznurów od dzwonka i otwory wentylacyjne, które nie spełniają swej funkcji. Za pani pozwoleniem, panno Stoner, obejrzymy teraz kolejny pokój.

Sypialnia doktora Grimesby’ego Roylotta była większa niż pokój jego pasierbicy, ale równie prosto umeblowana. Przy łóżku polowym stał fotel, niewielka drewniana biblioteczka wypełniona była książkami, głównie z dziedziny techniki; znajdowały się tu jeszcze zwykłe drewniane krzesło przy ścianie, okrągły stół i duży żelazny sejf. Holmes powoli okrążył pokój, przyglądając się z zainteresowaniem każdemu przedmiotowi po kolei.

- Co jest w środku? - spytał, stukając w sejf.

- Papiery mego ojczyma.

- Zaglądała tam pani?

- Tylko raz, kilka lat temu. Pamiętam, że był wypełniony papierami.

- I nie było w nim na przykład kota?

- Nie. Skąd ten dziwny pomysł?

- Proszę spojrzeć na to - powiedział, wskazując na stojący na sejfie spodeczek z mlekiem.

- Nie mamy kota, są tu jednak pawian i gepard.

- Ano tak! Gepard jest co prawda wielkim kotem, ale śmiem twierdzić, że spodeczek mleka nie zaspokoi raczej jego apetytu. Chciałbym sprawdzić jeszcze jedno - rzekł, kucając przed drewnianym krzesłem i uważnie przyglądając się jego siedzeniu.

- Dziękuję, to wystarczy. - Wstał i schował lupę do kieszeni. - Oho! Znalazłem coś wielce interesującego!

Przedmiotem, który przykuł uwagę mego przyjaciela, okazała się krótka smycz zwisająca z rogu łóżka. Zawiązano ją tak, że na jej końcu powstała pętla podobna do tej na końcu bata.

- Co o tym sądzisz, Watsonie?

- To całkiem zwyczajna smycz, nie wiem tylko, po co zawiązał pętlę.

- To już nie jest takie zwyczajne, prawda? Do licha, ten świat jest zły, ale nigdy nie bywa gorszy niż wtedy, gdy przemyślny człowiek używa swego sprytu do popełnienia zbrodni. Sądzę, że dość już widziałem. Panno Stoner, za pani pozwoleniem chciałbym wyjść na trawnik.

Nigdy nie widziałem twarzy mego przyjaciela równie ponurej i nachmurzonej jak wówczas, gdy opuściliśmy to miejsce. Kilka razy przeszliśmy się w milczeniu tam i z powrotem po trawniku, gdyż nie chcieliśmy przerywać biegu myśli Holmesa, póki sam nie ocknie się

z zadumy. W końcu mój przyjaciel stwierdził:

- Panno Stoner, proszę się zastosować skrupulatnie do moich rad, jest to niezwykle

ważne.

- Z pewnością ich posłucham.

- Sprawa jest zbyt poważna, nie wolno się wahać. Od pani posłuszeństwa może zależeć jej życie.

- Oddaję się do pana dyspozycji.

- Po pierwsze, ja i mój przyjaciel spędzimy najbliższą noc w pani pokoju.

Oboje z panną Stoner spojrzeliśmy na niego, zaskoczeni.

- Jest to niezbędne. Wszystko pani wyjaśnię. Czy we wsi jest oberża?

- Owszem, „Crown Inn”.

- Znakomicie. Czy widać z niej pani okna?

- Z pewnością.

- Po powrocie ojczyma pójdzie pani do swego pokoju, wymawiając się bólem głowy. Kiedy pani usłyszy, że doktor udał się na spoczynek, proszę otworzyć okiennice, odsunąć zasuwę, postawić w oknie zapaloną lampę, która będzie dla nas sygnałem, zabrać wszystko, czego może pani potrzebować, i pójść do swej dawnej sypialni. Sądzę, że mimo prowadzonych tam prac zdoła pani wytrzymać tam jedną noc.

- O tak, bez trudu.

- Resztę proszę pozostawić nam.

- Co zamierzają panowie zrobić?

- Spędzimy noc w pani pokoju, by odkryć przyczynę nękających ją hałasów.

- Panie Holmes, zdaje się, że wyrobił pan już sobie pogląd na tę sprawę - stwierdziła panna Stoner, kładąc rękę na rękawie mego towarzysza.

- Być może.

- Proszę o litość, proszę mi powiedzieć, co było przyczyną śmierci mojej siostry.

- Wolałbym wstrzymać się z tym do chwili zdobycia niepodważalnych dowodów.

- Może pan przynajmniej powiedzieć mi, czy potwierdziły się moje przypuszczenia, że zmarła z powodu nagłego przerażenia?

- Nie sądzę. Myślę, że istniała bardziej realna przyczyna. A teraz, panno Stoner, musimy panią zostawić. Gdyby doktor Roylott nas tu zastał, wszystkie wysiłki poszłyby na marne.

Do zobaczenia, proszę być dzielną. Jeśli zrobi pani to, o co prosiłem, może pani być pewna, że wkrótce nie będzie jej groziło żadne niebezpieczeństwo.

Bez przeszkód wynajęliśmy z Holmesem sypialnię i salon w „Crown Inn”. Nasze pokoje znajdowały się na piętrze. Z ich okien widać było bramę i zamieszkane skrzydło dworu Stoke Moran. O zmierzchu zobaczyliśmy, jak przyjechał doktor Grimesby Roylott. Jego potężna postać górowała nad drobną sylwetką powożącego chłopca. Woźnica miał trudności z otwarciem ciężkiej żelaznej bramy; słyszeliśmy ochrypły ryk doktora i widzieliśmy, z jaką wściekłością wygrażał młodzikowi pięściami. W końcu dwukółka wjechała przez bramę, i kilka minut później ukazało się pomiędzy drzewami światło lampy, która została zapalona w jednym z salonów.

- Watsonie - rzekł Holmes, kiedy siedzieliśmy razem w zapadających ciemnościach - nie wiem, czy powinienem cię zabierać dziś ze sobą. Może być bardzo niebezpiecznie.

- Czy mogę się przydać?

- Twoja obecność może przynieść nieocenione korzyści.

- W takim razie bezwzględnie idę z tobą.

- To bardzo uprzejme z twojej strony.

- Mówiłeś o niebezpieczeństwie. Najwyraźniej zobaczyłeś w tych pokojach coś, czego ja nie zauważyłem.

- Nie. Widzieliśmy obaj to samo, ale mnie się udało coś z tego wywnioskować.

- Nie dostrzegłem niczego godnego uwagi poza sznurem od dzwonka, ale nie potrafię sobie wyobrazić, do czego miałby on służyć.

- Widziałeś otwór wentylacyjny?

- Tak, ale nie wydaje mi się, by niewielki otwór pomiędzy pokojami był czymś szczególnie niezwykłym. Jest tak mały, że nawet szczurowi niełatwo byłoby się przez niego przecisnąć.

- Wiedziałem, że znajdziemy taki otwór, jeszcze nim znaleźliśmy się w Stoke Moran.

- Drogi Holmesie!

- Tak było. Pamiętasz zapewne, jak panna Stoner stwierdziła, że jej siostra czuła zapach cygar doktora Roylotta. To od razu nasunęło mi myśl, że pomiędzy pokojami musi istnieć połączenie, na tyle małe, że nie zwrócono na nie uwagi podczas śledztwa. Wywnioskowałem zatem, że chodzi o otwór wentylacyjny.

- Jaką szkodę może spowodować taki otwór?

- Zwróć uwagę na osobliwą zbieżność dat. W ścianie, przy której stoi łóżko, wybito otwór wentylacyjny i zawieszono sznur od dzwonka. Dziewczyna, która śpi w tym łóżku, umiera. Czy to cię nie zastanawia?

- Jak dotąd nie widzę związku pomiędzy tymi faktami.

- Czy nie zauważyłeś niczego niezwykłego w łóżku?

- Nie.

- Jest przytwierdzone do podłogi. Czy widziałeś wcześniej coś takiego?

- Muszę przyznać, że nie.

- Panna Julia nie mogła zatem przesunąć łóżka. Ono zawsze znajdowało się w tej samej pozycji względem otworu i sznura. Nie mówię już o dzwonku, gdyż najwyraźniej nigdy nie był do tego sznura przymocowany.

- Holmesie! - wykrzyknąłem. - Zdaje się, że zaczynam rozumieć, do czego zmierzasz. Przybyliśmy w samą porę, by zapobiec potwornej i jakże wyrafinowanej zbrodni.

- Bardzo potwornej i bardzo wyrafinowanej. Kiedy lekarz schodzi na złą drogę, staje się najgroźniejszym z przestępców, posiada bowiem rozległą wiedzę i stalowe nerwy. Palmer i Pritchard14 należeli do najlepszych specjalistów w swym zawodzie. Ten człowiek jest jeszcze bardziej przebiegły, ale sądzę, Watsonie, że mimo wszystko uda nam się go przechytrzyć. Nim skończy się ta noc, będziemy świadkami wielkich okropności, więc póki co zapalmy spokojnie fajki i spędźmy te kilka godzin, myśląc i rozmawiając o czymś przyjemniejszym.

Około dziewiątej światła przebłyskujące pomiędzy drzewami zgasły, i dwór pogrążył się w mroku. Powoli upłynęły dwie godziny. Kiedy zegar wybijał jedenastą, tuż naprzeciwko naszych okien pojawiło się jedno jaskrawe światełko.

- Oto sygnał dla nas! - Holmes zerwał się na równe nogi. - Lampa stoi w środkowym

oknie.

Nim wyszliśmy, mój przyjaciel zamienił kilka słów z gospodarzem, wyjaśniając mu, że udajemy się z późną wizytą do znajomego, i niewykluczone, iż spędzimy u niego noc. Po chwili znaleźliśmy się na nieoświetlonej drodze. Prosto w twarz wiał zimny wiatr. Szliśmy, kierując się samotnym żółtym światełkiem, migoczącym w mroku.

Bez trudu weszliśmy na teren posiadłości, gdyż w starym murze otaczającym park były liczne wyłomy. Idąc pomiędzy drzewami, dotarliśmy do trawnika, przecięliśmy go i już mieliśmy wejść przez okno do domu, kiedy z kępy wawrzynu wyskoczył stwór przypominający wyglądem ohydnie zniekształcone dziecko, opadł na trawę pokręconymi kończynami, szybko przemknął przez trawnik i zniknął w mroku.

- Mój Boże! - wyszeptałem. - Widziałeś to?

Przez chwilę Holmes był równie zbity z tropu jak ja i, poruszony, złapał mnie za nadgarstek. Jego ręka zacisnęła się na mojej jak imadło, jednak szybko wybuchnął cichym śmiechem i przyłożył usta do mojego ucha.

- Doprawdy, to uroczy dom - wymamrotał. - Właśnie spotkaliśmy pawiana.

Zapomniałem o dziwnych ulubieńcach doktora. Gdzieś na terenie posiadłości znajdował

się również gepard, który w każdej chwili mógł skoczyć nam na plecy. Muszę przyznać, że poczułem się znacznie spokojniejszy, kiedy idąc za przykładem Holmesa, zdjąłem buty i wdrapałem się do sypialni. Mój towarzysz bezgłośnie zamknął okiennice, przestawił lampę na stolik i obrzucił wzrokiem pokój. Wszystko w środku wyglądało tak samo, jak podczas naszej wizyty w ciągu dnia. Holmes podkradł się do mnie, zwinął dłonie w trąbkę i szepnął do ucha tak, że ledwie zdołałem rozróżnić słowa:

- Nawet najcichszy dźwięk może pokrzyżować nasze plany.

Skinąłem głową na znak, że usłyszałem.

- Musimy siedzieć po ciemku. Przez otwór widać światło.

Ponownie pokiwałem głową.

- Nie zasypiaj. Od tego będzie zależało twoje życie. Miej pod ręką pistolet, może się przydać. Ja usiądę na skraju łóżka, ty siądź na tamtym krześle.

Wyjąłem rewolwer i położyłem go na stoliku. Holmes położył obok siebie długą cienką rózgę, którą przyniósł ze sobą, a obok niej pudełko zapałek i ogarek świecy. Następnie zgasił lampę, i pokój pogrążył się w ciemnościach.

Nigdy nie zapomnę tego straszliwego oczekiwania. Do moich uszu nie dochodził żaden dźwięk, nawet odgłos oddechu, ale wiedziałem, że mój towarzysz siedzi z otwartymi oczami zaledwie o kilka stóp ode mnie w takim samym stanie nerwowego napięcia, w jakim znajdowałem się i ja. Przez okiennice nie przedostawał się nawet najmniejszy promyczek światła, czekaliśmy więc w całkowitych ciemnościach.

Z zewnątrz od czasu do czasu dochodziły krzyki nocnych ptaków, a raz usłyszałem tuż za oknem miauczenie, podobne do kociego. Świadczyło to, że po posiadłości istotnie grasuje gepard. Słychać też było odległe bicie zegara na wieży kościoła, który wydzwaniał kwadranse.

Jakże długie się one zdawały! Wybiła dwunasta, pierwsza, druga i trzecia, a my wciąż siedzieliśmy w ciszy, czekając na to, co miało się stać.

Nagle w otworze wentylacyjnym rozbłysło światło, które po chwili zniknęło. Poczułem silny zapach płonącego oleju i rozgrzanego metalu, w pokoju obok zapalono lampę, a następnie ją osłonięto. Usłyszałem cichy szelest, a później znów zapadła cisza, jedynie zapach się nasilił. Przez pół godziny siedziałem, wytężając słuch. Nagle dało się słyszeć kolejny dźwięk, był to delikatny syk podobny do tego, jaki wydaje para buchająca z czajnika. Kiedy tylko rozległ się ten odgłos, Holmes zerwał się z łóżka, zapalił zapałkę i zaczął wściekle tłuc rózgą w sznur od dzwonka.

- Widziałeś go, Watsonie? Widziałeś go? - krzyknął.

Mnie jednak nie udało się niczego zobaczyć. Kiedy Holmes zapalił zapałkę, wyraźnie usłyszałem cichy gwizd, ale nagły rozbłysk oślepił moje przyzwyczajone do ciemności oczy, i nie miałem pojęcia, w co tak zawzięcie uderza mój przyjaciel. Zauważyłem jednak, że na jego twarzy, która stała się trupio blada, pojawił się wyraz przerażenia i obrzydzenia. Po chwili przestał wymachiwać rózgą i spojrzał w stronę otworu. Wtedy nocną ciszę rozdarł najstraszliwszy krzyk, jaki w życiu słyszałem. Ochrypły ryk bólu i wściekłości stawał się coraz głośniejszy, po czym przeszedł w okropne skrzeczenie. Podobno ten krzyk pobudził mieszkańców wioski, a nawet śpiących z sąsiedniej parafii. Obaj z Holmesem zdrętwieliśmy, usłyszawszy go, i staliśmy, patrząc na siebie, póki nie przebrzmiało echo i znów nie zapanowała cisza.

- Co to było? - wykrztusiłem.

- Oznacza to, że już po wszystkim - odparł mój przyjaciel - i że być może stało się najlepsze, co się mogło stać. Weź swój rewolwer i chodź ze mną do sypialni doktora.

Z poważną miną zapalił lampę i wyszedł na korytarz. Dwukrotnie zapukał do drzwi, ale nie było żadnej odpowiedzi. Holmes przekręcił gałkę i wszedł do pokoju. Podążyłem za nim, ściskając w dłoni broń z odwiedzionym kurkiem.

Naszym oczom ukazał się osobliwy widok. Na stole stała częściowo przysłonięta lampa, rzucając jaskrawe światło na otwarty sejf. Doktor Grimesby Roylott siedział przy stole na drewnianym krześle. Był ubrany w długi szary szlafrok, spod którego wystawały gołe kostki, a na nogach miał płaskie czerwone tureckie kapcie. Na jego kolanach leżała zapętlona smycz, którą zauważyliśmy wcześniej. Głowę miał zadartą i martwym wzrokiem wpatrywał się w sufit, w oczach zastygło przerażenie. Czoło miał obwiązane dziwną żółtą wstęgą w brązowe cętki, która ciasno przylegała do jego głowy. Kiedy weszliśmy do pokoju, doktor nie poruszył się ani nie wydał żadnego dźwięku.

- Wstęga! Wzorzysta wstęga! - wyszeptał Holmes.

Zrobiłem krok naprzód, i w tej samej chwili osobliwe nakrycie głowy zaczęło się ruszać. Pomiędzy włosami mężczyzny ukazały się płaski romboidalny łeb i napuszona szyja ohydnego węża.

- To żmija błotna, najbardziej jadowity wąż w Indiach! - wykrzyknął Holmes. - Roylott zmarł w ciągu dziesięciu sekund od ukąszenia. Prawdą jest, co mówią: kto pod kim dołki kopie, ten sam w nie wpada. Pozostaje nam umieścić tego potwora z powrotem w jego legowisku, zawieźć pannę Stoner w bezpieczne miejsce i powiadomić o wszystkim miejscową policję.

Mówiąc to, szybko chwycił smycz leżącą na kolanach zmarłego, opasał pętlą szyję gada, ściągnął go ze zwłok i, niosąc w wyciągniętym ręku, wrzucił do sejfu, który natychmiast zamknął.

Oto cała prawda o śmierci doktora Grimesby’ego Roylotta ze Stoke Moran. Nie będę przedłużał opowieści, która i tak się rozrosła ponad miarę. Przekazaliśmy smutne wieści przerażonej pannie Stoner, odwieźliśmy ją porannym pociągiem do Harrow i oddaliśmy pod opiekę jej zacnej ciotki. Przebiegające powoli oficjalne śledztwo zakończyło się stwierdzeniem, że przyczyną śmierci doktora była nieuwaga podczas zabawy z niebezpiecznym zwierzęciem. To, czego jeszcze nie wiedziałem o całej sprawie, dopowiedział Holmes następnego dnia podczas powrotnej podróży do Londynu.

- Drogi Watsonie - zaczął mój przyjaciel - wyciągnąłem całkowicie błędne wnioski, co pokazuje, jak niebezpieczna jest dedukcja, gdy nie ma wystarczających danych. Obecność Cyganów i słowo „wstęga”, którego biedna dziewczyna niewątpliwie użyła, by opisać to, co zdążyła zobaczyć w świetle zapałki, naprowadziły mnie na zupełnie fałszywy trop. Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć jedynie, że natychmiast odrzuciłem błędną hipotezę, kiedy stało się dla mnie jasne, że niebezpieczeństwo czyhające na lokatorki tego pokoju nie mogło wtargnąć do środka ani drzwiami, ani oknem. Jak już wspomniałem, moją uwagę natychmiast przykuły otwór wentylacyjny i sznur od dzwonka, który zwisał aż na łóżko. Kiedy odkryłem, że sznur to atrapa, a łóżko jest przytwierdzone do podłogi, powziąłem przypuszczenie, że sznur stanowi pomost dla czegoś, co ma się dostać przez otwór do łóżka. Natychmiast pomyślałem

0 wężu, a kiedy się dowiedziałem, że doktor sprowadza zwierzęta z Indii, poczułem, że wpadłem na trop. Pomysł zastosowania trucizny, której nie wykryją żadne testy chemiczne, mógł przyjść do głowy jedynie sprytnemu i bezlitosnemu człowiekowi, który kształcił się na wschodzie. Szybkość działania tego rodzaju trucizny również była dla niego korzystna. Tylko wyjątkowo bystry lekarz sądowy zauważyłby dwa małe ciemne punkciki w miejscu, w które wbiły się zęby jadowe. Przypomniał mi się gwizd. Rzecz jasna, Roylott musiał mieć sposób, by wzywać węża z powrotem, by ofiara nie zobaczyła go w świetle poranka. Wytresował gada, zapewne za pomocą mleka, które widzieliśmy na spodeczku, tak, by wracał na wezwanie, i przekładał go przez otwór wentylacyjny o tej porze, którą uznał za dogodną, mając przekonanie, że wąż spełznie po linie na łóżko. Nie było pewne, że żmija ukąsi śpiącą, kobieta mogła unikać tego każdej nocy nawet przez tydzień, ale wcześniej czy później musiała paść ofiarą. Doszedłem do tych wniosków jeszcze przed wejściem do pokoju pana domu. Oględziny krzesła wykazały, że doktor regularnie na nim stawał, by sięgnąć do otworu. Sejf, spodeczek z mlekiem i zapętlona smycz rozwiały moje ostatnie wątpliwości. Metaliczny dźwięk, który słyszała panna Stoner, rozlegał się, kiedy jej ojczym zamykał drzwi sejfu za jego straszliwym mieszkańcem. Kiedy potwierdziłem swoje przypuszczenia, podjąłem kroki, by dowieść słuszności moich domysłów. Usłyszawszy syk gada, który zapewne nie uszedł i twojej uwagi, natychmiast zapaliłem światło

1 ruszyłem do ataku, zmuszając węża do ucieczki z powrotem przez otwór, i, jak się okazało, skłaniając go do zaatakowania jego pana, który znajdował się po drugiej stronie. Niektóre z mych ciosów dosięgły celu i rozdrażniły gada tak, że zaatakował pierwszą osobę, która stanęła mu na drodze. Niewątpliwie czyni mnie to współodpowiedzialnym za śmierć doktora Grimesby’ego Roylotta, ale nie wydaje mi się, bym odczuwał z tego powodu wyrzuty sumienia.

12 Kolegium Cywilistów (ang. Doctor’s Commons) - stowarzyszenie londyńskich cywilistów, istniejące od XVI do początku XX wieku, zajmujące się m.in. sprawami spadkowymi (przyp. tłum.)

13 istniejąca do dziś firma, obecnie wytwarzająca amunicję i broń sportową (przyp. tłum.)

14 dr William Palmer (1824-1856) i dr Edward William Pritchard (1825-1865) należeli do grona najsłynniejszych XIX-wiecznych brytyjskich morderców (przyp. tłum.)

Rozdział dziewiąty

Kciuk inżyniera


We wszystkich sprawach, które mój przyjaciel Sherlock Holmes rozwiązał w trakcie naszej znajomości, ja zwróciłem jego uwagę na zagadkowość problemu jedynie w dwóch przypadkach: szaleństwa pułkownika Warburtona i kciuka pana Hatherleya. Pierwsze z tych śledztw dawało mu duże pole do popisu jako wnikliwemu i oryginalnemu obserwatorowi, drugie natomiast zaczęło się tak dziwnie i przebiegało tak dramatycznie, że może być warte wzmianki, choć zapewniło memu przyjacielowi mniejsze możliwości stosowania dedukcji, dzięki której uzyskiwał tak znakomite wyniki. Zdaje się, że tę historię opisywały kiedyś gazety, ale jak w każdym podobnym przypadku robi znacznie mniejsze wrażenie, kiedy jest w skrócie podana na połowie kolumny, niż wówczas, gdy fakty powoli przewijają się przed oczyma czytelnika, a zagadka stopniowo się wyjaśnia, gdyż każdy nowy szczegół stanowi kolejny krok do odkrycia prawdy. Okoliczności tej sprawy wywarły na mnie na tyle głębokie wrażenie, że nie zdołały go zatrzeć dwa lata, jakie minęły od jej wyjaśnienia.

Zdarzenia, o których zamierzam tu opowiedzieć, miały miejsce w lecie 1889 roku niedługo po moim ślubie. Wróciłem do cywilnej praktyki lekarskiej i pozostawiłem Holmesa samego w mieszkaniu przy Baker Street. Odwiedzałem go regularnie; czasem udawało mi się go przekonać, by porzucił swe nawyki i złożył nam wizytę. Miałem coraz więcej pacjentów, a że mieszkałem teraz niedaleko dworca Paddington, byli wśród nich także urzędnicy. Jeden z nich, którego wyleczyłem z bolesnej i przewlekłej choroby, zachwalał me umiejętności wszystkim, komu tylko mógł, i posyłał do mnie każdego, kogo tylko był w stanie namówić do wizyty u lekarza.

Pewnego ranka, tuż przed siódmą, obudziło mnie pukanie. Pokojówka oznajmiła, że dwaj mężczyźni przybyli z dworca Paddington i są u mnie w poczekalni. Wiedziałem z doświadczenia, że wypadki na kolei rzadko bywają niegroźnymi, więc pośpiesznie się ubrałem i szybko zbiegłem na dół. Kiedy byłem na schodach, z poczekalni wyszedł mój dawny pacjent i zamknął za sobą drzwi.

- Przyprowadziłem go tu - wyszeptał, wskazując kciukiem drzwi. - On jest tutaj.

- O co chodzi? - spytałem.

Mówił tak, jakby zamknął u mnie jakiegoś dziwnego stwora.

- Pomyślałem, że sam go przyprowadzę, żeby nie uciekł. No i proszę, siedzi tam. Muszę lecieć, doktorze, mam swoje obowiązki, podobnie jak pan. - Mój niezawodny naganiacz poszedł, nim zdążyłem mu podziękować.

Przy stole w poczekalni siedział dżentelmen ubrany w tweedowy garnitur w kolorze wrzosu. Miękka płócienna czapka leżała na książkach. Jedną rękę miał owiniętą chusteczką, całą pokrytą plamami krwi. Był to młody trzydziestoletni mężczyzna o wyrazistych rysach twarzy, bardzo blady, sprawiający wrażenie człowieka, który siłą woli stara się opanować silne wzburzenie.

- Przepraszam, że tak wcześnie zrywam pana z łóżka, doktorze - powiedział - ale w nocy uległem poważnemu wypadkowi. Przyjechałem rannym pociągiem. Kiedy rozpytywałem na dworcu Paddington, gdzie mogę znaleźć lekarza, ten zacny dżentelmen był na tyle miły, że zaprowadził mnie do pana. Dałem pokojówce wizytówkę, ale widzę, że zostawiła ją na stoliku. Zerknąłem na wizytówkę: „Pan Victor Hatherley, inżynier hydraulik, Victoria Street 16A (trzecie piętro)”.

Tak poznałem nazwisko, zawód i adres zamieszkania mego porannego gościa.

- Przepraszam, że kazałem panu czekać - powiedziałem, siadając w fotelu. - Jechał pan całą noc, już samo to jest nużące.

- Och, ta ostatnia noc wcale nie była nudna - odrzekł mój pacjent i się roześmiał.

Półleżąc w krześle, cały trząsł się ze śmiechu, w którym brzmiała jakaś wysoka nuta. Jako

lekarzowi bardzo mi się nie spodobał.

- Proszę przestać! Niech się pan weźmie w garść! - krzyknąłem i nalałem mu wody z karafki.

Nie przyniosło to jednak skutku. Mężczyzna wpadł w histerię. Zdarza się to czasem ludziom o silnym charakterze, którzy mają za sobą ciężkie przeżycia. Mój pacjent doszedł po chwili do siebie, ale był blady i wyglądał na wycieńczonego.

- Zrobiłem z siebie durnia - wykrztusił.

- Bynajmniej. Proszę to wypić. - Podałem mu wodę, do której wlałem trochę brandy, i po chwili na jego blade policzki zaczął powoli wypływać rumieniec.

- Już lepiej - powiedział. - Doktorze, proszę zająć się teraz moim kciukiem, a raczej tym, co po nim pozostało.

Rozwinął chusteczkę i wyciągnął rękę. Choć mam stalowe nerwy, zadrżałem na ten widok. Cztery palce były wyprostowane, a w miejscu, gdzie powinien znajdować się kciuk,

widniała ohydna gąbczasta czerwona plama. Palec został wyrwany albo odcięty u samej nasady.

- Wielkie nieba! - wykrzyknąłem. - To straszna rana. Musiała bardzo krwawić.

- Owszem. Po zranieniu zemdlałem, i chyba przez długi czas byłem nieprzytomny. Kiedy odzyskałem świadomość, wciąż krwawiłem, więc mocno owinąłem chustkę wokół nadgarstka i przewiązałem gałązką.

- Znakomicie! Chirurg by tego lepiej nie zrobił!

- To hydraulika, która jest przecież moją dziedziną.

- Ranę zadano bardzo ciężkim ostrym narzędziem - stwierdziłem, oglądając obrażenie.

- Czymś w rodzaju tasaka - potwierdził mój pacjent.

- Czy to był wypadek?

- Bynajmniej.

- Co takiego? Padł pan ofiarą zamachu?

- Nie inaczej.

- Przeraża mnie pan.

Oczyściłem, osuszyłem i opatrzyłem ranę, a potem opatrzyłem watą i bandażami nasączonymi kwasem karbolowym. Hatherley zniósł cały zabieg bez mrugnięcia okiem, choć od czasu do czasu przygryzał wargi.

- Jak się pan teraz czuje? - spytałem, kiedy skończyłem zabieg.

- Znakomicie. Dzięki brandy i bandażom jestem jak nowo narodzony. Miałem chwilę słabości, ale, trzeba przyznać, wiele przeszedłem.

- Może lepiej byłoby, gdyby pan o tym nie mówił. To z pewnością wyczerpuje pana nerwowo.

- Nie, już nie. Będę musiał zrelacjonować wszystko policji, ale szczerze mówiąc, gdyby nie przekonujący dowód w postaci rany, wątpię, czy uwierzyliby w moje zeznania. Moja historia jest doprawdy osobliwa, a nie mam zbyt wielu dowodów. Nawet jeśli potraktują mnie poważnie, poszlaki, jakich mogę dostarczyć, są tak wątpliwe, że nie wiadomo, czy sprawiedliwości stanie się zadość.

- Ha! - wykrzyknąłem. - Jeśli jest zagadka, którą trzeba rozwiązać, powinien pan zasięgnąć rady mojego przyjaciela Sherlocka Holmesa, zanim pójdzie pan na posterunek policji.

- Słyszałem o tym człowieku - przyznał mój pacjent. - Bardzo bym się ucieszył, gdyby się zgodził zająć moją sprawą, choć oczywiście muszę zawiadomić też policję. Czy zechciałby

pan wspomnieć panu Holmesowi o mnie?

- Uczynię więcej, zawiozę pana do niego.

- Będę niezmiernie zobowiązany.

- Pojedziemy dorożką. Dotrzemy na miejsce w samą porę, by zjeść z nim śniadanie. Czy czuje się pan na siłach jechać dorożką?

- Tak, i nie odzyskam spokoju, póki nie opowiem swojej historii.

- W takim razie każę służącej wezwać powóz, za chwilę wrócę. - Pobiegłem na górę, wyjaśniłem pokrótce żonie, w czym rzecz, i po pięciu minutach jechaliśmy wraz z mym nowym znajomym dorożką na Baker Street.

Tak jak się spodziewałem, zastaliśmy Holmesa jeszcze w szlafroku. Siedział w salonie, czytał w „Timesie” porady i palił pierwszą poranną fajkę, nabitą resztkami tytoniu z poprzedniego dnia. Resztki skrupulatnie zbierał i starannie suszył nad kominkiem. Mój przyjaciel przyjął nas bardzo życzliwie, kazał przynieść świeży bekon i jajka, i wspólnie zjedliśmy sycący posiłek. Kiedy wstaliśmy od stołu, Holmes zaproponował inżynierowi usiąść na kanapie, położył mu pod głowę poduszkę, a w zasięgu ręki postawił szklaneczkę wody z brandy.

- Nietrudno zauważyć, że przeżył pan coś niezwykłego, panie Hatherley - stwierdził. -Proszę czuć się jak u siebie i opowiedzieć nam o wszystkim, nie pomijając szczegółów; jeśli poczuje się pan zmęczony, proszę się nieco pokrzepić.

- Dziękuję - odpowiedział mój pacjent. - Od chwili gdy doktor mnie obandażował, czuję się jak nowo narodzony, a śniadanie, którym nas pan uraczył, dopełniło kuracji. Nie chcę zajmować zbyt wiele pańskiego cennego czasu, dlatego od razu przejdę do rzeczy.

Holmes usiadł w fotelu z senną miną, która skrywała jego bystrą i zapalczywą naturę, a ja ulokowałem się naprzeciw niego. W milczeniu wysłuchaliśmy niezwykłej historii naszego gościa.

- Muszę panom powiedzieć - zaczął - że jestem sierotą. W Londynie mieszkam sam, jestem kawalerem. Z zawodu inżynier hydraulik. Zdobyłem dość duże doświadczenie, terminując przez siedem lat w znanej firmie Venner & Matheson w Greenwich. Dwa lata temu, kiedy moje terminowanie dobiegło końca, odziedziczyłem znaczną sumę pieniędzy po śmierci mego ojca. Wówczas postanowiłem rozkręcić własny interes i wynająłem biuro przy Victoria Street. Chyba każdy, kto zaczyna własny interes, doświadcza wielkich problemów. W moim przypadku były one niezwykle poważne. W ciągu dwóch lat trzy razy udzieliłem porad i otrzymałem tylko jedno niewielkie zlecenie. Zarobiłem dwadzieścia siedem funtów i dziesięć szylingów brutto. W swym małym biurze czekałem codziennie od dziewiątej rano do czwartej po południu, aż w końcu zacząłem tracić nadzieję i doszedłem do wniosku, że nie powinienem był rozpoczynać własnej praktyki. Jednakże wczoraj, kiedy zamierzałem już wyjść z biura, mój recepcjonista oznajmił, że czeka na mnie dżentelmen, który chce porozmawiać o interesach. Podał mi wizytówkę gościa, na której widniał napis: „Pułkownik Lysander Stark”. Po chwili zjawił się sam pułkownik, człowiek dość wysokiego wzrostu i niezwykle szczupły. Nie przypominam sobie, bym widział w swym życiu kogoś równie chudego. Miał spiczasty nos i taki sam podbródek; skóra jego twarzy była mocno napięta na wystających kościach policzkowych. Uznałem, że taka postura wynika z przyrody i przyzwyczajeń, a nie z choroby. Mój gość miał przenikliwy wzrok, dziarski chód i pewny siebie sposób bycia. Był ubrany skromnie, lecz schludnie; na oko mógł mieć czterdzieści lat. „Pan Hatherley? - spytał z lekkim niemieckim akcentem. - Polecono mi pana jako fachowca nie tylko biegłego w swym zawodzie, ale także jako człowieka dyskretnego i zdolnego do zachowania tajemnicy”. Skłoniłem się, zadowolony (to samo poczułby każdy młody człowiek), i spytałem: „Kto wydał o mnie tak pochlebną opinię?”. „Nie powinienem chyba zdradzać tego panu. Wiem jednak z tego samego źródła, że nie ma pan rodziny i mieszka w Londynie sam”. „Zgadza się - odpowiedziałem - ale, proszę wybaczyć, nie rozumiem, jak to się ma do moich kwalifikacji zawodowych. Zdaje się, że chciał pan rozmawiać ze mną

0 interesach?”. „Owszem. Ale zaraz się pan przekona, że moje pytanie było jak najbardziej na miejscu. Mam dla pana zlecenie, lecz wymaga ono zachowania całkowitej, podkreślam, całkowitej dyskrecji. Takiej można oczekiwać raczej od człowieka żyjącego samotnie”. „Obiecuję dochować tajemnicy. Może pan całkowicie na mnie polegać” - zapewniłem. Pułkownik spojrzał na mnie bacznie. Chyba nigdy nie widziałem równie nieufnego i pełnego wątpliwości spojrzenia. „Jest pan skłonny przysiąc?” - zapytał. „Tak, przysięgam”. „Absolutne

1 całkowite milczenie przed pracą, w trakcie pracy i po jej zakończeniu; ani w mowie, ani na piśmie?”. „Daję panu słowo”. „Znakomicie” - stwierdził mężczyzna, po czym nagle przebiegł przez pokój i gwałtownym szarpnięciem otworzył drzwi. Korytarz był pusty. „W porządku -stwierdził, odwracając się. - Wiem, że recepcjoniści lubią czasami wtykać nos w sprawy swych chlebodawców. Teraz możemy spokojnie pomówić”. Postawił swoje krzesło bardzo blisko mojego i znów wbił we mnie przenikliwy wzrok. Dziwne zachowanie tego zasuszonego mężczyzny zaczęło budzić we mnie wstręt, poczułem też strach. Nawet obawa przed utratą klienta nie mogła zmusić mnie, żebym cierpliwie czekał, aż on zacznie mówić. „Proszę powiedzieć, o co panu chodzi - zażądałem. - Mój czas jest cenny”. Niech mi Bóg wybaczy to ostatnie zdanie, ale słowa same przyszły mi na myśl. „Czy odpowiadałoby panu pięćdziesiąt gwinei za noc pracy?” - spytał. „Owszem, tak”. „Mówię o nocy, ale w gruncie rzeczy chodzi mi wyłącznie o jedną godzinę. Chciałbym zasięgnąć pańskiej opinii w sprawie prasy hydraulicznej, która przestała działać. Jeśli pan wskaże, co się zepsuło, my sami szybko to naprawimy. Co pan sądzi o takim zleceniu?”. „Praca wydaje się łatwa, a wynagrodzenie hojne”. „Zgadza się. Chcielibyśmy, by przyjechał pan dziś ostatnim pociągiem”. „Dokąd?”. „Do Eyford w hrabstwie Berkshire. To niewielkie miasteczko niedaleko granicy z hrabstwem Oxfordshire, oddalone o siedem mil od Reading. Jadąc z dworca Paddington, dotarłby pan tam około jedenastej piętnaście”. „Zgoda”. „Przyjadę po pana powozem”. „A zatem trzeba będzie pojechać gdzieś dalej?”. „Tak, siedziba naszej firmy mieści się dość daleko na wsi, dobrych siedem mil od dworca w Eyford”. „Czyli nie dotrzemy na miejsce przed północą i do rana nie będę miał pociągu. Będę zmuszony zatrzymać się u państwa na noc”. „Tak. Dla nas to żaden kłopot”. „To bardzo niezręczna sytuacja. Czy nie mógłbym przyjechać o bardziej dogodnej porze?”. „Uznaliśmy, że najlepiej będzie, jeśli przybędzie pan późnym wieczorem. Właśnie z powodu tej niedogodności płacimy panu, młodemu i nieznanemu fachowcowi, taką stawkę, za którą moglibyśmy uzyskać opinię czołowych przedstawicieli pańskiej profesji. Oczywiście, może się pan wycofać”. Pomyślałem o pięćdziesięciu gwineach i o tym, jak bardzo by mi się one przydały: „Bynajmniej. Z chęcią uczynię zadość państwa życzeniom. Chciałbym jednak się dowiedzieć więcej o tym, co mam dla państwa zrobić”. „Ależ oczywiście. To naturalne, że zobowiązanie do zachowania tajemnicy, które na panu wymogliśmy, rozbudziło jego ciekawość. Nie będę niczego od pana wymagał, zanim wszystkiego panu nie wyjaśnię. Rozumiem, że nikt nas nie podsłuchuje”. „Absolutnie nikt”. „Zatem sprawa przedstawia się następująco. Wie pan zapewne, jak cennym surowcem jest ziemia fulerska. W Anglii występuje zaledwie w kilku miejscach”. „Owszem, słyszałem o niej”. „Jakiś czas temu zakupiłem maleńką parcelę nieopodal Reading. Poszczęściło mi się. Pod jednym z moich pól znajdują się złoża ziemi fulerskiej. Po bardziej precyzyjnym zbadaniu okazało się, że jest ono jednak dosyć małe i stanowi łącznik pomiędzy dwoma znacznie większymi złożami, leżącymi na ziemiach moich sąsiadów. Ci poczciwi ludzie nie mieli pojęcia, że ich działki mogą przynieść zysk nie mniejszy niż kopalnia złota. Rzecz jasna, w moim interesie leżało kupić te parcele, nim właściciele zdadzą sobie sprawę z ich wartości. Niestety, nie dysponowałem odpowiednim kapitałem. Wtajemniczyłem w sprawę kilku przyjaciół, którzy zaproponowali, byśmy potajemnie eksploatowali posiadane złoże i w ten sposób zarobili pieniądze na zakup. Robimy to już od pewnego czasu za pomocą prasy hydraulicznej, którą w tym celu zbudowaliśmy. Jak już wspominałem, prasa przestała działać. Chcielibyśmy poznać pańską opinię w tej sprawie. Zazdrośnie strzeżemy jednak naszej tajemnicy. Gdyby rozniosło się, że sprowadzamy do naszego domku inżynierów hydraulików, od razu pojawiłyby się pytania, a gdyby fakty wyszły na jaw, moglibyśmy się pożegnać z szansą zakupu pól i wprowadzenia w życie naszego planu. Dlatego kazałem panu przysiąc, że nikomu nie powie o dzisiejszej wycieczce do Eyford. Mam nadzieję, że wyraziłem się jasno?”. „Zrozumiałem wszystko - odpowiedziałem - poza tym, w jaki sposób wykorzystują państwo prasę hydrauliczną do wydobywania ziemi fulerskiej, która, z tego, co wiem, zwykle wykopywana jest z wyrobisk żwirowych”. „Jeśli o to chodzi - powiedział mój rozmówca, nie zrażony pytaniem - mamy własne sposoby. Prasujemy ziemię w cegły, które możemy przewozimy, nie ujawniając, z czego są zrobione. To jednak nieistotny szczegół. Zdradziłem panu swoją tajemnicę, panie Hatherley, i okazałem panu zaufanie. Będę pana oczekiwał w Eyford o jedenastej piętnaście” - powiedział, wstając. „Będę na pewno”. „I nikomu ani słowa” - powtórzył, rzucając mi ostatnie długie badawcze spojrzenie, po czym, ścisnąwszy moją rękę w swej zimnej dłoni, pośpiesznie opuścił biuro. Zapewne nie zdziwi panów, że gdy zacząłem spokojnie myśleć o całej sprawie, zdumiałem się tym powierzonym mi nagle zadaniem. Z jednej strony, cieszyłem się, gdyż zaproponowano mi stawkę dziesięciokrotnie wyższą od tej, której sam bym zażądał; za pierwszym zleceniem mogły pójść kolejne. Z drugiej natomiast fizjonomia i sposób bycia mego zleceniodawcy wywarły na mnie nieprzyjemne wrażenie, a jego historia o ziemi fulerskiej nie stanowiła przekonującego wyjaśnienia konieczności mojego przyjazdu o północy i wielkiego niepokoju o to, czy nikomu nie opowiem o podróży. Uciszyłem jednak swoje obawy, zjadłem porządną kolację, pojechałem na dworzec Paddington i, nic nikomu nie mówiąc, ruszyłem w drogę. W Reading musiałem nie tylko się przesiąść, ale i przejechać na inny dworzec, udało mi się jednak zdążyć na ostatni pociąg do Eyford, i po jedenastej wieczorem dotarłem na małą, słabo oświetloną stacyjkę. Wysiadłem tam jako jedyny pasażer, na peronie nie było nikogo prócz zaspanego tragarza z latarnią. Kiedy się znalazłem za ogrodzeniem stacji, okazało się, że po jego drugiej stronie, skryty w cieniu, czeka mój nowy znajomy. Bez słowa złapał mnie za ramię i szybko zaprowadził do powozu, który czekał z otwartymi drzwiczkami. Zasłonił okna po obu stronach, zastukał w przednią ściankę i odjechaliśmy co koń wyskoczy.

- Czy koń był tylko jeden? - wtrącił się Holmes.

- Tak.

- Zauważył pan, jakiej był maści?

- Tak, podchodząc do powozu, zobaczyłem zwierzę w świetle bocznych lamp. Był to kasztan.

- Wyglądał na wypoczętego czy na zmęczonego?

- Był świeżutki, i aż lśnił.

- Dziękuję. Przepraszam, że panu przerwałem, proszę, niech pan kontynuuje swe niezwykle zajmujące opowiadanie.

- Oczywiście. Ruszyliśmy i jechaliśmy co najmniej przez godzinę. Pułkownik Lysander Stark utrzymywał, że przed nami zaledwie siedem mil drogi, jednak z prędkości, z jaką jechaliśmy, i czasu przejazdu wnioskuję, że odległość mogła wynosić nawet dwanaście mil. Mój chlebodawca przez cały czas siedział obok mnie w milczeniu i, jak kilkakrotnie zauważyłem, zerkając w jego stronę, wpatrywał się we mnie z wielką natarczywością. Wiejskie drogi w tamtej części kraju najwyraźniej pozostawiają wiele do życzenia, nasz pojazd okropnie trząsł i szarpał. Próbowałem wyjrzeć przez okno, by zorientować się, gdzie jesteśmy, ale przez mleczne szyby udało mi się dostrzec jedynie zamazane plamy mijanych niekiedy świateł. Od czasu do czasu próbowałem rzucić jakąś uwagę, by rozproszyć monotonię podróży, jednak pułkownik odpowiadał mi monosylabami, i rozmowa się nie kleiła. W końcu wyboista droga zmieniła się w szeleszczący pod kołami gładki, wysypany żwirem podjazd, a powóz powoli się zatrzymał. Pułkownik Lysander Stark wyskoczył z powozu, a kiedy poszedłem w jego ślady, szybko wciągnął mnie na ganek, który znajdował się tuż przed nami. Weszliśmy do domu tak prędko, że nie udało mi się przyjrzeć budynkowi. Kiedy tylko przekroczyliśmy próg i znaleźliśmy się w korytarzu, drzwi zatrzasnęły się głucho, a ja usłyszałem odległy turkot kół odjeżdżającego powozu. W domu było ciemno choć oko wykol. Pułkownik przez chwilę miotał się w poszukiwaniu zapałek, pomrukując coś pod nosem. Nagle na końcu korytarza zaczęły otwierać się drzwi, i przez powstałą szparę padł długi złocisty promień światła. Stawał się on coraz szerszy, aż wreszcie w drzwiach pojawiła się kobieta, która trzymała nad sobą zapaloną lampę i przyglądała nam się, wychylając do przodu głowę. Zauważyłem, że jest ładna, a refleksy światła na jej ciemnej sukni świadczyły o tym, że strój uszyto z dobrego materiału. Nieznajoma wymówiła pytającym tonem kilka słów w obcym języku, a kiedy mój towarzysz odpowiedział jej szorstką monosylabą, wzdrygnęła się tak gwałtownie, że lampa omal nie wypadła jej z ręki. Pułkownik Stark podszedł do niej, szepnął coś do ucha, a potem wepchnął z powrotem do pomieszczenia, z którego wyszła, i zbliżył się do mnie z lampą w dłoni. „Niech pan będzie tak dobry i poczeka kilka minut” - poprosił, otwierając inne drzwi, prowadzące do niedużego cichego, prosto umeblowanego pokoju. Pośrodku stał okrągły stół, na którym leżało kilka książek po niemiecku. Pułkownik Stark umieścił lampę na stojącej obok drzwi fisharmonii, po czym zniknął w ciemnościach ze słowami: „Nie każę panu długo czekać”. Przyjrzałem się książkom leżącym na stole, i mimo nieznajomości niemieckiego udało mi się stwierdzić, że dwie z nich to traktaty naukowe, a pozostałe - tomiki poezji. Następnie podszedłem do okna w nadziei, że uda mi się zerknąć na okolicę, ale widok zasłaniała szczelnie zamknięta dębowa okiennica. W domu było niezwykle cicho. Gdzieś w korytarzu donośnie tykał stary zegar, ale poza tym nie rozlegał się żaden dźwięk. Zacząłem odczuwać nieokreślony niepokój. Kim byli ci Niemcy i co robili w tym dziwnym odludnym miejscu? I gdzie właściwie się ono znajdowało? Wiedziałem, że jestem w promieniu mniej więcej dziesięciu mil od Eyford, ale nie miałem pojęcia, w jakim kierunku. Z drugiej strony, w takiej odległości leżało także Reading, a niewykluczone, że również inne duże miasta, więc istniała możliwość, że dom nie był całkiem odosobniony. Panująca wokół głucha cisza wskazywała jednak, że znajdujemy się na wsi. Chodziłem tam i z powrotem po pokoju, mrucząc pod nosem jakąś melodyjkę, by dodać sobie odwagi; czułem, że na te pięćdziesiąt gwinei będę musiał bardzo ciężko pracować. Nagle, choć absolutnej ciszy nie zmącił przedtem żaden dźwięk, drzwi mojego pokoju się otworzyły. Stała w nich kobieta, którą widziałem wcześniej. Za nią majaczył pogrążony w ciemnościach korytarz, a światło mojej lampy padało na jej piękną wzburzoną twarz. Od razu spostrzegłem, że jest ledwie żywa ze strachu, co z kolei przeraziło mnie. Nieznajoma nakazała mi milczenie ruchem drżącej dłoni, po czym powiedziała do mnie kilka słów łamaną angielszczyzną, strzelając oczami, niczym osaczone zwierzę. „Ja bym uciekła - powiedziała, i wydawało mi się, że wkłada wiele wysiłku, by mówić spokojnie. - Ja bym uciekła. Nie powinien pan tu zostać. Nic tu po panu”. „Ale proszę pani - odpowiedziałem - nie zrobiłem jeszcze tego, po co przyjechałem. Absolutnie nie mogę wyjechać, nie obejrzawszy maszyny”. „Nie warto czekać - mówiła dalej nieznajoma. - Może pan wyjść drzwiami. Nikt pana nie zatrzymuje”. Później, widząc, że się uśmiecham i kręcę głową, nagle przemogła się i zrobiła krok do przodu, splatając ręce. „Na miłość boską! - wyszeptała. -Niech pan idzie, nim będzie za późno!”. Z natury jestem dość uparty i im więcej przeszkód napotykam w działaniu, tym bardziej się w nie angażuję. Pomyślałem o pięćdziesięciu gwineach wynagrodzenia, o męczącej podróży i o czekającej mnie nieprzyjemnej nocy. Czyżby wszystko to miało pójść na marne? Czemu miałbym odjeżdżać, nie wykonawszy zadania i nie otrzymawszy należnej zapłaty? Kobieta mogła przecież być obłąkana, więc choć jej zachowanie poruszyło mnie bardziej, niż byłem skłonny przyznać, stanowczo potrząsnąłem głową i oświadczyłem, że zamierzam pozostać tam, gdzie jestem. Nieznajoma miała właśnie ponowić swoją prośbę, kiedy na górze trzasnęły drzwi, a na schodach rozległy się kroki. Kobieta przez chwilę nasłuchiwała, następnie podniosła ręce w geście rozpaczy i zniknęła równie nagle i bezszelestnie, jak się pojawiła. Po chwili do pokoju weszli pułkownik Lysander Stark i niski przysadzisty mężczyzna z brodą porastającą liczne obwisłe podbródki, którego mój zleceniodawca przedstawił jako pana Fergusona. „To mój sekretarz i zarządca - wyjaśnił. -A przy okazji, wydawało mi się, że zostawiłem te drzwi zamknięte. Nie chciałem, by siedział pan w przeciągu”. „Istotnie - stwierdziłem. - Sam otworzyłem drzwi, gdyż odniosłem wrażenie, że w pokoju jest duszno”. Pułkownik wbił we mnie podejrzliwy wzrok. „W takim razie przejdźmy do interesów - powiedział. - Pan Ferguson i ja pokażemy panu maszynę”. „W takim razie powinienem chyba założyć kapelusz”. „Ależ nie trzeba, prasa znajduje się wewnątrz domu”. „Jak to? Wydobywają panowie ziemię fulerską w domu?”. „Nie, tutaj jedynie ją prasujemy. Ale to nieistotne. Chcemy tylko, by obejrzał pan maszynę i powiedział, co się z nią stało”. Poszliśmy na górę. Pułkownik kroczył pierwszy, niosąc lampę, za nim szedł tłusty zarządca, ja podążałem za nimi. Stary dom był istnym labiryntem, pełnym korytarzy, przejść, wąskich kręconych schodów i niskich drzwi, których progi zostały wydeptane przez kolejne pokolenia mieszkańców. Na piętrze nie dostrzegłem dywanów ani żadnych mebli, ze ścian opadał tynk, a zielone plamy na nich świadczyły o wilgoci. Starałem się przybrać obojętną minę, ale choć zlekceważyłem ostrzeżenia kobiety, nie zapomniałem o nich i bacznie przyglądałem się swym towarzyszom. Ferguson wydawał się człowiekiem cichym i ponurym, ale z nielicznych wypowiedzianych przez niego słów udało mi się wywnioskować, że jest przynajmniej moim rodakiem. Wreszcie pułkownik Stark zatrzymał się przed niskimi drzwiami i je otworzył. Prowadziły do małego kwadratowego pomieszczenia, w którym ledwie mogliśmy się pomieścić. Ferguson pozostał na zewnątrz, a pułkownik wprowadził mnie do środka, po czym wyjaśnił: „W tej chwili znajdujemy się wewnątrz prasy hydraulicznej, i gdyby ktoś ją teraz uruchomił, skończyło by się to dla nas tragicznie. Sufit pomieszczenia stanowi dolną powierzchnię tłoka, który, opadając, naciska z siłą wielu ton na metalową podłogę. Niewielkie poprzecznie umieszczone siłowniki hydrauliczne przekazują ciśnienie lub zwielokrotniają je, jak pan wie. Maszyna nie działa prawidłowo, zacina się i nie pracuje z pełną mocą. Proszę ją obejrzeć i podpowiedzieć nam, co trzeba naprawić”. Wziąłem od mojego towarzysza lampę i bardzo uważnie obejrzałem urządzenie. Istotnie, była to gigantyczna prasa, która mogła wywierać ogromny nacisk. Wyszedłem z pomieszczenia i przesunąłem sterujące nią dźwignie. Po świszczącym dźwięku natychmiast poznałem, że w jednym z bocznych cylindrów powstała nieszczelność, przez którą woda przedostaje się na zewnątrz. Bliższe oględziny wykazały, że jedna z gumowych uszczelek pod głowicą wału skurczyła się i nie do końca wypełniała gniazdo. To właśnie było przyczyną utraty mocy prasy. Mężczyźni z wielką uwagą wysłuchali mej diagnozy i zadali kilka praktycznych pytań dotyczących tego, jak ją naprawić. Kiedy wszystko im wyjaśniłem, wróciłem do pomieszczenia stanowiącego serce maszyny i dobrze się jej przyjrzałem, by zaspokoić swą ciekawość. Od razu się domyśliłem, że historia o ziemi fulerskiej to czysta bzdura. Byłoby absurdalnym, gdyby tak potężną maszynerię przeznaczono do tak nieodpowiedniego celu. Ściany były drewniane, ale podłogę, która miała kształt rynny, wykonano z metalu. Po bliższych oględzinach zauważyłem na niej metaliczny osad. Pochyliłem się i zacząłem skrobać, by zobaczyć, co to takiego, kiedy usłyszałem niemieckie przekleństwo wymamrotane pod nosem i zobaczyłem trupio bladą twarz pułkownika. „Co pan tu robi?” -spytał. Ogarnął mnie gniew na myśl, że dałem się zwieść na manowce jego zmyślną opowieścią. „Podziwiam ziemię fulerską - odpowiedziałem. - Sądzę, że byłbym w stanie lepiej panu doradzić w sprawie tej maszyny, gdybym znał cel, w jakim ją pan wykorzystuje”. Pożałowałem swych słów, nim skończyłem je wymawiać. Twarz pułkownika stężała, a w jego szarych oczach pojawił się złowrogi błysk. „Bardzo dobrze - rzekł. - Zaraz się pan dowie wszystkiego o tej prasie”. Zrobił krok w tył, zatrzasnął drzwiczki i przekręcił klucz w zamku. Podbiegłem do wyjścia i szarpnąłem za klamkę, ale ta ani drgnęła, a drzwi nie ustąpiły przed moimi pchnięciami i kopniakami. „Halo! - wrzasnąłem. - Halo! Pułkowniku! Proszę mnie wypuścić!”. I wtedy w ciszy nagle usłyszałem dźwięk, który sprawił, że serce mi zamarło. Był to odgłos przesuwania dźwigni i świst wydawany przez nieszczelny cylinder. Stark uruchomił maszynę! Lampa wciąż stała na podłodze, tam, gdzie ją umieściłem, kiedy oglądałem osad. W jej świetle zobaczyłem, że sufit zaczął się obniżać. Poruszał się powoli i drżał. Dobrze wiedziałem, że siła jego nacisku w ciągu minuty zamieni mnie w miazgę. Krzycząc, rzuciłem się w kierunku drzwi i zacząłem szarpać zamek paznokciami. Błagałem pułkownika, by mnie wypuścił, ale bezlitosny szczęk dźwigni zagłuszał moje krzyki. Sufit znajdował się zaledwie stopę nad moją głową; unosząc rękę, mogłem wyczuć jego twardą chropowatą powierzchnię. Wówczas przyszło mi na myśl, że ból, jaki będę odczuwał w chwili śmierci, będzie w znacznym stopniu zależał od pozycji, w jakiej zginę. Gdybym się położył na brzuchu, prasa zmiażdżyłaby mi kręgosłup, zadrżałem na myśl

0 przeraźliwym dźwięku, gdy on zachrzęści. Lepiej byłoby się położyć na plecach, mniej by bolało, ale czy odważyłbym się leżeć, patrząc na zbliżający się nieuchronnie śmiercionośny czarny cień? Kiedy nie mogłem już stać prosto, zauważyłem coś, co wzbudziło we mnie nadzieję. Jak już mówiłem, podłoga i sufit były metalowe, ściany zaś - z drewna. Kiedy po raz ostatni rozglądałem się pośpiesznie wokół, zauważyłem cienką smugę żółtego światła pomiędzy dwiema deskami, która stopniowo się powiększała, w miarę obniżania się sufitu. Przez chwilę nie mogłem uwierzyć, że może to być wyjście z pułapki. Z całych sił naparłem na deski i upadłem, ledwie żywy, po drugiej stronie. Szczelina zamknęła się za mną. Dźwięk miażdżonej lampy, a chwilę później odgłos dwóch uderzających o siebie żelaznych płyt, uświadomiły mi, że cudem udało mi się uniknąć śmierci. Odzyskałem świadomość, gdy poczułem, jak ktoś gwałtownie szarpie mnie za nadgarstek. Okazało się, że leżę na kamiennej podłodze wąskiego korytarza, a nade mną stoi kobieta, która ciągnie mnie lewą ręką, a w prawej trzyma świeczkę. Była to ta sama dobra dusza, której ostrzeżenie tak głupio zlekceważyłem. „Za mną! Za mną! -wykrzyknęła bez tchu. - Oni zaraz tu będą. Zobaczą, że pana tam nie ma. Nie ma czasu do stracenia, proszę iść za mną!”. Tym razem posłuchałem jej rady. Chwiejnie stanąłem na nogi

1 pobiegłem za nią najpierw korytarzem, a potem w dół po kręconych schodach, prowadzących do obszernego holu. Kiedy tam dotarliśmy, usłyszeliśmy tupot biegnących stóp i dwa podniesione głosy: jeden na piętrze, na którym się znajdowaliśmy, drugi - poniżej. Moja przewodniczka zatrzymała się i rozejrzała wokół siebie tak, jakby nie wiedziała, co dalej robić. Gwałtownie otworzyła drzwi prowadzące do sypialni. Przez okno przeświecał jasny blask księżyca. „To pana jedyna szansa - stwierdziła. - Wysoko, ale może pan zeskoczy”. Nim skończyła mówić, na końcu korytarza pojawiło się światło. Zobaczyłem szczupłą sylwetkę pułkownika Starka. Biegł w naszą stronę. W jednej ręce miał latarnię, a w drugiej coś, co przypominało rzeźnicki tasak. Przebiegłem przez sypialnię, otworzyłem okno i wyjrzałem na zewnątrz. Jakże cichy, uroczy i spokojny wydawał się w świetle księżyca ogród, leżący około trzydziestu stóp poniżej! Wgramoliłem się na parapet, ale nie mogłem tak po prostu skoczyć; chciałem się dowiedzieć, co zaszło pomiędzy moją wybawczynią a ścigającym mnie łotrem. Gdyby próbował ją skrzywdzić, zamierzałem bronić jej za wszelką cenę. Ledwie zdążyłem o tym pomyśleć, pułkownik pojawił się w drzwiach i usiłował przedostać się obok kobiety, ale ona zarzuciła mu ręce na szyję, starając się zatrzymać mężczyznę. „Fritz! Fritz! - krzyknęła po angielsku. - Pamiętaj, co obiecałeś ostatnim razem. Powiedziałeś, że to się więcej nie powtórzy. On będzie milczał. Będzie milczał!”. „Jesteś szalona, Elise! - odpowiedział, próbując wyrwać się z jej uścisku. - Sprowadzisz na nas zgubę! On widział zbyt wiele. Przepuść mnie!”. Odepchnął kobietę na bok, skoczył do okna i zamachnął się ciężkim tasakiem. Kiedy spadł cios, zwisałem na rękach z parapetu. Poczułem tępy ból, rozluźniłem uchwyt i spadłem do ogrodu. Upadek mnie oszołomił, ale nie zrobiłem sobie krzywdy. Podniosłem się i pognałem pomiędzy krzewami ile sił w nogach, wiedziałem bowiem, że nie uwolniłem się jeszcze od niebezpieczeństwa. Biegnąc, poczułem mdłości i zawroty głowy. Odczuwałem w dłoni rwący ból; gdy na nią spojrzałem, wtedy spostrzegłem, że odcięto mi kciuk, a z rany leje się krew. Próbowałem obwiązać rękę chusteczką, ale nagle usłyszałem w uszach szum i po chwili padłem bez czucia pomiędzy krzewami róż. Nie potrafię powiedzieć, ile czasu byłem nieprzytomny, ale chyba trwało to bardzo długo, bo kiedy doszedłem do siebie, księżyc już zaszedł, i zaczynało świtać. Moje ubranie przemoczyła rosa, a rękaw płaszcza był nasiąknięty krwią z rany. Kłujący ból ręki w jednej chwili przypomniał mi moją nocną przygodę. Gwałtownie się podniosłem, nie mogłem się pozbyć uczucia, że wciąż nie jestem bezpieczny. Kiedy jednak rozejrzałem się wokół siebie, nie dostrzegłem, ku swemu zdziwieniu, ani domu, ani ogrodu. Leżałem w załomie żywopłotu nieopodal drogi, przy której nieco dalej znajdował się długi budynek. Gdy do niego podszedłem, okazało się, że to ten sam dworzec kolejowy, na który przyjechałem poprzedniej nocy. Gdyby nie paskudna rana na ręku, wszystko, co się stało w ciągu ostatnich godzin, mogło być jedynie snem.

Półprzytomny, wszedłem na dworzec i spytałem o poranny pociąg. Za niecałą godzinę miał przyjechać pociąg do Reading. Okazało się, że dyżur miał ten sam tragarz, którego zastałem na peronie, gdy przyjechałem. Spytałem go, czy słyszał o pułkowniku Lysandrze Starku. Nie znał jednak tego nazwiska, a poprzedniej nocy nie widział powozu, który na mnie czekał. Poinformował mnie też, że najbliższy posterunek policji jest oddalony o niecałe trzy mile.

Znajdowałem się w takim stanie, że nie mogłem przebyć piechotą takiej odległości. Postanowiłem opowiedzieć swą historię policji po powrocie do miasta. Dotarłem do Londynu krótko po szóstej i najpierw pojechałem opatrzyć ranę, a później, dzięki uprzejmości pana doktora, dotarłem tutaj. Oddaję sprawę w pańskie ręce i zamierzam postąpić według pańskich rad.

Po wysłuchaniu tej niezwykłej opowieści siedzieliśmy przez dłuższą chwilę w milczeniu, potem Holmes ściągnął z półki jedną z ciężkich, niczym nie wyróżniających się albumów, do którego wklejał wycinki prasowe.

- To ogłoszenie może pana zainteresować - oświadczył. - Pojawiło się mniej więcej rok temu we wszystkich gazetach. Proszę posłuchać:

9 bm. zaginął pan Jeremiah Hayling, lat dwadzieścia sześć, inżynier hydraulik. Opuścił swe mieszkanie o dziesiątej wieczorem, i od tej chwili nikt go nie widział. Miał na sobie... itd., itp.

Ha! Zapewne właśnie wtedy pułkownik po raz ostatni potrzebował naprawy maszyny.

- Wielkie nieba! - wykrzyknął mój pacjent. - To wyjaśnia słowa kobiety.

- Owszem. Nie ulega wątpliwości, że Stark to bezwzględny zdesperowany człowiek, który nie zamierzał pozwolić, by cokolwiek przeszkodziło mu w rozegraniu jego małej gierki, niczym pirat, który nie pozostawia przy życiu nikogo z załogi zdobytego statku. Teraz jednak nie ma chwili do stracenia, więc jeśli czuje się pan na siłach, natychmiast udamy się do siedziby Scotland Yardu, a potem do Eyford.

Mniej więcej trzy godziny później wszyscy znaleźliśmy się w pociągu jadącym z Reading do małej wioski w hrabstwie Berkshire. W przedziale pociągu siedzieli: Sherlock Holmes, nasz inżynier, inspektor Bradstreet ze Scotland Yardu, nieumundurowany funkcjonariusz i ja. Bradstreet rozłożył na siedzeniu wojskową mapę hrabstwa i za pomocą cyrkli rysował okrąg, którego środkiem było Eyford.

- Proszę bardzo - stwierdził w końcu. - Okrąg, pośrodku którego znajduje się wioska, ma średnicę dziesięciu mil. Wspominał pan o takiej odległości, więc miejsce, którego szukamy, powinno znajdować się wewnątrz okręgu.

- Jechaliśmy od Eyford co najmniej godzinę.

- Jak pan myśli, odwieziono pana z powrotem, kiedy był on nieprzytomny?

- Musiało tak być. Jak przez mgłę pamiętam, że ktoś mnie podniósł i gdzieś przeciągnął.

- Nie rozumiem jednak - wtrąciłem - dlaczego darowali panu życie, kiedy znaleźli go nieprzytomnego w ogrodzie. Być może prośby kobiety zmiękczyły serce łotra.

- Nie wydaje mi się to prawdopodobne. Nigdy w życiu nie widziałem równie zaciętej

twarzy.

- Niedługo wszystko wyjaśnimy - obiecał Bradstreet. - Wyrysowałem okrąg; pozostaje określić, w którym jego miejscu znajdują się ludzie, jakich szukamy.

- Myślę, że jestem w stanie je wskazać - cicho powiedział Holmes.

- Doprawdy! - wykrzyknął inspektor. - A więc wpadł pan na trop! Sprawdzimy, z kim się pan zgodzi. Ja obstawiam południe, tam okolica jest najsłabiej zaludniona.

- Ja bym szukał na wschodzie - stwierdził mój pacjent.

- Ja myślę, że ukrywają się na zachodzie - oznajmił funkcjonariusz w cywilu. - Leży tam wiele odludnych małych wiosek.

- A ja uważam, że należy udać się na północ - dodałem. - Tam teren jest płaski, a nasz przyjaciel twierdzi, że nie pamięta, by powóz wjeżdżał na jakieś wzniesienia.

- Cóż - stwierdził inspektor ze śmiechem - nasze opinie są całkiem rozbieżne. Wskazaliśmy wszystkie strony świata. Na którą odda pan swój decydujący głos?

- Wszyscy panowie jesteście w błędzie.

- To niemożliwe!

- Ależ tak. Ja wskazuję ten oto punkt. - Holmes położył palec pośrodku okręgu. -Znajdziemy ich tam.

- A co z dwunastoma milami, które przejechaliśmy? - wysapał Hatherley.

- Sześć tam i sześć z powrotem. Nic prostszego. Sam pan stwierdził, że kiedy wsiadał do powozu, koń był wypoczęty. Jak mógłby wyglądać tak dobrze po przejechaniu dwunastu mil po wyboistych drogach?

- Taki podstęp rzeczywiście jest prawdopodobny - stwierdził zamyślony Bradstreet. -Rzecz jasna, nie ma wątpliwości co do charakteru działalności tej grupy.

- Najmniejszych - przyznał Holmes. - To działający na szeroką skalę fałszerze monet, a maszynę wykorzystywali do prasowania amalgamatu, który stosowali zamiast srebra.

- Już od jakiegoś czasu wiedzieliśmy, że w okolicy działa przebiegła szajka - wyjaśnił inspektor. - Produkowali masowo półkoronówki. Tropiliśmy ich aż do Reading, ale nie byliśmy w stanie dotrzeć dalej, gdyż zacierali ślady w sposób, świadczący o wielkiej wprawie. Teraz

jednak, dzięki szczęśliwemu trafowi, uda nam się wreszcie ich schwytać.

Niestety, jak się okazało, inspektor się mylił. Przestępcom nie było dane dostać się w ręce sprawiedliwości. Kiedy wjechaliśmy na dworzec w Eyford, zobaczyliśmy olbrzymi słup dymu, unoszący się zza rosnącej nieopodal kępy drzew i rozwiewający się ponad okolicą niczym gigantyczne strusie pióro.

- Czy pali się jakiś dom? - spytał Bradstreet zawiadowcę, kiedy pociąg ruszył w dalszą

drogę.

- Tak, proszę pana! - potwierdził kolejarz.

- Kiedy wybuchł pożar?

- Podobno w nocy, ale teraz rozgorzał na dobre, i cały dom stanął w płomieniach.

- Kto tam mieszka?

- Doktor Becher.

- Proszę mi powiedzieć - wtrącił się inżynier - czy ten doktor to bardzo szczupły Niemiec o długim ostrym nosie?

Zawiadowca serdecznie się roześmiał.

- Nie, proszę pana. To rodowity Anglik i posiadacz najbardziej okrągłego brzuszka w naszej parafii, ale bawi u niego inny dżentelmen, zdaje się, że jego pacjent, który faktycznie jest cudzoziemcem i wygląda tak, jakby jadł za mało znakomitej wołowiny z Berkshire.

Nim mężczyzna skończył mówić, wszyscy puściliśmy się biegiem w kierunku płonącego domu. Droga wiodła przez wierzchołek niewielkiego wzgórza, za którym zobaczyliśmy olbrzymi bielony wapnem budynek; z jego wszystkich okien i drzwi buchały płomienie. Trzy wozy strażackie stały przed domem na trawniku. Strażacy bezskutecznie usiłowali opanować ogień.

- To tutaj! - wykrzyknął Hatherley z wielkim wzburzeniem. - To żwirowy podjazd, to krzewy róż, w których leżałem, a skoczyłem z tamtego okna.

- Cóż - stwierdził Holmes - przynajmniej odpłacił im się pan pięknym za nadobne. Nie ulega wątpliwości, że to pańska lampa oliwna, która została zmiażdżona w prasie, spowodowała podpalenie drewnianych ścian, a zajęci pościgiem opryszkowie tego nie zauważyli. Proszę zobaczyć, czy nie ma w tu pańskich znajomych, choć obawiam się, że mogą oni być już sto mil stąd.

Przypuszczenia Holmesa się potwierdziły, nikt odtąd nie słyszał o pięknej kobiecie, złowrogim Niemcu i ponurym Angliku. Jeden z okolicznych wieśniaków zeznał, że tego ranka widział powóz z kilkoma osobami i bardzo dużymi skrzyniami w środku, mknący w kierunku Reading, ale dalej ślad po nim zaginął, i nawet Holmes, mimo całej swej przemyślności, nigdy nie odkrył miejsca ich pobytu.

Strażaków bardzo zaniepokoiły dziwne urządzenia znalezione w domu, a jeszcze bardziej - niedawno odcięty ludzki kciuk leżący na parapecie okna na drugim piętrze. Przed zachodem słońca ich wysiłki uwieńczyło powodzenie, i ogień został opanowany, ale do tego czasu zdążył zawalić się dach, i dom zmienił się w zgliszcza, w których, prócz powyginanych cylindrów i metalowych rur, nie pozostał żaden ślad maszynerii, której naprawa tak drogo kosztowała naszego nieszczęsnego przyjaciela. W szopie obok domu znaleziono duże ilości niklu i cyny, nie było tam jednak żadnych monet, prawdopodobnie zostały wywiezione w tych olbrzymich skrzyniach, o których już wspominałem.

To, jak nasz inżynier dostał się z ogrodu w miejsce, gdzie odzyskał przytomność, być może na zawsze pozostałoby zagadką, gdyby nie miękki grunt, na którym wyraźnie odcisnęły się ślady. Nieprzytomnego przeniosły dwie osoby, z których jedna miała wyjątkowo małe, a druga -wyjątkowo duże stopy. Zapewne milczący Anglik, mniej zuchwały lub mniej ogarnięty żądzą mordu niż jego towarzysz, pomógł kobiecie przenieść Hatherleya w bezpieczne miejsce.

- Doprawdy - stwierdził ponuro inżynier, kiedy zajęliśmy miejsca w pociągu jadącym do Londynu - zrobiłem świetny interes! Straciłem kciuk i pięćdziesiąt gwinei, a co zyskałem?

- Doświadczenie - odparł ze śmiechem Holmes - które w pośredni sposób może mieć swoją wartość. Wystarczy, by ubrał je pan w słowa, a przez resztę życia będzie się pan cieszył opinią zajmującego rozmówcy.

Rozdział dziesiąty

Szlachetny kawaler


Małżeństwo lorda St. Simon i jego niecodzienne zakończenie od dawna nie są już przedmiotem zainteresowania wysoko postawionych warstw społeczeństwa, w których obraca się nieszczęsny pan młody. Dramat sprzed czterech lat został przyćmiony przez nowsze, bardziej pikantne skandale. Mam jednak podstawy sądzić, że pełen obraz zdarzeń nigdy nie został podany do publicznej wiadomości, a jako że mój przyjaciel Sherlock Holmes miał znaczący udział w wyjaśnianiu tej sprawy, uważam, że relacje o jego dokonaniach nie byłyby pełne bez krótkiej notki o tym pamiętnym zajściu.

Wydarzenia, które są przedmiotem niniejszego opowiadania, miały miejsce kilka tygodni przed moim ślubem, gdy dzieliłem jeszcze z Holmesem mieszkanie przy Baker Street. Gdy mój towarzysz powrócił z popołudniowej przechadzki, czekał na niego list. Tego dnia nie ruszałem się z domu przez cały dzień. Zaczął padać deszcz, wiał porywisty jesienny wiatry; rana, pamiątka z kampanii w Afganistanie, pulsowała, powodując tępy ból. Usiadłem w jednym fotelu, opierając nogi na siedzeniu drugiego. Otoczyłem się stosami gazet, a nasyciwszy się najnowszymi wiadomościami, rzuciłem dzienniki w kąt i leżałem, przyglądając się ogromnemu herbowi i monogramowi na kopercie, zastanawiając się leniwie, kim może być ten szlachetnie urodzony nadawca listu.

- Tym razem dostałeś bardzo elegancki list - powiedziałem Holmesowi po jego powrocie. - O ile dobrze pamiętam, poranna poczta nadesłana została przez handlarza rybami i celnika portowego.

- Tak, urok mej korespondencji leży w jej różnorodności - odpowiedział z uśmiechem -a zwykle im skromniejszy list, tym bardziej interesująca jest jego treść. Ten wygląda na jedno z niepożądanych zaproszeń na jakieś przyjęcie, gdzie można tylko się nudzić albo kłamać.

Złamał pieczęć i przeczytał list.

- No proszę, a jednak może to być interesujące.

- Nie jest to spotkanie towarzyskie?

- Nie, jest to sprawa czysto zawodowa.

- A klient jest szlachetnie urodzony?

- Pochodzi z jednego z najznamienitszych angielskich rodów.

- Mój drogi, muszę ci pogratulować.

- Watsonie, zapewniam cię, bez kokieterii, że status społeczny mego klienta jest dla mnie znacznie mniej istotny niż jego problem. Zdaje się jednak, że podczas tego śledztwa nie będę narzekał na nudę. Powiedz, czy ostatnio uważnie czytasz gazety?

- Jak widać - stwierdziłem ponuro, wskazując na olbrzymi stos prasy piętrzący się w kącie pokoju. - Nie mam nic innego do roboty.

- To się dobrze składa. Być może będziesz mógł opowiedzieć mi o tej sprawie. Ja czytuję wyłącznie kronikę kryminalną i dział porad, który uważam za wielce pouczający. Jeśli jednak śledzisz na bieżąco najnowsze wydarzenia, zapewne czytałeś o lordzie St. Simon i jego ślubie?

- Owszem, z wielkim zainteresowaniem.

- Znakomicie. List, który trzymam w ręku, napisał właśnie lord St. Simon. Przeczytam ci go, a ty pokażesz mi artykuły w gazecie. Posłuchaj zatem:

Drogi Panie Holmes!

Lord Backwater twierdzi, że mogę całkowicie polegać na Panu i jego dyskrecji, postanowiłem zatem złożyć Panu wizytę i poprosić go o radę w związku z pewnym wielce bolesnym wydarzeniem, jakie miało miejsce tuż po moim ślubie. Sprawą zajmuje się już inspektor Lestrade ze Scotland Yardu, zapewnił mnie on jednak, że nie ma nic przeciwko współpracy z Panem, a nawet sądzi, że mogłaby ona przynieść pewne korzyści. Zjawię się u Pana o czwartej po południu. Jeśli ma Pan inne plany na tę godzinę, mam nadzieję, że je zmieni, bowiem moja sprawa ma pierwszorzędne znaczenie.

Z poważaniem. St. Simon.

List został napisany w Grosvenor Mansions gęsim piórem, a nasz szlachetnie urodzony klient miał nieszczęście poplamić atramentem wewnętrzną stronę małego palca prawej ręki -dodał Holmes, składając kartkę.

- Zapowiedział się na czwartą. Teraz jest trzecia, czyli będzie tu za godzinę.

- Mam zatem czas, by z twoją pomocą zorientować się w sprawie. Przejrzyj gazety i ułóż artykuły w kolejności chronologicznej - poprosił mój przyjaciel - ja zaś sprawdzę, kim jest nasz klient - stwierdził, po czym sięgnął po jeden z oprawionych na czerwono tomów encyklopedii stojących obok kominka. - Oto i on. - Holmes usiadł i rozłożył książkę na kolanach. - „Lord Robert Walsingham de Vere St. Simon, drugi syn księcia Balmoral”. Hmm. „Herb: czarny pas w błękitnym polu, nad nim trzy chabry. Urodzony w 1846 roku”. Czyli ma czterdzieści jeden lat, zdążył więc dojrzeć do małżeństwa. W składzie poprzedniego rządu był podsekretarzem do spraw kolonii, zaś książę Balmoral, jego ojciec, piastował niegdyś urząd sekretarza spraw zagranicznych. Wywodzą się bezpośrednio od Plantagenetów, a po kądzieli w ich żyłach płynie także krew Tudorów. Ha! Cóż, nie znalazłem tu żadnych istotnych informacji. Liczę, że ty, Watsonie, okażesz się bardziej pomocny.

- Bez trudu wyszukałem odpowiednie artykuły - przyznałem - wydarzenia rozegrały się bowiem niedawno, i już wcześniej zwróciłem uwagę na ich niezwykły charakter. Nie chciałem ci jednak o nich opowiadać, gdyż wiedziałem, że prowadzisz jakieś dochodzenie, a w takich wypadkach nie lubisz, by narzucać ci się z innymi sprawami.

- Chodzi ci o tę drobną zagadkę dotyczącą wozu z meblami z Grosvenor Square? Została już rozwiązana, a zresztą, muszę przyznać, że sprawa od początku była oczywista. Proszę, przedstaw mi wyniki przeglądu prasy.

- Pierwsza wzmianka, jaką udało mi się znaleźć, widnieje w rubryce towarzyskiej „Morning Post” i, jak widzisz, pochodzi sprzed kilku tygodni.

Zostały ogłoszone zaręczyny pomiędzy lordem Robertem St. Simon, drugim synem księcia Balmoral, i panią Hatty Doran, jedyną córką Sz. P. Aloysiusa Dor ana z San Francisco w amerykańskim stanie Kalifornia. Jeśli wierzyć plotkom, ślub odbędzie się na dniach.

To wszystko.

- Zwięźle i rzeczowo - zauważył Holmes, wyciągając swoje długie chude nogi w kierunku ognia.

- Temat został bardziej rozwinięty w innej gazecie z tego samego tygodnia.

Należy pomyśleć o ochronie rynku małżeństw, gdyż panujące na nim obecnie zasady wolnorynkowe wydają się niekorzystne dla krajowych produktów. Kolejne szlachetne rody Wielkiej Brytanii przechodzą pod zarząd naszych uroczych kuzynów zza Atlantyku. W ubiegłym tygodniu lista ofiar tych czarujących najeźdźców znów się wydłużyła. Lord St. Simon, który przez ponad dwadzieścia lat wydawał się odporny na strzały Kupidyna, ogłosił zamiar ożenienia się z panną Hatty Doran, urzekającą córką kalifornijskiego milionera. Panna Doran, której wdzięczna sylwetka i wyrazista twarz przyciągnęły uwagę wielu obserwatorów podczas uroczystości w Westbury House, jest jedynaczką, i mówi się, że wniesie w posagu poważną sześciocyfrową kwotę, a w przyszłości odziedziczy znacznie więcej. Tajemnicą poliszynela jest, że w ciągu ostatnich kilku lat książę Balmoral był zmuszony sprzedać swe obrazy, a lord

St. Simon nie ma własnych posiadłości poza niewielkim majątkiem w Birchmoor, nie ulega zatem wątpliwości, że nie tylko kalifornijska dziedziczka zyska na małżeństwie, które pozwoli jej łatwo i bezboleśnie przedzierzgnąć się z republikanki w brytyjską arystokratkę.

- Coś jeszcze? - spytał Holmes, ziewając.

- Owszem, całe mnóstwo. Kolejna notka z „Morning Post” mówi o tym, że planowany jest cichy ślub w kościele św. Jerzego przy Hanover Square, na który zaproszonych zostało jedynie kilkoro najbliższych przyjaciół, zdradza też, że po ceremonii państwo młodzi udadzą się do umeblowanego domu przy Lancaster Gate, który wynajął pan Aloysius Doran. Dwa dni później, czyli w ostatnią sobotę, ukazała się sucha wzmianka o tym, że ślub się odbył i nowożeńcy zamierzają spędzić miesiąc miodowy w majątku lorda Backwater, niedaleko Petersfield. To ostatnia informacja, która ukazała się przed zniknięciem panny młodej.

- Przed czym? - spytał Holmes, wzdragając się gwałtownie.

- Zniknięciem panny młodej.

- Kiedy zniknęła?

- Podczas śniadania, tuż po ślubie.

- Doprawdy, sprawa jest bardziej interesująca, niż się wydawała na pierwszy rzut oka. Można nawet uznać ją za dramatyczną.

- Owszem, uderzyła mnie jej niezwykłość.

- Państwu młodym zdarza się znikać przed ceremonią, a niekiedy także podczas miesiąca miodowego, nie przypominam sobie jednak, by kiedykolwiek stało się to tak szybko po zaślubinach. Proszę, zdradź mi więcej szczegółów.

- Uprzedzam, że obraz sprawy jest bardzo niepełny.

- Być może uda nam się to zmienić.

- Sytuację podsumowuje artykuł w jednej ze wczorajszych porannych gazet, zatytułowany: „Niezwykłe wydarzenie na szykownym ślubie”. Przeczytam ci go:

Rodzina lorda Roberta St. Simon jest skonsternowana dziwnymi bolesnymi wydarzeniami, jakie miały miejsce po jego ślubie. Jak podały wczorajsze gazety, uroczystość odbyła się poprzedniego dnia rano, jednak dopiero teraz udało się potwierdzić niezwykłe i uporczywie powtarzane plotki. Choć przyjaciele rodziny usiłowali zatuszować całą sprawę, spotkała się ona z ogromnym zainteresowaniem. Nie ma sensu udawać, że nie miały miejsca wydarzenia, które stały się aktualnym tematem rozmów.

Ceremonia odbyła się w kościele św. Jerzego przy Hanover Square i była bardzo kameralna. Uczestniczyli w niej jedynie ojciec panny młodej, pan Aloysius Doran, księżna Balmoral, lord Backwater, lord Eustace i lady Clara St. Simon (młodszy brat i siostra pana młodego) oraz lady Alicia Whittington. Po ślubie wszyscy goście pojechali do domu przy Lancaster Gate, który zajmuje pan Aloysius Doran, gdzie zostało przygotowane śniadanie. Zdaje się, że nieco zamieszania spowodowała kobieta, której tożsamości nie udało się ustalić, a która usiłowała dostać się do domu razem z weselnikami, twierdząc, że ma sprawę do lorda St. Simon. Dopiero po długiej i nieprzyjemnej scenie lokajowi i portierowi udało się kobietę usunąć. Panna młoda, która na szczęście weszła do domu przed tym niemiłym incydentem, zasiadła do śniadania wraz z gośćmi, po chwili jednak zaczęła się uskarżać na nagłą niedyspozycję i udała się do swojego pokoju. Jej przedłużająca się nieobecność wywołała komentarze, więc ojciec poszedł po nią, ale pokojówka powiedziała, że jej młoda pani weszła do pokoju jedynie na chwilę, chwyciła płaszcz i czepek i wybiegła na korytarz. Jeden z lokajów potwierdził, że widział wychodzącą z domu kobietę w ubraniu odpowiadającym opisowi, ale nie chciał przyznać, że była to jego pani, gdyż był przekonany, że znajduje się z resztą towarzystwa. Odkrywszy zniknięcie młodej damy, pan Aloysius Doran i pan młody natychmiast porozumieli się z policją; wszczęto energiczne śledztwo, które zapewne doprowadzi do szybkiego wyjaśnienia tej niezwykle osobliwej sprawy, jednak wczoraj do późnych godzin wieczornych nie udało się ustalić miejsca pobytu zaginionej. Krążą plotki o tym, że mogło dojść do popełnienia przestępstwa, mówi się także, iż policja aresztowała kobietę, która wcześniej zakłóciła przebieg uroczystości, uznano bowiem, że z zazdrości lub innego powodu mogła być zamieszana w zaginięcie młodej pani.

- Czy to wszystko?

- Jeszcze tylko jedna notka w innej porannej gazecie, wydaje się jednak znacząca.

- O czym mówi?

- O aresztowaniu panny Flory Millar, damy, która spowodowała zamieszanie. Była chyba niegdyś tancerką w Allegro, pana młodego zna od kilku lat. Nie podano innych szczegółów. Teraz wiesz już wszystko, co napisano w prasie, a sprawa jest w twoich rękach.

- I wydaje się niezwykle interesująca. Za nic w świecie nie chciałbym jej przegapić. O, dzwonek do drzwi, a zegar wskazuje kilka minut po czwartej, zatem bez wątpienia przybył nasz szlachetnie urodzony klient. Nawet nie próbuj nigdzie iść, Watsonie. Bardzo zależy mi na obecności świadka, choćby po to, byś w razie potrzeby potwierdził moją relację z tej sprawy.

- Lord Robert St. Simon - oznajmił usługujący nam chłopak, szeroko otwierając drzwi.

Do pokoju wszedł dżentelmen o sympatycznej inteligentnej twarzy, blady i wyniosły,

z nieco rozdrażnioną miną i pewnym, śmiałym spojrzeniem człowieka, który przez całe życie wydawał polecenia i miał posłuch wśród podwładnych. Poruszał się energicznie, ale ponieważ nieco się garbił i chodził na lekko ugiętych nogach, wyglądał na starszego niż w był rzeczywistości; kiedy zdjął cylinder o mocno wywiniętym rondzie, okazało się, że ma siwe skronie i włosy przerzedzone na czubku głowy. Staranność, z jaką był ubrany, graniczyła z fircykowatością - miał wysoki kołnierzyk, czarny frak, białą kamizelkę, żółte rękawiczki, buty z lakierowanej skóry i jasne getry. Powoli wszedł do środka i rozejrzał się po pokoju; w prawej ręce obracał łańcuszek ze złotymi okularami.

- Dzień dobry, wasza lordowska mość - powiedział Holmes, wstając i kłaniając się naszemu gościowi. - Proszę usiąść tu, na wyplatanym krześle. Oto mój przyjaciel i współpracownik doktor Watson. Proszę przysunąć się do kominka i opowiedzieć nam o całej sprawie.

- Jak może się pan domyślać, panie Holmes, jest ona dla mnie bardzo bolesna. Czuję się dotknięty do żywego. Jeśli dobrze rozumiem, zajmował się pan już tak delikatnymi sprawami, choć zapewne nie dotyczyły one osób z mojej klasy.

- Nie, z wyższej.

- Przepraszam?

- Ostatnią tego typu sprawę prowadziłem dla króla.

- Doprawdy? Nie wiedziałem o tym. O którym królu pan mówi?

- O królu Skandynawii.

- Co takiego? Czyżby jego małżonka zaginęła?

- Jak pan zapewne rozumie - uprzejmie odpowiedział Holmes - sprawy innych klientów traktuję z taką samą dyskrecją, jaką obiecuję panu.

- Ależ oczywiście! Słusznie! Bardzo słusznie! Przepraszam pana. Jeśli chodzi o moją sprawę, gotów jestem udzielić panu wszelkich informacji, jakie mogą okazać się przydatne.

- Dziękuję. Wiem tylko tyle, ile napisano w gazetach. Rozumiem, że ich treść, na przykład tego artykułu o zniknięciu panny młodej, jest zgodna ze stanem faktycznym.

Lord St. Simon przejrzał gazetę.

- Owszem, to, co tu napisano jest prawdą.

- Wymaga jednak znacznego uzupełnienia, nim powiem cokolwiek na ten temat. Sądzę, że najprościej będzie, jak właśnie pan mi przedstawi fakty.

- Proszę pytać.

- Kiedy poznał pan pannę Hatty Doran?

- Rok temu, w San Francisco.

- Podróżował pan po Stanach Zjednoczonych?

- Tak.

- Czy to wówczas się państwo zaręczyli?

- Nie.

- Rozumiem jednak, że utrzymywaliście przyjacielskie kontakty?

- Jej towarzystwo mnie bawiło, a ona była tego świadoma.

- Czy jej ojciec jest bardzo bogaty?

- Podobno to najzamożniejszy człowiek na całym wybrzeżu Pacyfiku.

- A w jaki sposób dorobił się majątku?

- Na kopalniach. Jeszcze kilka lat temu był bez grosza przy duszy. Później odkrył złoto, korzystnie zainwestował pieniądze uzyskane z jego sprzedaży i stał się bogaczem.

- Co sądzi pan o charakterze tej młodej damy, pańskiej żony?

Lord zaczął nieco szybciej wymachiwać okularami i wbił wzrok w ogień.

- Widzi pan, panie Holmes - zaczął mówić - moja żona miała już dwadzieścia lat, kiedy jej ojciec dorobił się fortuny. Przedtem żyła swobodnie w górniczym obozowisku i włóczyła się po lasach i górach, więc zamiast nauczycieli wyedukowała ją przyroda. To typ, jaki w Anglii określają „chłopczyca”. Ma silny charakter, jest swobodna, nieokiełznana i nieskrępowana żadną tradycją. Jest zapalczywa, ma wybuchowy temperament. Szybko podejmuje decyzje i nieugięcie realizuje to, co sobie postanowiła. Z drugiej jednak strony, nie dałbym jej nazwiska, które mam zaszczyt nosić (tu nasz gość zakasłał cicho, acz znacząco), gdybym nie był przekonany, że w głębi duszy to szlachetna osoba. Sądzę, że jest zdolna do heroicznych poświęceń i brzydzi się wszystkim, co niegodziwe.

- Czy ma pan jej zdjęcie?

- Przyniosłem ze sobą to - otworzył medalion i pokazał nam okrągłą twarzyczkę niezwykle uroczej kobiety. Nie była to fotografia, a miniatura z kości słoniowej, w której artysta pięknie przedstawił lśniące czarne włosy, duże ciemne oczy i subtelne usta. Holmes i ja uważnie przyjrzeliśmy się portretowi, po czym mój przyjaciel zamknął medalion i oddał go lordowi St. Simon.

- Odnowili państwo znajomość po przyjeździe młodej damy do Londynu?

- Tak, ojciec przywiózł ją tu w minionym sezonie. Spotkałem się z nią kilka razy, zaręczyliśmy się i wzięliśmy ślub.

- Rozumiem, że wniosła w posagu znaczącą kwotę?

- Godziwą. Nie większą, niż jest to przyjęte w mojej rodzinie.

- A jako że małżeństwo zostało zawarte, zatrzymuje pan te pieniądze?

- Doprawdy, nie pytałem o to.

- Oczywiście. Czy widział się pan z panną Doran w dniu poprzedzającym ślub?

- Tak.

- Czy była w dobrym nastroju?

- W jak najlepszym. Snuła coraz to nowe plany na nasze wspólne życie.

- Doprawdy! To wielce interesujące. A rankiem w dniu ślubu?

- Była nie mniej radosna, aż do rozpoczęcia ceremonii.

- Czy zauważył pan wówczas jakąś zmianę w jej zachowaniu?

- Cóż, prawdę mówiąc, wtedy właśnie przekonałem się, że potrafi być nieco porywcza. Ten incydent był jednak tak błahy, że nie warto o nim mówić, nie mógł on w żaden sposób wpłynąć na całą sprawę.

- Mimo wszystko proszę o nim opowiedzieć.

- Doprawdy dziecinada. Upuściła bukiet, kiedy szliśmy do zakrystii. Przechodziła

właśnie koło pierwszej ławki, i wiązanka upadła obok. Zatrzymaliśmy się na chwilę, dżentelmen siedzący w tej ławce podniósł bukiet i podał go jej. Kwiaty nie ucierpiały, ale kiedy

wspomniałem jej o tym, odpowiedziała szorstko. W powozie po drodze do domu wydawała się absurdalnie poruszona tą błahostką.

- Doprawdy? Wspomniał pan, że w pierwszej ławce siedział jakiś dżentelmen.

W kościele był zatem ktoś jeszcze poza gośćmi?

- Tak. Nie sposób tego uniknąć, gdyż kościół jest otwarty.

- Czy ten dżentelmen był znajomym pańskiej żony?

- Nie. Nazwałem go dżentelmenem przez grzeczność, ale wyglądał pospolicie. Niczego w jego powierzchowności nie rzuciło mi się w oczy. Ale naprawdę, zdaje się, że bardzo

oddaliliśmy się od istoty sprawy.

- A zatem lady St. Simon wróciła ze ślubu w mniej radosnym nastroju, niż na niego pojechała. Co uczyniła po powrocie do domu ojca?

- Widziałem, jak rozmawia z pokojówką.

- Kim jest ta służąca?

- Ma na imię Alice. Jest Amerykanką, przyjechała z Kalifornii razem z moją żoną.

- Czy łączą je bliskie stosunki?

- Aż nazbyt. Odniosłem wrażenie, że na zbyt wiele się jej pozwala. Trzeba jednak pamiętać, że w Ameryce pewne rzeczy wyglądają inaczej.

- Jak długo trwała rozmowa z Alice?

- Kilka minut. Byłem wówczas zajęty innymi sprawami.

- Czy słyszał pan, o czym mówiły?

- Lady St. Simon wspomniała coś o przejęciu działki. Często posługiwała się takim slangiem. Nie wiem, co miała na myśli.

- Amerykański slang bywa bardzo wymowny. A co zrobiła pańska żona po zakończeniu tej rozmowy?

- Weszła do jadalni.

- Opierając się na pana ramieniu?

- Nie, sama. Była bardzo niezależna i nie przykładała wagi do konwenansów. Później, mniej więcej dziesięć minut po tym, jak zasiedliśmy do stołu, pośpiesznie wstała, wymamrotała coś na swoje usprawiedliwienie i wyszła z jadalni. Już do niej nie wróciła.

- Z tego, co wiem, pokojówka Alice zeznaje, że jej pani poszła do swojego pokoju, włożyła na suknię ślubną długi płaszcz, nałożyła czepek i wyszła.

- Zgadza się. Później widziano, jak wchodzi do Hyde Parku w towarzystwie Flory Millar, tej samej kobiety, która rano zakłóciła spokój w domu pana Dorana, a obecnie przebywa w areszcie.

- Rozumiem. Chciałbym się czegoś dowiedzieć o tej młodej damie i o pańskiej z nią znajomości.

Lord St. Simon uniósł brwi i wzruszył ramionami.

- Od kilku lat utrzymujemy przyjacielskie stosunki. Mogę powiedzieć, że wręcz zażyłe. Tańczyła kiedyś w Allegro. Nie potraktowałem jej źle, i nie miała żadnych powodów, by się na mnie uskarżać, ale wie pan, jakie są kobiety, panie Holmes. Flora to urocza osóbka, lecz bardzo porywcza, a przy tym niezwykle do mnie przywiązana. Kiedy dowiedziała się, że zamierzam się ożenić, zaczęła zasypywać mnie okropnymi listami i, szczerze mówiąc, dlatego nastawałem na cichy ślub, gdyż obawiałem się skandalu w kościele. Flora pojawiła się przed domem pana Dorana tuż po naszym powrocie i próbowała dostać się do środka, wymyślając mojej żonie, a nawet jej grożąc, przewidziałem jednak, że może do tego dojść, i poprosiłem, by w domu znajdowało się dwóch nieumundurowanych policjantów. Szybko wypchnęli ją na zewnątrz, a ona ochłonęła, kiedy przekonała się, że wszczęcie burdy niczego jej nie da.

- Czy pańska żona słyszała to zamieszanie?

- Na szczęście nie.

- Ale później widziano ją w towarzystwie tej kobiety?

- Tak. Pan Lestrade ze Scotland Yardu jest tym bardzo zaniepokojony. Sądzi, że Flora zwabiła moją żonę w jakąś straszną pułapkę.

- To jedna z możliwych teorii.

- Pan też tak sądzi?

- Nie powiedziałem, że jest prawdopodobna. A czy pan ją za taką uważa?

- Moim zdaniem, Flora nie skrzywdziłaby muchy.

- Trzeba jednak pamiętać, że zazdrość zmienia ludzi. Jaka jest pańska teoria na temat tego, co się wydarzyło?

- Ja przyszedłem tu usłyszeć pańską teorię, panie Holmes, a nie proponować własnej! Skoro jednak pan pyta, przyznaję, że pomyślałem, iż wszystkie emocje związane z tą sprawą i świadomość olbrzymiego awansu społecznego, jaki uzyskała, spowodowały zaburzenia nerwowe u mojej żony.

- Czyli, krótko mówiąc, nagle oszalała?

- Doprawdy, kiedy pomyślę, że ona mogła zrezygnować, nie, nie ze mnie, lecz z tego wszystkiego, o czym bezskutecznie marzą inni, nie potrafię znaleźć lepszego wyjaśnienia.

- Cóż, to z pewnością również jeden z możliwych wniosków - stwierdził z uśmiechem Holmes. - A teraz, wasza lordowska mość, proszę powiedzieć, czy przy śniadaniu siedzieli państwo naprzeciwko okna?

- Tak. Widać było przeciwległą stronę ulicy i Hyde Park.

- Rozumiem. Myślę, że nie ma potrzeby, bym dłużej pana zatrzymywał. Powiadomię

pana w stosownym czasie.

- Jeśli będzie pan miał na tyle szczęścia, by rozwiązać tę zagadkę.

- Już ją rozwiązałem.

- Co, proszę?

- Powiedziałem, że już ją rozwiązałem.

- Gdzie w takim razie jest moja żona?

- Wkrótce podam panu tę informację.

Lord St. Simon potrząsnął głową.

- Obawiam się, że trzeba do tego tęższych głów niż pańska lub moja - stwierdził, po czym ukłonił się majestatycznie, w sposób staroświecki, i wyszedł.

- To bardzo uprzejme ze strony lorda St. Simon, że docenił mój intelekt, stawiając go na równi z własnym - stwierdził Holmes ze śmiechem. - Myślę, że po tej rozmowie należy nam się whisky z wodą sodową i cygaro. Rozwiązałem tę sprawę, jeszcze zanim nasz klient tu przybył.

- Drogi Holmesie!

- Mam zapiski z kilku podobnych przypadków, choć, jak już mówiłem, żaden z nich nie rozegrał się równie szybko. Wszystkie pytania, które zadałem, miały jedynie potwierdzić moją teorię. Poszlaki mogą niekiedy być bardzo przekonujące, na przykład kiedy znajdujesz w mleku pstrąga, żeby zacytować Thoreau15.

- Ależ słyszałem dokładnie to samo, co ty.

- Nie masz jednak wiedzy o wcześniejszych przypadkach, która jest dla mnie wielce przydatna. Do podobnego zdarzenia doszło kilka lat temu w Aberdeen, a także w Monachium w rok po wojnie francusko-pruskiej. To w jednej z tych spraw. Ale oto i Lestrade! Dzień dobry, panie Lestrade. Proszę wziąć szklankę z kredensu i cygaro z pudełka.

Detektyw był ubrany w żakiet o marynarskim kroju i fular, które nadawały mu wygląd żeglarza, w ręku trzymał czarną płócienną torbę. Po krótkim powitaniu usiadł i zapalił cygaro.

- Proszę powiedzieć, w czym rzecz - poprosił Holmes z błyskiem w oku. - Nie wygląda pan na zadowolonego.

- Bo nie jestem. Chodzi o tę piekielną sprawę ślubu lorda St. Simon. Nic z niej nie rozumiem.

- Doprawdy? Zdumiewa mnie pan.

- To prawdziwy węzeł gordyjski, a wątki wymykają mi się z rąk. Siedziałem nad tym przez cały dzień.

- I porządnie się pan przy tym zamoczył - stwierdził Holmes, kładąc rękę na rękawie jego żakietu.

- Owszem. Przeszukiwałem dno stawu Serpentine w Hyde Parku.

- Ależ po co, na litość boską?

- W poszukiwaniu ciała lady St. Simon.

Sherlock rozparł się w fotelu i wybuchnął serdecznym śmiechem.

- Czy sprawdzał pan też fontannę przy Trafalgar Square? - zapytał.

- Dlaczego? O co panu chodzi?

- Miałby pan mniej więcej takie same szanse odnalezienia zaginionej damy zarówno w jednym, jak i w drugim z tych miejsc.

Lestrade spojrzał na mego towarzysza z jawną złością.

- Rozumiem, że pan już wszystko wie o tej sprawie - warknął.

- Dopiero co zapoznałem się z faktami, ale już wyrobiłem sobie zdanie na całe zajście.

- Doprawdy? I twierdzi pan, że Serpentine nie odgrywa tu żadnej roli?

- Sądzę, że jest to bardzo mało prawdopodobne.

- Czy w takim razie byłby pan tak uprzejmy i wyjaśnił, czemu znaleźliśmy w stawie to? -Lesrade otworzył torbę i wyrzucił z niej na podłogę jedwabną suknię ślubną, parę białych atłasowych bucików, wianek i welon, wszystko przybrudzone i nasiąknięte wodą. - Proszę bardzo. - Położył na stosiku nową obrączkę. - Co pan na to, panie Holmes?

- Doprawdy - zapytał mój przyjaciel, wypuszczając w powietrze kółka błękitnego dymu - wyłowił je pan z Serpentine?

- Nie. Dozorca parku zauważył, że unosiły się na wodzie niedaleko brzegu. Rozpoznano je jako należące do zaginionej, i sądziłem, że skoro jest tam ubranie, ciało powinno być niedaleko.

- Gdyby opierać się na tym błyskotliwym rozumowaniu, ciało każdego zmarłego należałoby szukać w pobliżu jego szafy. Proszę wyjaśnić, co chciał pan w ten sposób znaleźć?

- Dowody na udział Flory Millar w całej sprawie.

- Obawiam się, że może pan mieć z tym kłopot.

- Ach tak? - wykrzyknął Lestrade z goryczą. - Z żalem przyznaję, panie Holmes, że rezultaty pańskich dociekań i wniosków nie są zbyt trafne. W ciągu dwóch minut popełnił pan dwa błędy. Suknia wskazuje na to, że panna Flora Millar była zamieszana w całą sprawę.

- W jaki sposób?

- W kieszeni sukni znaleziono wizytownik, a w nim liścik. Oto on. - Lestrade rzucił arkusz papieru na stół przed sobą. - Proszę posłuchać: „Spotkamy się, kiedy wszystko będzie gotowe. Proszę przybyć bez wahania. F.H.M.”. Od początku uważałem, że Flora Millar zwabiła lady St. Simon w pułapkę i odpowiada, prawdopodobnie wraz ze wspólnikami, za jej zniknięcie. Oto liścik podpisany jej inicjałami, który zapewne wcisnęła w rękę panny młodej przy drzwiach i którym zwabiła ją w swoje sidła.

- Znakomicie, panie Lestrade - odparł Holmes ze śmiechem. - Doprawdy, świetnie się pan spisał. Proszę mi to pokazać. - Wziął liścik do rąk z obojętną miną, ale karteczka szybko przyciągnęła jego uwagę i po jej obejrzeniu wydał cichy okrzyk zadowolenia. - To naprawdę istotny fakt - stwierdził.

- Ha! Tak pan sądzi?

- Zdecydowanie tak. Serdecznie panu gratuluję.

Lestrade triumfująco podniósł się z miejsca i pochylił się nad Holmesem.

- Ależ patrzy pan nie na tę stronę kartki, co trzeba! - wykrzyknął.

- Wręcz przeciwnie. To ta jest właściwa.

- Właściwa? Chyba pan oszalał! Liścik jest z drugiej stony!

- Ale na tej ważniejszej według mnie widnieje fragment rachunku hotelowego, który uważam za wielce interesujący.

- Już mu się przyglądałem, sądzę, że nie ma w nim niczego ciekawego. Czwarty października. Pokoje osiem szylingów, śniadanie dwa szylingi sześć pensów, koktajl jeden szyling, lunch dwa szylingi sześć pensów, kieliszek sherry osiem pensów. Dla mnie niczego z tego nie wynika.

- To całkiem prawdopodobne, nie oznacza jednak, że rachunek nie jest istotny. A przynajmniej te oto inicjały również mają duże znaczenie, muszę więc jeszcze raz panu pogratulować.

- Zmarnowałem tu już dość czasu - stwierdził Lestrade, wstając. - Wierzę w ciężką pracę, a nie w naciągane teorie snute przy kominku. Do widzenia, panie Holmes. Zobaczymy, który z nas jako pierwszy rozwiąże sprawę. - Pozbierał ubrania, wrzucił je do torby i skierował

się do drzwi.

- Mam dla pana jedną wskazówkę, Lestrade - wycedził Holmes przed odejściem rywala. - Zdradzę mu rozwiązanie tej zagadki. Lady St. Simon to fikcja. Taka osoba nie istnieje i nigdy nie istniała.

Lestrade ze smutkiem spojrzał na mego towarzysza, potem odwrócił się do mnie, trzykrotnie postukał się w czoło, z powagą pokręcił głową i czym prędzej wyszedł.

Ledwie zamknęły się za nim drzwi, Holmes podniósł się i włożył płaszcz.

- Ten człowiek ma trochę racji co do pracy w terenie - oświadczył - więc muszę cię, Watsonie, pozostawić na jakiś czas samego z gazetami.

Sherlock Holmes wyszedł po piątej, nie zdążyłem jednak poczuć się samotny -po niecałej godzinie przybył dostawca ze sklepu garmażeryjnego i przyniósł bardzo duże płaskie pudło. Zaczął je rozpakowywać przy pomocy towarzyszącego mu czeladnika i po chwili, ku memu wielkiemu zaskoczeniu, na naszym skromnym stole pojawiła się wielce wystawna kolacja na zimno, złożona z paru bekasów, bażanta, placka z pasztetem strasburskim i kilku starych omszałych butelek. Po wypakowaniu tych wspaniałości przybysze zniknęli, niczym dżinny z Baśni z tysiąca i jednej nocy, nie podając żadnych wyjaśnień poza tym, że ktoś opłacił to zamówienie i kazał je dostarczyć pod nasz adres.

Tuż przed dziewiątą Holmes energicznie wszedł do pokoju. Miał poważną minę, ale błysk w oczach wskazywał na to, że jego przewidywania okazały się słuszne.

- Widzę, że podano do stołu - stwierdził, zacierając ręce.

- Czy się kogoś spodziewasz? Nakryto na pięć osób.

- Owszem, możemy mieć dziś gości - odparł. - Dziwne, że nie ma jeszcze lorda St. Simon. Ha! Słyszę, zdaje się, jego kroki na schodach.

Istotnie, do pokoju wpadł nasz popołudniowy gość, wymachując jeszcze gwałtowniej okularami niż czynił to wcześniej; na jego arystokratycznej twarzy malowało się wielkie wzburzenie.

- Rozumiem, że otrzymał pan moją wiadomość? - spytał Holmes.

- Owszem, i muszę przyznać, że jej treść zdumiała mnie ponad wszelką miarę. Czy ma pan dowody na prawdziwość swoich słów?

- Najpewniejsze z możliwych.

Lord St. Simon opadł na fotel i przesunął dłonią po czole:

- Co powie książę, kiedy dowie się, że jeden z członków rodziny wystawił się na pośmiewisko?

- To czysty przypadek. Nie widzę w nim żadnej śmieszności.

- Ach, patrzy pan na to z innego punktu widzenia.

- W tej sprawie nikt nie jest winny. Dama nie mogła chyba zachować się inaczej, choć pośpiech, z jakim zadziałała, jest niewątpliwie godny ubolewania. Nie ma matki, więc nikt nie mógł jej doradzić, jak postąpić w tej sytuacji.

- To było upokorzenie, proszę pana. Publiczne upokorzenie - powtórzył lord St. Simon, stukając palcami w stół.

- Musi pan wybaczyć tej biednej dziewczynie, która znalazła się w tak wyjątkowym położeniu.

- Nie zamierzam tego zrobić. Jestem wściekły, że tak haniebnie mnie wykorzystano.

- Zdaje się, że słyszałem dzwonek - Holmes zmienił temat. - Tak, słychać już kroki na półpiętrze. Skoro ja nie zdołałem skłonić waszej lordowskiej mości do łagodniejszego spojrzenia na tę sprawę, sprowadziłem kogoś, komu może się to udać.

Otworzył drzwi i wprowadził do środka damę i dżentelmena, po czym oznajmił:

- Lordzie St. Simon, pozwoli pan, że mu przedstawię: pan Francis Hay Moulton z małżonką. Zdaje się, że wasza lordowska mość zna już tę panią.

Na widok przybyłych nasz klient poderwał się na równe nogi i stanął wyprostowany, z oczyma wbitymi w ziemię i ręką na piersi, niczym wcielenie urażonej dumy. Kobieta szybko do niego podeszła i wyciągnęła ku niemu rękę, on jednak nie podniósł wzroku. Być może tak było dla niego lepiej, gdyż inaczej chyba nie zdołałby się oprzeć błaganiu wypisanemu na jej twarzy.

- Gniewasz się, Robercie - stwierdziła - i masz ku temu dobry powód.

- Nie życzę sobie przeprosin - odpowiedział gorzko lord St. Simon.

- Wiem, że bardzo źle cię potraktowałam, powinnam się z tobą rozmówić przed wyjazdem, ale byłam zupełnie wstrząśnięta od chwili, kiedy zobaczyłam Franka, nie wiedziałam, co się ze mną dzieję. Aż dziw, że nie zemdlałam od razu przed ołtarzem.

- Panie Moulton, czy życzy pan, byśmy z przyjacielem opuścili pokój, kiedy będzie pan wyjaśniał całą sprawę?

- Moim zdaniem, za dużo już było tajemnic. Chciałbym, by cała Europa i Ameryka dowiedziały się prawdy - odpowiedział pan Moulton. Był to ogorzały, gładko wygolony mężczyzna o wyrazistych rysach twarzy, pełen energii, niski i żylasty.

- W takim razie od razu opowiem naszą historię - zaczęła kobieta. - Frank i ja spotkaliśmy się w 1884 roku w obozie McQuire’a, niedaleko Gór Skalistych, gdzie tatko eksploatował złotonośne złoże. Zaręczyliśmy się, ale ojciec trafił na bogatą żyłę złota i zbił majątek, a pokłady biednego Franka się wyczerpały, i został z niczym. Im bardziej tatko się bogacił, tym bardziej biedniał Frank. Mój stary nie chciał więcej słyszeć o naszym narzeczeństwie i zabrał mnie do Frisco. Mój ukochany jednak ani myślał cofać danego mi słowa. Pojechał tam za mną i spotykaliśmy się bez wiedzy ojczulka. Staruszek wściekłby się, gdyby się

0 tym dowiedział, więc wszystko ustalaliśmy sami. Frank przyrzekł, że też zdobędzie majątek

1 przyjedzie po mnie, kiedy będzie już takim bogaczem jak tatko. Obiecałam, że będę czekać na niego do końca świata i nie zostanę żoną innego tak długo, jak długo będzie żył. „W takim razie, czemu nie mielibyśmy się pobrać od razu? - on na to. - Wtedy będę miał pewność, ale nie przyznam się nikomu, że jestem twoim mężem, dopóki po ciebie nie wrócę”. Obgadaliśmy to, on pięknie wszystko załatwił, a że przyprowadził ze sobą księdza, wzięliśmy ślub od ręki. Później Frank pojechał zbijać majątek, a ja wróciłam do tatka. Kiedy znowu usłyszałam o Franku, był w Montanie, później szukał złota w Arizonie, a potem pojechał do Nowego Meksyku. W końcu przeczytałam długi artykuł w gazecie opowiadający o ataku Apaczów na obóz górników; nazwisko Franka było wymienione wśród zabitych. Padłam bez czucia tak jak stałam, a potem chorowałam jeszcze przez wiele miesięcy. Tatko myślał, że popadłam w niemoc, i wezwał do mnie połowę lekarzy z Frisco. Nie miałam żadnych wieści przez ponad rok i święcie wierzyłam, że Frank naprawdę nie żyje. Później lord St. Simon przyjechał do Frisco, a potem my pojechaliśmy do Londynu, gdzie zostały ogłoszone zaręczyny. Tatko był w siódmym niebie, ale ja przez cały czas czułam, że żaden mężczyzna na świecie nie zdoła zająć w moim sercu miejsca, które przeznaczyłam biednemu Frankowi. Oczywiście, po ślubie z lordem St. Simon zamierzałam sumiennie wypełniać małżeńskie obowiązki. Nie panujemy nad swymi uczuciami, ale nad uczynkami owszem. Kiedy szłam z nim do ołtarza, zamierzałam być dla niego tak dobrą żoną, jak tylko zdołam. Mogą sobie jednak panowie wyobrazić, jak się poczułam, kiedy przy samym ołtarzu obejrzałam się za siebie i w pierwszej ławce zobaczyłam wpatrzonego we mnie Franka. Na początku myślałam, że to duch, ale kiedy spojrzałam w to samo miejsce drugi raz, wciąż tam był i patrzył na mnie tak, jakby chciał spytać, czy jego widok ucieszył mnie, czy zmartwił. Dziwię się, że nie padłam wtedy jak długa, ale faktem jest, że kręciło mi się w głowie, a słowa księdza brzmiały dla mnie jak brzęczenie roju pszczół. Nie wiedziałam, co mam począć. Czy przerwać mszę i urządzić scenę w kościele? Popatrzyłam na Franka jeszcze raz, a on chyba odgadł moje myśli, bo podniósł palec do ust, dając znak, żebym była cicho. Później zobaczyłam, jak gryzmoli coś na skrawku papieru, i zrozumiałam, że pisze do mnie. Kiedy przechodziłam koło niego po drodze do wyjścia, upuściłam bukiet, a on, oddając kwiaty, wsunął mi w dłoń liścik. Było w nim tylko jedno zdanie, prosił, bym do niego dołączyła, kiedy da mi znak. Rzecz jasna, ani przez chwilę nie wątpiłam, że moje zobowiązania wobec niego mają pierwszeństwo nad aktualnymi, i postanowiłam zrobić to, co mi poleci. Po powrocie do domu powiedziałam o wszystkim mojej pokojówce, która pamiętała Franka jeszcze z Kalifornii i zawsze była mu przychylna. Kazałam jej nikomu niczego nie mówić, przygotować mój płaszcz i spakować kilka najbardziej potrzebnych rzeczy. Wiem, że powinnam była pomówić z lordem St. Simon, ale strasznie trudno było mi się na to zdobyć przed jego matką i tymi wszystkimi szacownymi ludźmi. Postanowiłam uciec i wyjaśnić wszystko później. Nie minęło dziesięć minut, odkąd usiedliśmy przy stole, a zobaczyłam Franka przez okno po drugiej stronie ulicy. Skinął do mnie ręką i poszedł w głąb parku. Wymknęłam się z jadalni, ubrałam i podążyłam za nim. Przyczepiła się do mnie jakaś kobieta i zaczęła coś opowiadać o lordzie St. Simon. Z tego, co usłyszałam, wywnioskowałam, że też miał co nieco do ukrycia. Udało mi się wyrwać tej kobiecie, i szybko dogoniłam Franka. Wsiedliśmy razem do dorożki i pojechaliśmy do mieszkania, które wynajął przy Gordon Square. To był mój prawdziwy ślub po wszystkich tych latach czekania. Frank był więziony przez Apaczów, uciekł z niewoli i wrócił do Frisco. Dowiedziawszy się, że położyłam na nim krzyżyk i pojechałam do Anglii, przyjechał tu za mną i wreszcie dotarł do mnie w dniu mego drugiego ślubu.

- Zobaczyłem informację o ceremonii w gazecie - wyjaśnił Amerykanin. - Podano nazwisko i nazwę kościoła, ale nie było adresu panny młodej.

- Później obgadaliśmy, co robić dalej. Frank był za tym, żeby wszystko ujawnić, ale ja tak bardzo się wstydziłam, że chciałam zniknąć i nigdy więcej nie widzieć nikogo z nich, może najwyżej przesłać liścik tatkowi, żeby wiedział, że żyję. Myśl o tym, iż wszyscy ci arystokraci siedzą wokół stołu i czekają na mój powrót, po prostu mnie przerażała, więc Frank wziął mój ślubny strój, zwinął w węzełek i wyrzucił gdzieś, gdzie nikt nie mógł go znaleźć, tak, żeby nie dało się mnie wyśledzić. Jutro mieliśmy ruszyć do Paryża. Jednak ten miły dżentelmen, pan

Holmes, przyszedł dziś wieczorem, choć zupełnie nie rozumiem, jak udało mu się nas odszukać, i pokazał czarno na białym, że Frank ma rację, a ja się mylę, i źle byśmy zrobili, utrzymując wszystko dalej w tajemnicy. Później zaproponował, że umożliwi nam rozmowę na osobności z lordem St. Simon, więc natychmiast przyjechaliśmy do jego mieszkania. Robercie, teraz wiesz już wszystko. Bardzo mi przykro, przepraszam, jeśli zadałam ci ból, i mam nadzieję, że nie myślisz o mnie źle.

Lord St. Simon ani drgnął, wysłuchał tej długiej relacji ze zmarszczonymi brwiami i zaciśniętymi ustami.

- Przepraszam - powiedział - ale omawianie najintymniejszych spraw osobistych na forum publicznym nie leży w moim zwyczaju.

- A więc mi nie wybaczysz? Nie podasz mi ręki, nim wyjadę?

- Ależ proszę bardzo, jeśli sprawi ci to przyjemność. - Wyprostował rękę i sztywno uścisnął wyciągniętą do niego dłoń kobiety.

- Miałem nadzieję, że zje pan z nami kolację w przyjaznej atmosferze - zaproponował Holmes.

- Prosi pan o zbyt wiele - odparł lord. - Jestem zmuszony przyjąć do wiadomości ostatnie wydarzenia, ale nie można ode mnie oczekiwać, bym się z nich cieszył. Za pozwoleniem, chciałbym życzyć wszystkim obecnym dobrej nocy - powiedział, po czym ukłonił się z galanterią i cicho wyszedł z pokoju.

- Mam jednak nadzieję, że państwo zaszczycicie nas swym towarzystwem - zwrócił Holmes do naszych gości. - Panie Moulton, zawsze z radością spotykam się z Amerykanami, wierzę bowiem, że mimo szaleństwa monarchy i błędów ministra popełnionych w dawnych latach pewnego dnia nasze dzieci będą obywatelami kraju, rozciągającego się na cały świat, pod flagą łączącą barwy angielskie i amerykańskie.

Po wyjściu gości Holmes stwierdził:

- Ta sprawa była interesująca, gdyż bardzo wyraźnie ukazuje, jak proste może być rozwiązanie zagadki, która na początku wydaje się nie do rozwikłania. Nie ma niczego bardziej naturalnego niż zdarzenia opisane przez tę damę i nic bardziej osobliwego niż jego skutki, zwłaszcza w oczach, na przykład, pana Lestrade’a ze Scotland Yardu.

- Czyżbyś ani trochę się nie pomylił?

- Od samego początku oczywiste były dla mnie dwa fakty: po pierwsze, panna Hatty

Doran z chęcią wzięła udział w ceremonii ślubnej, po drugie, pożałowała tego po kilku minutach od chwili powrotu do domu. Nie ulegało zatem wątpliwości, że w ciągu poranka musiało nastąpić coś, co spowodowało, że zmieniła zdanie. Cóż to mogło być? Nie mogła rozmawiać z nikim po wyjściu z domu, gdyż przez cały czas przebywała w towarzystwie przyszłego męża. Czy zatem kogoś zobaczyła? Jeśli tak, musiał to być ktoś z Ameryki. Tutaj spędziła niewiele czasu, było zatem w zasadzie niemożliwe, by ktoś wywarł na nią tak silny wpływ, że na sam jego widok całkowicie zmieniłaby swoje plany. Jak widzisz, drogą eliminacji doszliśmy już do stwierdzenia, że prawdopodobnie zobaczyła Amerykanina. Kim zaś mógł być ten Amerykanin, i co dawało mu nad nią taką władzę? Zapewne był to jej kochanek lub mąż. Wiedziałem, że młode lata spędziła w trudnych warunkach i w niezwykłych miejscach. Powyższe wnioski wyciągnąłem jeszcze przed wysłuchaniem lorda St. Simon. Kiedy opowiedział nam o mężczyźnie w kościele, o tym, jak zmieniło się zachowanie panny młodej, o upuszczeniu bukietu, tak oczywistym sposobie na przekazanie liścika, o rozmowie z zaufaną służącą i o przejęciu działki, co w żargonie poszukiwaczy złota oznacza odebranie żyły innemu górnikowi, który miał do niej prawo, cała sytuacja stała się jasna. Uciekła z innym mężczyzną, zapewne kochankiem lub poprzednim mężem, przy czym bardziej prawdopodobna była druga z możliwości.

- A jak, u licha, udało ci się ich znaleźć?

- To mogło być trudne, ale nasz przyjaciel Lestrade dysponował informacjami, których wagi nawet nie podejrzewał. Rzecz jasna, bardzo istotne były inicjały, jeszcze cenniejsza okazała się jednak wiedza, że w ciągu ostatniego tygodnia mężczyzna regulował rachunek w jednym z najbardziej luksusowych londyńskich hoteli.

- Jak ci się to udało wydedukować?

- Z luksusowych cen. Osiem szylingów za pokój i osiem pensów za kieliszek sherry wskazywały na jeden z najdroższych hoteli. Niewiele miejsc w Londynie liczy sobie aż tyle. W drugim z tych, które odwiedziłem, przy Northumberland Avenue, dowiedziałem się z księgi gości, że niejaki Francis H. Moulton, dżentelmen przybyły z Ameryki, wymeldował się zaledwie dzień wcześniej, a przeglądając dotyczące go zapisy znalazłem te same pozycje, które widniały na rachunku. Kazał przesyłać korespondencję na Gordon Square 226, tam więc pojechałem, a że szczęśliwie udało mi się zastać parę zakochanych w domu, udzieliłem im ojcowskich rad i powiedziałem, że postąpiliby ze wszech miasr słusznie, ujawniając wszystko rodzinie lorda St. Simon, a w szczególności jemu samemu. Zaprosiłem ich tutaj, by się z nim spotkali i, jak

widziałeś, skłoniłem do przybycia jego lordowską mość.

- Z dość opłakanym skutkiem - stwierdziłem. - Nie można powiedzieć, by zachował się elegancko.

- Ach, Watsonie. - Uśmiechnął się Holmes. - A czy sam zachowałbyś się inaczej, gdybyś po trudach związanych z zalotami i ślubem w jednej chwili stracił żonę i majątek? Sądzę, że powinniśmy być łaskawi dla lorda St. Simon i dziękować niebiosom, że sami zapewne nigdy nie znajdziemy się w jego położeniu. Przysuń tu krzesło i podaj mi skrzypce. Jedyny problem, jaki pozostaje do rozwiązania, polega na tym, jak przetrwać te ponure jesienne wieczory.

15 Amerykański myśliciel Henry David Thoreau (1817-1862) opisał następujące wnioskowanie oparte na poszlakach: jeśli znajdziemy pstrąga w szklance z mlekiem, to rozsądne jest uznać, że ktoś o dziwnym poczuciu humoru lub o niekonwencjonalnych poglądach na temat przechowywania ryb jest przyczyną zaobserwowanego zjawiska, ponieważ cała nasza wiedza o rzeczywistości wyklucza, by pstrągi w naturalny sposób, bez pomocy czynnika inteligentnego, przebywały w szklance z mlekiem.

Rozdział j edenasty

Berylowy diadem


- Zobacz, Holmesie - powiedziałem - biegnie jakiś szaleniec. Nie rozumiem, jak krewni pozwalają mu się samotnie błąkać po mieście.

Stałem w wykuszu naszego mieszkania i patrzyłem na ulicę.

Mój przyjaciel podniósł się leniwie z fotela i stanął z rękami w kieszeniach szlafroka, zaglądając mi przez ramię. Był jasny rześki lutowy poranek, a śnieg, który spadł poprzedniego dnia, wciąż leżał na ziemi, lśniąc w zimowym słońcu. Na ulicy puch został ubity przez przejeżdżające pojazdy w kruchą brązową masę, ale pobocza drogi i zaspy na skrajach chodników wciąż były nieskalanie białe. Szary trotuar został odśnieżony, lecz wciąż był niebezpiecznie śliski, poruszało się po nim mniej przechodniów niż zazwyczaj. Od strony stacji metra Metropolitan szedł tylko jeden dżentelmen, którego ekscentryczne zachowanie przykuło moją uwagę.

Był to pięćdziesięcioletni mężczyzna, wysoki, dobrze zbudowany, o imponującej powierzchowności; miał pełną twarz, wyraziste rysy i władczą postawę. Ubrany był w bogaty ciemny strój: miał na sobie czarny frak, lśniący cylinder, gustowne brązowe getry i dobrze skrojone spodnie w kolorze perłowoszarym. Jego zachowanie kłóciło się jednak z godnością widoczną w fizjonomii i stroju, pędził bowiem na złamanie karku, od czasu do czasu lekko podskakując jak człowiek i nieprzyzwy czajony do chodzenia, a tym bardziej biegania. Machał rękami, potrząsał głową, a jego twarz zniekształcały wielce osobliwe grymasy.

- Co mu dolega, do kroćset? - spytałem. - Teraz, sprawdza numery domów.

- Sądzę, że zmierza tutaj - stwierdził Holmes, zacierając ręce.

- Tutaj?

- Owszem. Myślę, że chce zasięgnąć mojej porady. Rozpoznaję te objawy. A nie mówiłem?

Zanim Holmes wypowiedział te słowa, mężczyzna podbiegł, sapiąc, do naszych drzwi i zaczął szarpać za sznur od dzwonka, którego odgłos rozległ się w całym domu.

Po chwili siedział w naszym pokoju. Wciąż ciężko dyszał i gwałtownie gestykulował, ale na jego smutnej twarzy malowała się taka rozpacz, że nasze rozbawienie w jednej chwili zmieniło się w litość i we współczucie. Przybysz przez chwilę nie mógł wydusić z siebie słowa, kiwał się tylko i rwał sobie włosy z głowy jak człowiek, który odchodzi od zmysłów. Nagle zerwał się na nogi i z całej mocy uderzył głową o ścianę. Podbiegliśmy do niego i zaciągnęliśmy na środek pokoju. Sherlock Holmes usadził go w fotelu, sam usiadł obok, poklepał po ramieniu i zaczął mówić swym najbardziej łagodnym i kojącym głosem.

- Przyszedł pan tutaj, by opowiedzieć mi swoją historię, prawda? - zapytał. - Wyczerpał pana pośpiech. Poczekajmy, aż dojdzie pan do siebie, wówczas z przyjemnością wysłucham pana.

Przez minutę (lub dłużej) mężczyzna siedział, oddychając głęboko i walcząc z emocjami, później przetarł czoło chusteczką, zacisnął wargi i odwrócił się ku nam:

- Panowie sądzą zapewne, że jestem niespełna rozumu?

- Widzę, że znalazł się pan w wielkim kłopocie - odpowiedział Holmes.

- Bóg mi świadkiem, ma pan rację! Te straszne kłopoty spadły na mnie tak nagle! Czuję, że jestem o krok od szaleństwa. Mogę stawić czoła hańbie, choć niczym się dotąd nie splamiłem. Nieszczęście przytrafia się każdemu. Ale jednocześnie jedno i drugie, w dodatku w tak okropnej postaci, wstrząsnęło mną do głębi. Nie chodzi poza tym tylko o mnie. Jeśli nie uda się znaleźć jakiegoś wyjścia z tej straszliwej sytuacji, może ucierpieć jedna z najsłynniejszych osobistości naszego kraju.

- Proszę się uspokoić i opowiedzieć mi, kim pan jest i co się panu przytrafiło - zachęcił Holmes.

- Moje nazwisko zapewne jest panom znane - zaczął nasz gość. - Jestem Alexander Holder z banku Holder & Stevenson przy Threadneedle Street.

Istotnie, nazwisko nie było nam obce. Wiedzieliśmy, że należy ono do wspólnika drugiego co do wielkości prywatnego banku londyńskiego City. Co musiało się stać, by jeden z najznamienitszych obywateli naszego miasta znalazł się w tak pożałowania godnym stanie? Czekaliśmy cierpliwie, chociaż rozpierała nas ciekawość. Mężczyzna z ogromnym wysiłkiem wziął się w garść, uspokoił się i opowiedział swoją historię.

- Nie ma czasu do stracenia. Pośpieszyłem tu od razu, gdy inspektor policji zaproponował, bym poprosił pana o pomoc. Przyjechałem metrem, a od stacji szedłem piechotą, gdyż przy takiej pogodzie dorożki poruszają się bardzo wolno. Zwykle niewiele się ruszam, dlatego się zadyszałem. Czuję się lepiej i przedstawię panom fakty tak zwięźle i jasno, jak tylko zdołam. Zapewne panowie wiedzą, aby odnieść sukces w bankowości, trzeba badać możliwości zainwestowania z zyskiem posiadanych środków, a także poszukiwać nowych kontaktów i klientów. Jednym z najlepszych sposobów na zwiększenie kapitału są dobrze zabezpieczone pożyczki. W ciągu ostatnich kilku lat często pożyczyliśmy przedstawicielom szlachetnych rodów znaczące sumy pod zastaw obrazów, księgozbiorów czy porcelany.

Wczoraj, kiedy siedziałem w swoim gabinecie w banku, jeden z urzędników przyniósł mi wizytówkę. Zadrżałem, gdy zobaczyłem wypisane na niej nazwisko. Było to - nawet panu nie powinienem mówić więcej - nazwisko znane na całym świecie, należące do jednego z najstarszych i najszlachetniejszych rodów Anglii. Ten zaszczyt mnie onieśmielił. Po wejściu dostojnego klienta próbowałem mu to powiedzieć, on jednak natychmiast przystąpił do rzeczy z miną człowieka, który chce jak najszybciej uporać się z nieprzyjemnym zadaniem. „Panie Holder - zaczął - powiedziano mi, że trudni się pan pożyczaniem pieniędzy”. „Owszem, nasza firma udziela pożyczek pod odpowiedni zastaw” - odpowiedziałem. „Potrzebuję koniecznie natychmiast pięćdziesiąt tysięcy funtów - rzekł. - Oczywiście, mógłbym pożyczyć od przyjaciół nawet dziesięć razy więcej, wolę jednak zdobyć tę drobną kwotę jako pożyczkę bankową. Proszę pana, dla osoby w moim położeniu nierozważnym byłoby zwracanie się do znajomych w takiej sprawie”. „Jeśli wolno wiedzieć, na jak długo potrzebuje pan tych pieniędzy?” - spytałem. „W najbliższy poniedziałek mam otrzymać z powrotem znaczącą sumę. Wtedy spłacę pożyczkę wraz z takimi odsetkami, jakie uzna pan za stosowne. Bardzo istotne jest jednak dla mnie, by pieniądze zostały wypłacone od razu”. „Z radością bez zbędnych słów udzieliłbym panu pożyczki z własnej kiesy, gdyby nie fakt, że nie zniosłaby ona takiego obciążenia - stwierdziłem. - Jeśli natomiast mam to zrobić w imieniu firmy, uczciwość wobec wspólnika nakazuje, bym nawet w pańskim przypadku wymagał gwarancji w postaci koniecznych zabezpieczeń”. „Inaczej sobie nie wyobrażam - odpowiedział, biorąc do ręki kwadratową szkatułkę z czarnego safianu, którą położył obok na stole. - Słyszał pan zapewne o berylowym diademie”. „To jeden z najcenniejszych klejnotów imperium” - potwierdziłem. „Zgadza się” - mówiąc to, otworzył szkatułkę. W środku na miękkim jasnobeżowym aksamicie leżało wspaniałe dzieło sztuki jubilerskiej. „Osadzono w nim trzydzieści dziewięć olbrzymich beryli - powiedział. - A wartość samej złotej oprawy jest trudna do określenia. Według minimalnego oszacowania diadem wart jest dwukrotnie więcej niż kwota, którą chcę pożyczyć. Jestem gotów przekazać go panu jako zastaw”. Wziąłem do rąk szkatułkę z drogocenną zawartością i nie bez zmieszania spoglądałem to na nią, to na mego znamienitego klienta. „Czy nie jest pan pewien jego wartości?” - spytał. „Ależ jestem. Nie wiem tylko.”. „Czy to właściwe, bym zostawił go u pana? Mogę pana uspokoić. Nawet nie pomyślałbym o tym, gdybym nie był całkowicie pewien, że w ciągu czterech dni będę mógł go odebrać. To czysta formalność. Czy takie zabezpieczenie wystarczy?”. „Aż nadto”. „Jak pan widzi, panie Holder, darzę pana bezgranicznym zaufaniem. Ufam, że będzie pan dyskretny i powstrzyma się od plotek, a przede wszystkim zachowa wszelkie możliwe środki ostrożności. Nie muszę chyba mówić, jak wielki publiczny skandal wybuchłby, gdyby cokolwiek się stało z diademem. Jakiekolwiek uszkodzenie ozdoby pociągnęłoby za sobą takie same skutki, jak jej całkowite zniszczenie, gdyż na świecie nie ma więcej podobnych beryli, nie sposób zatem wymienić osadzonych w niej klejnotów. Zaufam jednak panu w pełni i zostawiam diadem ze spokojnym sumieniem. Zgłoszę się po niego osobiście w poniedziałek rano”. Widziałem, że mój klient się śpieszy, więc nie ociągając się, wezwałem kasjera i kazałem mu wypłacić pięćdziesiąt tysiącfuntowych banknotów. Kiedy jednak zostałem sam z drogocenną szkatułką na stole, nie mogłem się pozbyć myśli o ryzyku, jakie niosła za sobą ogromna odpowiedzialność związana z klejnotem. Nie ulegało wątpliwości, że to skarb narodowy, i gdyby coś się stało, nie obeszłoby się bez głośnego skandalu. Zacząłem żałować, że w ogóle zgodziłem się go przyjąć, było jednak za późno na zmianę tej decyzji. Zamknąłem diadem w mym prywatnym sejfie i wróciłem do pracy. Pod koniec dnia uznałem, że nieroztropnie byłoby zostawić w biurze tak cenny przedmiot. Zdarzało się już, że okradano bankierów, mój sejf też mógłby spotkać podobny los. A gdyby do tego doszło, w jakże strasznym położeniu bym się znalazł! Postanowiłem nie spuszczać z oczu szkatułki przez kolejnych kilka dni i zawsze mieć ją pod ręką. Powziąwszy tę decyzję, wezwałem dorożkę i pojechałem do domu w Streatham, zabierając ze sobą klejnot. Odetchnąłem swobodnie dopiero wówczas, kiedy zamknąłem go w garderobie na górze, w sekretarzyku. Panie Holmes, mój koniuszy i goniec śpią poza domem, można ich pominąć. Moje trzy pokojowe służą u mnie od wielu lat. Całkowicie na nich polegam i nie podejrzewam żadnej z nich. Pomocnica Lucy Parr jest u mnie dopiero od kilku miesięcy, ale ktoś mi ją polecił; zawsze byłem z niej zadowolony. To bardzo ładna dziewczyna. Co prawda, jej liczni adoratorzy przesiadują u mnie w domu, ale to jedyne zastrzeżenie, jakie mamy wobec niej, jest porządną dziewczyną. To tyle, jeśli chodzi o służbę. Moja rodzina jest nieliczna, nie będę więc długo opowiadał. Jestem wdowcem, mam syna Arthura. Zawiodłem się na nim, panie Holmes, okrutnie się zawiodłem, i nie mam wątpliwości, że sam jestem sobie winien. Ludzie mówią, że go rozpuściłem, i tak zapewne jest. Po śmierci mej kochanej żony pozostał mi tylko on. Nie potrafiłem ścierpieć, gdy uśmiech choć na chwilę znikał z jego twarzy. Nigdy niczego mu nie odmówiłem. Być może byłoby lepiej dla nas obu, gdybym zachowywał się bardziej stanowczo, ale działałem w jak najlepszej wierze. Rzecz jasna, chciałem, by syn przejął po mnie interes, ale okazało się, że się do tego nie nadaje. Był nieokiełznany, kapryśny i, szczerze mówiąc, nie mogłem powierzyć mu dużych sum pieniędzy. Za młodu został członkiem arystokratycznego klubu, w którym, dzięki swemu urokowi, szybko zaprzyjaźnił się z dżentelmenami o nabitych kabzach, hołdującymi drogim nawykom. Zaczął grać w karty o duże stawki i trwonić pieniądze na wyścigach konnych, przez co wiele razy zmuszony był zwracać się do mnie z prośbą o wypłacenie kieszonkowego z góry, by mógł spłacić honorowe długi. Kilkakrotnie próbował zerwać z tym niebezpiecznym towarzystwem, lecz wracał do niego pod wpływem przyjaciela sir George’a Burnwella. Trudno się dziwić, że sir George Burnwell miał tak duży wpływ na mego syna. Arthur wielokrotnie przyprowadzał go do domu; ja sam ledwie zdołałem się oprzeć fascynacji jego sposobem bycia. Jest starszy od mojego syna, świat leży u jego stóp. Sir George był wszędzie i widział wszystko; jest błyskotliwym mówcą, a do tego bardzo przystojnym mężczyzną. Kiedy jednak myślę o nim, gdy nie ma go w pobliżu, nie sugerując się czarem, jaki zwykle roztacza, wspominają mi się jego cyniczne wypowiedzi i wyraz oczu, kgóre dowodzą, że nie można mu ufać. Mój pogląd podziela mała Mary, której kobieca intuicja pozwala szybko przejrzeć ludzką naturę. Mary jest moją bratanicą. Kiedy mój brat zmarł pięć lat temu, ona została sama na świecie. Adoptowałem ją i traktuję jak córkę. Rozświetla mój dom niczym promyk słońca. Jest urocza, kochająca i piękna, znakomicie prowadzi dom i nim zarządza, jest jednak przy tym delikatna, łagodna i cicha, taka, jaką powinna być kobieta. Jest moją prawą ręką, i nie wiem, co bym bez niej zrobił. Tylko w jednej sprawie postąpiła wbrew mym życzeniom. Syn dwa razy prosił ją o rękę, gdyż kocha ją głęboko, ona jednak dwukrotnie mu odmówiła. Sądzę, że gdyby ktokolwiek mógł wprowadzić go z powrotem na właściwą drogę, byłaby właśnie ona. To małżeństwo mogło zmienić jego życie, ale teraz jest już za późno, niestety, nieodwołalnie za późno! Panie Holmes, zna pan już mieszkańców domu, wracam więc do mej smutnej historii. Tego wieczora, kiedy po kolacji piliśmy kawę w salonie, opowiedziałem Arthurowi i Mary, co mnie spotkało, i zdradziłem, że pod naszym dachem znajduje się drogocenny przedmiot. Zataiłem jedynie nazwisko mego klienta. Jestem pewien, że Lucy Parr, która przyniosła nam kawę, wyszła wcześniej z pokoju, nie mogę jednak przysiąc, czy drzwi były zamknięte. Mary i Arthur byli bardzo zaciekawieni moją opowieścią i chcieli obejrzeć słynny diadem, ja jednak byłem zdania, że lepiej go nie ruszać. „Gdzie go schowałeś?” - spytał Arthur.

„W moim sekretarzyku”. „Trzeba więc prosić niebiosa, żeby w nocy nie obrabowano domu” -stwierdził. „Sekretarzyk jest zamknięty” - odpowiedziałem. „Ale da się go otworzyć każdym kluczem. Kiedy byłem młodszy, sam to robiłem, używając klucza do szafy w rupieciarni”. Mój syn często mówił dziwne rzeczy, nie przejąłem się więc jego słowami. Tej nocy poszedł jednak za mną do mojego pokoju z bardzo poważną miną. „Słuchaj, tato - powiedział, spuszczając wzrok. - Czy mógłbyś mi dać dwieście funtów?”. „Nie mógłbym! - odpowiedziałem ostro. -I tak dałem ci już zbyt wiele pieniędzy”. „Zawsze byłeś bardzo hojny - przyznał - ale jeśli teraz nie dostanę tej sumy, nie będę mógł się więcej pokazać w klubie”. „I bardzo dobrze!” -krzyknąłem. „Owszem, ale przecież nie chciałbyś, bym opuścił go w niesławie - ciągnął. - Nie zniósłbym takiej hańby. Muszę w jakiś sposób zdobyć te pieniądze. Jeśli ty mi ich nie dasz, będę musiał uciec się do innych środków”. Bardzo się rozgniewałem, gdyż była to jego trzecia taka prośba w tym miesiącu. Krzyknąłem: „Nie dostaniesz ode mnie złamanego grosza!”. On się ukłonił i bez słowa opuścił pokój. Po wyjściu syna otworzyłem sekretarzyk, upewniłem się, że mój skarb jest bezpieczny, i znów zamknąłem go w środku. Później zacząłem obchód domu, by sprawdzić, czy wszystko jest odpowiednio zabezpieczone. Zwykle robi to Mary, tym razem jednak uznałem, że powinienem uczynić to sam. Schodząc na dół, zobaczyłem dziewczynę przy bocznym oknie w korytarzu. Kiedy się zbliżałem, ona zamknęła i zaryglowała okno. „Powiedz mi, tato - zapytała, a wyglądała przy tym chyba na nieco zaniepokojoną - czy dałeś Lucy, tej pokojówce, wychodne na dziś wieczór?”. „Zdecydowanie nie”. „Przed chwilą weszła do domu bocznymi drzwiami. Jestem pewna, że spotkała się z kimś przy bocznej furtce. Moim zdaniem, to niebezpieczne, i trzeba jej tego zabronić”. „Porozmawiaj z nią rano, albo, jeśli wolisz, ja to zrobię. Czy jesteś pewna, że wszystko pozamykałaś?”. „Absolutnie pewna, tato”. „W takim razie życzę ci dobrej nocy”. Ucałowałem ją, wróciłem do sypialni i szybko zapadłem w sen. Panie Holmes, staram się opowiedzieć panu wszystko, co może mieć jakikolwiek związek ze sprawą, ale proszę pytać mnie o wszelkie szczegóły, których nie przedstawię dostatecznie jasno.

- Pańska opowieść jest niezwykle przejrzysta.

- Dochodzę do niezwykle ważnego momentu. Mam dość lekki sen, a niepokój, jaki odczuwałem, z pewnością sprawił, że był dużo mniej spokojny niż zazwyczaj. Około drugiej w nocy obudził mnie jakiś hałas, dobiegający z wnętrza domu. Ucichł, nim zdążyłem się rozbudzić, ale odniosłem wrażenie, że był to dźwięk delikatnie zamykanego okna. Nagle, ku swemu przerażeniu, usłyszałem wyraźny odgłos ostrożnych kroków dochodzący z pokoju obok. Wyślizgnąłem się z łóżka i przez uchylone drzwi zajrzałem do garderoby. Serce mocno biło mi ze strachu. „Arthurze! - wykrzyknąłem. - Ty złoczyńco! Ty rabusiu! Jak śmiesz dotykać diademu!”. Lampa gazowa była przykręcona do połowy, tak jak ją zostawiłem, a mój biedny syn, ubrany jedynie w koszulę i spodnie, stał obok niej, trzymając w rękach diadem. Wydawało mi się, że z całej siły starał się go wygiąć lub skręcić. Słysząc mój krzyk, upuścił klejnot i zbladł jak ściana. Szybko chwyciłem diadem i przyjrzałem mu się. Brakowało jednego ze złotych elementów, w którym osadzone były trzy beryle. „Ty niegodziwcze! - wrzasnąłem, ogarnięty wściekłością. - Zniszczyłeś go! Na zawsze okryłeś mnie hańbą! Gdzie kamienie, które ukradłeś?”. „Ukradłem?!” - wykrzyknął. „Tak, złodzieju!” - ryknąłem, chwytając go za ramiona i potrząsając. „Żadnego nie brakuje. To niemożliwe” - stwierdził. „Brakuje trzech, a ty wiesz, gdzie one są. Jesteś nie tylko złodziejem, ale i kłamcą! Przecież widziałem, jak usiłujesz odłamać kolejną część!”. „Dość się już od ciebie nasłuchałem! - oświadczył. - Nie zniosę tego dłużej. Skoro postanowiłeś mnie obrażać, nie powiem ani słowa więcej. Rano opuszczę ten dom i dalej będę radził sobie sam”. „Opuścisz go pod eskortą policji! - krzyknąłem, na wpół oszalały z wściekłości i smutku. - Każę dogłębnie zbadać te sprawę!”. „Ode mnie niczego się nie dowiesz - odpowiedział z pasją, o którą nigdy bym go nie podejrzewał. - Jeśli chcesz, wezwij policję, i niech sobie szuka”. Tymczasem mój podniesiony gniewny głos postawił cały dom na nogi. Jako pierwsza do pokoju wpadła Mary. Widząc diadem i twarz Arthura, wszystkiego się domyśliła, krzyknęła i padła, zemdlona. Wysłałem pokojową po policję i kazałem natychmiast wszcząć dochodzenie. Kiedy do domu przybyli inspektor i posterunkowy, Arthur, który dotąd stał ponuro z założonymi rękami, spytał, czy zamierzam oskarżyć go o kradzież. Odpowiedziałem, że nie jest to już nasza prywatna sprawa, gdyż zniszczony diadem stanowi własność publiczną. Stanowczo uważałem, że całą sprawę należy rozstrzygnąć zgodnie z prawem. „Nie każ aresztować mnie przynajmniej od razu - poprosił. - Byłoby korzystne dla nas obu, gdybyś pozwolił mi na pięć minut wyjść z domu”. „Żebyś mógł uciec albo ukryć to, co ukradłeś?” - spytałem. Kiedy zdałem sobie sprawę, w jak strasznym położeniu się znalazłem, błagałem go, by pamiętał, że w grę wchodzi nie tylko mój honor, lecz także cześć wysoko postawionej osoby, a nam grozi skandal, który wstrząśnie całym narodem. Mógłby temu zapobiec, gdyby powiedział mi, co zrobił z trzema brakującymi kamieniami. „Spójrz prawdzie w oczy - nalegałem. - Zostałeś złapany na gorącym uczynku, a przyznanie się do winy w żaden sposób jej nie zwiększy. Jeśli zrobisz, co możesz, by ją odkupić, i powiesz mi, gdzie są beryle, wszystko zostanie wybaczone i zapomniane”. „Zachowaj swoje przebaczenie dla tych, którzy o nie proszą” - odpowiedział i odwrócił się ode mnie z drwiącą miną. Zdałem sobie sprawę, że zhardział tak, że nie wzruszą go żadne moje słowa. Mogłem zrobić tylko jedno. Kazałem inspektorowi aresztować Arthura. Przeszukano go samego, jego pokój i każde miejsce w domu, gdzie mógł ukryć kamienie, lecz nie znaleziono po nich ani śladu, a przeklęty chłopak nie raczył nawet otworzyć ust, choć nakłaniano go do tego prośbą i groźbą. Dziś rano został umieszczony w areszcie, a ja, po dopełnieniu wszystkich formalności na policji, pośpieszyłem do pana. Błagam, niech pan wykorzysta swe zdolności i rozwikła tę sprawę. Policjanci otwarcie przyznali, że w tej chwili są w kropce. Może pan wydawać tyle, ile uzna za stosowne. Już zaoferowałem tysiąc funtów nagrody. Boże, co ja pocznę? W ciągu jednej nocy straciłem swój honor, szlachetne kamienie i syna. Co mam począć?

Po tych słowach pan Alexander Holder złapał się za głowę i zaczął się kiwać w przód i w tył, mrucząc do siebie jak dziecko, które nie znajduje słów, by wyrazić swą rozpacz.

Sherlock Holmes przez kilka minut siedział w milczeniu, marszcząc brwi i wpatrując się w ogień, a potem zapytał:

- Czy często przyjmuje pan gości?

- Nie miewam żadnych poza moim wspólnikiem i jego rodziną; od czasu do czasu przyjdzie jakiś przyjaciel Arthura. Ostatnio kilka razy był u nas sir George Burnwell. Nikogo innego sobie nie przypominam.

- Czy udziela się pan towarzysko?

- Tylko Arthur. Ja i Mary spędzamy czas w domu. Nie potrzebujemy takich rozrywek.

- To dość niezwykle jak na młodą dziewczynę.

- Ma spokojny charakter, poza tym nie jest już taka bardzo młoda. Skończyła dwadzieścia cztery lata.

- Z tego, co pan mówił, wnoszę, że cała ta sprawa wstrząsnęła także nią.

- Straszliwie! Przeżywa to jeszcze bardziej niż ja.

- Czy żadne z państwa nie ma wątpliwości co do winy pańskiego syna?

- Jak moglibyśmy je mieć, skoro na własne oczy widziałem go z diademem w rękach?

- Nie uważam tego za rozstrzygający dowód. Czy pozostała część diademu również została uszkodzona?

- Tak, była poskręcana.

- Czy nie wydaje się panu, że Arthur starał się go rozprostować?

- Niech pana Bóg błogosławi! Uczyni pan, co w jego mocy, ale to zadanie ponad pana siły. Dlaczego mój syn w ogóle znalazł się w tym pokoju? A jeśli nie miał złych zamiarów, dlaczego o tym nie powiedział?

- Zgadza się. A jeśli był winny, dlaczego nie wymyślił jakiegoś kłamstwa? Jego milczenie wydaje mi się obosieczną bronią. Cała ta sprawa ma kilka osobliwych aspektów. Co powiedziała policja o odgłosach, które obudziły pana ze snu?

- Uznali, że zapewne słyszałem, jak Arthur zamyka drzwi do sypialni.

- Tak, brzmi to prawdopodobnie! Człowiek, który zamierza popełnić przestępstwo, trzaska drzwiami tak, żeby obudzić cały dom?! A co powiedzieli o zniknięciu klejnotów?

- Wciąż mają nadzieję, że znajdą je, ostukując podłogi i badając meble.

- Czy pomyśleli o tym, żeby poszukać poza domem?

- Tak, bardzo energicznie wzięli się do rzeczy. Cały ogród został już dokładnie przeszukany.

- Szanowny panie - rzekł Holmes. - Czy nie wydaje się panu, że sprawa sięga znacznie głębiej? Panu i policjantom już na początku wydała się prosta. Moim zdaniem, jest ona niezwykle złożona. Na czym opiera się pańska teoria? Sądzi pan, że jego syn wstał z łóżka, poszedł do pańskiej garderoby, narażając się na wielkie niebezpieczeństwo, otworzył biurko, wyjął diadem, odłamał jego niewielką część, poszedł gdzieś, ukrył trzy z trzydziestu dziewięciu beryli tak przemyślnie, że nikt nie jest w stanie ich znaleźć, po czym z pozostałymi trzydziestoma sześcioma wrócił do pokoju, gdzie groziło mu największe niebezpieczeństwo schwytania? Proszę powiedzieć, czy taka teoria ma sens?

- A czy ma pan lepszą? - wykrzyknął bankier, czyniąc gest rozpaczy. - Jeśli działał w dobrej wierze, dlaczego nie chciał niczego powiedzieć?

- Wyjaśnienie tej zagadki pozostawiam panu - odparł Holmes. - A teraz, jeśli pan pozwoli, panie Holder, pojedziemy razem do Streatham i poświęcimy godzinkę na bliższe zapoznanie się ze sprawą.

Mój przyjaciel nalegał, bym towarzyszył mu w wyprawie. Chętnie się zgodziłem, gdyż historia, której wysłuchałem, wzbudziła we mnie ciekawość i współczucie. Muszę przyznać, że nie wątpiłem w winę Arthura, tak samo, jak jego ojciec, zaufałem jednak całkowicie logice Holmesa, która pozwalała mi wierzyć, że póki nie jest zadowolony z uzyskanego wyjaśnienia, można mieć nadzieję. Mój towarzysz prawie się nie odzywał przez całą drogę, gdy zmierzaliśmy w stronę południowego przedmieścia Londynu. Siedział, głęboko zatopiony w myślach, z brodą opuszczoną na piersi i kapeluszem nasuniętym na oczy. Nasz klient wyglądał tak, jakby promyczek nadziei, który ukazał mu Holmes, przywrócił go do życia, i nawet wdał się ze mną w swobodną rozmowę o swoich interesach. Po krótkiej podróży pociągiem przybyliśmy do Fairbank, skromnej siedziby naszego rekina finansowego.

Ten duży kwadratowy dom z białego kamienia jest nieco oddalony od głównej drogi. Szeroki na dwie karoce podjazd i przykryty śniegiem trawnik prowadzą od tej drogi do dwuskrzydłowej żelaznej bramy, która strzeże wejścia do budynku. Po prawej stronie są zarośla, a za nimi - wąska ścieżka, po której obu stronach rośnie starannie przystrzyżony żywopłot; ścieżka biegnie od drogi do kuchennych drzwi, korzystają z niej dostawcy. Po lewej stronie domu znajduje się droga, prowadząca do stajni; jest to droga publiczna, która nie leży na terenie posiadłości, lecz rzadko jest uczęszczana.

Holmes zostawił nas przy drzwiach i powoli okrążył dom; poszedł najpierw wzdłuż jego frontowej ściany, potem ścieżką dla dostawców, dalej przez ogród, aż dotarł do drogi prowadzącej do stajni. Zajęło mu to sporo czasu, więc weszliśmy z panem Holderem do jadalni i tam czekaliśmy na mojego przyjaciela przy kominku. Kiedy siedzieliśmy w milczeniu, drzwi się otworzyły, i do pokoju weszła młoda dama. Była dość wysoka i szczupła, miała ciemne włosy i takie same oczy, które wydawały się jeszcze ciemniejsze w porównaniu z jej bardzo bladą skórą. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek widział równie bladolicą kobietę. Jej wargi także były białe, jakby nie było w nich kropli krwi, oczy natomiast miała zaczerwienione od płaczu. Kiedy cicho weszła do pokoju, zauważyłem, jak bardzo była smutna, jej uczucie było jeszcze głębsze niż przygnębienie bankiera, a kobieta najwyraźniej posiadała silny charakter, i cechowało ją wielkie opanowanie. Nie zwracając uwagi na moją obecność, podeszła prosto do stryja i pogłaskała go po czole - była to słodka kobieca pieszczota.

- Kazałeś zwolnić Arthura, prawda, tato? - spytała.

- Nie, moje dziecko, sprawa musi zostać dogłębnie zbadana.

- Ale jestem tak pewna jego niewinności! Wiesz, jak niezawodna bywa kobieca intuicja. Jestem przekonana, że on nie zrobił niczego złego, a tobie przyjdzie żałować, że tak twardo z nim postąpiłeś.

- Skoro jest niewinny, czemu milczy?

- Któż to może wiedzieć? Może się gniewa, że go podejrzewasz?

- Jak mógłbym sądzić inaczej, skoro widziałem diadem w jego rękach?

- Wziął go tylko po to, by obejrzeć. Uwierz memu słowu, on jest niewinny. Wycofaj skargę, i nie wracajmy więcej do tego. To takie straszne, że nasz drogi Arthur znalazł się w więzieniu!

- Nie wycofam jej, póki nie znajdą się kamienie. Nigdy! A ciebie, Mary, przywiązanie do Arthura zaślepia tak, że nie dostrzegasz strasznych konsekwencji, jakie ta sprawa będzie miała dla mnie. Nie zamierzam jej tuszować, wręcz przeciwnie, sprowadziłem z Londynu dżentelmena, który ma dokładniej ją zbadać.

- Tego dżentelmena? - spytała, patrząc na mnie.

- Nie, jego przyjaciela. Poprosił, byśmy zostawili go samego. Jest teraz na drodze prowadzącej do stajni.

- Na drodze do stajni? - kobieta uniosła ciemne brwi. - Ma przeświadczenie, że coś tam znajdzie? Ach, domyślam się, że to on. Proszę pana, mam nadzieję, iż uda się panu udowodnić to, o czym sama jestem przekonana: mój kuzyn Arthur nie jest winny przestępstwa.

- W pełni podzielam pani opinię i podobnie jak pani ufam, że uda nam się dowieść jej racji - odparł Holmes, cofając się do wycieraczki, by otrzepać śnieg z butów. - Rozumiem, że mam zaszczyt rozmawiać z panną Mary Holder. Czy mógłbym zadać pani kilka pytań?

- Jeśli może to pomóc w wyjaśnieniu tej okropnej sprawy, proszę pytać.

- Czy słyszała coś pani wczoraj w nocy?

- Nie, póki mój stryj nie zaczął mówić podniesionym głosem. Kiedy go usłyszałam, zeszłam na dół.

- Poprzedniego wieczora zamknęła pani drzwi i okna. Czy zaryglowała pani wszystkie

okna?

- Tak.

- Czy wszystkie były zaryglowane dziś rano?

- Tak.

- Czy pani pokojówka ma absztyfikanta? Zdaje się, że wczoraj wieczorem mówiła pani stryjowi, iż dziewczyna poszła się z kimś zobaczyć.

- Tak. Była to ta sama służąca, która podawała nam kawę i która mogła słyszeć opowieść stryja o diademie.

- Rozumiem. Sądzi pani, że mogła powtórzyć ją swemu ukochanemu i razem zaplanowali kradzież?

- Po co snuć te niepewne teorie, skoro widziałem Arthura z diademem w rękach? -krzyknął zniecierpliwiony bankier.

- Proszę chwilę poczekać, panie Holder. Jeszcze do tego wrócimy. A jeśli chodzi

0 dziewczynę. Panno Holder, widziała ją pani, jak wchodzi do domu kuchennymi drzwiami.

- Tak. Kiedy poszłam sprawdzić, czy drzwi są zamknięte na noc, natknęłam się na nią, gdy wślizgiwała się do środka. W ciemnościach zobaczyłam też mężczyznę.

- Czy zna go pani?

- Ależ tak. To właściciel warzywniaka, który dostarcza nam jarzyny. Nazywa się Francis Prosper.

- Czy stał na ścieżce po lewej stronie od drzwi na tyle daleko, że nie mógł do nich dosięgnąć?

- Owszem.

- A czy ma drewnianą nogę?

W wyrazistych czarnych oczach młodej damy błysnął strach.

- Czarodziej z pana - stwierdziła. - Skąd pan to wie? - Uśmiechnęła się do Holmesa, ale na jego szczupłej ożywionej twarzy nie pojawił się nawet cień uśmiechu.

- Chciałbym za chwilę pójść na górę - powiedział tylko - później zapewne ponownie obejrzę okolice domu. Na początku jednak przyjrzę się oknom.

Szybko obszedł cały parter, przechodząc od jednego okna do drugiego, wreszcie zatrzymał się przy jednym z nich, tym dużym, wychodzącym na drogę do stajni. Otworzył je

1 bardzo uważnie obejrzał parapet, posługując się swym silnym szkłem powiększającym.

- A teraz chodźmy na górę - rzekł w końcu.

Garderoba bankiera była niewielka i skromnie umeblowana. Były tam duży sekretarzyk, długie lustro i szary dywan na podłodze. Holmes najpierw podszedł do sekretarzyka i uważnie przyjrzał się zamkowi.

- Jakim kluczem go otwarto? - spytał.

- Tym samym, o którym wcześniej mówił mój syn. Kluczem od szafy w graciarni.

- Czy jest on tutaj?

- Leży na toaletce.

Holmes wziął klucz i otworzył nim mebel.

- Zamek działa bezgłośnie - stwierdził. - Nic dziwnego, że się pan nie obudził. W tej szkatułce znajduje się diadem? Obejrzyjmy go. - Otworzył szkatułkę, wyjął ozdobę i położył ją na stole.

Był to piękny okaz sztuki jubilerskiej, nigdy też nie widziałem wspanialszych klejnotów niż te trzydzieści sześć beryli. Z jednej strony krawędź diademu była poszarpana, i brakowało fragmentu z trzema kamieniami.

- Panie Holder - rzekł Holmes. - Oto druga krawędź diademu, przeciwległa tej, która została tak nieszczęśliwie utracona. Czy mogę prosić, by ją pan odłamał?

Bankier cofnął się, przerażony.

- Nie śmiałbym nawet spróbować - odparł.

- W takim razie ja to zrobię. - Holmes ścisnął z całej siły diadem, ale próba nie powiodła się. - Czuję, że trochę się odgiął - zauważył - ale choć mam niezwykle silne ręce, złamanie ozdoby zajęłoby mi wiele czasu. Nie mógł więc tego dokonać zwykły człowiek. A czy wie pan, panie Holder, co by się stało, gdyby udało mi się złamać diadem? Rozległby się odgłos przypominający wystrzał z pistoletu. Utrzymuje pan, że nie słyszał niczego takiego, choć kradzież miała miejsce w odległości kilku jardów od pańskiego łóżka?

- Nie wiem, co myśleć. To dla mnie zupełna zagadka.

- Być może uda nam się ją rozwiązać. Co pani o tym sądzi, panno Holder?

- Przyznaję, że czuję się równie zagubiona jak mój stryj.

- Kiedy zobaczył pan syna, miał on na nogach buty lub kapcie?

- Miał na sobie jedynie spodnie i koszulę.

- Dziękuję. Trzeba przyznać, że szczęście niezwykle nam sprzyja, i jeśli nie uda nam się wyjaśnić tej sprawy, będzie to wyłącznie nasza wina. Za pańskim pozwoleniem, panie Holder, chciałbym jeszcze obejrzeć coś na zewnątrz.

Poszedł sam, bowiem, jak wyjaśnił, dodatkowe ślady stóp jedynie utrudniłyby mu zadanie. Pracował przez godzinę, może dłużej. Kiedy wrócił, miał buty oblepione śniegiem, a twarz była, jak zwykle, nieprzenikniona.

- Sądzę, że widziałem już wszystko, co można było tu zobaczyć, panie Holder - rzekł. -Mogę wrócić do domu.

- Ale gdzie są klejnoty, panie Holmes?

- Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie.

Bankier załamał ręce.

- Nie zobaczę ich więcej! - wykrzyknął. - A mój syn? Czy daje mi pan nadzieję?

- W tej sprawie nie zmieniłem zdania.

- W takim razie, na litość boską, jakie mroczne zdarzenia miały miejse w mym domu ostatniej nocy?

- Proszę przyjechać do mnie jutro między dziewiątą a dziesiątą rano, dołożę wszelkich starań, by to panu wyjaśnić. Będę mógł działać w swoim imieniu, żeby znaleźć kamienie, a wydatki na pokrycie kosztów mogą być nieograniczone? Rozumiem, że daje mi pan wolną rękę.

- Oddałbym cały swój majątek, by odzyskać diadem.

- Znakomicie. Zastanowię nad tym wszystkim. Do widzenia. Nie wykluczone, że wrócę tu jeszcze dzisiaj wieczorem.

Było oczywiste, że mój towarzysz rozwikłał już ten trudny problem, choć nie miałem zielonego pojęcia, do jakich wniosków doszedł. Podczas podróży powrotnej do domu kilkakrotnie próbowałem go o to wypytać, jednak zawsze zręcznie zmieniał temat. Dałem w końcu za wygraną. Kiedy wróciliśmy do mieszkania, nie było jeszcze trzeciej. Holmes niezwłocznie udał się do swojego pokoju i po kilku minutach powrócił w stroju próżniaka z gminu. W wyświeconym podniszczonym płaszczu z postawionym kołnierzykiem, czerwonym krawacie i znoszonych butach wyglądał na typowego przedstawiciela tej warstwy społecznej.

- Ujdzie - stwierdził, zerkając na swoje odbicie w lustrze nad kominkiem. - Chciałbym cię ze sobą zabrać, Watsonie, ale obawiam się, że to niemożliwe. Być może wpadłem w tej sprawie na trop, być może gonię w piętkę, wkrótce się dowiem, czy miałem rację. Przypuszczam, że wrócę w ciągu kilku godzin. - Ukroił plaster wołowiny ze sztuki mięsa leżącej na kredensie, włożył go pomiędzy dwie pajdy chleba, schował ten prosty posiłek do kieszeni i ruszył na wyprawę.

Holmes wrócił, jak tylko skończyłem pić herbatę. Był w znakomitym nastroju, a w ręku dzierżył stary but z gumką z boku. Rzucił go w kąt i nalał sobie filiżankę herbaty.

- Wpadłem tylko po drodze - wyjaśnił - zaraz ruszam dalej.

- Dokąd?

- Aż na drugi koniec West Endu. Nie wiem, kiedy wrócę. Nie czekaj na mnie.

- Jak ci idzie?

- Nie najgorzej. Nie mogę narzekać. Od czasu, kiedy ostatni raz się widzieliśmy, byłem w Streatham, ale nie wchodziłem do domu. Sprawa jest bardzo interesująca, i za nic w świecie nie chciałbym jej wypuścić z rąk. Nie mam czasu na plotki, muszę zrzucić ten nędzny przyodziewek; wracam do własnej szacownej postaci.

Zachowanie mojego przyjaciela świadczyło o tym, że miał więcej powodów do zadowolenia, niż gotów był przyznać. Oczy mu błyszczały, a ziemiste zwykle policzki nawet się zarumieniły. Szybko poszedł na górę. Po kilku minutach usłyszałem trzaśnięcie drzwi w korytarzu. Oznaczało to, że Holmes znów wyruszył na swe niezwykłe łowy.

Czekałem do północy, ale go nie było, udałem się więc do swego pokoju. Mój przyjaciel często znikał na całe dnie i noce, kiedy wpadł na trop, dlatego też jego długa nieobecność mnie nie zdziwiła. Nie wiem, o której wrócił, ale kiedy rano zszedłem na śniadanie, siedział, świeży i schludny, z filiżanką kawy w jednej ręce i gazetą w drugiej, świeżego i schludnego.

- Wybacz, że zacząłem śniadanie bez ciebie, Watsonie - powiedział - ale umówiłem się dziś z klientem na wczesną porę.

- Jest już po dziewiątej - stwierdziłem. - Słyszę dzwonek, chyba przyszedł.

Istotnie, przybył nasz bankier. Wstrząsnęła mną zmiana, jaka się w nim dokonała. Jego krągła masywna twarz skurczyła się, policzki się zapadły, a włosy chyba posiwiały. Kiedy wszedł, emanujące od niego zmęczenie i niemoc były jeszcze bardziej przygnębiające niż gwałtowność, jaka cechowała go poprzedniego ranka. Ciężko opadł na fotel, który mu podsunąłem.

- Nie wiem, czym zasłużyłem sobie na tak ciężki los - powiedział. - Dwa dni temu byłem człowiekiem szczęśliwym i zamożnym, nie miałem żadnych trosk. Teraz czeka mnie samotność i hańba, a jeden kłopot pociąga za sobą kolejny. Moja bratanica Mary opuściła mnie.

- Opuściła pana?

- Tak. Rano okazało się, że w swym łóżku, jej pokój był pusty, a na stole w korytarzu znalazłem liścik adresowany do mnie. Wczoraj wieczorem powiedziałem jej ze smutkiem, lecz bez gniewu, że gdyby wyszła za mojego syna, całe to nieszczęście nie miałoby miejsca. Być może nie powinienem był tego mówić. O tym wspomina w liście:

Najdroższy stryju!

Wiem, że sprowadziłam na Ciebie kłopoty. Gdybym się zachowała inaczej i wiedziała wcześniej, nie doszłoby do tego strasznego nieszczęścia. Nigdy więcej nie będę szczęśliwa pod Twym dachem. Czuję, że muszę odejść na zawsze. Nie martw się o moją przyszłość - jest zabezpieczona - a przede wszystkim nie szukaj mnie. Twoje bezowocne wysiłki mogą mi tylko zaszkodzić.

Za życia i po śmierci pozostaję kochająca

Mary

- Co to może oznaczać, panie Holmes? Czy ona popełniła samobójstwo?

- Nic z tych rzeczy! Wybrała być może najlepsze wyjście. Panie Holder, sądzę, że zbliża się kres pańskich kłopotów.

- Tak? Panie Holmes, czego się pan dowiedział? Gdzie są klejnoty?

- Pańskim zdaniem, tysiąc funtów za sztukę byłoby wygórowaną ceną za nie?

- Zapłaciłbym i dziesięć.

- Niepotrzebnie, wystarczą trzy tysiące. No i nagroda, którą pan wyznaczył. Czy ma pan ze sobą książeczkę czekową? Oto pióro. Proszę wystawić czek na cztery tysiące funtów.

Oszołomiony bankier wypisał czek na żądaną kwotę. Holmes podszedł do swego biurka, wyjął z niego niewielki trójkątny kawałek złota z trzema osadzonymi w nim kamieniami i rzucił go na stół.

Nasz klient chwycił klejnoty z okrzykiem radości.

- Odnalazł je pan! - wykrztusił. - Jestem ocalony! Ocalony!

Jego radość była równie wylewna, jak przedtem smutek, przytulił odzyskane kamienie do piersi.

- Ma pan jeszcze jedno zobowiązanie, panie Holder - dodał surowo Sherlock Holmes.

- Zobowiązanie? - bankier chwycił za pióro. - Proszę tylko podać sumę, zapłacę.

- Powinien pan przeprosić swego szlachetnego syna. Gdybym miał takiego syna, byłbym z niego dumny.

- To nie Arthur zabrał kamienie?

- Powiedziałem to panu wczoraj, a dzisiaj powtarzam: nie on.

- Jest pan pewien? Musimy natychmiast do niego pojechać i powiadomić, że prawda wyszła na jaw.

- Już o tym wie. Rozmawiałem z nim; on nie chciał opowiedzieć mi całej historii, więc ja mu ją zaprezentowałem. Potwierdził, że mam rację, dodał kilka szczegółów, co do których nie miałem jasności. Jednak po usłyszeniu wieści, które przyniósł pan dziś rano, zacznie mówić.

- Na litość boską, jakie jest rozwiązanie tej niezwykłej zagadki?

- Najpierw przedstawię panu sposób, w jaki do niego doszedłem. Przykro mi, ale sir George Burnwell i pańska bratanica Mary działali w porozumieniu. Teraz uciekli.

- Moja Mary? To niemożliwe!

- Niestety, to więcej niż możliwe, to pewne. Ani pan, ani pański syn nie znaliście prawdziwej natury człowieka, którego przyjęliście do kręgu znajomych. To jeden z najniebezpieczniejszych ludzi w Anglii: zrujnowany hazardzista, złoczyńca działający w desperacji, człowiek bez serca i sumienia. Pańska bratanica nie znała takich mężczyzn. Kiedy szeptał jej czułe słówka, tak jak przedtem stu innym kobietom, sądziła, że jej jedynej udało się poruszyć serce tego człowieka. Diabeł raczy wiedzieć, co jej naopowiadał, ale koniec końców stała się narzędziem w jego rękach i zaczęła się z nim widywać.

- Nie uwierzę w to! Nie mogę! - wykrzyknął pobladły bankier.

- Skoro tak, opowiem panu, co się wydarzyło w jego domu poprzedniej nocy. Kiedy pan się udał do swego pokoju, pańska siostrzenica zeszła na parter, by porozmawiać z kochankiem przez okno wychodzące na drogę do stajni. Stał przy nim tak długo, że ślady jego butów odcisnęły się wyraźnie w śniegu. Opowiedziała mu o diademie, a on, wiedziony żądzą posiadania złota, skłonił dziewczynę do postępowania zgodnie z jego wolą. Owszem, Mary pana kochała, ale są kobiety, u których miłość do kochanka zagłusza miłość do bliskich, i sądzę, że ta dziewczyna do nich należy. Ledwie zdążyła wysłuchać Burnwella, kiedy zobaczyła, że pan schodzi na dół. Szybko zamknęła okno i opowiedziała o spotkaniu jednej ze służących z jej kochasiem o drewnianej nodze, które istotnie miało miejsce. Po rozmowie z panem Arthur udał się na spoczynek, spał jednak niespokojnie, gdyż martwił się długami w klubie. W środku nocy usłyszał ciche kroki; kiedy wstał i wyjrzał na korytarz, ze zdumieniem zauważył, że jego kuzynka skrada się do pańskiej garderoby. Nie posiadając się ze zdziwienia, ubrał się i czekał w ciemności, by sprawdzić, co wyniknie z tej dziwnej sytuacji. Po chwili dziewczyna wyszła z pokoju, a w świetle płonącej na korytarzu lampy pański syn zauważył, że trzyma w rękach drogocenny diadem. Mary zeszła po schodach, a Arthur, przerażony jej postępowaniem, pobiegł za nią i wślizgnął się za zasłonę niedaleko drzwi pana pokoju. Ze swej kryjówki zobaczył, jak Mary ostrożnie otwiera okno, podaje diadem komuś, kto czekał w ciemnościach, potem zamyka okno i szybko wraca do swego pokoju. Młodzieniec nie mógł podjąć żadnych działań, nie narażając ukochanej na straszliwą hańbę. Jednak gdy odeszła, zdał sobie sprawę, jak wielką krzywdę wyrządziła panu, i jak ważne jest, by ją szybko naprawić. Zbiegł na dół tak, jak stał, boso, otworzył okno, wyskoczył na śnieg i pomknął drogą, na której w świetle księżyca dojrzał ciemną sylwetkę. Sir George Burnwell próbował uciec, jednak Arthur złapał go. Między nimi doszło do walki, pański syn ciągnął za diadem z jednej strony, jego przeciwnik z drugiej. Podczas bójki chłopak uderzył sir George’a i skaleczył mu brew. Później coś nagle trzasnęło. Młodzieniec zdał sobie sprawę, że ma diadem w ręku, pobiegł więc do domu, zamknął okno i poszedł do pańskiego pokoju. Zauważył, że klejnot został poskręcany podczas szamotaniny, i właśnie usiłował go rozprostować, kiedy pojawił się pan.

- Czy to możliwe? - wykrztusił bankier.

- Rozgniewał go pan, wyzywając od złodziei, kiedy sądził, że właśnie zasłużył na pańskie serdeczne podziękowania. Aby wyjaśnić sytuację, musiałby zdradzić tę, która bynajmniej nie zasługiwała na jego względy. On jednak postąpił rycersko i zachował sekret.

- Dlatego krzyknęła i zemdlała, kiedy zobaczyła diadem! - wykrzyknął pan Holder. -

0 mój Boże! Jakim byłem ślepym głupcem! To dlatego poprosił, bym pozwolił mu wyjść na pięć minut! Kochany chłopak chciał sprawdzić, czy brakujący fragment nie pozostał na miejscu bójki! Jak bardzo źle go oceniłem!

- Kiedy dotarłem do domu - ciągnął Holmes - natychmiast bardzo uważnie obejrzałem jego otoczenie, by sprawdzić, czy w śniegu nie zostały jakieś ślady, które mogłyby pomóc w śledztwie. Wiedziałem, że od poprzedniego wieczora nie padało, a silny mróz utrwalił odciski stóp. Poszedłem ścieżką dla dostawców, była jednak tak zadeptana, że nie sposób było niczego z niej wyczytać. Zauważyłem jednak, że opodal kuchennych drzwi stała jakaś kobieta

1 rozmawiała z mężczyzną. Okrągłe ślady świadczyły, że miał on drewnianą nogę. Mogę też stwierdzić, że ktoś im przeszkodził. Kobieta szybko pobiegła do drzwi, na co wskazywały głębsze odciski palców nóg, a płytsze - pięt. Człowiek z drewnianą nogą czekał przez chwilę, a potem odszedł. Pomyślałem, że ślady mogły należeć do służącej i jej absztyfikanta, co się potwierdziło podczas śledztwa. Przeszedłem przez ogród, gdzie zobaczyłem jedynie ślady chaotycznych kroków. Uznałem, że zostawili je policjanci. Kiedy jednak dotarłem do drogi prowadzącej do stajni, odczytałem na śniegu długą i złożoną historię. Zauważyłem podwójne ślady: ciężkich męskich butów oraz, jak stwierdziłem z radością, bosych męskich stóp. Po tym, co usłyszałem od pana, wiedziałem z pewnością, że ślady bosych stóp należą do pańskiego syna. Pierwszy z mężczyzn szedł tam i z powrotem, drugi biegł szybko, a że jego kroki w niektórych miejscach były odciśnięte na śladach buta, wywnioskowałem, że podążał za tamtym. Idąc śladami, stwierdziłem, iż zmierzają do okna salonu, gdzie obuty mężczyzna zadeptał cały śnieg. Poszedłem jakieś sto jardów wzdłuż drogi. W pewnym miejscu obuty mężczyzna się odwrócił, śnieg był wydeptany, jakby doszło do walki. Krople krwi dowiodły słuszności mego wnioskowania. Później obuty mężczyzna pobiegł drogą, a ślady krwi wskazywały, że to on został ranny. W miejscu, w którym droga łączy się z gościńcem, chodnik został odśnieżony, a ślad się urywał. Gdy dotarłem do domu, obejrzałem przez szkło powiększające, jak pan pamięta, parapet i ramę okna i od razu zauważyłem, że ktoś tamtędy wychodził, dostrzegłem także ślad mokrej stopy, pozostawiony przez kogoś, kto wchodził do środka. Zaczynałem domyślać się, co się wydarzyło. Mężczyzna czekał za oknem, ktoś przyniósł klejnoty, świadkiem tego zdarzenia był pański syn, który puścił się w pogoń za złodziejem i walczył z nim. Każdy ciągnął diadem w swoją stronę, co spowodowało jego uszkodzenie, którego nie uczyniłby jeden człowiek. Arthur wrócił z odebranym łupem, jednak część klejnotów pozostała w rękach złodzieja. Pozostało odpowiedzieć na pytanie, kim był złoczyńca i kto przyniósł mu diadem. Hołduję zasadzie, że kiedy wykluczy się to, co niemożliwe, wówczas to, co pozostaje, choćby najbardziej nieprawdopodobne, musi być prawdą. Wiedziałem, że to nie pan zabrał diadem, pozostały zatem pańska bratanica i jego pokojówki. Gdyby chodziło o służące, dlaczego pański syn miałby pozwolić oskarżyć siebie zamiast jedenj z nich? Nie było ku temu żadnego powodu. Skoro jednak kochał swą kuzynkę, zrozumiałem, że pragną zachować w tajemnicy jej jakże haniebny czyn. Kiedy przypomniałem sobie, że widział ją pan przy oknie, a na widok diademu zemdlała, moje przypuszczenia zmieniły się w pewność. Któż mógł być jej wspólnikiem? Najprawdopodobniej kochanek. Kto inny bowiem okazałby się dla niej ważniejszy od miłości i wdzięczności, jakie niewątpliwie odczuwała do pana? Wiedziałem, że rzadko wychodzi pan z domu, a krąg jego przyjaciół jest dosyć wąski. Należał do nich sir George Burnwell. Słyszałem o nim już wcześniej, cieszył się złą sławą kobieciarza. Nie wątpiłem, że to on miał na sobie ciężkie buty, a klejnot wciąż znajduje się w jego posiadaniu. Choć Burnwell wiedział, że Arthur go rozpoznał, pochlebiał sobie, że jest bezpieczny, gdyż pański syn nie mógł niczego ujawnić, by nie skompromitować swojej rodziny. Zapewne się pan domyśla, co zrobiłem później. W przebraniu obiboka udałem się do domu sir George’a, zawarłem znajomość z jego służącym, dowiedziałem się, że jego pan wychodził z domu poprzedniej nocy, a za sześć szylingów upewniłem się o wszystkim, kupując jego buty. Pojechałem z nimi do Streatham i zauważyłem, że pasują do pozostawionych śladów.

- Wczoraj widziałem przy drodze jakiegoś obdartusa - zauważył pan Holder.

- Zgadza się. To byłem ja. Kiedy znalazłem winnego, wróciłem do domu, by się przebrać. Musiałem działać z wielką delikatnością, gdyż miałem świadomość, że wniesienie oskarżenia w tej sprawie doprowadziłoby do skandalu. Wiedziałem też, że tak zatwardziały złoczyńca zauważy, że mamy w tej sprawie związane ręce. Poszedłem się z nim zobaczyć. Rzecz jasna, na początku wszystkiemu zaprzeczał. Kiedy opowiedziałem mu ze szczegółami całą historię, próbował zgrywać chojraka i chwycił wiszącą na ścianie pałkę. Wiedziałem jednak, z kim mam do czynienia: zanim zdążył się zamachnąć, przystawiłem mu do głowy pistolet. Wtedy zaczął zachowywać się bardziej rozsądnie. Powiedziałem mu, że odkupimy od niego kamienie, po tysiąc funtów za sztukę. Wtedy po raz pierwszy zaczął ubolewa: „O, do diaska! Sprzedałem wszystkie trzy za sześćset!”. Obiecując, że nie zostanie to wykorzystane podczas śledztwa, szybko zdobyłem adres pasera, który nabył beryle. Pojechałem do niego i po długich targach odkupiłem klejnoty za tysiąc funtów za sztukę. Potem poszedłem do pańskiego syna, powiedziałem mu, że sprawa się wyjaśniła, i wreszcie około drugiej udałem się na spoczynek. Należało mi się to po dniu, wypełnionym ciężką pracą.

- W tym dniu ocalił pan Anglię przed wielkim publicznym skandalem - stwierdził bankier, wstając z fotela. - Nie wiem, jak panu dziękować, jednak może pan być pewny, że znajdę sposób, by okazać swą wdzięczność. Pańskie umiejętności przekraczają wszystko, o czym dotąd słyszałem. Muszę czym prędzej jechać do mego drogiego chłopca i przeprosić go za krzywdę, którą mu wyrządziłem. To, czego się dowiedziałem od pana o Mary, dotknęło mnie do żywego. Zapewne nawet pan nie zdołałby ustalić, gdzie teraz przebywa.

- Sądzę, że możemy założyć - odparł Holmes - iż jest tam, gdzie sir George Burnwell. Równie pewne jest, że rychło poniesie surową karę za swe winy.

Rozdział dwunasty

Buczyna


- Człowiek, który kocha sztukę dla niej samej - stwierdził Sherlock Holmes, odkładając na bok dział ogłoszeń „Daily Telegraph” - często czerpie największą przyjemność z jej najbardziej błahych i najniższych przejawów. Z przyjemnością zauważam, Watsonie, że pojąłeś tę prawdę tak dalece, iż w opowieściach o naszych śledztwach, które byłeś łaskaw opisać, a niekiedy, muszę przyznać, również ubarwić, uwzględniłeś przede wszystkim nie słynne sprawy i sensacyjne procesy, w których brałem udział, a te przypadki, które, choć trywialne, dały mi możliwość wykorzystania zdolności dedukcji i logicznej syntezy, stanowiące moją specjalność.

- Mimo wszystko - odpowiedziałem z uśmiechem - nie potrafię się obronić przed zarzutem pogoni za sensacją, który stawiano opisywanym przeze mnie historiom.

- Być może popełniłeś błąd - rzekł, chwytając szczypcami rozżarzony węgiel i zapalając od niego długą fajkę z drzewa wiśniowego, która zajmowała miejsce glinianej wtedy, gdy był w nastroju do dyskusji, a nie do rozmyślań. - Być może popełniłeś błąd, starając się ożywić swoje opowiadania, zamiast ograniczyć się do surowego opisu rozumowania, prowadzącego od przyczyn do skutków, stanowiącego jedyny istotny ich element.

- Wydaje mi się, że nie skrzywdziłem cię w tej kwestii - zauważyłem dość zimno, gdyż dotknął mnie egotyzm, który, jak wielokrotnie zaobserwowałem, stanowił silną cechę niezwykłego charakteru mego przyjaciela.

- Nie chodzi tu o samolubstwo ani o pychę - stwierdził, swoim zwyczajem odpowiadając na moje myśli, nie na słowa. - Jeśli domagam się uznania dla swych działań, czynię to dlatego, że są one przejawem sztuki, bezosobowej i uniwersalnej. Zbrodnia jest powszechna, logika rzadka, dlatego powinieneś koncentrować się na logice, nie na zbrodniach. Sprowadziłeś to, co powinno stanowić cykl wykładów, do zbioru opowiastek.

Był zimny wczesnowiosenny poranek. Siedzieliśmy po śniadaniu przy ogniu, który wesoło płonął w salonie przy Baker Street. Pomiędzy rzędami ciemnobrązowych domów snuła się gęsta mgła, a okna budynku naprzeciwko jawiły się przez jej ciężkie żółtawe opary jak bezkształtne, rozmazane cienie. Zapalone lampy gazowe rozświetlały biały obrus, a ich odblask migotał na metalu i porcelanie, gdyż nie sprzątnięto jeszcze ze stołu. Sherlock Holmes milczał przez cały ranek, przeglądając ogłoszenia w kolejnych gazetach, aż w końcu, zaniechawszy poszukiwań, popadł w zły nastrój i zaczął rozprawiać o mych literackich niedociągnięciach.

- Z drugiej jednak strony - stwierdził po chwili przerwy, podczas której siedział, paląc długą fajkę i patrząc w ogień - doprawdy trudno oskarżać cię o poszukiwanie sensacji, skoro wiele ze spraw, którymi byłeś uprzejmy się zainteresować, nie dotyczy przestępstw rozumianych jako złamanie prawa. Drobny kłopot, który próbowałem pomóc rozwiązać królowi Bohemii, niezwykły przypadek panny Mary Sutherland, problem krzywoustego żebraka i incydent szlachetnego kawalera nie wiązały się z wykroczeniami. Obawiam się jednak, że unikając sensacji, otarłeś się o trywialność.

- Cel, do którego dążyliśmy, mógł być błahy - odpowiedziałem - ale metody, które zastosowałeś, były interesujące i nowatorskie.

- Phi, mój drogi, czy naprawdę sądzisz, że przeciętnych zjadaczy chleba, pozbawionych zdolności obserwacji, którzy nie potrafiliby rozpoznać tkacza po zębach ani kompozytora po lewym kciuku, interesują meandry analizy i dedukcji? Nie mogę cię jednak winić za to, że piszesz o błahostkach, gdyż czasy wielkich zbrodni minęły. Ludzie, a przynajmniej przestępcy, utracili wszelką inicjatywę i oryginalność. Moja własna praktyka zaczyna sprowadzać się do odszukiwania zagubionych ołówków i doradzania młodym pannom ze szkół z internatem. Sądzę jednak, że udało mi się dosięgnąć dna. Liścik, który otrzymałem dziś rano, świadczy o tym, że niżej już chyba upaść nie mogę. Przeczytaj go! - Rzucił mi wymiętą karteczkę.

List został napisany w Montague Place poprzedniego wieczora i brzmiał:

Szanowny Panie Holmes!

Bardzo pragnę omówić z Panem kwestię, czy powinnam przyjąć zaproponowane mi stanowisko guwernantki. Zgłoszę się jutro o dziesiątej trzydzieści, jeśli ten termin Panu

odpowiada.

Z poważaniem. Violet Hunter

- Czy znasz tę młodą damę? - spytałem.

- Absolutnie nie.

- Dochodzi właśnie dziesiąta trzydzieści.

- Owszem, i nie wątpię, że to właśnie nasza panna dzwoni do drzwi.

- To, z czym przychodzi, może okazać się bardziej interesujące, niż myślisz. Pamiętaj, że sprawa błękitnego rubinu na początku również wydawała się banalną, a rozwinęła się w poważne śledztwo. Być może podobnie stanie się i tym razem.

- Miejmy nadzieję. Nasze wątpliwości zostaną szybko rozwiane. Jeśli się nie mylę, oto osoba, na którą czekaliśmy.

Nim skończył mówić, drzwi się otworzyły, i do pokoju weszła młoda dama. Była ubrana skromnie, lecz schludnie; miała wesołą, bystrą twarz, piegowatą jak jajo siewki; cechowała ją energia właściwa osobie, zmuszonej do samodzielnego radzenia sobie w życiu.

- Przepraszam za najście - powiedziała, kiedy mój towarzysz podniósł się, by się z nią przywitać. - Przydarzyło mi się coś bardzo dziwnego, a że nie mam rodziców ani żadnych krewnych, których mogłabym prosić o radę, pomyślałam, może pan byłby tak dobry i podpowiedział mi, jak powinnam się postąpić.

- Proszę usiąść, panno Hunter. Z przyjemnością uczynię, co w mojej mocy, by pani pomóc. Zauważyłem, że Holmes był mile zaskoczony zachowaniem i sposobem wysławiania się swej nowej klientki. Przyjrzał się dziewczynie w typowy dla siebie badawczy sposób, później usadowił się z rozchylonymi ustami i złączonymi opuszkami palców, by wysłuchać jej opowieści.

- Przez pięć lat byłam guwernantką w rodzinie pułkownika Spence’a Munro - zaczęła mówić panna Hunter - jednak dwa miesiące temu otrzymał on powołanie do Halifaksu w Nowej Szkocji i zabrał dzieci ze sobą do Ameryki, zostałam więc bez pracy. Odpowiadałam na ogłoszenia i dawałam własne, bez skutku. Moje skromne oszczędności zaczęły topnieć, a ja nie miałam pojęcia, co robić. Na West Endzie znajduje się znana agencja guwernantek Westaway’s. Zgłaszałam się tam mniej więcej raz w tygodniu, by sprawdzić, czy nie pojawiły się odpowiednie dla mnie oferty pracy. Założyciel tej firmy nazywa się Westaway, ale naprawdę zarządza nią panna Stoper. Urzęduje w niewielkim biurze. Kobiety poszukujące pracy czekają w przedsionku, następnie wchodzą po kolei do panny Stoper, a ona sprawdza w księgach, czy ma oferty, które mogłyby im odpowiadać. Kiedy przyszłam tam w zeszłym tygodniu i poproszono mnie do biura, okazało się, że panna Stoper nie jest sama. Obok niej siedział niezwykle postawny mężczyzna o szerokim uśmiechu i olbrzymim podbródku, którego fałdy opadały mu na piersi. Miał na nosie okulary i bardzo uważnie przyglądał się wchodzącym paniom. Gdy mnie zobaczył, podskoczył na krześle i szybko odwrócił się do panny Stoper. „Ta się nada - stwierdził. - Nie mógłbym wymarzyć sobie nikogo lepszego. Jest kapitalna! Kapitalna!”. Promieniał entuzjazmem i aż zacierał ręce z radości. Wyglądał na tak zadowolonego, że przyjemnie było na niego popatrzeć. „Czy szuka pani posady?” - spytał. „Tak, proszę pana”. „Jako guwernantka?”. „Tak, proszę pana”. „Jaka pensja panią interesuje?”. „W moim ostatnim miejscu pracy, u pułkownika Spence’a Munro, zarabiałam cztery funty miesięcznie”. „Och, cicho już, cicho! Toż to wyzysk! Ohydny wyzysk! - wykrzyknął, podnosząc do góry ręce, jakby bardzo się rozgniewał. - Jak ktokolwiek mógł zaproponować tak żałosną sumę tak uroczej i wykształconej damie?”. „Obawiam się, że mogę być słabiej wykształcona, niż się pan spodziewa - uprzedziłam. - Znam nieco francuski i niemiecki, gram i rysuję.”. „Cicho, cicho! - wykrzyknął. - To wszystko nie ma znaczenia. Pytanie brzmi: czy pani postawa i sposób bycia są godne damy? Krótko mówiąc, tylko o to mi chodzi. Jeśli pani jest ich pozbawiona, to nie nadaje się do wychowywania dziecka, które pewnego dnia może odegrać ważną rolę w historii naszego kraju. Jeśli jednak je pani posiada, jakżeż ktokolwiek mógłby prosić panią, by zniżyła się do dwucyfrowej pensji rocznej? Ja, szanowna pani, na początek daję sto funtów rocznie”. Byłam wówczas bez grosza przy duszy, więc może pan sobie wyobrazić, panie Holmes, że taka oferta wydała mi się zbyt hojna, by mogła być prawdziwa. Jednak dżentelmen, który być może zauważył niedowierzanie na mojej twarzy, otworzył portfel i wyjął z niego banknot. „Mam również w zwyczaju - powiedział, uśmiechając się przyjaźnie, dopóki jego oczy nie zmieniły się w dwie małe lśniące szparki pomiędzy białymi fałdami na twarzy - wypłacać młodym damom z góry połowę pensji, by miały z czego pokryć wydatki na ubrania i podróż”. Chyba nigdy w życiu nie spotkałam równie zdecydowanego i fascynującego człowieka. Zdążyłam już zadłużyć się u kupców, więc zaliczka była mi bardzo na rękę. Odniosłam jednak wrażenie, że w tej ofercie jest coś dziwnego, postanowiłam zatem dowiedzieć się czegoś więcej, nim ostatecznie zdecyduję się ją przyjąć. „Czy mogę wiedzieć, gdzie pan mieszka?” - spytałam. „W hrabstwie Hampshire, w uroczym wiejskim zakątku. Posiadłość nazywa się Buczyna i leży pięć mil za Winchesterem. To wspaniała okolica, moja droga młoda damo, a Buczyna jest bardzo przyjemnym starym wiejskim domem”. „Co będzie należało do moich obowiązków? Chciałabym się z nimi zapoznać”. „Jedno dziecko, kochany, zaledwie sześcioletni, chłopaczek. Ach, gdyby pani widziała, jak zabija kapciem karaluchy! Trzask! Trzask! Trzask! Nie zdąży pani mrugnąć, a trzy leżą trupem!”. Odchylił się na krześle i znów zaczął się śmiać tak, że jego oczy zniknęły między fałdami skóry. Byłam nieco zmieszana opowieścią o rozrywkach malca, ale jego ojciec się śmiał, pomyślałam więc, że być może jedynie żartował. „A zatem będę opiekowała się wyłącznie jednym dzieckiem?” - spytałam. „Nie, nie, moja droga młoda damo, nie tylko! - wykrzyknął. - Jak zapewne się pani domyśla, do pani powinności będzie należało również wypełnianie drobnych poleceń mojej żony, oczywiście, pod warunkiem, że nie będzie prosiła o nic, co mogłoby uchybić czci damy. Nie widzi pani w związku z tym żadnych trudności, prawda?”. „Jestem do usług”. „Znakomicie. Na przykład, jeśli chodzi o ubranie. Jesteśmy ludźmi dziwacznymi, lecz poczciwymi. Gdyby poproszono panią o założenie jakiejś sukni, którą byśmy jej dali, nie sprzeciwiłaby się pani temu drobnemu kaprysowi, prawda?”. „Nie” - odpowiedziałam, zdumiona jego słowami. „A gdyby kazano pani usiąść tu czy tam, czy czułaby się pani urażona?”. „Bynajmniej”. „A gdybyśmy poprosili, żeby przed przybyciem do nas pani krótko obcięła włosy?”. Nie mogłam uwierzyć własnym uszom. Jak pan widzi, panie Holmes, moje lśniące włosy mają niezwykły orzechowy odcień. Mówiono mi, że są jak dzieło sztuki. Nie mogłam ot tak ich poświęcić. „Obawiam się, że to niemożliwe” -odpowiedziałam. Mężczyzna uważnie przyglądał mi się swymi małymi oczkami, i kiedy wypowiedziałam te słowa, zauważyłam, że jego twarz na chwilę spochmurniała. „Niestety, to warunek konieczny - odparł. - To kaprys mojej żony, a jak pani wie, nie sposób oprzeć się kobiecym kaprysom. Nie zgadza się więc pani na obcięcie włosów?”. „Nie, proszę pana, naprawdę nie mogę” - odpowiedziałam stanowczo. „Cóż, to załatwia sprawę. Szkoda, gdyż pod wszystkimi innymi względami świetnie by się pani nadawała. W takim razie, panno Stoper, chciałbym się spotkać z kilkoma kolejnymi młodymi paniami”. Kierowniczka przez chwilę wertowała papiery, które leżały na biurku, nie odzywając się ani słowem, później spojrzała na mnie z taką irytacją, że chcąc nie chcąc pomyślałam, że moja odmowa kosztowała ją sporą prowizję. „Czy chce pani, by jej nazwisko w dalszym ciągu było zapisane w księgach firmy?” -spytała. „Jeśli się pani zgodzi, panno Stoper”. „Zdaje się, że to nie ma sensu, skoro odrzuca pani tak korzystne oferty - odpowiedziała ostro. - Nie spodziewa się pani chyba, że podejmiemy wysiłki, by znaleźć dla niej drugą taką posadę. Do widzenia, panno Hunter”. Uderzyła w gong stojący na stole, i służący wyprowadził mnie z pokoju. Och, panie Holmes, w domu spiżarka była prawie pusta, a na stole czekało kilka rachunków do zapłacenia, zaczęłam się więc zastanawiać, czy nie postąpiłam niemądrze. Przecież nawet jeśli ci ludzie mieli osobliwe kaprysy i oczekiwali posłuszeństwa w niezwykłych kwestiach, byli gotowi dobrze płacić za swoją ekscentryczność. Niewiele jest w Anglii guwernantek, które zarabiałyby sto funtów rocznie. Poza tym, jaki pożytek miałam z włosów? Wiele osób wygląda lepiej w krótkiej fryzurze, pomyślałam, że być może i mnie będzie w takiej do twarzy. Następnego dnia zaczęłam sądzić, iż popełniłam błąd, a kolejnego byłam tego pewna. Prawie się zdecydowałam schować dumę do kieszeni, wrócić do agencji i spytać, czy oferta jest wciąż aktualna, kiedy dostałam list od dżentelmena, który mi

ją złożył. List mam ze sobą, zaraz go panu przeczytam:

Buczyna, niedaleko Winchester

Droga Panno Hunter!

Pani Stoper była tak uprzejma i podała mi Pani adres, piszę więc, by zapytać, czy nie zmieniła pani zdania. Moja żona bardzo nalega na Pani przyjazd, gdyż sposób, w jaki Panią opisałem, zrobił na niej wielkie wrażenie. Jesteśmy gotowi zapłacić trzydzieści funtów za kwartał, czyli sto dwadzieścia funtów za rok, by wynagrodzić wszelkie niedogodności, jakich może Pani doznać w wyniku naszych zachcianek. Nie wydaje mi się jednak, by były one szczególnie uciążliwe. Moja żona bardzo lubi pewien odcień błękitu i chciałaby, żeby codziennie rano nosiła Pani po domu suknię w tym kolorze. Nie potrzebuje Pani jednak wydawać pieniędzy na zakup takiego stroju, mamy suknię po naszej córce Alice (która obecnie przebywa w Filadelfii); moim zdaniem, suknia znakomicie by na Panią pasowała. Jeśli chodzi o siadanie w różnych miejscach lub wykonywanie drobnych poleceń, nie powinno to być dla Pani uciążliwe. Co do Pani włosów, przyznaję, że będzie to wielka strata - ich piękno rzuciło mi się w oczy podczas naszej krótkiej rozmowy - ale obawiam się, że w tej sprawie muszę obstawać przy swoim i mam nadzieję, iż wyższa pensja wynagrodzi Pani tę stratę.

Jeśli chodzi o opiekę nad dzieckiem, Pani obowiązki nie będą ciężkie. Proszę przyjechać; wyjadę po Panią dwukółką do Winchesteru. Proszę dać mi znać, którym pociągiem będzie Pani podróżowała.

Z poważaniem.

JEPHRO RUCASTLE

- Panie Holmes, podjęłam decyzję. Zamierzam przystać na zaproponowane warunki. Pomyślałam jednak, że zanim zrobię ostateczny krok, poproszę pana o radę.

- Cóż, panno Hunter, skoro się pani zadecydowała, sprawa jest rozstrzygnięta -odpowiedział Holmes z uśmiechem.

- Czy nie radziłby mi pan odrzucić tę propozycję?

- Przyznaję, że nie chciałbym, by moja siostra przyjęła taką posadę.

- Co to wszystko może oznaczać, panie Holmes?

- Mam zbyt mało danych, by wysnuć jakieś wnioski. A co pani o tym sądzi?

- Widzę tylko jedno wytłumaczenie. Pan Rucastle jest bardzo miłym i poczciwym człowiekiem. Może jego żona oszalała, a on pragnie zatuszować całą sprawę, gdyż nie chce,

by kobieta trafiła do szpitala. Zaspokaja więc każdą jej zachciankę, żeby jej stan się nie pogorszył.

- Owszem, jest to jakieś wytłumaczenie, a w tej chwili wydaje się najbardziej prawdopodobne. Według mnie, pani nowe otoczeniem nie będzie dla niej zbyt miłe.

- Pieniądze, panie Holmes, pieniądze!

- Tak, tak, płaca jest dobra, zbyt dobra, i to mnie niepokoi. Dlaczego mieliby płacić pani sto dwadzieścia funtów rocznie, skoro mogliby przebierać w kandydatkach, którym starczy czterdzieści? Musi istnieć jakiś szczególny powód.

- Panie Holmes, pragnę opowiedzieć panu o wszystkim teraz, żeby się pan nie zdziwił później, gdy będę potrzebowała jego pomocy. Czułabym się dużo pewniej, wiedząc, że mogę liczyć na pańskie wsparcie.

- Obiecam to pani. Sprawa zapowiada się chyba na dość interesującą w porównaniu z tymi, z jakimi miałem do czynienia od miesięcy. Pewne jej aspekty są zdecydowanie nietuzinkowe. Gdyby miała pani jakieś wątpliwości lub znalazła się w niebezpieczeństwie.

- Niebezpieczeństwie? Jakie niebezpieczeństwo może mi grozić?

Holmes z powagą pokręcił głową.

- Gdybyśmy potrafili je określić, przestałoby być niebezpieczeństwem - oświadczył. -Proszę tylko przysłać telegram, a przybędę do pani z pomocą o każdej porze dnia i nocy.

- To mi wystarczy - powiedziała kobieta i energicznie wstała. Z jej twarzy zniknął niepokój. - Teraz mogę spokojnie pojechać do Hampshire. Napiszę do pana Rucastle jeszcze dziś w nocy i złożę w ofierze swe biedne włosy, a jutro pojadę do Winchesteru. - Podziękowała Holmesowi, życzyła nam miłego dnia i wyszła z pokoju.

- Myślę - zauważyłem, kiedy na schodach rozbrzmiały jej szybkie stanowcze kroki -że ta młoda dama jest w stanie zadbać o siebie.

- Przyda jej się to - stwierdził Holmes z powagą. - Jestem pewny, że nie minie wiele czasu, i my się znów spotkamy.

Przewidywania mego przyjaciela szybko się sprawdziły. Minęły dwa tygodnie. Często myślałem o pannie Hunter i zastanawiałem się, w jak dziwny zaułek ludzkiego losu zapuściła się ta samotna kobieta. Niezwykła pensja, osobliwe wymagania i niezbyt ciężkie obowiązki. Było to jakieś nienaturalne, ale czy chodziło o kaprys, czy o spisek, czy pracodawca był filantropem, czy złoczyńcą, nie potrafiłem stwierdzić. Zauważyłem, że Holmes często długo przesiadywał (nawet po pół godziny) ze zmarszczonymi brwiami i zamyślonym wyrazem twarzy, ale kiedy wspominałem mu o tej sprawie, zbywał mnie machnięciem ręki.

- Za mało wiem o sprawie! - krzyczał zniecierpliwiony. - Nie mogę zrobić cegieł, nie mając gliny! - I zawsze dodawał, że nigdy by nie się zgodził, żeby jego siostra przyjęła taką posadę.

Telegram nadszedł pewnego wieczora. Było już bardzo późno. Ja szykowałem się do snu, a Holmes rozpoczynał jeden ze swych całonocnych eksperymentów chemicznych, które często prowadził - wieczorem zostawiałem go pochylonego nad retortą i probówką, a rano, schodząc na śniadanie, zastawałem w tej samej pozycji. Mój przyjaciel otworzył żółtą kopertę, rzucił okiem na kartkę, a następnie podał ją mnie.

- Sprawdź rozkład jazdy pociągów - powiedział i powrócił do swych badań.

Wiadomość była krótka i pilna:

Będę czekała w hotelu Pod Czarnym Łabędziem w Winchesterze jutro w południe. Proszę przyjechać! Nie wiem, co robić. Hunter.

- Pojedziesz ze mną? - spytał Holmes, podnosząc wzrok.

- Bardzo chętnie.

- No to sprawdź rozkład.

- Jest pociąg o wpół do dziesiątej - powiedziałem, gdy przejrzałem rozkład. -W Winchesterze ma być o jedenastej trzydzieści.

- Bardzo dobrze. Odłożę na później analizę acetonów, gdyż rano powinniśmy być w jak najlepszej formie.

O jedenastej następnego dnia jechaliśmy do dawnej stolicy Anglii. Holmes zatopił się w lekturze porannych gazet, ale wkrótce po tym, jak minęliśmy granicę hrabstwa Hampshire, rzucił gazety w kąt i zaczął podziwiać krajobraz. Był idealny wiosenny dzień, błękitne niebo było usiane puszystymi białymi chmurkami, płynącymi z zachodu na wschód. Słońce mocno przyświecało, ale w powietrzu można było wyczuć lekki orzeźwiający chłodek. W całej okolicy, aż po falujące wzgórza wokół Aldershot, spośród młodej jasnej zieleni wystawały niewielkie czarne i szare dachy zabudowań gospodarskich.

- Czyż nie jest tu pięknie i świeżo? - wykrzyknąłem z entuzjazmem człowieka, nawykłego do mgieł Baker Street.

Holmes jednak ponuro pokręcił głową i rzekł:

- Watsonie, jednym z przekleństw człowieka o umyśle takim jak mój jest fakt, że na wszystko patrzy z perspektywy sprawy, którą się zajmuje. Ty spoglądasz na rozsiane wokół domy i dostrzegasz ich piękno. Kiedy ja się im przyglądam, myślę wyłącznie o tym, iż są odcięte od świata i można tu bezkarnie popełniać przestępstwa.

- Dobry Boże! - wykrzyknąłem. - Komu te urocze stare domostwa mogą kojarzyć się ze zbrodnią?

- We mnie zawsze budzą pewien niepokój. Jestem przekonany, i moje doświadczenie to potwierdza, że w najbardziej obskurnych zaułkach Londynu nie popełnia się tylu grzechów, co na pięknej i radosnej wsi.

- Przerażasz mnie!

- Przyczyna jest jednak oczywista. Nacisk ze strony opinii publicznej potrafi zdziałać w mieście więcej niż przepisy prawa. Nie ma zakątka tak podłego, by rozlegający się tam krzyk dręczonego dziecka czy odgłos ciosu zadanego ręką pijaka nie wzbudziły współczucia i oburzenia pośród sąsiadów. Machina sprawiedliwości jest zawsze w pobliżu, uruchomić ją może jedno słowo skargi, a od przestępstwa jest zaledwie krok do więziennej celi. Popatrz jednak na te osamotnione domy, otoczone polami i zamieszkałe głównie przez niedouczonych biedaków, którzy niewiele wiedzą o prawie. Pomyśl o okrutnych uczynkach czy potajemnych zbrodniach, które mogą być popełniane w takich miejscach, każdego roku i bez niczyjej wiedzy. Gdyby dama, która poprosiła nas o pomoc, wyjechała do Winchesteru, nie obawiałbym się o nią. Niebezpieczeństwo wiąże się z tym, że zamieszkała pięć mil od miasta. Jest jednak oczywiste, że nic jej nie grozi.

- Nie. Jeśli może przyjechać do Winchesteru, by się z nami spotkać, to może w ogóle wyjechać.

- Zgadza się, ma zatem swobodę działania.

- Co w takim razie mogło się stać? Czy udało ci się znaleźć jakieś wytłumaczenie?

- Zgodnie ze znanymi nam faktami znalazłem ich siedem. Które z nich są prawdziwe, okaże się dopiero, gdy zapoznamy się z nowymi informacjami, jakich niewątpliwie pani nam dostarczy. Oto i wieża katedry, niebawem dowiemy się, co panna Hunter ma nam do powiedzenia.

Tuż obok stacji, przy High Street, znajdowała się szacowna gospoda „Pod Czarnym Łabędziem”, gdzie czekała nasza młoda znajoma. Zarezerwowała salonik, w którym nakryto

do lunchu.

- Tak się cieszę, że panowie przyjechali! - powiedziała żarliwie. - To bardzo miłe z ich strony! Naprawdę nie wiem, co począć, i panów rady będą dla mnie bezcenne.

- Proszę opowiedzieć nam, co się pani przydarzyło.

- Muszę to zrobić czym prędzej, obiecałam panu Rucastle, że wrócę przed trzecią. Dał mi dziś wychodne, żebym mogła pojechać do miasta, nie zna jednak celu mej wyprawy.

- Proszę opowiedzieć nam wszystko po kolei - Holmes wyciągnął swe długie szczupłe nogi w kierunku ognia, usadowił się wygodnie i przygotował się do wysłuchania relacji.

- Przede wszystkim przyznaję, że w gruncie rzeczy państwo Rucastle nigdy nie potraktowali mnie źle. Muszę oddać im w tym względzie sprawiedliwość. Nie rozumiem ich jednak, budzą we mnie niepokój.

- Czego pani nie rozumie?

- Przyczyn ich zachowania. Ale opowiem panom w takiej kolejności, w jakiej się wszystko wydarzyło. Kiedy tu przybyłam, pan Rucastle wyjechał po mnie i zawiózł dwukółką do Buczyny. Tak jak mówił, dom jest pięknie położony, jednak nie jest ładny. To duży kwadratowy budynek, bielony wapnem, ale wilgoć i opady poznaczyły go plamami i zaciekami. Z trzech stron dom otacza las. Od frontu rozpościera się łąka, która ciągnie się aż do drogi na Southampton. Ta droga przebiega w odległości około stu jardów od frontowych drzwi. Teren przed budynkiem należy do Buczyny, lasy stanowią część posiadłości lorda Southertona. Nazwa domu pochodzi od kępy czerwonolistnych buków, rosnących tuż przed drzwiami. Mój pracodawca, uroczy jak poprzednio, przywiózł mnie na miejsce i tego samego wieczoru przedstawił swojej żonie i dziecku. Panie Holmes, teoria, którą ułożyliśmy przy Baker Street, okazała się błędna. Pani Rucastle nie jest obłąkana. To cicha blada kobieta, znacznie młodsza od męża, wydaje mi się, że nie ma więcej niż trzydzieści lat, tymczasem on z pewnością przekroczył już czterdzieści pięć. Z rozmów dowiedziałam się, że są małżeństwem od około siedmiu lat. Jego pierwsza żona zmarła; miał on z nią jedno dziecko, córkę, która wyjechała do Filadelfii. Pan Rucastle powiedział mi na osobności, że przyczyną jej wyprowadzki była niezrozumiała niechęć do macochy. Córka musiała mieć co najmniej dwadzieścia lat, nie dziwię się więc, że jej stosunki z młodą żoną ojca nie układały się najlepiej. Zarówno umysł, jak i rysy pani Rucastle wydały mi się bezbarwne. Nie zrobiła na mnie ani korzystnego, ani przykrego wrażenia, zupełnie jakby wcale nie istniała. Nietrudno zauważyć, że jest bardzo oddana mężowi i małemu synkowi. Jej jasnoszare oczy bez przerwy błądzą od jednego do drugiego, dostrzegając ich najdrobniejsze potrzeby, które zaspokaja, wyprzedzając ich prośby. On również jest dla niej dobry na swój rubaszny hałaśliwy sposób. Wyglądają na szczęśliwą parę. Ta kobieta ukrywa jednak jakieś troski. Często błądzi gdzieś myślami, wówczas jej twarz staje się bardzo smutna. Kilka razy zdarzyło mi się widzieć, jak płacze. Zastanawiałam się, czy na jej nastrój nie ma wpływu charakter jej dziecka, nigdy bowiem nie spotkałam równie zepsutego i złośliwego malca. Jest nieduży jak na swój wiek, ale ma nieproporcjonalnie wielką głowę. Często ma napady furii, przerywane okresami dąsów. Jego ulubioną rozrywką jest zadawanie bólu stworzeniom mniejszym od siebie. Wykazuje on niezwykły talent do chwytania myszy, małych ptaków i owadów. Wolałabym jednak nie mówić o tym chłopcu, panie Holmes, gdyż nie ma on wiele wspólnego z moją historią.

- Chętnie wysłucham wszystkich szczegółów - stwierdził mój przyjaciel - niezależnie od tego, czy pani wydają się one istotne, czy nie.

- Postaram się nie pominąć niczego ważnego. Od razu moją uwagę zwróciły nieprzyjemny wygląd i zachowanie służących. Jest ich tam dwoje, mąż i żona. Toller, tak się sługa nazywa, jest szorstkim, nieokrzesanym człowiekiem o siwiejących włosach i bokobrodach, od którego wiecznie zionie alkoholem. Od mego przybycia dwukrotnie był pijany jak bela, lecz pan Rucastle jakby tego nie zauważa. Jego żona, bardzo wysoka i silna kobieta, ma zawsze skwaszoną minę; jest przy tym równie cicha jak pani Rucastle, jednak zdecydowanie mniej sympatyczna. To bardzo niemiła para, na szczęście jednak większość czasu spędzam w pokoju dziecka lub w swoim własnym. Oba pomieszczenia znajdują się tuż obok siebie w jednym z rogów budynku. Pierwsze dwa dni po moim przybyciu do Buczyny minęły bardzo spokojnie. Trzeciego dnia pani Rucastle zeszła na dół po śniadaniu i szepnęła coś mężowi. „Ach tak -odpowiedział, odwracając się do mnie. - Panno Hunter, jesteśmy pani bardzo wdzięczni za to, że przystała pani na nasze kaprysy i ścięła włosy. Zapewniam, że bynajmniej nie wpłynęło to niekorzystnie na pani wygląd. Teraz chcielibyśmy zobaczyć, czy będzie pani do twarzy w błękitnej sukni. Znajdzie ją pani na łóżku w jej pokoju. Bylibyśmy wielce zobowiązani, gdyby pani była tak dobra i ją przymierzyła”. Suknia miała szczególny odcień błękitu. Była uszyta ze znakomitej wełny, ale widać było wyraźnie, że ktoś ją już nosił. Nie mogłaby leżeć na mnie lepiej nawet wówczas, gdyby uszyto ją dla mnie na miarę. Państwo Rucastle byli wielce uradowani na mój widok, ale ta radość wydała mi się nieco przesadzona. Czekali na mnie w salonie, bardzo dużym pokoju, biegnącym wzdłuż całej frontowej ściany domu, z trzema wysokimi oknami sięgającymi aż do podłogi. Niedaleko środkowego okna stało krzesło, odwrócone do niego oparciem. Poprosili mnie, bym usiadła na tym krześle. Pan Rucastle zaczął przechadzać się tam i z powrotem po pokoju i opowiadać najzabawniejsze historyjki, jakie w życiu słyszałam. Nie potrafią sobie panowie wyobrazić, jak był komiczny, śmiałam się do łez. Pani Rucastle najwyraźniej nie ma jednak poczucia humoru. Ani razu nawet się nie uśmiechnęła, siedziała z rękami na podołku, a minę miała smutną i zaniepokojoną. Po mniej więcej godzinie pan Rucastle nagle stwierdził, że czas wrócić do codziennych obowiązków, że mogę się przebrać i pójść do pokoju dziecinnego, do małego Edwarda. Dwa dni później miała miejsce taka sama sytuacja, w tych samych okolicznościach. Ponownie się przebrałam, usiadłam w oknie i śmiałam się do rozpuku z zabawnych historyjek, których niewyczerpanym repertuarem dysponował mój chlebodawca i które opowiadał w sposób niezrównany. Później wręczył mi tanią powieść, przesunął krzesło nieco w bok, tak, by mój cień nie padał na książkę, i błagał, bym poczytała mu na głos. Trwało to mniej więcej dziesięć minut. Zaczęłam w środku rozdziału, lecz nagle, w połowie zdania, pan Rucastle kazał mi zakończyć czytanie i pójść się przebrać. Może pan sobie wyobrazić, panie Holmes, jak bardzo zaciekawiły mnie przyczyny i znaczenie tych niezwykłych występów. Zauważyłam, że moi pracodawcy zawsze bardzo dbają, bym siedziała z twarzą odwróconą od okna, więc pożerała mnie ciekawość, co też się dzieje za moimi plecami. Na początku sprawdzenie tego wydawało mi się niemożliwe, ale szybko znalazłam sposób. Moje kieszonkowe lusterko pękło i wpadłam na fortunny pomysł, by ukryć jeden z odłamków w rękawiczce. Przy najbliższej okazji podczas ataku śmiechu podniosłam rękę do oczu i, manipulując nią, byłam w stanie obejrzeć wszystko, co znajdowało się za mną. Muszę przyznać, że poczułam rozczarowanie, bo nic nie zobaczyłam, przynajmniej nie od razu. Kiedy jednak dokładniej się przyjrzałam, zauważyłam, że przy Southampton Road stoi niski brodaty mężczyzna w szarym garniturze i patrzy w moją stronę. Droga jest bardzo ruchliwa i zwykle są na niej ludzie, jednak ten nieznajomy opierał się o ogrodzenie naszej łąki i usilnie wpatrywał się w okna. Opuściłam rękę i zerknęłam na panią Rucastle, napotykając jej badawczy wzrok. Nie odezwała się do mnie, ale jestem pewna, iż odgadła, że miałam w ręku lusterko i że udało mi się spojrzeć za siebie. Natychmiast zerwała się z miejsca. „Jephro - powiedziała - przy drodze stoi jakiś wścibski człowiek, który gapi się na pannę Hunter”. „Czy to pani znajomy?” - spytał mnie jej mąż. „Nie, nie znam nikogo w tej okolicy”. „A niech mnie! To bardzo niegrzeczne! Proszę się odwrócić i gestami nakazać mu się oddalić”. „Może lepiej byłoby nie zwracać na niego uwagi?”. „Nie, nie, gdybyśmy tak postąpili, wystawałby tu bez przerwy. Proszę się odwrócić i go odgonić”. Zrobiłam to, co mi kazano, a pani Rucastle niezwłocznie opuściła roletę. Zdarzenie to miało miejsce tydzień temu. Od tego czasu nie kazano mi siadać przy oknie ani zakładać niebieskiej sukienki, nie widziałam też więcej mężczyzny stojącego przy drodze.

- Proszę mówić dalej - nalegał Holmes. - Pani opowieść zapowiada się nader ciekawie.

- Obawiam się, że uzna ją pan za niespójną. Nie wiem, czy wydarzenia, które miały miejsce, mają ze sobą coś wspólnego. Już pierwszego dnia mego pobytu w Buczynie pan Rucastle zabrał mnie do niewielkiej szopki, stojącej nieopodal kuchennych drzwi. Kiedy się do niej zbliżyliśmy, usłyszałam ostry szczęk łańcucha i odgłos ruchów dużego zwierzęcia. „Proszę spojrzeć! - powiedział pan Rucastle, wskazując mi szparę pomiędzy dwiema deskami. -Czyż nie jest piękny?”. Zajrzałam do środka i dostrzegłam parę błyszczących ślepi oraz niewyraźną sylwetkę, skuloną w mroku. Wzdrygnęłam się. „Niech się pani nie boi - uspokoił mnie chlebodawca, śmiejąc się ze mnie. - To tylko Carlo, mój mastiff. Mówię, że jest mój, ale tak naprawdę jedynym człowiekiem, którego on słucha, jest mój koniuszy Toller. Carlo dostaje jeść tylko raz dziennie, i nigdy za dużo, więc jest cięty i agresywny. Toller co noc spuszcza go z łańcucha, i niech Bóg ma w swojej opiece intruza, jeżeli ten pies go dopadnie i wbije swe kły. Na litość boską, proszę w żadnym wypadku nie ruszać się za próg po zmroku, bo naraziłaby pani swoje życie”. Dwa dni później mogłam się przekonać, że ostrzeżenie nie było bezpodstawne. Około drugiej w nocy wyjrzałam przypadkiem przez okno sypialni. Była piękna księżycowa noc, trawnik przed domem lśnił srebrzyście, a jasno było niemal jak w dzień. Stałam, podziwiając spokojne piękno tej scenerii, gdy nagle zauważyłam, jak się coś porusza w cieniu buków. Kiedy stwór ukazał się w świetle księżyca, zobaczyłam, że to ogromny wychudzony pies z wystającymi żebrami, wielki jak cielak, o płowym umaszczeniu, z obwisłym podgardlem i czarnym pyskiem. Powoli przeszedł przez trawnik i zniknął w cieniu po jego drugiej stronie. Ten potworny strażnik przeraził mnie bardziej, niż mógłby to zrobić jakikolwiek złodziej. Muszę też opowiedzieć panu o innym bardzo dziwnym zdarzeniu. Jak pan wie, jeszcze w Londynie ścięłam włosy. Zwinęłam je w wielki pukiel i umieściłam na dnie kufra. Pewnego wieczoru, kiedy chłopiec leżał już w łóżku, zaczęłam dla rozrywki oglądać meble stojące w moim pokoju i rozkładać w nich swój skromny dobytek. W sypialni znajdowała się między innymi stara komoda z szufladami. Dwie górne szuflady były otwarte, dolna, niestety, zamknięta. W tych otwartych ułożyłam bieliznę, ale wciąż zostało mi sporo rzeczy, zirytowałam się, że nie mogę wykorzystać trzeciej szuflady. „Może nie otworzyli jej przez przypadek” - pomyślałam. Wyjęłam więc pęk kluczy i spróbowałam otworzyć. Już pierwszy klucz, jakiego użyłam, pasował do zamka. Wysunęłam szufladę. Znalazłam w niej tylko jednąc rzecz, ale jestem pewna, że nigdy by pan nie zgadł, co to było. Leżał tam pukiel mych ściętych włosów! Wzięłam go do rąk i obejrzałam. Miał taki sam niezwykły odcień i taką samą grubość. Później jednak uderzyła mnie pewna myśl. Jak to możliwe, żeby moje włosy były zamknięte w szufladzie? Drżącymi rękami otworzyłam kufer, wyrzuciłam jego zawartość i wyjęłam mój własny pukiel. Położyłam obydwa obok siebie i, zapewniam pana, były identyczne. Czy nie jest to dziwne? Byłam bezgranicznie zdumiona! Odłożyłam cudze włosy na miejsce i nie wspomniałam o tym ani słowa państwu Rucastle, gdyż czułam, że postąpiłam niewłaściwie, otwierając zamkniętą szufladę. Panie Holmes, być może pan zauważył, że jestem z natury spostrzegawcza, więc bez trudu oswoiłam się z rozmieszczeniem pokoi i korytarzy w całym domu. Jedno z jego skrzydeł nie jest zamieszkane. Drzwi, które do niego prowadzą, znajdują się naprzeciwko pokojów Tollerów, ale zawsze były zamknięte. Pewnego dnia, schodząc na dół, zobaczyłam, że pan Rucastle wychodzi przez te drzwi. W ręku trzymał klucze. Wyglądał zupełnie inaczej niż zwykle. Miał zarumienione policzki i brwi ściągnięte z gniewu; na skroniach wystąpiły mu żyły. Zamknął drzwi na klucz i szybko przeszedł obok, nie zaszczycając mnie słowem ani spojrzeniem. Wzbudziło to moją ciekawość, więc kiedy udałam się ze swoim podopiecznym na spacer po posiadłości, poszłam tak, by po drodze popatrzeć na okna w tamtej części domu. Było ich cztery, trzy po prostu brudne, czwarte zasłonięte okiennicą. Za żadnym z nich niczego nie dostrzegłam. Kiedy się przechadzałam, zerkając od czasu do czasu w stronę okien, podszedł do mnie pan Rucastle, znowu wesoły i dobroduszny, tak jak przedtem. „Ach - powiedział - proszę nie mieć mi za złe, że minąłem panią bez słowa, droga młoda damo. Byłem zaprzątnięty myślami o interesach”. Zapewniłam go, iż nie czuję się urażona. „A tak przy okazji - zagaiłam - zdaje się, że na górze jest sporo pustych pokoi, a jeden z nich ma zasłonięte okno”. Mężczyzna wyglądał na zaskoczonego i chyba nieco zmieszanego moją uwagą. „Jednym z moich zainteresowań jest fotografia - wyjaśnił. -Urządziłem tam sobie ciemnię. Ale, do licha, jaką spostrzegawczą młodą damę zatrudniliśmy! Kto by pomyślał? No kto by pomyślał?”. Mówił to żartobliwym tonem, ale w jego oczach nie było radości. Wyczytałam w nich natomiast podejrzliwość i irytację. Cóż, panie Holmes, od chwili, kiedy zrozumiałam, że próbuje się ukryć przede mną coś, co ma związek z pustymi pokojami, rozpaczliwie zapragnęłam czegoś się o nich dowiedzieć. Nie powodowała mną wyłącznie ciekawość, było to raczej poczucie obowiązku. Miałam wrażenie, że jeśli się tam dostanę, wyniknie z tego coś dobrego. Mówi się o kobiecej intuicji, być może właśnie z niej wynikało to uczucie. Tak czy inaczej zaczęłam czekać na okazję, by się dostać za zamknięte drzwi. Dopiero wczoraj nadarzyła się sposobna chwila. Mogę zdradzić panom, że prócz pana Rucastle do opuszczonych pokojów wchodzą także Toller i jego żona. Raz widziałam, jak służący wnosi tam duży czarny płócienny worek. Ostatnio często zaglądał do kieliszka, a wczoraj wieczorem spił się do nieprzytomności. Kiedy weszłam na górę, w zamku tkwił klucz. Jestem pewna, że zostawił go tam właśnie Toller. Oboje państwo Rucastle byli na dole, dziecko siedziało z nimi, miałam więc znakomitą sposobność. Ostrożnie obróciłam klucz w zamku, otworzyłam drzwi i wślizgnęłam się przez nie. Przede mną ciągnął się niewielki korytarz, w którym nie było ani dywanów, ani tapet. Na końcu korytarz skręcał pod kątem prostym. Za rogiem ujrzałam troje drzwi, z których pierwsze i trzecie były otwarte. Prowadziły one do pustych pokoi, ponurych i zakurzonych. W jednym z nich było dwa okna, w drugim - jedno. Brud pokrywał je tak grubą warstwą, że wieczorne słońce ledwie przez nie przeświecało. Środkowe drzwi były zaryglowane od zewnątrz grubym stalowym prętem wyjętym z łóżka. Jeden jego koniec włożono do kółka w ścianie, drugi przymocowano grubym sznurem. Te drzwi były także zamknięte na zamek, ale klucza nie było. Na pewno prowadziły do pokoju, w którym znajdowało się okno z zamkniętymi okiennicami, ale przedostawało się spod nich światło. Doszłam więc do wniosku, że skoro w pokoju nie jest ciemno, to powinien znajdować się w nim świetlik, który wpuszcza światło od góry. Stojąc w korytarzu, wpatrywałam się w drzwi, budzące grozę, i zastanawiałam się, jaką tajemnicę mogą ukrywać. Nagle usłyszałam w pokoju kroki i zobaczyłam, jak w wąskim pasie światła pod drzwiami przesuwa się tam i z powrotem czyjś cień. Panie Holmes, ten widok obudził we mnie szaleńczy bezrozumny lęk. Napięte nerwy w jednej chwili odmówiły mi posłuszeństwa, odwróciłam się i pobiegłam tak, jakby z tyłu czyjeś straszne szpony usiłowały chwycić mnie za brzeg sukni. Pomknęłam korytarzem, wybiegłam przez drzwi i wpadłam prosto w ramiona pana Rucastle, który czekał przed nimi. „A więc - powiedział z uśmiechem - to była pani. Tak właśnie pomyślałem, kiedy zobaczyłem otwarte drzwi”. „Och, tak się wystraszyłam!” -wydyszałam. „Droga młoda damo! Droga młoda damo! - Nie wyobraża pan sobie, jak pieszczotliwym i kojącym tonem mówił. - A co panią tak przestraszyło?”. Mówił jednak zbyt przymilnie, trochę przesadził, zaczęłam więc mieć się na baczności. „Z głupoty zabrnęłam w puste skrzydło - odpowiedziałam - ale jest ono tak odludne i wygląda tak upiornie przy słabym świetle, że wystraszyłam się i wybiegłam. Och, tam jest tak okropnie cicho!”. „Tylko o to chodzi?” - spytał, uważnie mi się przyglądając. „A czego innego się pan spodziewał?” -odrzekłam. „Jak się pani wydaje, dlaczego zamykam te drzwi?”. „Nie mam pojęcia”. „Robię to, by nie wchodzili tam osoby postronne, rozumie pani?” - mówiąc to, przez cały czas uroczo się uśmiechał. „Gdybym wiedziała.”. „Teraz już pani wie. I jeśli jeszcze raz przekroczy pani ten próg. - Tutaj jego uśmiech w jednej chwili zmienił się w grymas wściekłości, i mój chlebodawca spojrzał na mnie z diaboliczną miną: - Rzucę panią mastiffowi”. Tak się przeraziłam, że nie wiem, co się działo dalej. Zapewne minęłam pana Rucastle i pobiegłam do swego pokoju. Nie pamiętam niczego więcej aż do chwili, gdy znalazłam się na swoim łóżku, dygocąc na całym ciele. Później pomyślałam o panu, panie Holmes. Nie mogłabym mieszkać tam dłużej, nie zasięgnąwszy pańskiej rady. Boję się tego domu, mężczyzny, kobiety, służących, nawet dziecka. Oni mnie przerażają. Pomyślałam jednak, że jeśli zdołam sprowadzić pana, wszystko się ułoży. Rzecz jasna, mogłam stamtąd uciec, ale moja ciekawość niemal dorównuje lękowi. Szybko postanowiłam, że wyślę do pana telegram. Włożyłam kapelusz i płaszcz, poszłam na pocztę oddaloną od domu o około pół mili i wróciłam znacznie spokojniejsza. Kiedy zbliżałam się do drzwi, przestraszyłam się na myśl, że pies mógł zostać spuszczony z łańcucha. Jednakże przypomniałam sobie, iż tego wieczora Toller upił się do nieprzytomności, a tylko on jeden w całym domu miał nad tym dzikim stworem władzę i odważyłby się go wypuścić. Bezpiecznie wślizgnęłam się do domu i przez pół nocy nie spałam, ciesząc się ze spotkania z panem. Bez kłopotu otrzymałam wychodne na dzisiejszy ranek, by pojechać do Winchesteru. Muszę jednak wrócić przed trzecią, bo państwo Rucastle wyjeżdżają z wizytą, i nie będzie ich przez cały wieczór, trzeba będzie zająć się dzieckiem. Panie Holmes, opowiedziałam panu o wszystkich moich przygodach, bardzo chciałabym wiedzieć, jak pan je wytłumaczy, a przede wszystkim, co powinnam teraz zrobić.

Obaj z Holmesem słuchaliśmy jak urzeczeni tej niezwykłej historii. Kiedy panna Hunter skończyła, mój przyjaciel wstał z miejsca i zaczął chodzić tam i z powrotem po pokoju z rękami w kieszeniach i bardzo poważnym wyrazem twarzy.

- Czy Toller wciąż jest pijany? - spytał.

- Tak. Słyszałam, jak jego żona mówiła pani Rucastle, że do niczego się nie nadaje.

- Znakomicie. A państwo Rucastle wychodzą dziś wieczorem?

- Tak.

- Czy w domu znajduje się piwnica z porządnym, mocnym zamkiem?

- Tak. Piwniczka na wina.

- Panno Hunter, przez cały czas zachowywała się pani bardzo dzielnie i rozsądnie.

Czy sądzi pani, że stać by ją było na jeszcze jeden wyczyn? Nie prosiłbym pani o to, gdybym nie uważał jej za wyjątkową kobietę.

- Zrobię, co w mojej mocy. O co chodzi?

- O siódmej przyjedziemy z przyjacielem do Buczyny. Państwa Rucastle o tej porze już nie będzie w domu, a mam nadzieję, że Toller nie wytrzeźwieje do tego czasu. Alarm mogłaby zatem wszcząć jedynie pani Toller. Gdyby udało się pani wysłać ją po coś do piwnicy i zamknąć ją tam, bardzo ułatwiłaby nam pani działanie.

- Zrobię to.

- Znakomicie! Wówczas uda nam się bardziej szczegółowo zbadać tę sprawę. Rzecz jasna, istnieje tylko jedno możliwe wyjaśnienie. Została pani sprowadzona, by kogoś udawać, a osoba, o którą chodzi, jest więziona w zamkniętym pokoju. To oczywiste. Jeśli idzie o tożsamość więźnia, nie mam wątpliwości, że to córka pana domu, jeśli dobrze pamiętam, panna Alice Rucastle, która rzekomo wyjechała do Ameryki. Wybrano panią dlatego, bo ma ona podobny wzrost, figurę i kolor włosów. Włosy panny Alice zostały obcięte prawdopodobnie podczas jakiejś choroby, dlatego pani również musiała poświęcić swoje. Przypadkiem natrafiła pani na pukiel jej włosów. Mężczyzna przy drodze to bez wątpienia jej przyjaciel, zapewne narzeczony. Pani jest bardzo do niej podobna, miała pani na sobie suknię dziewczyny. Obserwował pani gesty, słyszał jej śmiech za każdym razem, gdy panią widział, wszystko to przekonało go, że panna Rucastle miewa się znakomicie i nie życzy już sobie jego awansów. Pies jest spuszczany na noc, by uniemożliwić młodemu człowiekowi skontaktowanie się z dziewczyną. To wszystko jest mniej więcej jasne. Najbardziej niepokojący w całej sprawie wydaje się charakter dziecka.

- Co, do licha, ma ono z tym wspólnego? - wykrzyknąłem.

- Drogi Watsonie, jako lekarz sam często badasz cechy charakterystyczne dzieci, obserwując ich rodziców. Czy nie jest oczywistym, że można też wyciągnąć wnioski w odwrotną stronę? Często zdarzało mi się określić charakter rodziców, przyglądając się ich dzieciom. Ten malec jest niezwykle okrutny i czerpie ze swego okrucieństwa przyjemność. Niezależnie od tego, czy przejął tę cechę, jak się spodziewam, po swym uśmiechniętym ojcu, czy po matce, źle to wróży dziewczynie, nad którą mają władzę.

- Jestem przekonana, że ma pan rację, panie Holmes! - wykrzyknęła nasza klientka. -Teraz przypominam sobie o tysiącu rzeczy, jakie dają mi pewność, że jest pan na właściwym tropie. Nie ma chwili do stracenia, trzeba pomóc temu biedactwu!

- Musimy działać ostrożnie, mamy bowiem do czynienia z bardzo przebiegłym człowiekiem. Wstrzymamy się do siódmej. O tej godzinie dołączymy do pani i szybko rozwikłamy zagadkę.

Dotrzymaliśmy słowa: punktualnie o siódmej dotarliśmy do Buczyny, zostawiwszy naszą dwukółkę w oberży przy drodze. Kępa drzew, których ciemne liście lśniły w świetle zachodzącego słońca jak wypolerowany metal, pozwoliłaby nam rozpoznać dom nawet wtedy, gdyby w progu nie stała uśmiechnięta panna Hunter.

- Udało się pani? - spytał Holmes.

Z dołu dobiegł głośny łomot.

- To pani Toller zamknięta w piwnicy - odpowiedziała kobieta. - Jej mąż chrapie na dywanie w kuchni. Oto jego klucze, duplikaty tych pana Rucastle.

- Znakomicie się pani spisała! - wykrzyknął Holmes z entuzjazmem. - Teraz proszę nas poprowadzić, a szybko położymy kres tej mrocznej sprawie.

Weszliśmy po schodach, otworzyliśmy drzwi, poszliśmy korytarzem i znaleźliśmy się przed tymi zaryglowanymi, które wcześniej opisała nam panna Hunter. Holmes przeciął sznur i zdjął pręt. Później próbował otworzyć zamek różnymi kluczami, lecz bez skutku.

Ze środka nie dobiegał żaden dźwięk, i kiedy Holmes to zauważył, zachmurzył się.

- Mam nadzieję, że się nie spóźniliśmy - powiedział. - Panno Hunter, sądzę, że lepiej będzie, jeśli wejdziemy do środka bez pani. Watsonie, użyjmy ramion, zobaczymy, czy uda nam się utorować sobie drogę.

Stare rozchwierutane drzwi od razu ustąpiły pod naporem naszych ciał. Wpadliśmy obaj do pokoju. Był prawie pusty. Leżał tam jedynie mały siennik oraz stały stolik i kosz z bielizną. Świetlik w dachu był otwarty, a uwięziona dziewczyna zniknęła.

- Tu zostało popełnione jakieś łotrostwo - stwierdził Holmes. - Ten człowiek odgadł zamiary panny Hunter i zabrał ze sobą swą ofiarę.

- Ale jak?

- Przez świetlik. Zaraz zobaczymy, w jaki sposób to zrobił - wyjaśnił, wślizgując się przez okno na dach. - Ach tak! - krzyknął. - O okap opiera się koniec długiej drabiny. Posłużył się tą drabiną.

- Ależ to niemożliwe! - stwierdziła panna Hunter. - Kiedy państwo Rucastle wyjeżdżali, drabiny jeszcze tam nie było.

- Widocznie wrócił, by zabrać córkę. Mówiłem, że to przebiegły i niebezpieczny człowiek.

Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że to jego kroki rozbrzmiewają w tej chwili na schodach. Watsonie, miej w pogotowiu swój pistolet.

Ledwie skończył mówić, kiedy w drzwiach stanął mężczyzna, przysadzisty i bardzo tęgi. W dłoni dzierżył gruby kij. Na jego widok panna Hunter krzyknęła i skuliła się pod ścianą, a Sherlock Holmes skoczył do przodu, by stawić mu czoła.

- Ty łotrze! - krzyknął. - Gdzie twoja córka?

Grubas obrzucił wzrokiem pokój, a później otwarty świetlik.

- To ja powinienem was o to spytać! - wrzasnął. - Złodzieje! Szpiedzy i złodzieje! Mam was! Nie wymkniecie mi się! Już ja wam pokażę! - Odwrócił się na pięcie i najszybciej jak mógł zbiegł po schodach.

- Poszedł spuścić psa! - wrzasnęła panna Hunter.

- Mam rewolwer - przypomniałem.

- Trzeba zamknąć frontowe drzwi! - wykrzyknął Holmes, i wszyscy troje rzuciliśmy się biegiem na dół. Ledwie dotarliśmy do korytarza, kiedy usłyszeliśmy skowyt psa, a później krzyk bólu, okropny przeraźliwy dźwięk, którego nie sposób było wytrzymać. Z bocznych drzwi wyszedł, zataczając się, starszy mężczyzna o czerwonej twarzy i drżących rękach i nogach.

- Boże drogi! - wykrzyknął. - Ktoś spuścił psa! Nie karmiłem go od dwóch dni! Szybko, zanim będzie za późno!

Wybiegliśmy z Holmesem z domu i skręciliśmy za róg, a Toller pośpieszył za nami. Olbrzymia wygłodzona bestia zatopiła kły w gardle pana Rucastle, który wił się na ziemi, krzycząc. Podbiegając, wpakowałem kulę w łeb zwierzęcia, które padło na ziemię. Wielkie białe kły wciąż tkwiły w fałdach na szyi ofiary. Z wielkim trudem uwolniliśmy mężczyznę i zanieśliśmy go do domu. Żył, ale był straszliwie poszarpany. Położyliśmy rannego na kanapie w salonie, wysłaliśmy otrzeźwiałego tymczasem Tollera do pani Rucastle z wiadomością, a ja zrobiłem, co mogłem, by ulżyć cierpiącemu. Staliśmy tak wokół niego, kiedy drzwi się otworzyły, i do pokoju weszła wysoka wymizerowana kobieta.

- Pani Toller! - wykrzyknęła panna Hunter.

- Tak, panienko. Pan Rucastle wypuścił mnie, zanim pobiegł do państwa. Szkoda, że panienka nie zdradziła mi, co zamierza zrobić, od razu bym jej powiedziała, że to wszystko na nic.

- Ha! - zakrzyknął Holmes, uważnie się jej przyglądając. - Zdaje się, że pani Toller wie o całej sprawie więcej niż ktokolwiek inny.

- A i owszem, proszę pana, i jestem gotowa opowiedzieć, co wiem.

- W takim razie proszę usiąść i wszystko nam wyjaśnić. Muszę przyznać, że wciąż nie rozumiem kilku kwestii.

- Zaraz wszystko panu wytłumaczę - odpowiedziała kobieta. - Zrobiłabym to już wcześniej, gdybym się mogła wydostać z piwnicy. Jeśli cała sprawa trafi do sądu, niech pan pamięta, że byłam przychylna panu, a wcześniej także panience Alice. Od czasu kiedy jej ojciec ponownie się ożenił, panienka nie była w domu szczęśliwa. Pomiatano nią jak nie wiem co, nie miała nic do powiedzenia, ale naprawdę zrobiło się źle, gdy u jednego z przyjaciół poznała pana Fowlera. Z tego, co wiem, panience Alice coś się należało na mocy testamentu, ale ona, taka cicha i cierpliwa, nigdy nie powiedziała słowa na ten temat i pozwoliła panu Rucastle decydować o wszystkim. Wiedział, że może z nią robić, co chce, ale gdyby pojawił się mąż, to jak nic zacząłby dochodzić swoich praw. Ojciec panienki postanowił temu zapobiec. Chciał, żeby podpisała papier, który dawał mu możność rozporządzania jej pieniędzmi w każdej sytuacji, czy będzie zamężna, czy nie. Nie zgodziła się na to, więc naprzykrzał się jej, aż dostała zapalenia mózgu i przez sześć tygodni była o krok od śmierci. W końcu wyzdrowiała, ale była bardzo wymizerowana; trzeba było obciąć jej piękne włosy. Nie zmieniło to jednak uczuć młodego człowieka, był jej wierny, jak tylko może być zakochany mężczyzna.

- Ach tak - stwierdził Holmes - sądzę, że to, co była pani uprzejma nam powiedzieć, wyjaśnia sprawę. Całą resztę jestem w stanie wydedukować. Pan Rucastle uwięził dziewczynę?

- Tak, proszę pana.

- I sprowadził z Londynu pannę Hunter, by pozbyć się niepożądanego pana Fowlera?

- Zgadza się, proszę pana.

- Fowler był jednak, jak każdy dobry żeglarz, upartym mężczyzną. Dostał się do domu, spotkał się z panią i za pomocą argumentów, zapewne brzęczących, przekonał ją, by została pani jego wspólniczką.

- Pan Fowler to bardzo grzeczny i hojny dżentelmen - spokojnie odpowiedziała pani

Toller.

- I dzięki temu pani zacny mąż mógł napić się do woli, a po wyjeździe pani chlebodawcy drabina czekała w pogotowiu.

- Tak właśnie było, proszę pana.

- Bez wątpienia jesteśmy pani winni przeprosiny, pani Toller - stwierdził Holmes - gdyż wyjaśniła pani wszelkie nasze wątpliwości. Nadchodzą pani Rucastle i miejscowy chirurg, myślę Watsonie, że najlepiej zrobimy, gdy odwieziemy pannę Hunter do Winchesteru, wątpię bowiem, czy możemy mieć coś po powiedzenia w tej sprawie.

Tak oto została rozwiązana zagadka strasznego domu, przed którego drzwiami rosły buki. Pan Rucastle przeżył, załamał się jednak i przy życiu utrzymuje go jedynie żona, która opiekuje się nim z wielkim oddaniem. Wciąż mieszkają ze starymi sługami, którzy wiedzą zbyt dużo o przeszłości swego chlebodawcy, by ten mógł się z nimi łatwo rozstać. Pan Fowler i panna Rucastle wzięli, na mocy specjalnego pozwolenia, ślub w Southampton w dzień po ucieczce. Pan Fowler pracuje obecnie jako urzędnik państwowy na wyspie Mauritius. Jeśli chodzi o pannę Violet Hunter, mój przyjaciel Holmes nie wykazał, ku memu niemałemu rozczarowaniu, dalszego zainteresowania jej losem po tym, jak przestała być podmiotem prowadzonej przez niego sprawy. Obecnie panna Hunter kieruje prywatną szkołą w Walsall, z tego, co mi wiadomo, z dużym powodzeniem.

DZIENNIKI SHERLOCKA HOLMESA

Rozdział pierwszy

Srebrna Gwiazda


- Obawiam się, Watsonie, że będę musiał wyjechać - rzekł Holmes pewnego ranka, gdy siedzieliśmy razem przy śniadaniu.

- Wyjechać?! Dokąd?

- Do Dartmoor, do King’s Pyland.

Nie byłem tym specjalnie zaskoczony. Tak naprawdę zastanawiałem się nawet, dlaczego do tej pory nie zaangażował się w tę niezwykłą sprawę, o której wszyscy mówili jak Anglia długa i szeroka. Przez cały dzień mój towarzysz chodził po pokoju z opuszczoną głową i ze zmarszczonymi brwiami, wciąż nabijając swoją fajkę bardzo mocnym czarnym tytoniem i całkowicie ignorując jakiekolwiek pytania czy uwagi z mojej strony. Pospiesznie przeglądał najnowsze wydania każdej gazety dostarczonej nam tego ranka do domu i zaraz potem rzucał je w róg pokoju. Pomimo że w ogóle się nie odzywał, doskonale wiedziałem, o czym tak duma. Opinię publiczną zaprzątał tylko jeden problem, który mógłby stanowić wyzwanie dla mocy jego analitycznego umysłu. Było to przedziwne zniknięcie faworytki wyścigu o Puchar Wessex i tragiczna śmierć jej trenera. Gdy więc Holmes nagle ogłosił, że zamierza udać się na miejsce, w którym rozegrał się ten dramat, było to coś, czego się spodziewałem i na co tak naprawdę liczyłem.

- Bardzo bym się ucieszył, gdybym mógł pojechać tam z tobą - powiedziałem. -Oczywiście, o ile nie będę ci przeszkadzał.

- Mój drogi Watsonie, jadąc ze mną, wyświadczyłbyś mi ogromną przysługę. Sądzę, że nie uznasz tego czasu za stracony, ponieważ pewne aspekty tej sprawy świadczą o tym, iż może się ona okazać absolutnie wyjątkowa. Myślę, że zdążymy jeszcze złapać pociąg z Paddington, a podczas podróży jeszcze raz przemyślę tę sprawę. Byłbym ci także bardzo wdzięczny, gdybyś zabrał ze sobą swoją doskonałą lornetkę.

Tym oto sposobem mniej więcej godzinę później siedziałem w kącie przedziału wagonu pierwszej klasy, w pociągu jadącym do Exeter, podczas gdy Sherlock Holmes ze swą skupioną bystrą twarzą, wyglądającą spod podróżnej czapki z nausznikami, pospiesznie przeglądał stos najnowszych gazet kupionych w Paddington. Gdy w końcu cisnął ostatnią z nich pod siedzenie i poczęstował mnie cygarem, Reading było już daleko za nami.

- Szybko jedziemy - powiedział, wyglądając przez okno i zerkając na zegarek. - Obecnie

poruszamy się z prędkością pięćdziesięciu trzech i pół mili na godzinę.

- Nie przyglądałem się ćwierćmilowym słupkom.

- Ja również nie, jednak słupy telegraficzne na tej linii stoją co sześćdziesiąt jardów, więc obliczenie tego było proste. Zakładam, że interesowałeś się już sprawą Johna Strakera i zniknięciem Srebrnej Gwiazdy?

- Wiem, co pisano o tym w „Telegraph” i „Chronicle”.

- To jedna z takich spraw, gdzie sztukę logicznego myślenia powinno się raczej wykorzystać do właściwego przesiania znanych już szczegółów zamiast do skupiania się na szukaniu nowych dowodów. Ta tragedia była tak niezwykła, tak znacząca i dotknęła osobiście tak wiele osób, że spowodowała powstanie ogromnej ilości domysłów, przypuszczeń i hipotez. Trudność polega na tym, by oddzielić fakty, absolutnie niezaprzeczalne fakty, od wszelkich ozdobników dodanych przez teoretyków i reporterów. Później, kiedy już ustalimy te podstawowe zdarzenia, naszym obowiązkiem będzie sprawdzenie, co możemy z nich wywnioskować. Musimy też poznać różne aspekty, będące otoczką tej tajemnicy. We wtorek wieczorem dostałem dwa telegramy. Jeden od pułkownika Rossa, właściciela konia, a drugi od inspektora Gregory, który zajmuje się sprawą. Obaj poprosili mnie o współpracę.

- We wtorek wieczorem! - zawołałem. - Ale przecież dziś mamy czwartek rano! Czemu nie pojechałeś tam wczoraj?

- Ponieważ popełniłem błąd, mój drogi Watsonie, co zresztą, jak się obawiam, zdarza się znacznie częściej, niż mógłby pomyśleć ktoś, kto zna mnie tylko z twoich dzienników. Pozostaje faktem, że nie byłem w stanie uwierzyć, iż to możliwe, by najlepszy koń w Anglii mógł tak długo pozostawać w ukryciu, a zwłaszcza w tak słabo zaludnionym miejscu jak północ Dartmoor. Wczoraj jeszcze sądziłem, że koń szybko zostanie odnaleziony i że człowiek, który go uprowadził, okaże się równocześnie zabójcą Johna Strakera. Jednakże gdy nadszedł kolejny ranek, a ja przekonałem się, że oprócz aresztowania młodego Fitzroya Simpsona nic w tej sprawie nie zrobiono, poczułem, że nadszedł czas, bym zaczął działać. W pewnym sensie wydaje mi się jednak, że wczorajszy dzień wcale nie poszedł na marne.

- A więc masz już jakąś teorię?

- Mam już przynajmniej pewne pojęcie o podstawowych faktach związanych z tą sprawą. Pozwól, że ci je wyliczę, bo chyba nie ma lepszego sposobu, aby uzmysłowić sobie całą sprawę, niż opowiedzieć ją komuś innemu. A poza tym jak mógłbym liczyć na twoją współpracę,

gdybym nie wyjaśnił ci, w jakim momencie angażujemy się w to wszystko?

Oparłem się wygodnie w fotelu, pykając cygaro, podczas gdy Holmes pochylony do przodu, odhaczając każdy kolejny punkt swoim długim chudym palcem, przedstawił mi zarys wydarzeń, jakie doprowadziły do naszej podróży.

- Srebrna Gwiazda - powiedział - pochodzi od Somomy, a jej osiągnięcia sportowe są tak znaczne jak jej znakomitego przodka. Teraz ma pięć lat i zdobyła po kolei wszystkie możliwe nagrody dla swojego szczęśliwego właściciela, pułkownika Rossa. Aż do czasu tej tragedii była główną faworytką wyścigów o Puchar Wessex, i obstawiano ją trzy do jednego. Jak dotąd zawsze była ulubienicą publiczności i nigdy jeszcze jej nie zawiodła, tak więc nawet przy takich notowaniach stawiano na nią ogromne sumy. Nic więc dziwnego, że było wiele osób, które zrobiłyby dużo, by nie dopuścić, żeby Srebrna Gwiazda była tam w przyszły wtorek, gdy bomba pójdzie w górę.

Oczywiście w King’s Pyland, gdzie znajduje się stajnia treningowa pułkownika, liczono się z tym. Podjęto wszelkie możliwe środki ostrożności, by strzec faworytki.

Jej trener John Straker był kiedyś dżokejem, który jeździł pięć lat w barwach stajni pułkownika Rossa, a później, gdy stał się na to za ciężki, przez siedem lat pracował u niego jako trener; okazał się ambitnym i uczciwym pracownikiem. Straker miał trzech podwładnych, stajennych. Więcej ludzi nie było potrzebnych, ponieważ ta mała stadnina posiadała tylko cztery konie. Jeden z chłopaków przez całą noc pozostawał w stajni, podczas gdy inni spali w swoich pokojach na strychu. Wszyscy trzej byli porządnymi, uczciwymi pracownikami. John Straker mieszkał ze swoją żoną w niewielkiej willi, położonej jakieś dwieście metrów od stajni. Nie miał dzieci, był dobrze sytuowany, a dom prowadziła mu gosposia. Okolica jest bardzo słabo zaludniona, jednakże mniej więcej pół mili na północ znajduje się małe skupisko domów zbudowanych przez przedsiębiorcę z Tavistock z myślą o inwalidach i wszystkich tych, którzy chcieliby oddychać czystym powietrzem Dartmoor. Samo Tavistock leży dwie mile dalej na zachód, podczas gdy również w odległości jakichś dwóch mil, na przełaj przez wrzosowisko, znajduje się inna, większa stajnia treningowa Mapleton, należąca do lorda Backwatera i zarządzana przez Silasa Browna. We wszystkich innych kierunkach całe wrzosowisko to jedno wielkie pustkowie, zamieszkiwane wyłącznie przez garstkę wędrownych Cyganów. Taki był ogólny obraz sytuacji w ubiegły poniedziałek wieczorem, gdy doszło do opisywanych wypadków.

Tamtego wieczoru jak zwykle przeprowadzono trening, następnie napojono konie i o dziewiątej zamknięto stajnię. Dwaj stajenni udali się do domu trenera, gdzie w kuchni zjedli kolację, natomiast trzeci, Ned Hunter, pozostał na straży. Kilka minut po dziewiątej pokojówka Edith Baxter zaniosła mu do stajni kolację składającą się z baraniny przyprawionej curry. Nie przyniosła nic do picia, ponieważ w stajni była woda, a obowiązująca zasada zabraniała stajennemu pełniącemu wartę picie innych płynów poza wodą. Dziewczyna oświetlała sobie drogę latarnią, ponieważ było bardzo ciemno, a ścieżka biegła przez wrzosowisko.

Edith Baxter znajdowała się trzydzieści jardów od stajni, gdy nagle z ciemności wyłonił się jakiś mężczyzna i krzyknął do niej, by się zatrzymała. Gdy znalazł się w kręgu żółtego światła rzucanego przez jej latarnię, spostrzegła, że wyglądał na dżentelmena. Ubrany był w szary tweedowy garnitur i czapkę. Miał na sobie getry i nosił ciężką laskę z gałką. Największe wrażenie zrobiły jednak na Edith jego straszliwa bladość i nerwowe zachowanie. Według niej wyglądał na trzydzieści parę lat.

- Może pani mi powiedzieć, gdzie jestem? - spytał. - Już niemal byłem przekonany, że przyjdzie mi spędzić noc na wrzosowisku, gdy ujrzałem światło pani latarni.

- Jest pan w pobliżu stajni treningowych King’s Pyland - odrzekła.

- Och! Doprawdy? Co za szczęście! - zawołał. - Rozumiem, że stajenny śpi tam co noc, sam? I pewnie niesie mu pani właśnie kolację? Jestem przekonany, że nie jest pani zbyt dumna, by nie zgodzić się na łatwy zarobek, prawda?

Wyjął z kieszeni kamizelki arkusik białego złożonego papieru.

- Proszę tylko dopilnować, żeby chłopak to dzisiaj dostał, a będzie pani miała najpiękniejszą suknię na świecie!

Pokojówka była przerażona jego bezczelnością i natarczywością, pobiegła więc prosto do okna, przez które zazwyczaj podawała posiłki. Było już otwarte, a Hunter siedział w środku przy małym stoliku. Zaczęła mu opowiadać o tym, co się wydarzyło, gdy nagle nieznajomy znowu się pojawił.

- Dobry wieczór - powiedział, zaglądając przez okno. - Chciałbym zamienić z tobą

słowo.

Dziewczyna przysięgała potem, że kiedy to mówił, z jego dłoni wystawała mała papierowa paczuszka.

- Czego pan tu szuka? - spytał stajenny.

- Czegoś, dzięki czemu możesz zarobić - odparł ten drugi. - Dwa wasze konie startują w Pucharze Wessex - Srebrna Gwiazda i Bayard. Odpowiedz po prostu na moje pytanie, a nie pożałujesz. Czy to prawda, że Bayard mógłby z łatwością wyprzedzić Srebrną Gwiazdę o pięćset jardów na dystansie pięciu furlongówl i że stajnia postawiła na niego pieniądze?

- A więc jesteś jednym z tych cholernych krętaczy, sprzedających innym swe typy! -zawołał stajenny. - Pokażę ci, jak ich traktujemy tutaj, w King’s Pyland! - Zerwał się i pobiegł pędem przez stajnię, żeby spuścić psa. Dziewczyna zaczęła uciekać w kierunku domu; biegnąc, odwróciła się jednak i zobaczyła, że nieznajomy przechyla się przez okno. Minutę później, gdy Hunter wrócił z psem, przybysz zdążył już zniknąć, i choć stajenny obiegł wszystkie budynki, nie znalazł żadnego śladu jego obecności.

- Chwileczkę - przerwałem. - Czy kiedy stajenny wybiegł z psem, nie zamknął za sobą drzwi stajni?

- Doskonale, Watsonie. Doskonale! - zamruczał z zadowoleniem mój towarzysz. -Kwestia ta wydała mi się tak ważna, że wczoraj wysłałem telegram do Dartmoor, aby to wyjaśnić. Zanim chłopak wyszedł, zamknął drzwi na klucz. Dodam jeszcze, że okno było za małe, aby mógł przecisnąć się przez nie człowiek.

Hunter poczekał na powrót pozostałych stajennych, a następnie wysłał do trenera wiadomość, informując go o tym, co się wydarzyło. Straker był podenerwowany, gdy usłyszał tę relację, wydaje się jednak, że nie zdawał sobie sprawy z jej prawdziwego znaczenia. Musiała jednak zasiać w jego umyśle niepokój, bo gdy pani Straker przebudziła się o pierwszej w nocy, odkryła, że jej mąż się ubiera. Odpowiadając na jej pytania, odparł, że nie może spać, bo niepokoi się o konie, i zamierza przejść się do stajni, aby się przekonać, czy wszystko jest w porządku. Słysząc, jak deszcz zacina, żona błagała go, żeby został w domu, jednak mimo jej próśb założył długi płaszcz przeciwdeszczowy i wyszedł.

Gdy pani Straker obudziła się o siódmej rano, odkryła, że jej mąż jeszcze nie wrócił. Ubrała się pospiesznie, zawołała pokojówkę i ruszyła do stajni. Drzwi były otwarte; w środku siedział skulony na krześle Hunter w stanie całkowitego otępienia. Boks Srebrnej Gwiazdy był pusty, i nigdzie nie było widać trenera.

Dwóch stajennych spało na strychu na sianie, nad siodlarnią. Szybko ich obudzono. W nocy niczego nie słyszeli, bo obaj mają bardzo mocny sen. Hunter był najwyraźniej pod wpływem jakiegoś silnego narkotyku, i nie dało się nic z niego wydobyć, pozostawiono go więc, aby doszedł do siebie.

Obaj stajenni, pani Straker i pokojówka pobiegli szukać konia i trenera. Nadal jeszcze liczyli na to, że trener z jakiegoś powodu zabrał konia na poranne ćwiczenia, jednak gdy weszli na pagórek w pobliżu domu, z którego widać rozpościerające się wokół wrzosowisk, nie tylko nie ujrzeli śladów zaginionego konia, lecz spostrzegli coś, co mogło świadczyć, że doszło do tragedii.

Jakieś ćwierć mili od stajni, na krzaku kolcolistu, powiewał płaszcz Johna Strakera. Tuż obok było zagłębienie w kształcie niecki, na którego dnie odnaleziono ciało nieszczęsnego trenera. Głowę miał roztrzaskaną potężnym ciosem, zadanym jakimś ciężkim przedmiotem. Miał także ranę na udzie w postaci długiego cięcia, zadanego jakimś bardzo ostrym narzędziem. Było oczywiste, że Straker usilnie bronił się przed napastnikami, ponieważ w prawej ręce trzymał mały nóż, pokryty aż po rękojeść zakrzepłą krwią, w lewej natomiast ściskał czerwono-czarną jedwabną apaszkę. Pokojówka rozpoznała ją jako własność nieznajomego, spotkanego przez nią ubiegłego wieczoru na drodze do stajni. Hunter, gdy już doszedł do siebie, potwierdził, do kogo należała chustka. Był również pewien, że to ten sam nieznajomy - stojąc przy oknie - dodał do jego baraniny jakiegoś narkotyku, pozbawiając w ten sposób stajnię ochrony. Jeśli zaś chodzi

0 zaginionego konia, w błocie, w zagłębieniu niecki, znaleziono mnóstwo dowodów świadczących o tym, że koń był tam, gdy doszło do walki. Niestety, ślad po koniu zaginął, i choć wyznaczono ogromną nagrodę, a wszyscy Cyganie z Dartmoor też go szukali, nie uzyskano jak dotąd żadnych wieści na jego temat. Przeprowadzona analiza wykazała, że resztki kolacji Huntera zawierały znaczne ilości sproszkowanego opium. Wszystkie inne osoby, które tego samego wieczoru jadły na kolację tę samą baraninę, nie odczuły żadnych negatywnych skutków.

To są najistotniejsze fakty związane ze sprawą. Nie zawierają żadnych przypuszczeń

1 domysłów, przedstawiłem je w możliwie najjaśniejszy sposób. Teraz podsumuję wszystko, czego do tej pory dokonała policja.

Inspektor Gregory, któremu powierzono tę sprawę, jest niezwykle kompetentnym człowiekiem. Gdyby tylko został obdarzony przez naturę odrobiną wyobraźni, mógłby w swoim zawodzie naprawdę wiele osiągnąć. Natychmiast po przyjeździe odnalazł i aresztował człowieka, na którego w oczywisty sposób padły podejrzenia. Odszukanie go nie stanowiło zresztą trudności, ponieważ mieszka w jednym z tych domów, o których ci wspominałem. Nazywa się Fitzroy Simpson. To wysoko urodzony i wykształcony człowiek, który przepuścił całą swą fortunę na wyścigach. Żył teraz spokojnie i uczciwie, pracując jako bukmacher w klubach sportowych Londynu.

Przeanalizowanie jego dziennika z zakładami wykazało, że odnotował w nim kwotę pięciu tysięcy funtów, jaką postawił przeciwko faworytowi. Gdy Simpson został aresztowany, przyznał z własnej woli, że przybył do Dartmoor w nadziei uzyskania informacji dotyczących koni z King’s Pyland, a także czegoś na temat Desborough, innego faworyta ze stajni Mapleton zarządzanej przez Silasa Browna. Nie próbował zaprzeczać, że ubiegłego wieczoru wybrał się do King’s Pyland, oświadczył jednak, że nie miał żadnych złych zamiarów, a pragnął jedynie uzyskać wiadomości z pierwszej ręki. Gdy pokazano mu jego apaszkę, nagle zbladł i kompletnie nie był w stanie wyjaśnić faktu, dlaczego znaleziono ją w dłoni zamordowanego człowieka. Mokre ubrania Fitzroya Simpsona świadczyły o tym, że ubiegłej nocy był podczas burzy poza domem, a jego obciążona ołowiem laska mogła być narzędziem, którym zadano okropne rany trenerowi. Musiałby przy tym uderzyć go wielokrotnie. Z drugiej strony na jego ciele nie stwierdzono żadnych ran, choć nóż Strakera świadczył o tym, że przynajmniej na jednym z napastników powinny być widoczne ślady walki.

W tych paru słowach przedstawiłem ci całą sprawę, Watsonie, i teraz byłbym ci niezwykle wdzięczny, gdybyś pomógł mi rzucić na nią światło.

Słuchałem z wielkim zainteresowaniem tej relacji, którą Holmes przedstawił mi z tak charakterystyczną dla siebie precyzją. Choć już wcześniej znałem większość tych faktów, nie byłem do końca świadom ich rzeczywistego znaczenia ani zachodzących pomiędzy nimi związków.

- Czy jest możliwe - zasugerowałem - że rana cięta, jaką znaleziono na ciele Strakera, została zadana jego własnym nożem podczas konwulsyjnych drgawek, jakie mogły nastąpić wskutek obrażeń mózgu?

- To więcej niż możliwe, to nawet bardzo prawdopodobne - odparł Holmes. - W tym przypadku znika jeden z głównych dowodów świadczących na korzyść oskarżonego.

- A jednak - powiedziałem - nawet teraz nie rozumiem, jaką hipotezę mogła przyjąć

policja.

- Obawiam się, że niezależnie od tego, jaką wysnujemy teorię, będzie się ona wiązała z bardzo poważnymi zastrzeżeniami - odparł mój towarzysz. - Jak zakładam, policja sądzi, że ten Fitzroy Simpson odurzył chłopaka i za pomocą uzyskanego jakimś sposobem duplikatu klucza otworzył drzwi stajni i wyprowadził konia najwyraźniej z zamiarem jego uprowadzenia. Brakuje uzdy; Simpson musiał mu ją założyć, po czym, pozostawiwszy otwarte drzwi, wyprowadził konia na wrzosowisko, a wtedy spotkał go lub dogonił trener. Oczywiście doszło do walki. Simpson roztrzaskał trenerowi czaszkę swoją ciężką laską, przy czym ani razu nie został draśnięty niewielkim nożem użytym przez Strakera w samoobronie. Następnie złodziej zaprowadził konia do jakiejś tajemnej kryjówki. Inna teoria jest taka, że przerażony koń wyrwał się podczas walki i teraz wędruje gdzieś po wrzosowiskach. Tak na tę sprawę zapatruje się policja, i choć historia brzmi dość nieprawdopodobnie, wszelkie inne wyjaśnienia wydają się jeszcze mniej wiarygodne. Zamierzam jednak bardzo szybko to sprawdzić, gdy już będę na miejscu. Nie sądzę bowiem, abyśmy mogli zajść dalej, dysponując tylko tym, co wiemy teraz.

Nim dotarliśmy do Tavistock, małego miasteczka leżącego niczym umbo tarczy w samym środku olbrzymiego kręgu Dartmoor, zapadł już wieczór. Na stacji czekało na nas dwóch dżentelmenów. Jeden z nich był wysokim przystojnym mężczyzną o włosach i brodzie przypominających lwią grzywę oraz przenikliwych, ciekawych jasnoniebieskich oczach. Drugi, sprawiający wrażenie czujnego, był niski, bardzo elegancki i wytworny, odziany we frak i w getry. Miał przystrzyżone bokobrody i monokl. Jak się okazało, tym drugim był pułkownik Ross, znany miłośnik sportu. Pierwszy zaś okazał się inspektorem Gregorym, człowiekiem, który robił błyskotliwą karierę w angielskiej policji.

- Bardzo się cieszę, panie Holmes, że pan przybył - powiedział pułkownik. - Obecny tu inspektor zrobił wszystko co możliwe, mimo to chciałbym zajrzeć pod każdy kamień, żeby pomścić biednego Strakera i odzyskać mojego konia.

- Wydarzyło się coś nowego? - spytał Holmes.

- Z przykrością muszę przyznać, że poczyniliśmy bardzo niewielkie postępy - odrzekł inspektor. - Na zewnątrz czeka na nas powóz, ponieważ bez wątpienia będzie pan chciał obejrzeć miejsce zbrodni, zanim zapadnie zmrok. Możemy porozmawiać o sprawie po drodze.

Po chwili siedzieliśmy w wygodnym powozie toczącym się przez stare urocze miasteczko w Devonshire. Inspektor Gregory świetnie się orientował w całej sprawie i zarzucał nas powodzią swoich uwag; Holmes od czasu do czasu wtrącał jakieś pytanie czy uwagę. Pułkownik Ross siedział oparty, z założonymi rękoma i kapeluszem zsuniętym na oczy, ja zaś z zainteresowaniem przysłuchiwałem się rozmowie detektywa z inspektorem. Gregory przedstawiał swoją teorię, która była niemal dokładnie taka sama, jak opisał to w pociągu mój

przyjaciel.

- Wokół Fitzroya Simpsona zaciska się sieć - zauważył - i jestem przekonany, że jest to właśnie poszukiwany przez nas człowiek. Z drugiej strony, przyznaję, mamy tylko poszlaki, i nowy rozwój wydarzeń może je łatwo obalić.

- Co z nożem Strakera?

- Doszliśmy do wniosku, że musiał zranić się sam podczas upadku.

- Gdy jechaliśmy tutaj, to samo zasugerował mój przyjaciel, doktor Watson. Jeśli rzeczywiście tak było, świadczy to przeciwko Simpsonowi.

- Niewątpliwie. Nie znaleźliśmy u niego żadnego noża, a na jego ciele nie było ani śladu rany. Obciążające go jednak dowody są bez wątpienia bardzo mocne. Zainteresowany był tym, żeby ten koń zniknął. Podejrzewamy go, że dodał do posiłku stajennego narkotyk, z całą pewnością był na zewnątrz podczas burzy, miał przy sobie ciężką laskę, a jego chustkę znaleziono w dłoni zmarłego. Doprawdy sądzę, że mamy wystarczającą ilość dowodów, by udać się z tym do sądu.

Holmes potrząsnął przecząco głową.

- Bystry prawnik rozniesie to na strzępy - powiedział. - Czemu Simpson miałby wyprowadzać konia ze stajni? Skoro chciał go zranić, równie dobrze mógł to zrobić tam. Czy znaleziono u niego duplikat klucza? Która apteka sprzedała mu opium w proszku? A przede wszystkim, gdzie on, człowiek obcy w tej okolicy, mógłby ukryć konia, i to takiego rumaka jak ten? I jak on sam wyjaśnia fakt, że chciał dać stajennemu jakiś papier?

- Twierdzi, że był to dziesięciofuntowy banknot. Znaleziono taki w jego portfelu. Jednak inne problemy, o których pan wspomniał, nie są tak poważne, jak mogłoby się wydawać. Simpson nie jest całkowicie obcy w tej okolicy. W lecie dwa razy przebywał w Tavistock. Opium prawdopodobnie przywiózł z Londynu. Mógł też wyrzucić klucz, kiedy już otworzył drzwi. A koń może leżeć na dnie jednego z szybów starych kopalni.

- Co mówi na temat chusty?

- Przyznaje, że należała do niego, i twierdzi, że ją zgubił. W sprawie pojawił się jednak nowy element, który może tłumaczyć, dlaczego wyprowadził konia ze stajni.

Holmes nadstawił ucha.

- Znaleźliśmy ślady świadczące o tym, że w poniedziałkową noc grupa Cyganów obozowała niecałą milę od miejsca, w którym doszło do morderstwa. We wtorek Cyganie zniknęli. Tak więc możemy założyć, że Simpson, zanim został odszukany, prowadził konia do nich, i to oni mogą go mieć w tej chwili.

- To z całą pewnością jest możliwe.

- Przeczesujemy wrzosowisko w poszukiwaniu tych Cyganów. Przeszukałem też każdą stajnię i każdy budynek gospodarczy w Tavistock oraz w promieniu dziesięciu mil od miasta.

- Rozumiem, że w pobliżu jest jeszcze jedna stajnia treningowa?

- Tak, i jest to ślad, którego nie możemy zaniedbać. Desborough, koń z tej stajni, był drugi w zakładach, mieli więc swój interes w zniknięciu faworyta. Silas Brown, trener, postawił dużą sumę w tych zawodach i bynajmniej nie był przyjacielem biednego Strakera. Przeszukaliśmy jednak stajnie i nie znaleźliśmy niczego, co mogłoby go łączyć z tą sprawą.

- I nic, co mogłoby łączyć Simpsona z interesami stajni Mapleton?

- Zupełnie nic.

Holmes rozparł się wygodnie w powozie, i rozmowa ucichła. Kilka minut później nasz woźnica zatrzymał się przy niewielkiej ładnej willi z czerwonej cegły i z szerokimi okapami, stojącej tuż przy drodze. Trochę dalej, za padokiem, znajdował się długi budynek gospodarczy pokryty szarą dachówką. We wszystkich innych kierunkach niskie zarośla wrzosowiska, rdzawe od liści schnących paproci, sięgały aż po horyzont. Odcinały się od nich tylko iglice Tavistock oraz grupka domów stojących dalej na zachód, tam, gdzie mieściły się stajnie Mapleton. Wysiedliśmy wszyscy oprócz Holmesa, który pozostał w powozie, z oczyma utkwionymi w niebo. Wyglądał na całkowicie zatopionego w swoich myślach. Dopiero gdy dotknąłem jego ramienia, wzdrygnął się i wysiadł.

- Przepraszam - powiedział, zwracając się do pułkownika Rossa, który spojrzał na niego zaskoczony. - Zamyśliłem się.

W jego oczach dostrzegłem jednak dobrze mi znany błysk i tłumione podniecenie, które przekonało mnie, że wpadł na jakiś trop, choć nie miałem pojęcia, jak tego dokonał.

- Może chciałby pan od razu przejść na miejsce zbrodni, panie Holmes? - spytał Gregory.

- Wolałbym raczej zostać tutaj przez chwilę i zająć się szczegółowo kilkoma sprawami. Zakładam, że Strakera przeniesiono tutaj, prawda?

- Tak, leży na górze. Na jutro planowane są oględziny zwłok.

- Od dawna dla pana pracował, pułkowniku?

- Tak. Zawsze uważałem go za wspaniałego pracownika.

- Jak sądzę, sporządził pan, inspektorze, listę przedmiotów, które miał w kieszeniach w chwili śmierci?

- Mamy wszystkie te rzeczy w salonie, jeżeli zechciałby pan rzucić na nie okiem.

- Bardzo chętnie.

Weszliśmy razem do salonu i usiedliśmy przy stojącym pośrodku stole. Inspektor otworzył kwadratowe blaszane pudełko i ułożył przed nami niewielką stertę przedmiotów. Były wśród nich: pudełko zapałek, dwa cale łojowej świecy, fajka z korzenia wrzośca, sakiewka z foczej skóry, jakieś pół uncji ciętego tytoniu Cavendish, srebrny zegarek ze złotym łańcuszkiem i pięć suwerenów w złocie. Oprócz tego aluminiowy futerał na ołówek, kilka papierów oraz nóż z rękojeścią z kości słoniowej z niezwykle delikatnym sztywnym ostrzem, na którym widniał znak Weiss & Co., Londyn.

- To bardzo dziwny nóż - powiedział Holmes, podnosząc go i dokładnie mu się przyglądając. - Sądząc po tych plamach krwi, to właśnie tę broń zaciskał w ręku zmarły. Watsonie, to z pewnością nóż używany przez lekarzy?

- Cóż, to nóż chirurgiczny - odrzekłem.

- Tak właśnie sądziłem. Bardzo delikatne ostrze, zaprojektowane do niezwykle finezyjnej pracy. To jeden z dziwniejszych przedmiotów, jakie mógłby zabrać ze sobą mężczyzna, wychodząc na wrzosowisko, zwłaszcza że nie można go złożyć, by schować do kieszeni.

- Koniec ostrza zabezpieczony był korkowym kółkiem, które znaleźliśmy przy ciele -powiedział inspektor. - Jego żona mówiła nam, że ten nóż leżał na toaletce i że Straker wziął go, wychodząc z pokoju. Kiepska to broń, ale być może najlepsza, jaką był w stanie znaleźć w tamtej chwili.

- Bardzo możliwe. A te papiery?

- Trzy z nich to pokwitowania za siano. Kolejny to list z instrukcjami od pułkownika Rossa. Ten natomiast to rachunek od krawcowej, wystawiony przez madame Lesurier z Bond Street dla Williama Derbyshire. Pani Straker powiedziała nam, że Derbyshire był przyjacielem jej męża i że czasami przychodziły tutaj listy zaadresowane do niego.

- Madame Derbyshire ma dość kosztowne zachcianki - zauważył Holmes, zerkając na rachunek. - Dwadzieścia dwie gwinee za jedną suknię to ogromny wydatek. Odnoszę jednak wrażenie, że niczego więcej już się z tego nie dowiemy. Możemy teraz przejść na miejsce zbrodni.

Gdy wyszliśmy z salonu, kobieta czekająca w korytarzu poderwała się i chwyciła inspektora za rękaw. Jej twarz była chuda, wynędzniała, lecz podniecona, i nosiła ślady ostatnich ciężkich przejść.

- Schwytał ich pan? Znalazł ich pan już? - wyrzuciła z siebie.

- Nie, pani Straker. Ale pan Sherlock Holmes przyjechał tutaj z Londynu, żeby nam w tym pomóc, i zapewniam panią, że zrobimy wszystko co w naszej mocy.

- Jestem niemal pewien, że spotkałem panią jakiś czas temu w Plymouth, na przyjęciu w ogrodzie, prawda, pani Straker? - zapytał Holmes.

- Nie, sir. Myli się pan.

- Coś podobnego! Cóż, mógłbym przysiąc, że tak było. Miała pani na sobie szary jedwabny kostium ze strusimi piórami.

- Nigdy nie miałam takiej sukni, sir - odpowiedziała kobieta.

- Ach, to rozwiązuje sprawę - powiedział Holmes. Przeprosił ją i wyszedł na zewnątrz za inspektorem.

Po krótkim spacerze przez wrzosowisko dotarliśmy do zagłębienia, w którym znaleziono ciało. Przy krawędzi rósł krzak kolcolistu, na którym wisiał płaszcz.

- Jak rozumiem, tamtej nocy nie było silnego wiatru?

- Nie, ale lało jak z cebra.

- W takim przypadku ten płaszcz nie został tam zaniesiony przez wiatr. Ktoś go na tym krzaku powiesił.

- Tak, ktoś musiał to zrobić.

- Bardzo interesujące. Jak widzę, ślady na ziemi zostały już zadeptane. Niewątpliwie od poniedziałkowej nocy musiało się tu kręcić wielu ludzi.

- Położyliśmy z boku matę, i wszyscy stawali tylko na niej.

- Doskonale.

- W tym worku mam jeden z butów, jakie miał na sobie Straker, but Fitzroya Simpsona oraz odlew podkowy Srebrnej Gwiazdy.

- Mój drogi inspektorze, przechodzi pan samego siebie!

Holmes wziął torbę, a schodząc do zagłębienia, przesunął matę bliżej środka. Potem położył się na niej na brzuchu i, podpierając dłońmi podbródek, dokładnie się przyjrzał śladom w błocie tuż przed sobą.

- Hola! - krzyknął nagle. - A to co?

Była to na wpół spalona zapałka, tak oblepiona błotem, że na pierwszy rzut oka wyglądała jak zwykła drzazga.

- Nie wiem, jak mogłem to przeoczyć - powiedział poirytowanym głosem inspektor.

- Nie było jej widać, była całkiem zagrzebana w błocie. Dostrzegłem ją tylko dlatego, że jej szukałem.

- Co takiego? Spodziewał się pan ją znaleźć?

- Sądziłem, że to dość prawdopodobne.

Holmes wyjął buty z torby i porównał odciski każdego z nich ze śladami widocznymi na ziemi. Następnie wspiął się na krawędź zagłębienia i zaczął się czołgać pomiędzy paprociami i krzakami.

- Obawiam się, że nie znajdzie pan już więcej śladów - powiedział inspektor. - Bardzo dokładnie zbadałem grunt w promieniu stu jardów.

- Doprawdy! - odparł Sherlock, wstając. - W takim razie nie powinienem być takim niedowiarkiem, by po tym, co pan powiedział, badać miejsce zdarzenia ponownie. Chciałbym jednak przejść się trochę po wrzosowisku, zanim zapadnie zmierzch, żeby jutro mieć lepszą orientację w terenie. I chyba schowam sobie tę podkowę do kieszeni, na szczęście.

Pułkownik Ross, który wykazywał oznaki zniecierpliwienia, widząc spokojny i systematyczny sposób pracy mojego towarzysza, zerknął na swój zegarek.

- Chciałbym, żeby wrócił pan ze mną, inspektorze - powiedział. - Potrzebuję pańskiej porady w kilku sprawach, a zwłaszcza w tej, czy powinniśmy powiadomić opinię publiczną o usunięciu naszego konia z listy startujących w wyścigu.

- Zdecydowanie nie! - krzyknął kategorycznie Holmes. - Zostawiłbym jego imię na liście.

Pułkownik skłonił się lekko.

- Bardzo się cieszę, mogąc poznać pańską opinię, sir - powiedział. - Po spacerze proszę przyjść do domu biednego Strakera. Udamy się wówczas razem do Tavistock.

Obaj panowie odwrócili się i odeszli, gdy tymczasem Holmes i ja ruszyliśmy wolno przez wrzosowisko. Słońce zaczęło się chować za stajniami Mapleton, a długa pochyła równina rozciągająca się tuż przed nami zabarwiła się złotem wpadającym w głęboki rdzawy brąz tam, gdzie wieczorne światło padało na zwiędłe paprocie i jeżyny. Jednakże mój towarzysz, głęboko

pogrążony w myślach, w ogóle nie dostrzegał piękna tego zjawiska.

- Tędy, Watsonie - powiedział wreszcie. - Zapomnijmy na chwilę o tym, kto zabił Johna Strakera, i ograniczmy się do rozwiązania zagadki, co stało się z koniem. Zakładając, że wyrwał się podczas walki bądź tuż po jej zakończeniu, pomyślmy, dokąd mógłby się udać? Koń to bardzo towarzyskie zwierzę. Gdyby pozostawić go samemu sobie, instynkt podpowiedziałby mu, że ma wrócić do King’s Pyland. A może poszedłby do Mapleton? Czemuż miałby sam biegać po wrzosowisku? Do tej pory z pewnością ktoś by go już spostrzegł. I dlaczego mieliby go porwać Cyganie? To prawda, że zawsze znikają, kiedy usłyszą o jakichś kłopotach, bo nie chcą, by niepokoiła ich policja, ale nie mogliby liczyć na to, że uda im się sprzedać takiego konia. Naraziliby się tylko na ogromne ryzyko, nic na tym nie zyskując. To przecież jasne.

- W takim razie gdzie jest?

- Już powiedziałem. Musiał wrócić do King’s Pyland lub pójść do Mapleton. W King’s Pyland go nie ma. A więc jest w Mapleton. Przyjmijmy to za roboczą hipotezę i zobaczmy, dokąd nas to zaprowadzi. Jak zauważył inspektor, w tej części wrzosowiska grunt jest twardy i suchy. Opada jednak w kierunku Mapleton i już stąd widać, że jest tam długie zagłębienie, które musiało być bardzo mokre w poniedziałkową noc. Jeśli nasze założenie jest słuszne, koń musiał przez nie przejść, i tam właśnie powinniśmy szukać jego śladów.

Prowadząc rozmowę, szliśmy żwawym krokiem i po kilku minutach dotarliśmy do wspomnianego zagłębienia. Na prośbę Holmesa szedłem jego prawą, on zaś lewą krawędzią. Nim jednak uszedłem pięćdziesiąt kroków, usłyszałem jego krzyk i zobaczyłem, że macha ręką, zachęcając, abym do niego podszedł. Przed nim w miękkim gruncie widoczny był wyraźny odcisk końskiej podkowy, zaś podkowa, którą wyjął z kieszeni, dokładnie do tego śladu pasowała.

- Oto dlaczego wyobraźnia jest tak cenna - powiedział Holmes. - To jedyna cecha, której brak Gregory’emu. Wyobraziliśmy sobie, co się stało, zadziałaliśmy zgodnie z naszym założeniem i przekonaliśmy się, że mamy rację. Chodźmy dalej.

Przeszliśmy przez bagnisty rów i pokonaliśmy ponad ćwierć mili suchej twardej ziemi. Dalej grunt znowu opadał, a my ponownie natrafiliśmy na ślady. Później zgubiliśmy je na kolejne pół mili, tylko po to, by znów je odnaleźć w pobliżu Mapleton. Holmes spostrzegł tropy pierwszy i zatrzymał się, wskazując na nie ręką z triumfalnym wyrazem twarzy. Obok śladów konia widoczne były ślady człowieka.

- Przedtem koń był sam! - zawołałem.

- Na to wygląda. Przedtem był sam. A to co znowu? Podwójny trop ostro zakręcał w kierunku King’s Pyland. Holmes zagwizdał pod nosem, i obaj poszliśmy w tamtą stronę. Mój przyjaciel skupił wzrok na śladach, jednak ja przypadkiem spojrzałem w bok i ku swemu zaskoczeniu odkryłem te same ślady biegnące w odwrotnym kierunku.

- Punkt dla ciebie, Watsonie - rzekł Holmes, gdy mu je pokazałem. - Zaoszczędziłeś nam długiego spaceru, który doprowadziłby nas z powrotem do naszych własnych śladów. Chodźmy za tymi drugimi.

Nie musieliśmy daleko iść. Tropy kończyły się przy brukowanej drodze przed bramą stajni Mapleton. Gdy się zbliżyliśmy, do bramy podbiegł stajenny.

- Nie życzymy tu sobie żadnych włóczęgów! - powiedział.

- Chciałem tylko zadać jedno pytanie - rzekł Holmes, wsuwając palce do kieszeni kamizelki. - Czy gdybym zamierzał się spotkać z twoim przełożonym, panem Silasem Brownem, to jutro o godzinie piątej nie byłoby za wcześnie?

- Jeżeli ktoś tu będzie, to z pewnością pan Brown, bo zawsze przychodzi wcześnie. Ale oto i on, sir! Sam będzie mógł odpowiedzieć na pańskie pytania. Nie, sir. Nie. Dziękuję panu, sir. Jeśli zobaczy, że dotykam pańskich pieniędzy, mogę stracić pracę. Może później, jeżeli będzie pan tak dobry.

Sherlock Holmes wsunął pół korony z powrotem do kieszeni. Z bramy wyszedł starszy mężczyzna z gniewnym wyrazem twarzy, wymachując trzymaną w dłoni szpicrutą.

- Co to ma znaczyć, Dawson! - zawołał. - Żadnego plotkowania! Zajmij się swoimi sprawami! A pan czego tu u diabła szuka?

- Chciałbym przez chwilę z panem porozmawiać - powiedział Holmes głosem tak słodkim, jak to tylko możliwe.

- Nie mam czasu gadać z każdym włóczęgą. Nie chcemy tutaj obcych. Odejdź pan, bo inaczej poszczuję pana psami.

Holmes pochylił się naprzód i wyszeptał coś do ucha trenera. Ten wzdrygnął się gwałtownie, a na jego twarzy pojawił się rumieniec.

- To kłamstwo! - wrzasnął. - Wierutne kłamstwo!

- Proszę bardzo! Będziemy się o to sprzeczać tutaj, gdzie wszyscy nas słyszą, czy omówimy to może w pańskim salonie?

- No dobrze. Proszę wejść, skoro pan chce.

Holmes uśmiechnął się.

- To nie potrwa dłużej niż kilka minut, Watsonie - powiedział. - A teraz, panie Brown, jestem do pańskiej dyspozycji.

Minęło dwadzieścia minut. Czerwienie wyblakły i zmieniły się w szarości, zanim Holmes i trener pojawili się ponownie. Nigdy nie widziałem, by człowiek mógł się tak bardzo zmienić jak Silas Brown, i to w tak krótkim czasie. Jego twarz była popielatoszara, na czole połyskiwały kropelki potu, a ręce trzęsły się tak bardzo, że szpicruta, którą trzymał, powiewała niczym gałązka na wietrze. Znikło też jego władcze, butne zachowanie. Szedł teraz skulony u boku mego towarzysza niczym pies przy swoim panu.

- Wykonam pańskie instrukcje. Wszystko będzie zrobione.

- Nie może być mowy o żadnym błędzie - powiedział Holmes, spoglądając na niego.

Brown skrzywił się, widząc groźbę w jego oczach.

- O nie. Żadnej pomyłki. Będzie tam. Mam go od razu zmienić czy nie?

Holmes zastanawiał się przez chwilę, a potem wybuchnął śmiechem.

- Nie, nie - powiedział. - Napiszę panu o tym. A teraz żadnych sztuczek albo.

- Och, naprawdę, może mi pan zaufać.

- Tak, też tak myślę. Cóż, jutro się do pana odezwę.

Odwrócił się na pięcie, lekceważąc drżącą dłoń Browna wyciągniętą do niego, i ruszyliśmy w kierunku King’s Pyland.

- Nigdy nie widziałem doskonalszego połączenia tyrana, tchórza i szui w jednym niż pan Silas Brown - rzekł Holmes, gdy szliśmy razem przez wrzosowisko.

- A więc to on ukrywa konia?

- Próbował mnie zagadać i jakoś się ze sprawy wykręcić, ale tak dokładnie mu opisałem, co robił tego ranka, że teraz jest przekonany, iż go obserwowałem. Na pewno zauważyłeś te dziwne charakterystyczne odciski czubków butów, gdy szliśmy po śladach, oraz to, że jego buty dokładnie im odpowiadały. No i oczywiście fakt, że żaden z jego podwładnych nie ośmieliłby się zrobić czegoś takiego. Opowiedziałem mu, że zgodnie ze swoim zwyczajem pierwszy się tu znalazł i spostrzegł obcego konia włóczącego się po wrzosowisku. Gdy do niego podszedł i ze zdumieniem rozpoznał go po białej strzałce na czole, której faworytka zawdzięcza swoje imię, zrozumiał, że los zesłał mu jedynego konia, który mógłby prześcignąć tego, na którego on postawił pieniądze. A potem zasugerowałem mu, że w pierwszym odruchu chciał odprowadzić konia do King’s Pyland, ale później jakiś diabeł mu podszepnął, że może go ukryć aż do zakończenia wyścigów. Zaprowadził więc konia z powrotem i ukrył w Mapleton. Gdy przedstawiłem mu to ze wszystkimi szczegółami, poddał się; myślał już tylko o ratowaniu własnej skóry.

- Ale przecież jego stajnie przeszukano!

- Och, taki stary koniarz jak on zna wiele sztuczek.

- Nie boisz się teraz zostawiać u niego Srebrnej Gwiazdy? Miałby przecież interes w tym, żeby ją okaleczyć.

- Mój drogi przyjacielu, będzie jej strzegł niczym źrenicy oka. Dobrze wie, że dla niego jedyną nadzieją na łagodne potraktowanie jest bezpieczne doprowadzenie konia do właściciela.

- Pułkownik Ross nie zrobił na mnie wrażenia człowieka, który w takim przypadku okazałby litość.

- Ta sprawa nie zależy od pułkownika Rossa. Stosuję własne metody i mówię tak dużo lub tak mało, jak sam postanowię. Takie są zalety prowadzenia nieoficjalnego śledztwa. Nie wiem, czy to zauważyłeś, Watsonie, ale pułkownik zachowywał się wobec mnie dość protekcjonalnie. Teraz mam ochotę zabawić się trochę jego kosztem. Nic mu nie mów o koniu.

- Na pewno nic mu nie powiem bez twojego pozwolenia.

- Oczywiście wszystko to jest tylko drobnostką w porównaniu z pytaniem, kto zabił Johna Strakera.

- I tym się teraz zamierzasz zająć?

- Wręcz przeciwnie. Nocnym pociągiem obaj wrócimy do Londynu.

Słowa mojego przyjaciela poraziły mnie. Bawiliśmy w Devonshire zaledwie parę godzin, i to, że chciał zaniechać śledztwa, które tak wspaniale rozpoczął, było dla mnie kompletnie niezrozumiałe. Nie udało mi się jednak wyciągnąć z niego ani słowa przez całą drogę powrotną do domu trenera. Pułkownik i inspektor czekali na nas w salonie.

- Mój przyjaciel i ja wracamy do miasta nocnym ekspresem - oznajmił Holmes. -Odbyliśmy uroczy spacer i pooddychaliśmy trochę cudownym powietrzem Dartmoor.

Inspektor ze zdumienia szeroko otworzył oczy, a na ustach pułkownika pojawił się szyderczy uśmieszek.

- A więc stracił pan nadzieję na odnalezienie mordercy biednego Strakera? - powiedział.

Holmes wzruszył ramionami.

- Z całą pewnością na drodze do rozwiązania tej sprawy piętrzą się poważne trudności -powiedział. - Jestem jednak głęboko przekonany, że pański koń wystartuje we wtorek, i proszę, by trzymał pan w gotowości swojego dżokeja. Czy mogę prosić o fotografię pana Johna Strakera?

Inspektor wyjął zdjęcie z koperty i podał mu.

- Mój drogi panie Gregory, przewiduje pan wszystkie moje życzenia. Czy mógłbym pana prosić, by poczekał pan tutaj przez chwilę? Pragnąłbym zapytać o coś pokojówkę.

- Muszę stwierdzić, że jestem dość rozczarowany naszym londyńskim konsultantem -powiedział bez ogródek pułkownik Ross, gdy mój przyjaciel wyszedł z pokoju. - Nie sądzę, byśmy posunęli się choć o krok naprzód, odkąd przyjechał.

- Przynajmniej ma pan jego zapewnienie, że pański koń pobiegnie w wyścigu -wycedziłem.

- Tak, mam jego zapewnienie - powiedział pułkownik, wzruszając ramionami. - Ale wolałbym mieć konia.

Już miałem coś odpowiedzieć w obronie mojego przyjaciela, kiedy Holmes powrócił do pokoju.

- A teraz, panowie - powiedział - jestem już gotów ruszać do Tavistock.

Gdy wsiadaliśmy do powozu, jeden ze stajennych przytrzymał nam otwarte drzwiczki. Odniosłem wrażenie, że Holmesowi przyszedł nagle do głowy jakiś pomysł, bo gwałtownie się pochylił i złapał chłopaka za rękaw.

- Macie parę owiec na padoku - powiedział. - Kto się nimi zajmuje?

- Ja, sir.

- Czy nie zauważyłeś ostatnio, że coś z nimi jest nie tak?

- Cóż, sir. Co tu dużo mówić. Trzy z nich okulały.

Dostrzegłem, że Holmesa bardzo ucieszyła ta odpowiedź, bo zachichotał i zatarł ręce.

- To był strzał w ciemno, Watsonie. Strzał w ciemno - powiedział, szczypiąc mnie w ramię. - Inspektorze Gregory, pragnę zwrócić pana uwagę na tę przedziwną epidemię wśród owiec. Ruszajmy, woźnico!

Twarz pułkownika Rossa zdradzała, jakie miał kiepskie zdanie na temat zdolności mego towarzysza. Po inspektorze było jednak widać, że ta informacja niezwykle go zainteresowała.

- Uważa pan, że to ważne? - zapytał.

- Niezwykle ważne.

- Czy jest jakiś problem, na który jeszcze pragnąłby pan zwrócić moją uwagę?

- Tak. To ciekawe zdarzenie w nocy z psem.

- Ależ ten pies niczego w nocy nie zrobił!

- Na tym właśnie polega ten ciekawy przypadek - zauważył Sherlock Holmes.

Cztery dni później Holmes i ja znów siedzieliśmy w pociągu, tym razem jadącym do Winchester, aby obejrzeć wyścigi o Puchar Wessex. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami pułkownik Ross spotkał się z nami na stacji, i jego powozem udaliśmy się na tor za miastem. Twarz pułkownika była poważna, a zachowanie niezwykle chłodne.

- Nigdzie nie widzę mojego konia.

- Zakładam, że gdyby go pan zobaczył, to by go pan rozpoznał? - spytał Holmes.

Pułkownik wydawał się bardzo rozgniewany.

- Zajmuję się wyścigami od dwudziestu lat, i nikt wcześniej nie zadał mi takiego pytania - powiedział. - Każde dziecko rozpoznałoby Srebrną Gwiazdę z jej białym czołem i dropiatą przednią nogą.

- Jak stoją zakłady?

- No cóż, to właśnie jest ciekawe. Wczoraj można było uzyskać piętnaście do jednego, ale stawka stopniowo malała, i dzisiaj można dostać ledwie trzy do jednego.

- Hm - powiedział Holmes. - Wygląda na to, że ktoś coś wie.

Gdy podniesiono barierkę w padoku, w pobliżu głównej trybuny, spojrzałem na tablicę, żeby sprawdzić stawki.

Było na niej napisane:

Puchar Wessex Plate 50 suwerenów za udział w biegu, nagroda główna 1000 suwerenów dla cztero- i pięciolatków. Drugie miejsce 300 funtów. Trzecie miejsce 200 funtów.

Dystans: 1 mila i 5 furlongów.

Negro pana Heatha Newtona. Czerwona czapka, brązowa kamizelka.

Bokser pułkownika Wardlawa. Różowa czapka, czarno-niebieska kamizelka.

Desborough lorda Backwatera. Żółta czapka, żółte rękawy.

Srebrna Gwiazda pułkownika Rossa. Czarna czapka, czerwona kamizelka.

Iris księcia Balmoral. Żółto-czarne paski.

Rasper lorda Singleforda. Fioletowa czapka, czarne rękawy.

- Wycofaliśmy drugiego konia, stawiając wszystko zgodnie z danym przez pana słowem - powiedział pułkownik. - Chwileczkę. A to co?! Srebrna Gwiazda jest faworytem?

- Pięć do czterech przeciwko Srebrnej Gwieździe! - wykrzyczano z trybuny. - Pięć do czterech przeciwko Srebrnej Gwieździe! Pięć do piętnastu przeciwko Desborough! Pięć do czterech najwyższym notowaniem!

- Podali wszystkie konie! - zawołałem. - Startuje cała szóstka!

- Cała szóstka? A więc mój koń biegnie! - krzyknął podekscytowany pułkownik. - Ale nigdzie go nie widzę. Nie widzę moich barw!

- Wyszło tylko pięć. W takim razie to musi być ten.

Gdy wypowiadałem te słowa, przegalopował przed nami potężny gniady koń, niosąc na swym grzbiecie dżokeja w dobrze nam znanych czerwono-czarnych barwach pułkownika.

- To nie mój koń! - zawołał jego właściciel. - To zwierzę nie ma na sobie nawet jednego białego włosa! Co pan narobił, panie Holmes?!

- No cóż, zobaczmy, jak sobie poradzi - rzekł mój przyjaciel z niewzruszonym spokojem.

Przez kilka minut patrzył przez moją lornetkę.

- Niesamowite! Wyśmienity start! - zawołał nagle. - Są tam, wychodzą z zakrętu!

Z naszych miejsc mieliśmy doskonały widok na konie wychodzące na prostą. Cała szóstka była tak blisko siebie, że można by je było przykryć płachtą, jednak w połowie drogi żółte barwy stajni Mapleton wyszły na czoło. Zanim jednak dobiegły do nas, Desborough pozostał z tyłu, a koń pułkownika wyrwał się naprzód i minął metę, wyprzedzając o dobre sześć długości swojego rywala. Iris księcia Balmoral dobiegła jako trzecia, daleko za nimi.

- Tak czy inaczej to mój wyścig - sapnął pułkownik, pocierając ręką czoło. - Muszę jednak przyznać, że nic z tego nie rozumiem. W jaki sposób zachował pan to wszystko tak długo w tajemnicy, panie Holmes?

- Nic dziwnego, pułkowniku. Zaraz się pan wszystkiego dowie. Może podejdźmy tam wszyscy i przyjrzyjmy się tej klaczy. Oto i ona - ciągnął dalej, gdy szliśmy w stronę padoku, do którego dostęp mieli wyłącznie właściciele koni oraz zaproszeni przez nich goście. -Wystarczy, że umyje jej pan spirytusem pysk i nogę, a przekona się, że to ta sama pańska Srebrna Gwiazda.

- Zdumiewa mnie pan, panie Holmes.

- Znalazłem ją w rękach oszusta i pozwoliłem sobie wystawić ją do biegu, gdy tylko została mi odesłana.

- Drogi panie Holmes, dokonał pan cudu! Koń prezentuje się świetnie i jest we wspaniałej formie. W całym swoim życiu nie pobiegł lepiej. Jestem panu winien ogromne przeprosiny za to, że zwątpiłem w pańskie zdolności. Odzyskując mojego konia, wyświadczył mi pan wielką przysługę. Jeszcze większą byłoby doprowadzenie do ujęcia mordercy Johna Strakera.

- Uczyniłem to już - rzekł cicho Holmes.

Pułkownik i ja wpatrywaliśmy się w niego w osłupieniu.

- Ma go pan?! W takim razie gdzie on jest?

- Tutaj.

- Tutaj?! Gdzie?

- W tej chwili jest w naszym towarzystwie.

Pułkownik oblał się gniewnym rumieńcem.

- Muszę przyznać, że czuję się wobec pana zobowiązany, ale to, co przed chwilą pan powiedział, muszę potraktować albo jako zniewagę, albo jako bardzo kiepski dowcip.

Sherlock Holmes roześmiał się na te słowa.

- Zapewniam pana, pułkowniku, że nie łączę pana z tym przestępstwem - powiedział. -Prawdziwy morderca stoi tuż za panem.

Minął pułkownika i położył dłoń na lśniącej szyi klaczy.

- To koń! - zawołaliśmy równocześnie z pułkownikiem.

- Zgadza się. Koń. Na jego usprawiedliwienie mogę jednak powiedzieć, że zrobił to w samoobronie i że John Straker był człowiekiem całkowicie niegodnym pańskiego zaufania. Ale właśnie zadzwonił dzwonek, i ponieważ zamierzam wygrać co nieco w następnym biegu, ze szczegółowymi wyjaśnieniami chciałbym poczekać na bardziej odpowiednią chwilę.

Tego wieczoru wracaliśmy do Londynu, siedząc wygodnie w wagonie pierwszej klasy. Jestem przekonany, że pułkownikowi Rossowi podróż przebiegła równie szybko jak i mnie, gdy słuchaliśmy opowieści mojego przyjaciela o tym, co wydarzyło się w stajniach treningowych w Dartmoor w tamtą poniedziałkową noc, oraz o tym, w jaki sposób udało mu się wyjaśnić całą tę sprawę.

- Muszę wyznać - rzekł Holmes - że wszystkie teorie, które stworzyłem na podstawie artykułów z gazet, całkowicie mijały się z prawdą. A jednak kryły się w nich istotne wskazówki, których wcześniej nie dostrzegałem, ponieważ przysłaniały je inne szczegóły. Udałem się do Devonshire w przekonaniu, że wszystko to było sprawką Fitzroya Simpsona, choć oczywiście byłem świadom faktu, że dowody świadczące o jego winie są niekompletne. To właśnie wtedy, gdy siedziałem w powozie, po tym jak dojechaliśmy do domu trenera, dostrzegłem ogromne znaczenie tego, że stajennemu podano baraninę z curry. Być może przypominacie sobie, panowie, że nagle stałem się rozkojarzony i zostałem w powozie, choć wy wszyscy już wysiedliście. Zastanawiałem się wtedy po prostu, jak mogłem przeoczyć tak oczywistą wskazówkę.

- Przyznaję - rzekł pułkownik - że nawet teraz całkowicie nie rozumiem, w jaki sposób mogło to być dla nas pomocne.

- To było pierwsze ogniwo w łańcuchu mojego rozumowania. Sproszkowane opium bynajmniej nie jest pozbawione smaku. Nie jest on wprawdzie przykry, ale wyraźnie zauważalny. Gdyby dodano go do jakiegoś zwykłego dania, jedząca je osoba wyczułaby to i prawdopodobnie przestała jeść. To właśnie curry było przyprawą, która ukrywała smak opium. Nie istniała taka możliwość, żeby ten obcy człowiek, Fitzroy Simpson, mógł sprawić, aby owego wieczoru rodzina trenera i stajenni jedli na kolację danie z curry. Trudno byłoby też założyć, iż dziwnym zbiegiem okoliczności człowiek ten pojawił się ze swoim sproszkowanym opium dokładnie tego dnia wieczorem, gdy przygotowano danie mogące ukryć jego smak. To nie do pomyślenia. W ten właśnie sposób wyeliminowałem ze sprawy Simpsona i skupiłem całą uwagę na Strakerze i jego małżonce, czyli jedynych dwóch osobach, które mogły zadecydować o tym, że tej nocy na kolację podawano baraninę z curry. Opium dodano tylko do porcji przeznaczonej dla stajennego, ponieważ inni jedli tę samą potrawę i nie odczuli żadnych niekorzystnych skutków. Które z nich miało w takim razie dostęp do jedzenia i dodało do niego proszek w tajemnicy przed służącą?

Zanim jednak odpowiedziałem na to pytanie, zrozumiałem, jak ważne było to, że pies nie szczekał. A jeden właściwy wniosek zawsze prowadzi do kolejnego. Incydent z Simpsonem uświadomił mi, że choć w stajniach trzymano psa, nie szczekał on na tyle głośno, by obudzić dwóch stajennych śpiących na strychu, mimo iż ktoś wkradł się do środka i wyprowadził konia. Najwyraźniej ten nocny gość musiał być kimś, kogo pies doskonale znał.

Byłem już przekonany albo prawie przekonany, że to John Straker udał się w środku nocy do stajni i zabrał Srebrną Gwiazdę. Ale w jakim celu? Byłem pewien, że miał nieuczciwe zamiary, bo w przeciwnym razie po co podawałby narkotyk własnemu stajennemu? A jednak nie wiedziałem, co zamierzał. Już przedtem zdarzały się przypadki, gdy trenerzy zarabiali ogromne sumy pieniędzy, obstawiając za pośrednictwem agentów przegrane własnych koni, a potem nie dopuszczając do tego, by zwyciężyły. Czasami to właśnie dżokej spowalnia konia. Czasem jednak oszustwo jest subtelniejszej natury i daje pewniejsze wyniki. O co chodziło tym razem? Miałem nadzieję, że zawartość kieszeni Strakera pomoże mi dojść do właściwych wniosków.

I tak się właśnie stało. Na pewno pamiętają panowie ten dziwny nóż znaleziony w dłoni zmarłego. Był to nóż, którego żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie wybrałby sobie jako broni. Ponadto, jak powiedział nam doktor Watson, noże takie używane są przy najprecyzyjniejszych operacjach znanych współczesnej chirurgii. I tej nocy do takiej właśnie operacji miał być wykorzystany. Pułkowniku Ross, posiada pan ogromne doświadczenie, jeśli chodzi o wyścigi. Zapewne wie pan o tym, że można wykonać niewielkie nacięcie na ścięgnie w zadzie konia, i zrobić to podskórnie, w taki sposób, by nie pozostał absolutnie żaden ślad. Tak potraktowany koń będzie nieco kulał, co można potem przypisać przetrenowaniu, lekkiemu reumatyzmowi, ale nigdy jakiemuś oszustwu.

- Co za łotr! Łajdak! - zawołał pułkownik.

- Tak więc znaleźliśmy wyjaśnienie, dlaczego John Straker chciał zabrać konia na wrzosowisko. Stworzenie o tak ogromnym temperamencie, czując ukłucie noża, z pewnością zbudziłoby wszystkich, i to z najgłębszego snu. Bezwzględnie musiał to zrobić na zewnątrz, z dala od stajni.

- Byłem ślepy! - krzyknął pułkownik. - Oczywiście! To po to potrzebował świeczki i dlatego zapalił zapałkę.

- Bez wątpienia. Jednakże gdy przeglądałem jego rzeczy, udało mi się nie tylko odkryć, w jaki sposób chciał popełnić przestępstwo, lecz również motywy, jakie nim kierowały. Pułkowniku, jako człowiek obyty w świecie przyzna pan zapewne, że ludzie nie noszą w swoich kieszeniach rachunków innych ludzi. Większości z nas wystarczają własne. Natychmiast doszedłem do wniosku, że Straker prowadził podwójne życie i miał też drugą tożsamość. Znaleziony w jego rzeczach rachunek wskazywał, że w sprawę zamieszana jest jakaś kobieta, i to kobieta o niezwykle kosztownych gustach. Choć tak hojnie płaci pan swoim ludziom, trudno byłoby oczekiwać, że stać ich na to, by kupowali swym damom suknie za dwadzieścia gwinei.

Wypytałem panią Straker o tę suknię w taki sposób, żeby nie nabrała najmniejszych podejrzeń, i dowiedziałem się, że nigdy jej nie dostała. Zapamiętałem adres krawcowej i byłem już przekonany, że gdy udam się do niej z fotografią Strakera, z łatwością uda mi się wykluczyć ze sprawy nieistniejącego pana Derbyshire.

Od tej chwili wszystko stało się proste. Straker zaprowadził konia do zagłębienia, z którego jego świeca byłaby niewidoczna. Simpson, uciekając, zgubił swoją chustkę, a Straker ją podniósł - być może zamierzał obwiązać nią nogę Gwiazdy. Gdy znalazł się już w zagłębieniu, stanął za klaczą i zapalił zapałkę. Nagły rozbłysk światła musiał jednak przerazić zwierzę, które -działając pod wpływem instynktu podpowiadającego mu, że człowiek ma wobec niego jakieś złe zamiary - wierzgnęło. Stalowa podkowa uderzyła Strakera prosto w czoło. Mimo że padał deszcz, już wcześniej zdjął płaszcz, aby przystąpić do swojego delikatnego zadania. Kopnięcie było tak silne, że trener upadł, a nóż wbił mu się w udo. Czy wszystko wyjaśniłem?

- Cudownie! - zawołał pułkownik. - Wspaniale! Zupełnie jakby pan tam był.

- Muszę przyznać, że moje trafienie było wyjątkowo szczęśliwe. Byłem przekonany, że człowiek tak przebiegły jak Straker nie przeciąłby koniowi ścięgna, nie nabywając przedtem nieco praktyki. A gdzież mógłby coś takiego poćwiczyć? Przypadkiem spostrzegłem owce i zadałem pytanie, na które odpowiedź, ku mojemu zdumieniu, wykazała, że miałem słuszność.

Kiedy wróciłem do Londynu, udałem się do krawcowej, która rozpoznała Strakera jako swego świetnego klienta o nazwisku Derbyshire, mężczyznę mającego wyjątkowo elegancką żonę, lubującą się w drogich sukniach. Nie miałem już wątpliwości, że ta kobieta wciągnęła go w długi i doprowadziła do tak fatalnego końca.

- Wyjaśnił pan wszystko oprócz jednego - zawołał pułkownik. - Gdzie przez cały ten czas był mój koń?

- Ach, wyrwał się i uciekł. Potem zadbał o niego jeden z pańskich sąsiadów. Myślę, że najlepiej byłoby udzielić mu małej amnestii. Zbliżamy się do stacji Clapham, i jeśli się nie mylę, za niecałe dziesięć minut dotrzemy do Victoria Station. Jeśli ma pan ochotę zapalić z nami cygaro, pułkowniku, z chęcią przedstawię panu wszystkie pozostałe szczegóły, jakie pana interesują.

1 furlong - angielska miara długości, równa 201,168 m.

Rozdział drugi

Żółta twarz


Publikując te krótkie opowieści, opisujące liczne sprawy, o jakich dowiadywaliśmy się w związku z wyjątkowymi zdolnościami mojego przyjaciela i w których, w rezultacie, braliśmy udział jako bohaterowie tych przedziwnych dramatów, w naturalny sposób skupiam się raczej na sukcesach Sherlocka Holmesa niż na jego porażkach. Nie czynię tak jednak ze względu na jego reputację - ponieważ to właśnie wówczas, gdy już nie wiedział, co zrobić, wykazywał się najbardziej podziwu godną energią i wszechstronnością - lecz dlatego, że tam, gdzie on zawiódł, bardzo często nikomu nie udało się znaleźć rozwiązania, a sprawa miała na zawsze pozostać niewyjaśnioną. Niekiedy zdarzało się jednak, że nawet gdy Sherlock Holmes zbłądził, doprowadzał mimo tego do poznania prawdy. Opisałem jakieś pół tuzina takich przypadków. Dwa spośród nich wydają się szczególnie interesujące - rytuał Musgrave’ów oraz historia, którą zamierzam opowiedzieć teraz.

Sherlock Holmes był człowiekiem, który rzadko ćwiczył dla samych tylko ćwiczeń. Istniało niewielu ludzi bardziej niż on zdolnych zmusić swe mięśnie do dużego wysiłku i bez wątpienia był jednym z najlepszych bokserów w swojej wadze, jakich kiedykolwiek widziałem, postrzegał jednak bezcelowy wysiłek fizyczny jako całkowitą utratę energii i rzadko zajmował się boksem, z wyjątkiem przypadków, gdy miał on służyć jego zawodowym celom. W takich chwilach był nad podziw wytrwały i absolutnie niezmordowany. Istotne było to, że wówczas trenował, jednak jego dieta wciąż pozostawała uboga, a przyzwyczajenia miał tak proste, że wręcz banalne. Nie miał żadnych słabości prócz tego, że od czasu do czasu zażywał kokainę, lecz sięgał po ten narkotyk tylko w momentach, gdy nie mógł się pogodzić z monotonią egzystencji, bo spraw było niewiele, a w gazetach nie pojawiało się nic ciekawego.

Pewnego dnia, wczesną wiosną, Holmes był do tego stopnia zrelaksowany, że wybrał się ze mną na spacer do parku. Na wiązach pojawiały się pierwsze jasnozielone pąki, a lepkie pączki kasztanowców dopiero zaczynały się rozwijać w pięciopalczaste listki. Przechadzaliśmy się dwie godziny, przez większość czasu milcząc, jak to zwykle bywa pomiędzy dwoma mężczyznami, którzy bardzo dobrze się znają. Gdy wróciliśmy na Baker Street, dochodziła piąta.

- Przepraszam, sir - powiedział nasz portier, otwierając drzwi. - Był tu jakiś dżentelmen i pytał o pana.

Holmes rzucił mi spojrzenie pełne rezygnacji.

- Zdaje się, że to już koniec z naszymi popołudniowymi spacerami! - powiedział. -A więc ten dżentelmen już sobie poszedł?

- Tak, sir.

- Nie zaprosiłeś go do środka?

- Ależ tak, sir. Skorzystał z zaproszenia i czekał na pana.

- Jak długo?

- Jakieś pół godziny, sir. To był bardzo niespokojny dżentelmen. Przez cały czas, kiedy tu był, co chwilę wstawał, a potem znowu siadał albo w kółko przechadzał się po pokoju. Czekałem za drzwiami, sir, i słyszałem, co robi. W końcu wypadł na korytarz i krzyknął: „Czy ten człowiek nigdy nie zamierza wrócić?”. To jego własne słowa, sir.

Powiedziałem mu: „Proszę poczekać jeszcze chwilę”. Odparł: „W takim razie poczekam na zewnątrz! Duszę się tutaj. Wkrótce wrócę”. A potem wstał i wyszedł i żadne moje słowa nie były w stanie go zatrzymać.

- No cóż, w takim razie zrobiłeś, co mogłeś - powiedział Holmes, gdy wchodziliśmy do pokoju. - Niemniej to strasznie irytujące, Watsonie. Bardzo potrzebuję nowej sprawy, a sądząc po zniecierpliwieniu tego człowieka, to, z czym chciał się do mnie zwrócić, może być istotne. Chwileczkę! To nie twoja fajka leży na stole. Musiał ją tu zostawić. Dobre drewno z korzenia starego wrzośca, z długim ustnikiem wykonanym z bursztynu. Ciekaw jestem, ile można by znaleźć w Londynie ustników z prawdziwego bursztynu. Niektórzy ludzie uważają, że jeśli jest w nim zatopiona mucha, świadczy to o jego autentyczności. Musiał być bardzo wzburzony, skoro zapomniał fajki, którą bardzo sobie ceni.

- Skąd wiesz, że tak bardzo ją ceni? - spytałem.

- Domyślam się, że kosztowała go siedem szylingów i sześć pensów. Jak widzisz, była dwukrotnie naprawiana: raz zreperowano drewnianą część cybucha, a drugi raz bursztynowy ustnik. W obu przypadkach, jak pewnie zauważyłeś, użyto srebrnych opasek, które kosztowały pewnie więcej niż sama fajka. Ten człowiek musi ją bardzo lubić, skoro wolał ją reperować, niż kupić nową za te same pieniądze.

- Zauważyłeś coś jeszcze? - spytałem, bo Holmes nadal obracał fajkę w dłoni i zadumany wpatrywał się w nią w charakterystyczny dla siebie sposób.

Uniósł ją do góry i puknął w nią kilka razy swym długim chudym palcem, tak jak mógłby to uczynić profesor prowadzący wykład na temat jakiejś kości.

- Fajki bywają czasami wyjątkowo interesujące - powiedział. - Żaden inny przedmiot nie gromadzi w sobie tylu cech indywidualnych właściciela, no, może z wyjątkiem zegarków i sznurowadeł. Jednak wskazówki, które tutaj dostrzegam, nie są ani bardzo wyraźne, ani szczególnie istotne. Właściciel tej fajki to najwyraźniej dobrze zbudowany człowiek; jest leworęczny, posiada wspaniałe uzębienie, jest dość niedbały i nie musi zbytnio oszczędzać.

Mój przyjaciel sypał tymi informacjami jak z rękawa, w pewnym momencie dostrzegłem jednak, że zerknął w moją stronę, by sprawdzić, czy podążam za jego tokiem rozumowania.

- Uważasz, że ten człowiek jest zamożny, skoro pali fajkę wartą sześć szylingów? -spytałem.

- To mieszanka Grosvenor po osiem pensów za uncję - odparł Holmes, wytrząsając na dłoń odrobinę tytoniu. - A ponieważ mógłby dostać doskonały tytoń za połowę tej ceny, sądzę, że nie musi oszczędzać.

- A twoje pozostałe uwagi?

- Ma nawyk odpalania fajki od lamp i palników gazowych. Jak pewnie zauważyłeś, główka z jednej strony jest dość silnie zwęglona. Przecież zapałka tak by jej nie zniszczyła. Po co człowiek miałby przystawiać płonącą zapałkę do cybucha swej fajki? Nie mógłby jednak odpalić jej od lampy tak, żeby nie opaliła się przy tym główka. A opalona jest tylko z prawej strony. Z tego właśnie wnioskuję, że jej właściciel jest leworęczny. Przysuń do lampy własną fajkę, Watsonie. Przekonasz się, że ty, będąc człowiekiem praworęcznym, w naturalny sposób zbliżasz ją do płomienia lewą stroną. Być może raz czy dwa razy zdarzyło ci się zrobić to inaczej, ale na pewno nie jest to regułą. Tę fajkę zawsze tak przybliżano do ognia. Poza tym przygryzł swój bursztynowy ustnik. Do tego trzeba silnego energicznego mężczyzny, mającego przy tym świetne zęby. Ale jeśli się nie mylę, słyszę jego kroki na schodach, a więc zaraz będziemy mieli o wiele ciekawszy obiekt do badań niż ta fajka.

Chwilę później drzwi się otworzyły, i do pokoju wszedł wysoki młody mężczyzna. Był ubrany w elegancki szary, stonowany garnitur, a w ręce trzymał brązowy kapelusz z szerokim rondem. Na oko dawałem mu około trzydziestu lat, choć w rzeczywistości okazał się nieco starszy.

- Przepraszam bardzo - powiedział zmieszany. - Chyba powinienem był zapukać. Tak, oczywiście. Powinienem był zapukać. Po prostu jestem trochę zdenerwowany. Proszę mi wybaczyć - przesunął dłonią po czole jak człowiek na wpół oszołomiony, a potem raczej opadł na krzesło, niż na nim usiadł.

- Jak widzę, nie spał pan ostatniej nocy - rzucił Holmes mimochodem, jak zawsze, gdy wygłaszał jakąś ze swych zaskakujących uwag. - To szarpie człowiekowi nerwy bardziej niż praca, a nawet jeszcze bardziej niż rozrywki. Pozwoli pan, że zapytam, jak mogę mu pomóc?

- Chciałem poprosić pana o radę. Nie wiem, co mam począć, i odnoszę wrażenie, że całe moje życie rozpada się na kawałki.

- Chce mnie pan zatrudnić jako detektywa?

- Nie tylko to. Chciałbym poznać pańską opinię. No wie pan. zdanie rozsądnego człowieka, bywałego w świecie. Proszę mi powiedzieć, co powinienem teraz zrobić. Mój Boże, mam nadzieję, że będzie pan w stanie mi pomóc.

Mówił szarpanymi, urywanymi zdaniami. Miałem wrażenie, że w ogóle mówienie sprawiało mu trudność i że tylko dzięki sile woli przezwyciężał swoje skłonności.

- To bardzo delikatna sprawa - powiedział. - Nikt nie lubi rozmawiać z obcymi ludźmi o tym, co dzieje się u niego w domu. Człowiekowi wydaje się czymś strasznym rozmawiać

0 zachowaniu własnej żony. I to z dwoma mężczyznami, których dopiero co spotkał. To okropne, że muszę to robić. Dłużej jednak nie jestem w stanie tak żyć.

Muszę prosić pana o radę.

- Mój drogi panie Grancie Munro - zaczął Holmes.

Nasz gość skoczył na równe nogi.

- Co takiego?! - zawołał. - Wie pan, jak się nazywam?

- Jeśli pragnie pan występować incognito - powiedział Holmes z uśmiechem -sugerowałbym, by przestał pan nosić kapelusz ze swym nazwiskiem wyszytym na podszewce, bo inaczej osoba, z którą pan rozmawia, na pewno pozna pańską tożsamość. Właśnie miałem powiedzieć, że mój przyjaciel i ja wysłuchaliśmy już w tym pokoju sporo dziwnych sekretów

1 że mieliśmy okazję przynieść spokój wielu udręczonym duszom. Mam nadzieję, że i dla pana będziemy mogli tyle uczynić. Czy mógłby mi pan podać, nie zwlekając, wszystkie fakty związane ze sprawą? Czas może się tu okazać bardzo istotny.

Nasz gość ponownie potarł ręką czoło, tak jakby to zadanie wydawało mu się bardzo trudne. Z wyrazu jego twarzy i każdego gestu mogłem odczytać, że był człowiekiem pełnym rezerwy i zamkniętym w sobie, a przy tym niepozbawionym dumy, i zapewne wolałby ukryć swoje problemy, niż się z nich zwierzać. A potem nagle jakby pękła w nim tama, i z gniewnym

gestem zaciśniętej pięści zaczął opowiadać nam swoją historię.

- Oto fakty, panie Holmes - powiedział. - Od trzech lat jestem człowiekiem żonatym. Przez cały ten czas ja i moja żona kochaliśmy się tak bardzo i żyliśmy tak szczęśliwie, jak chyba żadne inne małżeństwo. Nigdy, ani razu się nie poróżniliśmy czy to w myślach, czy w słowach, czy w czynach. A teraz, od ostatniego poniedziałku, nagle wyrosła pomiędzy nami jakaś bariera i odkrywam ze zdumieniem, że istnieje w jej życiu i w jej myślach coś takiego, o czym wiem bardzo niewiele, jakby była jedną z tych obcych kobiet, które mijam na ulicy. Odsunęliśmy się od siebie, a ja pragnę się dowiedzieć dlaczego.

Jest pewna rzecz, którą chciałbym panu uświadomić, panie Holmes, zanim powiem coś więcej. Effie mnie kocha. Co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Kocha mnie całym sercem i całą duszą i nigdy nie kochała mnie bardziej niż teraz. Wiem to. Czuję to. Nie muszę się nad tym zastanawiać. Mężczyzna potrafi z łatwością rozpoznać, czy kobieta darzy go uczuciem. Teraz jednak stanął między nami ten sekret i dopóki nie zostanie wyjaśniony, nigdy nie będzie tak jak dawniej.

- Panie Munro, proszę z łaski swojej przedstawić mi fakty - rzekł Holmes nieco zniecierpliwionym tonem.

- Powiem panu, co wiem o historii Effie. Gdy ją poznałem, była wdową, choć jeszcze dość młodą. Miała zaledwie dwadzieścia pięć lat. Nosiła wówczas nazwisko Hebron. W młodości wyjechała do Ameryki i zamieszkała w Atlancie, gdzie poślubiła pana Hebrona, prawnika prowadzącego własną praktykę. Mieli jedno dziecko. Niestety w okolicy, w której żyli, wybuchła epidemia żółtej febry i jej mąż oraz dziecko zmarli. Widziałem jego akt zgonu. Po tych tragicznych przejściach wyjechała z Ameryki i zamieszkała w Pinner w Middlesex ze swoją niezamężną ciotką. Wspomnę jeszcze o tym, że mąż pozostawił jej wystarczające środki. Posiadała kapitał około czterech tysięcy pięciuset funtów, który swojego czasu tak dobrze zainwestował, że Effie miała z niego dochody w wysokości średnio siedmiu procent. Mieszkała w Pinner zaledwie od sześciu miesięcy, kiedy ją poznałem. Zakochaliśmy się w sobie i kilka tygodni później wzięliśmy ślub.

Sam handluję chmielem i mam dochody rzędu siedmiuset czy ośmiuset funtów, a więc mieliśmy dostatecznie dużo pieniędzy. Wynajęliśmy ładną willę w Norbury za osiemdziesiąt funtów rocznie. Panuje tam wiejska atmosfera, co jest niesamowite, zwłaszcza że mieszkamy tak blisko miasta. Są tam gospoda, dwa budynki położone za naszym oraz jeden domek stojący po drugiej stronie pola, naprzeciwko naszego domu. Inne zabudowania pojawiają się dopiero w pół drogi do stacji. W pewnych porach roku muszę pilnować swoich interesów w mieście, jednak latem mam niewiele do roboty, a więc szczęśliwie spędzam czas z żoną w naszym wiejskim domku. Mogę pana zapewnić, że nigdy nie było pomiędzy nami żadnych nieporozumień, dopóki nie zaczęła się ta przeklęta sprawa.

Myślę, że zanim przejdę dalej, powinienem panu jeszcze o czymś powiedzieć. Kiedy się pobieraliśmy, Effie przekazała mi cały swój majątek. Zrobiła to wbrew mojej woli, rozumiałem bowiem, jak niezręczna byłaby nasza sytuacja, gdyby moje interesy potoczyły się nie po mojej myśli. Tego jednak właśnie sobie życzyła i tak też uczyniła. No cóż. A potem, jakieś sześć tygodni temu, przyszła do mnie.

- Jack - powiedziała - kiedy przejmowałeś moje pieniądze, mówiłeś mi, że gdybym kiedykolwiek czegoś chciała, wystarczy, że cię o to poproszę.

- Oczywiście - odparłem. - Przecież są twoje.

- Cóż - powiedziała. - Chciałabym sto funtów.

Byłem trochę oszołomiony, bo myślałem, że chce sobie po prostu kupić jakąś nową suknię albo coś w tym rodzaju.

- A po cóż ci taka suma? - spytałem.

- Och - odparła swobodnie. - Mówiłeś przecież, że będziesz tylko moim bankierem, a bankierzy nigdy nie zadają pytań. Przecież wiesz.

- Jeśli mówisz poważnie, to oczywiście dam ci te pieniądze - powiedziałem.

- O tak, mówię poważnie.

- I nie powiesz mi, na co są ci potrzebne?

- Być może pewnego dnia, Jack. Ale nie teraz.

Musiałem więc zadowolić się tą odpowiedzią, choć w nasze życie po raz pierwszy wkradł się jakiś sekret. Dałem żonie czek i nigdy więcej nie zastanawiałem się nad tą sprawą. Być może nie miało to nic wspólnego z tym, co zdarzyło się później, pomyślałem jednak, że będzie dobrze, jeśli o tym wspomnę.

Powiedziałem już panu, że niedaleko naszego domu stoi niewielki piętrowy domek. Dzieli nas od niego tylko pole, ale żeby tam dojść, trzeba pójść drogą, a potem skręcić w alejkę. Zaraz za nią znajduje się niewielki jodłowy zagajnik. To bardzo ładne miejsce, i kiedyś lubiłem się tam przechadzać, bo kocham drzewa. Domek stał pusty od ośmiu miesięcy - szkoda, bo to rzeczywiście śliczny budynek ze staroświeckim gankiem porośniętym wiciokrzewem. Wiele razy zatrzymywałem się w pobliżu i myślałem o tym, jak musi być w nim przytulnie.

W ubiegły poniedziałek wybrałem się tam na przechadzkę i gdy szedłem alejką, wyminął mnie pusty wóz. Zauważyłem stertę dywanów i mebli leżących na trawniku przed gankiem. Pomyślałem, że wreszcie wynajęto komuś ten domek. Przechodząc obok, zastanawiałem się, jacyż to ludzie zamieszkają tak blisko nas. Spojrzałem na budynek i nagle zdałem sobie sprawę, że z okna na górze obserwuje mnie jakiś człowiek.

Nie umiem dokładnie określić, panie Holmes, co takiego było w tej twarzy, ale po plecach przebiegł mi zimny dreszcz. Znajdowałem się w pewnej odległości od domku, nie mogłem rozróżnić jej rysów, ale było w nich coś nienaturalnego, coś nieludzkiego. Takie odniosłem wrażenie, szybko więc ruszyłem naprzód, żeby lepiej przyjrzeć się osobie, która mnie obserwowała. Jednak gdy tylko się zbliżyłem, twarz nagle znikła, tak szybko i niespodziewanie, że wydało mi się, iż po prostu zapadła się w ciemność pokoju. Stałem tam przez pięć minut, rozmyślając i próbując przeanalizować swoje odczucia. Nie potrafiłem stwierdzić, czy była to twarz mężczyzny, czy kobiety, bo była za daleko. Ale największe wrażenie zrobił na mnie kolor tej twarzy. Była sinawożółta, w jakiś sposób zacięta i sztywna, dlatego właśnie wydawała się tak szokująco nienaturalna. Całe to zdarzenie zaniepokoiło mnie tak bardzo, że postanowiłem dowiedzieć się czegoś więcej o nowych mieszkańcach domku. Podszedłem i zapukałem do drzwi, które natychmiast otworzyła wysoka chuda kobieta o surowej nieprzystępnej twarzy.

- Czego sobie życzy? - spytała z północnym akcentem.

- Jestem państwa sąsiadem. Mieszkam. o tam - powiedziałem, pokazując na mój dom. - Widzę, że dopiero się państwo wprowadzili, a więc pomyślałem, że jeśli mógłbym w czymkolwiek pomóc.

- Jak coś nam będzie trza, to powiemy - warknęła i zatrzasnęła mi drzwi przed nosem. Poirytowany tym gburowatym zachowaniem odwróciłem się na pięcie i poszedłem do domu. Mimo to, choć starałem się skupiać na innych sprawach, przez cały wieczór powracałem myślami do tego widma w oknie i tamtej bezczelnej kobiety. Postanowiłem, że o tym pierwszym nic nie wspomnę mojej żonie, ponieważ jest nerwową, nieco lękliwą osobą i za nic nie chciałbym, aby udzieliły jej się moje negatywne emocje. Przed snem napomknąłem tylko, że ktoś zamieszkał w tamtym domku. Nic mi na to nie odpowiedziała.

Z reguły mam bardzo głęboki sen. W naszej rodzinie żartowano nawet, że w nocy nic nie jest w stanie mnie obudzić. A jednak w jakiś nieodgadniony sposób - czy to za sprawą podekscytowania po mojej dziwnej przygodzie, czy też z innych przyczyn - mój sen był tamtej nocy o wiele lżejszy niż zazwyczaj. Choć byłem na wpół pogrążony we śnie, niejasno zdawałem sobie sprawę, że w naszej sypialni coś się dzieje. Stopniowo uświadomiłem sobie, że moja żona ubiera się, narzuca płaszcz i zakłada czepek na głowę.

Już otwierałem usta, by wymamrotać coś zaspanym głosem czy też zaprotestować przeciwko tej wyprawie, gdy mój wzrok padł na jej twarz oświetloną blaskiem świecy. Zamarłem ze zdumienia. Nigdy dotąd nie widziałem jej takiej. Sądziłem, że Effie nie jest nawet w stanie przybrać takiego wyrazu twarzy. Była śmiertelnie blada i oddychała szybko, a zapinając płaszcz, rzucała ukradkowe spojrzenia w kierunku łóżka, żeby sprawdzić, czy mnie nie obudziła. Potem, przeświadczona, że wciąż śpię, wymknęła się z pokoju, a chwilę później usłyszałem ostre skrzypienie, które mogły wydawać tylko zawiasy frontowych drzwi. Usiadłem na łóżku i uderzyłem ręką w oparcie, żeby się przekonać, czy to na pewno nie sen. Następnie wyjąłem spod poduszki zegarek. Była trzecia nad ranem. Cóż takiego mogła robić moja żona o trzeciej nad ranem na wiejskiej drodze?

Siedziałem tak przez dobre dwadzieścia minut, zastanawiając się nad tym wszystkim i próbując znaleźć jakieś wyjaśnienie. Jednak im dłużej myślałem, tym bardziej niezwykłe i niewytłumaczalne wydawało mi się jej zachowanie. Byłem wciąż pogrążony w myślach, gdy znów usłyszałem ciche zamykanie drzwi, a od schodów dobiegły mnie kroki mojej małżonki.

- Na Boga, Effie! Gdzieś ty była? - spytałem, kiedy weszła.

Wzdrygnęła się gwałtownie, słysząc moje słowa, i wydała z siebie zduszony jęk, jęk, który zmartwił mnie bardziej niż cała reszta, bo kryło się w nim jakieś nieokreślone poczucie winy. Moja żona zawsze była szczerą, otwartą kobietą. Zmroziło mnie, kiedy zobaczyłem, jak wkrada się do własnej sypialni, a jej twarz ogarnia przerażenie, w momencie gdy zwraca się do niej jej własny mąż.

- To ty nie śpisz, Jack? - zawołała z nerwowym śmiechem. - Myślałam, że nic nie jest w stanie cię obudzić.

- Gdzie byłaś? - spytałem, tym razem już poważniej.

- Trudno się dziwić, że jesteś zaskoczony - powiedziała, rozpinając płaszcz. Widziałem, jak drżą jej palce. - Cóż, nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek w życiu zrobiła coś takiego. Poczułam nagle, że jest mi bardzo duszno, i strasznie zapragnęłam odetchnąć świeżym powietrzem. Myślę, że chyba bym zemdlała, gdybym nie wyszła na zewnątrz. Parę minut stałam przy drzwiach, ale doszłam już do siebie.

Przez cały czas, kiedy mi to opowiadała, ani razu nie spojrzała w moją stronę, a jej głos był dziwnie zmieniony. Wydawało mi się oczywistym, że to, co mówi Effie, jest kłamstwem. Nic nie odpowiedziałem, lecz odwróciłem się twarzą do ściany. Mój umysł wypełniały tysiące ponurych wątpliwości i podejrzeń. Cóż takiego ukrywała przede mną moja żona? Dokąd się udała podczas tej przedziwnej nocnej wyprawy? Czułem, że nie zaznam spokoju, dopóki się tego nie dowiem. A jednak wzbraniałem się, by zapytać ją o to wprost, po tym, jak już raz mnie okłamała. Przez resztę nocy przewracałem się niespokojnie z boku na bok, wymyślając teorię za teorią, jedną bardziej nieprawdopodobną od drugiej.

Tego dnia powinienem był udać się do Londynu, byłem jednak zbyt zmartwiony i zaniepokojony, aby zająć się swoimi sprawami. Moja żona wydawała się równie zdenerwowana jak ja, i odczytałem z jej pytających spojrzeń, iż wie o tym, że jej nie uwierzyłem i że nie mam pojęcia, co dalej począć. Przy śniadaniu prawie nie zamieniliśmy ze sobą słowa, a zaraz potem wyszedłem na spacer, żeby przemyśleć tę sprawę na świeżym porannym powietrzu.

Doszedłem aż do Crystal Palace, spędziłem tam godzinę i wróciłem do Norbury przed pierwszą. W drodze powrotnej znów przechodziłem obok domku. Zatrzymałem się na chwilę, by spojrzeć w okna i sprawdzić, czy ponownie nie ujrzę tej dziwnej twarzy, która wpatrywała się we mnie poprzedniego dnia. I kiedy tak tam stałem, proszę sobie wyobrazić moje zaskoczenie, panie Holmes, gdy drzwi nagle się otworzyły i ukazała się w nich moja żona.

Na jej widok oniemiałem ze zdumienia, jednak moje emocje były niczym w porównaniu z tymi, które pojawiły się na jej twarzy, gdy nasze spojrzenia się spotkały. Przez moment wydawało mi się, że chce się cofnąć i ukryć w domu. Po chwili jednak, widząc, że nic jej z tego nie przyjdzie, podeszła do mnie z pobladłą twarzą i przerażonymi oczyma, które stały w sprzeczności z uśmiechem na jej ustach.

- Och, Jack - powiedziała. - Właśnie zajrzałam do naszych nowych sąsiadów, żeby zapytać, czy mogę im w czymś pomóc. Czemu tak na mnie patrzysz? Jesteś na mnie zły?

- A więc - odparłem - to tutaj byłaś w nocy.

- Co masz na myśli? - zapytała.

- Byłaś tutaj, jestem tego pewien. Kim są ci ludzie, że musisz ich odwiedzać o tak dziwnej porze?

- Nie byłam tutaj przedtem.

- Jak możesz mnie tak okłamywać?! - zawołałem. - Nawet twój głos się zmienia, kiedy kłamiesz. Czy ja miałem kiedyś przed tobą jakiekolwiek tajemnice? Wejdę teraz do tego domu i wyjaśnię sprawę do końca.

- Nie, Jack! Nie! Proszę, na Boga! - jęknęła Effie, nie panując już nad emocjami. A potem, gdy podszedłem do drzwi, chwyciła mnie za rękaw i pociągnęła w tył z niespotykaną siłą.

- Zaklinam cię, Jack, nie rób tego! - zawołała. - Przysięgam, że pewnego dnia powiem ci

0 wszystkim! Ale jeśli teraz wejdziesz do tego domu, nie wyniknie z tego nic prócz nieszczęścia.

Kiedy próbowałem się od niej uwolnić, przywarła do mnie i zaczęła błagać.

- Zaufaj mi, Jack! - krzyknęła. - Zaufaj mi tylko ten jeden raz. Nigdy nie będziesz miał powodów, żeby tego żałować. Wiesz, że nie miałabym przed tobą żadnych tajemnic, gdyby nie chodziło o twoje własne dobro. Tu chodzi o całe nasze życie, Jack. Jeśli wrócisz ze mną do domu, wszystko będzie dobrze. Ale jeśli będziesz się upierał, żeby wejść do tego domku, wszystko się między nami skończy.

Wypowiedziała to z taką powagą i desperacją, że zatrzymałem się w miejscu

1 niezdecydowany stałem pod drzwiami.

- Zaufam ci, Effie, ale tylko pod jednym warunkiem - wydusiłem z siebie wreszcie. - Nie będzie więcej między nami żadnych sekretów. Możesz nie zdradzać mi swojej tajemnicy, ale musisz obiecać, że koniec z tymi nocnymi wizytami i że nic więcej nie będziesz przede mną ukrywać. Zapomnę o tym, co dotąd zrobiłaś, jeśli mi przysięgniesz, że nie zrobisz już niczego takiego w przyszłości.

- Byłam pewna, że mi zaufasz - zawołała z ogromną ulgą. - Będzie dokładnie tak, jak sobie życzysz. Chodź już, proszę, chodź już ze mną do domu.

Wciąż trzymając mnie za rękaw, odciągnęła mnie od domku. Gdy się oddalaliśmy, spojrzałem za siebie i znów ujrzałem tę sinożółtą twarz obserwującą nas z okna na górze. Cóż mogło łączyć to stworzenie i moją żonę? I w jaki sposób mogła być z nią związana ta opryskliwa, nieuprzejma kobieta, którą spotkałem dzień wcześniej? Była to dziwna zagadka, a jednak wiedziałem, że nie zaznam spokoju, dopóki jej nie rozwiążę.

Przez dwa dni po tym wydarzeniu siedziałem cały czas w domu, a moja żona najwyraźniej lojalnie dotrzymywała naszej umowy, bo o ile mi wiadomo, nigdzie nie wychodziła.

Jednakże trzeciego dnia uzyskałem wystarczające dowody, że uroczyste obietnice jej nie powstrzymały i znów opuściła swojego męża, porzucając obowiązki domowe.

Tego dnia pojechałem do miasta, wróciłem jednak pociągiem o 2.40, nie zaś o 3.36, tak jak zazwyczaj. Gdy wszedłem do domu, do holu wpadła pokojówka z przerażoną twarzą.

- Gdzie jest twoja pani? - spytałem.

- Chyba wyszła na spacer - odparła.

W mojej głowie natychmiast zbudziły się podejrzenia. Wbiegłem pędem po schodach na górę, aby się upewnić, że Effie nie ma w domu. Przypadkiem wyjrzałem przez jedno z okien na piętrze i zobaczyłem, że pokojówka pędzi na przełaj przez pole w kierunku domku. Rzecz jasna pojąłem, co to wszystko oznacza. Żona poszła tam i poprosiła pokojówkę, aby ta zawołała ją, gdybym przypadkiem wrócił wcześniej. Kipiąc z gniewu, popędziłem za dziewczyną i szybkim krokiem przemierzyłem pole z silnym postanowieniem, że zakończę tę sprawę raz na zawsze. Ujrzałem moją żonę i pokojówkę biegnące alejką, lecz nie zatrzymałem się, by z nimi porozmawiać. To w tym domku krył się sekret rzucający cień na całe moje życie. Poprzysiągłem sobie, że co ma być, to będzie, ale ta sprawa nie może pozostać już dłużej tajemnicą. Gdy doszedłem do drzwi, nawet nie zapukałem, lecz po prostu chwyciłem za klamkę i wpadłem do korytarza.

Na parterze panowała cisza. W kuchni gotowała się woda w czajniku, a w koszyku spał zwinięty w kłębek wielki czarny kot. Nie natknąłem się jednak na żaden ślad kobiety, którą tu wcześniej widziałem. Wpadłem do drugiego pomieszczenia, lecz tam również było pusto. Następnie popędziłem schodami na górę, tylko po to, aby się przekonać, że dwa pozostałe pokoje także są opuszczone. W całym domu nie było żywej duszy.

Wnętrze zdobiły pospolite meble i obrazy, z wyjątkiem jednego pokoju, tego, z którego okna spoglądała na mnie ta dziwna twarz. Pomieszczenie urządzono wygodnie i elegancko. Gdy ujrzałem, że na kominku stoi kopia dużej fotografii przedstawiającej moją żonę (a zdjęcie zamówiłem zaledwie trzy miesiące temu), wszystko się we mnie zagotowało. W jednej chwili wróciły wszystkie podejrzenia.

Zostałem w domku tak długo, by się upewnić, że nikt się w nim nie ukrył. Wyszedłem stamtąd z ciężkim sercem. Dotychczas nic podobnego mi się nie zdarzyło. Gdy wróciłem do domu, Effie wybiegła do holu. Czułem się zbyt zraniony i wściekły, aby z nią rozmawiać, minąłem ją więc i udałem się do swego gabinetu. Poszła jednak za mną i weszła do środka, zanim

zdążyłem zamknąć drzwi.

- Przykro mi, Jack, że złamałam daną ci obietnicę - powiedziała. - Jestem jednak przekonana, że gdybyś znał wszystkie okoliczności, wybaczyłbyś mi.

- W takim razie opowiedz mi o wszystkim - powiedziałem.

- Nie mogę, Jack. Nie mogę! - zawołała.

- Dopóki mi nie powiesz, kto mieszka w tym domku i komu dałaś swoją fotografię, nie może być mowy o żadnym zaufaniu pomiędzy nami - powiedziałem i, wyrywając się z jej objęć, wyszedłem z domu.

To się działo wczoraj, panie Holmes. Od tej pory nie widziałem żony i nie dowiedziałem się niczego więcej. Po raz pierwszy na nasze życie padł cień, i tak bardzo to mną wstrząsnęło, że nie mam pojęcia, co teraz uczynić. Dziś rano nagle przyszło mi do głowy, że jest pan właściwym człowiekiem, do którego powinienem się zwrócić po poradę. Pospieszyłem więc jak najszybciej na spotkanie z panem i całkowicie oddaję się w pańskie ręce. Jeśli jakaś kwestia wymaga szerszych wyjaśnień, proszę mi o tym powiedzieć. Przede wszystkim jednak niech mi pan poradzi, co mam zrobić, bo cała ta nieszczęsna historia to więcej, niż jestem w stanie znieść.

Holmes i ja słuchaliśmy z ogromnym zainteresowaniem tej niezwykłej historii opowiadanej w chaotyczny sposób, tak typowy dla człowieka szarpanego skrajnymi emocjami. Mój przyjaciel przez jakiś czas siedział w milczeniu, pogrążony w myślach, oparłszy na dłoni podbródek.

- Proszę mi powiedzieć - odezwał się wreszcie - czy mógłby pan przysiąc, że ta twarz, którą widział pan w oknie, była twarzą mężczyzny?

- Za każdym razem, kiedy ją widziałem, byłem dość daleko, tak więc nie potrafię na to jednoznacznie odpowiedzieć.

- Wydaje się jednak, że zrobiła ona na panu bardzo przykre wrażenie.

- Miała nienaturalny kolor, a jej rysy wyglądały na dziwnie nieruchome. Kiedy się zbliżałem, znikała błyskawicznie.

- Ile czasu upłynęło, odkąd żona poprosiła pana o sto funtów?

- Prawie dwa miesiące.

- Widział pan kiedyś zdjęcie jej pierwszego męża?

- Nie. Tuż po jego śmierci w Atlancie wybuchł wielki pożar, i wszystkie dokumenty uległy zniszczeniu.

- A jednak miała akt zgonu. Wspominał pan, że go widział.

- Tak. Po pożarze Effie dostała duplikat.

- Czy spotkał pan kiedyś kogoś, kto znał pańską żonę w Stanach?

- Nie.

- Czy wspominała kiedykolwiek o tym, że chciałaby tam pojechać?

- Nie.

- A może dostawała stamtąd jakieś listy?

- Nie.

- Dziękuję panu. Teraz chciałbym zastanowić się trochę nad tą sprawą. Jeśli domek został opuszczony na stałe, możemy mieć pewne trudności. Z drugiej jednak strony - a przypuszczam,

że jest to bardziej prawdopodobne - jeżeli jego mieszkańcy zostali ostrzeżeni o tym, że pan

nadchodzi i udało im się wczoraj wymknąć, nim wtargnął pan do środka, to być może już tam wrócili, a wtedy z łatwością wszystko wyjaśnimy. Radzę więc panu, by wrócił do Norbury i uważnie się przyglądał oknom domku. Jeśli będzie miał pan powody sądzić, że znów ktoś w nim mieszka, proszę tam nie wchodzić, lecz wysłać telegram do mnie i mojego przyjaciela. Przybędziemy do pana w ciągu godziny od jego otrzymania, a wtedy bardzo szybko dotrzemy do sedna sprawy.

- A jeśli domek nadal będzie pusty?

- W takim razie przybędę do pana jutro i omówimy to razem. Do zobaczenia! I przede wszystkim proszę się nie denerwować, dopóki nie będzie pan pewien, że ma rzeczywiście ku temu powody.

- Obawiam się, że to przykra sprawa, Watsonie - rzekł mój przyjaciel, po tym jak odprowadził pana Granta Munro do drzwi. - Co o tym wszystkim sądzisz?

- Brzydko mi to pachnie - odparłem.

- Owszem. O ile się nie mylę, mamy tu do czynienia z szantażem.

- A kim jest szantażysta?

- No cóż, musi nim być ta osoba mieszkająca w wygodnie urządzonym pokoju i trzymająca fotografię pani Munro nad kominkiem. Daję ci słowo, Watsonie, coś mnie bardzo pociąga w tej sinożółtej twarzy przy oknie i za żadne skarby świata nie chciałbym przegapić tej sprawy.

- Masz już jakąś teorię?

- Tak. Prowizoryczną. Będę jednak bardzo zaskoczony, jeśli nie okaże się prawdziwa. W tym domku mieszka pierwszy mąż tej kobiety.

- Po czym to wnosisz?

- A w jaki inny sposób można by wytłumaczyć jej potworne przerażenie, gdy jej drugi mąż chciał wejść do środka? Według mnie fakty wyglądają mniej więcej tak: ta kobieta ma męża w Ameryce. Nagle pojawiają się u niego jakieś odrażające cechy albo, powiedzmy, zaczyna ciężko chorować. Może to trąd, a może upośledzenie umysłowe. W końcu kobieta ucieka od niego i wraca do Anglii. Zmienia nazwisko i, jak jej się wydaje, rozpoczyna życie na nowo. Od trzech lat jest mężatką. Wierzy, że jej pozycja jest dość pewna, bo przecież pokazała mężowi akt zgonu jakiegoś człowieka, którego nazwisko przyjęła. Nagle pierwszy małżonek Effie odkrywa miejsce jej pobytu. Być może robi to jakaś pozbawiona skrupułów kobieta, która się z nim związała. Piszą do nieszczęsnej i grożą jej, że przyjadą i wydadzą jej sekret. Ona prosi męża o sto funtów i próbuje ich przekupić. Mimo to jednak przyjeżdżają, a gdy mąż wspomina żonie mimochodem, że w domku pojawili się nowi lokatorzy, ona w jakiś sposób przeczuwa, że są to jej prześladowcy. Czeka, aż mąż zaśnie, a potem biegnie do nich i próbuje ich przekonać, by zostawili ją w spokoju. Kiedy to się nie udaje, wraca do domku następnego ranka, a jej mąż spotyka ją, gdy stamtąd wychodzi, tak jak nam to opowiedział. Wówczas żona obiecuje mu, że więcej do sąsiadów nie pójdzie, jednak po dwóch dniach idzie tam ponownie, żywiąc nadzieję, że tym razem uda jej się pozbyć tych okropnych ludzi. Podejmuje więc kolejną próbę, zabierając ze sobą tę oto fotografię, której prawdopodobnie od niej zażądali. W samym środku rozmowy wpada pokojówka, ostrzegając ją, że pan domu powrócił. Wtedy Effie, domyślając się, że mąż uda się prosto do domku, nakazuje jego mieszkańcom, aby jak najszybciej uciekali przez tylne drzwi, prawdopodobnie do pobliskiego jodłowego gaju, o którym wspominał nam pan Munro. To właśnie dlatego nikogo tam nie zastał. Będę jednak bardzo zaskoczony, jeśli dziś wieczorem po jego powrocie domek nadal będzie pusty. Co sądzisz o mojej teorii?

- To wszystko czyste domysły.

- Ale przynajmniej wyjaśniają wszystkie fakty. Gdy zdobędziemy nowe informacje, których w tej chwili nam brak, będziemy mieli dość czasu, aby sprawę jeszcze raz przemyśleć. A teraz nie możemy już nic więcej zrobić, dopóki nasz przyjaciel z Norbury nie prześle nam wiadomości.

Nie musieliśmy jednak długo czekać. Telegram nadszedł dokładnie w chwili, gdy skończyliśmy pić herbatę. „W domku znów są mieszkańcy” - brzmiała jego treść. - „Znowu widziałem tę twarz w oknie. Wyjdę na pociąg o siódmej i nie będę podejmował żadnych kroków do waszego przyjazdu”.

Gdy wysiedliśmy z pociągu, czekał już na peronie. W słabym świetle lamp dostrzegliśmy, że był bardzo blady i drżał ze zdenerwowania.

- Wciąż tu są, panie Holmes - powiedział, chwytając mojego przyjaciela mocno za rękaw. - Gdy przyjechałem, widziałem w domku światła. Wyjaśnijmy tę sprawę raz na zawsze!

- A więc jaki ma pan plan? - spytał Holmes, gdy szliśmy ciemną aleją wysadzaną po obu stronach drzewami.

- Wtargnę do środka i na własne oczy się przekonam, kto mieszka w tym domku. Panowie, pragnąłbym, abyście byli tam obaj, jako świadkowie.

- Jest pan całkowicie zdecydowany, aby to zrobić mimo ostrzeżeń pańskiej żony, że będzie lepiej, jeśli nie rozwiąże pan tej zagadki?

- Tak. Tak postanowiłem.

- Uważam, że postępuje pan słusznie. Jakkolwiek by było, pewność jest zawsze lepsza od niejasnych przypuszczeń. Najlepiej pójdźmy tam od razu. Oczywiście z prawnego punktu widzenia postępujemy zupełnie niesłusznie. Myślę jednak, że gra jest warta świeczki.

Noc była bardzo ciemna, a gdy skręciliśmy z głównej drogi w wąską, poznaczoną głębokimi koleinami alejkę z żywopłotem po obu stronach, zaczęło mżyć. Pan Grant Munro niecierpliwie parł do przodu, my zaś szliśmy za nim, starając się dotrzymać mu kroku.

- To okna mojego domu - wymamrotał, wskazując na światła migoczące pomiędzy drzewami. - A tam jest domek, do którego zamierzam wejść.

Gdy to mówił, dotarliśmy właśnie do zakrętu alejki i ujrzeliśmy stojący nieopodal niewielki budynek. Żółte pasmo odcinające się od czarnego tła wskazywało, że drzwi są niedomknięte, a w jednym z okien na piętrze paliło się jasne światło. Kiedy w nie spojrzeliśmy, dostrzegliśmy ciemny niewyraźny kształt poruszający się za zasłoną.

- To ta istota! - krzyknął Grant Munro. - Sami panowie widzą, że ktoś tam jest. A teraz chodźcie za mną. Za chwilę wszystkiego się dowiemy.

Podeszliśmy do drzwi, lecz nagle z cienia wyłoniła się jakaś kobieta i stanęła w złotym paśmie światła lampy. W ciemnościach nie byłem w stanie dostrzec jej twarzy, wyciągnęła

jednak ramiona w błagalnym geście.

- Na Boga! Nie rób tego, Jack! - krzyknęła. - Przeczuwałam, że dzisiaj tutaj przyjdziesz. Zastanów się nad tym, ukochany! Zaufaj mi raz jeszcze, a nigdy nie będziesz miał powodów, by tego żałować.

- Już za długo ci ufałem, Effie! - zawołał stanowczym głosem jej mąż. - Puść mnie! Muszę tam wejść! Moi przyjaciele i ja załatwimy tę sprawę ostatecznie!

Odsunął ją na bok. Gdy szarpnięciem otworzył drzwi, wybiegła ku nam jakaś starsza kobieta i próbowała zagrodzić mu drogę, jednak odepchnął ją i chwilę później wszyscy byliśmy już na schodach. Grant Munro wtargnął do jasno oświetlonego pokoju na górze, my zaś wbiegliśmy tuż za nim.

Był to przytulny, ładnie urządzony pokój. Dwie świece paliły się na stole i dwie na kominku. W rogu stało biurko, przy którym siedziała, skulona, jakaś istotka wyglądająca na małą dziewczynkę. Kiedy weszliśmy, jej twarz odwrócona była w drugą stronę, dostrzegliśmy jednak, że jest ubrana w czerwoną sukienkę i ma długie białe rękawiczki. Gdy na nas spojrzała, z gardła wyrwał mi się okrzyk przerażenia. Twarz, która zwróciła się ku nam, miała bardzo dziwną sinożółtą barwę, zaś jej rysy były całkowicie pozbawione jakiegokolwiek wyrazu. Jednakże chwilę później wszystko stało się jasne. Holmes ze śmiechem przesunął dłoń za ucho dziecka i zdjął mu z twarzy maskę. Naszym oczom ukazała się czarna jak węgiel twarz małej Murzynki. W rozbawieniu błysnęła białymi zębami, widząc nasze osłupiałe miny. Ja również wybuchnąłem śmiechem, tylko Grant Munro stał jak oniemiały, wpatrując się w dziewczynkę i trzymając się ręką za gardło.

- Mój Boże! - wykrzyknął. - Co to ma znaczyć?

- Powiem ci, co to ma znaczyć! - zawołała jego żona, wpadając do pokoju z dumą i desperacją wypisanymi na twarzy. - Zmusiłeś mnie, żebym ci powiedziała, choć miałam pewność, iż będzie lepiej dla nas obojga, jeśli tego nie zrobię. Teraz musimy wspólnie znaleźć jak najlepsze rozwiązanie. Mój mąż zmarł w Atlancie. Moje dziecko przeżyło.

- Twoje dziecko?

Zdjęła z szyi duży srebrny medalion.

- Nigdy nie widziałeś, co jest w środku?

- Myślałem, że się nie otwiera.

Dotknęła sprężynki, i wieczko medalionu odskoczyło. Wewnątrz znajdował się portret mężczyzny - niezwykle przystojnego i inteligentnego, lecz o rysach twarzy ewidentnie świadczących o jego afrykańskim pochodzeniu.

- To jest John Hebron z Atlanty - powiedziała kobieta. - Najszlachetniejszy człowiek, jaki kiedykolwiek chodził po tej ziemi. Żeby go poślubić, odcięłam się od własnej rasy, ale nigdy, ani przez chwilę, tego nie żałowałam. Na nieszczęście nasze jedyne dziecko odziedziczyło wygląd po jego przodkach, nie po moich. Często tak się dzieje w podobnych związkach; mała Lucy ma skórę o wiele ciemniejszą od skóry swego ojca. Ale czy ma skórę ciemną, czy jasną, i tak jest i zawsze będzie moją ukochaną córeczką.

Słysząc te słowa, dziewczynka podbiegła i uchwyciła się sukni pani Munro.

- Zostawiłam ją w Ameryce - mówiła dalej kobieta - tylko dlatego, że była słabego zdrowia i taka zmiana mogłaby jej zaszkodzić. Została powierzona opiece wiernej szkockiej służącej, która niegdyś dla nas pracowała. Nigdy, nawet przez moment, nie myślałam o tym, żeby się jej wyrzec. Kiedy jednak los sprawił, że pojawiłeś się na mojej drodze, Jacku, i kiedy cię pokochałam, bałam się powiedzieć ci o moim dziecku. Niech Bóg mi wybaczy. Przestraszyłam się, że mogę cię utracić, dlatego nie miałam odwagi ci tego wyznać.

Musiałam wybierać pomiędzy wami dwojgiem i w swej słabości odwróciłam się od mojej małej dziewczynki. Przez trzy lata ukrywałam przed tobą jej istnienie, dostawałam jednak wieści od opiekunki i wiedziałam, że wszystko u niej dobrze. W końcu jednak poczułam przemożne pragnienie, żeby znów zobaczyć moje dziecko. Walczyłam z tym, lecz na próżno.

Choć wiedziałam, jakie to ryzykowne, postanowiłam sprowadzić tu córeczkę przynajmniej na parę tygodni. Wysłałam opiekunce sto funtów i przekazałam instrukcje dotyczące tego domku, tak by zjawiła się tutaj jako sąsiadka, na pozór w żaden sposób ze mną niezwiązana. Byłam tak ostrożna, że posunęłam się nawet do tego, by kazać jej za dnia trzymać dziewczynkę w środku i zasłaniać jej twarzyczkę i dłonie, aby nawet ci, którzy zobaczą ją przez okno, nie plotkowali o czarnym dziecku w sąsiedztwie. Być może postąpiłabym mądrzej, nie będąc aż tak zapobiegliwą, lecz paraliżował mnie strach, że możesz poznać prawdę.

To ty powiedziałeś mi pierwszy, że domek jest zamieszkany. Powinnam była zaczekać, aż nadejdzie poranek, byłam jednak tak podekscytowana, że nie mogłam zasnąć i w końcu się wymknęłam, wiedząc, jak trudno cię obudzić. Ty jednak widziałeś, jak wychodzę, i tak zaczęły się moje kłopoty. Następnego dnia mogłeś już poznać moją tajemnicę, lecz ty szlachetnie postanowiłeś nie wykorzystywać swojej przewagi. Jednak trzy dni później opiekunka i dziecko ledwie zdążyły uciec przez tylne drzwi, gdy ty wpadłeś do domku od frontu. Tej nocy poznałeś wreszcie całą prawdę, pytam cię więc teraz, co się z nami stanie. Z moim dzieckiem i ze mną -złożyła dłonie, czekając na jego odpowiedź.

Upłynęło całe dziesięć minut - czas, który wydawał nam się dłużyć w nieskończoność -nim Grant Munro przerwał w końcu milczenie. Jego odpowiedź jest jedną z tych, które uwielbiam wspominać. Wziął dziewczynkę na ręce, pocałował ją, a potem, wciąż trzymając ją w objęciach, wyciągnął drugą dłoń do żony i skierował się do drzwi.

- Lepiej porozmawiajmy o tym w domu - powiedział. - Nie jestem jakimś szczególnie dobrym człowiekiem, Effie, ale myślę, że lepszym, niż sądziłaś.

Holmes i ja poszliśmy za nimi w dół alejki. Gdy już odchodziliśmy, mój przyjaciel pociągnął mnie za rękaw.

- Myślę - powiedział - że bardziej się teraz przydamy w Londynie niż w Norbury.

Nie wspomniał ani słowem o tej sprawie aż do późna w nocy, gdy z zapaloną świecą w ręce szedł do swojej sypialni.

- Watsonie - rzekł - gdybyś kiedykolwiek odniósł wrażenie, że zanadto ufam swoim zdolnościom lub poświęcam danej sprawie mniej uwagi i wysiłku, niż faktycznie na to zasługuje, proszę, szepnij mi tylko do ucha: „Norbury”, a będę ci bezgranicznie wdzięczny.

Rozdział trzeci

Pracownik biura maklerskiego


Wkrótce po tym, jak się ożeniłem, kupiłem gabinet lekarski w dzielnicy Paddington. Stary pan Farquhar, od którego go nabyłem, prowadził niegdyś doskonale prosperującą praktykę. Niestety, jego wiek oraz choroba św. Wita, jakiej się nabawił, bardzo przerzedziły grono jego pacjentów. To zupełnie naturalne, że ludzie żyją w przekonaniu, iż ten, kto leczy innych, sam powinien być zdrowy; patrzą więc krzywo na lekarza, który nie potrafi wyleczyć własnej choroby. Dlatego też gdy mój poprzednik zachorował, jego praktyka zaczęła podupadać, a dochody rzędu 1200 funtów spadły do niewielu ponad 300 rocznie. Tak było, gdy ją od niego odkupiłem. Byłem jednak pewien, że moja młodość i energia sprawią, że w ciągu kilku lat praktyka znów będzie kwitła tak jak niegdyś.

Przez trzy miesiące po jej przejęciu cały niemal czas poświęcałem pracy i rzadko widywałem mojego przyjaciela Sherlocka Holmesa. Sam byłem zbyt zajęty, by odwiedzać go na Baker Street, on zaś rzadko wychodził z domu, chyba że w sprawach zawodowych. Z tegoż powodu byłem niezmiernie zaskoczony, gdy pewnego czerwcowego ranka, odpoczywając po śniadaniu i czytając „British Medical Journal”, usłyszałem dźwięk dzwonka u drzwi, a chwilę później wysoki, nieco ostry głos mojego starego przyjaciela.

- Ach, mój drogi Watsonie - zaczął, wchodząc do pokoju. - Tak bardzo się cieszę, że cię widzę! Mam nadzieję, że pani Watson nie jest już tak roztrzęsiona jak po naszej przygodzie ze „Znakiem czterech”?

- Dziękuję, oboje mamy się wyśmienicie - odparłem, serdecznie ściskając mu dłoń.

- I ufam - ciągnął dalej Holmes, siadając w bujanym fotelu - że praktyka lekarska nie zniweczyła całkowicie twojego wcześniejszego zamiłowania do rozwiązywania zagadek kryminalnych?

- Wręcz przeciwnie - odparłem. - Nie dalej jak zeszłego wieczoru przeglądałem moje stare notatki i segregowałem sprawy, którymi się wspólnie zajmowaliśmy.

- A więc uważasz naszą kronikę za zamknięte?

- Bynajmniej. Niczego bardziej nie pragnę, niż przeżyć więcej takich przygód.

- Czy dzisiaj także?

- Choćby i dzisiaj. Jeśli tylko masz na to ochotę.

- I nawet jeśli to będzie daleko, na przykład w Birmingham?

- Oczywiście. Jeżeli tego sobie życzysz.

- A twoja praktyka?

- Pracuję za mojego sąsiada, kiedy ten musi gdzieś wyjechać. Zapewne chętnie spłaci mi ten dług.

- Ha! A więc doskonale - powiedział Holmes, rozpierając się w fotelu i patrząc na mnie swym bystrym wzrokiem spod na wpół przymkniętych powiek. - Odnoszę wrażenie, że ostatnio nieco chorowałeś. Latem przeziębienia są zawsze dość uciążliwe.

- W zeszłym tygodniu przez trzy dni nie wychodziłem z domu, bo miałem silne dreszcze. Myślałem jednak, że nie pozostał już po tym żaden ślad.

- Bo nie pozostał. Wyglądasz wyjątkowo krzepko i zdrowo.

- W takim razie skąd wiesz, że byłem chory?

- Mój drogi przyjacielu, przecież znasz moje metody.

- A więc wydedukowałeś to?

- Oczywiście.

- A na jakiej podstawie?

- Na podstawie twoich pantofli.

Spojrzałem w dół na moje nowe pantofle z lakierowanej skóry, które miałem właśnie na nogach.

- Jak u licha. - zacząłem, jednak Holmes odpowiedział na moje pytanie, jeszcze zanim zdążyłem je zadać.

- Twoje pantofle są nowe - powiedział. - Nie możesz mieć ich dłużej niż kilka tygodni. Podeszwy, które w tej chwili zwrócone są do mnie, sprawiają wrażenie trochę osmalonych. Przez chwilę myślałem, że być może najpierw zamokły, a później przypaliły się podczas suszenia. Jednak przy obcasach są małe okrągłe naklejki ze sklepu. Oczywiście, odpadłyby pod wpływem wilgoci. To zaś oznacza, że siedziałeś z nogami wysuniętymi w kierunku ognia, czego na pewno nie zrobiłby żaden zdrowy człowiek, nawet biorąc pod uwagę fakt, że czerwiec w tym roku jest wyjątkowo wilgotny.

Tak jak zawsze, gdy Holmes wyjaśniał mi swoje rozumowanie, sprawa wydawała się nad wyraz prosta. Odczytał tę myśl z mojej twarzy i uśmiechnął się trochę gorzko.

- Obawiam się, że raczej nie jest to tak imponujące, kiedy ci wszystko wyjaśniam -powiedział. - Wyniki mojego rozumowania bez podawania przyczyn robią o wiele większe

wrażenie. A więc jesteś gotów jechać ze mną do Birmingham?

- Oczywiście. Co to za sprawa?

- Opowiem ci wszystko w pociągu. Mój klient czeka na zewnątrz w powozie. Możesz wyruszyć natychmiast?

- Daj mi tylko chwilę.

Nabazgrałem wiadomość dla mojego sąsiada, wbiegłem na górę po schodach, aby wyjaśnić sprawę mojej żonie, i spotkałem się z Holmesem na progu.

- Twój sąsiad jest lekarzem - powiedział, wskazując na mosiężny szyld.

- Tak. Wykupił praktykę, podobnie jak ja.

- Starą i uznaną?

- Podobną jak moja. Obie były prowadzone tu od czasu, gdy wybudowano te domy.

- Aha! A więc tobie przypadła ta lepsza.

- Też tak sądzę, ale skąd to wiesz?

- Ze stanu schodów, mój drogi. Twoje są tak wytarte, że stopnie są niższe o trzy cale. Ale, ale. Ten dżentelmen w dorożce to mój klient, pan Hall Pycroft. Pozwól, że mu ciebie przedstawię. Popędź swojego konia, woźnico. Ledwie starczy nam czasu, by zdążyć na pociąg.

Mężczyzna, naprzeciw którego usiadłem, był dobrze zbudowanym młodym człowiekiem o świeżej cerze i szczerej uczciwej twarzy, którą zdobił niewielki jasny wąsik. Na głowie miał błyszczący kapelusz i ubrany był w skromny i schludny czarny garnitur, w którym wyglądał na tego, kim w istocie był - bystrym młodzieńcem z centrum Londynu, należącym do warstwy określanej mianem cockney. To jej zawdzięczamy nasze pułki ochotnicze. To ona daje nam więcej atletów i sportowców niż jakakolwiek inna grupa wywodząca się z wyspiarskiego społeczeństwa. Okrągła rumiana twarz pana Pycrofta wskazywała na wrodzoną wesołość. A jednak opuszczone kąciki jego ust wyrażały jakiś rodzaj smutku, nadając jego twarzy charakter, który wydał mi się na wpół komiczny. Dopiero gdy wszyscy siedzieliśmy już w wagonie pierwszej klasy i mieliśmy za sobą pierwszy etap naszej podróży do Birmingham, dowiedziałem się, jakie to kłopoty sprowadziły go do Sherlocka Holmesa.

- Teraz przez godzinę i dziesięć minut pociąg nie będzie się nigdzie zatrzymywał -zauważył Holmes. - A więc, panie Pycroft, chciałbym, by opowiedział pan mojemu przyjacielowi o swoich niezwykle ciekawych doświadczeniach, dokładnie tak, jak pan opowiedział to mnie, lub, jeśli to możliwe, jeszcze bardziej szczegółowo. Będzie to dla mnie pomocne, gdy raz jeszcze usłyszę o wszystkich tych wydarzeniach. To sprawa, Watsonie, w której być może coś się kryje. W każdym razie jest ona niezwykła i dziwaczna, a takie cenimy sobie najbardziej. Teraz, panie Pycroft, oddaję panu głos.

Nasz młody towarzysz spojrzał na mnie z błyskiem w oku.

- Najgorsze w tej historii jest to - powiedział - że czuję się jak jakiś skołowany głupiec. Oczywiście wszystko to może się dobrze skończyć i myślę, że w rezultacie nie mogłem postąpić inaczej, niż postąpiłem. Jeśli jednak stracę moją ciepłą posadkę i nie dostanę nic w zamian, będzie to oznaczało, że jestem skończonym pajacem. Ale kiepski ze mnie gawędziarz, doktorze Watson. Opowiadanie zdarzeń nie wychodzi mi za dobrze. Taki już jestem.

Miałem posadę w Coxon & Woodhouse, w Draper’s Gardens, ale na wiosnę firma musiała zwinąć interes przez tę wenezuelską pożyczkę - jak zapewne pan pamięta - no i zostałem na lodzie. Pracowałem u nich pięć lat, i jak przyszło co do czego, stary Coxon dał mi świetne referencje, ale wszyscy urzędnicy stracili pracę - a było nas dwudziestu siedmiu. Próbowałem szukać posady tu i ówdzie, ale mnóstwo ludzi znalazło się w podobnej sytuacji, i przez długi czas panował kompletny zastój na rynku pracy. W Coxon zarabiałem trzy funty tygodniowo. Odłożyłem sobie około siedemdziesięciu funtów, wkrótce jednak przejadłem wszystkie oszczędności. W końcu nie wiedziałem już, co począć; ledwie było mnie stać na koperty, aby powysyłać odpowiedzi na ogłoszenia, nie mówiąc już o znaczkach, które mógłbym na te koperty poprzyklejać. Zdarłem zelówki na schodach prowadzących do różnych biur, ale na horyzoncie nie pojawiła się żadna możliwa do przyjęcia posada.

W końcu dowiedziałem się, że w Mawson & Williams, tym wielkim biurze maklerskim na Lombard Street, pojawił się wakat. Przypuszczam, że jako lekarz nie interesuje się pan zbytnio giełdą, ale mogę panu powiedzieć, że to chyba najbogatszy dom maklerski w całym Londynie. Na ogłoszenie należało odpowiedzieć wyłącznie w formie listu. Wysłałem im moje referencje i podanie o pracę, ale nawet się nie łudziłem, że ją dostanę. Otrzymałem jednak odpowiedź: jeśli zjawię się u nich w następny poniedziałek i zrobię na pracodawcach dobre wrażenie, będę mógł natychmiast przyjąć nowe obowiązki. Nikt nie wie, co o tym decyduje. Mówiło się, że kierownik po prostu wsadza rękę w stos podań i wybiera pierwsze lepsze. Tak czy inaczej, wyglądało na to, że los się do mnie uśmiechnął, byłem więc tak szczęśliwy, jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Miałem zarabiać o funt więcej tygodniowo niż w Coxon, a obowiązki miałbym mniej więcej takie same jak u nich.

No i teraz dochodzę do najdziwniejszej części tej historii. Mieszkałem na stancji w Hampstead, przy Potter’s Terrace, pod numerem 17. Jeszcze tego samego wieczora, po tym jak zaproponowano mi pracę, siedziałem i paliłem papierosa. Nagle do moich drzwi zapukała właścicielka mieszkania i przyniosła wizytówkę, na której widniał napis: „Arthur Pinner, agent finansowy”. Nigdy przedtem nie słyszałem tego nazwiska i nie miałem pojęcia, czego ten jegomość mógłby ode mnie chcieć, ale oczywiście poprosiłem, by go wprowadziła. Do pokoju wszedł mężczyzna średniego wzrostu, ciemnowłosy, ciemnooki, z czarną brodą i charakterystycznym semickim nosem. Był energiczny, mówił szybko i zdecydowanie, jak człowiek, który nie lubi marnować czasu.

- Pan Hall Pycroft, jak sądzę? - powiedział.

- Tak, zgadza się - odparłem, podsuwając mu krzesło.

- Ostatnio zatrudniony w Coxon & Woodhouse?

- Tak.

- A obecnie pracownik Mawson?

- Zgadza się.

- Cóż - powiedział - słyszałem kilka naprawdę zadziwiających historii na temat pańskich zdolności. Pamięta pan Parkera, byłego kierownika w Coxon? Wychwalał pana pod niebiosa.

Rzecz jasna słuchałem tego z zadowoleniem. Zawsze w pracy starałem się, jak mogłem, nigdy jednak nie marzyłem nawet o tym, by tak dobrze o mnie mówiono.

- Ma pan dobra pamięć? - zapytał.

- Nie najgorszą - odparłem skromnie.

- Śledził pan rynek w czasie, gdy był pan bez pracy? - pytał dalej.

- Tak, co rano czytałem notowania giełdowe.

- Ha, to świadczy o prawdziwym zaangażowaniu! - zawołał. - Tak właśnie dochodzi się do bogactwa. Nie ma pan nic przeciwko temu, żebym pana sprawdził? Spójrzmy. Jak stoi Ayrshires?

- Sto sześć i jedna czwarta do sto pięć i siedem ósmych.

- A nowozelandzki fundusz konsolidacyjny?

- Sto cztery.

- A British Broken Hills?

- Siedem do siedem i sześć.

- Cudownie! - zawołał, unosząc w górę ręce. - Sprawdza się wszystko to, co o panu słyszałem. Mój drogi młodzieńcze, jest pan o wiele za dobry na to, by być jakimś urzędniczyną w Mawson!

Jak pan sobie zapewne wyobraża, zaskoczył mnie ten wybuch entuzjazmu.

- Cóż - odparłem. - Inni ludzie nie cenią mnie tak bardzo jak pan, panie Pinner. Musiałem ciężko walczyć o tę pracę i bardzo się cieszę, że ją mam.

- Człowieku! Możesz mieć o wiele więcej. Zapewniam pana, Pycroft, że to praca poniżej pańskich możliwości. A teraz proszę posłuchać, co ja o tym myślę. Biorąc pod uwagę pańskie zdolności, mam mu niewiele do zaoferowania, ale w zestawieniu z posadą w Mawson to tak, jakby porównać dzień z nocą. Zobaczmy. Kiedy ma pan zacząć pracę w Mawson?

- W poniedziałek.

- Ha, ha! Mógłbym się nawet założyć, że pan tam w ogóle nie pójdzie.

- Nie pójdę do Mawson?

- Tak. Nim nadejdzie ten dzień, będzie pan już kierownikiem Franco-Midland Hardware Company, spółki z ograniczoną odpowiedzialnością handlującej artykułami żelaznymi i posiadającej sto trzydzieści cztery filie w różnych francuskich miastach i wioskach, nie licząc przedstawicielstwa w Brukseli i w San Remo.

Zaparło mi dech w piersiach.

- Nigdy nie słyszałem o tej firmie - powiedziałem.

- Zapewne nie. Nie starano się o rozgłos, bo cały kapitał był w prywatnych rękach, a to zbyt dobra firma, żeby dopuścić jej akcje do publicznego obrotu. Mój brat Harry Pinner, jej założyciel, został wybrany przez zarząd na dyrektora zarządzającego. Wiedział, że trzymam rękę na pulsie tutaj, w Londynie, i poprosił mnie, bym mu znalazł odpowiedniego człowieka, który zgodzi się dla nas pracować za niewielkie wynagrodzenie. Młodego ambitnego pracownika, kogoś z ikrą. Parker wspominał mi o panu, i to właśnie sprowadziło mnie do pana dziś wieczorem. Niestety, na początek mogę jedynie zaoferować nędzne pięćset funtów.

- Pięćset rocznie?! - krzyknąłem.

- Tylko na początek. Będzie pan miał za to dodatkową prowizję w wysokości jednego procenta od wszystkich transakcji zawartych przez pańskich agentów, i może mi pan wierzyć na słowo, że przyniesie to panu co najmniej drugą pensję.

- Ale ja niczego nie wiem na temat artykułów żelaznych.

- No cóż, mój chłopcze, znasz się za to świetnie na liczbach.

W głowie mi huczało, i ledwie byłem w stanie spokojnie usiedzieć na krześle. Nagle

jednak ogarnęły mnie wątpliwości.

- Muszę być z panem szczery - rzekłem. - W Mawson proponują mi tylko dwieście, ale będę za to miał bezpieczną posadę. O pańskiej firmie wiem tak niewiele, że.

- Och, słusznie, słusznie! - zawołał mój gość, niezwykle uradowany. - Widzę, że jest pan dla nas idealnym człowiekiem. Nie wystarczy kilka słów, by pana przekonać. Oczywiście ma pan rację. Oto stufuntowy banknot, i jeśli pan uzna, że możemy razem robić interesy, proszę go zatrzymać w charakterze zaliczki na poczet swojej pensji.

- To bardzo miło z pana strony. Kiedy miałbym przejąć moje nowe obowiązki?

- Proszę być w Birmingham jutro o pierwszej - powiedział. - Mam przy sobie w kieszeni list, który zaniesie pan mojemu bratu. Znajdzie go pan przy Corporation Street pod numerem

126b, gdzie mieści się tymczasowa siedziba firmy. Oczywiście mój brat będzie musiał

potwierdzić, że pana zatrudniamy, ale między nami mówiąc, proszę się o to nie obawiać.

- Doprawdy, nie wiem, jak panu dziękować, panie Pinner - powiedziałem.

- Ależ nie trzeba, młodzieńcze. Dostał pan tylko to, na co pan zasługuje. Zostały jeszcze dwie sprawy. Zwykłe formalności, które muszę z panem uzgodnić. Oto kartka papieru. Proszę napisać na niej: „Jestem skłonny podjąć pracę na stanowisku kierownika Franco-Midland Hardware Company, spółki z ograniczoną odpowiedzialnością, za minimalną pensję w wysokości 500 funtów”.

Zrobiłem to, o co mnie prosił, po czym wręczyłem mu kartkę, którą wsunął do kieszeni.

- Jeszcze jeden szczegół - powiedział. - Co zamierza pan zrobić z Mawson?

Byłem tak uradowany, że całkiem zapomniałem o Mawson.

- Napiszę do nich i zrezygnuję z posady - powiedziałem.

- To dokładnie to, czego nie chciałbym, aby pan zrobił. Pokłóciłem się o pana z kierownikiem w Mawson. Poszedłem tam, by o pana zapytać, a on był bardzo nieuprzejmy. Oskarżył mnie o to, że chcę im ukraść pracownika. W końcu straciłem cierpliwość, i trochę mnie poniosło. „Jeśli chcecie mieć dobrych pracowników, musicie im dobrze płacić”, powiedziałem. A on mi na to: „On woli pracować u nas za mniejsze pieniądze niż u ciebie za duże”. „Założę się o piątaka, że gdy tylko pozna moją ofertę, nigdy już o nim nie usłyszycie”, odparłem. „Załatwione. Wyciągnęliśmy go z rynsztoka, więc tak łatwo od nas nie odejdzie”,

odrzekł. Tak się dokładnie wyraził.

- Co za bezczelny łajdak! - zawołałem. - W życiu go nawet nie widziałem na oczy. Czemu miałbym dbać o to, co sobie pomyśli? Skoro pan woli, żebym do niego nie pisał, to oczywiście tego nie zrobię.

- Dobrze! Zakładam, że wszystko ustalone - odparł Pinner, wstając z krzesła. - Cóż, bardzo się cieszę, że zdobyłem dla mojego brata tak dobrego pracownika. Oto sto funtów zaliczki, a tu ma pan list. Proszę zapisać adres: „Corporation Street 126b” i zapamiętać sobie, że ma się pan stawić jutro o pierwszej. Dobranoc. I życzę panu powodzenia, na które pan zasługuje.

Tak mniej więcej wszystko wyglądało, o ile jestem w stanie sobie przypomnieć. Może pan sobie wyobrazić, doktorze Watson, jak uradował mnie ten niezwykły uśmiech losu. Przez pół nocy nie mogłem zasnąć, ciesząc się z okazji, która wpadła mi w ręce, a nazajutrz wyjechałem do Birmingham. Pociąg przyjeżdżał na miejsce stosunkowo wcześnie, tak więc miałem jeszcze dużo czasu przed umówionym spotkaniem. Zaniosłem swoje rzeczy do hotelu przy New Street, po czym udałem się pod wskazany adres.

Przybyłem na miejsce piętnaście minut przed ustalonym terminem, sądziłem jednak, że nie zrobi to żadnej różnicy. Lokal 126b znajdował się w pasażu pomiędzy dwoma dużymi sklepami. Pasaż prowadził do kamiennych krętych schodów, z których wchodziło się do lokali, wynajmowanych przez różne firmy na biura. Na ścianie na parterze wisiały tablice wszystkich firm mających tam swoje siedziby, nie dostrzegłem jednak szyldu Franco-Midland Hardware Company, spółki z ograniczoną odpowiedzialnością.

Stałem tak przez kilka minut, a serce ściskał mi strach. Zastanawiałem się, czy to wszystko było jedynie wymyślnym oszustwem, gdy nagle zbliżył się jakiś człowiek i zwrócił się do mnie po nazwisku. Był bardzo podobny do tego, który zjawił się u mnie ubiegłego wieczoru; miał taką samą sylwetkę i taki sam głos, był jednak gładko ogolony i miał jaśniejsze włosy.

- Pan Hall Pycroft? - spytał.

- Tak - odparłem.

- Och! Spodziewałem się pana, ale jak widzę, przyszedł pan trochę przed czasem. Dziś rano dostałem list od mojego brata, w którym bardzo wychwalał pańskie zdolności.

- Kiedy pan przyszedł, akurat szukałem państwa biura.

- Nie wywiesiliśmy jeszcze naszego szyldu, bo wynajęliśmy tę tymczasową siedzibę

dopiero w zeszłym tygodniu. Proszę za mną. Zaraz wszystko omówimy.

Wszedłem za nim na szczyt wysokich stromych schodów. Tam, na podeście strychu znajdowało się kilka pustych zakurzonych i małych pomieszczeń, bez żadnych dywanów czy zasłon. Tam właśnie mnie wprowadził. Przedtem wyobrażałem sobie jakieś wielkie biuro z błyszczącymi biurkami i całą rzeszą urzędników, takie, do jakiego byłem przyzwyczajony. Muszę przyznać, że z dość niepewną miną wpatrywałem się w dwa proste krzesła i jeden niewielki stolik, który wraz z księgą rachunkową i koszem na papiery stanowiły cały wystrój pomieszczenia.

- Proszę się nie zrażać, panie Pycroft - powiedział mój nowy znajomy, widząc moją minę. - Rzymu też nie zbudowano w jeden dzień. Mamy rezerwy finansowe, lecz nie przeznaczyliśmy ich jeszcze na wystrój biur. Proszę, niech pan usiądzie i pokaże mi swój list.

Dałem mu pismo, które bardzo dokładnie przestudiował.

- Najwyraźniej wywarł pan ogromne wrażenie na moim bracie Arthurze - powiedział. -A wiem, że on potrafi bardzo trafnie oceniać ludzi. Rozumie pan, brat odpowiada za Londyn, ja natomiast za Birmingham. Tym razem jednak posłucham jego rady. Od tej chwili proszę się uważać za zatrudnionego w naszej firmie.

- Na czym będą polegały moje obowiązki? - spytałem.

- Będzie pan zarządzał wielkim składem w Paryżu, skąd strumieniami będą płynąć angielskie naczynia stołowe do sklepów stu trzydziestu czterech ajentów we Francji. Zakup zostanie dokonany w ciągu tygodnia, a w tym czasie pozostanie pan tutaj, w Birmingham, i będzie nam pan pomocny.

- W jaki sposób?

W odpowiedzi wyjął z szuflady dużą czerwoną książkę.

- To jest paryski katalog - powiedział - z firmami i nazwiskami ich właścicieli. Proszę zabrać go ze sobą do domu i zaznaczyć wszystkich sprzedawców artykułów żelaznych wraz z ich adresami. Te informacje będą mi bardzo przydatne.

- Na pewno istnieją jakieś sklasyfikowane listy - zasugerowałem.

- Tak, ale nie ma żadnej rzetelnej. Ich system różni się od naszego. Proszę zrobić tak, jak powiedziałem, i przynieść mi swoją listę w poniedziałek, do godziny dwunastej. Do zobaczenia, panie Pycroft. Życzę miłego dnia. Jeśli nadal będzie się pan wykazywał takim zapałem i inteligencją, będzie pan bardzo zadowolony, mogąc dla nas pracować.

Wróciłem do hotelu z wielką księgą pod pachą, targany bardzo sprzecznymi uczuciami. Z jednej strony, rzeczywiście zostałem zatrudniony, a w kieszeni miałem sto funtów; z drugiej strony, brak szyldu na ścianie czy wygląd biura, które biznesmenowi natychmiast rzucają się w oczy, sprawiły, że miałem dość kiepskie przeczucia co do pozycji moich pracodawców. Pomyślałem jednak, że co ma być, to będzie. Dostałem przecież pieniądze, zabrałem się więc do wykonywania mojego zadania.

Przez całą niedzielę ciężko pracowałem, a jednak w poniedziałek dotarłem dopiero do litery H. Poszedłem do mojego pracodawcy; zastałem go w tym samym nieumeblowanym pomieszczeniu i usłyszałem od niego, że mam dalej pracować do środy, a następnie znów się do niego zgłosić. W środę zadanie wciąż jeszcze było nieukończone, przełożyłem więc termin na piątek, czyli na wczoraj. Wreszcie zaniosłem moją pracę panu Harry’emu Pinnerowi.

- Bardzo panu dziękuję - powiedział. - Obawiam się, że błędnie oceniłem stopień trudności tego zadania. Pańska lista będzie dla mnie niezwykle pomocna.

- Zajęło mi to trochę czasu - powiedziałem.

- A teraz - odparł - chciałbym, aby sporządził pan listę sklepów z meblami. Jak pan wie, wszystkie one również sprzedają naczynia stołowe.

- Oczywiście.

- Czy może pan przyjść tutaj jutro wieczorem o siódmej i dać mi znać, w jakim tempie posuwa się praca? No i proszę się nie przepracowywać. Miły wieczór w Day’s Music Hall nie powinien panu zaszkodzić - mówiąc to, roześmiał się, a mnie natychmiast przebiegł dreszcz, zobaczyłem bowiem, że w jego drugim zębie po lewej stronie tkwiła duża złota plomba.

Sherlock Holmes z zapałem zatarł ręce, ja natomiast wpatrywałem się ze zdumieniem w naszego klienta.

- Wygląda pan na bardzo zaskoczonego, doktorze Watson. A to było tak - powiedział. -Podczas rozmowy z tym pierwszym jegomościem w Londynie on roześmiał się, kiedy usłyszał, że nie będę pracował w Mawson. Wówczas przez przypadek zauważyłem, że ma w zębie złotą plombę. Błysk złota przykuł mój wzrok. Teraz, gdy dodałem do tego jeszcze taki sam głos i identyczną sylwetkę, uświadomiłem sobie, że różnili się wyłącznie tym, co można zmienić dzięki brzytwie lub peruce. Nie miałem już żadnych wątpliwości, że to był jeden i ten sam człowiek. Oczywiście można się spodziewać, że bracia będą do siebie podobni, ale nie do tego stopnia, by mieli identyczną plombę, i to w tym samym zębie!

Pożegnał się ze mną, a ja oszołomiony znalazłem się na ulicy, zupełnie nie wiedząc, co się wokół mnie dzieje. Wróciłem do hotelu, włożyłem głowę do miednicy z zimną wodą i próbowałem wymyślić jakieś rozwiązanie. Dlaczego wysłał mnie z Londynu do Birmingham? Dlaczego dotarł tam przede mną? I dlaczego napisał list do samego siebie? Za dużo było dla mnie tych pytań, i niczego nie byłem w stanie pojąć. A potem nagle przyszło mi do głowy, że to, co jest nieprzeniknione dla mnie, może być całkiem jasne i proste dla pana Sherlocka Holmesa. Miałem akurat tyle czasu, by dotrzeć do miasta nocnym pociągiem, spotkać się z nim dziś rano i skłonić obu panów do udania się ze mną do Birmingham.

Gdy urzędnik biura maklerskiego zakończył swą niesamowitą opowieść, nastąpiła dłuższa chwila milczenia. Sherlock Holmes, opierając się na siedzeniu, spojrzał na mnie z zadowoloną i pełną ciekawości miną niczym koneser, który właśnie skosztował pierwszy łyk wina doskonałego rocznika i oczekuje reakcji innych.

- Całkiem niezła historia, prawda, Watsonie? - powiedział. - Są w niej takie elementy, które naprawdę dają mi dużo satysfakcji. Sądzę, że zgodzisz się ze mną, iż rozmowa z panem Arthurem Harrym Pinnerem w tymczasowej siedzibie Franco-Midland Hardware Company byłaby dla nas obu interesującym doświadczeniem.

- Ale jak możemy do tego doprowadzić? - spytałem.

- Och, to bardzo proste - powiedział radośnie Hall Pycroft. - Jesteście panowie moimi przyjaciółmi, którym bardzo przydałaby się praca. A cóż mogłoby wyglądać bardziej naturalnie niż zarekomendowanie was obu dyrektorowi zarządzającemu?

- Oczywiście, ma pan rację - powiedział Holmes. - Chciałbym się przyjrzeć temu dżentelmenowi i sprawdzić, czy potrafię zdemaskować jego grę. Jakież twoje cechy, mój drogi przyjacielu, sprawiłyby, że twoje usługi byłyby dla niego tak cenne? Ale czy to możliwe, że. -urwał nagle i zaczął obgryzać paznokcie, patrząc pustym wzrokiem przez okno, i nie udało nam się wyciągnąć z niego już ani słowa, dopóki nie znaleźliśmy się przy New Street.

Tego wieczora o godzinie siódmej szliśmy we trzech ulicą Corporation Street do siedziby

firmy.

- Nie ma żadnego sensu pojawiać się tam przed czasem - rzekł nasz klient. -Najwyraźniej przychodzi tylko po to, aby się ze mną spotkać, bo pomieszczenia są zupełnie puste aż do godziny, na którą się ze mną umawia.

- To bardzo znaczący szczegół - zauważył Holmes.

- Na Jowisza, a nie mówiłem? - zawołał urzędnik. - To on. Idzie teraz przed nami.

Wskazał na drobnego ciemnowłosego, dobrze ubranego mężczyznę, maszerującego

żwawym krokiem drugą stroną ulicy. Gdy go obserwowaliśmy, spojrzał na biegającego wśród dorożek i autobusów chłopca, krzykiem zachęcającego przechodniów do kupienia ostatniego wydania gazety, po czym przywołał go i kupił egzemplarz. Później, ściskając gazetę w dłoni, wszedł w bramę.

- Jest tam! - zawołał Hall Pycroft. - Poszedł do tego swojego biura. Chodźcie ze mną, panowie, z łatwością to wszystko załatwię.

Weszliśmy za nim na piąte piętro, a następnie dotarliśmy przed uchylone drzwi, do których nasz klient zapukał. Jakiś głos z wewnątrz kazał nam wejść i znaleźliśmy się w ogołoconym, nieumeblowanym pomieszczeniu, dokładnie takim, jakie opisywał nam Hall Pycroft. Przy stoliku siedział mężczyzna, którego widzieliśmy na ulicy, a przed nim leżała rozpostarta wieczorna gazeta. Kiedy na nas spojrzał, odniosłem wrażenie, że nigdy nie widziałem twarzy tak naznaczonej smutkiem i ogromnym przerażeniem, jakie człowiekowi rzadko jest dane w życiu odczuć. Jego czoło błyszczało od potu, policzki były trupioblade niczym rybie podbrzusze, a oczy wpatrywały się w nas dziko. Spojrzał na swojego pracownika tak, jakby go nie rozpoznawał, ja zaś dostrzegłem po tym, jakie zdziwienie odmalowało się na twarzy naszego przewodnika, iż bynajmniej nie był to normalny wygląd jego pracodawcy.

- Czy pan jest chory, panie Pinner? - zawołał.

- Tak, nie czuję się najlepiej - odparł jego pracodawca, wyraźnie próbując wziąć się w garść i oblizując suche usta. - Kim są ci dżentelmeni, których przyprowadził pan ze sobą?

- Jeden to pan Harris z Bermondsey, a drugi to pan Price stąd, z Birmingham - odparł gładko nasz towarzysz. - To moi przyjaciele, ludzie z doświadczeniem, niestety, od pewnego czasu nie mogą znaleźć sobie zajęcia. Mieli nadzieję, że być może da im pan jakąś posadę w swojej firmie.

- Bardzo możliwe! Bardzo możliwe! - zawołał pan Pinner z upiornym uśmiechem. - Tak, nie mam żadnych wątpliwości, że będziemy mogli coś dla panów zrobić. Czym konkretnie się pan zajmuje, panie Harris?

- Jestem księgowym - rzekł Holmes.

- Ach tak. Będziemy potrzebować wielu księgowych. A pan, panie Price?

- Jestem urzędnikiem - powiedziałem.

- Mam nadzieję, że firma będzie mogła was zatrudnić. Powiadomię panów natychmiast, gdy tylko zapadnie decyzja. A teraz, proszę, idźcie już sobie. Na Boga, zostawcie mnie samego!

Te ostatnie słowa wyrzucił z siebie tak, jakby opanowanie, które jakimś cudem udało mu się osiągnąć, pękło nagle niczym bańka mydlana. Holmes i ja spojrzeliśmy po sobie, a Hall Pycroft zrobił krok w kierunku stołu.

- Zapomina pan, panie Pinner, że byłem tu z panem umówiony, ponieważ miał mi pan udzielić pewnych wskazówek - powiedział.

- Oczywiście, panie Pycroft. Oczywiście - powiedział mężczyzna już spokojniejszym tonem. - Może pan tutaj chwilę zaczekać? Nie ma też żadnego powodu, by pańscy przyjaciele nie mogli poczekać z panem. Za trzy minuty będę do panów dyspozycji, o ile mogę was prosić o chwilę cierpliwości. - Wstał i, bardzo uprzejmie się nam kłaniając, wyszedł drzwiami w drugim końcu pomieszczenia. Zamknął je za sobą starannie.

- I co teraz? - wyszeptał Holmes. - Próbuje nam się wymknąć?

- To niemożliwe - odparł Pycroft.

- Dlaczego?

- Te drzwi prowadzą jedynie do kolejnego pomieszczenia.

- Nie ma stamtąd żadnego wyjścia?

- Nie.

- Czy tamten pokój jest umeblowany?

- Jeszcze wczoraj był pusty.

- To cóż, u diabła, może tam robić? W jego zachowaniu jest coś, czego nie rozumiem. Jeśli jest jakiś człowiek, o którym można by powiedzieć, że całkowicie oszalał ze strachu, to powiedziałbym, że nazywa się Pinner. Co go tak przeraziło?

- Przypuszcza, że jesteśmy detektywami - zasugerowałem.

- To musi być to! - zawołał Pycroft.

Ale Holmes pokręcił głową.

- On nie zbladł na nasz widok. Był już blady, gdy tu weszliśmy - powiedział. - Możliwe,

że.

Jego słowa przerwało ostre pukanie dochodzące od strony drzwi do dalszego pokoju.

- U licha, po cóż on puka w swoje własne drzwi! - zawołał urzędnik.

Znów dobiegło nas pukanie, tym razem o wiele głośniejsze. Wszyscy z oczekiwaniem wpatrywaliśmy się w zamknięte drzwi. Zerknąłem na Holmesa i zauważyłem, że jego twarz stężała, a on sam, podekscytowany, pochylił się do przodu. Potem dobiegły nas bulgoczący, charczący dźwięk i szybkie pukanie w drewno. Holmes rzucił się jak szalony przez pokój i pchnął drzwi. Były zamknięte od wewnątrz. Podążając za jego przykładem, naparliśmy na nie całym naszym ciężarem. Usłyszeliśmy trzask jednego z zawiasów, potem drugiego, i drzwi runęły z hukiem. Przeskakując przez nie, wpadliśmy do pokoju. Był pusty.

Jednakże tylko przez chwilę staliśmy zdezorientowani. W rogu pokoju, usytuowanym najbliżej pomieszczenia, z którego właśnie wyszliśmy, były drugie drzwi. Holmes doskoczył do nich i otworzył szarpnięciem. Na podłodze leżały płaszcz i kamizelka, a na haku za drzwiami wisiał na własnych szelkach zaciśniętych wokół szyi dyrektor zarządzający Franco-Midland Hardware Company. Kolana miał podciągnięte w górę, a jego głowa zwisała pod straszliwym kątem. Źródłem hałasu, który przerwał naszą rozmowę, było stukanie jego obcasów o drzwi. W jednej chwili schwyciłem go w pasie i podniosłem do góry, podczas gdy Holmes i Pycroft odwiązali gumowe taśmy, które zacisnęły się i zagłębiły w posiniałych fałdach skóry na szyi. Przenieśliśmy go do drugiego pokoju i położyliśmy na podłodze. Jego twarz miała kolor gliny; przy każdym oddechu sapał przez posiniałe wargi. Pinner był w tej chwili wrakiem człowieka, którego widzieliśmy zaledwie pięć minut wcześniej.

- Co o tym sądzisz, Watsonie? - spytał Holmes.

Pochyliłem się nad nim i zbadałem go. Puls miał słaby i przerywany, ale jego oddech był pełniejszy, zaś powieki zaczęły lekko drżeć, ukazując białka gałek ocznych.

- Jeszcze chwilę temu niewiele można było powiedzieć - odparłem - ale teraz sądzę, że będzie żył. Otwórzcie tylko okno i podajcie mi karafkę z wodą. - Rozpiąłem leżącemu kołnierzyk, oblałem twarz zimną wodą, a następnie zacząłem unosić i opuszczać jego ramiona aż do chwili, gdy zaczął samodzielnie oddychać. - Teraz to tylko kwestia czasu - powiedziałem, odwracając się od niego.

Holmes stał przy stole z opuszczoną głową i rękoma wetkniętymi głęboko w kieszenie

spodni.

- Przypuszczam, że powinniśmy teraz powiadomić policję - powiedział. - Przyznaję jednak, że gdy się już tutaj zjawi, chciałbym przedstawić w pełni rozwiązaną sprawę.

- Dla mnie to nadal tajemnica - rzekł Pycroft, drapiąc się po głowie. - Po cóż by mieli sprowadzać mnie aż tutaj, a potem.

- Eee, to akurat jest całkowicie jasne - powiedział zniecierpliwionym głosem Holmes. -Chodziło mi o to jego ostatnie drastyczne posunięcie.

- A więc rozumie pan wszystko?

- Sądzę, że to raczej oczywiste. A co ty powiesz, Watsonie?

Wzruszyłem ramionami.

- Muszę przyznać, że zupełnie nie wiem, o co tu chodzi - powiedziałem.

- Och, jeśli najpierw przeanalizujesz wszystkie wydarzenia, to z pewnością mogą cię one doprowadzić tylko do jednego wniosku.

- Do jakiego mianowicie?

- Cóż, cała ta sprawa obraca się wokół dwóch kwestii. Pierwszą było skłonienie pana Pycrofta do napisania deklaracji, na mocy której zatrudniał się do pracy w tej groteskowej firmie. Czy nie rzuca ci się w oczy, jak bardzo to było sugestywne?

- Obawiam się, że nadal nie wiem, w czym rzecz.

- A dlaczego chcieli, żeby to zrobił? Nie była to sprawa biznesowa, ponieważ takich ustaleń zazwyczaj dokonuje się ustnie. Nie było też żadnych powodów, by w tej sytuacji zrobić jakiś wyjątek. Czy nie zorientowałeś się, mój młody przyjacielu - zwrócił się do Pycrofta -że bardzo im zależało na zdobyciu próbki twojego pisma, ponieważ nie mieli żadnego innego sposobu, aby go zdobyć?

- Ale dlaczego?

- No właśnie, dlaczego? Gdy odpowiemy na to pytanie, zrobimy znaczny postęp w rozwiązaniu tej sprawy. Dlaczego? Może istnieć tylko jeden sensowny powód. Komuś zależało na podrobieniu pańskiego pisma, ale najpierw musiał zdobyć jego próbkę. A teraz, gdy przejdziemy do drugiego zagadnienia, przekonamy się, że są one ze sobą powiązane. Bardzo istotna jest prośba Pinnera, by nie rezygnował pan ze swego stanowiska, lecz wywarł na kierowniku tej ważnej firmy wrażenie, iż pan Hall Pycroft, którego tamten nigdy przedtem nie widział, z całą pewnością zjawi się w biurze w poniedziałek rano.

- O mój Boże! - zawołał nasz klient. - Jakim byłem ślepcem, że tego nie dostrzegłem.

- Teraz już pan rozumie, o co chodziło z tym pismem? Załóżmy, że zamiast pana zjawiłby się ktoś, kogo charakter pisma byłby zupełnie inny od pańskiego. Gdy ubiegał się pan o to stanowisko, przesłał im pan napisane odręcznie podanie. W takiej sytuacji gra oczywiście byłaby skończona. W tym czasie jednak ten łotr nauczył się naśladować pańskie pismo, a więc

jego pozycja była bezpieczna, bo przypuszczam, że nikt w tamtym biurze nigdy pana nie widział.

- Ani jeden człowiek - jęknął Hall Pycroft.

- Bardzo dobrze. Oczywiście niezwykle ważne było, aby się pan nad tym nie zastanawiał oraz nie kontaktował się z nikim, kto mógłby panu powiedzieć, że w Mawson pracuje jakiś człowiek, który się za pana podaje. To właśnie dlatego wypłacili panu hojną zaliczkę i skłonili do wyjazdu do środkowej Anglii, gdzie dostał pan od razu tak dużo pracy, by nie wrócić do Londynu i nie zdemaskować ich gry. Wszystko to jest całkowicie jasne.

- Ale dlaczego ten człowiek udawał, że jest swoim bratem?

- Cóż, to również jest dosyć proste. Najwyraźniej jest ich tylko dwóch. Ten drugi udaje pana w biurze. Nasz podejrzany zaangażował pana do pracy, a potem przekonał się, że nie znajdzie panu pracodawcy, nie wtajemniczając do spisku trzeciej osoby. A tego bynajmniej nie miał ochoty robić. Zmienił więc swój wygląd w takim stopniu, w jakim tylko było to możliwe, licząc na to, iż uzna pan, że podobieństwo, które musiał pan dostrzec, wynika po prostu z pokrewieństwa. Na szczęście zauważył pan złotą plombę, w przeciwnym razie nic nie wzbudziłoby w panu żadnych podejrzeń.

Hall Pycroft potrząsnął zaciśniętą pięścią.

- Dobry Boże! - zawołał. - Co robił ten drugi Hall Pycroft w Mawson, kiedy ja dawałem się tak wodzić za nos? Co możemy zrobić, panie Holmes? Niech mi pan powie, co robić?!

- Musimy wysłać telegram do Mawson.

- W soboty zamykają o dwunastej.

- Nic nie szkodzi. Może tam być jakiś woźny czy strażnik.

- Ależ tak! Ze względu na wartość posiadanych dokumentów zatrudniają na stałe strażnika. Pamiętam, jak mówiono o tym w mieście.

- Doskonale. Wyślemy do niego telegram i dowiemy się, czy wszystko jest u nich w porządku i czy pracuje tam jakiś urzędnik o pańskim nazwisku. To wszystko jest jasne; dalej nie wiem natomiast, dlaczego na nasz widok jeden z tych łotrów natychmiast wyszedł z pokoju i próbował się powiesić.

- Gazeta! - wychrypiał głos za naszymi plecami. Mężczyzna próbował usiąść. Jego twarz wciąż była blada i upiorna, lecz po jego oczach widać było, że zaczyna trzeźwo myśleć. Dłońmi nerwowo pocierał szeroką czerwoną pręgę, która nadal znaczyła jego gardło.

- Gazeta! Oczywiście! - krzyknął Holmes, ogromnie podekscytowany. - Jakim byłem

idiotą! Tak bardzo skupiłem się na naszej wizycie, iż nawet przez chwilę nie przyszło mi do głowy, że mogło chodzić o gazetę. Ależ tak! To w niej należy szukać rozwiązania tej zagadki.

Rozłożył dziennik na stole i wydał triumfalny okrzyk.

- Spójrz na to, Watsonie - zawołał. - To londyńska gazeta, poranne wydanie „Evening Standard”. Tu jest to, czego szukamy. Spójrz na nagłówki: „Zbrodnia w Londynie”, „Morderstwo w Mawson & Williams”, „Usiłowanie przestępstwa na ogromną skalę”, „Złoczyńca ujęty”. Masz, Watsonie, wszyscy jesteśmy ciekawi, żeby jak najszybciej to usłyszeć, więc proszę, przeczytaj nam na głos.

Po rozmiarach nagłówka można było wywnioskować, że było to najważniejsze wydarzenie dnia w mieście. Relacja brzmiała następująco:

Dziś po południu w Londynie doszło do desperackiej próby rabunku, która doprowadziła do śmierci jednej osoby oraz ujęcia przestępcy. Już od jakiegoś czasu Mawson & Williams, słynny dom maklerski, był w posiadaniu papierów wartościowych o łącznej wartości znacznie przekraczającej milion funtów szterlingów. Kierownik był świadom ogromnej odpowiedzialności, jaka na nim spoczywa, w związku z czym zainstalowano najnowsze sejfy i zatrudniono uzbrojonego strażnika, który czuwał nad budynkiem w dzień i w nocy. W ubiegłym tygodniu w firmie zatrudnił się nowy urzędnik o nazwisku Hall Pycroft. Człowiek ten okazał się nikim innym, jak tylko Beddingtonem, słynnym fałszerzem i włamywaczem, który wraz ze swoim bratem wyszedł niedawno z więzienia po odsiedzeniu pięcioletniego wyroku. Jakimś sposobem, który nie jest dla nas jasny, udało mu się pod fałszywym nazwiskiem otrzymać posadę w wymienionej firmie, żeby zdobyć wzory kluczy do różnych zamków, a także dokładną wiedzę na temat umiejscowienia skarbca i sejfów.

Zazwyczaj w soboty urzędnicy w Mawson kończą pracę w południe. Sierżant Tuson z policji miejskiej był nieco zaskoczony, gdy zobaczył, jak dwadzieścia po pierwszej schodzi po schodach jakiś dżentelmen i niesie torbę podróżną. Wzbudziło to podejrzenia sierżanta, poszedł więc za tym człowiekiem i z pomocą konstabla Pollacka aresztował go mimo zaciekłego oporu, jaki stawiał podejrzany.

Stało się jasne, że próbowano dopuścić się rabunku na gigantyczną skalę. W torbie znaleziono akcje kolei amerykańskich warte niemal sto tysięcy funtów oraz duże ilości akcji bonusowych różnych kopalni i licznych firm. Po dokładnym przeszukaniu pomieszczeń firmy znaleziono ciało nieszczęsnego strażnika wciśnięte do największego z sejfów; nie odkryto by go aż do poniedziałku rano, gdyby nie szybka akcja sierżanta Tusona. Czaszka mężczyzny została roztrzaskana pogrzebaczem. Cios zadano od tyłu. Nie było żadnych wątpliwości, iż Beddingtonowi udało się wejść do budynku (skłamał po prostu, że coś tam zostawił). Po zabiciu strażnika szybko opróżnił sejf, a następnie próbował zbiec z łupem. Jego brat, a zarazem wspólnik, jak do tej pory nie zgłosił się w związku z tą sprawą, choć policja czyni intensywne starania, aby ustalić jego miejsce pobytu.

- Cóż, przynajmniej pod tym względem możemy zaoszczędzić im trochę kłopotów -rzekł Holmes, zerkając na nieszczęsną postać skuloną przy oknie. - Ludzka natura jest doprawdy przedziwna, Watsonie. Jak widzisz, nawet łotr i morderca może wzbudzać w ludziach takie uczucia, że jego brat próbuje popełnić samobójstwo, dowiedziawszy się, iż grozi mu stryczek. Nie mamy innego wyboru: doktor Watson i ja zostaniemy tu na straży, natomiast pana, Pycroft, proszę, by z łaski swojej powiadomił o wszystkim policję.

Rozdział czwarty

„Gloria Scott”


- Mam tu trochę ciekawych papierów, Watsonie - powiedział mój przyjaciel Sherlock Holmes, gdy pewnego dnia siedzieliśmy przy kominku - i naprawdę uważam, że warto, abyś je przejrzał. To dokumenty dotyczące niezwykłej sprawy „Glorii Scott”, a ta oto wiadomość sprawiła, że sędzia pokoju Trevor padł martwy z przerażenia po jej przeczytaniu.

Wyjął z szuflady małą poplamioną tubę na dokumenty i, odkleiwszy zabezpieczającą taśmę, podał mi krótką notatkę zapisaną niestarannym pismem na kartce szaroniebieskiego papieru.

Oto jej treść:

Londyn sprzedał nam wszystko. Zapasy w magazynach skończone. Tutejszy główny łowczy Hudson chciałby sprowadzić dla nas samice bażantów. Czy wydał pan już dyspozycje? Jedyne oferty to samce. Co kupować? Teraz możemy jeszcze coś z tym zrobić. Lep na muchy to dobra oferta. Musimy natychmiast zadecydować, bo może zniknąć.

Po przeczytaniu tej zagadkowej wiadomości podniosłem wzrok i zobaczyłem, że Holmes chichocze, widząc moją minę.

- Wyglądasz na zdumionego - powiedział.

- Nie potrafię sobie wyobrazić, w jaki sposób ta wiadomość mogłaby kogoś przerazić. Wydaje mi się raczej groteskowa niż straszna.

- Tak, w istocie tak to wygląda. Pozostaje jednak faktem, że krzepki starszy mężczyzna cieszący się dość dobrym zdrowiem padł po jej przeczytaniu jak rażony gromem.

- Wzbudzasz we mnie ciekawość - przyznałem. - Ale czemu mówisz mi o tym właśnie teraz? Czy są jakieś szczególne powody, dla których powinienem zbadać tę sprawę?

- Owszem. Wyobraź sobie, że to była pierwsza sprawa, jaką kiedykolwiek się zajmowałem.

Często próbowałem wyciągnąć z mego towarzysza wyznanie, dlaczego zaczął się zajmować rozwiązywaniem zagadek kryminalnych, jednak nigdy dotąd nie udało mi się skłonić go do zwierzeń na ten temat. Teraz siedział pochylony w swoim fotelu, rozkładając na kolanach dokumenty. Po chwili zapalił fajkę i przez jakiś czas tkwił tak, trzymając ją w zębach i przeglądając papiery.

- Nigdy ci nie opowiadałem o Victorze Trevorze, prawda? - spytał. - Był moim jedynym przyjacielem podczas tych dwóch lat, jakie spędziłem w college’u. Cóż, nigdy nie byłem zbyt towarzyski, Watsonie. Zawsze wolałem zaszywać się w swoim pokoju i doskonalić metodę dedukcji, tak więc nie miałem okazji poznać bliżej ludzi z mojego roku. Nie przejawiałem zamiłowania do sportu, poza szermierką i boksem, a w ogóle wiedza, którą zgłębiałem, różniła się dość znacznie od przedmiotów, jakich uczyli się moi koledzy, dlatego też nie mieliśmy ze sobą prawie nic wspólnego. Trevor był jedynym chłopakiem, którego poznałem, i to tylko przez przypadek: pewnego dnia rano, kiedy szedłem do kaplicy, jego bulterier ugryzł mnie w kostkę.

Był to dość prozaiczny sposób nawiązania przyjaźni, niemniej jednak okazał się skuteczny. Potem przez dziesięć dni nie byłem w stanie chodzić, a Trevor odwiedzał mnie i pytał, jak się czuję. Na początku nasze spotkania trwały krótko, szybko jednak jego wizyty stały się dłuższe, i nim semestr dobiegł końca, byliśmy już bliskimi przyjaciółmi. Serdeczny, pełen wigoru i energii chłopak, pod wieloma względami stanowił moje całkowite przeciwieństwo, łączyły nas jednak pewne zainteresowania, a ponadto gdy odkryłem, że nie miał tak jak i ja przyjaciół, wytworzyła się między nami więź. W końcu zaprosił mnie do rezydencji swojego ojca w Donnithorpe, w Norfolk, ja zaś skorzystałem z jego gościnności i przebywałem tam przez miesiąc podczas letnich wakacji.

Stary Trevor był człowiekiem zamożnym, poważanym sędzią pokoju i właścicielem ziemskim. Donnithorpe to niewielka wioska, trochę na północ od Langmere, we wschodnim zakątku Anglii poprzecinanym rzekami. Mokradła były świetnym miejscem do polowania na dzikie kaczki, a w rzekach było pełno ryb.

Dom okazał się staroświeckim rozległym ceglanym budynkiem z dębowymi belkami stropowymi, do którego prowadziła piękna lipowa aleja. Pan Trevor miał niewielką, lecz wyjątkowo bogatą bibliotekę, przejętą, jak się domyśliłem, po poprzednim właścicielu, oraz całkiem znośnego kucharza, więc tylko wyjątkowo wybredny człowiek nie spędziłby tam z przyjemnością kilku tygodni.

Stary Trevor był wdowcem, a mój przyjaciel był jego jedynym synem. Jak słyszałem, miał też córkę, która niestety zmarła na dyfteryt podczas wizyty w Birmingham. Ojciec mego przyjaciela wydał mi się niezwykle ciekawym człowiekiem. Nie był zbyt wykształcony, posiadał jednak ogromny zasób sił zarówno fizycznych, jak i psychicznych. Nie czerpał wiedzy z książek, poznał jednak szeroki świat dzięki licznym dalekim podróżom. Poza tym pamiętał wszystko, czego się podczas tych wypraw nauczył. Ojciec mojego przyjaciela był krępym, przysadzistym mężczyzną z bujnymi włosami przyprószonymi siwizną. Miał ciemną, ogorzałą twarzą oraz bystre niebieskie oczy o srogim spojrzeniu. W okolicy szanowano go jako dobrego i hojnego człowieka, a ponadto znany był z wydawania łagodnych wyroków.

Pewnego wieczoru, tuż po moim przybyciu, gdy siedzieliśmy po obiedzie, popijając porto, młody Trevor zaczął opowiadać ojcu o moim nawyku obserwacji i metodzie logicznego wnioskowania, które już wówczas stosowałem, choć nie w pełni doceniałem jeszcze roli, jaką miały odegrać w moim życiu. Starszy człowiek najwyraźniej pomyślał, że jego syn przesadza, opisując kilka moich błahych osiągnięć.

- Proszę, proszę, panie Holmes - powiedział, śmiejąc się dobrodusznie. - Będę dla pana świetnym przedmiotem badań. Ciekawe, co też pan wydedukuje.

- Myślę, że niewiele - odparłem. - Powiedziałbym tylko, że przez ostatnich dwanaście miesięcy obawiał się pan jakiejś napaści na swoją osobę.

Uśmiech zamarł mu na ustach, a on sam wpatrywał się we mnie wyraźnie zaskoczony.

- Cóż, to najprawdziwsza prawda - powiedział. - Wiesz, Victorze - zwrócił się do syna -gdy rozbiliśmy ten gang kłusowników, oni poprzysięgli, że zadźgają nas nożem, a sir Edward Holly rzeczywiście został napadnięty. Od tamtej chwili miałem się cały czas na baczności, choć zupełnie nie wiem, jak się pan tego domyślił.

- Pańska laska jest bardzo solidna - odparłem. - Po napisie, który na niej widnieje, zorientowałem się, że ma ją pan nie dłużej niż rok. Poczynił pan również pewne starania, aby przewiercić gałkę i wypełnić ją stopionym ołowiem, tak, aby laska przeobraziła się w groźną broń. Doszedłem do wniosku, że nie podejmowałby pan takich środków, gdyby nie obawiał się jakiegoś zagrożenia.

- Coś jeszcze? - spytał z uśmiechem.

- W młodości trenował pan boks.

- Znów ma pan rację. Jak pan to wywnioskował? Czyżby mój nos był odrobinę skrzywiony?

- Nie - odparłem. - Poznałem to po pańskich uszach. Mają charakterystyczne zniekształcenia i spłaszczenia, typowe dla boksera.

- Może jeszcze coś?

- Często kopał pan w ziemi. Świadczą o tym zgrubienia na pańskich dłoniach.

- Wszystkie moje pieniądze zarobiłem na złotonośnych polach.

- Był pan w Nowej Zelandii.

- Znów ma pan rację.

- I odwiedził pan Japonię.

- To również prawda.

- Miał pan też bliski związek z kimś o inicjałach J.A., kimś, kogo później bardzo pan pragnął wymazać z pamięci.

Trevor powoli wstał, wbijając we mnie dziwne i dzikie spojrzenie swoich wielkich niebieskich oczu, a potem zachwiał się i padł twarzą do przodu, prosto w łupiny orzechów leżące na obrusie. Stracił przytomność.

Potrafisz sobie zapewne wyobrazić, Watsonie, w jakim szoku byliśmy, i jego syn, i ja? Jego omdlenie nie trwało jednak zbyt długo, bo gdy rozpięliśmy mu kołnierzyk i skropiliśmy twarz wodą z miseczki stojącej na stole, wydał z siebie westchnienie i usiadł.

- Och, chłopcy - powiedział z wymuszonym uśmiechem. - Mam nadzieję, że was nie przestraszyłem. Choć wyglądam na silnego mężczyznę, mam słabe serce, i niewiele trzeba, aby mnie powalić. Nie wiem, jak się to panu udaje, panie Holmes, sądzę jednak, że wszyscy detektywi, czy to prawdziwi, czy wymyśleni, byliby w porównaniu z panem niczym dzieci. To pańskie życiowe powołanie, sir, może pan uwierzyć na słowo człowiekowi, który widział już trochę świata i ma za sobą kawał życia.

To właśnie ta rekomendacja, poprzedzona przesadną oceną moich zdolności, była -uwierz mi, Watsonie - pierwszą wskazówką, dzięki której zacząłem przypuszczać, że to, co do tej pory było zaledwie moją rozrywką i hobby, mogłoby się stać moim zawodem. W tamtej chwili jednak byłem zbyt zmartwiony tym, że mój gospodarz tak nagle zasłabł, abym mógł myśleć o czymkolwiek innym.

- Mam nadzieję, że nie powiedziałem nic, co mogłoby pana zmartwić - rzekłem.

- Z pewnością trafił pan w mój dość czuły punkt. Czy mogę spytać, jak się pan tego dowiedział i co jeszcze wie? - mówił teraz na wpół żartobliwym tonem, jednak w jego oczach nadal czaiło się przerażenie.

- To banalnie proste - odparłem. - Gdy odsłonił pan ramię, by wciągnąć do łodzi rybę, spostrzegłem, że w zagięciu pańskiego łokcia wytatuowane zostały litery J.A. Były nadal czytelne, jednak w znacznym stopniu zamazane. Na skórze wokół nich pojawiła się plama, więc stało się dla mnie oczywiste, że próbowano je wywabić. Osoba o tych inicjałach była niegdyś panu bardzo bliska, a potem pragnął pan o niej zapomnieć.

- Ależ pan ma oko - zawołał z westchnieniem ulgi. - Jest dokładnie tak, jak pan mówi. Nie będziemy jednak o tym rozmawiać. Spośród wszystkich duchów przeszłości najgorsze są duchy tych, których kochaliśmy. A teraz przejdźmy do sali bilardowej i spokojnie wypalmy cygara.

Począwszy od tego dnia, mimo całej swej serdeczności, jaką mnie obdarzał, pan Trevor zaczął się zachowywać z rezerwą. Nawet jego syn to zauważył. „Tak przestraszyłeś mojego starego - powiedział - że nigdy już nie będzie pewny, co wiesz, a czego nie wiesz”. Jestem przekonany, że nie chciał mi tego okazywać, jednak moje słowa tak silnie zapadły mu w pamięć, że dostrzegałem dystans w jego zachowaniu. W końcu doszedłem do wniosku, że skoro pan Trevor czuje się tak nieswojo w moim towarzystwie, najlepiej byłoby zakończyć już tę wizytę. Jednak właśnie na dzień przed moim odjazdem doszło do pewnego incydentu, który później okazał się niezwykle istotny.

Siedzieliśmy sobie we trójkę na krzesłach ogrodowych, ustawionych na trawniku, wygrzewając się w słońcu i podziwiając widok na rzekę i moczary, gdy zjawiła się pokojówka i oznajmiła, że przy drzwiach czeka pewien człowiek, który chciałby się widzieć z panem Trevorem.

- Jak się nazywa? - spytał mój gospodarz.

- Nie chciał podać swego nazwiska.

- Czego w takim razie chce?

- Twierdzi, że pan go zna i chce tylko przez chwilę z panem porozmawiać.

- W takim razie przyprowadź go tutaj.

Chwilę później pojawił się niski, przygarbiony pomarszczony człowiek. Miał na sobie rozpiętą kurtkę z rękawem poplamionym smołą, koszulę w czerwono-czarną kratę, drelichowe spodnie i ciężkie, bardzo zniszczone buty. Twarz miał chudą, ogorzałą i przebiegłą. Nieustannie się uśmiechał, ukazując nieregularną linię pożółkłych zębów, a jego pomarszczone dłonie były na wpół zaciśnięte w charakterystyczny dla marynarzy sposób. Gdy tak szedł do nas przez trawnik, powłócząc nogami, usłyszałem, że z gardła pana Trevora wydobywa się dźwięk przypominający czkawkę, po czym sędzia zerwał się z krzesła i pobiegł do domu. Wrócił po chwili, ale kiedy mnie mijał, poczułem od niego silną woń brandy.

- Cóż, mój dobry człowieku - powiedział - co mogę dla ciebie zrobić?

Marynarz stał, patrząc na niego ze zmarszczonymi brwiami, z tym samym nieprzyjemnym uśmiechem na twarzy.

- Nie znasz mnie? - zapytał.

- Wielkie nieba! Ty musisz być Hudson! - powiedział pan Trevor zaskoczonym tonem.

- Zgadza się, sir. To ja, Hudson - odparł żeglarz. - No cóż, minęło ponad trzydzieści lat, odkąd ostatni raz pana widziałem. Jak widzę, ma pan piękny dom. A ja nadal wyjadam z beczek solone mięso.

- Przekonasz się, że nie zapomniałem o starych czasach - zawołał pan Trevor i, podchodząc do marynarza, powiedział coś do niego po cichu. - Idź, proszę, do kuchni - ciągnął dalej głośno - a tam będziesz mógł się najeść i napić do syta. Jestem pewien, że znajdę dla ciebie jakieś zajęcie.

- Dziękuję, sir - odparł marynarz, dotykając czoła. - Właśnie skończyłem dwuletni okres pływania na frachtowcu, na którym w dodatku brakowało załogi, i bardzo mi się przyda wypoczynek. Tak właśnie sobie myślałem, że odpocznę albo u pana Beddoesa, albo tutaj.

- Ach - zawołał Trevor. - Wiesz, gdzie przebywa pan Beddoes?

- Ależ oczywiście, sir. Wiem, gdzie są wszyscy moi starzy przyjaciele - odparł z ponurym uśmiechem mężczyzna i niedbałym krokiem ruszył za pokojówką w kierunku kuchni. Pan Trevor wymamrotał coś o tym, że kiedyś, gdy był jeszcze poszukiwaczem złota, pływał z tym człowiekiem na jednym statku; potem zostawił nas na trawniku i wszedł do domu. Godzinę później, gdy i my weszliśmy do środka, zobaczyliśmy, że pijany w sztok leży rozciągnięty na sofie w jadalni. Cały ten incydent wywarł na mnie wyjątkowo paskudne wrażenie, i wcale nie żałowałem, gdy następnego dnia opuszczałem Donnithorpe. Czułem, że moja obecność musiała się stać dla mojego przyjaciela krępująca.

Wszystko to miało miejsce w ciągu pierwszego miesiąca moich długich wakacji. Wróciłem do Londynu na stancję, gdzie spędziłem kolejnych siedem tygodni, przeprowadzając parę eksperymentów z zakresu chemii organicznej. Jednak pewnego dnia, późną jesienią, gdy wakacje dobiegały już końca, dostałem telegram od mojego przyjaciela. Zaklinał mnie, bym przyjechał do Donnithorpe, twierdząc, że bardzo potrzebuje mojej pomocy i rady. Oczywiście rzuciłem wszystko, czym się zajmowałem, i ponownie wyruszyłem na północ.

Wyjechał po mnie dwukółką na stację; wystarczyło jedno spojrzenie, i już wiedziałem, że ostatnie dwa miesiące musiały być dla niego bardzo ciężkie. Schudł, miał zatroskaną twarz i zatracił ten głośny, radosny sposób bycia, tak niegdyś dla niego typowy.

- Ojciec umiera - rzucił, i były to pierwsze słowa, które wypowiedział.

- To niemożliwe! - zawołałem. - Co się stało?!

- Apopleksja. Jest o krok od śmierci. Nie mam nawet pewności, czy gdy dojedziemy do domu, zastaniemy go jeszcze przy życiu.

Jak zapewne przypuszczasz, Watsonie, przeraziły mnie te nieoczekiwane wieści.

- Jak to się stało? Dlaczego? - spytałem.

- Ach! O to właśnie chodzi. Wskakuj do środka. Omówimy to podczas jazdy. Pamiętasz tego faceta, który zjawił się wieczorem, na dzień przed twoim odjazdem?

- Bardzo dobrze.

- Wiesz, kogo tego dnia wpuściliśmy do swego domu?

- Nie mam pojęcia.

- To wcielony diabeł, Holmesie! - zawołał.

Wpatrywałem się w niego zdumiony.

- Tak, to prawdziwy diabeł. Od tego czasu nie przeżyliśmy ani jednej spokojnej godziny. Ani jednej! Ojciec wciąż nie może się pozbierać po tamtym wieczorze, a teraz jeszcze uchodzi z niego życie, i jego serce jest złamane. A wszystko przez tego przeklętego Hudsona!

- Ale jak on mógł do tego doprowadzić?

- To jest właśnie to, czego tak bardzo pragnę się dowiedzieć. Mój dobry, uczynny stary ojciec. Jak on mógł wpaść w szpony takiego łotra! Ale, Holmesie, tak bardzo się cieszę, że przyjechałeś. Mam wielkie zaufanie do twego osądu sytuacji i twej dyskrecji, i wiem, że będziesz mógł mi doradzić najlepiej, jak potrafisz.

Pędziliśmy gładką piaszczystą drogą. Przed nami rozpościerał się widok na mokradła, połyskujące w czerwonym świetle zachodzącego słońca. Ponad zagajnikiem, po naszej lewej stronie, widać było już zarysy wysokich kominów rezydencji sędziego.

- Mój ojciec zaproponował temu człowiekowi posadę ogrodnika - rzekł mój towarzysz. -Jednak to go nie zadowoliło, więc ojciec awansował go na kamerdynera.

Można było odnieść wrażenie, że cały dom jest zdany na jego łaskę i niełaskę. Włóczył się po posiadłości i robił to, na co tylko przyszła mu ochota. Pokojówki narzekały na jego pijackie maniery i plugawy język. Tata podniósł całej służbie pensje, żeby zrekompensować przykrości. A ten brał sobie łódź i najlepszą strzelbę ojca i spędzał czas na wyprawach łowieckich! I wszystko to robił z tak obrzydliwym bezczelnym uśmieszkiem, że już ze dwadzieścia razy spuściłbym mu baty, gdyby tylko był moim rówieśnikiem. Mówię ci, Holmesie, przez cały ten czas musiałem bardzo nad sobą panować. A teraz. Teraz zadaję sobie pytanie, czy nie postąpiłbym mądrzej, gdybym pozwolił sobie jednak na więcej.

Sytuacja szybko się zmieniała ze złej na jeszcze gorszą, a ten bydlak Hudson coraz bardziej się u nas szarogęsił. Wreszcie, pewnego dnia, gdy w mojej obecności powiedział coś bezczelnego do mojego ojca, wziąłem go za kark i wyprowadziłem z pokoju. Wymknął się z posiniałą twarzą i pełnym jadu spojrzeniem, które wyrażało większą groźbę, niż mógłby to ująć w słowach. Nie wiem, co zaszło potem pomiędzy moim biednym tatą a nim, ale ojciec następnego dnia przyszedł do mnie i zapytał, czy mógłbym przeprosić Hudsona. Jak się zapewne domyślasz, odmówiłem mu i zapytałem, jak może znosić panoszenie się tego łajdaka we własnym domu.

- Ach, mój chłopcze - odparł. - Łatwo ci to mówić, ale nie wiesz, w jakiej sytuacji się znalazłem. Dowiesz się jednak, Victorze, wszystkiego, i niech się dzieje co chce. Nie uwierzyłbyś, gdybym ci powiedział, że twój stary biedny ojciec mógł zrobić coś złego, prawda, mój chłopcze? - Był niezwykle poruszony, a potem na cały dzień zamknął się w swoim gabinecie. Widziałem przez okno, że coś tam długo w skupieniu pisał.

Tamtego wieczoru wydarzyło się coś, co przyniosło mi ogromną ulgę, bowiem Hudson oznajmił, że zamierza nas opuścić. Wtoczył się do jadalni, gdzie siedzieliśmy po obiedzie, i ochrypłym głosem na wpół pijanego człowieka poinformował nas o swoich zamiarach.

- Już mi zbrzydło tu, w Norfolk - powiedział. - Pojadę sobie do pana Beddoesa w Hampshire. I coś mi się wydaje, że ucieszy się na mój widok równie mocno jak pan.

- Mam nadzieję, Hudsonie, że nie będziesz wyjeżdżał stąd rozczarowany - rzekł mój ojciec tak potulnym głosem, że aż krew zawrzała mi w żyłach.

- Nie usłyszałem przeprosin - odparł obrażonym tonem, zerkając w moim kierunku.

- Victorze, musisz przyznać, że niesprawiedliwie potraktowałeś tego dobrego człowieka - powiedział tata, zwracając się do mnie.

- Wręcz przeciwnie - odparłem. - Uważam, że obaj okazaliśmy mu niezwykłą cierpliwość.

- Och, doprawdy? Doprawdy? - warknął Hudson. - Bardzo dobrze, kolego. Już my się

tym zajmiemy!

Wyszedł z pokoju, a pół godziny później opuścił nasz dom, pozostawiając mojego ojca w stanie godnym pożałowania. Co noc słyszałem, jak tata przechadza się w tę i z powrotem po swoim pokoju, a gdy już się wydawało, że odzyskuje dawną pewność siebie, spadł na niego ostateczny cios.

- Co się takiego stało? - spytałem niecierpliwie.

- To dość niezwykłe. Wczoraj wieczorem przyszedł do niego list ze stemplem poczty w Fordingbridge. Ojciec przeczytał go, złapał się rękoma za głowę i zaczął biegać w kółko po pokoju jak człowiek, który całkowicie postradał zmysły. Gdy w końcu udało mi się zaciągnąć go na sofę, zauważyłem, że po jednej stronie twarzy opadają mu usta i powieki. Od razu wiedziałem, że doznał wylewu. Natychmiast przyjechał do nas doktor Fordham, położyliśmy ojca do łóżka, ale paraliż już się rozprzestrzenił, i nie było żadnych oznak wskazujących, że odzyska świadomość. Boję się, że gdy dojedziemy, nie zastaniemy go już żywego.

- Przerażasz mnie, Trevorze! - krzyknąłem. - Cóż takiego mogło być w tym liście, że doprowadziło twojego ojca do tak potwornego stanu?

- Nic. Tego właśnie zupełnie nie potrafię wytłumaczyć. Treść była absurdalna i trywialna. O mój Boże, jest tak, jak się obawiałem.

Gdy wypowiedział te słowa, właśnie wyjechaliśmy z zakrętu alejki i w gasnącym świetle dnia ujrzałem, że wszystkie zasłony w oknach domu zostały zaciągnięte. Gdy dobiegliśmy do drzwi, twarz mojego przyjaciela ściągnęła się ze smutku. Z domu wyszedł ubrany na czarno człowiek.

- Kiedy to się stało, doktorze? - spytał Trevor.

- Prawie natychmiast po pana wyjeździe.

- Czy odzyskał świadomość przed śmiercią?

- Tak, na chwilę.

- Czy zostawił mi jakąś wiadomość?

- Tylko taką, że dokumenty są w tylnej szufladzie japońskiej szafki.

Mój przyjaciel poszedł z lekarzem do pokoju, w którym leżał zmarły, ja tymczasem zostałem w gabinecie, zastanawiając się nad całą tą sprawą. Ogarnął mnie tak ponury nastrój, jak chyba nigdy dotąd w całym moim życiu. Jaka była przeszłość tego Trevora, pięściarza, podróżnika i poszukiwacza złota? I w jaki sposób doszło do tego, że nagle został zdany na łaskę tego marynarza o paskudnej twarzy? No i dlaczego zemdlał, słysząc jedynie niewinną aluzję do na wpół zatartych inicjałów, wytatuowanych na jego ramieniu? Czemu dosłownie umarł ze strachu po otrzymaniu listu z Fordingham? Potem przypomniałem sobie, że Fordingham leży w Hampshire i że słyszałem wzmiankę o tym, jakoby ten pan Beddoes, którego marynarz pojechał odwiedzić i przypuszczalnie zaszantażować, mieszkał właśnie w Hampshire.

A więc list został wysłany albo przez tego żeglarza Hudsona, który mógł zdradzić ich wspólny brudny sekret, albo przez Beddoesa, który ostrzegał swojego starego wspólnika, że taki sekret najpewniej zostanie wkrótce ujawniony. Tyle wydawało mi się jasne. Ale z drugiej strony, jak to możliwe, by sam list miał tak trywialną i groteskową treść, jak opisywał to syn zmarłego? Najwyraźniej musiał go błędnie odczytać. A jeśli tak, to został zapewne napisany jednym z tych pomysłowych szyfrów, które pozornie coś znaczą, a w rzeczywistości kryją zupełnie inne treści. Musiałem zobaczyć ten list! Jeśli rzeczywiście zawierał jakieś tajemne przesłanie, byłem pewien, że uda mi się je ujawnić.

Przez godzinę siedziałem w mrocznym pokoju, zastanawiając się nad tą sprawą, aż wreszcie zapłakana pokojówka wniosła lampę, a chwilę później zjawił się mój przyjaciel Trevor, blady, lecz opanowany. W ręku ściskał te same papiery, które trzymam teraz na kolanach. Usiadł naprzeciwko mnie, przestawił lampę na krawędź stołu i podał mi krótką notatkę, nabazgraną na kartce szarego papieru:

Londyn sprzedał nam wszystko. Zapasy w magazynach skończone. Tutejszy główny łowczy Hudson chciałby sprowadzić dla nas samice bażantów. Czy wydał pan już dyspozycje? Jedyne oferty to samce. Co kupować? Teraz możemy jeszcze coś z tym zrobić. Lep na muchy to dobra oferta. Musimy natychmiast zadecydować, bo może zniknąć.

Wyznam ci, że gdy po raz pierwszy przeczytałem tę wiadomość, moja twarz przybrała taki sam, równie zdumiony wyraz jak teraz twoja. Potem przeczytałem ją jeszcze raz bardzo dokładnie. Najwyraźniej było tak, jak się wcześniej domyślałem - w tym dziwnym połączeniu słów musiało zawierać się jakieś ukryte znaczenie. Ale czy możliwym było, że takie zwroty, jak „lep na muchy” i „samice bażantów” posiadały jakieś z góry ustalone znaczenie? Można je dowolnie interpretować, ale do niczego to nie doprowadzi. Ani przez chwilę jednak nie sądziłem, że było tak w tym przypadku. Obecność słowa „Hudson” wydawała się wskazywać, że wiadomość, zgodnie z moim przypuszczeniem, pochodziła raczej od Beddoesa, a nie od marynarza. Spróbowałem odczytać list wspak, jednak połączenia słów „bażantów samice nas” czy „samce to oferty” nie były zbyt zachęcające. Potem spróbowałem czytać co drugi wyraz, ale ani „sprzedał wszystko w skończone”, ani „lep muchy dobra musimy” najwyraźniej nie rzucały nowego światła na całą sprawę. Podobny rezultat dawało czytanie co trzeciego wyrazu. Też nic z tego. Aż nagle w jednej chwili stwierdziłem, że mam w ręku klucz do całej zagadki. Dostrzegłem bowiem, że co czwarte słowo, począwszy od pierwszego, tworzy wiadomość, która mogła doprowadzić starego Trevora na skraj rozpaczy.

Ostrzeżenie było krótkie i lakoniczne. Odczytałem je mojemu towarzyszowi:

Wszystko skończone. Hudson nas wydał. Jedyne, co możemy zrobić, to natychmiast zniknąć.

Victor Trevor ukrył twarz w drżących dłoniach.

- Tak, to musi być to - powiedział. - To gorsze niż śmierć, bo oznacza również hańbę. Ale co oznaczają zwroty „główni łowczy” i te „samice bażantów”?

- Nie mają żadnego wpływu na treść wiadomości, ale dla nas mogą oznaczać bardzo dużo, jeśli nie mamy innego sposobu, by dowiedzieć się, kto był nadawcą. Jak widzisz, najpierw napisał: „Wszystko. skończone.” i tak dalej. Potem, żeby ukryć wiadomość w ustalonym z góry szyfrze, musiał w każdym zdaniu wpisać dowolne trzy słowa. W naturalny sposób użyłby wyrazów, które pierwsze przyszły mu na myśl, a skoro tak wiele z nich odnosi się do zwierzyny, możemy raczej mieć pewność, że albo jest zapalonym myśliwym, albo interesuje go hodowla. Wiesz coś o tym Beddoesie?

- Teraz, kiedy o tym mówimy - odparł mój przyjaciel - przypomniałem sobie, że mój nieszczęsny ojciec miał od niego stałe zaproszenie na polowania odbywające się na jego terenie każdej jesieni.

- A więc niewątpliwie to od niego pochodzi ta notatka - powiedziałem. - Teraz pozostaje nam tylko się dowiedzieć, jakiż to sekret był w posiadaniu tego marynarza Hudsona i dlaczego zawisła groźba nad głowami tych dwóch zamożnych i szanowanych ludzi.

- Niestety, Holmesie, obawiam się, że to wstydliwa i grzeszna tajemnica! - zawołał Victor. - Nie zamierzam jednak mieć przed tobą żadnych sekretów. Oto oświadczenie sporządzone przez mego ojca, gdy już wiedział, że grozi mu bezpośrednie niebezpieczeństwo ze strony Hudsona. Znalazłem je w tej japońskiej szafce, tak jak powiedział lekarz. Weź je i odczytaj mi, proszę, bo nie mam siły ani odwagi, by zrobić to samemu.

Watsonie, te dokumenty, które leżą teraz przed tobą, są tymi samymi, które wówczas podał mi mój towarzysz. Odczytam je tobie, tak jak odczytałem jemu tamtej nocy w starym gabinecie. U góry widnieje tytuł: „Niektóre szczegóły podróży brygantyny «Gloria Scott» od opuszczenia przez nią Falmouth dnia 8 października 1855 r. aż do chwili jej zatonięcia na 15°20’ szerokości północnej, 24°14’ długości zachodniej dnia 6 listopada”. Dokument miał formę listu i brzmiał jak następuje:

Mój drogi, kochany synu! Teraz, gdy hańba zaczyna rzucać swój cień na ostatnie lata mojego życia, mogę napisać ci szczerze i uczciwie, że to nie lęk przed prawem, przed utratą mojej pozycji w kraju czy też przed moim upadkiem w oczach wszystkich, którzy mnie znali, najbardziej rani moje serce, lecz myśl o tym, że będziesz musiał się za mnie wstydzić - ty, który mnie kochasz i który, jak mam nadzieję, rzadko miałeś powody, by czuć do mnie coś innego niż szacunek. Jeśli jednak dosięgnie mnie cios, który stale mi zagrażał, pragnę, abyś to przeczytał i dowiedział się bezpośrednio ode mnie, jak wielka jest moja wina. Z drugiej strony, jeśli wszystko ułoży się pomyślnie (oby Bóg Wszechmogący na to pozwolił!), to wówczas, gdyby jakimś zbiegiem okoliczności zdarzyło się, że list ten pozostanie niezniszczony i dostanie się w twoje ręce, zaklinam cię na wszystko, co uważasz za święte, na pamięć twojej kochanej matki i na całą miłość, jaka nas łączyła, abyś cisnął go w ogień i już nigdy o nim nie myślał.

A więc, jeżeli już przeczytałeś te wiersze, będzie to oznaczało, że ujawniono całą prawdę

0 mnie i że wygnano mnie z własnego domu lub też - co bardziej realne, bo wiesz, że mam słabe serce - jestem martwy, a śmierć na zawsze zamknęła mi usta. Tak czy inaczej czas na ukrywanie tajemnic już minął, i każde słowo, które zapisuję, jest absolutnie szczere. Przysięgam ci to z tą samą mocą, z jaką pragnę łaski.

Mój drogi chłopcze, w rzeczywistości nie nazywam się Trevor. W czasach mojej młodości zwano mnie James Armitage, i pewnie teraz rozumiesz, jaki szok przeżyłem parę tygodni temu, gdy twój przyjaciel z college’u zwrócił się do mnie w taki sposób, jak gdyby udało mu się odkryć mój sekret. To właśnie jako Armitage zostałem zatrudniony w londyńskim banku,

1 jako Armitage’a skazano mnie za złamanie prawa i wydalono z mojego kraju. Nie myśl o mnie źle, mój chłopcze. To był tak zwany honorowy dług, który musiałem spłacić, i aby to zrobić, skorzystałem z cudzych pieniędzy, będąc pewnym, że uda mi się je zwrócić, zanim ktokolwiek odkryje ich brak. Prześladował mnie jednak straszliwy pech. Pieniądze, na które liczyłem, nigdy do mnie nie trafiły, a przedwczesny audyt kont ujawnił spowodowany przeze mnie deficyt. Sprawa mogła zostać rozpatrzona łagodniej, jednak trzydzieści lat temu egzekwowanie prawa było o wiele bardziej surowe niż teraz. W dwudziestym trzecim roku mojego życia znalazłem się, skuty jak bandyta, wraz z trzydziestoma siedmioma innymi skazańcami, pod pokładem brygantyny „Gloria Scott”, płynącej do Australii.

Był rok 1855. Wojna krymska osiągnęła punkt kulminacyjny, a stare łodzie wykorzystywane wcześniej do przewozu skazańców były w większości używane do transportowania ludzi i ładunku na Morzu Czarnym. Rząd był więc zmuszony wywozić więźniów mniejszymi i mniej nadającymi się do takich celów statkami. Żaglowiec „Gloria Scott”, którym wcześniej przewożono herbatę z Chin, był jednak przestarzałym statkiem o ciężkim dziobie i szerokim kadłubie, dlatego zastąpiły go nowsze klipry. Miał wyporność pięćset ton; oprócz trzydziestu ośmiu kryminalistów niósł na swym pokładzie dwudziestu sześciu członków załogi, osiemnastu żołnierzy, kapitana, trzech matów, lekarza, kapelana i czterech strażników. Tak więc w dniu, w którym wyruszyliśmy z Falmouth, na jego pokładzie znajdowało się niemal sto dusz.

Przegrody pomiędzy celami skazańców były dość cienkie i kruche, a nie, jak to zwykle miało miejsce na statkach przystosowanych do transportu więźniów, wykonane z grubych dębowych desek. Człowiek, z którym sąsiadowałem od strony rufy, był skazańcem, na którego zwróciłem szczególną uwagę, gdy prowadzono nas na nabrzeże. Był to młody mężczyzna o gładkiej, pozbawionej zarostu twarzy, długim cienkim nosie i tak mocnych szczękach, że mógłby nimi łupać orzechy. Głowę trzymał wysoko, wyprostowana postawa świadczyła

0 jego niezależności, szedł dumnym krokiem, przykuwając uwagę swym niecodziennym wzrostem. Nie przypuszczam, by którykolwiek z nas sięgał mu głową do ramienia, i jestem pewien, że nie mógł być niższy niż sześć i pół stopy. Dziwne było wśród tylu smutnych

1 zmęczonych twarzy ujrzeć oblicze tak pełne energii i determinacji. Ten widok przywodził mi na myśl ognisko, które ktoś rozpalił pośrodku śnieżnej zamieci. Byłem więc rad, gdy się dowiedziałem, że nasze cele sąsiadują ze sobą, a ucieszyłem się jeszcze bardziej, kiedy w samym środku nocy usłyszałem tuż przy uchu jakiś szept i odkryłem, że udało mu się wyciąć otwór w desce, która nas dzieliła.

- Witaj, przyjacielu! - powiedział. - Jak się nazywasz i za co tu trafiłeś? Odpowiedziałem mu i spytałem, z kim rozmawiam.

- Jestem Jack Prendergast - odparł - i na Boga, zanim skończy się nasza znajomość, będziesz błogosławił tę chwilę, kiedy mnie poznałeś.

Słyszałem wcześniej o jego sprawie, bo stała się ona wielką sensacją w całym kraju jakiś czas przed moim aresztowaniem. Pochodził z dobrej rodziny i był obdarzony wielkimi zdolnościami, miał jednak nieuleczalnie zły charakter i stworzył niezwykle pomysłowy system oszustw, dzięki którym udało mu się wyłudzić ogromne sumy pieniędzy od największych londyńskich kupców.

- Ha, ha! Pamiętasz moją sprawę! - powiedział z dumą.

- Zaiste. Świetnie ją pamiętam.

- W takim razie może pamiętasz również, co było w niej takiego dziwnego?

- Nie, a co takiego?

- Dostało mi się prawie ćwierć miliona, prawda?

- Tak mówiono.

- Ale nikt ich nigdy nie odzyskał, co?

- Tak.

- No cóż, jak myślisz? Gdzie są te pieniądze? - spytał.

- Nie mam pojęcia - powiedziałem.

- Tutaj, w mojej kieszeni - zawołał. - Na Boga! Mam więcej funtów, niż ty masz włosów na głowie. A gdy masz pieniądze, synku, i wiesz, jak się z nimi obchodzić i je rozdzielać, wtedy możesz zrobić wszystko. A teraz nie myślisz chyba, że człowiek, który może zrobić wszystko, będzie wycierał spodnie, siedząc w śmierdzącej ładowni takiej spleśniałej starej trumny, osranej przez szczury i przeżartej przez korniki. Nie, nie, mój drogi panie! Taki człowiek potrafi o siebie zadbać i zadba też o swoich kamratów. Możesz mi wierzyć! Tylko się go trzymaj, a jestem gotów przysiąc, że wyciągnie cię z tego bagna.

Mówił do mnie w tym stylu, i na początku myślałem, że to nic nie oznacza. Jednak po chwili, kiedy już mnie sprawdził i uroczyście zaprzysiągł, dał mi do zrozumienia, że zorganizował spisek, aby przejąć kontrolę nad statkiem. Uknuło go kilkunastu więźniów, jeszcze zanim wsiedli na pokład. Prendergast był ich przywódcą, zaś potężną motywacją dla wszystkich były jego pieniądze.

- Mam wspólnika - powiedział. - Niesamowity z niego człowiek. Wierny i lojalny jak pies. To on ma całą kasę. I jak sądzisz, gdzie jest w tej chwili? Jest kapelanem na tej łajbie! Tak, tak, kapelanem. Nie inaczej! Wszedł na pokład w tym swoim czarnym ubranku, z papierami bez zarzutu i taką ilością pieniędzy w szkatułce, że mógłby kupić całą tę krypę od kilu aż po czubek masztu. Załoga jest mu całkowicie wierna. Ciałem i duszą. Mógłby ich wszystkich kupić parę razy i zrobił to, jeszcze zanim się zaokrętowali. Ma też w kieszeni dwóch strażników i Mereera, drugiego mata, a przekupiłby pewnie samego kapitana, gdyby sądził, że jest on tego wart.

- Co w takim razie musimy robić? - spytałem.

- A jak myślisz? - odparł. - Sprawimy, że kurtki tych żołnierzy staną się wkrótce bardziej czerwone niż wtedy, gdy wyszły spod krawieckiej igły.

- Ale oni są uzbrojeni - powiedziałem.

- I my też będziemy, mój chłopcze. Mamy mnóstwo pistoletów, starczy dla każdego z nas, i jeśli nie uda nam się przejąć tego statku ze wsparciem załogi, to znaczy, że powinni nas wszystkich wysłać do jakiegoś internatu dla panienek. Pogadaj dziś w nocy ze swoim towarzyszem z celi na lewo i sprawdź, czy możemy mu ufać.

Zrobiłem tak, jak mi kazał, i dowiedziałem się, że mój drugi sąsiad to młody mężczyzna, który podobnie jak ja został skazany za fałszerstwa. Wówczas nazywał się Evans (potem też zmienił nazwisko; teraz jest zamożnym i szanowanym człowiekiem; mieszka na południu Anglii). Był gotów przystąpić do spisku, ponieważ widział w tym jedyny sposób ratunku dla nas; nim przepłynęliśmy zatokę, zaledwie dwóch spośród wszystkich skazańców nie było wtajemniczonych. Jeden z nich był niespełna rozumu, dlatego nie odważyliśmy się mu zaufać; drugi chorował na żółtaczkę, i nie mógł nam się do niczego przydać.

Od samego początku mieliśmy przeczucie, że nic nie może nam przeszkodzić w przejęciu statku. Załoga była zbieraniną łotrów, specjalnie w tym celu wyselekcjonowanych. Fałszywy kapelan przychodził do nas, żeby wskazać nam właściwą drogę, i miał ze sobą czarną torbę, rzekomo pełną religijnych pism. Pojawiał się jednak tak często, że nim upłynął trzeci dzień podróży, każdy z nas miał już schowany pod łóżkiem pilnik, dwa pistolety, funt prochu i dwadzieścia kul. Dwóch strażników było wspólnikami Prendergasta, a drugi mat był jego prawą ręką. Przeciwko sobie mieliśmy tylko kapitana, dwóch pozostałych matów, dwóch strażników, porucznika Martina, jego osiemnastu żołnierzy i doktora. Choć wydawało się, że niczym nie ryzykujemy, postanowiliśmy, iż nie zaniedbamy żadnych środków bezpieczeństwa i uderzymy nagle, w środku nocy. Doszło jednak do tego szybciej, niż planowaliśmy.

Pewnego wieczoru, mniej więcej w trzecim tygodniu po opuszczeniu portu, doktor przyszedł zbadać jednego ze skazańców, który chorował. Gdy oparł się dłonią o jego pryczę, wymacał pod nią pistolety. Gdyby zachował spokój, być może udałoby mu się zdemaskować cały spisek, ale był to mały nerwowy jegomość, krzyknął, zaskoczony, i tak pobladł, że więzień od razu zorientował się, co się dzieje, i natychmiast się na niego rzucił. Nim doktor zdążył ostrzec resztę, był już zakneblowany i leżał związany na pryczy. Ponieważ drzwi prowadzące na pokład zostawił otwarte, wybiegliśmy przez nie pędem. Zastrzeliliśmy dwóch strażników, a potem kaprala, który nadbiegł, żeby zobaczyć, co się dzieje. Drzwi mesy pilnowało kolejnych dwóch żołnierzy, ale ich muszkiety były chyba nienaładowane, bo nie oddali do nas ani jednego strzału i padli martwi, próbując umocować bagnety.

Potem pognaliśmy do kabiny kapitana. Gdy próbowaliśmy się dostać do środka, zza drzwi dobiegł nas huk wystrzału. Kapitan leżał na podłodze z mózgiem rozsmarowanym na mapie Atlantyku przymocowanej do stołu, nad nim stał kapelan, a z lufy jego pistoletu unosił się dym. Obu matów obezwładniła załoga, wydawało się zatem, że cała sprawa jest zakończona.

Mesa sąsiadowała z kabiną kapitana, i wszyscy się w niej stłoczyliśmy. Opadliśmy na kanapy, krzycząc jeden przez drugiego, oszołomiła nas bowiem świadomość odzyskania wolności. Dookoła stały skrzynie. Wilson, fałszywy kapelan, roztrzaskał jedną z nich i wyciągnął kilkanaście butelek sherry. Obtłukliśmy szyjki butelek, rozlaliśmy trunek do szklanek i właśnie byliśmy w środku zabawy, gdy w jednej chwili, bez żadnego ostrzeżenia, ogłuszył nas huk muszkietów, a pomieszczenie wypełnił tak gęsty dym, że nie widzieliśmy, co się dzieje po drugiej stronie stołu.

Kiedy dym się rozwiał, mesa wyglądała jak jedna wielka ruina. Wilson i ośmiu innych skazańców wili się na podłodze. Do tej pory robi mi się niedobrze, gdy przypomnę sobie krew wymieszaną z brązową sherry rozlaną na stole. Ten widok tak nas oszołomił, że chyba byśmy się poddali, gdyby nie Prendergast. Ryknął niczym zraniony buhaj i rzucił się do drzwi, a za nim wszyscy, którzy zostali przy życiu. Wybiegliśmy na zewnątrz, a tam, na rufie, stał porucznik i jego dziesięciu ludzi. Świetliki nad stołem w mesie były nieco uchylone, a oni do nas przez nie strzelali. Podbiegliśmy do nich, zanim zdążyli przeładować broń; choć walczyli jak mężczyźni, mieliśmy nad nimi przewagę, i po pięciu minutach walka dobiegła końca. Mój Boże! Nigdy wcześniej nie widziałem takiej jatki! Prendergast szalał niczym wcielony diabeł, chwytał żołnierzy, jakby byli dziećmi, i ciskał ich za burtę, żywych czy martwych. Był tam bardzo ciężko ranny sierżant, który ciągle płynął przed siebie i przez zaskakująco długi czas utrzymywał się na powierzchni, dopóki ktoś z litości nie przestrzelił mu głowy.

Gdy walka dobiegła końca, przy życiu nie pozostał żaden z naszych przeciwników oprócz strażników, matów i doktora. To właśnie oni stali się przyczyną wielkiej kłótni, jaka się rozpętała. Byliśmy bardzo szczęśliwi, że odzyskaliśmy wolność, jednak nie chcieliśmy mieć na sumieniu dalszych morderstw. Zabijać uzbrojonych w muszkiety żołnierzy to jedno, ale stać obok i patrzeć, jak z zimną krwią morduje się ludzi, to zupełnie coś innego. Ośmiu z nas, pięciu skazańców i trzech marynarzy, stwierdziło, że nie zamierzamy brać w tym udziału. Nic jednak nie było w stanie przekonać Prendergasta i tych, którzy byli po jego stronie. Twierdził, że możemy czuć się bezpiecznie tylko wówczas, gdy ukończymy tę brudną robotę, i oświadczył, że nie zamierza pozostawić przy życiu nikogo, kto mógłby zjawić się w sądzie. O mały włos nie podzieliliśmy losu naszych jeńców, w końcu jednak Prendergast oświadczył, że jeśli chcemy, możemy wziąć szalupę i odpłynąć.

Przyjęliśmy tę propozycję z wielką ulgą, bo robiło nam się już słabo od tej krwi, i dobrze wiedzieliśmy, że nim to wszystko się skończy, sytuacja znacznie się pogorszy. Każdy z nas dostał marynarskie ubranie, a do łodzi wrzucono beczułkę wody, dwie baryłki - jedną z prowiantem, a drugą z sucharami - oraz kompas. Prendergast dał nam też mapę, nakazując, że mamy mówić, iż jesteśmy rozbitkami ze statku, który zatonął na piętnastym stopniu szerokości północnej i dwudziestym stopniu długości zachodniej, a potem przeciął linę i pozwolił nam odpłynąć.

A teraz, mój drogi synu, dochodzę do najbardziej zaskakującej części mojej historii. Marynarze podciągnęli na czas walki żagiel na fokrei, ale teraz, gdy odpływaliśmy, znów go opuścili, i brygantyna zaczęła się od nas oddalać, ponieważ z północnego wschodu powiał lekki wiatr. Nasza łódź unosiła się i opadała na ogromnych falach, a Evans i ja, jako najbardziej wykształceni z całej jej załogi, siedzieliśmy nad mapami, ustalając naszą pozycję i rozważając, do którego brzegu należy się skierować. Nie było to łatwe zadanie, bo Zielony Przylądek znajdował się jakieś pięćset mil na północ od nas, zaś wybrzeże Afryki - mniej więcej siedemset mil na wschód. A ponieważ wiatr wiał w kierunku północnym, doszliśmy do wniosku, że najlepszym rozwiązaniem będzie żeglowanie w kierunku Sierra Leone, i w tamtą stronę się skierowaliśmy. Tymczasem brygantyna znikała już prawie po naszej sterburcie. Gdy na nią patrzyliśmy, ujrzeliśmy nagle chmurę czarnego dymu, wyrastającą nad linią horyzontu niczym monstrualne drzewo. Chwilę później do naszych uszu dobiegł huk, głośny niczym uderzenie pioruna, a gdy dym się nieco rozwiał, nie pozostał nawet ślad po „Glorii Scott”. W jednej chwili zawróciliśmy naszą łódź i z całych sił popłynęliśmy do miejsca katastrofy, o której świadczyły

wciąż unoszące się na wodzie pozostałości.

Nim dotarliśmy na miejsce, upłynęła cała godzina, zaczęliśmy więc się obawiać, że przybyliśmy za późno, by kogokolwiek uratować. Roztrzaskana szalupa, parę skrzyń i drewniane fragmenty omasztowania unoszące się i opadające na falach wskazały nam miejsce, gdzie zatonął statek. Nie dostrzegliśmy ani śladu życia, więc zrozpaczeni zawróciliśmy. Wtedy jednak usłyszeliśmy wołanie o pomoc i w pewnej odległości dostrzegliśmy fragment wraku, którego kurczowo trzymał się jakiś mężczyzna. Gdy wciągnęliśmy go na pokład szalupy, okazało się, że to młody marynarz o nazwisku Hudson, tak poparzony i wyczerpany, że aż do następnego poranka nie był w stanie opowiedzieć nam, co się stało.

Przypuszczam, że po tym jak odpłynęliśmy, Prendergast i jego banda zaczęli zabijać pozostałych przy życiu jeńców. Najpierw zastrzelili dwóch strażników i wyrzucili ich ciała za burtę. Podobny los spotkał też trzeciego mata. Potem Prendergast zszedł na międzypokład i własnymi rękoma poderżnął gardło biednemu lekarzowi. Kiedy pierwszy mat, odważny i energiczny człowiek, zobaczył zbliżającego się do niego skazańca z zakrwawionym nożem w ręce, uwolnił się z więzów, które jakimś cudem udało mu się poluzować, rzucił się biegiem przez pokład i wskoczył do pomieszczeń na rufie. Dwunastu więźniów z pistoletami w rękach znalazło go z pudełkiem zapałek w dłoni siedzącego nad otwartą beczką prochu, jedną ze stu przewożonych na pokładzie. Krzyknął, że jeśli ktokolwiek spróbuje mu coś zrobić, wysadzi statek w powietrze. Chwilę później doszło do eksplozji, ale Hudson był przekonany, że spowodowała ją raczej jakaś zabłąkana kula któregoś ze skazańców niż zapałka rzucona przez mata. W każdym razie niezależnie od prawdziwej przyczyny był to koniec „Glorii Scott” i całej tej hałastry, która ją przejęła.

Mój drogi chłopcze, tak pokrótce przedstawia się ta straszliwa historia, w którą byłem zamieszany. Następnego dnia wziął nas na pokład bryg „Hotspur” płynący do Australii, a jego kapitan bez problemu uwierzył, że jesteśmy rozbitkami, którym udało się przetrwać po zatonięciu statku pasażerskiego. Admiralicja doszła do wniosku, że „Gloria Scott” zaginęła gdzieś na morzu; jej prawdziwy los na zawsze pozostał tajemnicą. Po spokojnej podróży „Hotspur” wysadził nas w Sydney, gdzie obaj z Evansem zmieniliśmy nazwiska i udaliśmy się na złotonośne pola. Znaleźliśmy się w tłumie przybyszy z całego świata, dzięki czemu bez problemu zatraciliśmy naszą poprzednią tożsamość. Reszty nie muszę już opowiadać. Świetnie nam się powodziło, podróżowaliśmy po świecie, a potem powróciliśmy do Anglii jako zamożni mieszkańcy kolonii i nabyliśmy posiadłości ziemskie. Przez ponad dwadzieścia lat wiedliśmy spokojne i pożyteczne życie, mając nadzieję, że nasza przeszłość została na zawsze pogrzebana. Wyobraź więc sobie, co musiałem czuć, gdy ujrzałem tego marynarza, który do nas przyszedł. Natychmiast rozpoznałem w nim człowieka, którego uratowaliśmy z wraku. W jakiś sposób udało mu się nas wyśledzić i odnaleźć i postanowił sobie, że nas zastraszy. Teraz pojmujesz już pewnie, dlaczego starałem się go nie drażnić, i w pewnej mierze rozumiesz lęk, który mnie prześladuje od czasu, gdy Hudson zostawił mnie w spokoju i udał się z pogróżkami do swojej drugiej ofiary.

Poniżej napisano pismem tak chwiejnym, że ledwie można było je odczytać:

Beddoes napisał szyfrem, że H. wszystko wyśpiewał. Słodki Boże, zlituj się nad naszymi duszami!

Właśnie taką dramatyczną historię odczytałem tamtej nocy młodemu Trevorowi. Gdy mój druh ją usłyszał, był załamany. Wyjechał potem do Teraju, gdzie został plantatorem herbaty. Podobno dobrze mu się tam wiedzie. Jeśli chodzi o marynarza i Beddoesa, nie słyszano o nich więcej od dnia, w którym został wysłany list z ostrzeżeniem. Obaj zniknęli, zupełnie jakby rozpłynęli się w powietrzu. Nikt też nie złożył doniesienia na policji, a to oznacza, że Beddoes uznał pogróżkę Hudsona za czyn już dokonany. Ktoś widział Hudsona, jak kręcił się po okolicy, a policja podejrzewa, że musiał zabić Beddoesa i uciec. Jeśli o mnie chodzi, jestem przeświadczony, że było dokładnie na odwrót. Najprawdopodobniej to Beddoes, doprowadzony do ostateczności, pewny, że go zdradzono, zemścił się na Hudsonie, a następnie zbiegł z kraju, zabierając ze sobą tyle pieniędzy, ile udało mu się zgromadzić. Takie są fakty w tej sprawie, mój drogi Watsonie; jeśli więc uznasz, że warto je zamieścić w twojej kronice, są teraz do twojej dyspozycji. Zrób z nimi, co tylko zechcesz.

Rozdział piąty

Rytuał Musgrave’ów


Mój przyjaciel Sherlock Holmes miał niezwykle precyzyjny i usystematyzowany sposób myślenia; ubierał się raczej zwyczajnie i skromnie. Niemniej był jednym z najgorszych bałaganiarzy, jakiego kiedykolwiek poznałem. I bynajmniej nie chodzi o to, że moje przyzwyczajenia w tym względzie można by uznać za konwencjonalne. Trudy i niebezpieczeństwa pracy w Afganistanie, w połączeniu z moimi artystycznymi skłonnościami, sprawiły, że podchodzę do porządku znacznie swobodniej, niż przystoi lekarzowi. W moim przypadku istnieją pewne granice. Kiedy jednak widzę człowieka, który trzyma swoje cygara w koszu na węgiel, tytoń w czubku perskiego pantofla, a listy, na które jeszcze nie odpowiedział, przybija scyzorykiem do drewnianej półki nad kominkiem, zaczynam wierzyć, że sam jestem niezwykle pedantyczny. Zawsze byłem zdania, że ćwiczenia w strzelaniu z pistoletu odbywają się z reguły na wolnym powietrzu. Pewnego razu gdy Holmes znajdował się w tym dziwnym nastroju, w jaki od czasu do czasu popadał, zastałem go siedzącego w fotelu z palcem na spuście i setką naboi Boxera pod ręką. Strzelając na wprost, ozdabiał przeciwległą ścianę dziurami po kulach, które utworzyły litery V.R.2 tchnące patriotyzmem. Wierzcie mi, nie skorzystały na tym ani atmosfera, ani wygląd naszego pokoju.

W naszym mieszkaniu zawsze walało się mnóstwo chemikaliów i najróżniejszych przedmiotów związanych z przestępstwami, których rozwikłaniem zajmował się Holmes. Przedmioty te w jakiś niewytłumaczalny sposób odnajdywały się w nieprawdopodobnych miejscach, na przykład w maselniczce, albo gdzieś, gdzie jeszcze trudniej było się ich spodziewać. Najbardziej jednak drażniły mnie papierzyska. Holmesa przerażała myśl, że jego dokumenty - zwłaszcza te, które były związane z wcześniejszymi sprawami - mogą ulec zniszczeniu, jednak tylko raz w roku lub raz na dwa lata znajdował w sobie tyle energii, by je skatalogować i uporządkować. Zresztą, jak już gdzieś pisałem w tych dość chaotycznych wspomnieniach, po okresach przypływu ogromnej energii i pasji, kiedy to mój przyjaciel dokonywał swych największych czynów kojarzonych później z jego nazwiskiem, zawsze następowały w jego życiu stany apatii. Wówczas przez całe dnie leżał na sofie ze swoimi skrzypcami, otoczony stertami książek, i rzadko kiedy ruszał się z miejsca, a jeśli już, to co najwyżej po to, by podejść do stołu. W ten sposób papiery gromadziły się z miesiąca na miesiąc, aż w końcu każdy zakątek pokoju zawalony był stertami rękopisów, których pod żadnym pozorem nie można było spalić i których nikt nie miał prawa ruszyć z wyjątkiem ich właściciela. Pewnego zimowego wieczoru, kiedy razem siedzieliśmy przy kominku, zasugerowałem mu, żeby - gdy już skończy wklejać wycinki do swojej księgi złotych myśli -wykorzystał kolejne dwie godziny i trochę się postarał, aby w naszym mieszkaniu dało się żyć. Holmes nie mógł zaprzeczyć słuszności mojej prośby, więc z żałosną miną poszedł do sypialni, a po chwili wrócił, wlokąc wielkie blaszane pudło. Postawił je na podłodze pośrodku pokoju i, przysiadając przed nim na stołku, zdjął pokrywę. Zobaczyłem, że w jednej trzeciej zapełnione już było stosem papierów w postaci pakietów, powiązanych czerwoną taśmą.

- Sporo tutaj spraw, Watsonie - powiedział, patrząc na mnie z szelmowską miną. - Coś mi się wydaje, że gdybyś wiedział o wszystkim, co kryje się w tym pudle, błagałbyś mnie, bym kilka z nich stamtąd wyjął, zamiast wkładać kolejne do środka.

- A więc to są zapiski z twoich pierwszych spraw? - spytałem. - Już wiele razy pragnąłem sie do nich dorwać.

- Tak, mój drogi. Wszystko to zostało spisane wcześniej, jeszcze zanim pojawił się mój biograf, aby mnie uwiecznić - czule, jakby pieszczotliwie brał do rąk pakiet po pakiecie. - Nie są to świadectwa samych sukcesów, Watsonie - powiedział - ale zdarzały się wśród nich niezłe zagadki. Oto relacja dotycząca morderstw z Tarleton i sprawa Vamberry’ego, handlarza winem, oraz przygoda ze starą Rosjanką i dziwna sprawa kuli z aluminium. No i jeszcze pełne sprawozdanie o kulawym Ricolettim i jego paskudnej żonie. A tutaj. O, tutaj mamy coś, co naprawdę wymagało sporego wysiłku.

Włożył rękę do pudła, sięgając aż do jego dna, i wydobył z niego małą drewnianą szkatułkę z przesuwanym wiekiem, taką, w jakich dzieci trzymają zwykle swoje drobiazgi. Wyciągnął ze środka zmięty kawałek papieru, staroświecki mosiężny klucz, drewniany kołek z przymocowanym do niego kłębkiem sznurka i trzy stare, przeżarte rdzą metalowe krążki.

- No i co, mój drogi? Co o tym sądzisz? - spytał, uśmiechając się na widok mojej miny.

- To doprawdy przedziwna kolekcja.

- Niewątpliwie przedziwna, a związana z nią historia wyda ci się jeszcze dziwniejsza.

- A więc te przedmioty mają jakąś historię?

- Owszem, i to jaką! Można śmiało powiedzieć, że same stanowią historię.

- Co przez to rozumiesz?

Biorąc przedmioty do ręki, jeden po drugim, Sherlock Holmes ułożył je wzdłuż krawędzi stołu. Potem uniósł się z taboretu, usiadł wygodnie na krześle i przyglądał im się przez chwilę z błyskiem satysfakcji w oku.

- Te rzeczy tutaj - powiedział - to jedyne pamiątki, które przypominają mi o rytuale Musgrave’ów.

Już kilka razy słyszałem, jak wspominał o tej sprawie, nie sądziłem jednak, że kiedykolwiek uda mi się poznać szczegóły.

- Sprawiłbyś mi ogromną przyjemność - powiedziałem - gdybyś mi o tym opowiedział.

- I pozostawił śmieci tam, gdzie są? - zawołał z psotnym błyskiem w oku. - Bądź co bądź, Watsonie, twoje zamiłowanie do porządku zbytnio na tym nie ucierpi, ja zaś bardzo się ucieszę, jeśli dodasz tę sprawę do swoich pamiętników. Pewne aspekty czynią ją całkowicie wyjątkową w historii kryminologii, i to nie tylko w Anglii, lecz również - jak sądzę - w innych krajach. Lista moich osiągnięć z pewnością nie byłaby kompletna, gdyby nie znalazła się w niej relacja z tej tak bardzo dziwnej przygody.

Jak zapewne pamiętasz, to sprawa statku „Gloria Scott” i moja rozmowa z tym nieszczęsnym człowiekiem, którego losy streściłem, po raz pierwszy zwróciły moją uwagę na zawód detektywa, jaki miał się potem stać istotą mojego życia. Znasz mnie teraz, kiedy moje nazwisko stało się już rozpoznawalne, a zarówno policja, jak i opinia publiczna uznają mnie za ostatnią instancję w trudnych do rozwiązania przypadkach. Nawet kiedy mnie poznałeś, w czasach gdy zajmowałem się sprawą, którą upamiętniłeś jako „Studium w szkarłacie”, miałem już znaczne, choć niezbyt lukratywne osiągnięcia. W związku z tym nie zdajesz sobie pewnie sprawy, jak ciężko mi było na początku i jak długo musiałem czekać, nim zdołałem poczynić jakiekolwiek postępy w mojej profesji.

Gdy po raz pierwszy przyjechałem do Londynu, wynająłem kwaterę przy Montague Street, kilka kroków od British Museum. Tam czekałem na swoją szansę, wypełniając wolny czas, którego miałem w nadmiarze, zgłębianiem wszystkich dziedzin wiedzy, jakie mogłyby się przydać w mym fachu. Od czasu do czasu trafiały się jakieś sprawy, które podrzucali mi głównie byli koledzy ze studiów, bo w ostatnich latach, jakie spędziłem na uniwersytecie, zrobiło się dość głośno o mnie i o moich metodach. Trzecią z tych spraw był rytuał Musgrave’ów, i to właśnie dzięki zainteresowaniu, jakie wzbudził przedziwny łańcuch wydarzeń, oraz dzięki sprawom ogromnej wagi, których dotyczył, udało mi się uczynić pierwszy krok w kierunku zdobycia mojej obecnej pozycji.

Reginald Musgrave uczęszczał do tego samego college’u co ja; nawiązałem z nim luźną znajomość. Nie był zbyt lubiany przez innych studentów, choć zawsze odnosiłem wrażenie, że to, co uznawano za jego dumę, było raczej próbą ukrycia całkowitego braku pewności siebie. Szczupły, z zadartym nosem i wielkimi oczami sprawiał wrażenie arystokraty. Świadczył o tym również jego styl bycia. Faktycznie był potomkiem jednego z najstarszych rodów w królestwie, mimo że należał do linii, która wyodrębniła się z północnych Musgrave’ów mniej więcej około szesnastego wieku i objęła włości w zachodnim Sussex; dwór Hurlstone jest prawdopodobnie najstarszym zamieszkanym budynkiem w hrabstwie.

Patrząc na Reginalda, można było odnieść wrażenie, że uosabia miejsce, w którym się urodził. Zawsze gdy widziałem jego bladą bystrą twarz, sposób, w jaki trzymał głowę, przychodziły mi na myśl szare sklepienia, wielodzielne okna i ogólny widok tej szacownej wiekowej siedziby. Pamiętam, że rozmawialiśmy kilkakrotnie; wyrażał wówczas wielkie zainteresowanie moimi metodami obserwacji i wnioskowania.

Nie widziałem go przez cztery lata aż do dnia, gdy pewnego ranka wszedł do mojego pokoju przy Montague Street. Niewiele się zmienił. Był modnie ubrany (zawsze wyglądał jak dandys), zachował także ten sam spokojny uprzejmy sposób bycia, który wcześniej go wyróżniał.

- Ijak ci się wiedzie, Musgrave? - spytałem, gdy już serdecznie uścisnęliśmy sobie

dłonie.

- Pewnie słyszałeś o śmierci mojego biednego ojca - powiedział. - Pochowaliśmy go jakieś dwa lata temu. Od tego czasu musiałem oczywiście zarządzać posiadłością Hurlstone, a ponieważ jestem również posłem z mojego regionu, zostaje mi niewiele czasu dla siebie. Ty zaś, Holmesie, jak widać, postanowiłeś zrobić praktyczny użytek z tych zdolności, którymi niegdyś wprawiałeś mnie w osłupienie.

- Tak - odparłem. - Zdecydowałem się żyć z mojego intelektu.

- Ogromnie się cieszę, że to słyszę, bo w tej chwili twoja rada byłaby dla mnie nieoceniona. W Hurlstone dzieją się ostatnio dziwne rzeczy, a policji jak dotąd nie udało się niczego wyjaśnić. Doprawdy, to przedziwne i niewytłumaczalne zdarzenia.

Możesz sobie wyobrazić, Watsonie, jak uważnie go słuchałem, ponieważ szansa, na którą tak liczyłem przez wszystkie miesiące bezczynności, nagle znalazła się w zasięgu ręki. W głębi serca byłem przekonany, że powiedzie mi się tam, gdzie innym się nie udało, i że teraz będę miał możliwość się sprawdzić.

- Proszę, opowiedz o tym w szczegółach! - zaproponowałem.

Reginald Musgrave usiadł naprzeciwko mnie i zapalił papierosa, którym go poczęstowałem.

- Powinieneś wiedzieć, że choć sam jestem kawalerem, muszę utrzymywać w Hurlstone wielu służących. To stary wielki dom pełen zakamarków, i trzeba włożyć dużo wysiłku, żeby się nim zajmować. Muszę dbać o niezbędne naprawy, a w sezonie polowań na bażanty zazwyczaj zjeżdżają goście, dlatego posiadanie licznej służby jest konieczne. Mam łącznie osiem pokojówek, kucharza, kamerdynera, dwóch lokajów i chłopaka na posyłki. Oczywiście stajniami i ogrodem zajmuje się dodatkowy personel.

Spośród wszystkich tych osób najdłużej pracował u nas kamerdyner Brunton. Kiedy zatrudniał go mój ojciec, był jeszcze młodym nauczycielem, który nie mógł sobie znaleźć miejsca w świecie. Jego silny charakter i mnóstwo energii sprawiły, że szybko stał się dla nas kimś niezastąpionym. To rosły przystojny mężczyzna o pięknym wysokim czole; choć był z nami od dwudziestu lat, w tej chwili ma nie więcej niż czterdzieści. Mając na uwadze jego osobiste zalety i niezwykłe uzdolnienia - zna kilka języków i gra na niemal wszystkich instrumentach -zawsze się dziwiłem, że zadowala go takie stanowisko. Przypuszczam jednak, że Bruntonowi było po prostu wygodnie i brakowało mu motywacji, by dokonać w swym życiu jakichś zmian. Tak czy owak wszyscy nasi goście na zawsze zapamiętają kamerdynera z Hurlstone.

Ten wzór wszelakich cnót miał jednak pewną wadę. Był prawdziwym Don Juanem, a jak sobie zapewne wyobrażasz, dla człowieka jego pokroju nie trudno było o miłosne podboje w tym cichym wiejskim zakątku. Kiedy miał żonę, wszystko było w porządku, ale odkąd owdowiał, bezustannie przysparza nam kłopotów. Kilka miesięcy temu wszyscy mieliśmy nadzieję, że znów się ustatkuje, ponieważ zaręczył się z Rachel Howells, naszą drugą pokojówką. Potem jednak ją porzucił i wdał się w romans z Janet Tregellis, córką głównego leśniczego. Rachel, która, nawiasem mówiąc, jest bardzo dobrą dziewczyną, obdarzoną ognistym walijskim temperamentem, ciężko się rozchorowała na zapalenie opon mózgowych i teraz snuje się po domu, a raczej snuła się aż do wczoraj, niczym wspomnienie dawnej siebie. To był nasz pierwszy dramat w Hurlstone. Potem jednak zszedł na plan dalszy, pojawił się bowiem drugi problem, a całą sprawę poprzedziło zwolnienie Bruntona.

A oto jak do tego doszło. Wspominałem już, że kamerdyner był niezwykle inteligentnym człowiekiem, i to właśnie jego inteligencja doprowadziła go do zguby, ponieważ wygląda na to, iż zaczął nadmiernie ciekawić się sprawami, którymi nie powinien się interesować. Nie miałem pojęcia, jak bardzo się w to zaangażował, dopóki nadzwyczajny zbieg okoliczności nie otworzył mi oczu.

Wspominałem już, że dom jest pełen zakamarków. Pewnego dnia, w zeszłym tygodniu, a dokładniej mówiąc w czwartkową noc, nie mogłem zasnąć, gdyż byłem na tyle głupi, że po kolacji wypiłem filiżankę mocnej czarnej kawy. Kiedy o drugiej nad ranem wciąż jeszcze przewracałem się z boku na bok i przestałem wierzyć w to, że zasnę, wstałem, zapaliłem świecę i postanowiłem dokończyć pewną powieść. Książkę, jak się okazało, zostawiłem w sali bilardowej, włożyłem zatem szlafrok i poszedłem tam.

Żeby dojść do sali bilardowej, trzeba zejść piętro niżej, a następnie przejść korytarzem prowadzącym do biblioteki i zbrojowni. Nie wyobrażasz sobie, jak byłem zaskoczony, gdy w głębi korytarza dostrzegłem spoza uchylonych drzwi biblioteki migoczące światło. Osobiście zgasiłem tam lampę i zamknąłem drzwi, nim udałem się na spoczynek.

Rzecz jasna najpierw przyszło mi do głowy, że może to jacyś włamywacze. Ściany korytarzy w Hurlstone zdobi wiele trofeów i starej broni. Wybrałem sobie topór bojowy, a potem, odstawiwszy świecę, podkradłem się na palcach i zajrzałem przez uchylone drzwi.

W bibliotece znajdował się kamerdyner Brunton. Siedział w fotelu, trzymając na kolanie kartkę papieru, która wyglądał jak fragment mapy. Podparł ręką głowę, zagłębiony w rozmyślaniach. Stałem tak oniemiały ze zdumienia, obserwując go spoza kręgu światła. Cienka świeczka na brzegu stołu rzucała zaledwie słabe światło, było jednak na tyle jasno, że zauważyłem, iż był całkowicie ubrany. Nagle wstał z fotela, podszedł do komody stojącej z boku, przekręcił klucz i otworzył jedną z szuflad. Wyjął stamtąd jakiś papier, wrócił do swojego fotela, rozłożył ten papier na stole obok świeczki i zaczął niezwykle wnikliwie studiować. Byłem tak wzburzony, widząc, jak potajemnie czyta nasze rodowe dokumenty, że otworzyłem szeroko drzwi i zatrzymałem się na progu pokoju. Brunton podniósł wzrok i dostrzegł mnie. Z twarzą pobladłą z przerażenia skoczył na równe nogi i wsunął do kieszeni na piersi przypominający mapę dokument, któremu jeszcze przed chwilą tak uważnie się przyglądał.

- A więc to tak! - powiedziałem. - Tak nam odpłacasz za zaufanie, jakim cię obdarzyliśmy. Jutro masz opuścić ten dom!

Ukłonił się i z miną całkowicie zdruzgotanego człowieka bez słowa przemknął obok mnie. Świeczka nadal stała na stole, i w jej świetle spojrzałem na arkusz, który Brunton wyjął z komody. Ku mojemu zdumieniu nie było to nic ważnego, a jedynie kopia pytań i odpowiedzi dotyczących pewnego starego dziwacznego obrządku, zwanego rytuałem Musgrave’ów. To nasza rodowa ceremonia, w której od stuleci każdy Musgrave, wkraczający w wiek męski, musiał uczestniczyć. Ta rodzinna tradycja, podobnie jak nasze tarcze herbowe czy okrzyki bojowe, być może zainteresowałaby archeologa, ale nie ma absolutnie żadnego praktycznego zastosowania.

- Później jeszcze wrócimy do tego dokumentu - powiedziałem.

- Jeśli sądzisz, że to naprawdę konieczne - odparł z wahaniem w głosie. - Pozwól jednak, że opowiem ci, co było dalej. Zamknąłem komodę, używając klucza, który zostawił Brunton, i odwróciłem się, mając zamiar wyjść z biblioteki, lecz z zaskoczeniem odkryłem, że kamerdyner wrócił i stoi przede mną.

- Panie Musgrave, sir. - wykrztusił głosem ochrypłym z emocji. - Nie zniosę takiej hańby. Zawsze byłem dumny z tego, co robię w życiu, i taka hańba mnie zabije. Będzie pan miał moją śmierć na sumieniu. Na pewno tak się stanie, jeśli wpadnę w rozpacz. Gdy po tym, co się stało, nie chce mnie pan więcej widzieć, to, na Boga, proszę mi dać wypowiedzenie, a ja odejdę za miesiąc, tak jakby z własnej woli. To będę w stanie znieść, panie Musgrave. Ale nie przeżyję, jeśli pan mnie wyrzuci, i wszyscy ci, których tak dobrze znam i którzy znają mnie, dowiedzą się o tym.

- Nie zasługujesz na takie względy, Brunton - odparłem. - Postąpiłeś doprawdy haniebnie. Jednakże, skoro tak długo służyłeś naszej rodzinie, nie zamierzam cię publicznie kompromitować. Miesiąc to za długo. Wynieś się stąd za tydzień i podaj taki powód, jaki chcesz.

- Już za tydzień, sir? - zawołał zrozpaczonym głosem. - Za dwa tygodnie. Chociaż za dwa tygodnie!

- Tydzień - powtórzyłem. - I możesz uznać, że obszedłem się z tobą wyjątkowo łagodnie.

Wtedy kamerdyner, który sprawiał wrażenie przybitego, oddalił się z opuszczoną głową, ja zaś zgasiłem świecę i wróciłem do swego pokoju.

Przez kolejne dwa dni Brunton niezwykle sumiennie wykonywał swoje obowiązki. Nie czyniłem żadnych aluzji do tego, co się stało, i z pewnym zaciekawieniem czekałem, chcąc się przekonać, w jaki sposób zamierza ukryć swą hańbę. Jednak trzeciego dnia nie pojawił się po śniadaniu, tak jak to zazwyczaj czynił, abym udzielił mu instrukcji na cały dzień. Gdy wyszedłem z jadalni, natknąłem się na tę pokojówkę Rachel Howells. Już ci wspominałem, że dopiero co doszła do siebie po ciężkiej chorobie, a wyglądała tak blado i słabo, że zganiłem ją za to, że już przyszła do pracy.

- Powinnaś leżeć w łóżku - powiedziałem. - Wrócisz do swych obowiązków, kiedy dojdziesz do siebie.

Spojrzała na mnie z tak dziwnym wyrazem twarzy, iż zacząłem podejrzewać, że choroba uszkodziła jej mózg.

- Już nic mi nie jest, panie Musgrave - odpowiedziała.

- Zobaczymy, co na to powie lekarz - odparłem. - Teraz natychmiast przerwij pracę, a kiedy będziesz szła na dół, powiedz Bruntonowi, że chcę go widzieć.

- Kamerdyner odszedł - powiedziała.

- Odszedł? Dokąd odszedł?

- On odszedł. Nikt go nie widział. Nie ma go w jego pokoju. O tak, odszedł! Odszedł!

Gwałtownie oparła się plecami o ścianę i wybuchnęła histerycznym śmiechem;

przerażony tą nagłą reakcją, popędziłem, aby przywołać dzwonkiem pomoc.

Wrzeszczącą i szlochającą dziewczynę zaprowadzono do jej pokoju, ja natomiast próbowałem znaleźć Bruntona. Nie było żadnych wątpliwości co do tego, że zniknął. Nocą w jego łóżku nikt nie spał. Nikt go też nie widział, odkąd poprzedniego wieczoru udał się na spoczynek. A jednak trudno było ustalić, w jaki sposób opuścił dom, bo rano wszystkie okna i drzwi były pozamykane od wewnątrz. W pokoju zostały jego ubrania, zegarek, a nawet pieniądze. Brakowało tylko czarnego garnituru, który zazwyczaj nosił. Zniknęły również jego pantofle, zostawił natomiast buty. A więc dokąd w samym środku nocy mógł się udać kamerdyner Brunton, i co takiego mogło się z nim teraz dziać?

Oczywiście przeszukaliśmy dom od piwnicy aż po strych, nie znaleźliśmy jednak niczego, nawet najmniejszego śladu. Jak już mówiłem, ten stary dom to prawdziwy labirynt, zwłaszcza jego najstarsze skrzydło, w którym obecnie nikt nie mieszka. Przetrząsnęliśmy i tam każde pomieszczenie i piwnice, ale nie natknęliśmy się na żaden ślad zaginionego. Wydawało mi się niemożliwe, by Brunton mógł odejść, zostawiając cały swój dobytek, a z drugiej strony, gdzież mógł się podziać?

Wezwałem miejscową policję, nic to jednak nie dało. Poprzedniej nocy padał deszcz, i grunt był mokry. Obejrzeliśmy dokładnie trawnik i wszystkie ścieżki wokół domu, lecz

na próżno.

Tak właśnie miały się sprawy, kiedy nowe wydarzenia spowodowały, że rozwiązanie tej pierwszej zagadki odeszło na plan dalszy.

Przez dwa dni Rachel Howells była tak ciężko chora - na przemian majaczyła i dostawała ataków histerii - że trzeba było zatrudnić pielęgniarkę, która czuwała nad nią w nocy. Trzeciej nocy po zniknięciu Bruntona pielęgniarka, przekonawszy się, że jej pacjentka spokojnie śpi, zdrzemnęła się w fotelu. Gdy obudziła się nad ranem, odkryła, że łóżko jest puste, okno otwarte, i nigdzie nie ma ani śladu chorej. Natychmiast mnie obudzono, i wraz z dwoma lokajami ruszyłem niezwłocznie na poszukiwania zaginionej dziewczyny. Nietrudno było ustalić kierunek, w którym się udała, bo ślady prowadziły spod samego okna przez trawnik na brzeg jeziora, gdzie znikały przy żwirowanej dróżce prowadzącej poza teren posiadłości. Jezioro ma w tym miejscu osiem stóp głębokości, i wyobrażasz sobie zapewne, co czuliśmy, widząc, że ślady tej biednej obłąkanej dziewczyny urywały się nad jego brzegiem.

Oczywiście od razu chwyciliśmy za drągi i rozpoczęliśmy poszukiwania zwłok, nie natrafiliśmy jednak na ciało. Wyciągnęliśmy natomiast na powierzchnię coś zupełnie nieoczekiwanego. Była to płócienna torba zawierająca mnóstwo starych zardzewiałych i odbarwionych metalowych krążków oraz kilka matowych kamyków i kawałków szkła. To przedziwne znalezisko było wszystkim, co wyłowiliśmy z jeziora, i choć wczoraj szukaliśmy dziewczyny, przetrząsnąwszy wszystko dookoła, nie natrafiliśmy na żaden ślad Rachel Howells ani Richarda Bruntona. Policja z hrabstwa odchodzi już od zmysłów, dlatego teraz zwracam się do ciebie, jesteś moją ostatnią deską ratunku.

Wyobrażasz sobie zapewne, Watsonie, jak skwapliwie słuchałem opowieści o tym przedziwnym ciągu zdarzeń. Próbowałem je do siebie dopasować i znaleźć jakiś wspólny motyw, który mógłby je wszystkie połączyć. Kamerdyner przepadł. Dziewczyna przepadła. Dziewczyna kochała kamerdynera, później jednak miała powody, aby go znienawidzić. W jej żyłach płynęła namiętna, ognista walijska krew. Była strasznie wzburzona bezpośrednio po zniknięciu Bruntona. Wrzuciła do jeziora torbę z jakąś dziwną zawartością. Wszystkie te okoliczności należało wziąć pod uwagę, a jednak żaden z nich nie wyjaśniał sedna sprawy. Co zapoczątkowało tę historię? Tam właśnie znajdował się koniec tej splątanej nici.

- Muszę zobaczyć ten dokument, Musgrave - powiedziałem. - Ten, do którego twój kamerdyner tak bardzo chciał zajrzeć, mimo że ryzykował utratą posady.

- Ech, ten nasz rytuał. Jest dość absurdalny - odparł. - Na jego usprawiedliwienie można powiedzieć tylko tyle, że jest strasznie stary. Mam tutaj kopię pytań i odpowiedzi, skoro chcesz rzucić na nie okiem.

Podał mi ten arkusz papieru, który trzymam teraz przed sobą. Watsonie, to jest właśnie ów przedziwny katechizm, któremu musiał się podporządkować każdy Musgrave, kiedy dorastał i stawał się dziedzicem posiadłości. Odczytam ci pytania i odpowiedzi, tak jak je spisano.

- Do kogo to należało?

- Do tego, który odszedł.

- Kto to otrzyma?

- Ten, który nadejdzie.

- Gdzie było słońce?

- Było nad dębem.

- Gdzie był cień?

- Był pod wiązem.

- Jak stawiano kroki?

- Na północ dziesięć i dziesięć, na wschód pięć i pięć, na południe dwa i dwa, na zachód jeden i jeden i poniżej.

- Co za to oddamy?

- Wszystko co nasze.

- Dlaczego mamy to oddać?

- Przez wzgląd na zaufanie.

- Na oryginale nie było daty, ale wnosząc z pisowni, pochodzi z połowy siedemnastego wieku - zauważył Musgrave. - Obawiam się jednak, że ten stary dokument niewiele ci pomoże w rozwiązaniu zagadki.

- Przynajmniej - odparłem - otwiera nam drogę do kolejnej, i to nawet ciekawszej niż ta pierwsza. Niewykluczone, iż okaże się, że rozwiązanie jednej zagadki będzie też rozwiązaniem drugiej. Wybacz mi to, co powiem, Musgrave, ale odnoszę wrażenie, że wasz kamerdyner był niezwykle bystrym człowiekiem i rozumiał ten rytuał lepiej niż dziesięć pokoleń jego panów.

- Ledwie za tobą nadążam - stwierdził Musgrave. - Wydaje mi się, że ten papier nie ma żadnego praktycznego znaczenia.

- No cóż, mnie zaś wydaje się niezwykle praktyczny, i ośmielę się stwierdzić, że Brunton podzielał ten sam pogląd. Prawdopodobnie widział już ten dokument wcześniej, nim przyłapałeś go tamtej nocy.

- To bardzo możliwe. Nigdy go nie ukrywaliśmy.

- Sądzę, że chciał po prostu odświeżyć sobie pamięć. Jak rozumiem, miał jakąś mapę, którą porównywał z manuskryptem, i wetknął do kieszeni, kiedy się zjawiłeś.

- To prawda. Ale co on mógł mieć wspólnego z naszym starym rodzinnym zwyczajem, i co oznaczają całe te podchody?

- Jestem przekonany, że bez trudu uda nam się to ustalić - odparłem. - Za twoim pozwoleniem, wsiądziemy w pierwszy pociąg do Sussex. Na miejscu zbadamy tę sprawę dokładnie.

Jeszcze tego samego popołudnia dotarliśmy do Hurlstone. Prawdopodobnie widziałeś zdjęcia i czytałeś opisy tej słynnej starej budowli, ograniczę więc swoją relację do przypomnienia, że wzniesiono ją na planie litery L, której dłuższe ramię stanowi nowoczesne skrzydło, krótsze zaś jest najstarszą częścią budowli. Nad niskimi drzwiami z ciężkim nadprożem, pośrodku starej części, wyryto dłutem datę „1607”, eksperci jednak są zgodni co do tego, że belki nośne i mury są w rzeczywistości znacznie starsze. Ponieważ w tej części budynku ściany są niezwykle grube, a okna maleńkie, w ubiegłym stuleciu członkowie rodu zdecydowali, że wybudują nowe skrzydło; stare miało być użytkowane - o ile w ogóle - jako magazyn i piwnice. Dom otoczony jest wspaniałym parkiem z pięknymi starymi drzewami. Nieopodal alejki leży jezioro, o którym wspominał Reginald, oddalone jakieś dwieście jardów od budynku.

Do tego czasu byłem już przekonany, Watsonie, że nie mieliśmy tu do czynienia z trzema odrębnymi tajemnicami, lecz tylko z jedną, i że jeśli uda mi się właściwie odczytać rytuał Musgrave’ów, natrafię na trop, dzięki któremu poznam prawdę o kamerdynerze Bruntonie i pokojówce Howells. Na tym więc skupiłem całą swoją energię. Dlaczego kamerdyner tak bardzo chciał zapamiętać tę starą ceremonię? Najwyraźniej dlatego, że dostrzegł w niej coś, co umknęło wszystkim pokoleniom dziedziców, i ze znajomości czego spodziewał się uzyskać jakieś osobiste korzyści. Czym w takim razie był ten rytuał i w jaki sposób wpłynął on na los Bruntona?

Po przeczytaniu manuskryptu stało się dla mnie całkowicie jasne, że wszystkie te liczby muszą się odnosić do jakiegoś miejsca, do którego czyniono aluzje w pozostałej części dokumentu, i że jeśli uda nam się to miejsce odnaleźć, będziemy już na dobrej drodze do odkrycia, jaki sekret dawni Musgrave’owie postanowili uwiecznić w tak dziwaczny sposób. Na początek mieliśmy dwa punkty odniesienia: dąb oraz wiąz. Jeśli chodzi o dąb, nie mogło tu być żadnych wątpliwości. Tuż przed domem, po lewej stronie podjazdu, stał prawdziwy patriarcha wśród dębów, jedno z najdostojniejszych drzew, jakie kiedykolwiek widziałem.

- Z pewnością stał tu już wówczas, gdy spisywano ten rytuał - powiedziałem, gdy go mijaliśmy.

- Najprawdopodobniej był tutaj już za czasów normańskiej inwazji - odparł Musgrave. -Ma w obwodzie dwadzieścia trzy stopy.

- A są tu jakieś stare wiązy? - spytałem.

- Tam dalej rósł kiedyś bardzo stary wiąz, ale dziesięć lat temu uderzył w niego piorun i musieliśmy go wyciąć.

- Czy widać jeszcze, gdzie kiedyś stał?

- O tak.

- I nie ma innych wiązów?

- Nie ma żadnych starych, jest za to mnóstwo buków.

- Chciałbym zobaczyć, gdzie rósł.

Podjechaliśmy tam dwukółką, a mój klient natychmiast, jeszcze zanim weszliśmy do domu, zaprowadził mnie do karpy na trawniku w miejscu, gdzie rósł niegdyś wiąz. Było to prawie w połowie drogi pomiędzy dębem a domem. Wyglądało na to, że moje śledztwo posuwa się naprzód.

- Przypuszczam, że nie sposób teraz stwierdzić, jak wysoki był ten wiąz? - spytałem.

- Mogę ci powiedzieć. Miał sześćdziesiąt cztery stopy wysokości.

- Jakim cudem znasz jego wysokość? - spytałem zaskoczony.

- Gdy mój stary guwerner zadawał mi ćwiczenia z trygonometrii, zawsze chodziło w nich

0 pomiar wysokości. Kiedy byłem młodzieńcem, musiałem obliczać wysokość każdego drzewa

1 każdego budynku na terenie posiadłości.

Nieoczekiwanie uśmiechnęło się do nas szczęście. Zbierałem informacje szybciej, niż mógłbym na to liczyć.

- A powiedz mi - zapytałem - czy twój kamerdyner kiedykolwiek zadał ci takie pytanie? Reginald Musgrave spojrzał na mnie zaskoczony.

- Teraz, kiedy o tym myślę. - odparł. - Tak. Jakieś parę miesięcy temu Brunton zapytał mnie o wysokość tego drzewa. Chodziło o jakąś nieistotną sprzeczkę ze stajennym.

- Były to doskonałe wieści, Watsonie, bo dzięki temu wiedziałem już, że jestem na właściwym tropie. Spojrzałem w górę na słońce i obliczyłem, że za niecałą godzinę znajdzie się tuż ponad najwyższymi gałęziami starego dębu. Wówczas spełniony miał być jeden z warunków wymienionych w rytuale. Natomiast cień wiązu musi oznaczać najdalszy punkt cienia, bo w przeciwnym razie jako wskazówkę wybrano by pień. Musiałem się więc dowiedzieć, gdzie kończyłby się najdalszy kraniec cienia wiązu, gdy słońce stało tuż nad dębem.

- To nie było chyba łatwe zadanie, Holmesie, bo przecież wiązu już tam nie było.

- Cóż, przynajmniej wiedziałem, że skoro Brunton był w stanie to zmierzyć, to mnie też się uda. Poza tym tak naprawdę nie było to wcale takie trudne. Poszliśmy z Musgrave’em do jego gabinetu. Ja wystrugałem sobie ten kołek i przywiązałem do niego długi sznurek z węzłami w odstępach jednego jarda. Potem wziąłem długą wędkę mierzącą około sześciu stóp i udałem się z moim klientem na miejsce, gdzie rósł kiedyś wiąz. Słońce ocierało się właśnie o wierzchołek dębu. Przytwierdziłem wędkę, wyznaczyłem kierunek padania cienia, a następnie go zmierzyłem. Był długi na dziewięć stóp.

Oczywiście teraz obliczenia były już proste. Skoro wędka długości sześciu stóp rzucała cień długi na dziewięć stóp, drzewo mające sześćdziesiąt cztery stopy wysokości rzucałoby cień długi na dziewięćdziesiąt sześć stóp, i naturalnie cienie te leżałyby na tej samej linii. Zmierzyłem tę odległość, docierając niemal do ściany domu, i w tym miejscu wbiłem kołek. Wyobraź sobie, jaki byłem podekscytowany, gdy w odległości dwóch cali od mojego kołka spostrzegłem lejkowate zagłębienie w ziemi. To musiał być ślad po pomiarach poczynionych przez Bruntona, wiedziałem, że wciąż jestem na jego tropie.

Gdy uzyskałem w ten sposób punkt odniesienia, zacząłem odmierzać kroki, sprawdziwszy najpierw główne kierunki na moim kieszonkowym kompasie. Dziesięć par kroków na północ poprowadziło mnie wzdłuż ściany budynku, a wtedy znów oznaczyłem to miejsce kołkiem. Potem starannie odmierzyłem pięć kroków na wschód i dwa kroki na południe. Dotarłem w ten sposób do progu starych drzwi. Dwa kroki na zachód oznaczały, że mam przekroczyć próg i przejść po kamiennych płytach. I to właśnie było miejsce, które określał tekst rytuału.

Nigdy w życiu nie byłem tak strasznie rozczarowany, Watsonie. To było niczym zimny prysznic. Przez chwilę wydawało mi się, że musiałem popełnić jakiś kardynalny błąd w moich obliczeniach. Zachodzące słońce zalewało światłem podłogę przejścia, i wyraźnie ujrzałem, że stare, wytarte szare kamienie, którymi je wyłożono, ściśle do siebie przylegały, i z całą pewnością od wielu, wielu lat nikt ich nie przesuwał. Brunton niczego tutaj nie dotykał. Ostukałem podłogę, ale dźwięk był wszędzie taki sam, i nic nie świadczyło o obecności jakiejś szczeliny czy pęknięcia. Na szczęście jednak Musgrave, który zaczął już dostrzegać sens mojego postępowania i był teraz tak samo podniecony jak ja, wyjął swój manuskrypt, żeby sprawdzić moje obliczenia.

- .. .i poniżej! - zawołał. - Opuściłeś „i poniżej”!

Do tej pory myślałem, że oznacza to, iż w tym miejscu należy kopać, teraz jednak, oczywiście, natychmiast się zorientowałem, że byłem w błędzie.

- A więc tu niżej jest piwnica? - zawołałem.

- Tak, stara jak cały ten dom. Tędy, tymi drzwiami!

Zeszliśmy na dół po krętych kamiennych schodach. Mój towarzysz zapalił zapałką dużą latarnię stojącą na beczce w rogu. W jednej chwili stało się oczywistym, że wreszcie dotarliśmy we właściwe miejsce i że nie byliśmy jedynymi ludźmi, którzy ostatnio je odwiedzali.

Piwnicę wykorzystywano do przechowywania drewna, ale polana, które niegdyś leżały porozrzucane na podłodze, teraz zostały ułożone w stosy pod ścianą tak, by odsłonić przestrzeń pośrodku. I tam właśnie znajdowała się wielka i ciężka płyta kamienna z zardzewiałym żelaznym pierścieniem pośrodku, do którego przywiązany był gruby kraciasty szal.

- Na Jowisza! - zawołał mój klient. - To szal Bruntona! Mógłbym przysiąc, że widziałem, jak go nosił. Co ten łajdak tutaj robił?

Na moją prośbę wezwano kilku miejscowych policjantów. Gdy przybyli, spróbowaliśmy unieść kamienną płytę, ciągnąc za szal. Ledwie udało mi się ją poruszyć i tylko dzięki pomocy jednego z konstabli odsunąłem ją wreszcie na bok. Pod nami ział czarny otwór. Patrzyliśmy w niego wszyscy, podczas gdy Musgrave, klęcząc z boku, opuszczał w dół latarnię.

Pod nami znajdowało się małe pomieszczenie, głębokie na blisko siedem stóp i szerokie na cztery stopy. Z jednej strony stała ciężka drewniana skrzynia z mosiężnymi okuciami. Jej wieko było uniesione w górę, a z zamka wystawał ten oto dziwny, staroświecki klucz. Z zewnątrz pokrywała ją gruba warstwą kurzu. Najwyraźniej wilgoć i robactwo przeżarły się przez drewno, bo wnętrze skrzyni porastał siny grzyb. Na jej dnie leżało kilka porozrzucanych metalowych krążków, takich jak te, które widzisz - najwyraźniej były to stare monety. Poza tym nic więcej nie zawierała.

W tamtej chwili jednak nikt z nas nie patrzył na skrzynię, bo nasze oczy zwrócone były na skuloną przy niej sylwetkę. Był to odziany w czarny garnitur mężczyzna. Siedział na podłodze z podkurczonymi nogami, z czołem opartym o krawędź skrzyni, z ramionami obejmującymi jej boki. Posiniała twarz i jej zniekształcone rysy uniemożliwiały rozpoznanie ofiary. Gdy jednak wyciągnęliśmy ciało, jego wzrost, ubiór oraz włosy wystarczyły, by przekonać mojego klienta, iż faktycznie był to jego zaginiony kamerdyner. Nie żył już od kilku dni. Na jego ciele nie było widać żadnych ran ani stłuczeń świadczących o tym, w jaki sposób spotkał go ten straszliwy koniec. Wynieśliśmy ciało z piwnicy, ale nadal pozostał nam do rozwiązania problem, który był niemal równie skomplikowany jak ten, z którym już się uporaliśmy.

Zdradzę ci, Watsonie, że byłem dość rozczarowany wynikami mojego dotychczasowego śledztwa. Liczyłem na to, że wyjaśnię całą tę sprawę, gdy tylko znajdę miejsce opisywane w tekście rytuału. Teraz jednak, kiedy już je znałem, okazało się, że nie zbliżyłem się ani trochę do poznania prawdy o tym, co takiego ukryli tam dawni członkowie rodu, i to podejmując tak skomplikowane środki ostrożności. Wprawdzie udało mi się rzucić trochę światła na to, jaki los spotkał Bruntona, teraz jeszcze musiałem się dowiedzieć, w jaki sposób zginął i jaką rolę odgrywała w tej sprawie kobieta, która zniknęła. Przysiadłem na beczułce w rogu piwnicy i dokładnie przemyślałem sobie wszystko od początku.

Wiesz, jakie metody stosuję w takich sytuacjach, Watsonie. Stawiam się na miejscu takiego człowieka i, oceniwszy najpierw jego inteligencję, próbuję sobie wyobrazić, jak sam bym się zachował w takich okolicznościach. W tym przypadku kwestia była o tyle prosta, że Brunton był bardzo bystrym człowiekiem, nie musiałem więc wprowadzać żadnych korekt i poprawek -nie musiałem uwzględniać równania indywidualnego, jak nazywają to astronomowie. Ten człowiek wiedział, że ukryto coś cennego. Odnalazł to miejsce. Przekonał się jednak, że kamienna płyta stojąca mu na drodze była zbyt ciężka, by mógł ją sam przesunąć. Co miał robić? Nie mógł uzyskać pomocy z zewnątrz, nawet gdyby miał kogoś, komu ufał, bo wówczas musiałby odryglować drzwi do domu, narażając się na ryzyko wykrycia. Było więc dla niego o wiele lepszym rozwiązaniem znalezienie sobie pomocnika wśród mieszkańców. Kogo jednak mógł o to poprosić?

Ta dziewczyna kochała go kiedyś. Mężczyzna nie potrafi zdać sobie sprawę z faktu, że ostatecznie utracił miłość kobiety. Nie jest tego pewien, bez względu na to, jak źle ją traktował. Spróbował kilkakrotnie okazać Rachel Howells swoje względy, zawierając w ten sposób z nią pokój, a następnie uczynić z niej swoją wspólniczkę. Nocą zeszli razem do piwnicy i razem podnieśli płytę. Do tego momentu byłem w stanie prześledzić ich działania tak, jakbym był naocznym świadkiem.

Uniesienie tego kamienia musiało być dla złoczyńców bardzo ciężką pracą, zwłaszcza że Brunton miał do pomocy kobietę. Nawet dla mnie i krzepkiego policjanta z Sussex nie było to proste zadanie. Co w takim razie mogli zrobić, żeby je sobie ułatwić? Prawdopodobnie to, co ja sam również bym uczynił. Wstałem i dokładnie przyjrzałem się różnym polanom porozrzucanym na podłodze. Niemal natychmiast znalazłem to, co spodziewałem się znaleźć. Jedno z polan, długie mniej więcej na trzy stopy, miało wyraźne wgniecenie na jednym końcu, natomiast kilka innych było spłaszczonych przy krawędziach tak, jakby przycisnął je jakiś ogromny ciężar. Kiedy udało im się już unieść nieco płytę, wsunęli w szczelinę kawałki drewna, aż w końcu otwór zrobił się na tyle duży, by można się było przez niego wczołgać do środka. Podparli płytę polanem ustawionym na sztorc; ponieważ przyciskała je całym ciężarem do kamiennej podłogi, na jego końcu utworzyło się wgniecenie. Jak do tej pory poruszałem się po bezpiecznym gruncie.

W jaki jednak sposób miałem odtworzyć ten rozgrywający się w środku nocy dramat? Najwyraźniej tylko jedno z nich mogło się przecisnąć przez otwór, i uczynił to Brunton. Dziewczyna czekała na niego na górze. Brunton otworzył skrzynię, prawdopodobnie podał Rachel jej zawartość - ponieważ tego nie znaleźliśmy - a następnie. No właśnie. Co się zdarzyło później?

Czy kiedy zobaczyła mężczyznę, który ją skrzywdził - i to być może o wiele, wiele bardziej, niż podejrzewaliśmy - zdanego na jej łaskę i niełaskę, w namiętnej celtyckiej duszy tej kobiety tlący się płomyk zemsty przemienił się nagle w prawdziwy pożar? A może to był przypadek? Może polano wysunęło się samo, i kamienna płyta zamknęła Bruntona w pomieszczeniu, które miało się stać jego grobem? Czy dziewczyna była winna tylko tego, że nikomu nie wspomniała o jego losie? A może to jej ręka wytrąciła podpórkę i sprawiła, że kamienna płyta z łoskotem opadła w dół? Niezależnie od tego, jak było naprawdę, wydawało mi się, że widzę postać tej kobiety, ściskającej w dłoniach swój skarb, gdy w dzikim popłochu wbiegała po krętych schodach, a w jej uszach wciąż rozbrzmiewały stłumione krzyki i uderzenia dłoni w kamienną płytę, która przyczyniła się do pozbawienia życia jej niewiernego kochanka.

W tym właśnie krył się sekret jej pobladłej twarzy, zszarganych nerwów i napadów histerycznego śmiechu następnego ranka. Ale co było w skrzyni? I co z tym zrobiła? Oczywiście musiały to być te stare metalowe krążki i kamyki, które mój klient wyłowił z jeziora. Cisnęła je tam przy pierwszej okazji, aby zatrzeć ostatnie ślady swej zbrodni.

Przez dwadzieścia minut siedziałem tak bez ruchu, zastanawiając się nad całą sprawą. Musgrave wciąż stał obok z bardzo bladą twarzą, poruszając latarnią i zaglądając w otwór.

- To monety z czasów Karola I - powiedział, zbliżając do oczu kilka z tych, które pozostały w skrzyni. Widzisz, prawidłowo ustaliliśmy datę powstania rytuału.

- Możemy znaleźć coś jeszcze, co należało do Karola I! - zawołałem, bo wydało mi się, że nagle pojąłem znaczenie dwóch pierwszych pytań rytuału. - Pokaż mi, proszę, zawartość tej torby, którą wyciągnęliście ze stawu!

Poszliśmy na górę do jego gabinetu, gdzie Musgrave rozłożył przede mną wyłowione przedmioty. Gdy spojrzałem na nie, zrozumiałem, dlaczego uznał je za nieważne. Metal był niemal czarny, a kamienie - pozbawione połysku, matowe. Potarłem jeden z nich rękawem, a wtedy rozbłysnął niczym iskra w zagłębieniu mojej dłoni. Metalowa oprawa miała postać podwójnego pierścienia, była jednak tak pogięta i powykręcana, że w niczym nie przypominała swojej pierwotnej postaci.

- Musisz pamiętać o tym - powiedziałem - że rojaliści w Anglii skutecznie się bronili jeszcze po śmierci króla, a kiedy wreszcie postanowili ratować się ucieczką, prawdopodobnie zakopali najcenniejsze rzeczy w nadziei, że powrócą po nie w spokojniejszych czasach.

- Mój przodek sir Ralph Musgrave był ważnym stronnikiem Karola I w czasie wojny, później zaś stał się prawą ręką Karola II podczas jego tułaczki - rzekł mój przyjaciel.

- Och, doprawdy? - odparłem. - Cóż, sądzę, że jest to ostatnie ogniwo, którego szukaliśmy. Muszę ci pogratulować, że. choć w dość tragiczny sposób. wszedłeś w posiadanie pewnego artefaktu mającego ogromną wartość, a z pewnością jeszcze większe znaczenie historyczne.

- Co to jest w takim razie? - spytał zdumiony.

- To nic innego, jak dawna korona królów Anglii!

- Korona?!

- Właśnie. Przypomnij sobie, co mówi rytuał. Jak to szło? „Czyje to było? Tego, który odszedł”. To znaczy, że działo się to po egzekucji Karola. Następnie: „Kto to dostanie? Ten, który nadejdzie”. Chodziło o Karola II, którego nadejście już przewidywano. Moim zdaniem nie ma wątpliwości, że ten powykrzywiany i odkształcony diadem ozdabiał niegdyś głowy królewskiej rodziny Stuartów.

- A jak trafił do stawu?

- Odpowiedź na to pytanie zabierze nam trochę więcej czasu.

Przedstawiłem mu długi łańcuch rozumowania wraz ze wszystkimi moimi domniemaniami i dowodami. Nim skończyłem swoją opowieść, zapadł zmierzch, i na niebie ukazał się jasny księżyc.

- A jak to się stało, że po swym powrocie Karol nie odzyskał tej korony? - spytał Musgrave, odkładając przedmiot do płóciennej torby.

- No cóż, zwróciłeś teraz uwagę na sprawę, której prawdopodobnie nigdy nie uda nam się wyjaśnić. Zapewne było tak, że Musgrave, który znał sekret, w tym czasie zmarł, pozostawiwszy wskazówki swojemu potomkowi, ale nie objaśniwszy mu ich przedtem. Od tego dnia rytuał przekazywany był w twoim rodzie z ojca na syna, aż wreszcie dotarł do niego człowiek, który odkrył sekret rytuału, lecz stracił przy tym życie.

1 oto cała historia rytuału Musgrave’ów, Watsonie. Nadal przechowują tę koronę w Hurlstone, choć nie obyło się bez kłopotów prawnych, i musieli zapłacić znaczną sumę, aby pozwolono im ją zatrzymać. Jestem pewien, że gdybyś powołał się na mnie, z radością by ci ją pokazali.

Co do tej kobiety, to słuch o niej zaginął. Prawdopodobnie udało jej się wydostać z Anglii i zbiec ze wspomnieniami o swej zbrodni do jakiegoś zamorskiego kraju.

2 V.R. - Victoria Regina, inicjały królowej Wiktorii.

Rozdział szósty

Zagadka z Reigate


Wydarzyło się to nieco wcześniej, nim mój przyjaciel Sherlock Holmes w pełni powrócił do zdrowia. Jego choroba była rezultatem wyczerpania, jakiego doznał po ogromnych wysiłkach wiosną 1887 roku. Sprawa Neverland-Sumatra Company i knowania barona Maupertuisa są jeszcze zbyt świeże w pamięci opinii publicznej i za bardzo związane z kręgami politycznymi i finansjerą, by mogły stanowić temat tego cyklu opowieści. W pośredni sposób doprowadziły one jednak do zaistnienia przedziwnej i złożonej zagadki, dając mojemu przyjacielowi szansę ukazania zalet nowej „broni” spośród wielu sposobów i metod, którymi przez całe życie posługiwał się, walcząc z przestępcami.

Zajrzałem do notatek i sprawdziłem, że w dniu 14 kwietnia otrzymałem telegram z Lyonu. Informowano mnie, że Holmes leży chory w hotelu „Dulong”. W ciągu dwudziestu czterech godzin byłem już przy nim i z ulgą odkryłem, że jego niedomagania nie są objawami żadnej poważnej choroby. Choć normalnie Holmes cieszył się żelaznym zdrowiem, załamało się ono pod wpływem trudów śledztwa ciągnącego się już od ponad dwóch miesięcy. W tym czasie nie zdarzało się właściwie, by pracował mniej niż piętnaście godzin dziennie, i jak mnie zapewniał, robił to często bez odpoczynku przez pięć dni z rzędu. Triumf, odniesiony z tak ogromnym wysiłkiem, okupiony został załamaniem nerwowym. I tak oto w czasie, gdy w całej Europie imię Holmesa było dosłownie na ustach wszystkich, a w jego pokoju wręcz brodziło się po kostki w telegramach z gratulacjami, odkryłem, że mój przyjaciel popadł w depresję najsilniejszą z możliwych. Nawet świadomość, że udało mu się dokonać tego, czego nie była w stanie zrobić policja trzech różnych państw, i że przechytrzył pod każdym względem największego oszusta w Europie, nie dawała mu dość siły, by podźwignąć się z choroby.

Trzy dni później wróciliśmy razem na Baker Street. Było jednak oczywiste, że mojemu przyjacielowi bardzo by się przydała jakaś zmiana. Była wiosna, więc mnie też ogromnie pociągała myśl o tygodniowym pobycie na wsi. Mój stary przyjaciel pułkownik Hayter, którego leczyłem kiedyś w Afganistanie, niedawno kupił dom niedaleko Reigate w Surrey i już wielokrotnie zapraszał mnie, bym go tam odwiedził. Podczas naszej ostatniej rozmowy zauważył też, że gdyby tylko mój przyjaciel zechciał przyjechać wraz ze mną, chętnie będzie gościł również jego. Rzuciłem na szalę wszystkie moje dyplomatyczne zdolności, i gdy tylko Holmes usłyszał, że nasz gospodarz jest kawalerem i że będzie mógł poczuć się u niego swobodnie, dał się przekonać do wyjazdu. W tydzień po naszym powrocie z Lyonu znaleźliśmy się w domu pułkownika. Hayter był starym wiarusem, widział kawał świata i wkrótce przekonał się, tak jak zresztą się spodziewałem, że Holmes i on mają ze sobą wiele wspólnego.

Wieczór w dniu naszego przyjazdu spędzaliśmy w zdobionym kolekcją broni saloniku. Holmes leżał, wygodnie rozciągnięty na sofie, podczas gdy Hayter prezentował mi swój skromny zbiór wschodniej broni.

- A tak, nawiasem mówiąc - powiedział nagle - chyba wezmę ze sobą na górę jeden z tych pistoletów, tak na wszelki wypadek.

- Na wszelki wypadek?

- Tak. Ostatnio mamy powody do obaw. U starego Actona, jednego z naszych miejscowych magnatów, w poniedziałek miało miejsce włamanie. Niby nie było żadnych wielkich strat, ale ci, którzy to zrobili, wciąż są na wolności.

- Nie znaleziono żadnego tropu? - spytał Holmes, zerkając na pułkownika.

- Jak do tej pory, jeszcze nie. To żadna wielka sprawa, jedno z takich naszych nieistotnych wiejskich przestępstw, które z pewnością muszą się wydawać zbyt błahe, by godne były pańskiej uwagi, panie Holmes. A zwłaszcza po wyjaśnieniu tej międzynarodowej afery.

Słysząc komplement, Holmes lekceważąco machnął ręką, lecz uśmiech na jego twarzy świadczył o tym, jak wielką sprawił mu on przyjemność.

- Czy było w tym włamaniu coś interesującego?

- Wydaje mi się, że nie. Złodzieje przetrząsnęli bibliotekę, ale ten wysiłek nie za bardzo im się opłacił. Całe pomieszczenie wywrócone zostało do góry nogami, powyrzucano zawartości szuflad i przetrząśnięto szafy, jednak wszystko, co zniknęło, to jeden tom Homera w tłumaczeniu Pope’a, dwa platerowane świeczniki, przycisk do papieru z kości słoniowej, mały dębowy barometr i kłębek sznurka.

- Cóż za niezwykły łup! - zawołałem.

- Och, najwidoczniej złodzieje zabrali po prostu to, co im wpadło w ręce.

Holmes odchrząknął, leżąc na sofie.

- Miejscowa policja powinna coś z tym zrobić - powiedział. - Cóż, to przecież oczywiste, że.

Podniosłem do góry palec w geście ostrzeżenia.

- Mój drogi przyjacielu, przyjechałeś tutaj, żeby wypocząć. Na litość boską, nie zaczynaj

zajmować się nowym problemem, kiedy twoje nerwy wciąż jeszcze są w strzępach.

Holmes wzruszył ramionami, rzucając pułkownikowi zrezygnowane spojrzenie, po czym rozmowa zeszła na bezpieczniejsze tory.

Było mi jednak pisane, by wszystkie moje zawodowe wysiłki poszły na marne. Następnego bowiem ranka problem ten znów stanął na naszej drodze, i to w sposób, który nie pozwalał nam go zignorować, a nasza wizyta na wsi przybrała obrót, jakiego żaden z nas nie był w stanie przewidzieć. Siedzieliśmy właśnie przy śniadaniu, gdy do jadalni wpadł nagle kamerdyner pułkownika. Był czymś tak głęboko wzburzony, że zapomniał o wszelkich konwenansach.

- Słyszał pan już wieści, sir? - wysapał. - U Cunninghama, sir!

- Włamanie? - zawołał pułkownik, a filiżanka kawy, którą podnosił do ust, zastygła w pół drogi.

- Morderstwo!

Pułkownik gwizdnął.

- Na Jowisza! - krzyknął. - Kogo zabito? Sędziego pokoju czy jego syna?

- Żadnego z nich, sir. Zginął stangret William. Dostał kulę proste w serce i skonał na miejscu.

- Ale kto go zastrzelił?

- Włamywacz, sir. Uciekał potem, że aż się kurzyło, i udało mu się zbiec. Bezpośrednio przedtem musiał się włamać przez okno w spiżarni, a William, który go zaskoczył, zginął, broniąc własności swojego pana.

- Kiedy to się stało?

- Późno w nocy, sir. Mniej więcej około dwunastej.

- Och, w takim razie zajrzymy tam później - powiedział pułkownik, zabierając się znów ze spokojem do śniadania. - To paskudna sprawa - dodał po wyjściu kamerdynera. - Stary Cunningham jest w okolicy bardzo lubiany, a poza tym to wielce przyzwoity człowiek. Będzie zapewne załamany, bo ten stangret pracował u niego od wielu lat i był naprawdę dobrym służącym. Z pewnością zrobiły to te same łotry, które włamały się do Actona.

- I skradły te przedziwne przedmioty - powiedział z namysł em Holmes.

- Nie inaczej.

- Hmm. Może się to okazać najprostszą sprawą na świecie, niemniej na pierwszy rzut oka wydaje się niecodzienną, prawda? Należało by się spodziewać, że banda włamywaczy będzie się przemieszczać i zmieniać miejsca dokonywania swych przestępstw zamiast okradać domostwa położone w tej samej okolicy. Wczoraj wieczorem, gdy wspominał pan o podjęciu środków ostrożności, pamiętam, przyszło mi do głowy, że ta okolica jest prawdopodobnie ostatnią parafią w całej Anglii, na którą złodziej czy też złodzieje zwróciliby uwagę. Świadczy to o tym, że muszę się jeszcze wiele nauczyć.

- Przypuszczam, że to ktoś z miejscowych - powiedział pułkownik. - Posiadłości Actona i Cunninghama są tutaj zdecydowanie największe.

- A właściciele najbogatsi?

- Powinni takimi być. Jednak parę lat temu procesowali się ze sobą, i proces ten, jak sądzę, upuścił krwi im obu. Stary Acton ma roszczenia do połowy posiadłości Cunninghama, i prawnicy mieli przy rozstrzyganiu sporu pełne ręce roboty.

- Jeśli to jakiś miejscowy złodziej, to z ujęciem go nie powinno być zbyt dużo trudności -rzekł Holmes, ziewając. - Nie martw się, Watsonie, nie zamierzam się w to mieszać.

- Inspektor Forrester, sir - zapowiedział kamerdyner, z rozmachem otwierając drzwi.

Do pokoju wkroczył policjant, bystry młody mężczyzna o inteligentnej twarzy.

- Dzień dobry, pułkowniku - powiedział. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. Usłyszeliśmy jednak, że jest tutaj pan Sherlock Holmes z Baker Street.

Pułkownik wskazał dłonią na mojego przyjaciela, inspektor natomiast ukłonił się.

- Pomyśleliśmy, że być może zechce pan nas odwiedzić, panie Holmes.

- Wygląda na to, że los ci nie sprzyja, Watsonie - rzekł Holmes ze śmiechem. - Właśnie rozmawialiśmy o tej sprawie, kiedy pan przyszedł, inspektorze. Może zechce nam pan podać parę szczegółów.

Gdy rozparł się na krześle w tej tak dobrze mi znanej, typowej dla niego pozie, wiedziałem już, że jego kuracja zostanie przerwana.

- Nie znaleźliśmy żadnego tropu w sprawie Actona. Teraz jednak zdobyliśmy sporo wskazówek, i nie ma wątpliwości, że w obu przypadkach sprawcą był ten sam człowiek. Widziano go.

- Ach tak!

- Tak, sir, bezpośrednio po tym, gdy padł strzał, który zabił biednego Williama Kirwana. Zabójca uciekał niczym sarna, ale starszy pan Cunningham widział go z okna sypialni, a pan

Alec Cunningham - z korytarza na tyłach domu. Kiedy wszczęto alarm, była za piętnaście dwunasta. Pan Cunningham dopiero się położył, a pan Alec wyszedł ubrany w szlafrok, żeby zapalić papierosa. Obaj usłyszeli, jak stangret William woła o pomoc; pan Alec pobiegł na dół, żeby zobaczyć, co się stało. Tylne drzwi były otwarte; gdy zbiegł ze schodów, zobaczył dwóch mężczyzn walczących ze sobą na zewnątrz. Jeden z nich oddał strzał, drugi upadł, a wówczas bandyta pobiegł przez ogród i przeskoczył żywopłot. Pan Cunningham, wyglądając z okna sypialni, ujrzał go, gdy docierał do drogi, wkrótce potem zniknął mu z oczu. Ponieważ pan Alec zatrzymał się, żeby sprawdzić, czy może coś zrobić dla rannego stangreta, bandycie udało się zbiec. Nie mamy żadnych wskazówek pozwalających ustalić, kim mógł być. Wiemy jedynie, że był mężczyzną średniego wzrostu ubranym na ciemno. Prowadzimy jednak energiczne śledztwo, i jeśli tylko nie pochodzi z tych stron, wkrótce go odnajdziemy.

- Co ten William tam robił? Czy powiedział coś przed śmiercią?

- Ani słowa. Mieszkał w stróżówce wraz ze swoją matką i był bardzo oddany swemu panu. Sądzimy, że po prostu robił obchód domu, żeby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Oczywiście, włamanie u Actona sprawiło, że wszyscy tutaj zaczęli się mieć na baczności. Rabuś musiał siłą otworzyć drzwi, bo zamek był wyłamany. Prawdopodobnie wtedy przyłapał go William.

- Czy William mówił coś swojej matce, zanim wyszedł?

- To bardzo stara kobieta, a ponadto głucha, i nie potrafimy od niej uzyskać żadnych informacji. Jest w szoku, pomieszało jej się w głowie, przypuszczam jednak, że nigdy nie była zbyt bystra. Ale jest jednak pewna ważna sprawa. Proszę spojrzeć na to!

Wyjął ze swojego notatnika mały świstek papieru i rozłożył na kolanie.

- Znaleziono go w zaciśniętych palcach zmarłego. Wygląda na skrawek oderwany od większego arkusza. Proszę zwrócić uwagę na fakt, że wymieniona tu godzina jest bardzo zbliżona do czasu, kiedy zamordowano tego biedaka. Myślę, że morderca wyrwał mu z rąk resztę kartki albo że to on sam urwał ten fragment z kartki trzymanej w ręku przez mordercę. Z treści wynika, że został ustalony termin spotkania.

Holmes wziął do ręki skrawek papieru, którego kopię załączam poniżej.

Za piętnaście dwunasta

dowiesz się wtedy

może

- Zakładając, że było to spotkanie umówione - ciągnął inspektor - można oczywiście wysnuć teorię, że William Kirwan, choć cieszył się reputacją uczciwego człowieka, w rzeczywistości był w zmowie ze złodziejem. Mógł się z nim tam spotkać, a nawet pomóc w sforsowaniu drzwi. Później mogli się pokłócić, co doprowadziło do użycia broni.

- Ta notatka jest wyjątkowo interesująca - powiedział Holmes, studiując tekst z wielką uwagą. - Ta sprawa jest o wiele poważniejsza i bardziej złożona, niż myślałem.

Podparł głowę rękoma, a inspektor uśmiechnął się, widząc, jakie wrażenie wywarła jego relacja na słynnym specjaliście z Londynu.

- Pańska ostatnia uwaga - rzekł wreszcie Holmes - co do możliwości współpracy pomiędzy włamywaczem i służącym oraz fakt, że posiadamy zapisek potwierdzający umówione być może spotkanie, to bardzo pomysłowe i całkiem realne przypuszczenie. Ale ten liścik otwiera.

Znów podparł głowę rękoma i przez kilka minut siedział nieruchomo, pogrążony we własnych myślach. Gdy znów uniósł głowę, z zaskoczeniem odkryłem, że jego policzki się zarumieniły, a w oczach pojawił się dawny błysk. Sprawiał wrażenie jakby nagle ozdrowiał. Zerwał się na równe nogi z całą swą dawną energią.

- Powiem panu coś - odezwał się. - Chciałbym spokojnie przyjrzeć się szczegółom tej sprawy. Jest w niej coś, co niesamowicie mnie zafascynowało. Jeśli pan pozwoli, pułkowniku, zostawię teraz pana i mojego przyjaciela Watsona i udam się z inspektorem, aby sprawdzić kilka moich przypuszczeń. Za pół godziny wrócę do panów.

Minęło jednak półtorej godziny, nim pojawił się inspektor. Był sam.

- Pan Holmes chodzi tam i z powrotem po polu - rzekł. - Chciałby, żebyśmy wszyscy we czwórkę pojechali do tego domu.

- Do pana Cunninghama?

- Tak, sir.

- Ale po co?

Inspektor wzruszył ramionami:

- Nie wiem, sir. Między nami mówiąc, sądzę, że pan Holmes jeszcze nie do końca doszedł do siebie po chorobie. Zachowuje się bardzo dziwnie i jest strasznie podniecony.

- Myślę, że nie powinien się pan o niego obawiać - powiedziałem. - Niemal zawsze przekonywałem się, że w jego szaleństwie tkwi jakaś metoda.

- Inni mogliby powiedzieć, że to raczej w jego metodzie tkwi jakieś szaleństwo -wymamrotał inspektor. - Ale pan Holmes nalegał, byśmy jak najszybciej do niego dołączyli, a więc najlepiej już chodźmy, pułkowniku, o ile jest pan gotów.

Zastaliśmy Holmesa przemierzającego pole. Chodził ze spuszczoną głową i rękoma wetkniętymi w kieszenie spodni.

- Ta sprawa robi się coraz ciekawsza - powiedział. - Watsonie, muszę przyznać, że ta twoja wycieczka na wieś staje się wyjątkowo udana. Przeżyłem doprawdy czarujący poranek.

- Jak rozumiem, był pan na miejscu zbrodni - powiedział pułkownik.

- Tak. Wraz z inspektorem przeprowadziliśmy też mały rekonesans.

- Udany?

- No cóż, widzieliśmy parę niezwykle interesujących rzeczy. Po drodze opowiem panu, co robiliśmy. Przede wszystkim widzieliśmy ciało tego biedaka. Rzeczywiście zastrzelono go z rewolweru, tak jak twierdzono.

- A więc miał pan co do tego jakieś wątpliwości?

- Najlepiej jest wszystko sprawdzić. Nasz trud nie poszedł zresztą na marne. Później przesłuchaliśmy pana Cunninghama oraz jego syna. Wskazali dokładnie miejsce, gdzie morderca podczas ucieczki przeskoczył przez żywopłot. Było to bardzo ciekawe.

- Oczywiście.

- Następnie spotkaliśmy się z matką tego biedaka. Niczego się jednak od niej nie mogliśmy dowiedzieć, bo jest bardzo stara i słaba.

- I co wynikło z pańskiego śledztwa?

- Przekonanie, że przestępstwo to jest doprawdy nietypowe. Być może teraz nasza wizyta trochę rozjaśni sprawę. Sądzę, inspektorze, że obaj jesteśmy zgodni co do tego, iż ten świstek papieru znaleziony w dłoni zmarłego, na którym widnieje dokładna godzina jego śmierci, ma tu ogromne znaczenie.

- Powinno to wskazać trop, panie Holmes.

- Ależ tak! Ktokolwiek napisał tę notatkę, sprawił, że William Kirwan wstał z łóżka o określonej godzinie. Ale gdzie może być reszta kartki?

- Dokładnie zbadałem grunt, mając nadzieję, że ją odnajdę - powiedział inspektor.

- Ten papier został wyrwany z dłoni zmarłego. Dlaczego komuś tak bardzo zależało, żeby go zdobyć? Ponieważ był dla niego obciążającym dowodem. A co by z nim zrobił?

Najprawdopodobniej wsunąłby go do kieszeni, nawet nie zauważając, że w dłoni zmarłego został jeszcze jakiś mały skrawek. Jeśli uda nam się znaleźć resztę tej kartki, poczynimy ogromny krok w stronę rozwiązania tej tajemnicy.

- To prawda. Ale w jaki sposób przeszukamy kieszenie przestępcy, nie wiedząc, kto nim

jest?

- No cóż. Warto się nad tym zastanowić. Ponadto jest jeszcze jedna oczywista kwestia. Ta notatka została Williamowi przysłana. Człowiek, który ją napisał, nie mógł z różnych względów jej dostarczyć. W przeciwnym razie przekazałby mu wiadomość osobiście. A w takim razie, kto mu doręczył tę notatkę? Może przesłano ją pocztą?

- Dowiadywałem się już o tym - rzekł inspektor. - William otrzymał list wczoraj popołudniową pocztą. Kopertę zniszczył.

- Doskonale! - zawołał Holmes, klepiąc inspektora po plecach. - A więc widział się pan z listonoszem. To prawdziwa przyjemność pracować z kimś takim jak pan. No cóż, oto i stróżówka, pułkowniku. Jeśli zechce pan udać się ze mną, pokażę panu miejsce zbrodni.

Minęliśmy ładny domek, w którym mieszkał zamordowany, i podeszliśmy obsadzaną dębami aleją do pięknego starego domu z czasów królowej Anny, na którego nadprożu widniała data bitwy pod Malplaquet. Holmes i inspektor poprowadzili nas wokół domu do bocznych drzwi. Od żywopłotu rosnącego przy drodze dzieliła nas część ogrodu. Przy kuchennych drzwiach stał konstabl.

- Proszę otworzyć drzwi, konstablu - rzekł do niego Holmes. - To właśnie na tych schodach stał młody pan Cunningham, gdy zobaczył dwóch walczących ze sobą mężczyzn. Dokładnie w tym miejscu, gdzie teraz stoimy. Stary pan Cunningham był przy oknie, tym drugim na lewo, i widział, jak człowiek ucieka, na lewo od tamtego krzaka. Pan Alec wybiegł i przyklęknął przy rannym. Jak panowie zauważyli, ziemia jest tu bardzo twarda i nie ma żadnych śladów, z których moglibyśmy coś wywnioskować.

Kiedy to mówił, zza rogu domu wyłoniło się dwóch mężczyzn, podążając ogrodową ścieżką. Jeden z nich był starszym człowiekiem o zdecydowanej, pobrużdżonej zmarszczkami twarzy i ciężkim spojrzeniu. Towarzyszył mu krzepki młodzieniec, którego bystra uśmiechnięta twarz i modny ubiór dziwnie kontrastowały z charakterem sprawy, która nas tu przywiodła.

- A więc nadal pan to bada, tak? - zwrócił się do Holmesa. - Myślałem, że wy, londyńczycy, nigdy się nie mylicie. Nie wydaje mi się, żeby aż tak szybko posuwał się pan

naprzód.

- Musi mi pan dać trochę więcej czasu - odparł dobrodusznie Holmes.

- Będzie go pan potrzebował - odparł młody Alec Cunningham. - Ale jakoś nie widzę, abyśmy mieli już jakikolwiek trop.

- Jest tylko jeden - wtrącił inspektor. - Myślimy, że gdybyśmy tylko odnaleźli. Dobry boże, panie Holmes! Co się dzieje?!

Twarz mojego biednego przyjaciela przybrała nagle straszliwy wyraz. Przewrócił oczyma, a jego twarz wykrzywił potworny grymas; tłumiąc jęk, upadł na ziemię. Przerażeni tym nagłym silnym atakiem zanieśliśmy go do kuchni i ułożyli na dużym fotelu. Przez kilka minut ciężko oddychał. Wreszcie, ze wstydem przepraszając za swą słabość, ponownie wstał na nogi.

- Watson potwierdzi panom fakt, że dopiero co doszedłem do siebie po poważnej chorobie - wyjaśnił. - Miewam teraz takie nagłe ataki nerwowe.

- Odwieźć pana do domu moją dwukółką? - spytał starszy pan Cunningham.

- Nie, skoro już tu jestem, chciałbym się upewnić co do jednej sprawy. Z łatwością możemy to zweryfikować.

- A cóż to za sprawa?

- Całkiem możliwe, że ten biedak William zjawił się nie przed, lecz po dostaniu się włamywacza do domu. Wydaje mi się, iż uważacie panowie za pewnik, że choć drzwi zostały sforsowane, rabuś nigdy nie dostał się do środka.

- To chyba dość oczywiste - rzekł z powagą pan Cunningham. - Mój syn Alec jeszcze nie spał i na pewno by usłyszał, gdyby ktoś się tutaj kręcił.

- Gdzie pan wtedy był?

- Paliłem papierosa w garderobie - odpowiedział młodszy pan Cunningham.

- Które to okno?

- Ostatnie po lewej, przy sypialni ojca.

- Oczywiście, obaj panowie mieliście zapalone lampy?

- Ma się rozumieć.

- Coś mi się tu nie zgadza - rzekł Holmes z uśmiechem. - Czy to nie jest dziwne, że włamywacz, i to taki, który ma już nieco doświadczenia, umyślnie próbuje włamać się do domu wówczas, gdy światła jeszcze się palą, co oznacza, że mieszkańcy nie udali się na spoczynek? Musiał być bardzo pewien swoich umiejętności.

- Oczywiście, ale gdyby sprawa nie była tak dziwna, nie musielibyśmy prosić pana o to, by ją wyjaśnić - rzekł młody pan Alec. - Co do pańskich przypuszczeń, że ten człowiek obrabował dom, nim przyłapał go William, sądzę, że to wyjątkowo absurdalny pomysł. Czy w takim przypadku nie znaleźlibyśmy miejsca, w którym czegoś szukał, i nie zauważylibyśmy brakujących przedmiotów?

- To zależy od tego, co zabrał - rzekł Holmes. - Musi pan też pamiętać, że mamy do czynienia z włamywaczem, który jest bardzo dziwnym człowiekiem i wydaje się pracować według własnych zasad. Proszę zwrócić uwagę, jak specyficzne rzeczy ukradł z domu Actona. Co to było? Kłębek sznurka, przycisk do papierów, i już sam nie pamiętam jakie inne dziwne drobiazgi.

- No cóż, panie Holmes, zdajemy się na pana - rzekł stary Cunningham. - Z całą pewnością zrobimy wszystko, o co pan czy inspektor nas poprosicie.

- Przede wszystkim - rzekł Holmes - chciałbym, żebyście, panowie, wyznaczyli jakąś nagrodę. Prywatnie, bo drogą oficjalną może to zająć trochę czasu, nim uzgodniona zostanie odpowiednia suma. Jak wiemy, takich rzeczy nie załatwia się zbyt szybko. Napisałem tu panom w skrócie tekst stosownego ogłoszenia, jeśli nie mielibyście nic przeciwko temu, aby go podpisać. Uznałem, że pięćdziesiąt funtów w zupełności wystarczy.

- Z chęcią dałbym i pięćset - rzekł sędzia pokoju, biorąc kartkę papieru i ołówek z rąk Holmesa. - Ale to się przecież nie zgadza! - dodał, zerkając na dokument.

- Pisałem w pośpiechu.

- Proszę spojrzeć. Widzi pan? Zaczął pan tak: „Zważywszy, że mniej więcej za piętnaście pierwsza we wtorek w nocy dokonano próby. itd.”. Przecież w rzeczywistości była za piętnaście dwunasta!

Ten błąd sprawił mi przykrość, wiedziałem bowiem, jak musiał poczuć się Holmes, gdy uświadomiono mu takie przeoczenie. Zawsze przedstawiał fakty z najwyższą dokładnością, ale choroba najwyraźniej odcisnęła na nim piętno. Ten drobny incydent wystarczył, by mi pokazać, że mój przyjaciel bynajmniej nie doszedł jeszcze do siebie. Naturalnie, przez chwilę byłem zażenowany, inspektor uniósł ze zdziwienia brwi, a Alec Cunningham wybuchnął śmiechem. Starszy dżentelmen poprawił błąd i zwrócił kartkę z ogłoszeniem Holmesowi.

- Proszę to jak najszybciej przekazać do druku - powiedział. - Moim zdaniem, pański pomysł jest doskonały.

Holmes starannie schował kartkę papieru do portfela.

- A teraz - powiedział - sądzę, że naprawdę dobrze by było, gdybyśmy razem obeszli cały dom i upewnili się, czy ten chaotycznie działający włamywacz czegoś jednak nie zabrał.

Nim weszliśmy do środka, Holmes zbadał jeszcze sforsowane drzwi. Było oczywiste, że do zamka wepchnięto dłuto lub solidny nóż, aby go wyważyć. Spostrzegliśmy ślady na drewnianej framudze w miejscu, gdzie go wsunięto.

- A więc nie używacie panowie rygli? - spytał Holmes.

- Nie uważaliśmy tego za konieczne.

- I nie macie psa?

- Owszem, mamy. Ale jest na łańcuchu, po drugiej stronie domu.

- O której służący idą spać?

- Koło dziesiątej.

- Rozumiem, Williams o tej porze też zazwyczaj leżał już w łóżku?

- Tak.

- To bardzo dziwne, że tej właśnie nocy jeszcze się nie położył. A teraz byłbym wielce zobowiązany, panie Cunningham, gdyby, z łaski swojej, oprowadził nas pan po domu.

Przeszliśmy korytarzem wyłożonym kamiennymi płytami; skręcało się z niego do kuchni, a następnie drewnianymi schodami wchodziło się na pierwsze piętro. Korytarz kończył się na półpiętrze, naprzeciwko innych, bardziej ozdobnych schodów, wiodących z frontowego holu. Z tego półpiętra wchodziło się do salonu oraz do kilku sypialni, zajmowanych między innymi przez pana Cunninghama i jego syna. Holmes szedł powoli, pilnie zwracając uwagę na rozkład domu. Z wyrazu jego twarzy odczytałem, że znalazł gorący trop, jednak nie miałem zielonego pojęcia, w jaką stronę zmierzały jego domysły.

- Mój miły panie - rzekł nieco zniecierpliwionym tonem pan Cunningham. - To z całą pewnością niepotrzebne. Przy końcu schodów jest mój pokój, a sypialnia mojego syna znajduje się w głębi. Pozostawiam to pańskiej ocenie, czy złodziej mógł dotrzeć tutaj tak, abyśmy go nie usłyszeli.

- Sądzę, że musi pan spróbować jeszcze raz, żeby znaleźć jakiś nowy trop - odezwał się syn z dosyć złośliwym uśmieszkiem.

- A jednak muszę panów prosić, byście spełnili jeszcze jedną moją prośbę. Chciałbym zobaczyć, jak dobrze z okien sypialni widać miejsce przed domem. Rozumiem, że jest to sypialnia pańskiego syna - otworzył pchnięciem drzwi - a to, jak zakładam, garderoba, w której siedział, paląc papierosa, gdy wszczęto alarm. Co widać z jej okna?

Przeszedł przez sypialnię, otworzył drzwi i rozejrzał się w kolejnym pomieszczeniu.

- Mam nadzieję, że teraz jest pan zadowolony - rzekł cierpko pan Cunningham.

- Ależ tak, dziękuję. Zobaczyłem już wszystko, co chciałem zobaczyć.

- A więc skoro to naprawdę konieczne, możemy już przejść do mojego pokoju.

- Jeśli nie sprawi to panu kłopotu.

Sędzia pokoju wzruszył ramionami i poprowadził nas do swej sypialni, prostego, przeciętnie urządzonego pomieszczenia. Gdy zbliżaliśmy się do okna, Holmes został z tyłu i poczekał na mnie. W nogach łóżka stał na stoliku półmisek z pomarańczami i karafka wody. Gdy go mijaliśmy, Holmes, idący przede mną, pochylił się i, ku mojemu niewypowiedzianemu zaskoczeniu, umyślnie potrącił stolik, przewracając go. Szkło rozbiło się na tysiąc kawałków, a owoce potoczyły się we wszystkie kąty pokoju.

- No i coś ty narobił, Watsonie - powiedział spokojnie. - Popatrz, jaki zrobiłeś bałagan na dywanie.

Zmieszany, pochyliłem się i zacząłem zbierać owoce, dochodząc do wniosku, że mój towarzysz z jakiegoś powodu chciał, bym wziął winę na siebie. Inni pomogli nam, ponownie ustawiając stolik na nogach.

- Hola! - zawołał nagle inspektor. - Gdzie on poszedł?

Holmes zniknął.

- Proszę tu chwilę zaczekać - powiedział młody Alec Cunningham. - Moim zdaniem temu człowiekowi brakuje piątej klepki! Chodź ze mną, ojcze, sprawdzimy, dokąd poszedł.

Wypadli z pokoju, a inspektor, pułkownik i ja spojrzeliśmy po sobie.

- Słowo daję, chyba jestem gotów zgodzić się z paniczem Alekiem - rzekł policjant. -Może to skutki tej choroby, ale wydaje mi się, że.

Jego słowa przerwał nagły krzyk:

- Pomocy! Pomocy! Morderca!

Z dreszczem emocji rozpoznałem głos mojego przyjaciela. Pędem wypadłem z pokoju na półpiętro. Wołanie, które przerodziło się w ochrypłe nieartykułowane krzyki, dobiegało z pomieszczenia, w którym byliśmy wcześniej. Wpadłem do środka i podbiegłem do garderoby w głębi. Dwóch Cunninghamów pochylało się nad leżącym Holmesem. Młodszy ściskał go obiema rękoma za gardło, a starszy wykręcał nadgarstek. W jednej chwili we trzech odciągnęliśmy ich od niego, a mój przyjaciel wstał, chwiejąc się jeszcze, strasznie blady i najwyraźniej bardzo osłabiony.

- Proszę aresztować tych ludzi, inspektorze - sapnął.

- Pod jakim zarzutem?

- Zamordowania stangreta Williama Kirwana.

Inspektor wpatrywał się w niego zdumiony.

- Och, panie Holmes, proszę dać spokój - powiedział w końcu. - Z całą pewnością nie zamierzam.

- To proszę spojrzeć na ich twarze! - zawołał szorstko Holmes.

Jestem pewien, że nigdy nie widziałem na ludzkiej twarzy wyraźniejszego przyznania się do winy. Starszy mężczyzna wyglądał na sparaliżowanego i zamroczonego, a jego pomarszczone oblicze przybrało ponury wyraz. Młodszy Cunningham natomiast zupełnie zatracił ten pewny siebie buńczuczny sposób bycia, tak typowy dla jego dotychczasowego zachowania. W ciemnych oczach płonęła wściekłość dzikiej bestii, co kłóciło się z ładnymi rysami jego twarzy.

Inspektor podszedł bez słowa do drzwi i dał sygnał gwizdkiem. Natychmiast zjawiło się dwóch konstabli.

- Nie mam innego wyjścia, panie Cunningham - rzekł. - Mam nadzieję, że to wszystko okaże się absurdalnym błędem, ale rozumie pan, że. proszę to natychmiast rzucić!

Szybkim ruchem ręki do przodu wytrącił z dłoni młodszego mężczyzny rewolwer, który właśnie odbezpieczał; broń z głośnym stukiem upadła na podłogę.

- Proszę to zatrzymać - rzekł Holmes, spokojnie przydeptując broń stopą. - Przyda się panu podczas procesu. Przecież tak naprawdę o to nam chodziło.

Uniósł mały pogięty skrawek papieru.

- Pozostała część kartki! - zawołał inspektor.

- Dokładnie.

- A gdzie ona była?

- Tam, gdzie byłem pewien, że musi się znajdować. Zaraz panu wszystko wyjaśnię. Myślę, pułkowniku, że pan i doktor Watson możecie już wracać, ja zaś dołączę do was najdalej za godzinę. Inspektor i ja musimy zamienić parę słów z aresztowanymi, ale z całą pewnością wrócę na lunch.

Sherlock Holmes dotrzymał obietnicy, bo około pierwszej był już z nami w palarni pułkownika. Towarzyszył mu drobny starszy dżentelmen, którego przedstawiono mi jako pana Actona, człowieka, którego dom był miejscem pierwszego włamania.

- Pragnąłem, żeby pan Acton towarzyszył nam, gdy będę wyjaśniał wam tę sprawę -rzekł Holmes. - Wydaje mi się, że szczegóły bardzo go zainteresują. Obawiam się, mój drogi pułkowniku, że pewnie żałuje pan już tej godziny, gdy przyjął pan pod swój dach takiego gościa jak ja.

- Wręcz przeciwnie - odrzekł ciepło pułkownik. - Uważam za ogromny przywilej, że dane mi było przyjrzeć się pańskim metodom pracy. Muszę przyznać, że przerosły one moje wszelkie oczekiwania i zupełnie nie potrafię sobie wytłumaczyć, w jaki sposób doszedł pan do tych rezultatów. Przez cały czas nie dostrzegałem nawet choćby jednego tropu.

- Obawiam się, że moje wyjaśnienia pana rozczarują. Niemniej zawsze miałem nawyk ujawniania moich metod czy to mojemu przyjacielowi Watsonowi, czy też jakiemukolwiek innemu inteligentnemu człowiekowi, którego to interesuje. Najpierw jednak, pułkowniku, chętnie poczęstowałbym się kropelką pańskiej brandy, ponieważ jestem dość wstrząśnięty tą szarpaniną w garderobie. Ostatnio moje siły były wystawione na ciężką próbę.

- Mam nadzieję, że nie miał już pan tych ataków?

Sherlock Holmes roześmiał się serdecznie.

- Po kolei, pułkowniku, po kolei. Do wszystkiego dojdziemy - rzekł. - Zrelacjonuję panu sprawę we właściwym porządku, prezentując poszczególne wskazówki, które mną pokierowały. Proszę mi przerwać, jeżeli zauważy pan jakiś wniosek, do którego doszedłem, a który nie wyda się panu całkowicie oczywisty.

W sztuce rozwiązywania zagadek kryminalnych kluczowe znaczenie ma umiejętność rozróżniania, które spośród wielu faktów są przypadkowe, a które istotne. W przeciwnym razie zamiast koncentrować się, rozpraszamy swoją uwagę i energię. Od początku nie miałem najmniejszych wątpliwości, że klucz do całej sprawy kryje się w tym skrawku papieru, który ściskał w palcach zabity stangret.

Zanim jednak do tego dojdę, chciałbym zwrócić panu uwagę na fakt, że gdyby opowieść Aleca Cunninghama była prawdziwa i napastnik po zastrzeleniu Williama Kirwana natychmiast uciekł, wówczas ten, kto wydarł papier z ręki zmarłego, nie mógł być włamywaczem. Skoro nie był to on, człowiekiem tym musiał być Alec Cunningham, ponieważ do czasu gdy jego ojciec zszedł po schodach, na miejsce przybiegło już kilku służących. Kwestia ta jest prosta, inspektor ją jednak przeoczył, ponieważ wychodził z założenia, że właściciele tej rezydencji nie mogli mieć nic wspólnego z tą sprawą. Jeśli chodzi o mnie, kładę bardzo silny nacisk na to, by nigdy nie uwzględniać żadnych sugestii i zawsze starannie badać wszystkie fakty, które mogą mnie gdzieś zaprowadzić. Tak więc, już na samym początku mojego śledztwa patrzyłem nieco krzywym okiem na rolę odegraną w całej tej historii przez pana Aleca Cunninghama.

Następnie bardzo starannie zbadałem świstek papieru, który przyniósł nam inspektor. Natychmiast stało się dla mnie jasne, że stanowił on część bardzo ważnego dokumentu. Proszę zobaczyć, co się od razu rzuca w oczy?

- Pismo jest bardzo nieregularne - rzekł pułkownik.

- Mój drogi panie - zawołał Holmes - nie ma najmniejszej wątpliwości co do tego, że zostało napisane przez dwie osoby, naprzemiennie wpisujące słowa. Jeśli zwrócę panu uwagę na silne „t” w „piętnaście” oraz na słabe w „dwunasta”, natychmiast pan sobie to uświadomi.

Bardzo krótka analiza tych słów pozwoliłaby panu stwierdzić z całą pewnością, że wyrazy „piętnaście” i „dowiesz” zostały napisane silniejszą ręką, zaś „może” - słabszą.

- Na Jowisza, to jasne jak słońce! Ale dlaczegóż by dwóch ludzi miało pisać w ten sposób

list?

- Najwyraźniej mieli nieuczciwe zamiary, i jeden z nich, nie ufając drugiemu, był zdecydowany, że niezależnie od tego, co uczynią, obaj w równym stopniu będą w to zamieszani. Jasne jest również, że jeden z mężczyzn - ten, który napisał „dowiesz” i „wtedy” - był prowodyrem.

- W jaki sposób pan do tego doszedł?

- Można to wydedukować nawet z zestawienia charakteru pisma obydwu piszących osób. Mamy jednak mocniejsze powody, aby tak sądzić. Jeśli przyjrzy się pan uważnie temu skrawkowi papieru, dojdzie pan do wniosku, że mężczyzna o silniejszej ręce napisał swoje słowa jako pierwszy, pozostawiając luki do wypełnienia dla tego drugiego. Luki te nie zawsze były jednak wystarczająco duże, i jak pan widzi, ten drugi człowiek musiał się bardzo starać, stawiając litery blisko siebie, aby zmieścić swoje „piętnaście” pomiędzy „za” i „dwunasta”, co niechybnie wskazuje na to, iż te ostatnie były napisane wcześniej. Człowiek, który napisał wszystkie swoje wyrazy jako pierwszy, jest bez wątpienia również tym, który zaplanował tę całą aferę.

- Niesamowite! - zawołał pan Acton.

- W gruncie rzeczy to nic takiego. Teraz jednak dochodzimy do bardzo istotnego punktu. Być może nie zdaje sobie pan z tego sprawy, ale eksperci potrafią z bardzo dużą dokładnością wywnioskować wiek człowieka na podstawie jego charakteru pisma.

W normalnych przypadkach z dość dużą dozą pewności można ustalić wiek człowieka z dokładnością do dziesięciu lat. Jak zaznaczyłem, w normalnych przypadkach, ponieważ zły stan zdrowia oraz fizyczne osłabienie dają taki sam efekt jak starość, nawet wówczas, gdy człowiek jest młody. W tym przypadku, patrząc na śmiały charakter pisma pierwszego i raczej chwiejne pismo drugiego, które jednak nadal jest czytelny, choć kreska w „t” zaczyna zanikać, możemy powiedzieć, że jeden z nich jest młody, drugi, choć w podeszłym wieku, nie jest jeszcze człowiekiem zniedołężniałym.

- Niesamowite! - znów zawołał pan Acton.

- Mamy tu jednak do czynienia z jeszcze jedną kwestią, która jest subtelniejsza i znacznie bardziej interesująca. Charakter pisma obydwu osób jest podobny. Pisali to krewni. Będzie to dla pana najbardziej oczywiste na przykładzie tych „d”, dostrzegłem jednak wiele innych drobnych szczegółów wskazujących na potwierdzenie tej hipotezy. Nie mam absolutnie żadnych wątpliwości, że te dwie próbki pisma pozwalają wyśledzić rodzinne powiązania między piszącymi. W tej chwili oczywiście podaję panu jedynie główne wyniki mojej analizy tego dokumentu. Ponadto odnalazłem jeszcze dwadzieścia trzy inne szczegóły, które bardziej zainteresowałyby specjalistów niż pana. Wszystkie one ostatecznie przekonały mnie, że to Cunninghamowie, ojciec i syn, napisali ten list.

Gdy dotarłem do tego punktu, moim ostatnim krokiem było oczywiście zbadanie szczegółów przestępstwa i przekonanie się, jak daleko nas to zaprowadzi. Wraz z inspektorem udałem się do ich domu i zobaczyłem wszystko, co można było zobaczyć. Na podstawie rany na zwłokach stwierdziłem z całkowitą pewnością, że stangreta zastrzelono z rewolweru z odległości nieco większej niż cztery jardy. Na jego ubraniu nie było śladów prochu. Tak więc najwyraźniej Alec Cunningham skłamał, mówiąc, że strzał padł wówczas, gdy mężczyźni ze sobą walczyli. Następnie zarówno ojciec, jak i syn zgodnie pokazali miejsce, w którym uciekający przestępca przedostał się na drogę. Jednak, jak to się zdarza, w miejscu tym jest dość głęboki rów. Ponieważ na wilgotnym dnie rowu nie było żadnych śladów butów, byłem już absolutnie pewien, że Cunninghamowie zgodnie kłamali: nieznany napastnik w ogóle nigdy nie istniał.

Teraz zastanowimy się nad motywem tego przedziwnego przestępstwa. Spróbowałem najpierw znaleźć przyczynę włamania do domu pana Actona. Na podstawie tego, co mówił pułkownik, zrozumiałem, że pan, panie Acton, procesował się z Cunninghamami. Oczywiście natychmiast przyszło mi do głowy, że włamali się oni do pańskiej biblioteki z zamiarem zdobycia jakiegoś dokumentu, który mógłby być ważny w tej sprawie.

- Właśnie tak - rzekł pan Acton. - Nie ma żadnych wątpliwości co do ich zamiarów. Mam uzasadnione roszczenia do połowy ich obecnej posiadłości, i gdyby byli w stanie znaleźć pewien dokument, który na szczęście był w sejfie moich adwokatów, niewątpliwie utrudniliby rozstrzygnięcie procesu.

- No i proszę - powiedział Holmes z uśmiechem. - To była ryzykowna i lekkomyślna próba, w której wyczuwam inspirację młodego Aleca. Kiedy niczego nie znaleźli, spróbowali odwrócić od siebie podejrzenia, sprawiając, by wyglądało to jak zwykłe włamanie. I to właśnie dlatego zabrali przedmioty, które wpadły im w rękę. Wszystko to jest całkowicie jasne, nadal miałem jednak kilka wątpliwości. Zależało mi przede wszystkim na tym, by zdobyć brakujący fragment listu. Byłem pewien, że to Alec wyrwał go z dłoni zmarłego i w pośpiechu musiał wsunąć do kieszeni swojego szlafroka. No bo gdzie indziej mógłby go schować? Pozostawało tylko pytanie, czy ten list wciąż tam jest. Opłacało się zadać sobie trochę wysiłku, żeby się o tym przekonać, i to właśnie w tym celu udaliśmy się wszyscy do ich domu.

Jak pan bez wątpienia pamięta, Cunninghamowie dołączyli do nas przed kuchennymi drzwiami. Oczywiście największe znaczenie miało to, by w żaden sposób nie przypominać im o istnieniu tego listu, bo w przeciwnym razie natychmiast by go zniszczyli. Inspektor miał im właśnie powiedzieć, jak wielką wagę przywiązujemy do jego odnalezienia, lecz w tej chwili, niezwykle szczęśliwym zbiegiem okoliczności, dostałem ataku, padłem na ziemię i dzięki temu zmieniłem przebieg rozmowy.

- Wielkie nieba! - wykrzyknął pułkownik ze śmiechem. - Chce pan przez to powiedzieć, że wówczas gdy wszyscy panu współczuliśmy, udawał pan atak?

- Z punktu widzenia lekarza zrobiłeś to doskonale - zawołałem, patrząc na niego w zdumieniu, bo wciąż zaskakiwał mnie swoim sprytem.

- Cóż, to sztuczka, która się często przydaje - rzekł Holmes. - Gdy doszedłem do siebie, udało mi się podstępem, może nawet odrobinę pomysłowym, skłonić starego Cunninghama, żeby napisał słowo „dwunasta” tak, bym mógł je porównać z tym samym słowem na naszym skrawku papieru.

- Och, ależ ze mnie osioł! - zawołałem.

- Widziałem, że bardzo mi współczujesz z powodu omdlenia - rzekł ze śmiechem Holmes. - Było mi przykro, że martwisz się tak przeze mnie. Później razem poszliśmy po schodach na górę, a gdy weszliśmy do pokoju i zobaczyłem szlafrok wiszący za drzwiami, wymyśliłem sposób, by na chwilę odwrócić ich uwagę. Przewróciłem stolik i wymknąłem się szybko, żeby sprawdzić, co jest w kieszeniach. Ledwie jednak udało mi się odnaleźć list, który tak jak się spodziewałem był w jednej z kieszeni, gdy napadli mnie obaj Cunningham owie, i naprawdę myślę, że by mnie tam zamordowali, gdyby nie wasza szybka przyjacielska pomoc. Do tej pory czuję jeszcze ucisk rąk młodego Cunninghama na gardle; jego ojciec wykręcił mi nadgarstek, próbując wyrwać z mojej dłoni ten papier. Widzicie, panowie, ojciec i syn zrozumieli, że muszę o wszystkim wiedzieć, i ta nagła zmiana z absolutnego poczucia bezpieczeństwa do stanu zagrożenia uczyniła z nich prawdziwych desperatów.

Po tym wszystkim porozmawiałem ze starym Cunninghamem, żeby poznać motyw zbrodni. Stał się dość uległy, jego syn natomiast zmienił się w prawdziwego demona, gotowego przestrzelić mózg sobie samemu lub któremukolwiek z nas, gdyby tylko udało mu się dostać w swe ręce rewolwer. Gdy Cunningham zrozumiał, że dowody świadczące przeciwko niemu są tak mocne, stracił jakąkolwiek nadzieję i do wszystkiego się przyznał. Wygląda na to, że William potajemnie śledził swych panów tej nocy, gdy włamali się do pana Actona, a potem, gdy byli zdani na jego łaskę i niełaskę, zaczął ich szantażować, grożąc zdradzeniem tajemnicy. Pan Alec jednak był zbyt niebezpiecznym człowiekiem, by można było bawić się z nim w takie gierki. Przyszedł mu do głowy genialny pomysł. Gdy wszyscy w okolicy zaczęli obawiać się włamywaczy, dostrzegł w tym świetną okazję, by w sposób nie budzący podejrzeń pozbyć się człowieka, którego miał powody się obawiać. William został zwabiony w pułapkę i zastrzelony, i gdyby tylko Cunninghamowie odebrali mu cały list i zwrócili trochę więcej uwagi na szczegóły, bardzo możliwe, że nigdy nie padłby na nich nawet cień podejrzenia.

- A co z listem? - spytałem.

Sherlock Holmes położył przed nami obie części.

Zjaw się koniecznie za piętnaście dwunasta przy wschodniej bramie a dowiesz się wtedy wszystkiego. Przyjdź, może bardzo się to przysłużyć tobie

i Annie Morrison, ale nic nie mów nikomu o tej sprawie

- Właśnie czegoś takiego się spodziewałem - rzekł. - Oczywiście, jeszcze nie wiemy, jakie mogły być relacje pomiędzy Alekiem Cunninghamem, Williamem Kirwanem i tą Annie Morrison. Rezultaty świadczą jednak o tym, że pułapka została umiejętnie zastawiona. I jestem pewien, że zachwycą was te dziedziczne podobieństwa, jakie wykazują litery „e” oraz „n”. Kreska zamiast kropki nad „i” w charakterze pisma młodszego Cunninghama jest również wybitnie charakterystyczną cechą. Wiesz, Watsonie, tak sobie myślę, że nasz spokojny wypoczynek na wsi miał niezwykle pomyślny przebieg. Gdy jutro wrócę na Baker Street, z całą pewnością nie będzie mi brakowało energii.

Rozdział siódmy

Garbus


Pewnej letniej nocy kilka miesięcy po ślubie siedziałem u siebie przy kominku, zmęczony po całym dniu pracy, paląc ostatnią tego dnia fajkę i przysypiając nad jakąś powieścią. Moja żona poszła już na górę, a dźwięk zamykanych drzwi do holu, oznaczał, że służący również udali się na spoczynek. Wstałem właśnie z fotela i wystukiwałem popiół z fajki, gdy nagle usłyszałem dźwięk dzwonka.

Spojrzałem na zegar. Była za kwadrans dwunasta. O tak późnej godzinie nie mógł to być gość. Najwyraźniej przybył do mnie jakiś pacjent, i zapewne czeka mnie bardzo pracowita noc. Z grymasem niezadowolenia na twarzy ruszyłem do holu i otworzyłem drzwi. Jednak ku mojemu zdumieniu na progu stał Sherlock Holmes.

- Och, Watsonie - powiedział. - Miałem nadzieję, że nie przychodzę za późno, by zastać cię jeszcze na nogach.

- Proszę, przyjacielu, wejdź.

- Wyglądasz na zaskoczonego, ale nie dziwię się temu! I chyba trochę ci też ulżyło, prawda? Hmm. Nadal palisz mieszankę Arcadia, tak jak za kawalerskich czasów! Ten puszysty popiół, jaki masz na ubraniu, trudno pomylić z jakimkolwiek innym. Bardzo po tobie widać, Watsonie, że przyzwyczaiłeś się nosić mundur. Dopóki nie pozbędziesz się zwyczaju chowania chustki w rękawie, nigdy nie będziesz mógł uchodzić za cywila z prawdziwego zdarzenia. Mógłbyś mnie dziś przenocować?

- Z przyjemnością.

- Wspominałeś mi, że masz u siebie wolny pokój gościnny, a jak widzę, nie masz gości. Tyle przynajmniej można wyczytać z twojego stojaka na kapelusze.

- Będzie mi bardzo miło, jeśli zostaniesz.

- Dziękuję! W takim razie zajmę ten wolny kołek. Z przykrością zauważam, że był u ciebie angielski rzemieślnik. To zło wcielone. Mam nadzieję, że to nie kanalizacja?

- Nie, gaz.

- Ach! Jego but zostawił dwa odciski gwoździ na twoim linoleum w miejscu, gdzie pada na nie światło. Nie, nie, dziękuję ci. Jadłem już kolację w Waterloo, ale z przyjemnością wypalę z tobą fajkę.

Podałem mu swój woreczek na tytoń, on zaś usiadł naprzeciwko mnie i przez jakiś czas palił w milczeniu. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że nie zjawiłby się u mnie o tej porze, gdyby nie chodziło o coś niezwykle ważnego, czekałem więc cierpliwie, aż się odezwie.

- Jak widzę, masz teraz mnóstwo pracy - rzekł, obrzucając mnie bystrym spojrzeniem.

- Tak, miałem ciężki dzień - odparłem. - Być może wyda ci się to bardzo głupie, ale naprawdę nie mam pojęcia, z czego to wydedukowałeś.

Roześmiał się cicho.

- Mam tę przewagę, Watsonie, że znam twoje nawyki - odparł. - Kiedy masz mało pacjentów, chodzisz pieszo, a gdy masz ich dużo, bierzesz dorożkę. Jak widzę, na twoich butach nie ma śladów błota, jestem więc przekonany, że w tej chwili czujesz się usprawiedliwiony, używając dorożki.

- Niesamowite! - zawołałem.

- Elementarne - odparł. - To jeden z takich przypadków, gdy logicznie rozumujący człowiek dochodzi do wniosku, jaki komuś innemu może wydać się ważny, ponieważ ten ostatni przeoczył jeden drobny szczegół, będący absolutną podstawą sztuki dedukcji. Mój drogi przyjacielu, to samo można powiedzieć o wrażeniu, jakie wywierają niektóre z tych twoich opowiadań. Jest ono jednak całkowicie złudne, ponieważ opiera się na tym, iż niektóre szczegóły zagadki zachowujesz dla siebie i nie zdradzasz ich czytelnikowi. W tej chwili jestem właśnie w takiej samej sytuacji, jak ci czytelnicy. Zajmuję się jedną z najdziwniejszych spraw, nad jaką ludzie kiedykolwiek łamali sobie głowę, i trzymam w garści kilka tropów, a jednak brak mi tego jednego czy dwóch, dzięki którym mógłbym stworzyć kompletną teorię. Ale zdobędę je, Watsonie, zdobędę je! - oczy mu zapłonęły, a na chudych policzkach pojawił się słaby rumieniec. Jednak tylko na chwilę. Gdy ponownie spojrzałem na jego twarz, znów wyrażała to iście indiańskie opanowanie, sprawiające, że tak wielu ludzi nie uważało Sherlocka Holmesa za człowieka, lecz coś w rodzaju myślącej maszyny.

- Ta zagadka jest dość interesująca - powiedział. - Mógłbym nawet powiedzieć, że wyjątkowo interesująca. Zbadałem, na czym sprawy stoją, i jak sądzę, dotarłem do punktu, w którym rozwiązanie leży już w zasięgu ręki. Bardzo by mi pomogło twoje towarzystwo, gdy wykonam ten ostatni krok.

- Zrobię to z przyjemnością.

- Mógłbyś jutro wybrać się ze mną aż do Aldershot?

- Jackson na pewno zgodzi się przejąć moich pacjentów.

- Doskonale. Chciałbym wyruszyć o jedenastej dziesięć z Waterloo.

- W takim razie będę miał dość czasu, by wszystko zorganizować.

- A więc dobrze. Skoro nie jesteś jeszcze śpiący, opiszę ci pokrótce, co się wydarzyło i co jeszcze trzeba zrobić.

- Chciało mi się spać, zanim się zjawiłeś. Teraz zupełnie się rozbudziłem.

- Skrócę tę historię tak bardzo, jak to tylko możliwe bez pomijania jedynie szczegółów mających kluczowe znaczenie dla sprawy. Być może nawet coś już o tym czytałeś. Chodzi o domniemane zabójstwo pułkownika Barclaya z królewskich fizylierów munsterskich, popełnione w Aldershot. Prowadzę w tej sprawie dochodzenie.

- Nic o tym nie słyszałem.

- Ta sprawa zyskała rozgłos jedynie wśród miejscowych. Wszystko wydarzyło się zaledwie dwa dni temu. Mówiąc w skrócie, fakty są następujące. Królewscy fizylierzy munsterscy to, jak ci wiadomo, jeden z najsłynniejszych irlandzkich pułków w brytyjskiej armii. Dokonali cudów na Krymie i podczas powstania sipajów. Od tej pory wyróżniali się przy każdej nadarzającej się okazji. Aż do poniedziałku wieczorem dowódcą pułku był James Barclay, okryty chwałą weteran, który zaczynał jako zwykły szeregowiec. Potem został awansowany do rangi oficera za męstwo okazane podczas powstania sipajów i dane mu było dożyć chwili, gdy został dowódcą pułku, w którym kiedyś sam nosił muszkiet.

Pułkownik Barclay ożenił się, gdy był sierżantem, zaś jego żona Nancy, której panieńskie nazwisko brzmiało Devoy, była córką byłego sierżanta sztabowego z tego samego korpusu. Tak więc, jak zapewne sobie wyobrażasz, doszło do pewnych tarć towarzyskich, gdy młoda para (bo wówczas oboje byli jeszcze młodzi) znalazła się w nowym otoczeniu. Wygląda jednak na to, że szybko się przystosowali: pani Barclay była zawsze lubiana w środowisku żon kadry dowódczej, podobnie zresztą jak jej mąż, który cieszył się popularnością wśród oficerów. Dodam jeszcze, że była kobietą niebywałej urody i że nawet teraz, po ponad trzydziestu latach małżeństwa, wygląda jak prawdziwa królowa.

Można odnieść wrażenie, że życie rodzinne pułkownika Barclaya było jednym pasmem szczęścia. Major Murphy, który podał mi większość tych szczegółów, zapewniał mnie, że nigdy nie słyszał o jakichkolwiek nieporozumieniach tej pary i że Barclay był oddany swej żonie znacznie bardziej niż ona jemu. Bardzo się niepokoił, gdy zostawiał ją na cały dzień. Z drugiej strony, ona, choć była do niego przywiązana i dochowywała mu wierności, okazywała mu swe uczucia w mniej rzucający się w oczy sposób. Niemniej w pułku uważano ich za wzorowe małżeństwo w średnim wieku. We wzajemnych relacjach małżonków nie było absolutnie niczego, co w jakikolwiek sposób zapowiadałoby tragedię, jaka miała się wydarzyć.

Należy zaznaczyć, że pułkownik Barclay posiadał pewne osobliwe cechy. Na co dzień, kiedy miał dobry nastrój, był energicznym jowialnym starym żołnierzem. Zdarzały się jednak sytuacje, gdy okazywał się człowiekiem okrutnym i zdolnym do przemocy. Wygląda na to, że żona nigdy nie miała okazji poznać go od tej gorszej strony. Major Murphy i trzech spośród pięciu innych oficerów, z którymi rozmawiałem, zwrócili uwagę na przedziwne przygnębienie, jakie go czasami ogarniało. Według majora, uśmiech niekiedy znikał mu z twarzy niczym za dotknięciem niewidzialnej różdżki podczas żartów przy stole w kantynie. W dniach, w których wpadał w taki nastrój, pogrążony był w głębokiej depresji. Takie zachowanie oraz fakt, że był odrobinę przesądny, to jedyne specyficzne cechy charakteru, jakie zaobserwowali u niego inni oficerowie. Infantylna cecha jego męskiej natury, która objawiała się tym, że nie lubił zostawać sam, zwłaszcza po zmroku, była często przedmiotem komentarzy i domysłów.

Pierwszy batalion pułku królewskich fizylierów munsterskich, czyli dawny 117. batalion piechoty, od kilku lat stacjonował w Aldershot. Żonaci oficerowie nie mieszkają w koszarach; pułkownik zajmował willę „Lachine”, położoną w odległości około pół mili od północnego obozu. Dom stoi na wydzielonym gruncie, a od zachodu oddalony jest od głównej drogi nie więcej niż trzydzieści jardów. Pułkownik miał troje służących: woźnicę, kucharkę i pokojówkę. Oni oraz ich pan i pani byli jedynymi mieszkańcami willi „Lachine”, ponieważ państwo Barclay nie mieli dzieci, a goście rzadko zatrzymywali się u nich.

Teraz przejdę do wydarzeń, jakie miały miejsce w willi w ubiegły poniedziałek wieczorem między godziną dziewiątą a dziesiątą.

Pani Barclay, która jest katoliczką, działała w organizacji charytatywnej św. Jerzego przy kościele położonym przy Watt Street, która zajmowała się rozdawaniem biednym używanych ubrań. Spotkania odbywały się co wieczór o ósmej. Pani Barclay szybko zjadła kolację, aby nie spóźnić się na zebranie. Gdy wychodziła z domu, woźnica usłyszał, jak rzuca swojemu mężowi jakąś zupełnie zwyczajną uwagę i zapewnia go, że niedługo wróci. Następnie wstąpiła po pannę Morrison, młodą damę mieszkającą w sąsiedniej willi, i razem udały się na spotkanie. Trwało ono czterdzieści minut. Piętnaście po dziewiątej pani Barclay wróciła do domu, odprowadziwszy najpierw pannę Morrison.

Z okien salonu willi „Lachine” widać drogę, a wielkie przeszklone przesuwane drzwi wychodzą prosto na trawnik, który ma trzydzieści jardów szerokości, a od głównej drogi oddziela go tylko niski murek, zwieńczony żelazną barierką. To właśnie do tego pomieszczenia udała się pani Barclay zaraz po swoim powrocie. Zasłony nie były zaciągnięte, bo pokoju tego rzadko używano wieczorami. Pani Barclay sama zapaliła lampę, a następnie dzwonkiem wezwała pokojówkę Jane Stewart, aby ta przyniosła jej filiżankę herbaty. Nie zgadzało się to zupełnie z jej codziennymi nawykami. Pułkownik do tej pory siedział w jadalni, jednak, słysząc, że żona wróciła, dołączył do niej w salonie. Woźnica widział go, jak przechodził przez hol i wchodził do salonu. Wtedy właśnie po raz ostatni widziano pułkownika żywego.

Pokojówka przyniosła zamówioną herbatę nie później niż po dziesięciu minutach. Jednak gdy podeszła do drzwi, usłyszała, zaskoczona, rozwścieczone głosy swoich państwa, prowadzących jakąś zajadłą kłótnię. Zapukała, lecz nikt jej nie odpowiedział, nacisnęła więc klamkę tylko po to, by się przekonać, że drzwi zamknięto od środka. Oczywiście pobiegła natychmiast, by powiedzieć o tym kucharce, po czym wraz z woźnicą poszli do holu, gdzie słychać było odgłosy trwającej nadal kłótni. Wszyscy byli zgodni co do tego, że słychać było tylko dwa głosy, Barclaya i jego żony. Barclay wypowiadał swe uwagi nieskładnie i ściszonym tonem, tak że żadne z nich nie było w stanie dokładnie usłyszeć tego, co mówił. Uwagi pani Barclay były natomiast pełne żalu, i gdy podnosiła głos, wszystko było wyraźnie słychać. „Ty tchórzu” - powtarzała wielokrotnie. - „I co teraz można zrobić? Co teraz można zrobić? Oddaj mi moje życie! Nie chcę już oddychać tym samym powietrzem co ty! Ty tchórzu! Ty tchórzu!”. Tak brzmiały urywki ich rozmowy, która zakończyła się przeraźliwym krzykiem mężczyzny, głośnym hałasem i krzykiem kobiety. Przekonany, że doszło do jakiejś tragedii, woźnica rzucił się na drzwi i spróbował je sforsować, podczas gdy spoza nich przez cały czas dobiegały krzyki. Nie zdołał jednak dostać się do salonu, a kobiety były tak sparaliżowane strachem, że nie mogły w żaden sposób mu pomóc. Nagle, pod wpływem pewnej myśli wybiegł przez drzwi holu, obiegł dom i dotarł do trawnika, na który wychodziły wysokie francuskie okna. Skrzydło jednego z okien było otwarte, co, jak zakładam, jest czymś całkowicie naturalnym w lecie, i przez to właśnie skrzydło woźnica bez problemu dostał się do pokoju. Jego pani leżała nieprzytomna na kanapie, a obok z głową na podłodze przy osłonie kominka w kałuży własnej krwi i nogami przerzuconymi przez oparcie fotela spoczywało ciało nieszczęsnego pułkownika.

Gdy woźnica przekonał się, że już nic nie może zrobić dla swojego pana, jego pierwszą myślą było otworzyć drzwi. Tutaj jednak pojawiła się nieoczekiwana i przedziwna trudność. W drzwiach nie było bowiem klucza, i nie mógł go też znaleźć nigdzie w pokoju. Tak więc ponownie wyszedł przez okno, wezwał policjanta i lekarza, a następnie wrócił. Dama, która oczywiście była główną podejrzaną w tej sprawie, została przeniesiona do swojego pokoju, gdyż wciąż była nieprzytomna. Następnie ciało pułkownika ułożono na sofie i starannie zbadano miejsce tragedii.

Nieszczęsny weteran zginął od potężnego ciosu tępym narzędziem, które pozostawiło szarpaną ranę z tyłu głowy, długą na około dwa cale. Nietrudno było również odgadnąć, co to była za broń. Na podłodze przy ciele leżała pałka z twardego drewna z rękojeścią zrobioną z kości. Pułkownik posiadał bogatą kolekcję broni przywiezionej z różnych krajów, w których walczył, i policja zakłada, że maczuga była jednym z jego trofeów. Chociaż służący twierdzą, że nigdy jej przedtem nie widzieli, to z uwagi na obecność wielu nietypowych przedmiotów możliwe jest, że po prostu ją przeoczyli. Poza tym policja nie odkryła w pokoju niczego istotnego. Niewytłumaczalny był fakt, że ani przy pani Barclay, ani przy ofierze, ani w pokoju nie znaleziono brakującego klucza. Koniec końców drzwi musiały zostać otwarte przez ślusarza z Aldershot.

I tak właśnie wyglądały okoliczności sprawy, Watsonie, aż do wtorku rano, gdy na prośbę majora Murphy’ego udałem się do Aldershot, by wspomóc prowadzone przez policję śledztwo. Sądzę, iż zgodzisz się ze mną, że była to ciekawa zagadka, lecz moje obserwacje wkrótce uświadomiły mi, iż w rzeczywistości jest jeszcze bardziej niezwykła, niż mogłoby się to wydawać na pierwszy rzut oka.

Przed zbadaniem pokoju dokładnie przesłuchałem służących, lecz udało mi się uzyskać od nich jedynie informacje, o których już ci opowiedziałem. Jane Stewart, pokojówka, zapamiętała jeszcze jeden interesujący szczegół. Przypominasz sobie zapewne, że gdy usłyszała odgłosy kłótni, pobiegła na dół i wróciła z pozostałymi służącymi. Jak twierdzi, za pierwszym razem, kiedy była tam sama, jej państwo mówili tak cichymi głosami, że ledwie mogła cokolwiek usłyszeć. Zorientowała się raczej po ich tonie niż po słowach, że to sprzeczka. Jednak gdy ją nagabywałem pytaniami, przypomniała sobie, iż usłyszała, jak jej pani dwa razy wypowiedziała imię Dawid. Szczegół ten ma ogromne znaczenie, ponieważ może nam wskazać przyczyny nagłej kłótni. Jak pewnie pamiętasz, pułkownik miał na imię James.

Sprawa ma jeden aspekt, który wywarł ogromne wrażenie zarówno na służących, jak i na policji. Chodzi mi o grymas na twarzy pułkownika. Według ich relacji, jego twarz zastygła w strasznym wyrazie lęku i zgrozy, jaki może przybrać twarz przerażonego człowieka. Na jego widok niejedna osoba by zemdlała. Wydawało się dość jasne, że spodziewał się tego, co go czeka, i był skrajnie przerażony. A to oczywiście dość dobrze pasuje do teorii wysnutej przez policję, jakoby pułkownik zobaczył, że żona chce go zamordować. Ranę z tyłu głowy można było do tej teorii dopasować, jako że mógł się odwrócić, próbując uniknąć ciosu. Od żony pułkownika nie dało się uzyskać żadnych informacji, ponieważ zachorowała na zapalenie mózgu i chwilowo nie jest przy zdrowych zmysłach.

Dowiedziałem się od policji, że panna Morrison, która, jak wiesz, wychodziła tego wieczoru z panią Barclay, twierdzi, iż nie ma pojęcia, co mogło wprawić jej towarzyszkę w zły nastrój po powrocie do domu.

Gdy zebrałem te fakty, Watsonie, zacząłem się nad nimi zastanawiać i wypaliłem przy tym kilka fajek. Próbowałem odróżnić te, które mają kluczowe znaczenie dla sprawy, od pozostałych, które są czysto przypadkowe. Bez wątpienia najbardziej specyficzną i wymowną zagadką w tej sprawy było przedziwne zaginięcie klucza. Nie znaleziono go nawet po bardzo starannym przeszukaniu pokoju. A to oznacza, że ktoś go musiał stamtąd zabrać. Nie mogli tego jednak zrobić ani pułkownik, ani jego żona. To było całkowicie jasne. Tak więc do pokoju musiała wejść jakaś trzecia osoba, a mogła wejść tylko przez okno. Wydawało mi się, że po starannym zbadaniu pokoju i trawnika powinienem znaleźć jakieś ślady tego tajemniczego nieznajomego. Znasz moje metody, Watsonie. Zastosowałem je wszystkie co do jednej, aby się czegoś dowiedzieć. Koniec końców odkryłem ślady, lecz zupełnie inne niż te, jakich się spodziewałem. W tym pomieszczeniu był jakiś mężczyzna, który przeszedł przez trawnik od strony ulicy. Udało mi się znaleźć pięć bardzo wyraźnych odcisków jego butów. Jeden na samej drodze, w miejscu, w którym przechodził przez niski murek. Dwa na trawniku oraz dwa bardzo słabe odciski na poplamionych deskach przy oknie, przez które wszedł. Najwyraźniej przebiegł przez trawnik, bo odciski czubków butów były znacznie głębsze z przodu niż z tyłu. Jednak to nie ten człowiek był dla mnie zaskoczeniem. Zdumiał mnie jego towarzysz.

- Jego towarzysz?

Holmes wyciągnął z kieszeni duży arkusz bibuły i ostrożnie rozwinął go na kolanie.

- Co o tym sądzisz? - spytał.

Bibułka poznaczona była śladami jakiegoś niewielkiego zwierzęcia. W odciskach wyraźnie odznaczało się pięć opuszków palców, co wskazywało na długie pazury, zaś cały ślad był mniej więcej wielkości łyżeczki.

- To pies - powiedziałem.

- Widziałeś kiedyś, żeby pies wspiął się po zasłonie? Znalazłem wyraźne ślady świadczące o tym, że to stworzenie tak właśnie zrobiło.

- To może małpa?

- Ale to nie są ślady małpy.

- W takim razie cóż to takiego mogło być?

- Na pewno nie pies, kot, małpa ani żadne inne stworzenie, które dobrze znam. Próbowałem je zrekonstruować na podstawie pomiarów. Oto cztery odciśnięte ślady stworzenia, które stało nieruchomo. Jak widzisz, odległość między przednią a tylną łapą wynosi nie mniej niż piętnaście cali. Jeśli dodamy do tego długość szyi i głowy, okaże się, że stworzenie miało niewiele mniej niż dwie stopy, prawdopodobnie nawet więcej, o ile posiadało ogon. Teraz jednak spójrz na drugi wynik moich pomiarów. Tutaj zwierzę było w ruchu, i długość jego kroku wynosi zaledwie trzy cale, a to wskazuje na długie ciało z bardzo krótkimi nogami. Nie było na tyle uprzejme, żeby pozostawić sierść. Jednak ogólnie musi mieć taki kształt, jak ci opisałem, może się wspiąć po zasłonie i jest mięsożerne.

- Na jakiej podstawie to wydedukowałeś?

- Ponieważ wspięło się po zasłonie. W oknie wisiała klatka z kanarkiem, i najwyraźniej chciało upolować ptaka.

- Cóż to w takim razie było za zwierzę?

- Och, gdybym potrafił odpowiedzieć na to pytanie, zbliżylibyśmy się bardzo do rozwiązania sprawy. Mówiąc ogólnie, było to prawdopodobnie jakieś stworzenie przypominające łasicę lub gronostaja. A jednak jest o wiele większe niż jakiekolwiek zwierzę tego gatunku, które widziałem.

- Ale co miało ono wspólnego z przestępstwem?

- To również pozostaje niejasne. Jednak, jak widzisz, sporo się dowiedzieliśmy. Wiemy, że na drodze stał jakiś człowiek i przyglądał się kłótni Barclayów, zasłony były podniesione, a pokój dobrze oświetlony. Wiemy również, że przebiegł przez trawnik i wszedł do pokoju wraz z jakimś dziwnym zwierzęciem. Następnie albo uderzył pułkownika, albo, co w równym stopniu możliwe, pułkownik padł z przerażenia na jego widok i rozbił sobie głowę o próg kominka.

Mamy wreszcie punkt zaczepienia: intruz, wychodząc, zabrał ze sobą klucz.

- Wygląda na to, że twoje odkrycia jeszcze bardziej zagmatwały sprawę, zamiast ją wyjaśnić - powiedziałem.

- Nie inaczej. Niewątpliwie wykazały, że sprawa jest o wiele głębsza, niż wydawało mi się na początku. Dokładnie wszystko przemyślałem i doszedłem do wniosku, że muszę na to spojrzeć z zupełnie innego punktu widzenia. Ale doprawdy, Watsonie, przeze mnie nie kładziesz się jeszcze spać, a ja równie dobrze mogę ci to wszystko opowiedzieć jutro w drodze do Aldershot.

- Dziękuję ci bardzo. Za daleko już zaszedłeś, żeby się teraz zatrzymać.

- Jest dość pewne, że gdy pani Barclay wychodziła z domu o wpół do ósmej, była w dobrych relacjach ze swoim mężem. Jak sądzę, wspominałem już, że nigdy ostentacyjnie nie okazywała swych uczuć, woźnica słyszał jednak, jak przyjaźnie gawędziła z pułkownikiem. Równie jasne było również to, że zaraz po swym powrocie udała się do takiego pomieszczenia, w którym spotkanie z mężem było najmniej prawdopodobne, chcąc napić się herbaty, jak to robi każda podenerwowana kobieta, a wreszcie, gdy pułkownik do niej przyszedł, zaczęła go gwałtownie o coś oskarżać. A to oznacza, że coś się wydarzyło między siódmą trzydzieści a dziewiątą i że wydarzenie to całkowicie zmieniło jej uczucia do męża. Jednak przez całe te półtorej godziny towarzyszyła jej panna Morrison. Tak więc z całą pewnością, mimo wszystkich jej zaprzeczeń, musi coś wiedzieć o tej sprawie.

Na początku przypuszczałem, że być może coś łączyło starego żołnierza i tę młodą damę, a ta ostatnia wyznała to teraz jego żonie. To by tłumaczyło, dlaczego po powrocie była tak rozwścieczona, jak również to, że dziewczyna zaprzecza, iż w ogóle cokolwiek się w tym czasie wydarzyło. Nie najgorzej by to również pasowało do większości podsłuchanych przez służbę słów. Padło jednak imię Dawid. Poza tym wszyscy zgodnie twierdzili, że pułkownik kochał żonę, co przeczy takiej teorii, nie wspominając już o tragicznym wtargnięciu tego drugiego mężczyzny, które mogło nie mieć nic wspólnego ze wszystkim, co wydarzyło się wcześniej. Niełatwo mi było znaleźć jakiś trop, ogólnie jednak byłem skłonny zarzucić pomysł, że coś łączyło pułkownika i pannę Morrison. Niemniej byłem przeświadczony, że ta młoda dama posiada wskazówki, które mogłyby wyjaśnić, dlaczego pani Barclay tak nagle znienawidziła swego męża. Obrałem więc oczywisty kierunek i udałem się z wizytą do panny M., by wyjaśnić jej, iż jestem całkowicie pewien, że zataiła jakieś fakty, oraz by ją zapewnić, że o ile sprawa się nie wyjaśni,

jej przyjaciółka, pani Barclay, może trafić do więzienia za morderstwo.

Panna Morrison była drobnym eterycznym dziewczęciem o nieśmiałych oczach i blond włosach; przekonałem się jednak, że bynajmniej nie brakowało jej sprytu i zdrowego rozsądku. Gdy wyjaśniłem sprawę, siedziała przez jakiś czas pogrążona w myślach, a potem, zwracając się do mnie w wyjątkowo ożywiony i zdecydowany sposób, opowiedziała coś bardzo interesującego, co w skrócie ci powtórzę.

„Przyrzekłam mojej przyjaciółce, że nic o tej sprawie nie wspomnę, a obietnica jest obietnicą” - powiedziała. - „Jednak jeśli naprawdę mogę jej pomóc w obliczu tak poważnych zarzutów, gdy ona sama, biedaczka, nic nie może powiedzieć złożona chorobą, myślę, że te okoliczności zwalniają mnie z danego przyrzeczenia. Opowiem panu szczegółowo o wszystkim, co wydarzyło się w poniedziałkowy wieczór.

Wracałyśmy ze spotkania przy Watt Street mniej więcej za piętnaście dziewiąta. Po drodze szłyśmy Hudson Street, która jest bardzo spokojną ulicą. Jest tam tylko jedna latarnia, stojąca po lewej stronie, i gdy zbliżyłyśmy się do niej, zobaczyłyśmy, że podchodzi do nas bardzo zgarbiony człowiek z jakimś pudełkiem przewieszonym przez ramię. Odniosłam wrażenie, że jego ciało jest zdeformowane, bo głowę miał nisko opuszczoną i chodził na ugiętych nogach. Właśnie go mijałyśmy, gdy uniósł twarz i spojrzał na nas w kręgu światła rzucanego przez latarnię. Gdy nas ujrzał, zatrzymał się i krzyknął przeraźliwym głosem: „Mój Boże, to Nancy!”. Pani Barclay zrobiła się biała jak kreda i padłaby zemdlona na ziemię, gdyby to indywiduum jej nie podtrzymało. Już miałam zamiar wezwać policję, jednak ku mojemu zaskoczeniu, zaczęła uprzejmie rozmawiać z tym mężczyzną.

- Henry! Przez te trzydzieści lat myślałam, że nie żyjesz - odezwała się drżącym głosem.

- Ja też tak myślałem - odparł, a ton, jakim to powiedział, zmroził mi krew w żyłach. Miał bardzo ciemną brzydką twarz, a jego płonące oczy wciąż śnią mi się po nocach. Włosy i bokobrody przyprószone były siwizną, a twarz, cała pomarszczona i pobrużdżona, przypominała zwiędłe jabłko.

- Idź przodem, moja droga - powiedziała pani Barclay. - Chciałabym zamienić parę słów z tym człowiekiem. Nie ma się czego obawiać.

Próbowała powiedzieć to zdecydowanym śmiałym tonem, wciąż jednak była blada jak śmierć, a jej wargi drżały, więc ledwo była w stanie wydobyć słowo.

Zrobiłam tak, jak mnie prosiła, i przez kilka minut rozmawiali ze sobą. Potem ruszyła dalej ulicą z pałającym wzrokiem, a kaleka został przy słupie latarni, potrząsając zaciśniętymi pięściami, tak jakby coś go rozwścieczyło. Pani Barclay nie powiedziała do mnie ani słowa aż do chwili, gdy dotarłyśmy pod moje drzwi. Wtedy wzięła mnie za rękę i błagała, bym nikomu nie wspominała o tym, co się wydarzyło.

- To mój stary znajomy, któremu nie powiodło się w życiu - powiedziała.

Gdy obiecałam, że o niczym nie powiem, ucałowała mnie, i od tej pory już jej nie widziałam. Wyznałam panu teraz całą prawdę, a jeśli zataiłam to przed policją, to tylko dlatego, iż nie zdawałam sobie sprawy, w jakim niebezpieczeństwie znalazła się moja przyjaciółka. Wiem, że prawda może świadczyć tylko na jej korzyść”.

Tyle mi opowiedziała, Watsonie, i jak sobie zapewne wyobrażasz, było to niczym błysk światła w środku ciemnej nocy. Wszystko, co do tej pory wydawało się bez związku, zaczęło nagle układać się we właściwym miejscu, a ja niejasno przeczuwałem bieg kolejnych wydarzeń. Moim następnym krokiem było oczywiście odnalezienie człowieka, który wywarł tak głębokie wrażenie na pani Barclay. Jeśli wciąż był w Aldershot, zadanie to nie było zbyt trudne. Miasto nie ma aż tak wielu mieszkańców, a człowiek o tak zdeformowanym ciele na pewno zwracał na siebie uwagę. Cały dzień spędziłem na poszukiwaniach, a dziś wieczorem, Watsonie, odnalazłem go. Ten człowiek nazywa się Henry Wood i wynajmuje pokój przy tej samej ulicy, przy której spotkały go kobiety. Mieszka tam zaledwie od pięciu dni. Podając się za urzędnika z biura meldunkowego, przeprowadziłem niezwykle ciekawą pogawędkę z kobietą, która wynajęła mu pokój. Ten mężczyzna jest z zawodu artystą i iluzjonistą. Po zmroku chodzi od kantyny do kantyny i tam występuje. W pudełku nosi ze sobą jakieś zwierzę. Wyglądało na to, że kobieta wynajmująca mu pokój bardzo się tego stworzenia obawia, bo nigdy dotychczas takiego nie widziała. Według tego, co opowiadała, wykorzystuje je w różnych sztuczkach. Tyle była mi w stanie powiedzieć. Na koniec dodała, że to prawdziwy cud, iż ten człowiek jeszcze żyje, mając tak powykręcane ciało, i że czasami mówi jakimś dziwnym obcym językiem, a przez ostatnie dwie noce słyszała, jak jęczał i płakał w swojej sypialni. Jeśli chodzi o płacenie za kwaterę, wywiązywał się ze swoich zobowiązań, dał jej jednak w depozyt coś, co wyglądało jej na fałszywego florena. Pokazała mi tę monetę, i okazało się, że była to indyjska rupia. Tak więc teraz, mój drogi przyjacielu, dokładnie pojmujesz, co o tej sprawie jest wiadomo, i rozumiesz, dlaczego cię potrzebuję. Oczywiste jest, że gdy kobiety odeszły od tego mężczyzny, on poszedł za nimi, śledząc je z pewnej odległości. Był świadkiem kłótni pomiędzy mężem i żoną, ponieważ wszystko widział przez okno. Następnie wtargnął przez nie do środka, zaś zwierzątko, które nosił w swoim pudełku, wydostało się na wolność. Wszytko to wiadomo na pewno. Jest on jednak jedynym człowiekiem na świecie, który może nam dokładnie powiedzieć, co zaszło w tym pokoju.

- I zamierzasz go o to zapytać?

- Naturalnie, jednak w obecności świadka.

- I ja mam być tym świadkiem.

- Gdybyś był tak dobry. Jeśli wyjaśni nam całą tę sprawę, to wszystko w porządku. Jeśli jednak odmówi, nie będziemy mieli innego wyjścia, niż uzyskać nakaz aresztowania.

- Ale skąd możesz wiedzieć, że gdy wrócimy, wciąż jeszcze tam będzie?

- Możesz być pewien, że podjąłem pewne środki. Czuwa nad nim jeden z chłopców z Baker Street. Będzie się go trzymał niczym rzep psiego ogona niezależnie od tego, dokąd się uda. Jutro, Watsonie, odnajdziemy go przy Hudson Street. A tymczasem sam stanę się przestępcą, jeśli dłużej będę cię powstrzymywał przed pójściem do łóżka.

Dochodziło południe, gdy znaleźliśmy się na miejscu tragedii. Mój towarzysz zaprowadził mnie natychmiast na Hudson Street. Choć doskonale potrafi ukrywać swe emocje, z łatwością dostrzegałem, że z trudem tłumił podekscytowanie, podczas gdy ja odczuwałem to przyjemne mrowienie i na wpół sportową, na wpół intelektualną przyjemność, której zawsze doświadczam, angażując się w prowadzone przez niego śledztwo.

- To ta ulica - rzekł, gdy skręciliśmy w krótką przecznicę, po której obu stronach stały zwykłe jednopiętrowe domy z cegły. - Ach! Oto i Simpson. Zaraz zda mi raport.

- Wszystko dobrze, panie Holmes. Jest u siebie - zawołał mały ulicznik, podbiegając

do nas.

- Dobrze, Simpsonie - rzekł Holmes, klepiąc go po głowie. - Chodź, Watsonie, to ten

dom.

Posłał swoją wizytówkę z wiadomością, iż przyszedł w ważnej sprawie. Chwilę później staliśmy już twarzą w twarz z mężczyzną, z którym mieliśmy się spotkać. Choć było ciepło, kulił się przy ogniu, a mały pokoik był nagrzany niczym piec. Siedział dziwnie skulony i poskręcany na krześle, sprawiając wrażenie, jakby jego ciało było w jakiś niesamowity sposób zdeformowane. Jednak twarz, którą ku nam zwrócił, choć była zniszczona i śniada, musiała kiedyś odznaczać się niecodziennym pięknem. Spojrzał na nas podejrzliwie swymi pożółkłymi

złymi oczami i, nic nie mówiąc ani nie ruszając się z miejsca, wskazał nam gestem dwa krzesła.

- Pan Henry Wood, niegdyś z Indii, jak sadzę - rzekł przyjaźnie Holmes. - Przyszedłem w pewnej drobnej sprawie. Chodzi mi mianowicie o śmierć pułkownika Barclaya.

- A co ja mogę wiedzieć na ten temat?

- Właśnie co do tego pragnę się upewnić. Wie pan, jak przypuszczam, że o ile sprawa się nie wyjaśni, pańska dawna przyjaciółka pani Barclay będzie prawdopodobnie musiała bronić się przed zarzutami morderstwa.

Człowiek gwałtownie się wzdrygnął.

- Nie wiem, kim pan jest - zawołał - ani skąd się pan tego dowiedział! Ale czy może mi pan przysiąc, że to, co pan mówi, jest prawdą?

- Cóż, policja czeka tylko na to, by doszła do siebie, aby móc ją aresztować.

- Mój boże! Jest pan z policji?

- Nie.

- To dlaczego się pan tym interesuje?

- Każdemu powinno zależeć na tym, by sprawiedliwości stało się zadość.

- Mogę panu dać słowo, że jest niewinna.

- W takim razie pan jest winny.

- Nie, nie jestem.

- Kto w takim razie zabił pułkownika Jamesa Barclaya?

- To opatrzność go zabiła! Ale zapewniam pana, że gdybym mu roztrzaskał łeb tak, jak tego pragnąłem, to nie spotkałoby go nic, na co sobie nie zasłużył. Gdyby nie to, że dopadły go wyrzuty sumienia, prawdopodobnie miałbym jego krew na rękach. Chce pan, żebym opowiedział panu tę historię? Cóż, nie mam powodów, żeby ją przed panem ukrywać, bo nie ma w niej nic, czego powinienem się wstydzić.

To było tak, sir. Widzi pan, teraz mam garb niczym wielbłąd i powykręcane wszystkie żebra, kiedyś jednak kapral Henry Wood był najbystrzejszym człowiekiem w 117. batalionie piechoty. Stacjonowaliśmy wówczas w garnizonie w Indiach, w miejscowości Bhurtee. Barclay był sierżantem w tej samej kompanii co ja, a gwiazdą naszego pułku, najpiękniejszą dziewczyną, jaka chodziła po świecie, była Nancy Devoy, córka sierżanta sztabowego. Kochało się w niej dwóch mężczyzn, ona zaś kochała tylko jednego. Uśmiecha się pan, widząc tego biedaka skulonego przy kominku, mogę jednak pana zapewnić, że kochała mnie również za mój wygląd.

Cóż, chociaż zdobyłem jej serce, jej ojciec uparł się, by poślubiła Barclaya. Byłem roztrzepanym, lekkomyślnym chłopakiem, on zaś miał wykształcenie, i wszyscy wiedzieli, że wkrótce dostanie oficerskie szlify. Dziewczyna jednak była mi wierna i sądziłem, że będzie moja. Wtedy jednak wybuchło powstanie sipajów, i w kraju rozpętało się piekło.

Byliśmy odcięci w Bhurtee. Nasz pułk z połową baterii artylerii, kompania Sikhów oraz wiele kobiet i dzieci. Otaczało nas dziesięć tysięcy buntowników, rozjuszonych niczym teriery wokół klatki na szczury. Mniej więcej w drugim tygodniu skończyła nam się woda i wszystko zależało od tego, czy uda nam się nawiązać kontakt z kolumną generała Neilla, przemieszczającą się przez kraj. To była nasza jedyna szansa, bo nie mogliśmy liczyć na to, że uda nam się przedrzeć i wymknąć ze wszystkimi tymi kobietami i dziećmi. Zgłosiłem się więc na ochotnika, by prześliznąć się przez linie wroga i powiadomić generała Neilla o niebezpieczeństwie, w jakim się znaleźliśmy. Moja propozycja została przyjęta. Omówiłem sprawę z sierżantem Barclayem, który znał ten teren lepiej niż ktokolwiek inny. Narysował mi drogę, jaką mogłem się przedostać przez linie buntowników. Wyruszyłem tej samej nocy o dziesiątej. Miałem ocalić życie tysiąca ludzi, jednak gdy przechodziłem przez mur, myślałem tylko o niej jednej.

Moja droga prowadziła suchym korytem rzeki, które, jak mieliśmy nadzieję, miało mnie osłonić przed wartownikami wroga. Jednak gdy tylko wyczołgałem się zza zakrętu, wpadłem prosto na sześciu z nich, przyczajonych w ciemności: czekali na mnie. W jednej chwili zostałem ogłuszony i związany. Jednak prawdziwy cios zadano mi w nie głowę, lecz w serce. Gdy odzyskałem przytomność, zacząłem przysłuchiwać się ich rozmowie, i udało mi się zrozumieć, że mój towarzysz, ten sam człowiek, który zaplanował drogę, zdradził mnie, wysługując się swoim hinduskim służącym i wydając w ręce wroga.

Czy mam się dalej nad tym rozwodzić? Teraz pan wie, do czego był zdolny James Barclay. Następnego dnia Neill przerwał okrążenie Bhurtee, jednak buntownicy zabrali mnie ze sobą do swej kryjówki. Minęło wiele długich lat, nim znów zobaczyłem twarz białego człowieka. Torturowali mnie. Próbowałem uciec, ale mnie schwytali i znów torturowali. Sam pan widzi, w jakim jestem stanie. Ci, co zbiegli do Nepalu, zabrali mnie ze sobą, a później zawlekli aż za Darjeeling. Tamtejsi górale zamordowali buntowników, którzy mnie więzili, i przez pewien czas byłem niewolnikiem górali. Później udało mi się uciec. Zamiast jednak udać się na południe, musiałem iść na północ, dopóki nie znalazłem się wśród Afgańczyków. Wędrowałem tam przez wiele lat, aż wreszcie udało mi się wrócić do Pundżabu, gdzie żyłem wśród tubylców i zarabiałem na życie sztuczkami iluzjonistycznymi, jakich się nauczyłem. Jakiż by to miało sens, bym ja, biedny kaleka, miał wracać do Anglii albo kontaktować się z moimi dawnymi towarzyszami? Nie skłoniło mnie do tego nawet pragnienie zemsty. Wolałem raczej, by Nancy i moi starzy towarzysze myśleli, że Henry Wood zginął, patrząc śmierci prosto w twarz, niż aby ujrzeli go żywego, czołgającego się z laską niczym szympans. Nigdy nie wątpili w to, że zginąłem, ja zaś byłem z tego zadowolony. Dowiedziałem się, że Barclay poślubił Nancy i że błyskawicznie awansował w pułku, jednakże nawet to nie skłoniło mnie do wyjawienia prawdy.

Niemniej w miarę upływu lat, gdy człowiek się starzeje, zaczyna tęsknić za domem. Przez wiele lat śniłem o jasnozielonych polach i żywopłotach Anglii. W końcu postanowiłem zobaczyć je raz jeszcze przed śmiercią. Odłożyłem tyle pieniędzy, żeby starczyło mi na podróż; teraz jestem wśród żołnierzy. Wiem jacy są, co lubią i jak ich zabawić, i dzięki temu zarabiam na życie.

- Pańska opowieść jest niezwykle interesująca - rzekł Sherlock Holmes. - Słyszałem już o pańskim spotkaniu z panią Barclay i o tym, że oboje się rozpoznaliście. Jak przypuszczam, śledził ją pan, gdy wracała do domu. Był pan świadkiem kłótni pomiędzy nią a jej mężem, podczas której najwyraźniej oskarżyła go, patrząc mu prosto w twarz, o to, co panu uczynił. Stracił pan panowanie nad sobą, więc pobiegł przez trawnik i wtargnął do środka.

- Zgadza się, sir. Tak uczyniłem. Kiedy Barclay spojrzał na mnie, jego twarz przybrała taki wyraz, jakiego jeszcze nigdy u człowieka nie widziałem. Przewrócił się i uderzył głową

0 próg kominka. Był jednak martwy jeszcze zanim upadł, śmierć bowiem malowała się bardzo wyraźnie na jego twarzy. Sam mój widok był dla niego niczym kula, która trafiła w jego pełne wyrzutów sumienia serce.

- A potem?

- Potem Nancy zemdlała, a ja chwyciłem z jej ręki klucz, zamierzając otworzyć drzwi

1 sprowadzić pomoc. Jednak przyszło mi nagle do głowy, że lepiej będzie, jeżeli ich zostawię, a sam odejdę, bo mógłbym ściągnąć na siebie podejrzenia, a gdybym został ujęty, mój sekret by się wydał. W pośpiechu wsunąłem klucz do kieszeni i upuściłem pałkę, goniąc Teddy’ego, który wspiął się po zasłonie. Gdy schowałem go do skrzynki, z której udało mu się wymknąć, uciekłem stamtąd najszybciej jak mogłem.

- Kto to jest Teddy? - zapytał Holmes.

Mężczyzna pochylił się i uniósł przednią część niewielkiej klatki stojącej w rogu pokoju. W jednej chwili wymknęło się z niej piękne czerwonobrązowe stworzenie, szczupłe i zwinne, o nogach gronostaja, cienkim pyszczku i najpiękniejszych czerwonych oczach, jakie kiedykolwiek widziałem u zwierzęcia.

- To mangusta! - zawołałem.

- Cóż, niektórzy tak je nazywają, inni mówią na nie ichneumony - odparł mężczyzna. -Ja sam nazywam je wężołapami, bo Teddy potrafi niezwykle szybko uporać się z kobrą. Mam jedną bez zębów jadowych, a Teddy łapie ją co wieczór, żeby sprawić przyjemność żołnierzom w kantynie. Coś jeszcze, sir?

- Cóż, być może będziemy musieli znów się do pana zwrócić, jeśli okaże się, że pani Barclay ma poważne kłopoty.

- W takim razie oczywiście się ujawnię.

- Jednak jeśli tak się nie stanie, nie ma sensu wygrzebywać skandalu, w który zamieszany był zmarły, niezależnie od tego, jak haniebnie postąpił. Ma pan przynajmniej tę satysfakcję, że wie pan, iż przez trzydzieści lat miał straszne wyrzuty sumienia z powodu swojego podłego czynu. O, to major Murphy, tam, po drugiej stronie ulicy! Żegnam pana, panie Wood. Chcę się dowiedzieć, czy od wczoraj coś się wydarzyło.

Udało nam się dogonić majora, nim ten skręcił za róg.

- Ach, pan Holmes! - zawołał. - Pewnie słyszał pan już, że sprawa śmierci pułkownika została zakończona.

- A co się takiego stało?

- Właśnie zamknięto dochodzenie. Dane z badań medycznych wykazały w jednoznaczny sposób, że zgon nastąpił wskutek apopleksji. Jak pan widzi, sprawa okazała się całkiem prosta.

- Tak, rzeczywiście była wyjątkowo trywialna - rzekł z uśmiechem Holmes. - Chodź, Watsonie. Nie sądzę, byśmy byli jeszcze potrzebni w Aldershot.

- Jeszcze tylko jeden szczegół - odezwałem się, gdy zmierzaliśmy do stacji. - Skoro mąż miał na imię James, ten drugi mężczyzna Henry, to o co chodziło z tym całym Dawidem?

- Mój drogi Watsonie, gdybym rzeczywiście tak dobrze i logicznie rozumował, jak to lubisz opisywać w swoich opowieściach, wówczas na podstawie tego jednego jedynego słowa powinienem był się domyślić rozwiązania całej tej historii. Najwyraźniej, nazywając go tak, robiła mu wyrzuty.

- Wyrzuty?

- Tak, Dawidowi zdarzyło się kiedyś trochę zbłądzić, raz nawet w ten sam sposób co sierżantowi Barclayowi. Pamiętasz ten drobny incydent z Uriaszem i Batszebą? Obawiam się, że moja wiedza na temat Biblii jest trochę zardzewiała, ale możesz znaleźć tę historię w 1 lub 2 Księdze Samuela.

Rozdział ósmy

Stały pacjent


Gdy przeglądam ten nieco niespójny cykl wspomnień, jakimi próbowałem zilustrować niektóre szczególne cechy intelektu mojego przyjaciela Sherlocka Holmesa, łapie się na tym, jaką trudność sprawia mi wybranie przykładów, które pod każdym względem odpowiadałyby moim celom. Dzieje się tak dlatego, że w przypadkach gdy Holmes tworzył prawdziwe majstersztyki analitycznego rozumowania i przedstawiał specyficzne metody prowadzenia śledztwa, same fakty dotyczące sprawy bywały tak błahe i pospolite, że nie uważałem za konieczne przedstawiać je czytelnikom. Z drugiej strony często zdarzało się i tak, że zaangażowany był w jakieś dochodzenie, w którym fakty były doprawdy niezwykłe i dramatyczne, jednak jego udział w ustaleniu ich wagi i znaczenia nie był tak znaczny, jak mógłbym tego pragnąć jako jego biograf. Niewielkie sprawy, jak ta opisana w „Studium w szkarłacie” czy też inna, powiązana z zaginięciem statku „Gloria Scott”, mogą posłużyć jako przykłady przysłowiowych Scylli i Charybdy, które nieustannie zagrażają historykowi. Być może jest tak, że w sprawie, o której zamierzam teraz napisać, rola mojego przyjaciela nie jest wystarczająco zaakcentowana. Z drugiej jednak strony, cały ciąg wydarzeń jest tak niezwykły, iż nie potrafię odmówić sobie zamieszczenia jego opisu w tym cyklu opowieści.

Był duszny pochmurny październikowy dzień. Mieliśmy na wpół zaciągnięte zasłony, a Holmes leżał skulony na sofie, wczytując się w list, który otrzymał poranną pocztą. Jeśli chodzi o mnie, służąc w Indiach, nauczyłem się lepiej znosić gorąco niż zimno, i trzydzieści stopni na termometrze nie były dla mnie żadnym problemem. Gazeta była jednak wyjątkowo nieciekawa. Parlament zakończył obrady, wszyscy poznikali z miasta, ja zaś czułem tęsknotę za polanami New Forest i kamienistymi plażami w Southsea. Brak pieniędzy na koncie sprawił, że musiałem odłożyć wakacje, jeśli zaś chodzi o mojego towarzysza, to nie ciągnęło go ani

do uroków wsi, ani nad morze. Uwielbiał tkwić w samym centrum pięciomilionowego miasta,

pozostając w gotowości, by natychmiast zareagować na każdą pogłoskę czy podejrzenie dotyczące jakiegoś niewyjaśnionego przestępstwa. Wśród jego wielu zalet nie było miejsca na zachwyty nad pięknem natury, i jedyne, co mogło zmienić jego nastawienie w tym

względzie, to decyzja, że zamiast śledzić jakiegoś złoczyńcę w mieście, podąży jego tropem

wiodącym na wieś.

Przekonawszy się, że Holmes jest zbyt pochłonięty tym, co robił, by mieć ochotę na rozmowę, odrzuciłem na bok nudną gazetę i, opierając się wygodnie w fotelu, pogrążyłem się w zadumie. Nagle bieg moich myśli przerwał głos mego towarzysza.

- Masz rację, Watsonie - powiedział. - Też uważam, że to zupełnie niedorzeczny sposób rozwiązywania sporów.

- Kompletnie niedorzeczny! - zawołałem, a potem, zdawszy sobie nagle sprawę, że odczytał najgłębsze myśli skrywane w mojej duszy, wyprostowałem się w fotelu i spojrzałem na niego w kompletnym osłupieniu.

- Cóż to było, Holmesie?! - zawołałem raz jeszcze. - Teraz już naprawdę przeszedłeś moje najśmielsze oczekiwania.

Widząc moją konsternację, roześmiał się z całego serca.

- Pamiętasz może - powiedział - że gdy czytałem ci niedawno fragment jednego z opowiadań Poe, w którym człowiek posługujący się logicznym myśleniem śledził niewypowiedziane myśli swego towarzysza, byłeś raczej skłonny potraktować to wszystko jako czcze wymysły autora? A gdy zauważyłem wówczas, że ja sam nieustannie robię to samo, wyrażałeś swoje niedowierzanie.

- Och nie!

- Być może nie wyraziłeś tego słowami, mój drogi Watsonie, ale z całą pewnością świadczyły o tym twe uniesione brwi. Tak więc, gdy zobaczyłem, że odrzucasz gazetę i pogrążasz się w myślach, bardzo się ucieszyłem, że mam oto okazję, aby je odczytać, a następnie opowiedzieć tobie o nich jako dowód na nawiązanie z tobą bliskiego kontaktu mentalnego.

Nie byłem bynajmniej usatysfakcjonowany tymi słowami.

- W tym fragmencie, który mi czytałeś - rzekłem - myślący logicznie człowiek wyciągał wnioski z zachowań mężczyzny, którego obserwował. O ile dobrze pamiętam, mężczyzna ten potknął się o stos kamieni, potem spojrzał w górę na gwiazdy i tak dalej.

Ja natomiast spokojnie sobie siedziałem w fotelu. Jakich więc przesłanek do rozumowania mogłem ci dostarczyć?

- Jesteś niesprawiedliwy wobec samego siebie. Rysy twarzy człowieka wyrażają jego emocje, zaś w twoim przypadku wiernie ci one służą.

- Chcesz przez to powiedzieć, że odczytałeś ciąg moich myśli z mojej twarzy?

- Tak, z rysów twojej twarzy, a przede wszystkim z oczu. Może pamiętasz, od czego

zaczęły się twoje rozmyślania?

- Nie pamiętam.

- W takim razie ja ci powiem. Po tym, gdy odrzuciłeś gazetę, co zwróciło moją uwagę, przez pół minuty siedziałeś z pustym spojrzeniem. Później utkwiłeś wzrok w niedawno oprawionym portrecie generała Gordona, a ja spostrzegłem po zmianie twoich rysów, że rozpoczął się pewien proces myślowy. Nie trwał jednak zbyt długo. Zwróciłeś oczy na nieoprawiony portret Henry’ego Warda Beechera, stojący na książkach. Później spojrzałeś w górę na ścianę i to, co pomyślałeś, było oczywiste. Przyszło ci do głowy, że gdyby ten portret był oprawiony, zasłoniłby to puste miejsce na ścianie i dobrze by pasował do wiszącego portretu Gordona.

- Świetnie odgadłeś moje myśli! - zawołałem.

- Aż do tamtego momentu raczej nie mogłem pobłądzić. Wtedy jednak twoje myśli powróciły do Beechera i spojrzałeś na niego twardo, tak jakbyś badał jego charakter na podstawie rysów twarzy. Później wyraz twych oczu złagodniał, lecz nadal na niego patrzyłeś, a twoja twarz wyrażała zamyślenie. Przypominałeś sobie różne epizody z kariery Beechera. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że przy tej okazji nie mogłeś nie pomyśleć o misji, jakiej się podjął dla Północy podczas wojny secesyjnej w Stanach Zjednoczonych, pamiętałem bowiem, z jaką pasją wyrażałeś swoje wzburzenie wobec tego, jak przyjęli go mniej przychylnie nastawieni Anglicy. Wywołuje to w tobie tak silne emocje, iż wiedziałem, że nie możesz myśleć o Beecherze, nie myśląc również o tej kwestii. Gdy chwilę później ujrzałem, że twoje oczy zaczynają błądzić i nie wpatrują się już w portret, podejrzewałem, że zwróciłeś myśli ku wojnie secesyjnej. Gdy zauważyłem, jak przygryzasz usta, twoje oczy zaczynają miotać iskry, a pięści się zaciskają, byłem już pewien, że naprawdę myślisz o męstwie okazanym przez obie strony podczas tego desperackiego konfliktu. Potem jednak twoja twarz posmutniała. Potrząsnąłeś głową. Zadumałeś się nad tym, jak smutny, przerażający i bezużyteczny był ten rozlew krwi. Twoja dłoń bezwiednie powędrowała w miejsce, w którym kiedyś byłeś ranny, a na twoich ustach pojawił się lekki uśmiech, co przekonało mnie o tym, iż właśnie myślisz, że taka metoda rozwiązywania międzynarodowych sporów jest doprawdy niedorzeczna. W tym właśnie punkcie zgodziłem się z tobą, mówiąc, iż rzeczywiście jest niedorzeczna, i mogłem się z radością przekonać, że cały ten przeprowadzony przeze mnie proces dedukcji był słuszny.

- Całkowicie słuszny! - powiedziałem. - I muszę przyznać, że teraz, kiedy mi to

wszystko wyjaśniłeś, wciąż jestem równie zdumiony jak przedtem.

- Mój drogi Watsonie, to naprawdę nic niezwykłego, zapewniam cię. Nie przerywałbym twoich refleksji, gdybyś parę dni temu nie wyrażał swojego niedowierzania, iż jest to możliwe. Ale zbliża się wieczór, i zaczyna przyjemnie wiać wietrzyk. Co byś powiedział na małą przechadzkę po Londynie?

Byłem już tak znużony przesiadywaniem w naszym małym salonie, że z radością na to przystałem. Spacerowaliśmy razem przez jakieś trzy godziny, obserwując nieustannie zmieniający się kalejdoskop życia, przetaczającego się przez Fleet Street i Strand niczym przypływy i odpływy morza. Holmes przez cały czas bawił mnie i oczarowywał swymi tak typowymi dla niego uwagami, przez które przebijała się bystra obserwacja szczegółów i subtelna moc dedukcji. Nim wróciliśmy na Baker Street, była już dziesiąta. Przed naszymi drzwiami czekał jednokonny powóz.

- Hmm! Należy do lekarza! Lekarza ogólnego, jak sądzę - rzekł Holmes. - Ma praktykę od niedawna, ale nie narzeka na brak pracy. Coś mi się wydaje, że przyszedł prosić mnie o radę. Na szczęście już wróciliśmy!

Znałem już metody Holmesa na tyle dobrze, by nadążyć za jego rozumowaniem i dostrzec, że rodzaj i stan różnych lekarskich narzędzi wiszących w wiklinowym koszu i widocznych w świetle lampy wewnątrz powozu, dostarczyły mu niezbędnych informacji, by szybko wydedukować, kim jest nasz gość. Światło palące się na piętrze w naszym oknie świadczyło o tym, że to rzeczywiście do nas udał się z tą późną wizytą. Byłem ciekaw, co mogło skłonić mojego kolegę po fachu do odwiedzenia nas o tak późnej porze; ruszyłem za Holmesem do naszej jaskini.

Gdy weszliśmy, z krzesła przy kominku podniósł się blady mężczyzna o szczupłej twarzy i skąpych bokobrodach. Nie miał więcej niż trzydzieści trzy czy trzydzieści cztery lata, jednak jego wymizerowana twarz i niezdrowa cera świadczyły o tym, że życie, jakie wiódł, wyssało z niego siły i pozbawiło młodości. Zachowywał się nerwowo i nieśmiało, zaś szczupła biała dłoń, jaką oparł na gzymsie kominka, wstając z krzesła, mogłaby raczej należeć do artysty niż do lekarza. Odziany był zwyczajnie, ale dość ponuro - w czarny surdut i ciemne spodnie. Jedynym kolorowym akcentem w jego stroju był krawat.

- Dobry wieczór, doktorze - zagaił radośnie Holmes. - Cieszę się, widząc, że czekał pan na nas tylko przez parę minut.

- A więc rozmawiał pan z moim woźnicą?

- Nie. Powiedziała mi o tym świeca stojąca na stoliku obok. Ale proszę usiąść i powiedzieć mi, jak mogę panu pomóc.

- Nazywam się doktor Percy Trevelyan - rzekł nasz gość - mieszkam na Brook Street pod numerem 403.

- Czy to nie pan jest autorem monografii o rzadko spotykanych urazach układu nerwowego? - spytałem.

Gdy usłyszał, że znam jego pracę, jego blade policzki okrył rumieniec. Najwyraźniej sprawiło mu to przyjemność.

- Tak rzadko wspomina ktoś o tej pracy, że myślałem, iż nikt jej już nie czyta - odparł. -Mój wydawca zdał mi wyjątkowo zniechęcający raport o tym, jak się sprzedaje. Przypuszczam, pan również jest lekarzem?

- Emerytowanym lekarzem wojskowym.

- Moim hobby zawsze były choroby neurologiczne. Pragnąłbym uczynić z nich moją wyłączną specjalizację, ale oczywiście na początku człowiek musi brać to, co dostaje. Nie ma to jednak nic wspólnego ze sprawą, panie Holmes, ja zaś dokładnie wiem, jak cenny jest pański czas. Ostatnio w moim domu przy Brook Street doszło do niezwykle dziwnego ciągu wydarzeń, który dziś w nocy osiągnął taką kulminację, że nie mogłem już wytrzymać ani godziny dłużej i przyjechałem prosić pana o radę i pomoc.

Sherlock Holmes usiadł i zapalił fajkę.

- Z przyjemnością udzielę panu i jednej, i drugiej - rzekł. - Ale proszę teraz opowiedzieć mi ze wszystkimi szczegółami, jakież to okoliczności nie dają panu spokoju.

- Niektóre szczegóły tej sprawy są tak trywialne - rzekł doktor Trevelyan - że doprawdy wstydzę się o nich wspominać, a sama sprawa jest tak niewytłumaczalna, i obrót, który niedawno przybrała, tak skomplikowany, że opowiem panu o wszystkim, tak by sam mógł pan ocenić, co jest w niej istotne, a co nie zasługuje na uwagę. Na początek jestem zmuszony opowiedzieć co nieco o mojej karierze naukowej. Ukończyłem uniwersytet w Londynie i mam nadzieję, iż nie pomyśli pan, że bezpodstawnie chwalę się swoimi osiągnięciami, jeśli powiem, iż moja kariera w czasach studenckich uznawana była przez wykładowców za bardzo obiecującą. Po ukończeniu studiów nadal poświęcałem się badaniom, zajmując poślednie stanowisko w King’s College Hospital. Szczęście mi dopisało. Wzbudziłem w środowisku znaczne zainteresowanie badaniami patologii katalepsji, dzięki czemu przyznano mi nagrodę Pinkertona oraz medal za monografię

0 urazach neurologicznych, o której przed chwilą wspomniał pański przyjaciel. W tamtym czasie można było odnieść wrażenie, że czeka mnie wybitna kariera.

Jednak na drodze stała wielka przeszkoda: brak środków. Jak pan zapewne wie, specjalista, który wysoko mierzy, musi zaczynać przy jednej z kilkunastu uliczek przy Cavendish Square, a otwarcie tam praktyki zawsze wiąże się z koniecznością płacenia niebotycznego czynszu i dużymi wydatkami na wystrój lokalu. Oprócz tych wstępnych nakładów trzeba być przygotowanym na to, że przez kilka pierwszych lat trzeba będzie utrzymywać się z własnych źródeł i wynająć porządny powóz z koniem. Wszystko to było raczej poza moim zasięgiem,

1 mogłem jedynie mieć nadzieję, że jeśli będę oszczędny, po dziesięciu latach uda mi się odłożyć odpowiednią sumę, by móc zawiesić w takim miejscu swój własny szyld. Wtedy jednak doszło do pewnego zdarzenia, które otwierało przede mną całkiem nowe perspektywy.

Była nim wizyta pewnego dżentelmena o nazwisku Blessington, wówczas zupełnie obcego dla mnie człowieka. Pewnego ranka zjawił się w moim pokoju i natychmiast przeszedł do interesów.

- Jest pan tym samym Percym Trevelyanem, który miał przed sobą tak wybitną karierę i niedawno wygrał wielką nagrodę? - zapytał.

- Do pańskiej dyspozycji.

- Proszę odpowiadać mi szczerze - ciągnął mój gość - bo leży to jak najbardziej w pańskim interesie. Jest pan tak inteligentnym człowiekiem, że pański sukces jest właściwie gwarantowany. Ale czy jest pan taktowny?

Słysząc to obcesowe pytanie, nie mogłem powstrzymać uśmiechu.

- Sądzę, że posiadam tę cechę - odparłem.

- Jakieś nałogi? Nie ciągnie pana do picia, co?

- Doprawdy, sir! - zawołałem.

- Doskonale! Świetnie się składa. Musiałem pana jednak o to zapytać. Skoro posiada pan tyle zalet, to czemu nie prowadzi pan własnej praktyki?

Wzruszyłem ramionami.

- A więc to tak? - dorzucił w ten swój zaaferowany sposób. - Historia stara jak świat. Więcej pan ma w głowie niż w kieszeni, co? A co by pan powiedział na to, żebym pana urządził przy Brook Street?

Wpatrywałem się w niego w osłupieniu.

- Och, ze względu na mnie, nie na pana! - zawołał. - Będę z panem całkowicie szczery, i jeśli będzie to panu odpowiadać, ja również będę bardzo zadowolony. Widzi pan, mam parę tysięcy do zainwestowania, i pomyślałem, że utopię je w pańskiej praktyce.

- Ale dlaczego? - wysapałem.

- Cóż, inwestycja jak każda inna, tyle tylko że bezpieczniejsza niż większość z nich.

- W takim razie co miałbym zrobić?

- Powiem panu. Wynajmę kamienicę, umebluję ją, opłacę pokojówki i dozorcę. Wszystko, co pan ma robić, to siedzieć w swoim gabinecie, tak żeby się obicie od krzesła przetarło. Będę panu zapewniać kieszonkowe i wszystko inne. Będzie mi pan przekazywał trzy czwarte tego, co pan zarobi, a jedną czwartą zatrzyma pan dla siebie.

I taka była, panie Holmes, ta dziwna propozycja, z którą przyszedł do mnie Blessington. Nie będę pana zamęczać opowiadaniem o tym, jak się targowaliśmy i negocjowaliśmy. W każdym razie wprowadziłem się do tej kamienicy zaraz po święcie Zwiastowania i rozpocząłem praktykę na takich warunkach, jakie mi zaproponował. On również zamieszkał w tym domu w charakterze pacjenta. Wyglądało na to, że ma słabe serce i wymaga stałego nadzoru lekarza. W dwóch najlepszych pokojach na pierwszym piętrze urządził sobie salon i sypialnię. Jest człowiekiem o bardzo dziwnych nawykach, nie lubi towarzystwa i bardzo rzadko wychodzi z domu. Prowadził nieregularny tryb życia, jednak pod jednym względem był uosobieniem systematyczności. Każdego wieczoru o tej samej godzinie wchodził do mojego gabinetu, sprawdzał księgi, kładł na biurku pięć szylingów i trzy pensy za każdą gwineę jaką zarobiłem, a resztę zabierał do sejfu w swoim pokoju.

Mogę z całą pewnością powiedzieć, że nigdy nie miał powodów, by żałować tej swojej inwestycji. Moja praktyka od samego początku była sukcesem. Dzięki kilku dobrze zdiagnozowanym przypadkom i reputacji, jaką zdobyłem, pracując w szpitalu, błyskawicznie piąłem się w górę i w ciągu kilku lat uczyniłem z niego bogatego człowieka.

I to by było chyba wszystko, panie Holmes, jeśli chodzi o moją historię i relacje z panem Blessingtonem. Teraz pozostaje mi już tylko wyjaśnić, jakie wydarzenie sprowadziło mnie tu dziś w nocy.

Kilka tygodni temu pan Blessington zszedł na dół do mojego gabinetu w stanie wielkiego podekscytowania. Mówił coś o jakimś włamaniu, które popełniono w West Endzie, i jak pamiętam, był przy tym bardzo podniecony. Oświadczył, że natychmiast zamontujemy rygle w naszych drzwiach i oknach. Przez cały tydzień pozostawał w tym dziwnym stanie niepokoju, nieustannie zerkał przez okna na ulicę i przestał nawet wychodzić na swoje krótkie spacery, na które zazwyczaj wybierał się przed kolacją. Sądząc po jego zachowaniu, wydawało mi się, że śmiertelnie się kogoś lub czegoś boi. Jednak kiedy go o to pytałem, stawał się tak nieuprzejmy, że musiałem zaniechać tego tematu. Stopniowo, w miarę upływu czasu, lęk go opuszczał, a on sam powrócił do dawnych nawyków. Wówczas pewne nowe wydarzenie ponownie wpędziło go w ten pożałowania godny stan, w jakim się teraz znajduje.

A oto co się wydarzyło. Dwa dni temu otrzymałem list, który panu przeczytam. Nie było na nim ani daty, ani adresu.

Pewien rosyjski arystokrata mieszkający obecnie na stałe w Anglii byłby niezmiernie rad, mogąc skorzystać z profesjonalnej pomocy dr. Percy’ego Trevelyana. Od kilku lat cierpi na napady katalepsji, choroby, w której leczeniu doktor Trevelyan, jak powszechnie wiadomo, jest autorytetem. Proponuję spotkanie kwadrans po szóstej jutro wieczorem, o ile doktorowi Trevelyanowi ta pora będzie odpowiadać i o ile doktor zechce czekać na nas w domu.

List ten niezmiernie mnie zainteresował, ponieważ główną trudnością w badaniu katalepsji jest rzadkość występowania tej choroby. Jak pan się zapewne domyśla, o umówionej godzinie czekałem już w moim gabinecie, kiedy portier wprowadził pacjenta.

Był to starszy człowiek, chudy, skromny i niczym nie wyróżniający się. Nijak nie pasował do schematu, jaki powstaje człowiekowi w głowie, gdy słyszy, że ma spotkać rosyjskiego arystokratę. Znacznie bardziej zaintrygował mnie natomiast wygląd jego towarzysza. Był to wysoki młody mężczyzna, niezwykle przystojny, o ciemnej, pełnej pasji twarzy, obdarzony kończynami i torsem Herkulesa.

Gdy weszli, prowadził swego towarzysza pod ramię i pomógł mu usiąść z taką czułością i opiekuńczością, jakich, sądząc po jego wyglądzie, trudno byłoby się po nim spodziewać.

- Proszę mi wybaczyć, że wszedłem do gabinetu, doktorze - rzekł do mnie; mówiąc po angielsku, odrobinę seplenił. - To mój ojciec, a sprawa jego zdrowia jest dla mnie niezmiernie ważna.

Wzruszyła mnie ta synowska troska.

- Być może zechce pan pozostać z nami na czas badania? - spytałem.

- Za żadne skarby świata! - zawołał z gestem przerażenia. - To dla mnie tak bolesne, że nie potrafię tego wyrazić. Gdybym miał zobaczyć mojego ojca podczas jednego z tych straszliwych napadów, jestem pewien, że nie zniósłbym takiego widoku. Mam wyjątkowo wrażliwy układ nerwowy. Za pańskim pozwoleniem, doktorze, posiedzę w poczekalni, kiedy pan będzie badał mojego ojca.

Oczywiście zgodziłem się na to, i młody mężczyzna wycofał się z gabinetu. Pogrążyłem się w rozmowie z pacjentem, przez cały czas sporządzając obszerne notatki dotyczące jego przypadku. Nie był zbyt inteligentnym człowiekiem i często udzielał niejasnych odpowiedzi, co przypisywałem jego ograniczonej znajomości naszego języka. Jednak nagle, gdy tak siedziałem, zapisując uwagi, przestał w ogóle odpowiadać na moje pytania, a gdy na niego spojrzałem, przekonałem się ze zdumieniem, że siedzi na swoim krześle wyprostowany niczym struna, wpatrując się we mnie z zupełnie bezmyślną i pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu twarzą. Znów znalazł się pod wpływem swej tajemniczej choroby.

Moją pierwszą reakcją, jak już wspomniałem, było współczucie i przerażenie. Obawiam się jednak, że drugą było poczucie zawodowej satysfakcji. Odnotowałem puls i temperaturę pacjenta, sprawdziłem sztywność jego mięśni i zbadałem odruchy. W żadnym z tych stanów nie wykryłem anomalii, co zgadzało się z moimi poprzednimi doświadczeniami. Wcześniej stosowanie inhalacji z azotynu amylu dawało w takich przypadkach dobre rezultaty, i wydawało mi się, że obecna sytuacja jest doskonałą sposobnością do sprawdzenia tej metody. Fiolka była jednak na dole, w laboratorium, zostawiłem więc pacjenta siedzącego na krześle i pobiegłem po nią. Odnalezienie fiolki zajęło mi jakieś pięć minut, po czym wróciłem na górę. Proszę sobie wyobrazić moje zdumienie, gdy odkryłem, że gabinet jest pusty, a pacjenta nigdzie nie ma.

Oczywiście, w pierwszym odruchu pobiegłem do poczekalni. Jego syn również zniknął. Drzwi od holu były zamknięte, ale nie na klucz. Mój odźwierny, który wprowadza pacjentów, to nowy, niezbyt bystry chłopak. Czeka zwykle na dole i wbiega na górę, żeby wprowadzić pacjenta, kiedy daję mu znak dzwonkiem z gabinetu. Niczego nie słyszał, i zniknięcie pacjenta pozostało całkowitą tajemnicą. Wkrótce potem pan Blessington powrócił ze swojego krótkiego spaceru. Nie wspomniałem mu o całym tym zdarzeniu, bo prawdę mówiąc, w ostatnim czasie starałem się rozmawiać z nim tak rzadko, jak to tylko było możliwe.

Nie spodziewałem się już nigdy ujrzeć tego Rosjanina i jego syna, proszę więc sobie wyobrazić moje zdumienie, gdy dziś wieczorem, dokładnie o tej samej porze, obaj ponownie wmaszerowali do mojego gabinetu.

- Obawiam się, że jestem panu winien ogromne przeprosiny za moje wczorajsze nagłe zniknięcie, doktorze - rzekł mój pacjent.

- Przyznaję, że byłem tym bardzo zaskoczony - odparłem.

- Cóż, prawda jest taka - wyjaśnił - że gdy dochodzę do siebie po tych atakach, mój umysł nie pracuje zbyt jasno. Nie bardzo pamiętam, co się działo wcześniej. Ocknąłem się w jakimś, jak mi się wydawało, obcym pokoju i w stanie takiego zamroczenia, że pod pańską nieobecność po prostu wyszedłem na ulicę.

- A ja - wtrącił syn - widząc, że mój ojciec wychodzi z gabinetu, pomyślałem, że konsultacja dobiegła końca. Z tego, co się naprawdę stało, zacząłem sobie zdawać sprawę dopiero wówczas, gdy dotarliśmy do domu.

- Cóż - odparłem ze śmiechem - nic takiego się nie stało, a pański przypadek bardzo mnie zaintrygował. Tak więc, sir, jeśli z łaski swojej zechce pan przejść do gabinetu, z przyjemnością dokończę badanie, które tak niespodziewanie wczoraj przerwaliśmy.

Przez jakieś pół godziny omawiałem z tym starszym dżentelmenem objawy jego choroby, a następnie, przepisawszy mu lekarstwa, odprowadziłem do drzwi i widziałem, jak wychodzi podtrzymywany pod ramię przez swojego syna.

Jak już panu wspominałem, pan Blessington z reguły o tej porze dnia zażywał nieco ruchu. Wkrótce potem wrócił i poszedł na górę. Chwilę później usłyszałem, jak zbiega po schodach. Wpadł do mojego gabinetu niczym człowiek, któremu panika odjęła rozum.

- Kto był w moim pokoju?! - zawołał.

- Nikt - odparłem.

- To kłamstwo! - wrzasnął. - Niech pan wejdzie na górę i sam spojrzy!

Zignorowałem grubiański ton, jakim się do mnie zwracał, bo odniosłem wrażenie,

że ze strachu stracił rozum. Gdy wszedłem z nim na górę, wskazał ręką na kilka odcisków butów na jasnym dywanie.

- Chce pan powiedzieć, że to moje?! - zawołał.

Ślady były z całą pewnością o wiele większe, niż on sam mógłby pozostawić, i dość świeże. Jak pan wie, tego popołudnia bardzo padało, a jedynymi ludźmi, którzy mnie odwiedzili, byli moi pacjenci. Tak więc mężczyzna, który został w poczekalni, z jakichś nieznanych mi powodów wszedł na górę do pokoju mojego pacjenta, podczas gdy ja zajmowałem się tym drugim. Nikt niczego nie dotykał, nic nie zniknęło, pozostały jednak te ślady butów, będące

dowodem, że samo wtargnięcie było niezbitym faktem.

Pan Blessington był bardziej podekscytowany tą sprawą, niż wydawało mi się to uzasadnione. Choć przyznaję, takie wydarzenie mogło każdemu zakłócić spokój ducha. Dosłownie siedział w fotelu i płakał, a ja nie mogłem wydobyć z niego nic sensownego. To on zasugerował, bym zwrócił się do pana, a ja od razu uznałem to za słuszną propozycję, bo z całą pewnością incydent ten był bardzo dziwny, choć odnoszę wrażenie, że mój pacjent zbyt przesadnie na niego zareagował. Jeśli tylko zechce pan pojechać ze mną moim powozem, będzie pan przynajmniej mógł go trochę uspokoić, choć nie mam zbytnio nadziei, że będzie pan w stanie wyjaśnić to przedziwne zdarzenie.

Sherlock Holmes słuchał tej długiej opowieści w ogromnym skupieniu, świadczącym o tym, że sprawa ta niezwykle go zainteresowała. Choć jego twarz pozostała jak zawsze beznamiętna, powieki mocniej zaczęły opadać mu na oczy, a kłęby dymu z fajki stawały się coraz bardziej gęste za każdym razem, gdy doktor dochodził podczas swojej opowieści do jakiegoś ciekawego epizodu. Gdy nasz gość skończył mówić, Holmes bez słowa podniósł się z fotela, podał mi mój kapelusz, wziął swój ze stołu i ruszył za doktorem Trevelyanem w kierunku wyjścia. Po kwadransie wysiedliśmy pod drzwiami rezydencji lekarza przy Brook Street, jednego z tych ponurych, pozbawionych wyrazu domów, które jakoś zawsze kojarzą się z praktyką lekarską w West Endzie. Wpuścił nas odźwierny niewysokiego wzrostu, i bez zwłoki ruszyliśmy na górę po szerokich, wyłożonych dywanem schodach. Zatrzymało nas jednak w miejscu dziwne zdarzenie. Światło u szczytu schodów nagle zgasło, i z ciemności dobiegł nas piskliwy, drżący głos.

- Mam pistolet! - krzyczał. - Słowo daję, jeśli się do mnie zbliżycie, wystrzelę!

- To już się robi naprawdę skandaliczne, panie Blessington! - zawołał doktor Trevelyan.

- Och, a więc to pan, doktorze - powiedział głos z ogromną ulgą. - Ale ci dwaj dżentelmeni, czy oni rzeczywiście przyszli z panem?

Czuliśmy, że z ciemności ktoś nam się długo i dokładnie przygląda.

- Tak, tak. W porządku - odezwał się wreszcie głos. - Możecie wejść na górę. Jeśli moje środki ostrożności was poirytowały, to bardzo przepraszam.

Mówiąc to, ponownie zapalił lampę gazową na schodach i ujrzeliśmy przed sobą dziwacznego człowieka, którego wygląd, podobnie zresztą jak głos, świadczył o jego zszarpanych nerwach. Był bardzo otyły, ale najwyraźniej jakiś czas temu musiał być jeszcze tęższy, bo skóra na twarzy zwisała niczym luźne kieszenie, upodabniając go do posokowca. Jego cera miała chorobliwy kolor, a rzadkie spłowiałe włosy wydawały się jeżyć pod wpływem silnych emocji. W dłoni trzymał pistolet, który po chwili schował do kieszeni.

- Dobry wieczór, panie Holmes - powiedział. - Jestem panu bardzo zobowiązany za to, że pan pofatygował się i przyszedł. Nikt nigdy nie potrzebował bardziej pańskiej rady i pomocy niż ja. Przypuszczam, że doktor Trevelyan opowiedział już panu o tym niczym nieusprawiedliwionym wtargnięciu do moich pokoi?

- Zgadza się - rzekł Holmes. - Kim są ci dwaj mężczyźni, panie Blessington, i dlaczego pana nachodzą?

- No cóż - rzekł nerwowo Blessington. - Oczywiście trudno mi to powiedzieć. Nie może pan oczekiwać, że to ja odpowiem na to pytanie, panie Holmes.

- Chce pan przez to powiedzieć, że pan nie wie?

- Proszę wejść do środka. Niech pan z łaski swojej zajrzy tutaj.

Poprowadził nas do swojej sypialni, która okazała się być dużym, wygodnie urządzonym pomieszczeniem.

- Widzi pan to? - powiedział, wskazując na duże czarne pudło stojące w nogach łóżka. -Nigdy nie byłem wielkim bogaczem, panie Holmes. Dokonałem w życiu tylko jednej inwestycji, o której panu zapewne opowiedział doktor Trevelyan. Ale nie wierzę w bankierów. Nigdy nie zaufałbym bankierowi, panie Holmes! Między nami, nie mam w tej skrzyni za wiele. Rozumie pan więc, co to dla mnie oznacza, gdy jacyś nieznani ludzie wdzierają się do mojego pokoju.

Holmes spojrzał przenikliwie na Blessingtona i potrząsnął głową.

- Nie mogę panu udzielić żadnej rady, skoro próbuje mnie pan oszukać - powiedział.

- Ale przecież wszystko panu powiedziałem.

Holmes odwrócił się na pięcie, zdegustowany.

- Dobranoc, doktorze Trevelyan - powiedział.

- I nic mi pan nie doradzi? - zawołał Blessington łamiącym się głosem.

- Radzę panu powiedzieć prawdę.

Chwilę później zmierzaliśmy już do domu. Przeszliśmy przez Oxford Street i minęliśmy już połowę Harley Street, nim udało mi się cokolwiek wydobyć od mojego towarzysza.

- Przykro mi, że zabrałem cię na taką nieprzemyślaną wyprawę, Watsonie - odezwał się wreszcie. - Tyle że w gruncie rzeczy to ciekawa sprawa.

- Niewiele z niej rozumiem - przyznałem.

- Oczywistym jest, że co najmniej dwóch mężczyzn (być może jest ich więcej) z jakiegoś powodu bardzo chce dopaść tego Blessingtona. Nie mam absolutnie żadnych wątpliwości, że i za pierwszym, i za drugim razem ten młody mężczyzna dostał się do pokoju Blessingtona, podczas gdy jego wspólnik koncentrował uwagę doktora przy pomocy pomysłowego podstępu.

- A katalepsja?

- Ten oszust udawał, Watsonie. Nie ośmieliłbym się jednak napomknąć o tym naszemu specjaliście. To choroba, którą bardzo łatwo udawać. Sam to robiłem.

- A potem?

- To był czysty przypadek, że za każdym razem Blessingtona nie było akurat w domu. Naturalnie, wybrali tak dziwną porę na konsultację, aby mieć pewność, że w poczekalni nie będzie żadnych innych pacjentów. Tak się jednak złożyło, że pora ta pokrywała się również z terminem spaceru Blessingtona, co wydaje się wskazywać na to, że nie znali zbyt dobrze jego codziennych zwyczajów. Oczywiście, gdyby chodziło im po prostu o rabunek, wówczas spróbowaliby dostać się do jego sejfu. Poza tym potrafię wyczytać z oczu, kiedy ktoś boi się

0 własną skórę. To zupełnie nie do pomyślenia, żeby ten człowiek mógł zyskać dwóch mściwych wrogów, pragnących dopaść go tak jak ci dwaj, i nic o tym nie wiedzieć. Uważam więc za pewnik, że doskonale zdaje sobie sprawę, kim są ci ludzie, i że ma jakieś własne powody, aby to zataić. Bardzo możliwe, że jutro będzie bardziej skory do rozmowy.

- Czy nie ma innej alternatywy? - spytałem. - Przyznaję, to wręcz groteskowe

1 nieprawdopodobne, nie ma co do tego wątpliwości, ale przecież chyba możliwe? A może cała ta historia z chorym na katalepsję Rosjaninem i jego synem była tylko wymysłem doktora Trevelyana, który z jakichś własnych powodów poszedł do pokoju Blessingtona?

W świetle latarni gazowej ujrzałem, że Holmes uśmiecha się z rozbawieniem, słuchając moich błyskotliwych refleksji.

- Mój drogi przyjacielu - powiedział - to była jedna z pierwszych konkluzji, jakie nasunęły się, nim udało mi się potwierdzić opowieść lekarza. Ten młody mężczyzna, o którym mówił doktor, zostawił również ślady butów na dywanie na schodach, nie musiałem więc prosić, by pokazano mi ślady, które zostawił w pokoju. Jeśli ci powiem, że jego buty miały kwadratowe czubki, a nie spiczaste jak buty Blessingtona, i że były o jakiś cal i jedną trzecią dłuższe od butów doktora, pewnie przyznasz mi rację, że nie może być żadnych wątpliwości co do tożsamości tego człowieka. Teraz jednak możemy spokojnie przespać się z tym problemem; będę bardzo zaskoczony, jeśli jutro rano nie dotrą do nas kolejne wieści z Brook Street.

Przepowiednia Sherlocka Holmesa szybko się spełniła, i to w dość dramatyczny sposób.

Następnego ranka o wpół do ósmej w pierwszych promieniach słonecznego światła spostrzegłem, że Holmes stoi przy moim łóżku ubrany w szlafrok.

- Czeka na nas powóz, Watsonie - powiedział.

- A o co chodzi?

- O tę sprawę z Brook Street.

- Jakieś świeże wieści?

- Dramatyczne, lecz dość dwuznaczne - odparł mój przyjaciel, odsłaniając okno. - Spójrz na to. To kartka z notesu, na której w pośpiechu nabazgrano ołówkiem: „Na miłość boską, proszę natychmiast przyjść. P.T.”. Nasz przyjaciel doktor musiał być przyciśnięty do muru, kiedy to pisał. Chodź już, przyjacielu, bo to pilne wezwanie.

W ciągu kwadransa znów byliśmy w domu lekarza. Wybiegł nam na spotkanie z twarzą, na której malowało się przerażenie.

- Och, co za sprawa! - zawołał, przyciskając ręce do skroni.

- Co się stało?

- Blessington popełnił samobójstwo!

Holmes gwizdnął.

- Tak, powiesił się w nocy!

Weszliśmy do środka, a doktor poprowadził nas do pomieszczenia, które najwyraźniej było jego poczekalnią.

- Zupełnie nie wiem, co robić! - zawołał. - Policja jest już na górze. Potwornie mną to wstrząsnęło.

- Kiedy pan to odkrył?

- Codziennie wcześnie rano kazał sobie przynosić do pokoju filiżankę herbaty. Gdy pokojówka weszła tam około siódmej, ten biedak wisiał na środku pokoju. Przywiązał sznur do haka, na którym zawsze wisiała ciężka lampa, i zeskoczył z tej samej skrzyni, którą wczoraj nam pokazywał.

Holmes stał przez chwilę, pogrążony głęboko w myślach.

- Za pańskim pozwoleniem - powiedział wreszcie - chciałbym pójść na górę i dokładnie to zbadać.

Obaj weszliśmy po schodach, a doktor podążył za nami.

Gdy przeszliśmy przez drzwi sypialni, naszym oczom ukazał się straszliwy widok. Wspominałem już o tym, że Blessington był człowiekiem otyłym o zwiotczałym ciele. Gdy zwisał tak z haka, nie można było oprzeć się wrażeniu, że zatracał właściwie ludzki wygląd. Wyciągnięta jak u oskubanego kurczaka szyja sprawiała, że reszta ciała wyglądała jeszcze bardziej grubo i nienaturalnie. Miał na sobie jedynie długą nocną koszulę, spod której wystawały jego nabrzmiałe kostki i niezgrabne stopy. Obok niego stał inspektor policji sprawiający wrażenie bystrego i zapisywał coś w swoim notesie.

- Ach, pan Holmes! - powiedział radośnie, gdy mój przyjaciel wszedł do pokoju. -Bardzo się cieszę, że pana widzę.

- Dzień dobry, Lanner - odparł Holmes. - Na pewno nie uzna mnie pan za intruza.

Słyszał pan o wydarzeniach, które doprowadziły do takiego finału?

- Tak, słyszałem co nieco.

- Wyrobił sobie już pan jakąś opinię?

- Według mnie, przerażenie odjęło temu człowiekowi rozum. Jak widać, spał w swoim łóżku. Pozostawił wystarczająco głębokie ślady. Jak pan zapewne wie, samobójstwa są najczęściej popełniane około piątej rano. No i o takiej właśnie porze musiał się powiesić. Wygląda na to, że dobrze pomyślał, jak to zrobić.

- Powiedziałbym, że nie żyje od jakichś trzech godzin, sądząc po sztywności jego mięśni - wtrąciłem.

- Zauważył pan w pokoju coś szczególnego? - spytał Holmes.

- Znalazłem śrubokręt i parę śrub na umywalce. Wygląda też na to, że dużo palił tej nocy. Tu mam cztery niedopałki cygar, które wyjąłem z kominka.

- Hmm - powiedział Holmes. - Znalazł pan jego cygarniczkę?

- Nie, żadnej nie było.

- A pudełko na cygara?

- Tak, było w kieszeni jego płaszcza.

Holmes otworzył je i powąchał jedyne cygaro, jakie było w środku.

- Och, to hawańskie cygaro. Natomiast te pozostałe należą do szczególnego gatunku importowanego przez Holendrów z kolonii w Indiach Wschodnich. Takie cygara zazwyczaj zawijane w słomę są znacznie cieńsze w stosunku do swojej długości niż jakakolwiek inna marka.

Przysunął bliżej oczu cztery niedopałki i przyjrzał im się uważnie przez swoją kieszonkową lupę.

- Dwa z nich palono w cygarniczce, a dwa bez cygarniczki - powiedział. - Dwa zostały przycięte niezbyt ostrym nożem, a pozostałe dwa mają odgryzione końcówki, musiał to zrobić człowiek, który miał bardzo zdrowe zęby. To nie było samobójstwo, panie Lanner, a bardzo dokładnie zaplanowane morderstwo z zimną krwią.

- Niemożliwe! - zawołał inspektor.

- Niby dlaczego?

- Czemu ktoś miałby zamordować człowieka w tak niewygodny sposób, wieszając go?

- Tego właśnie musimy się dowiedzieć.

- Jak sprawcy mogli dostać się do środka?

- Przez frontowe drzwi.

- Rano były zaryglowane.

- W takim razie zaryglowano je po ich wyjściu.

- Skąd pan to wie?

- Widziałem ich ślady. Proszę mi wybaczyć, a być może za chwilę będę w stanie powiedzieć o tym coś więcej.

Podszedł do drzwi i, przekręcając zamek, starannie i metodycznie go obejrzał. Następnie wyjął klucz, który znajdował się od wewnętrznej strony drzwi, i również dokładnie go zbadał. Później po kolei przyglądał się uważnie łóżku, dywanowi, krzesłom, półce nad kominkiem, zwłokom i sznurowi, aż wreszcie usatysfakcjonowany skończył oględziny. Wówczas z pomocą moją i inspektora odciął sznur, na którym wisiały zwłoki, po czym z szacunkiem przykryliśmy je prześcieradłem.

- A co z tą liną? - zapytał Holmes.

- Odcięto kawałek od tej - rzekł doktor Trevelyan, wyciągając spod łóżka duży zwój. -Chorobliwie bał się pożaru i zawsze trzymał ten sznur pod ręką, żeby móc uciec przez okno na wypadek, gdyby paliły się schody.

- To musiało im zaoszczędzić kłopotów - rzekł z namysłem Holmes. - Tak, fakty w rzeczywistości są bardzo proste, i będę zaskoczony, jeśli do dzisiejszego popołudnia nie będę w stanie ich panom wyjaśnić. Wezmę ze sobą to zdjęcie Blessingtona stojące nad kominkiem. Może mi pomóc w dochodzeniu.

- Ale nic nam pan nie powiedział! - zawołał doktor.

- Och, nie ma żadnych wątpliwości co do przebiegu i kolejności zdarzeń - rzekł Holmes. - Było ich trzech, ten młody mężczyzna, starszy mężczyzna i ktoś trzeci, co do którego tożsamości nie mam żadnych wskazówek. Nie muszę chyba dodawać, że tych pierwszych dwóch, to ci sami, którzy udawali rosyjskiego arystokratę i jego syna, możemy więc ich bardzo dokładnie opisać. Do domu wpuścił ich jakiś wspólnik. Jeśli mogę panu coś doradzić, inspektorze, to proponowałbym aresztować odźwiernego, który, jak rozumiem, pracuje dla pana dopiero od niedawna, doktorze.

- Ten młody urwis gdzieś zniknął - rzekł doktor Trevelyan. - Pokojówka i kucharz już go

szukali.

Holmes wzruszył ramionami.

- Odegrał niepoślednią rolę w całym tym dramacie - powiedział. - Ci trzej mężczyźni weszli na górę po schodach, poruszając się na palcach. Starszy szedł przodem, młodszy jako drugi, a ten, o którym nic nie wiemy, na końcu.

- Mój drogi Holmesie! - wykrzyknąłem.

- Och, nie ma wątpliwości co do tego, uwzględniając, w jaki sposób nakładają się na siebie ślady. Mam tę przewagę, że wczoraj wieczorem dowiedziałem się, które do kogo należą. Następnie przeszli do pokoju pana Blessingtona i przekonali się, że drzwi są zamknięte na klucz. Udało im się go jednak przekręcić przy pomocy kawałka drutu. Nawet bez lupy zauważycie panowie po zadrapaniach na zamku, w jaki sposób starano się je otworzyć.

Po wejściu do pokoju ich pierwszym posunięciem musiało być zakneblowanie pana Blessingtona. Być może był pogrążony we śnie lub tak sparaliżował go strach, że nie był nawet w stanie krzyknąć. Ściany są tutaj grube, istnieje więc możliwość, że jego krzyk nie został usłyszany, o ile rzeczywiście zdążył zawołać o pomoc.

Po tym, gdy już go zakneblowali, najwyraźniej odbyli jakąś naradę. Prawdopodobnie było to coś w stylu procesu sądowego. Musiało to trwać przez jakiś czas, bo to właśnie wówczas palili cygara. Starszy mężczyzna siedział na tym wiklinowym krześle, to właśnie on palił w cygarniczce. Młodszy mężczyzna siedział tam. Strącił popiół ze swojego cygara na komodę.

Trzeci człowiek chodził w tę i z powrotem po pokoju. Blessington, jak sądzę, siedział na łóżku, nie mam jednak co do tego absolutnej pewności.

Cóż, stanęło na tym, że go w końcu powiesili. Według mnie, tak sobie wszystko z góry zaplanowali, że przynieśli ze sobą jakiś bloczek, który miał im posłużyć jako szubienica. Tak jak ja to widzę, śrubokręt i śruby miały służyć do tego, by go przymocować. Jednak gdy zobaczyli hak, oszczędzili sobie kłopotu. Gdy skończyli swoją robotę, wyszli, a ich wspólnik zaryglował za nimi drzwi.

Wszyscy z ogromnym zainteresowaniem słuchaliśmy tego opisu wydarzeń minionej nocy, które Holmes wydedukował ze znaków tak subtelnych i drobnych, że nawet, gdy je nam pokazywał, ledwie byliśmy w stanie nadążać za tokiem jego rozumowania. Zaraz potem inspektor pospiesznie wyszedł, aby podjąć działania w sprawie odnalezienia odźwiernego, natomiast Holmes i ja powróciliśmy na Baker Street na śniadanie.

- Wrócę przed trzecią - powiedział, gdy skończyliśmy posiłek. - O tej godzinie mam się tutaj spotkać z inspektorem i doktorem, i ufam, że do tego czasu wyjaśnię już wszelkie drobne niejasności, jakie nadal mogą wiązać się z tą sprawą.

Nasi goście stawili się o umówionej godzinie, jednak mój przyjaciel wrócił dopiero za piętnaście czwarta. Gdy tylko wszedł do pokoju, od razu odgadłem z wyrazu jego twarzy, że wszystko mu się powiodło.

- Jakie wieści, inspektorze?

- Złapaliśmy tego chłopaka, sir.

- Doskonale, a ja mam naszych ludzi.

- Co takiego?! - zawołaliśmy wszyscy trzej.

- No cóż, przynajmniej znam już ich tożsamość. Ten tak zwany Blessington jest, tak jak przypuszczałem, dobrze znanym policji osobnikiem, podobnie zresztą jak napastnicy, którzy go zaatakowali. Nazywają się Biddle, Hayward i Moffat.

- Gangsterzy z Worthingdon, napadający na banki! - zawołał inspektor.

- Dokładnie - rzekł Holmes.

- A więc ten Blessington musiał być Suttonem!

- W istocie - potwierdził Holmes.

- Cóż, teraz wszystko jest jasne jak słońce - stwierdził inspektor.

Jednak Trevelyan i ja patrzyliśmy na siebie w osłupieniu.

- Na pewno pamiętacie ten słynny napad na bank w Worthingdon - wyjaśnił Holmes. -Brało w nim udział pięciu ludzi. Tych czterech i piąty, o nazwisku Cartwright. Zabili wartownika Tobina i uciekli z siedmioma tysiącami funtów. To było w 1875 roku. Wszystkich pięciu aresztowano, ale dowody przeciwko nim bynajmniej nie były zbyt mocne. Ten Blessington, czy też Sutton, najgorszy z całego gangu, poszedł na współpracę z policją. To dzięki dostarczonym przez niego dowodom powieszono Cartwrighta, a pozostała trójka dostała po piętnaście lat każdy. Niedawno wyszli z więzienia na kilka lat przez upływem pełnego wyroku, i jak widać postanowili dopaść człowieka, który ich zdradził, i pomścić śmierć swojego towarzysza. Dwa razy próbowali go dostać, ale się nie udało. Za trzecim razem jednak, jak widzicie, wszystko poszło zgodnie z planem. Czy jest jeszcze coś, co mogę panu wyjaśnić, doktorze Trevelyan?

- Sądzę, że teraz wszystko jest całkowicie jasne - rzekł doktor. - Bez wątpienia w tym dniu, kiedy był tak zaniepokojony, musiał przeczytać w gazecie informację o ich zwolnieniu.

- Z całą pewnością. Te jego sugestie dotyczące włamania były tylko wymysłem.

- Ale dlaczego nie mógł panu o tym powiedzieć?

- Cóż, mój drogi panie, znając mściwość swoich dawnych wspólników, próbował ukrywać swoją tożsamość przed każdym, dopóki tylko istniała taka możliwość. Miał wstydliwy sekret i nie mógł się zmusić do tego, aby go wyjawić. Jednak, choć był skończonym łajdakiem, chroniło go brytyjskie prawo, i nie wątpię, inspektorze, iż dopilnuje pan, by, mimo że tarcza tego prawa go nie ochroniła, znalazł się miecz sprawiedliwości, który go pomści.

Takie były dziwne okoliczności związane z pacjentem i jego lekarzem z Brook Street. Od tamtej nocy słuch po trzech mordercach zaginął, i Scotland Yard przypuszczał, że znaleźli się oni wśród pasażerów pechowego parowca „Norah Creina”, który kilka lat temu zatonął wraz ze wszystkimi pasażerami blisko portugalskiego wybrzeża, kilka lig3 na północ od Porto. Postępowanie przeciw odźwiernemu umorzono z braku dowodów, a tajemnica Brook Street, jak ją później nazwano, nigdy, aż do dzisiaj, nie została w pełni opisana w żadnej publikacji.

3 liga (morska) - miara długości, równa 5556 m (3 mile morskie)

Rozdział dziewiąty

Grecki tłumacz


Podczas mojej długiej i zażyłej znajomości z Sherlockiem Holmesem nigdy nie słyszałem, by wspominał on o swych krewnych. Bardzo rzadko mówił też o swojej młodości. Ta powściągliwość nasilała dodatkowo dość dziwne wrażenie, jakie na mnie wywierał, aż pewnego dnia odkryłem, że zacząłem go postrzegać jak jakieś odosobnione zjawisko, mózg bez serca, obdarzony wybitną inteligencją, natomiast niemal pozbawiony ludzkich uczuć. Niechęć do kobiet i brak skłonności do nawiązywania nowych przyjaźni należały do typowych cech jego charakteru, podobnie zresztą jak to całkowite milczenie na temat własnej rodziny. Zacząłem wierzyć, że był sierotą i nie posiadał żadnych żyjących krewnych, lecz pewnego dnia, ku memu ogromnemu zdumieniu, zaczął mi opowiadać o swoim bracie.

Był letni wieczór. Gdy skończyliśmy już pić herbatę, rozmowa, błądząca dość luźno i przypadkowo po różnych tematach, od klubów golfowych aż po przyczyny zmian kąta nachylenia ekliptyki, zeszła wreszcie na kwestie atawizmu oraz dziedzicznych uzdolnień. Przedmiotem naszej dyskusji było to, w jakim stopniu człowiek dziedziczy dane uzdolnienie, a w jakim zyskuje go dzięki treningom w czasach młodości.

- W twoim przypadku - powiedziałem - sądząc po tym, co mi mówiłeś, wydaje mi się, że twoje umiejętności obserwacji i szczególnie biegła dedukcja wynikają z własnego systematycznego treningu.

- W pewnym stopniu tak - odparł z namysłem. - Moi przodkowie byli wiejskimi właścicielami ziemskimi, którzy prawdopodobnie wiedli takie samo życie, jakie jest naturalne dla ludzi ich pokroju. Niemniej zdolności, o jakich mówisz, mam we krwi i mogłem je odziedziczyć po mojej babce, która była siostrą francuskiego artysty Verneta. Jednak takie dziedziczne uzdolnienia artystyczne przybierają czasami najdziwniejsze formy.

- Ale skąd możesz wiedzieć, że to cecha dziedziczna?

- Bo mój brat Mycroft posiadł ją w j eszcze większym stopniu niż j a.

To była dla mnie doprawdy nowość. Skoro był inny człowiek w Anglii obdarzony tak zadziwiającymi zdolnościami, to jak to się stało, że ani policja, ani opinia publiczna nigdy o nim nie słyszały? Zadałem to pytanie, równocześnie sugerując mojemu przyjacielowi, że to przez skromność uważa brata za lepszego od siebie. Słysząc tę uwagę, Holmes się roześmiał.

- Mój drogi Watsonie - powiedział. - Jak wiesz, nie należę do ludzi, którzy zaliczają skromność do cnót. Z punktu widzenia logiki wszystkie rzeczy powinny być postrzegane dokładnie takimi, jakimi są, a umniejszanie własnych zdolności jest w takim samym stopniu odbieganiem od prawdy, co ich przesadne wyolbrzymianie. Tak więc gdy mówię, że Mycroft jest obdarzony lepszym zmysłem obserwacji niż ja, możesz spokojnie założyć, że to precyzyjne i dosłowne stwierdzenie.

- Jest od ciebie młodszy?

- Siedem lat starszy.

- I jak to możliwe, że nikt go nie zna?

- Och, jest bardzo dobrze znany w swoich kręgach.

- To znaczy?

- Na przykład w klubie „Diogenes”.

Nigdy nie słyszałem o tej instytucji, i chyba moja twarz musiała to dobitnie wyrażać, bo Sherlock Holmes wyciągnął zegarek.

- Klub „Diogenes” jest najdziwniejszym klubem w Londynie, a Mycroft jednym z najdziwniejszych ludzi. Zawsze tam siedzi, od za kwadrans piąta do za dwadzieścia ósma. Teraz mamy szóstą, a więc jeśli masz ochotę na przechadzkę w ten piękny wieczór, z przyjemnością zapoznam cię zarówno z osobliwym człowiekiem, jak i tym osobliwym miejscem.

Pięć minut później byliśmy już na ulicy, zmierzając w kierunku Regent’s Circus.

- Zastanawiasz się zapewne - rzekł mój towarzysz - dlaczego Mycroft nie wykorzystuje swoich zdolności do pracy detektywistycznej. On nie jest do tego zdolny.

- Ale mówiłeś przecież.

- Mówiłem, że jest ode mnie lepszy, jeśli chodzi o zdolność obserwacji i dedukcji. Gdyby praca detektywa zaczynała się i kończyła na snuciu rozważań w fotelu, mój brat byłby największym detektywem, jaki kiedykolwiek chodził po świecie. Brak mu jednak do tego ambicji i energii. Nie zechce sobie nawet zadać trudu, żeby zweryfikować wymyślone przez siebie rozwiązanie, i woli, by uznano, iż jest w błędzie, niż pofatygować się i udowodnić, że ma rację. Już wielokrotnie zwracałem się do niego z różnymi sprawami i udzielał mi wyjaśnień, które później okazywały się słuszne. Mimo to był kompletnie niezdolny do rozpracowania praktycznych kwestii, którymi trzeba się zająć, nim można przedstawić sprawę sędziemu lub ławie przysięgłych.

- A więc to nie tym się zajmuje?

- Absolutnie nie. To, co dla mnie jest sposobem na życie, dla niego stanowi najzwyklejsze hobby. Ma świetną głowę do liczb i prowadzi audyty ksiąg w którymś z departamentów rządowych. Mycroft mieszka przy Pall Mall, tak więc Whitehall ma za rogiem - rano tam, wieczorem z powrotem, zawsze tą samą drogą. Tak mijają kolejne lata, nie uprawia żadnego sportu i nigdzie indziej nie chodzi. Jedyny wyjątek stanowi klub „Diogenes”, który mieści się naprzeciwko jego mieszkania.

- Nie kojarzę tej nazwy.

- To bardzo prawdopodobne. Widzisz, w Londynie jest wielu ludzi, którzy czy to za sprawą nieśmiałości, czy też jakiejś niechęci do innych, nie mają ochoty na towarzystwo. Z drugiej strony nie mają nic przeciwko wygodnym fotelom i najświeższym czasopismom. To dla ich wygody założono klub „Diogenes”, gdzie przychodzą najmniej towarzyscy i najmniej chętni do zrzeszania się ludzie w mieście. Żadnemu z jego członków nie wolno choćby w najmniejszym stopniu zwracać uwagi na pozostałych. Z wyjątkiem Sali obcych, zakazane są jakiekolwiek rozmowy, a trzy popełnione przewinienia, jeśli zostaną przedstawione komisji, upoważniają do wydalenia winnego z klubu. Mój brat był jednym z jego założycieli, a ja sam przekonałem się, że panuje tam wyjątkowo kojąca atmosfera.

Tak rozmawiając, dotarliśmy do Pall Mall, w którą skręciliśmy od strony stacji St. James. Sherlock Holmes zatrzymał się przy drzwiach w pobliżu Carlton i, ostrzegając mnie, bym nic nie mówił, wprowadził mnie do holu. Za przeszkloną ścianą ujrzałem przestronną luksusowo urządzoną salę, w której siedziało wielu mężczyzn czytających gazety, każdy w swoim własnym kąciku. Holmes wprowadził mnie do niewielkiego pomieszczenia z oknami wychodzącymi na Pall Mall, a następnie zostawił mnie na chwilę i zaraz wrócił w towarzystwie człowieka, który miał być jego bratem.

Mycroft Holmes był potężniejszy i znacznie tęższy niż Sherlock. Choć jego ciało było zdecydowanie korpulentne, twarz, mimo iż masywna, zachowała ostry wyraz, który był tak charakterystyczny dla jego brata. Miał naprawdę niezwykłe oczy, jasne i wodniście szare, które wydawały się przez cały czas zachowywać to odległe, introspektywne spojrzenie, jakie obserwowałem u Sherlocka, gdy w pełni wykorzystywał swoje zdolności.

- Miło mi pana poznać, sir - rzekł, wyciągając do mnie szeroką tłustą dłoń, przypominającą foczą płetwę. - Odkąd został pan biografem Sherlocka, wszędzie o nim słyszę.

A tak nawiasem mówiąc, Sherlocku, spodziewałem się spotkać z tobą w ubiegłym tygodniu. Miałeś się ze mną skontaktować w związku ze sprawą Manor House. Odniosłem wrażenie, że brakuje ci nieco głębi spojrzenia.

- Nie, nie. Już ją rozwiązałem - rzekł z uśmiechem mój przyjaciel.

- Oczywiście to był Adams.

- Zgadza się, Adams.

- Od początku byłem tego pewien. - Obaj usiedli w wykuszowym oknie klubu. - To idealne miejsce dla każdego, kto pragnie postudiować sobie ludzkość - rzekł Mycroft. - Spójrz, co za wspaniałe typy! Popatrz na przykład na tych dwóch mężczyzn, którzy teraz zmierzają w naszą stronę.

- Markiera od bilarda i tego drugiego?

- Właśnie. Co sądzisz o tym drugim?

Dwóch mężczyzn zatrzymało się naprzeciwko okna. Drobne ślady kredy nad kieszenią kamizelki były jedynymi dostrzeżonymi przeze mnie oznakami, które jednego z nich mogły łączyć z bilardem. Drugi był bardzo niskim mężczyzną o ciemnej karnacji z kapeluszem odchylonym do tyłu i kilkoma paczkami pod pachą.

- Były żołnierz, jak widzę - rzekł Sherlock.

- I to bardzo niedawno zwolniony ze służby - zauważył jego brat.

- Musiał służyć w Indiach.

- I był podoficerem.

- Królewska artyleria, jak sądzę - dodał Sherlock.

- I jest wdowcem.

- Ale ma dziecko.

- Dzieci, mój drogi. Dzieci.

- Dajcie spokój - powiedziałem ze śmiechem. - Tego już trochę za wiele!

- Doprawdy? - odparł Holmes. - Nietrudno zauważyć, że mężczyzna o takiej posturze, zachowaniu świadczącym o poczuciu władzy i opalonej skórze jest żołnierzem w randze wyższej niż szeregowiec i że niedawno powrócił z Indii.

- Widać, że niedawno zwolniono go ze służby, bo wciąż nosi te swoje buty „amunicyjne”, jak je nazywają - zauważył Mycroft.

- Jego krok nie jest typowy dla kawalerzystów, kapelusz nosił przechylony na jedną stronę, co widać po jaśniejszej skórze nad brwiami. Jego waga świadczy o tym, że nie jest saperem, musi być więc artylerzystą.

- Ponadto strój wskazuje na żałobę, a więc utracił kogoś bliskiego. Fakt, że sam robi zakupy, sugeruje, że zmarła mu żona. Jak widzisz, kupił różne rzeczy dla dzieci. Wśród nich jest grzechotka, która świadczy o tym, że jedno z nich jest bardzo małe. Jego żona prawdopodobnie zmarła przy porodzie. Fakt, iż trzyma pod pachą książkę z obrazkami, przemawia za tym, że zapewne posiada jeszcze jedno dziecko.

Teraz dopiero zacząłem rozumieć, co miał na myśli mój przyjaciel, mówiąc, że zdolności brata przewyższają jego własne. Zerknął na mnie i uśmiechnął się. Mycroft wyjął tabakę z szylkretowej tabakiery i dużą czerwoną jedwabną chustką strzepnął z ubrania kilka jej okruchów.

- A tak nawiasem mówiąc, Sherlocku - powiedział - mam dla ciebie coś, co bardzo przypadłoby ci do gustu. Przedstawiono mi dziwną zagadkę i zapytano, co o tym myślę. Doprawdy, nie mam sił na to, by się tą sprawą zajmować, chyba że w bardzo fragmentaryczny sposób, jednak znajomość paru faktów dała mi podstawę do dokonania kilku bardzo interesujących domysłów. Gdybyś tylko zechciał posłuchać faktów.

- Mój drogi Mycrofcie, będę zachwycony.

Jego brat szybko nabazgrał notatkę na karteczce wyrwanej z notesu i, zadzwoniwszy, podał ją kelnerowi.

- Poprosiłem pana Melasa, żeby do nas podszedł - powiedział. - Mieszka jedno piętro nade mną i zawarłem z nim dość luźną znajomość, a on zwierzył mi się ze swojego problemu.

0 ile wiem, pan Melas pochodzi z Grecji i jest wybitnym lingwistą. Zarabia na życie po części jako tłumacz sądowy, a po części jako przewodnik bogatych ludzi ze Wschodu, odwiedzających hotele przy Northumberland Avenue. Ale sądzę, że lepiej będzie, jak sam opowie o swych niezwykłych doświadczeniach.

Po kilku minutach dołączył do nas niski, krępy mężczyzna, którego oliwkowa cera

1 kruczoczarne włosy świadczyły o tym, iż pochodził z południa, wysławiał się jednak jak wykształcony Anglik. Skwapliwie podał dłoń Holmesowi, a w jego ciemnych oczach pojawił się błysk zadowolenia, gdy usłyszał, że ten oto specjalista pragnie usłyszeć jego historię.

- Nie sądzę, by policja mi uwierzyła. Daję słowo, nie sądzę - powiedział tonem pełnym żalu. - Uważają to za niemożliwe tylko dlatego, że nigdy o czymś takim nie słyszeli. Ja jednak wiem, że nie odzyskam spokoju ducha, dopóki się nie przekonam, co się stało z tym biedakiem z twarzą pozaklejaną plastrami.

- Cały zamieniam się w słuch - rzekł Sherlock Holmes.

- Dziś mamy środę wieczór - rozpoczął pan Melas. - To, o czym opowiem, wydarzyło się w poniedziałek w nocy. Rozumie pan, zaledwie dwa dni temu. Jak zapewne powiedział panu mój sąsiad, jestem tłumaczem. Tłumaczę ze wszystkich języków, no prawie ze wszystkich, ponieważ jednak jestem Grekiem z urodzenia i posiadam greckie nazwisko, jestem szczególnie kojarzony z tym właśnie językiem. Przez wiele lat byłem głównym tłumaczem greckiego w Londynie, a moje nazwisko jest świetnie znane w hotelach.

Nierzadko zdarza się, że o bardzo dziwnych porach posyłają po mnie różni cudzoziemcy, którzy mają jakieś kłopoty, lub też późno przyjeżdżający podróżni, pragnący skorzystać z moich usług. Nie byłem zatem zdziwiony, gdy w poniedziałek w nocy niejaki pan Latimer, bardzo modnie odziany młody dżentelmen, przyszedł do mnie do mieszkania i poprosił, bym udał się wraz z nim dorożką czekającą pod drzwiami. Powiedział, że przyjaciel z Grecji przyjechał spotkać się z nim w interesach, a jako że nie posługiwał się żadnym językiem prócz własnego, niezbędne były usługi tłumacza. Dał mi do zrozumienia, że jego dom jest nieco oddalony i że leży w Kensington. Odniosłem wrażenie, że sprawa była bardzo pilna, ponieważ gdy tylko wyszliśmy na ulicę, pospiesznie zachęcił mnie, bym wsiadł do dorożki.

Powiedziałem „do dorożki”, szybko jednak zacząłem mieć wątpliwości, czy przypadkiem nie znalazłem się w prywatnym powozie. Z całą pewnością pojazd był przestronniejszy niż te zwykłe czterokołowe londyńskie bryki, a choć wnętrze było nieco sfatygowane, jego jakość świadczyła o zamożności właściciela. Pan Latimer usiadł naprzeciwko mnie i ruszyliśmy Charing Cross, a później w górę Shaftesbury Avenue. Gdy dojechaliśmy do Oxford Street, ośmieliłem się zauważyć, że to dość okrężna droga do Kensington, a wówczas mój towarzysz zareagował w tak niezwykły sposób, że słowa zamarły mi na ustach.

Wyciągnął z kieszeni groźnie wyglądającą pałkę wypełnioną ołowiem, a następnie kilka razy machnął nią w przód i w tył, tak jakby sprawdzał jej wagę i siłę. Potem bez słowa położył ją na siedzeniu obok siebie. Zrobiwszy to, odsłonił okna po obu stronach powozu, i ku mojemu zdumieniu odkryłem, że szyby były zaklejone papierem, tak, abym nie mógł przez nie nic zobaczyć.

- Przykro mi, że ograniczam panu widok, panie Melas - powiedział. - Pozostaje jednak faktem, że nie zamierzam dopuścić, by zobaczył pan, dokąd jedziemy. Gdyby był pan w stanie odnaleźć drogę do tego miejsca, mogłoby się to dla mnie okazać wyjątkowo niewygodne.

Jak pan sobie zapewne wyobraża, słowa te całkowicie mnie zaskoczyły. Mój towarzysz był silnym młodym mężczyzną o szerokich barkach, i nawet nie mówiąc o jego broni, nie miałbym żadnych szans w starciu z nim.

- To bardzo dziwne zachowanie, panie Latimer - wyjąkałem. - Musi pan sobie zdawać sprawę z tego, że to, co pan robi, jest sprzeczne z prawem.

- Bez wątpienia pozwalam sobie na nieco swobody - odparł. - Ale wynagrodzimy to panu. Muszę jednak pana ostrzec, panie Melas, że jeśli dziś w nocy spróbuje pan wszcząć alarm lub zrobi cokolwiek, co będzie godziło w moje interesy, znajdzie się pan w bardzo poważnych kłopotach. Proszę sobie zapamiętać, że nikt nie wie, gdzie pan jest, i czy to w tym powozie, czy w moim domu, jest pan całkowicie zdany na moją łaskę.

Wypowiedział te słowa cicho, jednak z taką intonacją, że odebrałem je jako bardzo poważną groźbę. Siedziałem w milczeniu, zastanawiając się, z jakiegoż to powodu porwano mnie w ten dość niezwykły sposób. Niezależnie jednak od przyczyn było dla mnie całkowicie jasne, że nie ma sensu się opierać. Mogłem tylko czekać na rozwój wydarzeń.

Jechaliśmy prawie dwie godziny, i ja przez cały ten czas nie miałem zielonego pojęcia, dokąd zmierzamy. Czasem turkot kół na kamieniach świadczył o tym, że jedziemy po bruku, a cicha i gładka droga była dowodem na to, że poruszamy się po asfalcie. Jednak oprócz tych różnic w dobiegających z zewnątrz dźwiękach nie było niczego, co choćby w najmniejszym stopniu mogło mi pomóc odgadnąć, gdzie się znajdujemy. Papier na oknach nie przepuszczał światła, a przeszklenie z przodu zakryto niebieską zasłoną. Opuszczaliśmy Pall Mall kwadrans po siódmej, a gdy wreszcie się zatrzymaliśmy, na moim zegarku była za dziesięć dziewiąta. Mój towarzysz uchylił okno, i kątem oka dostrzegłem niskie łukowe drzwi z płonącą nad nimi lampą. Gdy szybko wysiadłem z powozu, drzwi się otworzyły, i znalazłem się we wnętrzu domu. Wchodząc, miałem niejasne wrażenie, że po obu stronach rozciąga się trawnik i rosną drzewa. Nie byłbym jednak w stanie powiedzieć, czy był to jakiś ogród, czy też może rzeczywiście byliśmy na wsi.

Wewnątrz paliła się kolorowa lampa gazowa, którą opuszczono tak nisko, że niewiele byłem w stanie zobaczyć. Zauważyłem tylko, iż hol był przestronnym pomieszczeniem, w którym wisiały jakieś obrazy. W przyćmionym świetle spostrzegłem, że człowiek, który otworzył mi drzwi, był niskim mężczyzną w średnim wieku o złośliwym wyrazie twarzy i zaokrąglonych ramionach. Gdy zwrócił się ku nam, ujrzałem błysk światła odbijający się w jego okularach.

- Czy to pan Melas, Haroldzie? - spytał.

- Tak.

- Dobra robota, dobra robota! Nie mamy wobec pana złych zamiarów, panie Melas. Nie mogliśmy jednak obyć się bez pana. Mam nadzieję, że nie ma nam pan tego za złe. Jeśli postąpi pan z nami uczciwie, nie będzie pan żałował! Ale jeśli spróbuje pan jakiejś sztuczki, to niech Bóg pana strzeże - mówił nerwowo, urywanymi zdaniami, co chwila chichocząc, jednak w jakiś sposób bardziej napawał mnie lękiem niż ten pierwszy.

- Czego pan ode mnie chce? - spytałem.

- Tylko tego, by zadał pan parę pytań pewnemu greckiemu dżentelmenowi, który przybył do nas z wizytą, i przetłumaczył nam pan jego odpowiedzi. Proszę jednak nie mówić nic więcej niż to, co panu każę, bo. - i znów ten nerwowy chichot - bo pożałuje pan, że się pan urodził.

Mówiąc to, otworzył drzwi i zaprowadził mnie do, jak się wydawało, luksusowo urządzonego, bardzo dużego pokoju. Jedynym źródłem światła była tylko na wpół przykręcona lampa gazowa. Moje stopy zapadały się głęboko w dywan, czułem, że otacza mnie bogactwo. Kątem oka dostrzegłem aksamitne fotele, wysoki kominek z białego marmuru i stojącą przy nim japońską zbroję. Bezpośrednio pod lampą stało krzesło, a starszy mężczyzna wskazał mi gestem, że mam na nim usiąść. Młodszy opuścił nas, po chwili jednak powrócił, wchodząc innymi drzwiami i prowadząc ze sobą mężczyznę ubranego w luźny szlafrok, obaj powoli zmierzali w naszą stronę. Gdy prowadzony mężczyzna znalazł się w kręgu przyćmionego światła, w którym mogłem mu się dokładniej przyjrzeć, jego wygląd sprawił, że przeszył mnie dreszcz przerażenia. Był trupio blady i potwornie wychudzony, a jego wytrzeszczone bystre oczy świadczyły o tym, że oto mam przed sobą człowieka silniejszego duchem niż ciałem. Bardziej jednak niż oznaki fizycznego osłabienia zszokowało mnie to, że jego twarz była groteskowo oklejona plastrami i że jednym z takich plastrów zaklejono mu usta.

- Masz tę tabliczkę, Haroldzie? - zawołał starszy mężczyzna, gdy ten człowiek raczej opadł na krzesło niż na nim usiadł. - Rozwiązałeś mu ręce? Dobrze, teraz daj mu ołówek. Pan będzie zadawał pytania, panie Melas, a on będzie panu pisał odpowiedzi. Przede wszystkim proszę go zapytać, czy jest gotów podpisać dokumenty.

W oczach mężczyzny zapłonął ogień.

- Nigdy - napisał po grecku na tabliczce.

- Pod żadnym warunkiem? - spytałem na rozkaz naszego prześladowcy.

- Tylko wówczas, gdy ożeni się z nią w mojej obecności, a ślubu udzieli im grecki ksiądz, którego znam.

Z gardła starszego mężczyzny dobył się jadowity chichot.

- W takim razie wiesz, co cię czeka?

- Nie dbam o to, co się ze mną stanie.

Takie mniej więcej były pytania i odpowiedzi, z których składała się nasza dziwna rozmowa, prowadzona na pół ustnie, na pół pisemnie. Wciąż i wciąż musiałem go pytać, czy się podda i czy podpisze jakieś dokumenty. Wciąż i wciąż padała ta sama, pełna oburzenia odpowiedź. Wkrótce jednak wpadłem na dobry pomysł. Do każdego pytania zacząłem dodawać własne krótkie zdania, z początku niewinne, aby sprawdzić, czy którykolwiek z tych dwóch mężczyzn w ogóle potrafi się w tym połapać. Następnie, gdy nie zauważyłem z ich strony żadnej reakcji, rozpocząłem bardziej niebezpieczną grę. Nasza rozmowa przebiegała mniej więcej tak:

- Ten twój upór nie wyjdzie ci na dobre. Kim jesteś?

- Nie dbam o to. Jestem cudzoziemcem w Londynie.

- Sam będziesz winien tego, co się z tobą stanie. Jak długo tu jesteś?

- Niech tak będzie. Trzy tygodnie.

- Posiadłość nigdy nie będzie twoja. Co ci dolega?

- Nie trafi w ręce łotrów. Głodzą mnie.

- Jeśli podpiszesz, puścimy cię wolno. Co to za dom?

- Nigdy nie podpiszę. Nie wiem.

- W ten sposób jej się nie przysłużysz. Jak się nazywasz?

- Chcę to usłyszeć z jej ust. Kratides.

- Zobaczysz ją, jeśli podpiszesz. Skąd jesteś?

- W takim razie nigdy jej nie zobaczę. Z Aten.

Gdybym miał jeszcze pięć minut, panie Holmes, rozpracowałbym całą tę historię pod ich nosem. Moje kolejne pytanie mogło wszystko wyjaśnić, gdy nagle otworzyły się drzwi, i do pokoju weszła kobieta. Nie widziałem jej na tyle wyraźnie, by móc powiedzieć o niej coś więcej niż to, że była wysoka i pełna wdzięku, czarnowłosa i odziana w luźną białą suknię.

- Haroldzie - powiedziała po angielsku z silnym akcentem - muszę już wracać. Czuję się tutaj tak samotnie, mając tylko. O mój Boże, to Paul!

Ostatnie słowa wypowiedziała po grecku. W tej samej chwili mężczyzna konwulsyjnym wysiłkiem zerwał plaster krępujący mu usta, i wołając: „Sophy!, Sophy!”, rzucił się w objęcia kobiety. Ich uścisk trwał jednak tylko chwilę, bo młodszy mężczyzna chwycił kobietę i wypchnął ją z pokoju, zaś starszy z łatwością pokonał swą wycieńczoną ofiarę i zaciągnął go gdzieś przez drugie drzwi. Zostałem sam w pokoju, zerwałem się więc na nogi z niejasną myślą, że być może w jakiś sposób uda mi się znaleźć wskazówkę, co to za dom, w którym się znajdowałem. Na szczęście jednak nie zdążyłem nic zrobić, bo gdy podniosłem wzrok, ujrzałem starszego mężczyznę. Stał w drzwiach i uporczywie się we mnie wpatrywał.

- To wystarczy, panie Melas - powiedział. - Jak pan widzi, wtajemniczyliśmy pana w pewne bardzo prywatne sprawy. Nie fatygowalibyśmy pana, lecz nasz przyjaciel, który mówi po grecku i który rozpoczął te negocjacje, był zmuszony powrócić na wschód. Musieliśmy znaleźć kogoś, kto mógł przejąć zadania i na szczęście usłyszeliśmy o pańskich umiejętnościach.

Skłoniłem się.

- Ma pan tu pięć suwerenów - powiedział, podchodząc do mnie. - Mam nadzieję, że będzie to wystarczające honorarium. Ale niech pan pamięta - dodał, klepiąc mnie lekko po piersi i chichocząc - jeśli wspomni pan o tym choć jednemu człowiekowi, choć jednej żywej duszy, cóż, niech Bóg się nad panem zlituje!

Nie potrafię wprost wyrazić, jaki lęk i odrazę budził we mnie ten człowiek o tak niepozornym wyglądzie. Teraz, gdy padało na niego światło lampy, ujrzałem go dokładnie. Twarz miał mizerną i ziemistą, a jego krótka spiczasta bródka była rzadka i skąpa. Gdy mówił, wysuwał głowę do przodu, a jego usta i powieki nieustannie drgały jak u człowieka cierpiącego na chorobę św. Wita. Nasunęła mi się myśl, że ten dziwny, niezwykle charakterystyczny chichot również był objawem jakiejś choroby nerwowej.

Jednak najstraszniejsze w jego twarzy były oczy. Stalowoszare i zimno połyskujące jakimś złośliwym nieubłaganym okrucieństwem.

- Jeśli piśnie pan choć słowo, dowiemy się o tym. Mamy własne źródła informacji. A teraz czeka już na pana powóz. Mój przyjaciel pana odwiezie.

Szybko przeprowadzono mnie przez hol i usadzono w powozie. Znów przez chwilę widziałem drzewa i ogród. Pan Latimer szedł tuż za mną i bez słowa zajął miejsce naprzeciwko mnie. W całkowitym milczeniu przy zasłoniętych oknach znów przebyliśmy nieokreślony dystans, aż wreszcie, tuż po północy, powóz się zatrzymał.

- Tutaj pan wysiądzie, panie Melas - powiedział mój towarzysz. - Przepraszam, że zostawiam pana tak daleko od domu, nie mamy jednak innego wyboru. Jeśli spróbuje pan w jakikolwiek sposób śledzić ten powóz, źle się to dla pana skończy.

Mówiąc, otworzył drzwi, i ledwie miałem czas wyskoczyć, gdy woźnica zaciął konie, i powóz pomknął drogą. Rozejrzałem się wokół zdumiony. Byłem na jakiejś porośniętej wrzosem łące upstrzonej ciemnymi kępami kolcolistu. W oddali ciągnęła się linia domów, tu i tam w oknach widziałem światła. Po drugiej stronie ujrzałem czerwone światła sygnałowe kolei.

Powóz, którym tutaj dotarłem, znalazł się już poza zasięgiem wzroku. Gdy tak stałem, rozglądając się i zastanawiając, gdzie się znalazłem, zobaczyłem, że w ciemności ktoś się do mnie zbliża. Gdy podszedł do mnie, stwierdziłem, że to bagażowy pracujący na kolei.

- Może mi pan powiedzieć, co to za miejsce? - spytałem.

- Wandsworth Common - odparł.

- Jeździ tu jakiś pociąg do miasta?

- Jeśli przejdzie pan milę w kierunku stacji Clapham Junction - odpowiedział - zdąży pan akurat na ostatni jadący na Victoria Station.

Tak moja przygoda dobiegła końca, panie Holmes. Nie wiem, gdzie byłem, z kim rozmawiałem, ani nic więcej prócz tego, co panu powiedziałem. Wiem jednak, że toczy się tam jakaś nieczysta gra, i chciałbym pomóc temu nieszczęśnikowi.

Następnego ranka opowiedziałem całą tę historię panu Mycroftowi Holmesowi, a potem zgłosiłem ją na policji.

Po wysłuchaniu tej niezwykłej opowieści wszyscy przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Potem Sherlock spojrzał na swojego brata.

- Zostały podjęte jakieś kroki? - spytał.

Mycroft podniósł leżącą na stoliku obok „Daily News”.

- To ukazało się we wszystkich dziennikach, ale żadnej odpowiedzi nie było:

Nagroda dla każdego, kto dostarczy informacji o miejscu pobytu greckiego dżentelmena o nazwisku Paul Kratides z Aten, który nie mówi po angielsku. Nagroda wypłacona zostanie również każdemu, kto dostarczy informacji o Greczynce o imieniu Sophy. X. 2473.

- A co na to grecka ambasada?

- Pytałem. Nic nie wiedzą.

- Może w takim razie wysłać telegram do szefa ateńskiej policji?

- W naszej rodzinie całą energię odziedziczył Sherlock - rzekł Mycroft, zwracając się do mnie. - Cóż, przejmij tę sprawę, jak najbardziej, i poinformuj mnie, jak sobie z nią poradziłeś.

- Oczywiście - odpowiedział mój przyjaciel, wstając z krzesła. - Powiadomię i ciebie, i pana Melasa. A tymczasem, panie Melas, gdybym był na pańskim miejscu, miałbym się na baczności. Na pewno widzieli już to ogłoszenie i wiedzą, że pan ich zdradził.

W drodze do domu Holmes zatrzymał się przy biurze telegraficznym i wysłał kilka

depesz.

- Widzisz, Watsonie - zauważył - nie zmarnowaliśmy jednak całego wieczoru. Kilka spośród moich najciekawszych spraw trafiło do mnie właśnie przez Mycrofta. Ta sprawa, którą właśnie poznaliśmy, choć może mieć tylko jedno wyjaśnienie, i tak posiada pewne szczególne cechy.

- Masz jakąś nadzieję na to, że ją rozwiążesz?

- Cóż, skoro wiemy już tyle, byłoby doprawdy dziwne, gdybyśmy nie dowiedzieli się reszty. Z pewnością ty sam również masz już teorię wyjaśniającą fakty, o których usłyszeliśmy.

- Wprawdzie dość niejasną, ale mam.

- Co więc o tym sądzisz?

- Wydało mi się oczywistym, że ta Greczynka została uprowadzona przez młodego Anglika o nazwisku Harold Latimer.

- Uprowadzona? A skąd?

- Być może z Aten.

Sherlock Holmes potrząsnął głową.

- Ten młody mężczyzna nie znał ani słowa po grecku. Natomiast ta dama dość dobrze mówiła po angielsku. Wniosek? Przebywała w Anglii od jakiegoś czasu, on natomiast nie był w Grecji.

- Cóż, w takim razie załóżmy, że przyjechała z wizytą do Anglii i ten Harold ją przekonał, aby z nim uciekła.

- To już bardziej prawdopodobne.

- A potem, jak sądzę, jej brat, bo taki chyba musi być między nimi związek, przyjechał tu z Grecji, żeby interweniować. Nierozważnie wpadł w ręce tego młodszego mężczyzny i jego starszego wspólnika. Schwytali go i próbowali zmusić przemocą, by podpisał jakieś dokumenty, przekazujące im fortunę dziewczyny, której zapewne jest powiernikiem. On jednak nie chce tego zrobić. Aby z nim negocjować, musieli sprowadzić tłumacza. Przedtem mieli jakiegoś innego, tym razem jednak postanowili uprowadzić pana Melasa. Nie powiedzieli dziewczynie o przyjeździe brata, dowiedziała się o tym przez przypadek.

- Doskonale, Watsonie - zawołał Holmes. - Doprawdy, nie uważam, byś był daleki od prawdy. Jak widzisz, mamy w ręku wszystkie karty i jedyne, czego powinniśmy się obawiać, to jakiegoś nagłego aktu przemocy ze strony tych dwóch mężczyzn. Jeśli dadzą nam dość czasu, na pewno ich dopadniemy.

- Ale jak się dowiemy, gdzie znajduje się ten dom?

- Cóż, jeśli nasze przypuszczenia są słuszne i ta dziewczyna naprawdę nazywa się lub nazywała Sophy Kratides, nie powinniśmy mieć problemów z jej odnalezieniem. To musi być naszą główną nadzieją, bo o jej bracie, oczywiście, nikt tutaj nie słyszał. Związek tego Harolda z dziewczyną trwa już od jakiegoś czasu. W każdym razie na pewno parę tygodni, bo jej brat w Grecji miał czas dowiedzieć się o tym i przybyć na Wyspy. Jeśli przez ten czas mieszkali razem w tym samym miejscu, prawdopodobnie dostaniemy jakąś odpowiedź na ogłoszenie Mycrofta.

Rozmawiając, dotarliśmy do naszego domu na Baker Street. Holmes pierwszy wszedł po schodach na górę, i gdy otworzył drzwi naszego pokoju, wzdrygnął się zaskoczony. Kiedy spojrzałem nad jego ramieniem, sam byłem równie zdumiony. Jego brat Mycroft siedział w fotelu i palił cygaro.

- Wejdź Sherlocku! I pan niech też wejdzie - powiedział beznamiętnie, uśmiechając się, gdy zobaczył nasze zdumione twarze. - Nie spodziewałeś się po mnie takiego zaangażowania, prawda, Sherlocku? Ale jakoś tak się składa, że ta sprawa mnie pociąga.

- Jak się tu dostałeś?

- Minąłem cię dorożką.

- Wydarzyło się coś nowego?

- Dostałem odpowiedź na moje ogłoszenie. Nadeszła kilka minut po waszym wyjściu.

- I jaka to odpowiedź?

Mycroft Holmes wyjął arkusz papieru.

- Oto i ona - odparł. - Napisana piórem na dużym kremowym arkuszu papieru przez

słabego zdrowia mężczyznę w średnim wieku:

Sir, w odpowiedzi na pańskie dzisiejsze ogłoszenie pragnę pana poinformować, że bardzo dobrze znam tę młodą damę. Jeśli zechce mnie pan odwiedzić, mógłbym podać panu pewne szczegóły jej niecodziennej historii. Obecnie mieszka w „Myrtles”, w Beckenham.

Z poważaniem.

J. Davenport

- Pisze z Lower Brixton - stwierdził Mycroft Holmes. - Myślisz, Sherlocku, że możemy teraz do niego pojechać i poznać te szczegóły?

- Mój drogi Mycrofcie, życie człowieka jest cenniejsze niż historia jego siostry. Sądzę, że powinniśmy skontaktować się z inspektorem Gregsonem ze Scotland Yardu i od niego udać się do Beckenham. Wiemy, że ten człowiek jest torturowany, i o jego życiu może decydować każda godzina.

- Lepiej wstąpmy po drodze po pana Melasa - zasugerowałem. - Możemy potrzebować tłumacza.

- Wyśmienicie - rzekł Sherlock Holmes. - Wyślij chłopaka po dorożkę i natychmiast wyruszamy. - Mówiąc to, otworzył szufladę biurka, i spostrzegłem, że wsuwa do kieszeni rewolwer. - Tak - odparł w odpowiedzi na moje spojrzenie - mamy do czynienia z bardzo niebezpieczną bandą.

Było już prawie ciemno, gdy znaleźliśmy się na Pall Mall przed drzwiami do mieszkania pana Melasa. Jak się okazało, nieco wcześniej odwiedził go pewien dżentelmen, i nie było go teraz w domu.

- Może nam pani powiedzieć, dokąd poszedł? - spytał Mycroft Holmes.

- Nie wiem, sir - odparła kobieta, która otworzyła drzwi. - Wiem tylko, że odjechał powozem z tym dżentelmenem.

- Czy ten dżentelmen się przedstawił?

- Nie, sir.

- A nie był to przypadkiem wysoki, przystojny młody mężczyzna o ciemnej cerze?

- Och nie, sir. To był drobny dżentelmen w okularach i z chudą twarzą. Był bardzo miły i gdy mówił, co chwila się śmiał.

- No chodź już - zawołał ostro Sherlock Holmes. - Sytuacja robi się poważna -zauważył, gdy jechaliśmy do Scotland Yardu. - Ci ludzie znów mają Melasa. Nie znajdzie

w sobie na tyle odwagi, by im się opierać, a oni, po swoich doświadczeniach z ostatniej nocy, dobrze o tym wiedzą. Ten łotr może go w każdej chwili zastraszyć. Bez wątpienia chcą znów skorzystać z jego usług, ale gdy już go wykorzystają, mogą chcieć go ukarać za to, co uważają pewnie za zdradę.

Mieliśmy nadzieję, że jadąc pociągiem, uda nam się dotrzeć do Beckenham równie szybko lub nawet szybciej niż powozem. Jednak w Scotland Yardzie czekaliśmy ponad godzinę, nim dostaliśmy się do inspektora Gregsona i dopełniliśmy wszelkich formalności prawnych, związanych z możliwością dokonania rewizji w tym domu. Gdy dojeżdżaliśmy do London Bridge, była już za kwadrans dziesiąta, a kiedy we czterech wysiedliśmy na stacji w Beckenham dochodziła wpół do jedenastej. Przejechawszy pół mili, dotarliśmy do „Myrtles”, dużego ciemnego domu, zbudowanego na dużej parceli, stojącego w pewnym oddaleniu od drogi. Tutaj zwolniliśmy dorożkarza i razem ruszyliśmy podjazdem.

- Wszystkie okna są ciemne - zauważył inspektor. - Ten dom wygląda na opuszczony.

- Nasze ptaszki zdążyły odfrunąć. Już ich tu nie ma - rzekł Holmes.

- Czemu pan tak sądzi?

- W ciągu ostatniej godziny przejeżdżał tędy bardzo obciążony powóz.

Inspektor roześmiał się.

- Widziałem ślady kół w świetle lampy przy bramie, ale jak się ma do tego obciążenie?

- Być może zauważył pan także takie same ślady biegnące w przeciwnym kierunku, jednak te, które pozostawili, wyjeżdżając, są o wiele głębsze. Z całą pewnością można powiedzieć, że powóz był bardzo obciążony.

- Jak widzę, trochę mnie pan wyprzedza - rzekł inspektor, wzruszając ramionami. - Nie będzie łatwo sforsować te drzwi, ale jeśli nikt nas nie usłyszy, będziemy musieli spróbować.

Kilka razy głośno zastukał kołatką i pociągnął za dzwonek, jednak bez rezultatu. Holmes gdzieś zniknął, ale wrócił po kilku minutach.

- Otworzyłem okno - powiedział.

- Całe szczęście, że jest pan po stronie policji, a nie przeciwko niej, panie Holmes -zauważył inspektor, spostrzegłszy, w jak sprytny sposób mój przyjaciel poradził sobie z zapadką. - Sądzę, że w tych okolicznościach możemy wejść bez zaproszenia.

Przeszliśmy gęsiego do dużego salonu, w którym właśnie znalazł się wcześniej pan Melas. Inspektor zapalił swoją latarnię, i w jej świetle spostrzegliśmy dwoje drzwi, zasłonę, lampę oraz japońską zbroję. Było tak, jak tłumacz nam opisał. Na stole stały dwie szklanki, pusta butelka po brandy i pozostałości posiłku.

- A co to? - spytał nagle Holmes.

Wszyscy przystanęliśmy i zaczęliśmy nasłuchiwać. Gdzieś z góry, sponad naszych głów dobiegł cichy jęk. Holmes popędził do drzwi i wybiegł na korytarz. Ten niepokojący dźwięk dobiegał z piętra. Holmes pognał po schodach, ja i inspektor za nim, zaś Mycroft podążał za nami tak szybko, jak mu na to pozwalały jego ogromne gabaryty. Na piętrze zatrzymaliśmy się przed trojgiem drzwi - zza środkowych dobiegały te dziwne odgłosy. Chwilami przechodziły w głuche pojękiwanie, chwilami zaś wznosiły się do przenikliwego łkania. Drzwi były zamknięte, jednak klucz tkwił w zamku. Holmes z impetem otworzył je na oścież i wbiegł do środka, po chwili jednak wypadł z pomieszczenia, trzymając się dłonią za gardło.

- To węgiel drzewny - zawołał. - Za chwilę przejdzie.

Gdy zajrzeliśmy do środka, spostrzegliśmy, że jedynym źródłem światła w pokoju był przyćmiony niebieski płomień, migoczący na stojącym pośrodku niewielkim mosiężnym trójnogu. Rzucał na podłogę nienaturalnie blady krąg światła. Dalej w półmroku ujrzeliśmy dwie majaczące sylwetki skulone przy ścianie. Przez otwarte drzwi wydostawały się na korytarz cuchnące trujące opary. Wszyscy zaczęliśmy kaszleć i łapać powietrze. Holmes wbiegł na szczyt schodów, aby zaczerpnąć świeżego powietrza, potem wpadł do pokoju, z impetem otworzył okno i cisnął mosiężny trójnóg do ogrodu.

- Za chwilę będziemy mogli wejść - sapnął, znów wyłaniając się z pokoju. - Gdzie jest świeca? Wątpię, czy w tych warunkach uda nam się zapalić zapałkę. Mycroft, potrzymaj świecę przy drzwiach, a my ich stamtąd wydostaniemy! No już!

Pospiesznie przedostaliśmy się do zatrutych mężczyzn i wyciągnęliśmy ich na zewnątrz, do dobrze oświetlonego korytarza. Obaj byli nieprzytomni. Ich twarze były nabrzmiałe i opuchnięte, oczy wybałuszone, wargi zsiniałe. Rysy twarzy były zniekształcone do tego stopnia, że gdyby nie czarna broda i przysadzista sylwetka, nie rozpoznalibyśmy w jednym z nich greckiego tłumacza, który zaledwie kilka godzin temu rozstał się z nami w klubie „Diogenes”. Jego ręce i nogi były bardzo mocno związane, a nad jednym okiem widniał ślad potężnego ciosu. Ten drugi, którego skrępowano w podobny sposób, wysoki mężczyzna, z kilkoma pasmami plastra tworzącymi groteskowy wzór na jego twarzy, był w ostatnim stadium wycieńczenia. Gdy ułożyliśmy go na podłodze, przestał pojękiwać. Wystarczyło mi jedno spojrzenie, by stwierdzić, że przynajmniej dla niego pomoc przybyła zbyt późno. Jednak pan Melas nadal żył, i po niecałej godzinie, próbując cucić go przy pomocy amoniaku i brandy, z satysfakcją ujrzałem, że otwiera oczy. Przez chwilę mogłem cieszyć się uczuciem, że to moja pomocna dłoń wyciągnęła go z tej ciemnej doliny, w której spotykają się wszystkie ścieżki.

Miał nam do opowiedzenia prostą historię, która tylko potwierdziła nasze przypuszczenia. Mężczyzna, który do niego przyszedł, zaraz po wejściu do mieszkania wyciągnął z rękawa pałkę. Pan Melas zaczął się obawiać o swoje życie, zrozumiał, że jeśli nie uda się razem z tym mężczyzną, czeka go niechybna śmierć. W rzeczywistości wrażenie, jakie ten chichoczący łotr wywarł na biednym lingwiście, było tak wielkie, że nawet teraz, gdy o tym mówił, drżały mu dłonie, a policzki znów pobladły. Został szybko przewieziony do Beckenham i tłumaczył drugą rozmowę, jeszcze dramatyczniejszą niż poprzednia, podczas której dwóch Anglików groziło swemu więźniowi, że za chwilę go zabiją, jeśli nie spełni ich żądań. Przekonawszy się wreszcie, że żadne pogróżki nie przyniosą oczekiwanego rezultatu, cisnęli go z powrotem do jego dotychczasowego więzienia i, oskarżywszy Melasa o zdradę na podstawie ogłoszenia w gazecie, ogłuszyli go ciosem pałki. Potem nie pamiętał już nic aż do chwili, gdy się ocknął i zobaczył, jak się nad nim pochylamy.

Taka właśnie była osobliwa sprawa greckiego tłumacza, której całkowite wyjaśnienie nadal pozostaje tajemnicą. Skontaktowawszy się z dżentelmenem, który odpowiedział na ogłoszenie, dowiedzieliśmy się, że ta nieszczęsna młoda dama pochodziła z zamożnej greckiej rodziny i że przybyła z wizytą do jakichś przyjaciół mieszkających w Anglii. Poznała tu młodego mężczyznę o nazwisku Harold Latimer, który miał na nią taki wpływ, że w końcu udało mu się ją namówić, by z nim uciekła. Jej przyjaciele, choć zszokowani tym wydarzeniem, ograniczyli się tylko do poinformowania o ucieczce jej brata przebywającego w Atenach, po czym przestali się interesować całą sprawą. Brat dziewczyny po przyjeździe do Anglii wpadł nierozważnie w ręce Latimera i jego wspólnika o nazwisku Wilson Kemp, człowieka o wyjątkowo paskudnej przeszłości. Ci dwaj, przekonawszy się, że nie zna języka i w związku skazany jest na czyjąś pomoc, uwięzili go i usiłowali okrucieństwem i głodem zmusić do przepisania na nich całego majątku jego i siostry. Trzymali go w domu bez wiedzy dziewczyny, twarz okleili mu plastrem, by go nie rozpoznała, gdyby przypadkiem zobaczyła. Jednak niełatwo jest zwieść kobiecą intuicję, i gdy ujrzała go po raz pierwszy przy okazji wizyty tłumacza, natychmiast zrozumiała, na kogo patrzy. Zresztą biedna dziewczyna sama była właściwie więźniem, bo w domu nie było nikogo prócz mężczyzny pełniącego rolę stangreta oraz jego żony, a oboje oni byli narzędziami w rękach konspiratorów. Gdy dwaj złoczyńcy dowiedzieli się, że ich sekret się wydał, a więźnia nie da się zmusić do podpisania dokumentów, zabrali dziewczynę i uciekli kilka godzin wcześniej z domu, który wynajmowali. Najpierw jednak, jak im się wydawało, dokonali zemsty na tym człowieku, który odmówił spełnienia ich żądań, oraz na tym drugim, który ich zdradził.

Kilka miesięcy później dotarł do nas z Budapesztu ciekawy wycinek z gazety. Wynikało z niego, że dwóch Anglików podróżujących w towarzystwie kobiety spotkał tragiczny koniec. Obaj zostali pchnięci nożem. Węgierska policja była zdania, że zapewne pokłócili się i w trakcie sporu zadali sobie śmiertelne rany. Sądzę jednak, że Holmes myśli o zakończeniu tej sprawy inaczej, bo do dziś dnia utrzymuje, że gdyby tylko udało się odnaleźć tę grecką dziewczynę, moglibyśmy się dowiedzieć, w jaki sposób pomszczone zostały krzywdy wyrządzone jej i jej bratu.

Rozdział dziesiąty

Traktat morski


Lipiec tego roku, w którym się ożeniłem, godny jest zapamiętania dzięki trzem interesującym sprawom, podczas wyjaśniania których miałem okazję i przywilej pracować z Sherlockiem Holmesem i zgłębiać jego metody. W moich notatkach sprawy te opatrzyłem tytułami: „Druga plama”, „Traktat morski” i „Zmęczony kapitan”. Jednak pierwsza z nich dotyczy kwestii tak ogromnej wagi i obciąża tak wiele najznamienitszych rodów w królestwie, że jeszcze przez wiele lat nie będę mógł jej opublikować. Chyba żadna inna z prowadzonych przez Holmesa spraw nie ilustrowała tak dobrze wartości jego analitycznych metod i nie zrobiła tak wielkiego wrażenia na ludziach, którzy byli z nim związani. Nadal posiadam spisaną niemal słowo w słowo rozmowę, podczas której prezentował on fakty związane z tą sprawą monsieur Dubugue’owi z paryskiej policji oraz Fritzowi von Waldbaumowi, słynnemu specjaliście z Gdańska. Obaj oni marnowali swój czas i energię na coś, co okazało się jedynie pobocznymi wątkami głównego nurtu problemu. Musi jednak upłynąć wiele lat, i historię tę będzie można opowiedzieć dopiero w nowym stuleciu. W tej chwili byłoby to zbyt niebezpieczne. Przejdę więc do drugiej pozycji na mej liście, która również w pewnym momencie zapowiadała się jako sprawa wagi międzynarodowej. Cechowało ją kilka zdarzeń, które nadały jej unikalny charakter.

W czasach gdy chodziłem do szkoły, moim bliskim przyjacielem był chłopak, który nazywał się Percy Phelps. Był niemal moim rówieśnikiem, chodził jednak o dwie klasy wyżej niż ja. Był błyskotliwym uczniem i zdobył chyba wszystkie nagrody, jakie szkoła miała do zaoferowania. Zakończył naukę, uzyskując stypendium, dzięki któremu mógł odnosić triumfy w Cambridge. Jak pamiętam, miał wyśmienite koneksje, i nawet gdy bawiliśmy się razem jako mali chłopcy, wszyscy wiedzieli, że bratem jego matki był lord Holdhurst, znamienity polityk partii konserwatywnej. Jednak w szkole ten wspaniały krewny nie przysporzył mu popularności. Wręcz przeciwnie. Bawiło nas, gdy biegaliśmy za Percym po placu zabaw i smagaliśmy go witkami po łydkach. Niemniej gdy wkroczył w końcu w wielki świat, wyglądało to już zupełnie inaczej. Doszły mnie słuchy, że dzięki swym zdolnościom i wpływom zdobył dobre stanowisko w ministerstwie spraw zagranicznych. Później całkowicie o nim zapomniałem, póki o jego istnieniu nie przypomniał mi poniższy list:

Briarbrae, Woking

Mój drogi Watsonie, na pewno pamiętasz Phelpsa Kijankę, który chodził do piątej klasy, kiedy ty byłeś w trzeciej. Słyszałeś może, że dzięki wpływom mojego wuja dostałem dobrą posadę w ministerstwie spraw zagranicznych, a moje stanowisko wiązało się z zaufaniem i zaszczytem. Wszystko układało się pomyślnie, dopóki nagle nie spadło na mnie to straszliwe nieszczęście, które zrujnowało moją karierę.

Nie ma sensu opisywać szczegółów tego straszliwego wydarzenia. Jeśli przystaniesz na moją prośbę, prawdopodobnie sam będę ci musiał o nim opowiedzieć. Dopiero dochodzę do siebie po zapaleniu mózgu i po dziewięciu tygodniach jestem wciąż jeszcze bardzo słaby. Proszę, abyś przyjechał do mnie w towarzystwie swego przyjaciela pana Holmesa. Chciałbym bowiem poznać jego opinię w tej sprawie, choć władze zapewniają mnie, że nic więcej nie można zrobić. Proszę, spróbuj go do mnie sprowadzić tak szybko, jak to możliwe. Żyję teraz w stanie strasznej niepewności, i każda minuta wydaje mi się godziną. Zapewnij go, że jeśli wcześniej nie zwróciłem się do niego o radę, to nie dlatego, iż nie cenię jego uzdolnień, lecz dlatego, że odkąd spadł na mnie ten cios, odchodziłem od zmysłów. Teraz znów jestem w stanie jasno myśleć, choć nie ośmielę się zbyt długo nad tym zastanawiać, bo obawiam się nawrotu choroby. Nadal jestem tak słaby, że jak widzisz nie mogłem własnoręcznie napisać tego listu i musiałem go podyktować. Proszę, postaraj się sprowadzić swojego przyjaciela.

Twój dawny szkolny kolega Percy Phelps

Było w tym liście coś, co mnie głęboko poruszyło, coś niesłychanie żałosnego w tych powtarzających się prośbach, abym sprowadził Holmesa. Byłem do tego stopnia przejęty, że spróbowałbym zadośćuczynić jego prośbie, nawet gdyby to było niemal niewykonalne. Oczywiście dobrze wiedziałem, że Holmes uwielbia swój zawód i zawsze gotów jest służyć swoją pomocą, o ile klient rzeczywiście chce ją przyjąć. Moja żona zgodziła się ze mną, że nie powinienem tracić ani chwili i natychmiast przedstawić mu tę sprawę, tak więc godzinę po śniadaniu znów znalazłem się, tak jak kiedyś, w naszym dawnym mieszkaniu na Baker Street.

Holmes siedział przy stoliczku pod ścianą, ubrany w szlafrok i całkowicie pochłonięty pracą nad pewnym doświadczeniem chemicznym. Jakiś płyn w dużej zakrzywionej retorcie gotował się wściekle nad błękitnym płomieniem palnika Bunsena, a krople wydestylowanej cieczy kondensowały się w dwulitrowej menzurce. Gdy wszedłem, mój przyjaciel nawet na mnie nie spojrzał, ja zaś widząc, że doświadczenie, które przeprowadzał, musi być dla niego niezmiernie ważne, rozsiadłem się w fotelu i czekałem, aż skończy. Otwierał różne buteleczki, pobierając z każdej po kilka kropel szklaną pipetą, aż wreszcie wziął próbówkę zawierającą końcowy roztwór i podszedł z nią do stołu. W prawej ręce trzymał pasek papieru lakmusowego.

- Trafiłeś na kluczowy moment - powiedział. - Jeśli ten papier pozostanie niebieski, to wszystko będzie w porządku; a jeśli zabarwi się na czerwony, będzie to oznaczało czyjąś śmierć.

- Zanurzył go w próbówce, a papierek natychmiast przybrał kolor matowego brudnego szkarłatu.

- Hmm. Tak jak myślałem! - zawołał. - Za moment będę do twoich usług, Watsonie. Tytoń znajdziesz w perskim pantoflu.

Odwrócił się do swojego biurka i pospiesznie nabazgrał kilka telegramów, które przekazał chłopcu na posyłki. Następnie opadł na krzesło naprzeciwko mnie, podciągnął w górę kolana i objął dłońmi swoje długie chude golenie.

- Bardzo pospolite małe brudne morderstwo - powiedział. - Zdaje mi się, że masz dla mnie coś lepszego. Twoja pochmurna mina może być zapowiedzią prawdziwej kryminalnej burzy z piorunami. A więc z czym do mnie przyszedłeś?

Podałem mu list, który przeczytał w maksymalnym skupieniu.

- Zbyt wiele nam to nie mówi, prawda? - zauważył, oddając mi list.

- Niemal nic.

- A jednak charakter pisma jest ciekawy.

- Ale to nie jego pismo.

- Właśnie. Pisała kobieta.

- Z całą pewnością mężczyzna! - zawołałem.

- Nie, kobieta. I to kobieta o nieprzeciętnym charakterze. Cóż. Dowiadujemy się na początku naszego śledztwa, że nasz klient utrzymuje bliskie kontakty z kimś o wyjątkowym charakterze, dobrym lub złym. Już mnie ta sprawa zainteresowała. Jeśli jesteś gotów, możemy natychmiast ruszać do Woking. Spotkajmy się z twoim dyplomatą, który wpadł w tak ciężkie kłopoty, i z ową damą, której dyktuje swoje listy.

Mieliśmy szczęście, bo udało nam się złapać wczesny pociąg z Waterloo, tak więc już po niecałej godzinie znaleźliśmy się wśród jodłowych lasów i wrzosowisk Woking. Briarbrae okazał się dużym wolno stojącym domem, zbudowanym na obszernym terenie w odległości kilku minut spaceru od stacji. Przekazaliśmy nasze wizytówki, i po chwili wprowadzono nas do elegancko urządzonego salonu. Kilka minut później wszedł do pokoju przysadzisty mężczyzna i bardzo uprzejmie nas powitał. Był bliżej czterdziestki niż trzydziestki, lecz jego policzki były tak rumiane, a oczy tak wesołe, że odnosiło się wrażenie, iż nadal jest pulchnym psotnym chłopcem.

- Tak się cieszę, że panowie przyjechaliście! - powiedział, wylewnie ściskając nam dłonie. - Percy przez cały ranek o was dopytuje. Och, biedaczysko chwyta się brzytwy! Jego ojciec i matka prosili mnie, bym się z panami spotkał, bo nawet najmniejsza wzmianka na temat sprawy związanej z Percym jest dla nich bardzo bolesna.

- Jak do tej pory nie poznaliśmy żadnych szczegółów - zauważył Holmes. - A jak widzę, pan nie jest członkiem tej rodziny.

Nasz znajomy wyglądał na zaskoczonego, jednak po chwili, gdy spojrzał w dół, roześmiał

się.

- Oczywiście spostrzegł pan monogram J.H. na moim medalionie. Przez chwilę myślałem, że dokonał pan czegoś niesamowitego. Nazywam się Joseph Harrison, a ponieważ Percy ma poślubić moją siostrę Annie, będę przynajmniej ich krewnym poprzez to małżeństwo. Z moją siostrą spotkacie się, panowie, w jego pokoju. Pielęgnuje go nieustannie od dwóch miesięcy. Ale może już tam pójdźmy, bo wiem, jak bardzo się niecierpliwi.

Pokój, do którego nas wprowadzono, znajdował się na tym samym piętrze co salon. Umeblowano go częściowo jak salon, a częściowo jak sypialnię. We wszystkich kątach i zakamarkach ustawiono piękne bukiety kwiatów. Młody mężczyzna, bardzo blady i zmęczony, leżał na sofie przy otwartym oknie, przez które wpadały do środka bogate zapachy ogrodu i balsamiczne letnie powietrze. Obok niego siedziała kobieta. Podniosła się, gdy tylko weszliśmy.

- Mam wyj ść, Percy? - spytała.

Chwycił jej dłoń, aby ją zatrzymać.

- Co u ciebie, Watsonie? - powitał serdecznie. - Nigdy bym cię nie poznał z tymi wąsami i ośmielę się stwierdzić, że ty też nie byłbyś pewien, czy to ja. A to, jak przypuszczam, twój słynny przyjaciel pan Sherlock Holmes?

Przedstawiłem go w paru słowach, i obaj usiedliśmy. Przysadzisty młody człowiek wyszedł z pokoju, jednak jego siostra została, trzymając dłoń chorego w swoich dłoniach. Była kobietą o uderzającym wyglądzie. Trochę za niska i zbyt korpulentna, lecz o pięknej oliwkowej cerze, wielkich ciemnych oczach Włoszki i gęstych kruczoczarnych włosach. Ciemna karnacja sprawiała, że blada twarz jej towarzysza wydawała się jeszcze bardziej zmęczona i wymizerowana.

- Nie będę marnował waszego czasu - powiedział, unosząc się na sofie. - Może przejdę od razu do sprawy bez żadnych wstępów. Byłem szczęśliwy i odnosiłem sukcesy, panie Holmes, lecz tuż przed moim ślubem spadło na mnie nagle straszliwe nieszczęście, które zrujnowało wszystkie moje życiowe plany.

Być może Watson już panu wspominał, że pracowałem w ministerstwie spraw zagranicznych i dzięki wpływom mojego wuja lorda Holdhursta błyskawicznie awansowałem na odpowiedzialne stanowisko. Za czasów obecnej administracji, gdy mój wuj został ministrem spraw zagranicznych, powierzył mi kilka poufnych misji. A ponieważ zawsze doprowadzałem je z powodzeniem do końca, zaczął doceniać moje zdolności i mój takt, obdarzając mnie dużym zaufaniem.

Niemal dziesięć tygodni temu, dokładniej mówiąc, 23 maja, wezwał mnie do swego prywatnego gabinetu i, pochwaliwszy za dobrą robotę, którą wykonałem, oznajmił, że ma dla mnie nowe poufne zadanie.

- To, co tu widzisz - powiedział, wyjmując ze swego biurka szary rulon papieru - to oryginał tajnego traktatu pomiędzy Anglią a Włochami. Z żalem muszę stwierdzić, że pewne pogłoski na jego temat przedostały się już do prasy. Niezmiernie ważnym jest, by nie doszło do żadnych innych przecieków. Francuska i rosyjska ambasady zapłaciłyby bajońskie sumy, aby poznać treść tych dokumentów. W ogóle nie opuściłyby mojego biurka, gdyby nie to, że absolutnie konieczne jest ich skopiowanie. Masz u siebie własne biurko?

- Tak, sir.

- W takim razie weź ten traktat i zamknij go tam na klucz. Udzielę personelowi instrukcji, byś mógł tu zostać, gdy inni pójdą do domu, i spokojnie go skopiować bez obaw, że ktoś ci zagląda przez ramię. Kiedy już skończysz, ponownie zamknij na klucz oryginał i kopię. Jutro rano osobiście mi je przekażesz.

Wziąłem dokumenty i.

- Przepraszam, że na chwilę panu przerwę - rzekł Holmes. - Czy podczas tej rozmowy byliście sami?

- Całkowicie sami.

- W dużym pomieszczeniu?

- Trzydzieści na trzydzieści stóp.

- Pośrodku?

- Tak, mniej więcej.

- I mówiliście cicho?

- Mój wuj zawsze mówi bardzo cicho. Ja prawie się nie odzywałem.

- Dziękuję - rzekł Holmes, przymykając oczy. - Proszę mówić dalej.

- Zrobiłem dokładnie tak, jak mi powiedział, i odczekałem, aż pozostali pracownicy pójdą do domu. Jeden z nich, Charles Gorot, który pracuje ze mną w tym samym pokoju, miał do nadrobienia zaległości w pracy, zostawiłem go więc i wyszedłem na obiad. Gdy wróciłem, kolegi już nie było. Bardzo mi zależało, by jak najszybciej zabrać się do pracy, bo wiedziałem, że Joseph, czyli pan Harrison, którego dopiero co pan poznał, był akurat w mieście i zamierzał wracać do Woking pociągiem o jedenastej. W miarę możliwości również chciałem zdążyć na ten pociąg.

Gdy przyjrzałem się dokładniej traktatowi, natychmiast zorientowałem się, że faktycznie był tak ważny, iż mój wuj absolutnie nie przesadził w jego ocenie. Nie wdając się w szczegóły, mogę powiedzieć, że określał on stanowisko Wielkiej Brytanii wobec Trójprzymierza i zwiastował politykę, jaką miał prowadzić nasz kraj w przypadku, gdyby flota francuska zdobyła całkowitą dominację nad flotą włoską na Morzu Śródziemnym. Kwestie poruszane w traktacie były czysto morskiej natury. Na końcu znajdowały się podpisy wysokich dygnitarzy, którzy go parafowali. Pospiesznie przejrzałem tekst, a następnie zabrałem się do przepisywania.

Był to długi dokument, sporządzony w języku francuskim i złożony z dwudziestu sześciu paragrafów. Przepisywałem tak szybko, jak mogłem, ale o godzinie dziewiątej ukończyłem dopiero dziewięć paragrafów i nie miałem już szansy zdążyć na pociąg. Czułem się senny i trochę ospały, częściowo z powodu spożytego obiadu, a po części za sprawą przedłużonego dnia pracy. Pomyślałem, że filiżanka kawy rozjaśniłaby mi w głowie. W małym pomieszczeniu na dole przy schodach siedzi przez całą noc dozorca. Ma on w zwyczaju robić kawę na swoim spirytusowym palniku dla wszystkich urzędników, którzy pracują po godzinach. Przywołałem go więc dzwonkiem.

Ku mojemu zaskoczeniu na wezwanie pojawiła się starsza kobieta potężnej budowy o grubych rysach, ubrana w fartuch. Wyjaśniła, że jest żoną dozorcy i że właśnie sprząta, wydałem jej więc polecenie, by zrobiła mi kawę.

Przepisałem jeszcze dwa paragrafy, lecz potem poczułem się tak senny, że musiałem wstać i przejść się po pokoju, żeby rozprostować trochę nogi. Kawy wciąż nie było, i zastanawiałem się, jaka mogła być przyczyna tego opóźnienia. Otworzyłem drzwi i ruszyłem korytarzem, aby się tego dowiedzieć. Korytarz oświetlony przyćmioną lampą prowadził z pokoju, w którym pracowałem, i miał tylko jedno wyjście. Kończyło się ono krętymi schodami, przy których na dole w holu znajdowało się pomieszczenie dozorcy. W połowie tych schodów na półpiętrze jest niewielki podest, od którego pod kątem prostym biegnie inny korytarz. Prowadzi on do kolejnych niewielkich schodów, które kończą się przy bocznym wyjściu. Używają ich służący, lecz przychodzą tamtędy również urzędnicy od strony Charles Street, gdy chcą sobie skrócić drogę. Oto przybliżony plan tego budynku.

- Dziękuję. Sądzę, że nadążam za panem - rzekł Sherlock Holmes.

- Proszę zwrócić uwagę na te okoliczności, które mają ogromne znaczenie. Zszedłem w dół po schodach do holu i przekonałem się, że dozorca smacznie śpi w swoim pomieszczeniu, a w czajniku wrze woda. Zestawiłem czajnik, po czym zdmuchnąłem palnik, bo woda pryskała już na podłogę. Następnie wyciągnąłem rękę i już miałem potrząsnąć dozorcą, który sprawiał wrażenie głęboko pogrążonego we śnie, gdy nagle rozległ się głośny dźwięk dzwonka nad jego głową, on zaś wzdrygnął się i obudził.

- Panie Phelps, sir! - powiedział, spoglądając na mnie w osłupieniu.

- Zszedłem na dół, żeby zobaczyć, czy moja kawa jest już gotowa.

- Wstawiłem czajnik i zasnąłem, sir - spojrzał na mnie, a potem w górę, na wciąż jeszcze drgający dzwonek, z rosnącym zdumieniem na twarzy.

- Sir, skoro pan jest tutaj, to w takim razie kto zadzwonił? - zapytał.

- Dzwonek! - zawołałem. - Co to za dzwonek?

- To dzwonek z pokoju, w którym pan pracował.

Nagle wydało mi się, że jakaś zimna dłoń ściska mi serce. A więc ktoś był w pokoju, w którym na stole leżał mój bezcenny traktat! Szaleńczo pognałem po schodach, potem wzdłuż korytarza. W przejściach nie było nikogo, panie Holmes. I nikogo nie było też w pokoju. Wszystko było dokładnie tak, jak zostawiłem, z tym jedynym wyjątkiem, że dokumenty powierzone mojej pieczy zniknęły z biurka, na którym leżały! Kopia została, nie było natomiast oryginału.

Holmes wyprostował się na krześle i zatarł ręce. Widziałem, że sprawa ta zdecydowanie przypadła mu do gustu.

- I co pan wtedy zrobił? - wymruczał pod nosem.

- W jednej chwili zdałem sobie sprawę, że złodziej musiał wejść na górę po schodach od strony bocznych drzwi. Oczywiście, gdyby przyszedł inną drogą, musiałbym się na niego natknąć.

- Był pan pewien, że nie mógł przez cały czas ukrywać się w pokoju lub w tym korytarzu, który był oświetlony przyćmionym światłem?

- To absolutnie niemożliwe. Nawet szczur by się tam nie ukrył, ani w tym pokoju, ani w korytarzu. Tam zupełnie nie ma gdzie się schować.

- Dziękuję. Proszę mówić dalej.

Dozorca, widząc po mojej pobladłej twarzy, że dzieje się coś złego, poszedł za mną na górę. Potem obaj popędziliśmy korytarzem i zbiegliśmy w dół po stromych schodach prowadzących do wyjścia na Charles Street. Drzwi na dole były zamknięte, lecz nie na klucz. Otwarliśmy je na oścież i wybiegliśmy na zewnątrz. Dokładnie pamiętam, że w tamtej chwili kuranty pobliskiego zegara zadzwoniły trzykrotnie. Była za kwadrans dziesiąta.

- To ma ogromne znaczenie - rzekł Holmes, zapisując coś sobie na mankiecie koszuli.

- Noc była bardzo ciemna, siąpił drobny ciepły deszczyk. Na Charles Street nie było nikogo, a na Whitehall jak zwykle panował ogromny ruch. Popędziliśmy chodnikiem z gołymi

głowami, na rogu spostrzegliśmy policjanta.

- Popełniono kradzież - wysapałem. - Z ministerstwa spraw zagranicznych skradziono dokument ogromnej wagi. Czy ktoś tędy przechodził?

- Stoję tu już od kwadransa, sir - odparł - przechodziła tędy tylko jedna osoba. Starsza wysoka kobieta z szalem w tureckie wzory.

- Ach, to tylko moja żona - zawołał dozorca. - I nikt inny tędy nie przechodził?

- Nie.

- W takim razie złodziej musiał uciec w drugą stronę - krzyknął, pociągając mnie za rękaw. Nie byłem jednak przekonany, a jego próby, by mnie zniechęcić, wzmocniły tylko moje podejrzenia.

- W którą stronę poszła ta kobieta? - zawołałem.

- Nie wiem, sir. Zauważyłem ją, gdy mnie mijała, ale nie miałem żadnych szczególnych powodów, żeby ją obserwować. Odniosłem wrażenie, że się spieszyła.

- Jak dawno to było?

- Och, kilka minut.

- Nie więcej niż pięć?

- Tak, nie upłynęło więcej niż pięć minut.

- Traci pan tylko swój czas, sir, a teraz każda minuta się liczy! - zawołał dozorca. - Daję słowo, że moja stara nie ma z tym nic wspólnego. Chodźmy już w drugą stronę. Jeśli pan tego nie zrobi, ja to uczynię.

I z tymi słowami rzucił się w przeciwnym kierunku.

Jednak po chwili sam pobiegłem za nim i chwyciłem go za rękaw.

- Gdzie mieszkasz? - spytałem.

- W Brixton, przy Ivy Lane 16 - odparł. - Ale niech pan nie podąża fałszywym tropem, panie Phelps. Idźmy w drugą stronę, tamtą ulicą, i zobaczmy, czy czegoś się tam nie dowiemy.

Stosując się do jego rady, nic nie traciłem. Ruszyliśmy wraz z policjantem, jednak tylko przekonaliśmy się, że na ulicy panuje straszny ruch, wielu ludzi zmierza w różnych kierunkach i wszystkim bardzo się spieszy, by dotrzeć do jakiegoś spokojnego i suchego miejsca w tę deszczową noc. Nie znaleźliśmy żadnego włóczęgi, który byłby nam w stanie powiedzieć, kto tamtędy przechodził.

Powróciliśmy następnie do biura i bezskutecznie przeszukaliśmy schody. Korytarz prowadzący do pokoju wyłożony był kremowym linoleum, na którym bardzo wyraźnie widać wszelkie ślady. Niezwykle uważnie mu się przyjrzeliśmy, lecz nie znaleźliśmy żadnych odcisków stóp.

- Czy przez cały wieczór padał deszcz?

- Mniej więcej od siódmej.

- Jak to więc możliwe, że kobieta, która weszła do pokoju około godziny dziewiątej, nie pozostawiła żadnych śladów swoimi zabłoconymi butami?

- Dobrze, że porusza pan tę kwestię. Mnie też przyszło to wtedy do głowy. Sprzątaczki mają w zwyczaju zdejmować obuwie obok pomieszczenia dozorcy i zakładać robocze pantofle.

- To jasne. A więc nie było śladów, chociaż noc była deszczowa. Ten ciąg wydarzeń jest niezwykle interesujący. Co pan zrobił później?

- Zbadaliśmy również pokój. Nie ma żadnych możliwości, by były tam jakieś tajemne drzwi, a okna znajdują się jakieś trzydzieści stóp nad ziemią. Oba były zamknięte od wewnątrz. Wykładzina uniemożliwia wykorzystanie jakiejkolwiek klapy w podłodze (gdyby nawet taka klapa była), a sufit jest gładki, bielony wapnem. Ręczę moim życiem, że ktokolwiek ukradł moje dokumenty, mógł się tam dostać tylko i wyłącznie przez drzwi.

- A kominek?

- Nie używają kominka. Jest tam piec. Lina od dzwonka zwisa z prawej strony od mojego biurka. Ktoś, kto zadzwonił, musiał podejść do biurka. Ale dlaczego przestępca chciałby używać dzwonka? To dla mnie niewytłumaczalna tajemnica.

- Z całą pewnością ten incydent był dość niezwykły. Jakie kroki podjął pan? Zakładam, że zbadał pan pokój, aby się przekonać, czy intruz nie pozostawił po sobie jakichś śladów, na przykład niedopałka cygara, rękawiczki, spinki do włosów czy innego drobiazgu.

- Nic takiego nie znalazłem.

- A może wyczuł pan jakiś zapach?

- Nie, nawet o tym nie pomyśleliśmy.

- Zapach tytoniu byłby dla nas znaczącą wskazówką w śledztwie.

- Sam nie palę, więc sądzę, że wyczułbym zapach tytoniu. Jedynym oczywistym faktem było to, że żona dozorcy, która nazywa się Tangey, szybko wyszła z budynku. Jej mąż nie był w stanie niczego wytłumaczyć, powiedział jedynie, że zawsze mniej więcej o tej porze udaje się do domu. Policjant i ja byliśmy zgodni co do tego, że najlepiej byłoby schwytać tę kobietę, nim

zdoła pozbyć się dokumentów, zakładając, że to ona je zabrała.

Do tego czasu powiadomiliśmy już Scotland Yard; natychmiast zjawił się detektyw Forbes, który niezwykle energicznie przejął śledztwo. Wynajęliśmy dorożkę i w ciągu pół godziny znaleźliśmy się pod podanym przez dozorcę adresem. Otworzyła nam młoda kobieta, która, jak się okazało, była najstarszą córką pani Tangey. Jej matka jeszcze nie wróciła, zaprowadzono nas więc do pokoju gościnnego, byśmy tam poczekali. Mniej więcej dziesięć minut później rozległo się pukanie do drzwi. I tu popełniliśmy poważny błąd, za który się obwiniam: pozwoliliśmy otworzyć drzwi dziewczynie. Usłyszeliśmy, jak mówi: „Mamo, w domu czeka dwóch mężczyzn, którzy chcą z tobą porozmawiać”; chwilę później usłyszeliśmy tupot nóg pani Tangey, gdy rzuciła się do ucieczki korytarzem. Forbes otworzył drzwi, i obaj pobiegliśmy do pokoju na tyłach mieszkania, a potem do kuchni, kobieta już tam była. Patrzyła na nas wyzywająco, ale gdy mnie rozpoznała, na jej twarzy pojawił się wyraz absolutnego osłupienia.

- Ojej, to przecież pan Phelps z ministerstwa! - zawołała.

- Proszę, proszę! A co pani myślała, gdy próbowała przed nami uciekać? - spytał mój towarzysz.

- Myślałam, że jesteście handlarzami - powiedziała. - Mieliśmy problemy z pewnym sprzedawcą.

- Nie wystarczy nam taka wymówka - odparł Forbes. - Mamy powody sądzić, że zabrała pani z ministerstwa spraw zagranicznych bardzo ważny dokument i przybiegła pani tutaj, aby się go pozbyć. Uda się pani teraz z nami do Scotland Yardu, gdzie zostanie przeszukana!

Na próżno opierała się i protestowała. Sprowadzono powóz, i pojechaliśmy nim we trójkę. Wcześniej przeszukaliśmy jeszcze kuchnię, a zwłaszcza palenisko, by przekonać się, czy nie zdążyła pozbyć się dokumentów przez tę krótką chwilę, kiedy była tam sama. Nie odkryliśmy jednak żadnych śladów popiołu czy strzępów papieru. Gdy dojechaliśmy do Scotland Yardu, natychmiast oddano ją w ręce kobiety, która miała ją przeszukać. Czekałem, udręczony, w napięciu, aż wróci i zda nam raport. Nie znalazła jednak żadnych dokumentów.

Wtedy właśnie po raz pierwszy dotarło do mnie w pełni, w jak przerażającej sytuacji się znalazłem. Do tej pory działałem, i to zajęcie nie pozwoliło mi na zastanawianie się nad skutkami całego wydarzenia. Tak bardzo byłem pewien, że zaraz odzyskam traktat, iż nie ośmieliłem się nawet myśleć o tym, jakie byłyby konsekwencje, gdyby mi się to nie udało. Teraz jednak nie mogłem liczyć już na nic, więc czekając bezczynnie, uświadomiłem sobie moją sytuację. Była straszna. Watson mógłby panu potwierdzić, że w czasach szkolnych byłem dość wrażliwym, nerwowym chłopakiem. Taką już mam naturę. Pomyślałem o moim wuju i jego kolegach z rządu,

0 wstydzie, jaki sprowadziłem na niego, na siebie i wszystkich tych, z którymi byłem związany.

1 cóż z tego, że padłem ofiarą niebywałego przypadku? Tam, gdzie w grę wchodzi dyplomacja, na przypadki nie ma miejsca. Moja kariera była skończona. Haniebnie, beznadziejnie zrujnowana. Nie wiedziałem, co czynię. Przypuszczam, że musiałem wtedy zrobić jakąś scenę. Przypominam sobie jak przez mgłę urzędników stłoczonych wokół i usiłujących mnie pocieszać. Jeden z nich pojechał ze mną na Waterloo i wsadził do pociągu jadącego do Woking. Sądzę, że towarzyszyłby mi aż do samego domu, gdyby nie to, że doktor Ferrier, który mieszka w sąsiedztwie, jechał tym samym pociągiem. Doktor troskliwie się mną zaopiekował, już na stacji miałem pierwszy atak, i zanim dojechaliśmy do domu, zdążyłem się praktycznie zamienić w majaczącego szaleńca.

Wyobraża pan sobie pewnie, co tu się działo, gdy domownicy, których zaalarmował doktor, zobaczyli mnie w takim stanie. Biedna Annie i moja matka były zrozpaczone. Doktor Ferrier przekazał im w ogólnych zarysach, co się wydarzyło (a czego dowiedział się od detektywa na stacji), ale jego opowieść wcale nie poprawiła sytuacji. Dla wszystkich było jasne, że poważnie zachorowałem, tak więc Joseph musiał opuścić swoją wygodną sypialnię, którą zamieniono na pokój dla mnie. I tak tu leżę, panie Holmes, od ponad dziewięciu tygodni, nieświadomy, majaczący, z zapaleniem mózgu. Gdyby nie panna Harrison i opieka doktora, nie mógłbym dziś z panem rozmawiać. Annie pielęgnowała mnie w dzień. Wynajęła też pielęgniarkę, która opiekowała się mną w nocy, bo w tych moich napadach szaleństwa byłem zdolny do wszystkiego. Powoli zaczęło rozjaśniać mi się w głowie, jednak pamięć wróciła dopiero w ostatnich trzech dniach. Czasami żałuję, że w ogóle ją odzyskałem. Pierwszą rzeczą, którą zrobiłem, było wysłanie telegramu do pana Forbesa, prowadzącego tę sprawę. Skontaktował się ze mną i zapewnił, że choć zrobiono wszystko, co możliwe, nie znaleziono żadnego tropu. Dozorcę i jego żonę wielokrotnie przesłuchiwano na wszelkie możliwe sposoby, nie rzuciło to jednak żadnego światła na sprawę. Następnie podejrzenia policji padły na młodego Gorota, który, jak pan zapewne pamięta, pracował tamtego wieczora dłużej. To, że został w biurze po godzinach, oraz jego francuskie nazwisko, były w rzeczywistości jedynymi kwestiami mogącymi budzić wobec niego jakiekolwiek podejrzenia. Pozostaje jednak faktem, iż nie rozpocząłem pracy, dopóki nie poszedł do domu, i choć jego rodzina to hugenoci, to pod względem tradycji czy poglądów są takimi samymi Anglikami jak pan czy ja. Nie odkryto niczego, co by w jakikolwiek sposób obciążyło go, więc sprawę zarzucono. Zwracam się do pana, panie Holmes, bo jest pan dla mnie ostatnią nadzieją. Jeśli pan mnie zawiedzie, na zawsze stracę honor i pozycję.

Zmęczony tą długą opowieścią, chory opadł na poduszki, a jego opiekunka nalała mu do szklanki jakiegoś leku pobudzającego. Holmes siedział w milczeniu z odchyloną do tyłu głową i przymkniętymi oczyma w pozycji, która komuś obcemu mogłaby się wydać apatyczna, ja jednak wiedziałem, iż oznacza to, że pogrążył się w wyjątkowo intensywnym rozmyślaniu.

- Pana opowieść była tak szczegółowa - odezwał się wreszcie - że pozostaje bardzo niewiele pytań, jakie powinienem zadać. Jedno z nich ma jednak ogromne znaczenie. Czy mówił pan komuś, że ma wypełnić to szczególne zadanie?

- Nikomu.

- A na przykład obecnej tu pannie Harrison?

- Nie. Nie byłem w Woking od chwili otrzymania tego zadania do rozpoczęcia jego wykonywania.

- I nikt z pańskiej rodziny przypadkiem pana nie odwiedził?

- Nie.

- Czy ktokolwiek z nich znał układ pomieszczeń biura?

- O tak, pokazywałem je wszystkim.

- Oczywiście, jeśli nikomu pan nie wspominał o tym traktacie, te pytania nic tu nie wnoszą.

- Nikomu niczego nie powiedziałem.

- Wie pan coś na temat tego dozorcy?

- Nic poza tym, że jest emerytowanym żołnierzem.

- Z którego pułku?

- Coś o tym słyszałem. Coldstream Guards.

- Dziękuję. Bez wątpienia dalsze szczegóły uzyskam od Forbesa. Policja jest świetna w gromadzeniu faktów, jednak nie zawsze wie, jak później te fakty wykorzystać. Cóż za przepiękna róża!

Minął kanapę, podszedł do otwartego okna i wziął do ręki opadającą gałązkę róży stulistnej. Przez chwilę przyglądał się delikatnemu połączeniu szkarłatu i zieleni. Dla mnie było to zupełną nowością, nigdy bowiem wcześniej nie zauważyłem, by wykazywał jakiekolwiek zainteresowanie przyrodą.

- Dedukcja w niczym nie jest tak niezbędna jak w religii - powiedział, opierając się plecami o okiennicę. - Człowiek posługujący się logicznym myśleniem może ją zaprezentować podobnie jak naukę ścisłą. Wydaje mi się, że nasza największa pewność co do dobroci opatrzności opiera się na kwiatach. Pozostałe rzeczy: nasze zdolności, pragnienia, nasze pożywienie - jest konieczne dla naszego istnienia. Ale ta róża jest czymś więcej. Jej zapach i kolor są ozdobą życia, nie zaś jego warunkiem. Tylko prawdziwa dobroć potrafi dawać coś więcej, tak więc jeszcze raz powiem, że możemy liczyć na wiele ze strony kwiatów.

Percy Phelps i jego opiekunka patrzyli na Holmesa podczas tego wywodu z zaskoczeniem, a na ich na twarzach było wypisane ogromne rozczarowanie. Holmes zaś pogrążył się w zadumie, trzymając różę między palcami. Upłynęło kilka minut, nim młoda kobieta przerwała milczenie.

- Widzi pan jakieś szanse rozwiązania tej zagadki, panie Holmes? - spytała nieco szorstkim tonem.

- Ach tak, zagadka! - odparł, otrząsając się z zadumy i powracając do rzeczywistości. -Cóż, absurdem byłoby zaprzeczać, że sprawa jest zawiła i skomplikowana. Mogę jednak obiecać, że się tym zajmę i powiadomię państwa o wszelkich rezultatach, które wydadzą mi się istotne.

- Dostrzega pan jakiś trop?

- Dostarczyliście mi państwo siedem, ale naturalnie muszę je sprawdzić, nim będę mógł stwierdzić, czy są one czegoś warte.

- Podejrzewa pan kogoś?

- Podejrzewam siebie.

- Co takiego?!

- .o to, że zbyt szybko wyciągam wnioski.

- W takim razie proszę się udać do Londynu i je sprawdzić.

- Udziela mi pani doskonałej rady, panno Harrison - odparł Holmes, wstając. - Sądzę, Watsonie, że nic lepszego nie możemy zrobić. Niech pan sobie nie pozwala na złudne nadzieje, panie Phelps. To bardzo powikłana sprawa.

- Będę z niecierpliwością czekał na nasze następne spotkanie z panem! - wykrzyknął dyplomata.

- Jutro przyjadę tym samym pociągiem, choć jest bardziej prawdopodobne, że mój raport nie będzie zbyt zachęcający.

- Niech pana Bóg błogosławi za to, że obiecuje pan tu wrócić - zawołał nasz klient. -Teraz, gdy wiem, że coś w tej sprawie zaczęło się dziać, wstępuje we mnie nowe życie. A nawiasem mówiąc, otrzymałem list od lorda Holdhursta.

- Ha! I co było w tym liście?

- Ton był chłodny, ale nie ostry. Ośmielę się stwierdzić, że powstrzymała go przed tym moja ciężka choroba. Powtórzył, że jest to sprawa ogromnej wagi i dodał, że nie zostaną podjęte żadne kroki dotyczące mojej przyszłości (chodzi oczywiście o moje zwolnienie), dopóki nie powrócę do zdrowia i nie będę miał szansy naprawienia szkody, jaką wyrządziłem.

- Cóż, to rozsądne i taktowne - rzekł Holmes. - Chodź, Watsonie. Czeka nas dziś pracowity dzień w mieście.

Pan Joseph Harrison odwiózł mojego przyjaciela i mnie na stację, i wkrótce mknęliśmy pociągiem jadącym z Portsmouth. Holmes pogrążył się głęboko w rozmyślaniach i prawie się nie odzywał, póki nie minęliśmy Clapham Junction.

- Bardzo przyjemnie wraca się do Londynu którąś z tych linii biegnących nad ziemią, skąd można spojrzeć w dół na wszystkie te domy, tak jak teraz.

Pomyślałem, że żartuje, bo widok był dość obskurny, wkrótce jednak wyjaśnił mi, co miał na myśli.

- Spójrz na te wielkie odizolowane skupiska budynków, wznoszące się niczym ceglane wyspy nad ołowianym morzem.

- To szkoły z internatem.

- Latarnie, mój drogi. Światła przyszłości. Kapsułki z setkami małych jasnych nasionek w każdej, z których wyrośnie mądra lepsza Anglia przyszłości. Przypuszczam, że ten Phelps nie pije?

- Nie sądzę.

- Ja też nie. Musimy jednak wziąć pod uwagę każdą możliwość. Ten biedak z pewnością wpadł po uszy w problemy, i pozostaje tylko pytanie, czy uda nam się kiedykolwiek wyprowadzić go na bezpieczny grunt. Jakie wrażenie zrobiła na tobie panna Harrison?

- To dziewczyna z silnym charakterem.

- Tak, ale o ile się nie mylę, ma dobre usposobienie. Ona i jej brat są jedynymi dziećmi właściciela huty stali gdzieś w okolicach Northumberland. Pan Phelps zaręczył się z nią podczas podróży ubiegłej zimy, i zaproszono ją, by zamieszkała ze swoim bratem u rodziny narzeczonego. Potem nadszedł ten cios, i panna Harrison pozostała, by opiekować się swoim ukochanym, podczas gdy jej brat Joseph, który uznał, że mieszka mu się tam miło i przytulnie, również postanowił zostać. Jak widzisz, dowiedziałem się kilku rzeczy na własną rękę. Jednak dzisiejszy dzień musi być dniem dochodzenia.

- Moja praktyka. - zacząłem.

- Och, jeśli uważasz, że twoje przypadki są ciekawsze niż moje. - odrzekł nieco szorstko Holmes.

- Chciałem właśnie powiedzieć, że moja praktyka nie dozna uszczerbku przez dzień czy dwa, bo teraz jest okres największego zastoju w ciągu całego roku.

- Doskonale! - powiedział, błyskawicznie odzyskując dobry humor. - Zgłębimy więc tę sprawę razem. Sądzę, że powinniśmy zacząć od spotkania z Forbesem. Prawdopodobnie będzie w stanie podać nam wszystkie niezbędne szczegóły, my zaś dzięki temu dowiemy się, od której strony trzeba podejść do tej sprawy.

- Wspominałeś, że masz jakiś trop.

- Owszem, mam ich kilka, jednak tylko prowadząc dalsze śledztwo, możemy sprawdzić, ile są warte. Najtrudniejszym do wykrycia przestępstwem jest takie, które nie ma żadnego motywu. To, z którym mamy teraz do czynienia, ma motyw. Kto może na tym skorzystać? Francuski ambasador, rosyjski ambasador, wszyscy, którzy mogą sprzedać ten dokument któremuś z nich, no i jeszcze lord Holdhurst.

- Lord Holdhurst?!

- Cóż, jest możliwe, że mąż stanu znalazł się w sytuacji, w której byłoby mu na rękę, gdyby taki dokument przypadkowo uległ zniszczeniu.

- Ale chyba nie mąż stanu z tak zaszczytnymi osiągnięciami jak lord Holdhurst?

- Istnieje taka możliwość, i nie możemy sobie pozwolić na to, by ją zignorować. Dziś zresztą spotkamy się z lordem i przekonamy się, co nam powie. A tymczasem rozpocząłem już dochodzenie.

- Już?

- Tak. Ze stacji w Woking wysłałem telegramy do wszystkich wieczornych gazet w Londynie. W każdej z nich pojawi się to ogłoszenie.

Podał mi kartkę wyrwaną z notatnika, na której nabazgrano ołówkiem:

Dziesięć funtów nagrody za podanie numeru dorożki, z której wysiadł przy samych drzwiach lub w pobliżu wejścia do ministerstwa spraw zagranicznych przy Charles Street za kwadrans dziesiąta wieczorem 23 maja. Proszę się zgłaszać na Baker Street pod numer 221b.

- Jesteś pewien, że złodziej przyjechał dorożką?

- Jeśli pan Phelps miał rację, mówiąc, że ani w pokoju, ani na korytarzach nie ma żadnej kryjówki, to znaczy, że ten człowiek musiał przyjść z zewnątrz. Skoro przybył z zewnątrz w deszczową noc i nie zostawił żadnych mokrych śladów na linoleum, które badano kilka minut po tym, gdy on przeszedł, to jest nadzwyczaj prawdopodobne, że przyjechał dorożką. Tak. Sądzę, że możemy spokojnie wydedukować, iż właśnie tak mogło być.

- Brzmi przekonująco.

- To jeden z tropów, o których mówiłem. Może nas to dokądś doprowadzi. No i oczywiście jeszcze ten dzwonek, który jest charakterystycznym ogniwem całej sprawy. Po co ktoś miałby dzwonić? Czyżby ten złodziej miał ochotę na jakiś brawurowy popis? A może ktoś, kto był razem ze złodziejem, zrobił to, żeby zapobiec przestępstwu? A może to był przypadek? A może. - i znów zamilkł, popadłszy w ten stan intensywnego zamyślenia, z którego na chwilę tylko się wynurzył. Jednak mnie, przyzwyczajonemu do wszystkich jego nastrojów, wydawało się, że nagle przyszła mu do głowy jakaś zupełnie nowa możliwość.

Dojechaliśmy do końcowej stacji dwadzieścia po trzeciej i po szybkim lunchu w bufecie udaliśmy się prosto do Scotland Yardu. Holmes wysłał telegram do Forbesa już wcześniej, i gdy przyszliśmy, detektyw już czekał na nas. Był to niski człowiek o lisim wyglądzie i bystrych, lecz prawdę mówiąc, niezbyt życzliwych rysach twarzy. Zachowywał się chłodno, zwłaszcza gdy usłyszał, w jakiej sprawie przyszliśmy.

- Słyszeliśmy już wcześniej o pańskich metodach, panie Holmes - powiedział zgryźliwie. - Zawsze jest pan gotów wykorzystać wszystkie informacje, jakie daje panu do dyspozycji policja, a potem próbuje pan sam rozwiązać sprawę, dyskredytując naszych detektywów.

- Wręcz przeciwnie - odparł Holmes. - Spośród ostatnich pięćdziesięciu trzech spraw, które prowadziłem, moje nazwisko pojawiło się publicznie tylko w związku z czterema, natomiast policji przypisano wszystkie zasługi za rozwiązanie czterdziestu dziewięciu. Nie winię pana za to, że pan tego nie wie, bo jest pan młody i niedoświadczony, jednak jeśli chce pan dobrze wypełniać swoje obowiązki, będzie pan pracował ze mną, a nie przeciwko mnie.

- Bardzo bym się ucieszył, gdybym usłyszał jakąś dobrą nowinę - rzekł detektyw, zmieniając ton. - Bo z całą pewnością za uczestniczenie w wyjaśnianiu tej sprawy nie przypisano mi do tej pory żadnych zasług.

- Jakie kroki pan podjął?

- Śledziliśmy Tangeya, tego dozorcę. Wygląda na to, że służba w Guards dobrze ukształtowała jego charakter, i nic nie możemy na niego znaleźć. Przypuszczam jednak, że jego żona nie mówi wszystkiego, a mam wrażenie, że wie na ten temat więcej, niż mogłoby się wydawać.

- Śledziliście ją?

- Nasłaliśmy na nią jedną z naszych kobiet. Pani Tangey lubi wypić, i nasza agentka przysiadła się do niej ze dwa razy, gdy już sobie trochę wypiła. Ale niczego nie udało się z niej wyciągnąć.

- W domu nachodzili ich jacyś handlarze?

- Tak. Ale już im zapłacili.

- Skąd wzięli pieniądze?

- To akurat można wytłumaczyć. Jej mąż dostał wypłatę. Nic nie świadczy o tym, że nagle zaczęło im się lepiej powodzić.

- Jak wyjaśniła to, że była na górze, gdy pan Phelps dzwonił, aby poprosić o kawę?

- Powiedziała, że jej mąż był bardzo zmęczony i chciała mu jakoś pomóc.

- Cóż, to by się zgadzało: niedługo po tym pan Phelps zastał go śpiącego na krześle. Raczej nic na nich nie mamy, ale ten jej pośpiech. Pytał ją pan, dlaczego tej nocy tak jej się spieszyło? Właśnie ten pośpiech zwrócił na nią uwagę konstabla.

- Wyszła później niż zazwyczaj i chciała jak najszybciej wrócić do domu.

- Jak tłumaczyła fakt, że pan razem z panem Phelpsem wyszliście z budynku co najmniej dwadzieścia minut po niej, a dotarliście na miejsce przed nią?

- Wyjaśniła, że jechała autobusem podczas gdy my wynajęliśmy dorożkę.

- Czy pani Tangey wytłumaczyła, dlaczego po powrocie pobiegła do kuchni?

- Trzymała tam pieniądze dla tych handlarzy.

- Przynajmniej ma na wszystko odpowiedź. Zapytał ją pan, czy kiedy wychodziła, widziała kogoś kręcącego się po Charles Street?

- Nie widziała nikogo prócz konstabla.

- Cóż, wygląda na to, że wziął ją pan w krzyżowy ogień pytań. Co jeszcze pan zrobił w tej sprawie?

- Przez te całe dziewięć tygodni śledziliśmy urzędnika Gorota, ale bez żadnych rezultatów. Nie znaleźliśmy niczego, co by go obciążało.

- Coś jeszcze?

- Na niczym więcej nie mogliśmy się oprzeć. Nie było już żadnych dowodów.

- A ma pan jakąś teorię na temat tego, dlaczego zadzwonił dzwonek?

- Muszę przyznać, że to mnie przerasta. Ktokolwiek to był, musiał być bardzo pewny tego, że zdoła uciec, skoro w ten sposób wszczął alarm.

- Tak, to, co zrobił, było dziwne. Bardzo panu dziękuję za to, co mi pan powiedział. Jeśli będę w stanie oddać tego człowieka w pańskie ręce, dam panu znać. Chodźmy, Watsonie.

- Dokąd teraz idziemy? - spytałem, gdy opuściliśmy komisariat.

- Idziemy porozmawiać z lordem Holdhurstem, ministrem obecnego rządu i przyszłym premierem Anglii.

Na szczęście udało nam się jeszcze zastać lorda Holdhursta w jego gabinecie przy Downing Street, i gdy Holmes przesłał mu wizytówkę, natychmiast zostaliśmy do niego wprowadzeni. Mąż stanu przyjął nas z tą tradycyjną uprzejmością, która tak go wyróżniała, i wskazał nam dwa okazałe fotele po obu stronach kominka. Stał przed nami na dywaniku. Jego szczupła wysoka sylwetka, wyraziste rysy, zadumana twarz i kręcone włosy przedwcześnie przyprószone siwizną wydawały się atrybutami tych rzadko spotykanych arystokratów, których rzeczywiście cechuje szlachetność.

- Pańskie nazwisko jest mi dobrze znane, panie Holmes - rzekł z uśmiechem. -I oczywiście nie zamierzam udawać, iż nie jest mi znany cel pańskiej wizyty. W biurze wydarzyła się tylko jedna rzecz, która mogłaby przyciągnąć pańską uwagę. Proszę powiedzieć, w czyim interesie pan działa?

- Pana Percy’ego Phelpsa - odparł Holmes.

- Ach, mój nieszczęsny siostrzeniec. Rozumie pan zapewne, iż nasze pokrewieństwo sprawia, że tym bardziej nie mogę go w żaden sposób chronić. Obawiam się, że ten incydent będzie miał bardzo niekorzystny wpływ na jego karierę.

- A gdyby odnaleziono dokument?

- Wtedy, oczywiście, byłaby to zupełnie inna sprawa.

- Mam kilka pytań, które pragnąłbym panu zadać, lordzie Holdhurst.

- Z chęcią udzielę panu wszelkich informacji, jakie tylko posiadam.

- Czy to w tym pokoju udzielał pan instrukcji dotyczących przepisywania dokumentu?

- Tak.

- A więc można raczej wykluczyć, że ktoś pana podsłuchiwał?

- To nie wchodzi w rachubę.

- Czy wspominał pan kiedyś komukolwiek, że zamierza przekazać ten traktat do przepisania?

- Nie, nigdy.

- Jest pan tego pewien?

- Całkowicie.

- Cóż, skoro nigdy pan o tym nie wspominał i nie wspominał o tym również pan Phelps, a nikt poza wami nie wiedział o tej sprawie, oznacza to, że obecność złodzieja w pokoju pana Phelpsa była czystym zbiegiem okoliczności. Zobaczył swoją szansę i z niej skorzystał.

Mąż stanu uśmiechnął się.

- To już nie jest moją dziedziną - powiedział.

Holmes zastanawiał się przez chwilę.

- Jest jeszcze jedna bardzo istotna kwestia, którą pragnę z panem omówić - powiedział. -Jak rozumiem, obawiał się pan, że gdyby szczegóły tego traktatu zostały ujawnione, mogłoby to mieć bardzo poważne konsekwencje.

Po wyrazistej twarzy ministra przebiegł cień.

- W istocie, bardzo poważne.

- I czy takie konsekwencje już miały miejsce?

- Jeszcze nie.

- Czy gdyby ten traktat trafił, powiedzmy, do francuskiego czy rosyjskiego ministerstwa spraw zagranicznych, spodziewałby się pan, że się o tym dowie?

- Powinienem - odparł lord Holdhurst z grymasem na twarzy.

- Ponieważ upłynęło już niemal dziesięć tygodni, i jak do tej pory nic na ten temat nie słychać, słusznym wydaje się założenie, że traktat ten z jakichś powodów jednak do nich nie dotarł.

Lord Holdhurst wzruszył ramionami.

- Chyba nie możemy oczekiwać, panie Holmes, że ten człowiek zabrał traktat, by oprawić go sobie w ramki i powiesić na ścianie.

- Być może czeka na lepszą cenę.

- Jeśli poczeka jeszcze trochę, w ogóle nic nie dostanie. Za kilka miesięcy traktat przestanie być tajny.

- To niezmiernie ważne - rzekł Holmes. - Oczywiście, można również dopuścić możliwość, że gdyby złodziej nagle zapadł na jakąś chorobę.

- Taką jak na przykład zapalenie mózgu? - spytał mąż stanu, rzucając mu szybkie spojrzenie.

- Ja tego nie powiedziałem - rzekł Holmes z niewzruszonym spokojem. - A teraz, lordzie Holdhurst, sądzę, że zajęliśmy już panu zbyt wiele cennego czasu, tak więc chcielibyśmy życzyć panu dobrego dnia.

- Życzę panu wszelkich sukcesów w tym śledztwie niezależnie od tego, kim okaże się przestępca - odparł arystokrata, kłaniając się nam przy drzwiach.

- To niezwykły człowiek - rzekł Holmes, gdy wyszliśmy na Whitehall. - Robi wszystko, aby utrzymać swoje stanowisko. Nie jest bynajmniej bogaty i ma wiele potrzeb. Zauważyłeś oczywiście, że wymieniono mu podeszwy butów? A teraz, Watsonie, nie będę cię już dłużej zatrzymywał, wracaj do wykonywania swojej właściwej pracy. Dziś nie będę już nic robił w naszej sprawie, chyba że ktoś odpowie na moje ogłoszenie związane z dorożką. Byłbym ci jednak niezwykle zobowiązany, gdybyś pojechał ze mną jutro do Woking tym samym pociągiem co dziś.

Następnego ranka spotkałem się z nim tak, jak ustaliliśmy, i razem udaliśmy się do Woking. Poinformował mnie, że nikt nie odpowiedział na ogłoszenie, i nie wydarzyło się nic, co rzuciłoby nowe światło na sprawę. Kiedy miał na to ochotę, potrafił przybierać kamienny beznamiętny wyraz twarzy, niczym Indianin, i nie potrafiłem wtedy wyczytać z jego wyglądu, czy był zadowolony z tego, jak sprawy stoją, czy też nie. Pamiętam, mówił o systemie pomiarów Bertillona i entuzjastycznie wyrażał swój podziw dla tego francuskiego erudyty.

Nasz klient nadal był otoczony troskliwą opieką jego oddanej opiekunki, wyglądał jednak znacznie lepiej niż wczoraj. Gdy weszliśmy, bez trudu wstał z sofy i przywitał się z nami.

- Jakieś wieści? - spytał skwapliwie.

- Mój raport jest, tak jak się obawiałem, negatywny - rzekł Holmes. - Widziałem się z Forbesem i rozmawiałem z pańskim wujem, zacząłem badać kilka tropów, które mogą do czegoś doprowadzić.

- A więc nie zniechęcił się pan?

- Bynajmniej.

- Niech pana Bóg błogosławi za te słowa! - zawołała panna Harrison. - Jeśli zachowamy odwagę i cierpliwość, prawda musi wyjść na światło dzienne.

- Mamy panu więcej do powiedzenia niż pan nam - rzekł Phelps, ponownie siadając na sofie.

- Miałem nadzieję, że tak się właśnie stanie.

- Ostatniej nocy przeżyliśmy pewną przygodę, i fakt ten może mieć duże znaczenie - gdy to mówił, jego twarz spoważniała, a w oczach pojawiło się coś, co bardzo przypominało lęk. -Wie pan - ciągnął dalej - zaczynam wierzyć, iż jestem nieświadomym przedmiotem jakiegoś monstrualnego spisku, który godzi nie tylko w moje życie, lecz również w mój honor.

- Aha! - zawołał Holmes.

- Brzmi to może niewiarygodnie, bo o ile wiem, nie mam wrogów na tym świecie. Jednak po doświadczeniach z ostatniej nocy nie mogę wyciągnąć innych wniosków.

- Proszę mi o tym opowiedzieć.

- Muszę panu wyznać, że ubiegłej nocy po raz pierwszy spałem w pokoju sam. Czułem się już dużo lepiej, więc doszedłem do wniosku, że się obejdę bez pielęgniarki. Świeciła się lampka nocna. Około drugiej w nocy zapadłem w lekki sen, gdy nagle obudził mnie jakiś cichy dźwięk. To był taki odgłos, jaki wydaje mysz gryząca deskę. Przez jakiś czas leżałem, nasłuchując i mając wrażenie, że takie właśnie musi być jego źródło. Później ten odgłos stał się głośniejszy i nagle od strony okna dobiegło ostre metaliczne kliknięcie. Zdumiony, usiadłem. Nie mogło być żadnych wątpliwości, co ten dźwięk mógł oznaczać. Pierwszy dobiegł wówczas, gdy ktoś wsuwał jakieś narzędzie w szczelinę w ramie okna, natomiast ten drugi był dźwiękiem, który powstaje przy podważaniu zapadki.

Potem przez jakieś dziesięć minut panowała cisza, tak jakby ten człowiek czekał, by się przekonać, czy ten dźwięk mnie obudził. Następnie usłyszałem ciche skrzypienie otwieranego bardzo powoli okna. Nie byłem w stanie dłużej tego znieść, bo moje nerwy nie są już tak mocne jak kiedyś. Wyskoczyłem z łóżka i otworzyłem na oścież okiennice. Pod oknem czaił się jakiś człowiek. Nie widziałem go wyraźnie, bo znikł niczym błyskawica. Był owinięty w coś, co przypominało pelerynę, która zasłaniała też część jego twarzy. Jestem pewien tylko jednej rzeczy, a mianowicie tego, że miał w ręku jakąś broń. Wyglądało mi to na długi nóż. Gdy się rzucił do ucieczki, wyraźnie ujrzałem błysk ostrza.

- To niezwykle interesujące - rzekł Holmes. - I co pan wtedy zrobił?

- Powinienem był wyskoczyć przez otwarte okno i go ścigać. Tak właśnie bym postąpił, gdybym czuł się na siłach. Jednak w moim obecnym stanie po prostu chwyciłem za dzwonek i obudziłem wszystkich w domu. Zajęło mi to trochę czasu, bo dzwonek był w kuchni, a wszyscy służący śpią na górze. Zacząłem jednak krzyczeć, a wtedy Joseph zszedł na dół i obudził wszystkich pozostałych. Joseph i stajenny znaleźli ślady na rabacie pod oknem, jednak ostatnio było tak sucho, że doszli do wniosku, iż śledzenie ich na trawie to beznadziejna sprawa. Powiedzieli mi jednak, że na drewnianym płocie przy drodze jest miejsce, w którym widnieje ślad, jakby ktoś tamtędy przechodził i nadłamał szczyt barierki. Nie mówiłem o tym jeszcze lokalnej policji, bo pomyślałem, że może lepiej będzie, jeśli zapytam najpierw pana, panie Holmes, co pan sądzi o tym zdarzeniu.

Wydawało się, że opowieść naszego klienta wywarła niezwykłe wrażenie na Sherlocku Holmesie. Ogromnie podekscytowany, wstał z krzesła i zaczął przemierzać pokój.

- Nieszczęścia zawsze chodzą parami - rzekł Phelps z uśmiechem, choć było wyraźnie widać, że ta przygoda nieco nim wstrząsnęła.

- Z pewnością sporo spadło na pańską głowę - rzekł Holmes. - Czy zdobędzie się pan na wysiłek, aby przejść się ze mną wokół domu?

- O tak. Bardzo chętnie wyjdę trochę na słońce. Joseph też pójdzie.

- I ja również - rzekła panna Harrison.

- Obawiam się, że nie - rzekł Holmes, potrząsając głową. - Muszę chyba panią prosić, by została pani dokładnie w tym miejscu, w którym jest pani teraz.

Młoda dama ponownie usiadła, wyrażając spojrzeniem swe niezadowolenie. Dołączył do nas za to jej brat, i wyruszyliśmy we czwórkę. Obeszliśmy trawnik, podchodząc od zewnętrznej strony do okna pokoju, w którym spał młody dyplomata. Na rabacie były, tak jak wspominał, ślady, lecz beznadziejnie zamazane i niejasne. Holmes na chwilę się nad nimi pochylił, a potem wstał, wzruszając ramionami.

- Nie sądzę, by ktokolwiek był w stanie coś z nich wywnioskować - rzekł.

- Obejdźmy jednak dom i przekonajmy się, dlaczego ten właśnie pokój został wybrany przez włamywacza. Przypuszczałbym, że większe okna w salonie i jadalni powinny wydawać mu się bardziej atrakcyjne.

- Są bardziej widoczne od strony drogi - zasugerował pan Joseph Harrison.

- Oczywiście. A tutaj mamy drzwi, które też mógł spróbować sforsować. Dokąd prowadzą?

- To boczne wejście dla dostawców. Oczywiście w nocy są zamknięte.

- Czy przydarzyło wam się kiedyś wcześniej coś podobnego?

- Nigdy - odparł nasz klient.

- Trzymacie w domu złotą czy srebrną zastawę albo coś, co mogłoby przyciągnąć włamywaczy?

- Nic wartościowego.

Holmes przechadzał się wokół domu, niedbale trzymając ręce w kieszeniach, co według mnie, było dla niego czymś niezwykłym.

- A właśnie - zwrócił się do Josepha Harrisona. - Znalazł pan jakieś miejsce, gdzie ten człowiek uszkodził płot? Przyjrzyjmy się temu!

Korpulentny młody człowiek poprowadził nas do miejsca, gdzie szczyt jednej z desek był pęknięty. Mały fragment drewna zwisał w dół. Holmes odłupał go i krytycznie mu się przyjrzał.

- Sądzi pan, że zrobiono to zeszłej nocy? Wygląda na dość stare, nieprawdaż?

- Cóż. To możliwe.

- Nie ma żadnych śladów świadczących o tym, że ktoś zeskoczył po drugiej stronie. Nie, sądzę, że tutaj nie uzyskamy żadnych wskazówek. Wróćmy do sypialni i przedyskutujmy tę sprawę.

Percy Phelps szedł bardzo powoli, opierając się na ramieniu swego przyszłego szwagra. Holmes zmierzał natomiast szybkim krokiem przez trawnik. Dotarliśmy do sypialni trochę wcześniej, nim dołączyli do nas Percy i Joseph.

- Panno Harrison - powiedział Holmes, mówiąc z niezwykła powagą - musi pani przez cały dzień pozostać tam, gdzie pani jest. Niech pani nie pozwoli, by cokolwiek pani w tym przeszkodziło. To niezwykle ważne.

- Oczywiście, skoro pan sobie tego życzy, panie Holmes - rzekła zdumiona dziewczyna.

- Gdy będzie pani kładła się spać, proszę zamknąć drzwi tego pokoju od zewnątrz i wziąć ze sobą klucz. Proszę mi obiecać, że pani to zrobi.

- Ale Percy?

- Pojedzie z nami do Londynu.

- A ja mam tutaj zostać?

- To dla jego dobra. Może mu pani naprawdę pomóc. Szybko! Niech mi to pani obieca!

Skinęła głową na znak zgody. Nasi dwaj towarzysze właśnie do nas dotarli.

- Dlaczego tam siedzisz z taką nieszczęśliwą miną, Annie? Wyjdź tutaj do nas na słońce!

- Nie, dziękuję, Josephie. Trochę mnie boli głowa, a w tym pokoju powietrze jest cudownie chłodne i kojące.

- Co pan teraz proponuje, panie Holmes? - spytał nasz klient.

- Cóż, badając każdą pomniejszą kwestię, nie możemy stracić z oczu głównego celu naszego dochodzenia. Niezmiernie by mi pomogło, gdyby udał się pan z nami do Londynu.

- Teraz?

- Najszybciej jak będzie to panu odpowiadało. Powiedzmy, za godzinę?

- Czuję się wystarczająco silny, skoro rzeczywiście mogę się na coś przydać.

- To wielce prawdopodobne.

- Być może chciałby pan, żebym został tam dziś na noc?

- Właśnie miałem to zaproponować.

- W takim razie, jeśli mój nocny przyjaciel zechce ponownie złożyć mi wizytę, przekona się, że ptaszek wyfrunął. Wszyscy zdajemy się na pana, panie Holmes, i musi nam pan dokładnie opisać, co pan chce, abyśmy robili. Być może wolałby pan, żeby Joseph pojechał z nami, aby się mną opiekować?

- Och nie. Mój przyjaciel Watson jest lekarzem i z pewnością będzie w stanie się panem zająć. Zjemy tu lunch, jeśli pan pozwoli, a później wszyscy trzej wyruszymy do miasta.

I tak właśnie zrobiliśmy, choć panna Harrison podała jakąś wymówkę, żeby nie wychodzić z sypialni, zgodnie z tym, co sugerował jej Holmes. Nie miałem pojęcia, jaki cel mogą mieć wszystkie te manewry mojego przyjaciela, może poza tym, że miało to trzymać damę z dala od Phelpsa, który ucieszony poprawą stanu zdrowia i perspektywy działania zjadł z nami lunch. Holmes szykował nam jednak bardziej zdumiewającą niespodziankę: gdy dotarliśmy na stację, wsadził nas do wagonu i ze spokojem oświadczył, że on sam wcale nie zamierza opuszczać Woking.

- Jest kilka szczegółów, które chciałbym wyjaśnić, zanim stąd wyjadę - powiedział. -

Pańska nieobecność, panie Phelps, pod pewnymi względami będzie dla mnie raczej pomocna. Watsonie, kiedy już dojedziecie do Londynu, byłbym ci bardzo zobowiązany, gdybyś udał się natychmiast z naszym przyjacielem na Baker Street i pozostał z nim tam aż do naszego kolejnego spotkania. Świetnie się składa, że jesteście dawnymi kolegami ze szkoły, bo pewnie musicie mieć mnóstwo rzeczy do omówienia. Pan Phelps może dzisiaj spać w wolnej sypialni, a ja dołączę do was tak, by zdążyć na śniadanie. Mam pociąg o ósmej, który zawiezie mnie prosto na stację Waterloo.

- Ale co z naszym śledztwem w Londynie? - spytał z żalem Phelps.

- Możemy je przeprowadzić jutro. Sądzę jednak, że w tej chwili bardziej przydam się

tutaj.

- Niech pan im powie w Briarbrae, że mam nadzieję wrócić jutro wieczorem - zawołał Phelps, gdy pociąg zaczął ruszać z peronu.

- Nie spodziewam się raczej wracać do Briarbrae - odparł Holmes i wesoło pomachał nam ręką, gdy pociąg, nabierając szybkości, zaczął opuszczać stację.

Phelps i ja rozmawialiśmy o działaniach Holmesa podczas podróży, jednak żaden z nas nie potrafił wymyślić zadowalającego uzasadnienia tego nowego obrotu spraw.

- Przypuszczam, że chce znaleźć jakiś trop związany z włamaniem ubiegłej nocy, o ile faktycznie to było włamanie. Jeśli o mnie chodzi, to nie wierzę, żeby to był jakiś zwykły złodziej.

- A co właściwie ty o tym sądzisz?

- Daję słowo, możesz to zrzucić na karb moich nerwów, ale jestem przekonany, że wokół mnie rozgrywana jest jakaś poważna intryga polityczna i z jakiegoś powodu, którego nie potrafię pojąć, celem tych spiskowców jest odebranie mi życia. Brzmi to górnolotnie i absurdalnie, ale popatrz na fakty! Czemu jakiś złodziej miałby się włamywać przez okno w sypialni, w której nie mógł liczyć na żadne łupy? I czemu miałby przychodzić z długim nożem w ręce?

- Jesteś pewien, że nie miał w ręce łomu?

- Och nie, to na pewno był nóż. Dość wyraźnie widziałem błysk ostrza.

- Ale dlaczego ktoś chciałby cię zabić?

- Oto właśnie jest pytanie.

- Cóż, jeśli Holmes patrzy na to podobnie, to by wyjaśniało jego postępowanie, prawda? Załóżmy, że twoja teoria jest słuszna; jeśli uda mu się dostać w swoje ręce człowieka, który zeszłej nocy zagroził twemu życiu, będzie blisko poznania prawdy o tym, kto ukradł ten traktat morski. Absurdalnym byłoby zakładać, że masz dwóch wrogów, z których jeden cię okrada, a drugi dybie na twoje życie.

- Ale Holmes powiedział, że nie wraca do Briarbrae.

- Znam go już trochę - odrzekłem - ale jak do tej pory jeszcze się nie zdarzyło, by zrobił coś, nie mając ku temu uzasadnionych powodów.

Potem nasza rozmowa zeszła na inne tematy.

Był to jednak męczący dla mnie dzień. Phelps wciąż był słaby po długiej chorobie, a nieszczęście, jakie na niego spadło, sprawiło, że stał się płaczliwy i dość nerwowy. Na próżno próbowałem go zainteresować Afganistanem, Indiami, problemami społecznymi lub czymkolwiek, co mogłoby oderwać jego myśli od własnych problemów. Ciągle powracał do zaginionego traktatu, zastanawiał się, zgadywał i spekulował, co robi Holmes, jakie kroki podejmuje lord Holdhurst i jakież to wieści usłyszymy jutro rano. Wieczorem to jego podekscytowanie stało się dosyć uciążliwe.

- Wierzysz bezgranicznie w zdolności Holmesa? - spytał.

- Widziałem, jak robił naprawdę niezwykłe rzeczy.

- Ale chyba nigdy nie udało mu się wyjaśnić sprawy tak zawiłej jak ta?

- Wręcz przeciwnie, widziałem, jak rozwiązuje problemy, w których było znacznie mniej przesłanek niż teraz.

- Ale chyba nie były to sprawy, które dotyczyły aż tak znaczących zagadnień?

- Tego nie wiem. Ale z pewnością działał w imieniu trzech europejskich domów panujących.

- Ale ty go dobrze znasz, Watsonie. Jest tak enigmatycznym człowiekiem, że nigdy do końca nie wiem, co o nim myśleć. Sądzisz, że jest jakaś nadzieja i że uda mu się tę sprawę rozwiązać?

- Nic mi nie mówił.

- To zły znak.

- Wręcz przeciwnie. Zauważyłem, że gdy straci trop, z reguły o tym mówi. Wtedy natomiast, gdy podąża jakimś śladem i nie jest jeszcze do końca pewien, czy jest on właściwy, staje się małomówny. A teraz posłuchaj, drogi przyjacielu! Nie poprawimy w żaden sposób sytuacji, denerwując się i w kółko o niej rozmawiając, a więc bardzo cię proszę, idź już do łóżka, abyś jutro był świeży i wypoczęty, żeby stawić czoło temu, co być może nas czeka.

W końcu udało mi się namówić mojego towarzysza, by zastosował się do tej rady, ale był tak pobudzony, że nie miał zbyt wielkich szans na szybkie zaśnięcie. Jego nastrój okazał się natomiast zaraźliwy, bo przez pół nocy sam przewracałem się z boku na bok, dumając nad tym dziwnym problemem i wymyślając setki teorii, z których każda była jeszcze bardziej nieprawdopodobna niż poprzednia. Czemu Holmes pozostał w Woking? Dlaczego prosił pannę Harrison, by przez cały dzień nie wychodziła z pokoju, w którym wcześniej leżał chory? Dlaczego tak bardzo uważał, by nie zdradzić rodzinie z Briarbrae, iż zamierza pozostać w okolicy? Łamałem sobie głowę, aż wreszcie, próbując znaleźć jakieś wyjaśnienia tłumaczące wszystkie te fakty, zasnąłem.

Obudziłem się o siódmej i natychmiast poszedłem do pokoju Phelpsa, aby się przekonać, że jest wymizerowany i zmęczony po bezsennej nocy. Jego pierwszym pytaniem było, czy Holmes już przyjechał.

- Będzie tu tak, jak obiecał - powiedziałem. - Ani chwili wcześniej, ani chwili później.

Moje słowa się sprawdziły, ponieważ wkrótce po ósmej przed naszymi drzwiami

zatrzymała się dorożka i wysiadł z niej nasz przyjaciel. Stojąc w oknie, spostrzegliśmy, że jego lewa dłoń jest owinięta bandażem, a twarz jest bardzo ponura i blada. Wszedł do domu, lecz minęło trochę czasu, nim przyszedł na górę.

- Wydaje się, że ktoś go pobił! - zawołał Phelps.

Musiałem przyznać mu rację.

- Wygląda na to - powiedziałem - że prawdopodobnie trop, który doprowadzi nas do rozwiązania sprawy, kryje się gdzieś tutaj, w mieście.

Phelps jęknął.

- Nie wiem, jak jest - powiedział - ale tak wiele sobie obiecywałem po jego powrocie. Jednak wczoraj jego dłoń na pewno nie była obandażowana. O co tu chodzi?

- Czy jesteś ranny, Sherlocku? - spytałem, gdy mój przyjaciel wszedł do pokoju.

- E! To tylko draśnięcie, i to z własnej winy - odparł, kiwając nam głową na dzień dobry. - Ta pańska sprawa, panie Phelps, jest z pewnością jedną z najbardziej zawiłych, jakie kiedykolwiek próbowałem rozwiązać.

- Obawiałem się, że dojdzie pan do wniosku, iż przekracza ona pańskie możliwości.

- To było absolutnie niezwykłe doświadczenie.

- Ten bandaż świadczy o tym, że przeżyłeś jakieś przygody - powiedziałem. - Nie

opowiesz nam, co się wydarzyło?

- Po śniadaniu, mój drogi Watsonie. Pamiętaj, że jeszcze dziś rano oddychałem powietrzem trzydzieści mil od Surrey. Jak przypuszczam, nie było żadnej odpowiedzi na moje ogłoszenie o dorożkarzu? No cóż, nie możemy oczekiwać, że każde nasze posunięcie okaże się trafne.

Stół był już nakryty, i właśnie gdy miałem sięgnąć po dzwonek, weszła pani Hudson z herbatą i kawą. Chwilę później przyniosła trzy półmiski z przykrywkami, i wszyscy zasiedliśmy do stołu: Holmes z wilczym apetytem, ja zaciekawiony, a Phelps w czarnym nastroju.

- Ho, ho! Pani Hudson stanęła dziś na wysokości zadania - rzekł Holmes, zdejmując przykrywkę, pod którą znalazł kurczaka z curry. - Jej inwencja kulinarna jest co prawda nieco ograniczona, lecz jako Szkotka ma doskonałe pojęcie o tym, jak powinno wyglądać porządne śniadanie. A ty co tam masz, Watsonie?

- Jajka na szynce - odparłem.

- Świetnie! A czym pan się poczęstuje, panie Phelps? Drobiem z curry czy jajkami? Sam pan sobie nałoży?

- Dziękuję, nie jestem w stanie nic przełknąć - rzekł Phelps.

- Och, niechże pan da spokój! Proszę spróbować tego dania, które stoi przed panem.

- Dziękuję bardzo, ale wolałbym nie.

- No cóż - rzekł Holmes z szelmowskim błyskiem w oku. - W takim razie nie ma pan pewnie nic przeciwko temu, żeby się ze mną podzielić. Mogę prosić?

Phelps uniósł przykrywkę, i w tej samej chwili z jego gardła wyrwał się krzyk. Siedział tak, wpatrując się w to, co zobaczył, z twarzą równie białą jak talerz stojący przed nim na stole. Pośrodku półmiska leżała niewielka tuba z niebieskoszarego papieru. Schwycił ją, pożerając oczami, i puścił się w pląsy po całym pokoju. Przyciskał tubę do piersi i krzyczał dziko z radości. W końcu bezwładnie osunął się na fotel, tak wyczerpany swymi emocjami, że musieliśmy wlać mu do gardła trochę brandy, żeby nie zemdlał.

- No już, już - powiedział uspokajająco Holmes, klepiąc go po ramieniu. - To nieładnie z mojej strony, że tak pana zaskoczyłem, ale nie potrafię się oprzeć pokusie wprowadzenia odrobiny dramatyzmu. Watson to potwierdzi.

Phelps chwycił rękę mojego przyjaciela i pocałował ją.

- Niech pana Bóg błogosławi! - zawołał. - Ocalił pan mój honor.

- Cóż, gra toczyła się również o mój honor, rozumie pan - rzekł Holmes. - Zapewniam pana, że podobnie jak panu trudno jest znieść niewypełnienie powierzonego mu zadania, tak mnie jest ciężko pogodzić się z porażką.

Phelps wepchnął cenny dokument w najgłębszą wewnętrzną kieszeń swojej kamizelki.

- Nie mam serca przeszkadzać panu spożywać śniadanie, lecz umieram z ciekawości, aby się dowiedzieć, jak go pan odnalazł i gdzie on był.

Sherlock Holmes wypił łyk kawy i poświęcił całą uwagę jajkom na szynce. Potem wstał z krzesła, zapalił fajkę i rozsiadł się wygodnie w swoim fotelu.

- Opowiem panu, jakie kroki poczyniłem i co mi się udało ustalić - odparł. - Po tym, jak zostawiłem was na stacji, wybrałem się na cudowny spacer, podziwiając wspaniałe krajobrazy Surrey. Dotarłem do uroczej małej wioski Ripley, gdzie wypiłem herbatę w gospodzie, a następnie napełniłem flaszeczkę i włożyłem do kieszeni kilka kanapek. Pozostałem tam aż do wieczora, a potem wyruszyłem do Woking i tuż po zachodzie słońca znalazłem się na głównej drodze przy Briarbrae.

Czekałem, aż droga opustoszeje, choć, jak sądzę, nigdy nie ma na niej zbyt wielkiego ruchu. Następnie przeszedłem przez ogrodzenie otaczające teren wokół domu.

- Ależ brama na pewno była otwarta! - zawołał Phelps.

- Owszem, tylko że mam w tych sprawach dość specyficzny gust. Wybrałem sobie miejsce, gdzie rosną jodły, i przeszedłem pod ich osłoną, nie narażając się na najmniejsze nawet ryzyko, by ktoś z domu mógł mnie zobaczyć. Przyczaiłem się wśród krzewów po drugiej stronie i czołgałem się od jednego do drugiego, co może potwierdzić okropny stan moich spodni na kolanach, dopóki nie dotarłem do kępy rododendronów naprzeciwko okien pańskiej sypialni. Tam się zaczaiłem i czekałem na rozwój wydarzeń. Zasłona w pańskim pokoju nie była opuszczona i widziałem, że panna Harrison siedzi przy stole i czyta. Kwadrans po dziesiątej odłożyła książkę, zamknęła okiennice i poszła spać. Usłyszałem jeszcze, jak zamyka drzwi, i byłem pewien, że przekręciła również klucz w zamku.

- Klucz?! - zawołał Phelps.

- Tak. Poinstruowałem pannę Harrison, by zamknęła drzwi od zewnątrz i wzięła ze sobą klucz, gdy będzie szła spać. Wypełniła wszystkie moje zalecenia co do joty, a zapewniam pana, że bez jej współpracy nie miałby pan teraz swojego dokumentu w kieszeni kamizelki. Następnie poszła do swej sypialni, i światła zgasły, ja natomiast dalej czekałem przyczajony między krzewami rododendronu.

Noc była piękna, ale całe to czuwanie było dla mnie niezwykle nużące. Oczywiście jest w tym też coś podniecającego, coś takiego, co czuje myśliwy, gdy czeka przy wodopoju na grubą zwierzynę. A jednak strasznie mi się dłużyło. Niemal tak bardzo, Watsonie, jak wówczas, gdy razem czekaliśmy w tym dziwacznym pokoju, zajmując się zagadką nakrapianej przepaski. W Woking na kościelnej wieży jest zegar, który bije co kwadrans, i nieraz przychodziło mi do głowy, że chyba musiał się zatrzymać. Jednak wreszcie, około drugiej w nocy, usłyszałem delikatny dźwięk przesuwanego rygla i zgrzyt klucza. Chwilę później otworzyły się drzwi dla służby, i w świetle księżyca stanął pan Joseph Harrison.

- Joseph! - zawołał Phelps.

- Nie miał żadnego nakrycia głowy, na ramieniu trzymał jednak czarną pelerynę, tak by w razie konieczności mógł ukryć swoją twarz. Przeszedł na palcach w cieniu muru, a kiedy dotarł do okna, wsunął w szczelinę ramy okiennej nóż o długim ostrzu i wypchnął zapadkę. Następnie otworzył okno na oścież i, wsuwając nóż przez szczelinę w okiennicach, odryglował je i otworzył. Z miejsca, w którym leżałem, miałem doskonały widok na wnętrze pokoju i mogłem obserwować każdy jego ruch. Zapalił te dwie świece, które stały na półce nad kominkiem, a następnie odwinął róg dywanu przy drzwiach i wyjął z podłogi kwadratowy kawałek deski, taki, jak zazwyczaj pozostawia się, aby monterzy mieli dostęp do złączek rur gazowych. Ten fragment deski, jak się okazało, rzeczywiście zakrywał złącze w kształcie litery T, od którego odchodziła rura doprowadzająca gaz do kuchni położonej poniżej. Wyjął ze swojej kryjówki tubę z dokumentem, odłożył na miejsce deskę, wyprostował dywan, zdmuchnął świece i. wkroczył wprost w me ramiona, gdy stałem, czekając na niego pod oknem.

Cóż, ten panicz Joseph jest brutalniejszy, niż mogłem podejrzewać. Rzucił się na mnie z tym swoim nożem, więc musiałem dwukrotnie go powalić. Skaleczyłem przy tym sobie kostki ręki, nim udało się go pokonać. Patrzył na mnie z nienawiścią tym okiem, którym był w stanie jeszcze widzieć, kiedy już ze sobą skończyliśmy; posłuchał jednak głosu rozsądku i oddał mi dokument. Gdy już miałem go w rękach, puściłem Harrisona; wszystkie szczegóły przesłałem telegramem do Forbesa. Jeśli będzie na tyle szybki, żeby złapać tego ptaszka, to wspaniale. Jednak jeśli, jak w swej przenikliwości przypuszczam, dotrze tam i odkryje, że gniazdko jest puste, to cóż. tym lepiej dla rządu. Sądzę, że lord Holdhurst, a także pan Percy Phelps

naprawdę woleliby, by ta sprawa nigdy nie wyszła poza mury budynku policji.

- Mój Boże - westchnął nasz klient. - Mówi mi pan, że w ciągu tych długich dziesięciu tygodni męczarni skradziony dokument przez cały czas był w tym samym pokoju, w którym leżałem?

- Tak właśnie było.

- A Joseph?! Łotr i złodziej!

- Obawiam się, że charakter Josepha jest bardziej złożony i niebezpieczny, niż można by sądzić po jego wyglądzie. Z tego, co dziś w nocy od niego usłyszałem, wnioskuję, że poniósł ogromne straty, grając na giełdzie, i jest gotów na wszystko, aby tylko poprawić swoją kondycję finansową. Ponieważ jest człowiekiem w ogromnym stopniu egoistycznym, to gdy nadarzyła się okazja, nie zastanawiał się, że kradzież dokumentu może stać na przeszkodzie szczęściu własnej siostry czy podważyć pańską reputację.

Percy Phelps opadł na krzesło.

- W głowie mi się kręci - powiedział. - Pańskie słowa całkowicie mnie zszokowały.

- Główna trudność w tej naszej sprawie - zauważył Holmes swym mentorskim tonem -polegała na tym, że było za dużo dowodów. Na kwestie o kluczowym znaczeniu nałożyły się rzeczy nieistotne, zaciemniając je. Spośród wszystkich faktów, jakie nam przedstawiono, musieliśmy wybrać te, które uznaliśmy za kluczowe, a następnie poukładać je po kolei, aby zrekonstruować ten niezwykły przebieg wydarzeń. Zacząłem podejrzewać Josepha już na podstawie informacji o tym, że zamierzał pan wracać z nim do domu tego wieczoru. Istniało w związku z tym spore prawdopodobieństwo, że po drodze zajrzy po pana, zwłaszcza że dobrze znał budynek ministerstwa. Gdy tylko dowiedziałem się o tym, że ktoś chciał się dostać do sypialni, w której nikt poza Josephem nie mógł niczego ukryć (bo jak wspomniał pan w swojej opowieści, gdy przyjechał pan chory w towarzystwie lekarza, Joseph musiał ten pokój opuścić) moje podejrzenia zmieniły się w pewność. Zwłaszcza że próby tej dokonano w pierwszą noc, gdy nie czuwała przy panu pielęgniarka, co wskazywało na to, że intruz doskonale wiedział o wszystkim, co dzieje się w domu.

- Jakim byłem ślepcem!

- Fakty związane z tą sprawą, na tyle, na ile udało mi się je rozpracować, przedstawiały się następująco. Joseph wszedł do budynku ministerstwa przez drzwi od Charles Street i, znając drogę, udał się prosto do pańskiego biura akurat w chwili, gdy pan z niego wyszedł.

Zorientowawszy się, że nikogo tam nie ma, zadzwonił, jednak w tej samej chwili jego wzrok padł na leżące na stole papiery. Jedno spojrzenie wystarczyło, by zrozumiał, że los dał mu do rąk dokument wagi państwowej o ogromnej wartości. Tak więc w jednej chwili wepchnął go do kieszeni i wyszedł. Jak pan pamięta, minęło kilka minut, nim zaspany dozorca zwrócił panu uwagę na dzwonek, więc złodziej miał wystarczająco dużo czasu, żeby uciec. Pojechał do Woking pierwszym pociągiem i, przejrzawszy swój łup, upewnił się, że rzeczywiście posiada on ogromną wartość. Ukrył go w miejscu, które według niego było bardzo bezpieczne, mając zamiar odnieść go za dzień czy dwa do francuskiej ambasady lub gdziekolwiek tam, gdzie, jak uważał, dostanie za niego wysoką cenę. Potem nagle pan powrócił. Joseph, z pewnością zaskoczony takim obrotem spraw, musiał zabrać swoje rzeczy z pokoju; od tego czasu zawsze były tam co najmniej dwie osoby, nie mógł więc odzyskać swego łupu. Sytuacja ta musiała być dla niego nie do zniesienia. Jednak w końcu wydało mu się, że pojawiła się szansa. Spróbował się tam zakraść, ale udaremnił mu pan to, budząc się tej nocy. Przypomina pan sobie, że tego wieczoru nie wypił pan, tak jak zazwyczaj, swojego lekarstwa?

- Rzeczywiście.

- Przypuszczam, że podjął odpowiednie kroki, by pańskie lekarstwo było skuteczne, i był pewien, że będzie pan nieprzytomny. Oczywiście, było dla mnie jasne, że spróbuje ponownie, gdy tylko uzna, że jest to bezpieczne. Kiedy opuścił pan pokój, znowu pojawiła się szansa, na którą tak długo czekał. Ja jednak poprosiłem pannę Harrison, by siedziała tam przez cały dzień, żeby nie mógł nas ubiec. Gdy uzyskał pewność, że droga jest wolna, dostał się do pomieszczenia, a ja czatowałem pod oknem, tak jak opisałem. Wiedziałem już, że dokumenty są w pokoju, nie miałem jednak ochoty odrywać wszystkich desek i listew, żeby je odnaleźć. Tak więc pozwoliłem mu wyjąć je z kryjówki i w ten sposób oszczędziłem sobie trudu. Czy jest jeszcze jakaś inna kwestia, którą mógłbym wyjaśnić?

- Czemu za pierwszym razem próbował wejść przez okno, skoro mógł wejść drzwiami?

- Żeby dojść do tych drzwi, musiałby przejść obok siedmiu sypialni. Z drugiej strony, mógł z łatwością przejść do okna przez trawnik. Coś jeszcze?

- Ale nie sądzi pan chyba - spytał Phelps - że miał jakieś mordercze zamiary? Czy ten nóż miał być tylko narzędziem?

- Możliwe - odparł Holmes, wzruszając ramionami. - Mogę tylko powiedzieć, że pan Joseph Harrison jest z pewnością dżentelmenem, na którego łaskę nie chciałbym być zdany

i któremu niezwykle trudno byłoby mi zaufać.

Rozdział j edenasty

Ostatnia zagadka


Z ciężkim sercem biorę do ręki pióro, aby opisać po raz ostatni osobliwe zdolności, wyróżniające mojego przyjaciela Sherlocka Holmesa. Spróbowałem w niespójny i - jestem głęboko przeświadczony - zupełnie nieadekwatny sposób zdać relację z moich dziwnych

przygód przeżytych u jego boku, od czasu gdy po raz pierwszy połączył nas los w czasie

rozwiązywania problemu „Studium w szkarłacie” aż do jego udziału w sprawie traktatu morskiego, kiedy to bez wątpienia zapobiegł poważnym międzynarodowym komplikacjom. Zamierzałem na tym poprzestać i nic nie wspominać o wydarzeniu, które pozostawiło w moim życiu pustkę, jakiej nie udało mi się wypełnić mimo upływu dwóch lat. Zostałem jednak zmuszony do opisania tych zdarzeń z powodu niedawno opublikowanego listu, w którym pułkownik James Moriarty broni pamięci swego brata. Nie mam więc innego wyboru, jak tylko przedstawić czytelnikom wszystkie wydarzenia, które wówczas mialy miejsce. Znam całą prawdę o tej sprawie i cieszę się, że nadszedł taki moment, gdy dalsze jej przemilczanie nie służy

żadnym celom. O ile mi wiadomo, w prasie pojawiły się tylko trzy informacje: artykuł

w „Journal de Geneve” z 6 maja 1891 roku, depesza Reutera w angielskich gazetach z 7 maja i opublikowany niedawno list, o którym już wspomniałem. Dwie pierwsze spośród nich były niezwykle zwięzłe, podczas gdy ostatnia publikacja, jak zaraz udowodnię, całkowicie wypaczała fakty. Moim zadaniem jest opowiedzieć po raz pierwszy o tym, co się naprawdę wydarzyło pomiędzy profesorem Moriartym a Sherlockiem Holmesem.

Niektórzy być może pamiętają, że po moim ślubie i rozpoczęciu prywatnej praktyki bardzo bliskie relacje, jakie istniały pomiędzy Holmesem a mną, uległy osłabieniu. Wciąż zjawiał się u mnie od czasu do czasu, gdy zapragnął mieć towarzysza podczas prowadzonego śledztwa, jednak okazje te stawały się coraz rzadsze, aż wreszcie, jak to teraz widzę, w roku 1890 były już tylko trzy sprawy, o których cokolwiek mi wiadomo. Zimą tego roku i wczesną wiosną 1891 wyczytałem z gazet, że został zaangażowany przez francuski rząd w jakąś sprawę o niezwykle doniosłym znaczeniu. Otrzymałem też dwa listy od Holmesa, wysłane z Narbonne i Nimes, z których wywnioskowałem, że jego pobyt we Francji prawdopodobnie znacznie się przeciągnie. Byłem więc bardzo zaskoczony, gdy wieczorem 24 kwietnia ujrzałem, jak wchodzi do mojego gabinetu. Uderzył mnie jego wygląd. Był jeszcze bledszy i bardziej wychudzony niż zazwyczaj.

- Masz rację! Chyba zbyt swobodnie wykorzystywałem swoje siły - zauważył w odpowiedzi na moje spojrzenie, choć nie odezwałem się ani słowem. - Ostatnio żyłem pod dużą presją. Masz coś przeciwko temu, żebym zamknął okiennice?

Jedynym źródłem światła w pokoju była lampka stojąca na stole, przy którym czytałem. Holmes przemknął się wzdłuż ściany, a następnie zamknął okiennice i porządnie je zaryglował.

- Obawiasz się czegoś? - spytałem.

- Owszem.

- Czego?

- Strzału z wiatrówki.

- Mój drogi Holmesie, co masz na myśli?!

- Watsonie, znasz mnie na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie jestem nerwowym człowiekiem. Jednak z drugiej strony, gdy zbliża się niebezpieczeństwo, zaprzeczanie temu jest raczej głupotą niż odwagą. Byłbyś tak miły i podał mi zapałki? - zaciągnął się dymem z papierosa i przez chwilę cieszył się jego kojącym wpływem.

- Muszę cię przeprosić za to, że przyszedłem tak późno - powiedział - i za to, że muszę cię jeszcze prosić o to, byś pozwolił mi opuścić twój dom przez płot ogrodu na jego tyłach.

- Ale co to wszystko znaczy? - spytałem.

Wyciągnął dłoń, i zobaczyłem w świetle lampki, że dwie otarte kostki krwawią.

- Jak widzisz, to nie jest takie zupełne nic - powiedział z uśmiechem. - Wręcz przeciwnie, jest na tyle rzeczywiste, że można sobie na tym złamać rękę. Pani Watson jest w domu?

- Wyjechała z wizytą.

- Naprawdę! Jesteś sam?

- Na to wygląda.

- W takim razie łatwiej mi będzie złożyć ci propozycję, abyś wyjechał ze mną na tydzień na kontynent.

- Dokąd?

- Och, gdziekolwiek. Wszystko mi jedno.

Było w tym wszystkim coś bardzo dziwnego. W naturze Holmesa nie leżało urządzanie sobie beztroskich wakacji, a coś w jego bladej przemęczonej twarzy mówiło mi, że nerwy ma napięte do granic możliwości. Zauważył moje pytające spojrzenie. Zetknął czubki palców i, opierając łokcie na kolanach, zaczął wyjaśniać całą sytuację.

- Prawdopodobnie nigdy nie słyszałeś o profesorze Moriartym? - zapytał.

- Nie.

- No właśnie. I na tym polega jego geniusz, a także niecodzienność całej sprawy! -zawołał. - Macki tego człowieka oplatają cały Londyn, a nikt nawet o nim nie słyszał. To sprawia, że jego działalność jest ukoronowaniem historii zbrodni. Mówię ci, Watsonie, z całą powagą, że gdybym mógł go pokonać i uwolnić społeczeństwo od tego człowieka, czułbym, że moja kariera osiągnęła apogeum, i byłbym gotów znaleźć sobie w życiu jakieś spokojniejsze zajęcie. Między nami mówiąc, moje ostatnie sprawy, które umożliwiły mi wyświadczyć przysługę rodzinie królewskiej ze Skandynawii oraz rządowi Republiki Francuskiej, dały mi taką pozycję, że mogę żyć sobie spokojnie w sposób, jaki najbardziej mi odpowiada, i skupić całą uwagę na moich badaniach chemicznych. Nie mógłbym jednak odpoczywać, Watsonie, nie byłbym w stanie spokojnie usiedzieć na miejscu, wiedząc, że ktoś taki jak profesor Moriarty bezkarnie spaceruje po ulicach Londynu.

- A co on takiego zrobił?

- Jest człowiekiem dobrze urodzonym, posiada doskonałe wykształcenie, a natura obdarzyła go fenomenalnymi zdolnościami matematycznymi. Przebieg jego kariery był dość niezwykły. W wieku dwudziestu jeden lat napisał traktat o dwumianie Newtona; ta rozprawa stała się głośna w całej Europie. Dzięki temu dostał katedrę matematyki na jednym z mniejszych uniwersytetów, i wszystko wskazywało na to, że czeka go błyskotliwa kariera. Jednak ten człowiek obciążony był pewnymi dziedzicznymi skłonnościami, i to skłonnościami wręcz diabolicznej natury. Można by powiedzieć, że zbrodnię miał we krwi. Zamiast jednak zagłuszyć odziedziczone cechy, dodatkowo jeszcze je wzmocnił, stając się wysoce niebezpiecznym dzięki niezwykłym zdolnościom swego intelektu. W miasteczku uniwersyteckim krążyły o Moriartym ponure pogłoski, aż w końcu był zmuszony zrezygnować z prowadzenia katedry i przyjechał do Londynu, gdzie podjął pracę jako nauczyciel w szkole wojskowej. Tyle wiadomo światu na jego temat, jednak to, co ci teraz powiem, odkryłem sam.

Jak dobrze wiesz, Watsonie, nie ma człowieka, który znałby najwyższe kręgi przestępcze tak dobrze jak ja. W ciągu minionych lat nieustannie byłem świadomy istnienia siły kryjącej złoczyńców, ukrytej głęboko struktury organizacyjnej, która zawsze stawała na drodze prawu i osłaniała swą tarczą przestępcę. W najróżniejszych sprawach, związanych z fałszerstwami, rabunkami, morderstwami, nieustannie wyczuwałem obecność tej siły. Wydedukowałem jej wpływ w wielu z tych nierozwiązanych przestępstw, w których nie poproszono mnie osobiście

0 pomoc. Przez wiele lat próbowałem przebić się przez zasłonę, która ją otaczała. Aż w końcu nadszedł czas, gdy wpadłem na trop, który po niezliczonych zakrętach doprowadził mnie do byłego profesora Moriarty’ego, słynnego matematyka.

To Napoleon zbrodni, Watsonie! To on organizuje połowę wszystkich przestępstw

1 niemal wszystkie te, które w tym ogromnym mieście pozostają niewykryte. Jest geniuszem, filozofem, człowiekiem myślącym abstrakcyjnie. Ma pierwszorzędny mózg. Siedzi bez ruchu niczym pająk pośrodku swej sieci, jednak ta sieć ma tysiące odgałęzień, a on doskonale wyczuwa każde jej drżenie. Sam robi niewiele. Tylko planuje. Ma jednak licznych doskonale zorganizowanych agentów. Gdy trzeba popełnić przestępstwo, powiedzmy, wykraść dokumenty, splądrować czyjś dom albo się kogoś pozbyć, zadanie zostaje przekazane profesorowi, a on czuwa nad jego zorganizowaniem i wykonaniem. Sprawca może zostać ujęty, wówczas zawsze znajdą się pieniądze na kaucję lub opłacenie adwokata. Jednak „mózg” posługujący się agentami nigdy nie zostaje schwytany. Nikt nawet nie podejrzewa o jego istnieniu. Watsonie, wydedukowałem fakt istnienie takiej organizacji i poświęciłem całą swą energię na jej ujawnienie i rozbicie.

Profesor jednak tak sprytnie się zabezpieczył, że niezależnie od tego, co robiłem, zdobycie dowodów, na których podstawie sąd mógłby go skazać, wydawało się niemożliwe. Znasz moje zdolności, mój drogi Watsonie. Upłynęły jednak trzy miesiące, i ja byłem zmuszony przyznać, iż w końcu spotkałem przeciwnika równego mi intelektem. Grozę, jaką czułem na myśl o jego zbrodniach, przyćmił podziw dla jego zdolności. Jednak w końcu popełnił błąd. Było to tylko drobne potknięcie, lecz nie mógł sobie na nie pozwolić w sytuacji, kiedy już deptałem mu po piętach. Dostałem więc szansę od losu i od tamtej chwili snułem wokół niego swą sieć. Pułapka jest gotowa, wystarczy tylko zapędzić go w tę sieć. Za trzy dni, czyli w poniedziałek, przygotowania zostaną zakończone, a profesor oraz wszyscy główni członkowie jego organizacji znajdą się w rękach policji. Potem dojdzie do największego procesu w tym stuleciu i wyjaśnienia ponad czterdziestu nierozwiązanych spraw, a wszyscy winni zawisną. Jednak jeśli przedwcześnie wykonamy jakiś ruch, mogą wymknąć nam się z rąk nawet w ostatniej chwili.

Gdybym mógł tego wszystkiego dokonać bez wiedzy profesora Moriarty’ego, wszystko byłoby dobrze. On jednak był na to zbyt przebiegły. Gdy zastawiałem na niego sidła, śledził każdy mój krok. Niejednokrotnie próbował się z nich wyrwać, lecz ja za każdym razem odcinałem mu drogę. Mówię ci, przyjacielu, że gdyby spisać relację z tej cichej walki, zostałaby uznana za najbardziej błyskotliwą wymianę ciosów i uników w historii ścigania zbrodni. Nigdy jeszcze nie wzniosłem się na takie wyżyny i nigdy wcześniej mój przeciwnik tak bardzo nie przyparł mnie do muru. On ciął mocno, ja zaś nieustannie te jego ciosy parowałem. Ostatnie kroki podjąłem dziś rano i potrzebowałem tylko trzech dni, aby zakończyć całą sprawę. Siedziałem u siebie w pokoju, zastanawiając się nad tym wszystkim, gdy drzwi się otworzyły i stanął przede mną sam profesor Moriarty.

Mam dość mocne nerwy, Watsonie, ale muszę przyznać, że przeszył mnie dreszcz, gdy zobaczyłem tego człowieka na progu mojego domu. Wiedziałem, jak wygląda. Jest bardzo wysoki i chudy, z wysklepionym wysokim czołem i głęboko osadzonymi oczyma. Gładko ogolony, blady, wręcz ascetyczny, zachował w swoich rysach coś z typowego naukowca. Plecy ma przygarbione po wielu latach studiów i badań, głowę wysuniętą do przodu. Nieustannie kołysze się lekko z boku na bok w jakiś dziwaczny gadzi sposób. Patrzył na mnie spod zmarszczonych brwi z ogromnym zaciekawieniem.

- Ma pan mniej wysklepione czoło, niż się spodziewałem - powiedział wreszcie. - To chyba dość niebezpieczny nawyk nosić naładowaną broń w kieszeni szlafroka?

Faktem jest, że gdy tylko do mnie wszedł, natychmiast zdałem sobie sprawę, że znalazłem się w straszliwym niebezpieczeństwie. Jedyną możliwą drogą ucieczki, jaką mógł sobie zapewnić, było uciszenie mnie na zawsze. W jednej chwili chwyciłem rewolwer z szuflady, wsunąłem go do kieszeni i trzymałem tak przez tkaninę. Słysząc jego uwagę, wyciągnąłem broń i położyłem, odbezpieczoną, na stole. Nadal się uśmiechał i wciąż mrugał, ale w jego oczach było coś takiego, że bardzo się cieszyłem, mając pod ręką rewolwer.

- Najwyraźniej pan mnie nie zna - powiedział.

- Wręcz przeciwnie - odparłem. - Oczywistym jest, że pana znam. Ale proszę usiąść. Mogę poświęcić panu pięć minut, jeśli ma mi pan coś do powiedzenia.

- Wszystko, co mam do powiedzenia, przeszło już panu przez myśl - powiedział.

- A więc być może panu przeszła przez myśl moja odpowiedź - odparłem.

- Upiera się pan przy swoim?

- Jak najbardziej.

Wsunął rękę do kieszeni, ja zaś chwyciłem pistolet ze stołu. Wyciągnął jednak tylko jakiś notes, w którym miał zapisane daty.

- Wszedł mi pan w drogę 4 stycznia - oznajmił. - 23 stycznia udało się panu przeszkodzić mi. Już w pierwszej połowie lutego był pan dla mnie poważnym utrapieniem. Pod koniec marca całkowicie pokrzyżował mi pan plany, a teraz, pod koniec kwietnia, za sprawą pańskich nieustannych prześladowań wisi nade mną poważna groźba pozbawienia wolności. Ta sytuacja staje się nie do zniesienia.

- Chce pan coś zasugerować? - spytałem.

- Musi pan zostawić mnie w spokoju, panie Holmes - rzekł, kiwając powoli głową. -Naprawdę musi pan to zrobić. Wie pan o tym.

- Po poniedziałku - odparłem.

- No, no - powiedział. - Jestem pewien, że człowiek o pańskiej inteligencji musi wiedzieć, że z tej sytuacji może wyniknąć tylko jedno. Powinien się pan wycofać. Tak pan namieszał, że teraz pozostaje nam tylko jedna możliwość. Było dla mnie wspaniałą intelektualną rozrywką przyglądać się panu, gdy zmagał się on z tą sprawą, i muszę szczerze przyznać, że byłoby mi bardzo przykro, gdybym był zmuszony posunąć się do jakichś skrajnych rozwiązań. Uśmiecha się pan, sir, ale zapewniam pana, że mówię szczerze.

- Niebezpieczeństwo jest częścią mojego zawodu - zauważyłem.

- To nie niebezpieczeństwo - odparł. - To nieuchronne zniszczenie. Nie stanął pan na drodze jednemu człowiekowi, lecz potężnej organizacji, z której ogromnego zasięgu, mimo całego pańskiego sprytu i inteligencji, nie zdaje pan sobie nawet sprawy. Musi się pan usunąć z drogi, panie Holmes, albo zostanie pan zmiażdżony.

- Obawiam się - odparłem, wstając - że z powodu naszej miłej rozmowy zaniedbałem pewną ważną sprawę, która czeka na mnie gdzie indziej.

Również wstał i spojrzał na mnie bez słowa, smutno potrząsając głową.

- No cóż - odezwał się w końcu. - Szkoda, ale zrobiłem co mogłem. Znam każdy pański ruch. Przed poniedziałkiem nie jest mi pan w stanie w żaden sposób zaszkodzić. To był pojedynek pomiędzy panem a mną, panie Holmes. Ma pan nadzieję wsadzić mnie za kratki, ale proszę mi wierzyć, ja nigdy tam nie trafię. Ma pan nadzieję mnie pokonać. Zapewniam pana, że to się panu nigdy nie uda. Jeśli jest pan na tyle przebiegły, by doprowadzić mnie do zguby, to proszę mi wierzyć, zginie pan razem ze mną.

- Jestem zaszczycony pańskimi komplementami, panie Moriarty - odparłem. - Pozwoli pan, że też panu coś powiem. Dla dobra publicznego z radością zgodziłbym się na to drugie,

gdybym był przekonanym o tym pierwszym.

- Mogę obiecać panu to drugie. Pierwsze - nie - warknął w odpowiedzi, po czym odwrócił się do mnie zgarbionymi plecami i wyszedł, rozglądając się i mrugając oczyma.

Taka była moja dziwna rozmowa z profesorem Moriartym. Muszę przyznać, że pozostało mi po niej wyjątkowo przykre wrażenie. Ten jego cichy spokojny ton zawierał w sobie takie poczucie pewności, że ktoś, kto próbowałby mnie po prostu brutalnie zastraszyć, nigdy nie osiągnąłby podobnego efektu. Oczywiście zapytasz mnie: „Czemu nie poprosić policji o ochronę?”. Otóż dlatego, że jestem pewien, iż cios spadnie z rąk jego agentów. Mam bardzo mocne dowody na to, że właśnie tak się stanie.

- Nastawano już na twoje życie?

- Mój drogi Watsonie, profesor Moriarty jest typem człowieka, który nie zasypia gruszek w popiele. Wyszedłem z domu około południa, aby załatwić pewną sprawę na Oxford Street. Gdy skręciłem za róg i skierowałem się Bentinck Street w stronę skrzyżowania z Welbeck Street, spostrzegłem zbliżający się z zawrotną prędkością dwukonny powóz, który tylko mignął mi przed oczyma. W ostatniej chwili uskoczyłem na chodnik: uratowały mnie ułamki sekund. Powóz skręcił w Marylebone Lane i w jednej chwili zniknął. Po tym wydarzeniu, Watsonie, trzymałem się już chodnika, jednak gdy szedłem Vere Street, z dachu jednego z domów spadła cegła i roztrzaskała się na kawałki tuż pod moimi stopami. Wezwałem policję, przeszukano tę okolicę. Na dachu była sterta kamieni i cegieł przygotowanych do wykorzystania podczas remontu, a oni próbowali mi wmówić, że wiatr strącił jedną z nich. Oczywiście wiedziałem, że jest inaczej, niczego jednak nie byłem w stanie udowodnić. Po tym wydarzeniu wziąłem dorożkę i pojechałem do mieszkania mojego brata na Pall Mall, gdzie spędziłem resztę dnia. Następnie chciałem zajrzeć do ciebie, ale po drodze zaatakował mnie jakiś zbir z pałką. Powaliłem go i oddałem w ręce policji. Mogę ci jednak zagwarantować, że nigdy nie zostanie wykryty żaden związek pomiędzy tym dżentelmenem, o którego przednie zęby otarłem sobie kostki u ręki, a przechodzącym wkrótce na emeryturę nauczycielem matematyki, który, jak przypuszczam, rozwiązuje właśnie na tablicy jakieś zadania dziesięć mil stąd. Nie dziw się więc, Watsonie, że pierwsze, co zrobiłem po wejściu do twojego mieszkania, to zamknąłem okiennice; teraz pozwól mi, proszę, opuścić twój dom jakimś mniej rzucającym się w oczy wyjściem niż frontowe drzwi.

Często podziwiałem odwagę mojego towarzysza, jednak nigdy tak bardzo jak teraz, gdy siedział, spokojnie wyliczając serię incydentów, które musiały sprawić, że jego dzień zmienił się w istny koszmar.

- Przenocujesz tutaj? - spytałem.

- Nie, przyjacielu. Mógłbyś się przekonać, że jestem bardzo niebezpiecznym gościem. Mam swoje plany, i wszystko będzie dobrze. Sprawy zaszły już tak daleko, że będą posuwać się naprzód bez mojej pomocy, przynajmniej jeśli chodzi o samo aresztowanie. Moja obecność będzie jednak konieczna, aby go skazać. Jest zatem oczywiste, że nie mogę zrobić nic lepszego, niż wyjechać gdzieś na te kilka dni, jakie muszą jeszcze upłynąć, nim policja będzie w stanie swobodnie działać. Tak więc zrobiłbyś mi ogromną przyjemność, gdybyś zechciał wybrać się ze mną na kontynent.

- Nie mam ostatnio zbyt wielu pacjentów - odparłem. - No i mam sąsiada, który chętnie mnie zastąpi. Chętnie z tobą pojadę.

- I byłbyś gotów wyjechać jutro rano?

- Jeśli to będzie konieczne.

- O tak, bezwzględnie. W takim razie, mój drogi Watsonie, przekażę ci pewne instrukcje. Bardzo cię proszę, zastosuj się do nich co do joty, bo teraz jesteś po mojej stronie w grze przeciwko najbystrzejszemu łotrowi i najpotężniejszemu syndykatowi przestępców w całej Europie. A teraz słuchaj! Cały bagaż, jaki zamierzasz zabrać, wyślesz dziś w nocy przez zaufanego posłańca na Victoria Station. Nie podawaj na nim adresu. Rano poślesz po dorożkę, wyraźnie zaznaczając swojemu posłańcowi, by nie brał ani pierwszej, ani drugiej, która się nawinie. Wskoczysz do tej dorożki i pojedziesz na Strand, wysiądziesz przy bazarze Lowther Arcade. Podasz dorożkarzowi adres na kartce papieru i poprosisz, aby jej nie wyrzucał. Przygotuj wcześniej pieniądze dla niego. Gdy tylko dorożka się zatrzyma, pobiegnij przez Arcade, tak wyliczając czas, byś dotarł na druga stronę piętnaście po dziewiątej. Znajdziesz tam niewielki powozik czekający przy krawężniku. Stangretem będzie jegomość w ciężkiej czarnej pelerynie z obszytym na czerwono kołnierzykiem. Wsiądziesz do tego powozu i dotrzesz do Victoria Station w takim czasie, by zdążyć na Continental Express.

- Gdzie się spotkamy?

- Na stacji. Drugi wagon pierwszej klasy od przodu, przedział będzie zarezerwowany tylko dla nas.

- W takim razie zobaczymy się w pociągu?

- Tak.

Na próżno prosiłem Holmesa, by został na noc. Było dla mnie oczywistym, iż uważa, że może sprowadzić kłopoty na dom, pod którego dachem się znajduje, i że to właśnie przeświadczenie skłoniło go do wyjścia. Pospiesznie wypowiadając kilka słów co do naszych jutrzejszych planów, podniósł się i wyszedł ze mną do ogrodu, po czym przeskoczył przez mur na Mortimer Street, natychmiast zagwizdał na dorożkę i usłyszałem, jak odjeżdża.

Rano zastosowałem się do instrukcji Holmesa. Zamówiłem dorożkę, zachowując wszelkie środki ostrożności, aby nie wybrać podstawionej przez naszych wrogów, i natychmiast po śniadaniu udałem się na Lowther Arcade. Przebiegłem rynek najszybciej jak potrafiłem i odnalazłem czekający na mnie jednokonny powóz z niezwykle masywnym stangretem, owiniętym ciemną peleryną. Gdy tylko wskoczyłem do środka, zaciął konia batem i ruszyliśmy w kierunku Victoria Station. Kiedy wysiadłem, woźnica zawrócił powóz i pomknął ulicą, nawet na mnie nie spojrzawszy.

Do tej pory wszystko szło jak po maśle. Mój bagaż już czekał na mnie, i nie miałem żadnych problemów z odnalezieniem wagonu, o którym wspominał mi Holmes, tym bardziej że był to jedyny w pociągu wagon z miejscami rezerwowanymi. Moim jedynym powodem do niepokoju była teraz nieobecność Holmesa. Zegar na stacji wskazywał, że zostało już tylko siedem minut do odjazdu pociągu. Na próżno wypatrywałem wśród podróżnych i żegnających się szczupłej sylwetki mojego przyjaciela. Nie było po nim ani śladu. Spędziłem kilka minut, pomagając starszemu włoskiemu księdzu, który swym łamanym angielskim próbował wytłumaczyć bagażowemu, że jego rzeczy mają zostać przesłane do Paryża. Później jeszcze raz rozejrzałem się i powróciłem do wagonu, gdzie odkryłem, że zawiadowca, mimo rezerwacji, przydzielił mi tego zniedołężniałego Włocha jako towarzysza podróży. Nie było sensu, bym mu tłumaczył, że jego obecność nie jest mi miła, ponieważ robił na mnie wrażenie jeszcze bardziej ograniczonego niż jego znajomość angielskiego. Tak więc z rezygnacją wzruszyłem ramionami i nadal niespokojnie rozglądałem się za moim przyjacielem. Przeszył mnie zimny dreszcz na myśl o tym, że jego nieobecność może oznaczać, iż w nocy doszło do jakiejś tragedii. Gdy zamknięto już wszystkie drzwi, i rozległ się gwizdek zawiadowcy, nagle usłyszałem głos:

- Mój drogi Watsonie, nie raczyłeś mi nawet powiedzieć: „Dzień dobry”.

Odwróciłem się z bezgranicznym zdumieniem. Sędziwy duchowny zwrócił ku mnie

swoją twarz. Na chwilę zmarszczki się wygładziły, nos odsunął się od podbródka, dolna warga

przestała wystawać, a usta mamrotać, otępiałe oczy odzyskały swój dawny blask, a przygarbiona sylwetka wyprostowała się. W chwilę później cała postać znów zapadła się w sobie, a Holmes znikł równie szybko, jak się pojawił.

- Wielkie nieba! - zawołałem. - Ależ mnie przestraszyłeś!

- Wciąż musimy zachowywać wszystkie środki ostrożności - wyszeptał. - Mam powody sądzić, że nadal depczą nam po piętach. Ach, oto i Moriarty we własnej osobie!

Gdy Holmes wypowiedział te słowa, pociąg już ruszał. Spoglądając do tyłu, zobaczyłem wysokiego mężczyznę, wściekle przepychającego się przez tłum i machającego ręką, tak jakby chciał zatrzymać pociąg. Było już jednak za późno, bo pociąg błyskawicznie nabierał prędkości, i po chwili, rozpędzony, wytoczył się z dworca.

- Zabezpieczyliśmy się na tyle dobrze, że jak widzisz, całkiem nieźle nam poszło - rzekł Holmes ze śmiechem.

Wstał i, zrzuciwszy czarną sutannę i kapelusz, stanowiące jego przebranie, zapakował je do podręcznej torby.

- Widziałeś poranną gazetę, Watsonie?

- Nie.

- A więc nie wiesz, co się stało na Baker Street?

- Na Baker Street?

- Zeszłej nocy podłożyli ogień w moim mieszkaniu. Na szczęście nie wyrządzili wielkich zniszczeń.

- Wielkie nieba, Holmesie! To przekracza wszelkie granice!

- Musieli zupełnie zgubić mój trop po aresztowaniu tego ich zbira z pałką. W przeciwnym razie nie mogłoby im przyjść do głowy, że wróciłem do swojego mieszkania. Najwyraźniej jednak na wszelki wypadek obserwowali ciebie, i właśnie to sprowadziło Moriarty’ego na Victoria Station. Nie popełniłeś żadnego błędu, stawiając się na spotkanie?

- Zrobiłem dokładnie tak, jak mi poradziłeś.

- Znalazłeś swój powóz?

- Tak, czekał na mnie.

- A rozpoznałeś woźnicę?

- Nie.

- To był mój brat Mycroft. W takich sytuacjach jak ta bardzo cenna okazuje się możliwość niewtajemniczania we własne sprawy kogoś obcego. Teraz jednak musimy zaplanować, co zrobimy z Moriartym.

- Ten pociąg to ekspres, a godzina odpłynięcia statku jest uzależniona od jego przyjazdu, myślę więc, że skutecznie się go pozbyliśmy.

- Mój drogi Watsonie, najwyraźniej nie zdajesz sobie sprawy, co miałem na myśli, mówiąc, że pod względem intelektu ten człowiek dorównuje mi. Chyba nie sądzisz, że gdybym to ja go ścigał, pozwoliłbym sobie na to, by tak błahe niepowodzenie zbiło mnie z tropu. Dlaczego tak nisko oceniasz jego możliwości?

- Co w takim razie zrobi?

- A co ja bym zrobił?

- No dobrze, co ty byś zrobił?

- Wynająłbym specjalistę.

- Chyba jest na to trochę za późno?

- Ależ bynajmniej. Ten pociąg zatrzymuje się w Canterbury, a statek zawsze odpływa z opóźnieniem co najmniej piętnastu minut. Tam nas dopadnie.

- Można by pomyśleć, że to my jesteśmy przestępcami. Spróbujmy powiadomić policję, i niech go aresztują, jak tylko się zjawi.

- To oznaczałoby, że trzy miesiące pracy poszłyby na marne. Złapalibyśmy grubą rybę, ale mniejsze wymknęłyby się z naszej sieci. W poniedziałek będziemy mieli ich wszystkich. Nie, aresztowanie nie wchodzi w rachubę.

- Co w takim razie zrobimy?

- Wysiądziemy w Canterbury.

- A później?

- Pojedziemy do Newhaven i stamtąd przeprawimy się do Dieppe. Moriarty znów zrobi to, co ja zrobiłbym na jego miejscu. Pojedzie do Paryża, namierzy nasz bagaż, a jego ludzie będą czekali przez dwa dni w pobliżu przechowalni. Tymczasem my zorganizujemy sobie kilka nowych toreb podróżnych, wspierając producentów walizek z krajów, przez które będziemy

przejeżdżali, i spokojnie dotrzemy przez Luksemburg i Bazyleę do Szwajcarii.

Wysiedliśmy w Canterbury tylko po to, by się przekonać, że musimy czekać godzinę na pociąg do Newhaven.

Wciąż z żalem spoglądałem w stronę, gdzie przed chwilą zniknął wózek z bagażami, zawierającymi moją garderobę, gdy Holmes pociągnął mnie za rękaw, żeby coś mi pokazać.

- Widzisz, już jest - powiedział.

W dali wśród lasów Kentu wznosił się słaby obłok dymu. Po chwili zobaczyliśmy lokomotywę z wagonem, pędzącą szerokim łukiem torów prowadzących do stacji. Ledwie mieliśmy czas ukryć się za stertą bagażu, gdy pociąg minął nas z głośnym turkotem, dmuchając nam w twarz gorącym powietrzem.

- Jest tam - rzekł Holmes, gdy patrzyliśmy na przejeżdżający obok nas rozkołysany wagon. - Jak widzisz, inteligencja naszego przyjaciela ma swoje granice. To byłby doprawdy coup de maitre, gdyby wydedukował to, co ja i zadziałał odpowiednio do tego.

- A co by zrobił, gdyby nas dogonił?

- Nie mam ani cienia wątpliwości, że spróbowałby mnie zabić. Na szczęście jest to gra, w którą możemy grać we dwóch. Teraz jednak stoimy przed pytaniem, czy zjeść tutaj wczesny lunch, czy też może narazić się na ryzyko śmierci głodowej, nim dotrzemy do baru w Newhaven.

Tego wieczoru dotarliśmy do Brukseli, gdzie spędziliśmy kolejne dwa dni, trzeciego dojechaliśmy aż do Strasburga. W poniedziałek rano Holmes wysłał telegram do londyńskiej policji, a wieczorem odkryliśmy, że w hotelu czeka na nas odpowiedź. Holmes przeczytał wiadomość, a następnie z gorzkim przekleństwem cisnął ją w palenisko.

- Mogłem się tego domyślić! - jęknął. - Wymknął się!

- Moriarty?

- Aresztowali wszystkich z wyjątkiem jego. Uciekł im. Oczywiście, gdy opuściłem kraj, nie został tam nikt, kto byłby w stanie poradzić sobie z nim. Jednak naprawdę byłem przekonany, że wystawiłem im zwierzynę pod sam nos. Myślę, że lepiej by było, gdybyś wrócił do Anglii, Watsonie.

- Dlaczego?

- Ponieważ od teraz będę dla ciebie niebezpiecznym towarzyszem. Ten człowiek stracił wszystko, co stworzył. Jeśli wróci do Londynu, będzie po nim. O ile właściwie oceniam jego charakter, teraz całą swą energię poświęci na to, aby się na mnie zemścić. Powiedział mi to zresztą podczas naszej krótkiej rozmowy, i sądzę, że mówił poważnie. Zdecydowanie radziłbym ci, byś wrócił do swojej praktyki.

Ten apel nie mógł być skierowany do tego, kto jednocześnie był starym wiarusem i starym przyjacielem. Przez pół godziny siedzieliśmy w salle a manger w Strasburgu, sprzeczając się o to. Jednak jeszcze tej samej nocy wyruszyliśmy w dalszą podróż i znaleźliśmy się w drodze do Genewy.

Spędziliśmy uroczy tydzień, wędrując doliną Rodanu, a później, skręcając w Leuk, pokonaliśmy przełęcz Gemmi, wciąż pokrytą głębokim śniegiem, i przez Interlaken dotarliśmy do Meiringen. To była piękna podróż w czasie pomiędzy delikatną zielenią wiosny niżej w dolinach a dziewiczą bielą zimy wysoko w górach. Dla mnie było jednak jasne, że Holmes nawet przez chwilę nie zapomniał o ścigającym go cieniu. W przytulnych alpejskich wioskach i na odludnych górskich przełęczach widziałem po jego szybkich, ukradkowych spojrzeniach i wnikliwym przypatrywaniu się każdej napotkanej twarzy, że był całkowicie przekonany, iż niezależnie od tego, dokąd się udamy, nie uwolnimy się od zagrażającego nam niebezpieczeństwa.

Pamiętam, pewnego razu, gdy zdobyliśmy przełęcz Gemmi i szliśmy brzegiem melancholijnego jeziora Daubensee, z grani powyżej obluzowała się wielka skała i, z łoskotem tocząc się w dół, wpadła do jeziora za nami. Holmes natychmiast pobiegł na grań i, stanąwszy na wysokim skalnym występie, wyciągając szyję, rozglądał się na wszystkie strony. Na próżno nasz przewodnik zapewniał go, że wiosną spadające w tym miejscu kamienie nie są niczym nadzwyczajnym. Nic na to nie odpowiedział, uśmiechnął się jednak do mnie z miną człowieka, który dostrzega spełnienie własnej przepowiedni.

A jednak mimo całej swej czujności nigdy nie był przygnębiony. Wręcz przeciwnie, nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek widział go tak tryskającego energią i w równie wspaniałym nastroju. Wielokrotnie powtarzał, że gdyby tylko mógł mieć pewność, iż uwolnił społeczeństwo od profesora Moriarty’ego, z radością zakończyłby swą karierę.

- Myślę, Watsonie, że wówczas mógłbym nawet powiedzieć, że nie żyłem całkowicie na próżno - zauważył. - Gdyby dziś w nocy cała moja kariera miała dobiec końca, mógłbym znieść to ze spokojem. Dzięki mnie atmosfera w Londynie stała się przyjemniejsza. Spośród ponad tysiąca spraw, jakie prowadziłem, nic mi nie wiadomo o żadnej, w której wykorzystałbym swoje zdolności, stając po niewłaściwej stronie. W ostatnich czasach odczuwałem pokusę, by zająć się badaniem problemów przyrodniczych, nie zaś tych bardziej przyziemnych, za które odpowiedzialny jest sztuczny twór, jakim jest społeczeństwo. Kronika, którą uwieczniasz moje czyny, dobiegnie końca w dniu, gdy ukoronowaniem mej kariery będzie ujęcie lub unicestwienie

najbardziej niebezpiecznego i najzdolniejszego przestępcy w Europie.

Pozostało mi już niewiele do opowiedzenia, i opiszę to zwięźle. Nie jest to temat, nad którym z przyjemnością bym się rozwodził, jestem jednak świadom faktu, że spoczywa na mnie obowiązek przedstawienia każdego szczegółu.

Wydarzyło się to 3 maja. Dotarliśmy tego dnia do małej wioski Meiringen i zatrzymaliśmy się w pensjonacie „Englischer Hof", prowadzonym przez niejakiego Petera Steilera. Nasz gospodarz był bystrym człowiekiem, doskonale mówiącym po angielsku, ponieważ przez trzy lata pracował jako kelner w hotelu „Grosvenor" w Londynie. Za jego namową 4 maja po południu wyruszyliśmy na wycieczkę z zamiarem przejścia przez wzgórza i spędzenia nocy w wiosce Rosenlaui. Zachęcał nas bardzo, byśmy po drodze koniecznie obejrzeli wodospady Reichenbach, znajdujące się mniej więcej w połowie zbocza, i przekonywał, że naprawdę warto zboczyć trochę ze szlaku, by je zobaczyć.

To miejsce rzeczywiście napawa człowieka przerażeniem. Wartki strumień, wezbrany od nieustannie topniejących śniegów, spada w straszliwą przepaść, z której mgła wodna wzbija się w górę niczym dym z płonącego domu. Rozpadlina, którą pędzi rzeka, jest nieskończoną otchłanią, po której obu stronach wznoszą się błyszczące, czarne niczym węgiel skały. Dalej koryto zwęża się do bulgoczącego spienionego kotła o nieokreślonej głębokości, z którego woda przelewa się, opadając w dół nad jego postrzępioną krawędzią. Te zielone masy wody spadające w dół z ogromnej wysokości i gęsta migocząca kurtyna mgły wodnej, która z sykiem wznosi się w górę, sprawiają, że w obliczu tego nieustającego spektaklu, pełnego zawirowań i huku, człowiekowi zaczyna się kręcić w głowie. Staliśmy przy samej krawędzi, spoglądając na połyskujące wzburzone wody, roztrzaskujące się o czarne skały w dole pod nami, wsłuchani w ten na wpół ludzki krzyk, dobiegający zza kłębów mgły wodnej na dnie otchłani.

Wąską ścieżkę w skale, prowadzącą do punktu, skąd odsłaniał się jeszcze wspanialszy widok, wykuto w połowie drogi wiodącej na górę, do progu wodospadów. Urywa się ona jednak gwałtownie i podróżny musi zawrócić i iść tą samą drogą, którą przyszedł. Właśnie zawracaliśmy, gdy ujrzeliśmy szwajcarskiego chłopaka biegnącego ku nam z listem w ręce. Widniała na nim pieczęć hotelu, który dopiero co opuściliśmy, adresowany był do mnie, a nadał ten list nasz gospodarz. Jak się okazało, kilka minut po tym, jak wyruszyliśmy na szlak, do pensjonatu przybyła pewna Angielka, która miała ostatnie stadium gruźlicy. Spędziła zimę w Davos Platz i teraz jechała spotkać się ze swymi przyjaciółmi w Lucernie. Wkrótce po tym, jak przybyła, dostała silnego krwotoku. Sądzono, że nie przeżyje kolejnych kilku godzin, byłoby dla niej jednak ogromną pociechą, gdyby czuwał nad nią angielski lekarz, i jeśli tylko zechciałbym zawrócić. I tak dalej, i tak dalej. Nasz dobry Steiler zapewniał mnie w postscriptum, że byłby mi bardzo wdzięczny za tę wielką przysługę, ponieważ kobieta absolutnie nie chciała dać się zbadać szwajcarskiemu lekarzowi, i nic nie może poradzić na to, że czuje się odpowiedzialny za zaistniałą sytuację.

Była to prośba, której nie mogłem zignorować. Nie sposób było odmówić rodaczce umierającej w obcym kraju. Miałem jednak wyrzuty sumienia, zostawiając Holmesa samego. W końcu uzgodniliśmy, że zostanie w towarzystwie młodego szwajcarskiego posłańca, podczas gdy ja powrócę do Meiringen. Mój przyjaciel oznajmił, że chce jeszcze trochę zostać przy wodospadzie, a następnie przejdzie powoli na drugą stronę wzgórza do Rosenlaui, gdzie wieczorem do niego dołączę. Kiedy się odwróciłem, ujrzałem Holmesa z założonymi rękoma, opartego plecami o skałę i patrzącego w dół, w rwące, spienione wody. To właśnie wtedy było mi pisane widzieć go na tym świecie po raz ostatni.

W połowie drogi, która schodziła w dół, obejrzałem się za siebie. Z miejsca, w którym zatrzymałem się, nie można było dostrzec wodospadu, widziałem natomiast prowadzącą do niego ścieżkę, wijącą się po zboczu wzgórza. Pamiętam, że tą ścieżką szybkim krokiem szedł jakiś człowiek. Jego czarna postać wyraźnie odcinała się na tle zieleni. Na chwilę przykuł moją uwagę, i zauważyłem, jak energicznie zmierza pod górę, zaraz jednak wyleciało mi to z głowy, i pospieszyłem zająć się sprawą, w jakiej mnie wezwano.

Droga do Meiringen zajęła mi ponad godzinę. Stary Steiler stał na ganku swego pensjonatu.

- No i jak? - rzekłem, podchodząc do niego pospiesznie. - Mam nadzieję, że jej się nie pogorszyło?

Po jego twarzy przemknął wyraz zdumienia, i już w chwili, gdy zaczął unosić brwi, moje serce zamieniło się w ołów.

- Nie napisał pan tego?! - spytałem, wyciągając list z kieszeni. - Nie ma w hotelu żadnej chorej Angielki?

- Z całą pewnością nie! - zawołał. - Ale przecież na tym liście jest pieczęć mojego hotelu! Ha! Musiał to napisać ten wysoki Anglik, który przybył tu wkrótce po tym, jak wyruszyliście w drogę. Mówił.

Nie czekałem jednak na wyjaśnienia mojego gospodarza. Z sercem przepełnionym lękiem biegłem przez wioskę, kierując się ku ścieżce, którą dopiero co szedłem. Zejście na dół zajęło mi godzinę. Mimo wysiłków dopiero po dwóch godzinach znalazłem się przy wodospadzie Reichenbach. Góralska laska Holmesa wciąż stała oparta o skałę, przy której go zostawiłem. Po samym Holmesie nie było jednak śladu, i na próżno go wołałem. Jedyną odpowiedzią był mój własny głos, zwielokrotniony potężnym echem, odbijającym się od otaczających mnie skał.

To właśnie widok tej laski sprawił, że przebiegł mnie zimny dreszcz, i poczułem, że robi mi się niedobrze. A więc nie poszedł do Rosenlaui! Pozostał na tej ścieżce, szerokiej na trzy stopy, ze ścianą skalną po jednej stronie i ziejącą przepaścią po drugiej. Czekał tam aż do chwili, gdy doścignął go jego wróg. Młody Szwajcar również przepadł bez śladu. Prawdopodobnie był opłacony przez Moriarty’ego, i zostawił ich tutaj sam na sam. A co się wydarzyło potem? Kto mógł mi powiedzieć, co się potem wydarzyło? Przez parę minut stałem tam, oszołomiony tym straszliwym ciosem i niezdolny zapanować nad własnymi emocjami. Potem przypomniałem sobie o metodach Holmesa i spróbowałem sam je zastosować, chcąc rozwiązać zagadkę tej tragedii. Niestety, było to banalnie proste. Podczas naszej rozmowy nie doszliśmy do końca ścieżki, a laska stała dokładnie tam, gdzie się ostatnio zatrzymaliśmy. Czarna ziemia w tym miejscu jest zawsze miękka, bo nieustannie unosi się mgła wodna, i nawet ptak odcisnąłby w niej swoje ślady. W stronę końca ścieżki biegły wyraźne ślady dwóch osób, oddalające się ode mnie. Nie było natomiast żadnych śladów, które wracałyby w moją stronę. Kilka jardów przed końcem ścieżki ziemia była zryta tak, że zmieniła się w błoto, a gałęzie i paprocie zwisające nad otchłanią były zdeptane i połamane. Położyłem się na brzuchu, próbując przeniknąć wzrokiem wzbijające się wokół mnie tumany wodnego pyłu. Słońce stało już znacznie niżej, i mogłem dostrzec jedynie czarne połyskujące od wilgoci skały i migoczącą wzburzoną wodę w dali, w głębokim korycie potoku. Wołałem, jednak do moich uszu powracał jedynie ten sam, na wpół ludzki krzyk.

Było mi jednak pisane odnaleźć ostatnie słowa pożegnania mojego przyjaciela i towarzysza. Wspominałem już, że jego góralska laska wciąż stała oparta o skałę przylegającą do ścieżki. Gdy spojrzałem na szczyt głazu, mój wzrok przykuł blask słonecznego światła, odbitego od jakiegoś przedmiotu. Sięgnąłem ręką i przekonałem się, że była to srebrna papierośnica, którą Holmes zwykle ze sobą nosił. Gdy wziąłem ją do ręki, na ziemię sfrunął mały kwadratowy świstek papieru, który dotychczas przyciskała. Gdy go rozłożyłem, okazało się, że trzymam w ręku trzy strony z notesu Holmesa, adresowane do mnie. List ten cechował się jakże charakterystyczną dla niego precyzją, a pismo było tak czytelne, jakby pisał te słowa, siedząc przy biurku we własnym gabinecie.

Oto jego treść:

Mój drogi Watsonie!

Piszę tych kilka linijek dzięki uprzejmości pana Moriarty’ego, który czeka, aż będę gotów ostatecznie omówić z nim pewne kwestie. Przedstawił mi pokrótce, w jaki sposób udało mu się uniknąć schwytania przez angielską policję i śledzić na bieżąco nasze posunięcia. Z całą pewnością potwierdzają one moje wyjątkowo wysokie mniemanie o jego umiejętnościach. Z przyjemnością myślę o tym, że będę mógł uwolnić społeczeństwo od wszelkich dalszych skutków jego istnienia, choć obawiam się, że dokonam tego kosztem, bolesnym dla moich przyjaciół, a zwłaszcza dla ciebie, mój drogi Watsonie. W każdym razie, jak ci już wyjaśniałem, moja kariera osiągnęła swe apogeum, i żadne inne jej zakończenie nie mogłoby dać mi takiej satysfakcji. W rzeczywistości, jeśli mam ci wyznać całą prawdę, byłem pewien, że ten list z Meiringen to podstęp. Pozwoliłem ci odejść i zająć się tą sprawą w przekonaniu, że wydarzenia przybiorą taki właśnie obrót. Powiedz inspektorowi Pattersonowi, że dokumenty, na podstawie których będzie mógł doprowadzić do skazania całej szajki, znajdzie w przegródce pod literą M w niebieskiej kopercie z napisem „Moriarty”. Przed opuszczeniem Anglii wydałem wszelkie dyspozycje odnośnie mojego majątku i przekazałem je mojemu bratu Mycroftowi. Proszę, pozdrów ode mnie Panią Watson.

Twój, uwierz mi, szczerze Ci oddany Sherlock Holmes

Wystarczy kilka słów, aby opowiedzieć o tym, co jeszcze zostało do opowiedzenia. Badanie przeprowadzone przez specjalistów pozostawia niewiele wątpliwości, że walka wręcz pomiędzy dwoma mężczyznami zakończyła się tak, jak było to w tych okolicznościach raczej nieuniknione - mianowicie tym, że spadli ze ścieżki w przepaść, spleceni w śmiertelnym uścisku. Jakiekolwiek próby odnalezienia ich ciał były z góry skazane na niepowodzenie. To właśnie tam, w tym przerażającym kotle wirującej wody i buchającej piany będzie spoczywał po wsze czasy najniebezpieczniejszy przestępca i najwybitniejszy obrońca prawa naszego pokolenia. Młodego Szwajcara nigdy nie odnaleziono, i nie ma wątpliwości, że był jednym z licznych agentów zatrudnianych przez Moriarty’ego. Jeśli zaś chodzi o jego przestępczą organizację, ludzie będą pamiętać, że dowody zgromadzone przez Holmesa całkowicie ją zdemaskowały. Jego ręka zawisła nad nimi nawet po śmierci. Podczas dochodzenia wyszło na jaw niewiele szczegółów

0 ich straszliwym przywódcy, co zmusiło mnie do przejrzystego opisania jego przestępczej kariery. Czynię to tylko ze względu na działania nierozważnych obrońców, którzy próbują oczyścić jego pamięć, oczerniając przy tym kogoś, kogo zawsze będę uważał za najlepszego

1 najmądrzejszego człowieka, jakiego kiedykolwiek znałem.

POWRÓT SHERLOCKA HOLMESA

Rozdział pierwszy

Pusty dom

Wiosną 1894 roku cały Londyn z zapartym tchem śledził sprawę zabójstwa czcigodnego Ronalda Adaira, do którego doszło w niezwykłych i niewyjaśnionych okolicznościach, a wyższe sfery były przerażone tym wydarzeniem. Do publicznej wiadomości podano jedynie te informacje o zbrodni, które zostały ujawnione podczas policyjnego śledztwa, jednak znaczną ich część ukryto, gdyż wina była tak oczywista, że ujawnianie wszystkich faktów okazało się zbędne. Dopiero teraz, po niemal dziesięciu latach, pozwolono mi opisać brakujące ogniwa tego niezwykłego łańcucha zbrodni. Samo przestępstwo było nietypowe, ale moim zdaniem, nie mogło się nawet równać z tymi niewyobrażalnymi skutkami, które okazały się dla mnie tak dużym wstrząsem i zaskoczyły mnie tak bardzo, jak chyba żadne inne zdarzenia w mym pełnym przygód życiu. Nawet teraz, po tak długim czasie, myśl o nich wciąż mnie porusza, powodując przypływ radości, zdumienia i niedowierzania, jakie mnie wówczas ogarnęły. Chciałbym prosić osoby, które wykazały zainteresowanie uwagami o myślach i czynach pewnego niezwykłego człowieka, by nie winiły mnie za milczenie. Chciałbym się podzielić z nimi swoją wiedzą i uważałbym to za mą najwyższą powinność, gdyby nie stanowczy zakaz, wydany przez samego zainteresowanego, który wycofano dopiero trzeciego dnia ostatniego miesiąca.

Jak można było się spodziewać, moja zażyłość z Sherlockiem Holmesem zaowocowała głębokim zainteresowaniem przestępczością, zaś po jego zniknięciu nie zaniechałem uważnego czytania o nierozwiązanych sprawach, które ujrzały w tym czasie światło dzienne. Próbowałem nawet kilkakrotnie je rozwikłać, stosując metody mego przyjaciela, niestety, z marnym skutkiem. Żadna sprawa nie wywarła na mnie takiego wrażenia jak tragedia Ronalda Adaira. Czytając informacje o dochodzeniu, w wyniku którego uznano, że śmierć została zadana umyślnie przez nieznaną osobę lub grupę osób, uświadomiłem sobie bardziej niż kiedykolwiek przedtem, jaką stratę poniosło społeczeństwo w wyniku śmierci Sherlocka Holmesa. Byłem przekonany, że pewne aspekty tej niezwykłej sprawy obudziłyby w nim wielkie zainteresowanie i że działania policji zostałyby wzbogacone - lub, co bardziej prawdopodobne, wyprzedzone - przez umiejętności obserwacji i dedukcji cechującej żywy umysł najlepszego detektywa Europy. Przez cały dzień, jeżdżąc do pacjentów, zastanawiałem się nad tą sprawą, i nie udało mi się znaleźć żadnego zadowalającego rozwiązania. Zaryzykuję opowiedzenie historii, którą wszyscy już słyszeli, i podsumuję fakty, jakie zostały podane do publicznej wiadomości po zakończeniu

śledztwa.

Czcigodny Ronald Adair był drugim synem księcia Maynooth, w owym czasie gubernatora jednej z kolonii w Australii. Jego matka wróciła z antypodów, by poddać się operacji usunięcia katarakty, i wraz z synem Ronaldem i córką Hildą zamieszkała przy Park Lane 427. Młodzi obracali się w najlepszym towarzystwie, i nikt nie wiedział niczego o ich wrogach czy poważnych wadach. Ronald był po słowie z panną Edith Woodley z Carstairs, zaręczyny jednak zerwano za ich obopólną zgodą kilka miesięcy wcześniej. Nic nie wskazywało na to, by młodych łączyło kiedykolwiek głębokie uczucie. Poza tym życie Ronalda płynęło spokojnie i bez zakłóceń; miał on skromne nawyki i łagodne usposobienie. A jednak ten właśnie młody arystokrata zginął niespodziewanie w niezwykle osobliwych okolicznościach wieczorem trzydziestego marca 1894 roku pomiędzy dziesiątą a jedenastą dwadzieścia.

Młodzieniec był zapalonym karciarzem. Grywał często, ale nigdy o wysokie stawki. Był członkiem klubów karcianych „Baldwin”, „Cavendish” i „Bagatelle”. Ustalono, że po kolacji w dniu swojej śmierci rozegrał partię wista w ostatnim z tych klubów, w którym grał również tamtego popołudnia. Pozostali gracze - pan Murray, sir John Hardy i pułkownik Moran - zeznali, że partia została rozegrana do końca, a żaden z graczy nie miał wyraźnej przewagi w kartach. Adair mógł przegrać najwyżej pięć funtów, a że posiadał znaczny majątek, taka strata nie mogła w żaden sposób narazić go na szwank. Grywał codziennie, był jednak ostrożnym karciarzem i zwykle wstawał od stolika jako zwycięzca. Odkryto, że kilka tygodni wcześniej, grając w parze z pułkownikiem Moranem, wygrał w sumie czterysta dwadzieścia funtów od Godfreya Milnera i lorda Balmoral. Tyle na temat ostatnich wydarzeń z życia młodzieńca udało się ustalić policji w toku śledztwa.

Wieczorem w dniu popełnienia przestępstwa Adair wrócił z klubu o dziesiątej. Jego matki i siostry nie było w domu; spędzały wieczór z krewną. Służąca zeznała, że słyszała, jak panicz wszedł do frontowego pokoju na drugim piętrze, który służył mu za salon. Wcześniej rozpaliła tam ogień, a że kominek dymił, otworzyła okno. Z pomieszczenia nie dobiegał żaden dźwięk aż do jedenastej dwadzieścia, kiedy lady Maynooth powróciła z córką do domu. Kobieta poszła do salonu, by życzyć synowi dobrej nocy, ale nie mogła wejść do środka. Drzwi były zamknięte od wewnątrz, a krzyki i stukanie pozostały bez odpowiedzi. Posłano po pomoc, i drzwi zostały wyważone. Ciało nieszczęsnego młodzieńca leżało na podłodze nieopodal stołu. Jego głowa została potwornie okaleczona strzałem z rewolweru, jednak żadnej broni w pokoju nie znaleziono. Na stole leżały dwa banknoty dziesięciofuntowe oraz siedemnaście funtów w srebrze i złocie, ułożone w stosiki o różnej wielkości, a także arkusz papieru, na którym zapisano liczby i nazwiska kolegów Adaira z klubu. Na tej podstawie uznano, że przed śmiercią młodzieniec obliczał swe karciane zyski i straty.

Drobiazgowe badanie okoliczności sprawy skomplikowało ją jeszcze bardziej. Nie udało się przede wszystkim znaleźć powodu, dla którego młody człowiek zamknął drzwi od środka. Istniała możliwość, że uczynił to morderca, który uciekł przez okno, ale znajdowało się ono co najmniej dwadzieścia stóp nad ziemią, a na dole rozciągała się rabatka z kwitnącymi krokusami. Na ziemi nie znaleziono żadnych śladów, podobnie jak na wąskim pasie trawy, oddzielającym dom od drogi. Najwyraźniej drzwi zamknął sam młodzieniec. W jaki jednak sposób poniósł śmierć? Nikt nie zdołałby się wspiąć do jego pokoju, nie zostawiając śladów. Rozważano możliwość, że morderca oddał strzał przez okno, jednak do zadania tak straszliwej rany z rewolweru trzeba by było strzelca wyborowego. Ponadto Park Lane to ruchliwa ulica, a w odległości stu jardów od domu mieści się postój dorożek. Nikt nie słyszał strzału, a jednak na ciele znaleziono dużą ranę, a w pomieszczeniu kulę z rewolweru, spłaszczoną w sposób typowy dla pocisków o miękkim czubku, która, trafiając ofiarę, powoduje jej natychmiastowy zgon. Okoliczności dodatkowo wikłał brak motywu. Jak już mówiłem, młody Adair nie miał żadnych wrogów, a z pokoju nie zginęły pieniądze ani cenne przedmioty.

Przez cały dzień rozmyślałem nad powyższymi faktami, usiłując ułożyć teorię, która mogłaby pogodzić je wszystkie, i znaleźć linię najmniejszego oporu, którą mój nieodżałowany przyjaciel uważał za punkt wyjścia każdego dochodzenia. Muszę przyznać, że nie poczyniłem wielkich postępów. Wieczorem poszedłem na spacer do Hyde Parku i około szóstej znalazłem się na Park Lane, niedaleko skrzyżowania z Oxford Street. Grupa próżniaków stojących na chodniku i gapiących się w jedno z okien pozwoliła mi zlokalizować dom, którego szukałem. Wysoki szczupły mężczyzna w przyciemnionych okularach, co do którego miałem poważne przypuszczenia, że jest nieumundurowanym detektywem, wygłaszał swoją teorię na temat tragedii, inni zaś tłoczyli się wokół, słuchając go. Przecisnąłem się jak najbliżej, ale jego spostrzeżenia wydawały mi się absurdalne, wycofałem się więc nie bez obrzydzenia. Wycofując się, szturchnąłem wykrzywionego staruszka, który stał za mną, i wytrąciłem mu z rąk kilka książek. Podnosząc je, przeczytałem na grzbiecie jednej z nich: Początki kultu drzew, i przyszło mi na myśl, że biedak musi być bibliofilem, który zawodowo lub hobbystycznie zajmuje się zbieraniem osobliwych tytułów. Próbowałem przeprosić go za ten wypadek, jednak tomy, które tak niefortunnie naraziłem na szwank, musiały być bardzo cenne dla właściciela. Staruszek odwrócił się na pięcie, złorzecząc, i zobaczyłem, jak jego zgarbione plecy i białe bokobrody znikają w tłumie.

Obserwacje, jakie poczyniłem przy Park Lane 427, niewiele pomogły w próbach rozwikłania interesującej mnie zagadki. Dom był oddzielony od ulicy płotem o wysokości około pięciu stóp, osadzonym na niskim murku. Każdy mógł zatem łatwo dostać się do ogrodu, jednak okno było całkowicie nieosiągalne, gdyż na ścianie domu nie było rynny ani żadnej innej podpory, bez której nie poradziłby sobie nawet najbardziej wprawny wspinacz. Nie uzyskawszy żadnych nowych informacji, poszedłem z powrotem do Kensington. Byłem w swoim gabinecie niecałe pięć minut, gdy weszła pokojówka i oznajmiła, że ktoś chce się ze mną widzieć. Ku memu zdumieniu, gościem okazał się ten dziwny stary zbieracz książek o chudej, zasuszonej twarzy wystającej spod grzywy siwych włosów; pod prawą pachą miał co najmniej tuzin swych cennych ksiąg.

- Zaskoczył pana mój widok - powiedział dziwnym skrzeczącym głosem.

Przyznałem, że w istocie tak było.

- Cóż, proszę pana, nie jestem pozbawiony sumienia. Szedłem za panem i kiedy zobaczyłem, że wchodzi pan do tego domu, pomyślałem sobie: „Wstąpię do tego uprzejmego dżentelmena i powiem mu, że zachowałem się wobec niego nieco opryskliwie, ale nie miałem nic złego na myśli i jestem mu bardzo wdzięczny za pozbieranie mych książek”.

- To doprawdy błahostka - powiedziałem. - Czy mogę spytać, skąd pan mnie zna?

- Za pozwoleniem, jestem pańskim sąsiadem. Prowadzę małą księgarenkę na rogu Church Street, do której serdecznie pana zapraszam. Może pan sam zbiera książki? Mam tu Ptaki Brytanii, Katullusa i Świętą Wojnę, każdą po okazyjnej cenie. Pięć tomów w sam raz wystarczyłoby, żeby zapełnić tamtą lukę na drugiej półce. Przyzna pan, że nie wygląda ona zbyt porządnie.

Popatrzyłem na biblioteczkę, a kiedy odwróciłem się do mego gościa, przy biurku stał, uśmiechając się do mnie, Sherlock Holmes. Zerwałem się na równe nogi, przez kilka sekund patrzyłem na niego, ogarnięty zdumieniem, a potem, zdaje się, że po raz pierwszy i ostatni w życiu, zemdlałem. Wiem na pewno, że oczy zasnuła mi szara mgła; kiedy się rozwiała, miałem rozpięty kołnierzyk i palący posmak brandy w ustach, a Holmes stał, pochylony nad moim

krzesłem, trzymając w dłoni butelkę.

- Drogi Watsonie - powiedział głosem, który tak dobrze pamiętałem - jestem ci winien tysiąckrotne przeprosiny. Nie miałem pojęcia, że wywrze to na tobie aż takie wrażenie.

Chwyciłem go za ramiona.

- Holmesie! - krzyknąłem. - Czy to naprawdę ty! Czy to możliwe, że żyjesz? Czy naprawdę udało ci się wydobyć z tej straszliwej otchłani?

- Poczekaj chwilę - odpowiedział. - Czy jesteś pewien, że czujesz się na siłach, aby

0 tym rozmawiać? Spowodowałem u ciebie poważny wstrząs swoim niepotrzebnie dramatycznym powrotem.

- Nic mi nie jest, Holmesie, ale nie mogę uwierzyć własnym oczom. Wielkie nieba! Pomyśleć tylko, że to właśnie ty stoisz w moim gabinecie. - Chwyciłem go za rękaw i wyczułem wewnątrz szczupłe muskularne ramię. - Cóż, na pewno nie jesteś duchem - stwierdziłem. - Mój drogi, radość rozpiera mnie na twój widok. Usiądź i opowiedz, jak udało ci się wyjść żywym z tej strasznej przepaści.

Holmes usadowił się naprzeciwko mnie i, jak dawniej, nonszalancko zapalił papierosa. Miał na sobie znoszony frak księgarza, ale reszta atrybutów tej postaci - stos starych książek

1 siwa peruka - leżała na stole. Mój przyjaciel zdawał się jeszcze szczuplejszy i bardziej skupiony niż dawniej, a trupia bladość na jego wyrazistej twarzy świadczyła o tym, że nie prowadził ostatnio zdrowego trybu życia.

- Cieszę się, że mogę się wyprostować, Watsonie - stwierdził. - To nic przyjemnego, kiedy wysoki mężczyzna musi przez kilka godzin wydawać się o stopę niższym. A teraz, mój drogi, jeśli chodzi o wyjaśnienia, których zażądałeś. Mamy przed sobą, jeśli się zgodzisz mi pomóc, trudną, niebezpieczną i pracowitą noc. Lepiej chyba będzie, gdy o wszystkim ci opowiem, kiedy już wykonamy nasze zadanie.

- Nie posiadam się z ciekawości. Zdecydowanie wolałbym posłuchać teraz.

- Czy pójdziesz ze mną dzisiaj w nocy?

- Dokąd i kiedy tylko zechcesz.

- Zupełnie jak za starych dobrych czasów. Zanim wyruszymy, zdążymy jeszcze zjeść kolację. A wracając do przepaści. Wydostanie się z niej nie przysporzyło mi wielkich trudności z jednej prostej przyczyny: nigdy do niej nie wpadłem.

- Nie wpadłeś?

- Nie, Watsonie, nie wpadłem. Mój liścik do ciebie był jak najbardziej autentyczny. Nie wątpiłem, że moja kariera dobiegła kresu, kiedy zobaczyłem złowrogą postać profesora Moriarty’ego, zagradzającą wąską ścieżkę, która prowadziła w jedyne bezpieczne miejsce. Wyczytałem w jego szarych oczach nieubłaganą determinację, zamieniłem z nim więc kilka zdań i za jego uprzejmym pozwoleniem napisałem krótki liścik, który później trafił do ciebie. Zostawiłem go obok pudełka papierosów i laski i poszedłem przed siebie, a Moriarty deptał mi po piętach. Kiedy dotarłem do końca ścieżki, przystanąłem. Profesor nie wyciągnął żadnej broni, tylko rzucił się na mnie i oplótł swymi długimi rękami. Wiedział, że wypadł z gry, i miał tylko jeden cel: zemścić się na mnie. Obaj zachwialiśmy się na skraju wodospadu. Posiadam jednak pewną biegłość w japońskich zapasach bartitsu, która już nieraz mi się przydała. Udało mi się wyślizgnąć z jego uchwytu, on zaś wydał przeraźliwy krzyk, przez kilka sekund szaleńczo kopał i młócił rękami w powietrzu, jednak pomimo tych wysiłków nie udało mu się odzyskać równowagi, i poleciał w przepaść. Wysunąłem głowę nad jej skraj i ujrzałem, jak spada w dół. W końcu uderzył o skałę, odbił się od niej i wpadł do wody.

Oszołomiony, wysłuchałem opowieści i wykrzyknąłem:

- A co ze śladami? Na własne oczy widziałem, że do przepaści prowadziły odciski stóp dwóch ludzi i wszystkie te ślady urywały się na jej skraju!

Holmes zaciągnął się papierosem.

- Już ci mówię, jak to było. W chwili gdy profesor zniknął, dotarło do mnie, jak szczęśliwy traf zesłał mi los. Wiedziałem, że Moriarty nie był jedynym człowiekiem, który poprzysiągł mi śmierć. Miałem co najmniej trzech innych nieprzyjaciół, a ich pragnienie zemsty mogło zostać spotęgowane śmiercią przywódcy. Byli niezwykle niebezpieczni, i któryś z nich z pewnością w końcu by mnie dopadł. Z drugiej strony, gdyby wszyscy byli przekonani, że nie żyję, moi wrogowie przestaliby się mieć na baczności, odsłoniliby się, i wcześniej czy później mógłbym doprowadzić do ich zguby. Dopiero wówczas mógłbym ujawnić, że wciąż jestem wśród żywych. Mój mózg pracował tak szybko, że przemyślałem to, chyba jeszcze zanim profesor Moriarty osiągnął dno wodospadu Reichenbach. Przyjrzałem się wznoszącej się za mną skalnej ścianie. W twej malowniczej relacji, którą z wielkim zainteresowaniem przeczytałem kilka miesięcy później, zapewniasz, że była ona niemal pionowa. To nie do końca prawda. Można było znaleźć na niej kilka punktów podparcia dla stóp i niewielki występ. Grań była położona tak wysoko, że niepodobieństwem byłoby wspiąć się na jej szczyt, nie zdołałbym też przejść po mokrej ścieżce, nie zostawiając śladów. Mogłem wprawdzie, jak mi się to już zdarzało, kroczyć tyłem, ale ślady trzech osób prowadzących w jedną stronę niewątpliwie wzbudziłyby podejrzenia. Koniec końców postanowiłem zaryzykować wspinaczkę. Nie było to miłe przeżycie, Watsonie. Pode mną ryczał wodospad, a choć nie mam skłonności do urojeń, daję słowo, że wydawało mi się, iż słyszę głos Moriarty’ego dobiegający z czeluści. Każdy błąd mógł kosztować mnie życie. Kilka razy, kiedy kępki trawy, których się chwytałem, zostawały mi w dłoni lub moje stopy ześlizgiwały się z mokrych skalnych rozpadlin, myślałem, że już po mnie. Piąłem się jednak w górę z wysiłkiem i w końcu dotarłem do występu skalnego szerokiego na kilka stóp i pokrytego miękkim zielonym mchem, gdzie mogłem ułożyć się wygodnie i pozostać niezauważonym. Tam właśnie się znajdowałem, kiedy ty, drogi Watsonie, a później także inni, wybacz, że to powiem, całkowicie nieudolnie badaliście okoliczności mojej śmierci. Kiedy w końcu doszliście do nieuchronnych i absolutnie błędnych wniosków, ruszyliście w drogę do hotelu, pozostawiając mnie samemu sobie. Zdawało mi się, że moje przygody dobiegły końca, ale nader nieoczekiwane zdarzenie dowiodło, że czekają mnie dalsze niespodzianki. Wielki głaz, spadając z góry, przeleciał obok mnie, spadł na ścieżkę i, odbijając się od niej, wpadł w otchłań. Początkowo myślałem, że to przypadek, ale kiedy chwilę później spojrzałem w górę, zobaczyłem na tle ciemniejącego nieba twarz mężczyzny, a na półkę skalną, na której leżałem, nie dalej niż

0 stopę od mojej głowy, spadł kolejny kamień. Stało się dla mnie oczywiste, że Moriarty nie działał sam. Jego wspólnik (którego wcześniej nie zauważyłem, a jedno spojrzenie wystarczyło, by się przekonać, jak był groźny) stał na straży, kiedy profesor mnie zaatakował, i z oddali obserwował śmierć profesora i moją ucieczkę. Odczekał nieco, a potem dostał się na szczyt grani

1 próbował dokończyć dzieła, którego nie dokonał jego przyjaciel. Nie zastanawiałem się długo. Kiedy ponownie zobaczyłem nad krawędzią złowrogą twarz, zrozumiałem, że za chwilę spadnie kolejny kamień. Zsunąłem się na ścieżkę. Nie sądzę, bym zdołał zrobić to, działając z zimną krwią. Było to stukrotnie trudniejsze niż wspinaczka. Nie miałem jednak czasu myśleć

0 niebezpieczeństwie; kiedy zwisałem na rękach z krawędzi półki skalnej, obok mojego ucha zaświstał kolejny kamień. W połowie drogi w dół poślizgnąłem się, lecz, dzięki Bogu, poraniony

1 zakrwawiony, wylądowałem na ścieżce. Puściłem się biegiem, po ciemku przebyłem dziesięć mil w górzystym terenie, a tydzień później znalazłem się we Florencji, pewien, że nikt na świecie nie wie, co się ze mną stało. Zdradziłem to tylko jednej osobie, memu bratu Mycroftowi. Jestem ci winien przeprosiny, drogi Watsonie, ale było niezwykle istotne, by wszyscy sądzili, że nie żyję, a nie ulega wątpliwości, że nie napisałbyś tak przekonującej opowieści o mym smutnym końcu, gdybyś sam nie był przekonany, że on mnie spotkał. W ciągu ostatnich trzech lat kilkakrotnie zamierzałem do ciebie napisać, ale za każdym razem jednak powstrzymywała mnie obawa, że przez swe przywiązanie do mnie mógłbyś popełnić jakąś nieostrożność i zdradzić mój sekret. Z tego samego powodu odwróciłem się od ciebie dziś wieczorem, kiedy wytrąciłeś mi książki, byłem wówczas w niebezpieczeństwie; gdybyś okazał zaskoczenie lub jakiekolwiek inne emocje, mógłbyś zwrócić na mnie powszechną uwagę, co doprowadziłoby do opłakanych i nieodwracalnych skutków. Mycroftowi musiałem się zwierzyć, by pozyskać potrzebne mi pieniądze. Sprawy w Londynie nie potoczyły się tak, jak miałem nadzieję. Po procesie gangu Moriarty’ego dwaj z jego najgroźniejszych członków, a moich najbardziej zaciętych wrogów, pozostali na wolności. Przez dwa lata podróżowałem więc po Tybecie, zwiedzając dla rozrywki Lhasę i spędzając kilka dni z dalajlamą. Być może czytałeś o niezwykłych wyprawach Norwega nazwiskiem Sigerson, z pewnością nigdy jednak nie przyszło ci do głowy, że to wieści o poczynaniach twego przyjaciela. Później pojechałem do Persji, zajrzałem do Mekki i złożyłem krótką, acz interesującą wizytę kalifowi Chartumu, której wyniki przekazałem Ministerstwu Spraw Zagranicznych. Następnie wróciłem do Francji, gdzie przez kilka miesięcy prowadziłem badania nad pochodnymi smoły powęglowej w laboratorium w Montpellier, na południu kraju. Zakończyłem je z zadowalającym wynikiem i dowiedziałem się, że w Londynie pozostał już tylko jeden z mych wrogów, zacząłem więc się zbierać do powrotu. Przyśpieszyły go wieści

0 niezwykłej zagadce z Park Lane, która nie tylko zainteresowała mnie sama w sobie, ale także była bardzo obiecująca ze względów osobistych. Niezwłocznie wróciłem do Londynu, pod własną postacią pojawiłem się na Baker Street, wprawiając panią Hudson w stan histerii,

1 stwierdziłem, że Mycroft zachował moje mieszkanie i dokumenty w niezmienionym stanie. Stało się tak, mój drogi Watsonie, że dziś o drugiej, kiedy usiadłem w swym dawnym fotelu w swym dawnym pokoju, brakowało mi jedynie tego, by mój stary przyjaciel Watson znalazł się w drugim fotelu, z którego tak często korzystał.

Takiej to niesamowitej opowieści wysłuchałem owego kwietniowego wieczora. Nigdy bym w nią nie uwierzył, gdyby nie potwierdzał jej widok wysokiej szczupłej sylwetki i ożywionej twarzy o przenikliwym umyśle, których nie miałem już nadziei ujrzeć. Holmes wiedział już o mojej żałobie i okazał swe współczucie bardziej w czynach niż w słowach.

- Praca jest najlepszym lekarstwem na smutek, drogi Watsonie - stwierdził - a mam dla nas na tę noc zadanie, które, jeśli uda nam się je wykonać, uzasadni celowość życia człowieka na ziemi. - Na próżno błagałem go, by powiedział mi więcej. - Zobaczysz i usłyszysz dosyć, nim nadejdzie ranek - odparł. - Mamy do omówienia trzy minione lata. Niech to wystarczy do wpół do dziesiątej, kiedy wyruszymy na spotkanie z niezwykłą przygodą w pustym domu.

Istotnie, czułem się jak za dawnych lat, kiedy o wyznaczonej godzinie siedziałem obok przyjaciela w dorożce, z rewolwerem w kieszeni i sercem drżącym z emocji. Holmes był chłodny, surowy i cichy. Kiedy blask latarni oświetlał jego wyraziste rysy, widziałem, że zmarszczył brwi w zamyśleniu i zacisnął wąskie wargi. Nie wiedziałem, na jakie zwierzę mamy zapolować w mrocznej dżungli przestępczego Londynu, ale z zachowania tego wytrawnego łowcy mogłem wnosić, że sprawa jest poważna, a sardoniczny uśmiech, który niekiedy przebijał się przez jego ponury, ascetyczny nastrój nie wróżył niczego dobrego temu, który był celem naszej wyprawy.

Sądziłem, żejedziemy na Baker Street, jednak Holmes zatrzymał dorożkę na rogu Cavendish Square. Zauważyłem, że wysiadając, czujnie popatrzył w lewo i w prawo, a na każdym kolejnym rogu ulicy dokładnie się upewniał, czy nie jest śledzony. Nasza trasa była doprawdy niezwykła. Holmes znakomicie znał zaułki Londynu i przeszedł szybko i zdecydowanie przez cały labirynt uliczek i podwórek, o których istnieniu ja nie miałem pojęcia. W końcu wyszliśmy na niewielką ulicę, wzdłuż której stały ponure stare domy, przeszliśmy na Manchester Street i dalej na Blandford Street. Tam mój przyjaciel szybko skierował się w wąski zaułek, przeszedł przez drewnianą bramę na opuszczone podwórko, a następnie otworzył kluczem tylne drzwi domu. Razem weszliśmy do środka, a Holmes zamknął za nami drzwi.

Wewnątrz było ciemno, choć oko wykol, nie miałem jednak wątpliwości, że znajdujemy się w opuszczonym budynku. Nagie deski podłogi skrzypiały i trzeszczały pod naszymi stopami, a wyciągniętą ręką dotykałem ścian, z których zwisały resztki tapet. Zimne szczupłe palce Holmesa zacisnęły się wokół mojego nadgarstka i przyjaciel poprowadził mnie naprzód długim korytarzem, na którego końcu majaczyło słabo podświetlone półkoliste okienko umieszczone nad drzwiami. Holmes nagle skręcił przed nim w prawo i znaleźliśmy się w dużym pustym kwadratowym pokoju, którego kąty pogrążone były w ciemności, a na środek padało nieco światła z ulicy. W pobliżu nie było żadnej latarni, a okno było pokryte grubą warstwą kurzu, więc ledwie mogliśmy rozróżnić swoje sylwetki. Mój towarzysz położył mi rękę na ramieniu i zbliżył

usta do mojego ucha.

- Czy wiesz, gdzie jesteśmy? - wyszeptał.

- To niewątpliwie Baker Street - odpowiedziałem, wyglądając przez zmatowiałą szybę.

- Zgadza się. Znajdujemy się w Camden House, naprzeciwko naszego dawnego mieszkania.

- Ale dlaczego tu przyszliśmy?

- Roztacza się stąd znakomity widok na tamten malowniczy gmach. Czy mógłbym cię prosić, drogi Watsonie, żebyś nieco zbliżył się do okna, dokładając wszelkich starań, by nie zostać zauważonym, i zajrzeć do naszych dawnych pokoi, w których rozpoczynało się tak wiele z twych opowiastek? Zobaczymy, czy trzy lata nieobecności nie odebrały mi umiejętności zaskakiwania cię.

Podkradłem się do ściany i spojrzałem w znajome okna. Kiedy ogarnąłem je wzrokiem, zaparło mi dech w piersiach, i krzyknąłem ze zdumienia. Roleta była opuszczona, a w pokoju paliło się jaskrawe światło. Człowiek siedzący w fotelu rzucał wyraźny czarny cień widoczny na tle rozświetlonego okna. Nie sposób było pomylić z nikim innym tej przechylonej głowy, skulonych ramion i wyrazistych rysów. Twarz była widoczna z profilu i wyglądała jak jedna z czarnych sylwetek, które lubili oprawiać w ramki nasi dziadkowie. Idealna podobizna Holmesa! Byłem tak oszołomiony, że wyciągnąłem rękę, by sprawdzić, czy mój przyjaciel na pewno stoi obok mnie, a on zatrząsł się od bezgłośnego śmiechu.

- I jak? - zapytał.

- Wielkie nieba! - wykrzyknąłem. - To cudowne!

- Mam nadzieję, że „w ogóle z wiekiem nie więdnę”1 - stwierdził, a w jego głosie było słychać radość i dumę, jakie odczuwa artysta na widok własnego dzieła. - Chyba podobne do mnie, prawda?

- Mógłbym przysiąc, że to ty sam.

- Pochwały za wykonanie należą się panu Oscarowi Meunier z Grenoble, który przez kilka dni pracował nad odlewem. To woskowe popiersie. O resztę zadbałem sam podczas wizyty, jaką złożyłem na Baker Street dziś po południu.

- Ale dlaczego?

- Ponieważ, mój drogi Watsonie, miałem bardzo dobry powód, by przekonać pewne osoby, że tam siedzę, podczas gdy w rzeczywistości znajduję się gdzie indziej.

- Sądzisz, że mieszkanie jest obserwowane?

- Jestem tego pewien.

- Przez kogo?

- Przez mych dawnych wrogów, Watsonie. Przez urocze towarzystwo, którego przywódca spoczął pod wodospadem Reichenbach. Jak zapewne pamiętasz, oni jedyni wiedzieli, że pozostałem przy życiu. Byli pewni, że wcześniej czy później wrócę do swego mieszkania, więc ciągle je obserwowali, a dziś rano byli świadkami mego powrotu.

- Skąd o tym wiesz?

- Wyglądając przez okno, zauważyłem ich wartownika. To całkiem niegroźny chłopina. Nazywa się Parker, trudni się duszeniem garotą i znakomicie gra na drumli. On mnie nie interesuje, co innego jego znacznie groźniejszy chlebodawca, serdeczny przyjaciel Moriarty’ego, ten sam człowiek, który ciskał we mnie kamieniami ze skały. Jest najbardziej przebiegłym i najniebezpieczniejszym z londyńskich przestępców. To on poluje na mnie dziś w nocy, Watsonie, lecz nie ma pojęcia, że my jesteśmy równocześnie na jego tropie.

Stopniowo zaczynały się odsłaniać plany mego przyjaciela. Z dogodnej kryjówki mieliśmy obserwować obserwatorów i tropić tropicieli. Cień, który widziałem, był przynętą, my zaś - łowcami. Bez słowa czekaliśmy pośród ciemności, obserwując przechodzące postacie. Holmes stał bez słowa i bez ruchu, wiedziałem jednak, że wytężając uwagę, wbija wzrok w strumień przechodniów. Noc była zimna i hałaśliwa, a po długiej ulicy hulał wiatr. Przechodzili nią ludzie, w większości okutani w płaszcze, z szalikami owiniętymi wokół szyi. Raz czy dwa wydało mi się, że ta sama osoba minęła nasze okno kilka razy. Moją uwagę zwrócili szczególnie dwaj mężczyźni, którzy wyglądali tak, jakby chronili się przed wiatrem w bramie nieco dalej przy tej samej ulicy. Próbowałem wskazać ich memu przyjacielowi, on jednak warknął na mnie ze zniecierpliwieniem i wciąż wpatrywał się w ulicę. Kilka razy poruszył stopami i szybko zastukał palcami w ścianę. Stało się dla mnie oczywiste, że zaczyna się niepokoić i że sytuacja nie rozwija się zgodnie z jego planem. Wreszcie, kiedy zbliżała się północ, a na ulicy było coraz mniej przechodniów, zaczął chodzić, wzburzony, tam i z powrotem po pokoju, nie mogąc się pohamować. Właśnie miałem się do niego odezwać, gdy mój wzrok spoczął na naszym oświetlonym oknie, i zdumiałem się niemal tak samo jak przedtem. Chwyciłem Holmesa za ramię i wskazałem mu okno.

- Cień się przesunął! - wykrzyknąłem.

Istotnie, sylwetka w oknie nie była już zwrócona do niego bokiem, lecz odwrócona tyłem.

Trzy lata ani trochę nie złagodziły szorstkiego charakteru mego przyjaciela, ani nie zwiększyły tolerancji dla osób mniej spostrzegawczych od niego.

- Oczywiście, że się przesunął - stwierdził. - Czy sądzisz, że jestem tak groteskowym partaczem, by, wystawiając w oknie kukłę, sądzić, że zmyli ona mężczyzn, którzy należą do najbystrzejszych w Europie? Jesteśmy tu od dwóch godzin. W tym czasie pani Hudson osiem razy przestawiała popiersie, robi to co kwadrans. Ustawia się przed nim, żeby jej cień nie był widoczny. Ha! - nagle gwałtownie wciągnął powietrze w przypływie emocji.

W słabym świetle zobaczyłem, że wysunął głowę do przodu i zesztywniał w oczekiwaniu. Ulica na zewnątrz była całkowicie pusta. Być może dwaj mężczyźni wciąż kulili się w bramie, nie mogłem jednak ich dostrzec. Wszystko było pogrążone w ciszy i ciemności, wszystko prócz jaskrawego żółtego ekranu naprzeciw nas, pośrodku którego widniała czarna sylwetka. W całkowitej ciszy znów usłyszałem wysoki syczący dźwięk, świadczący o walce z silnymi emocjami. Chwilę później Holmes odciągnął mnie w najciemniejszy kąt pokoju i zasłonił mi usta ręką. Ściskające mnie palce drżały. Nigdy nie widziałem mego przyjaciela równie wzburzonego, choć na ciemnej ulicy przed nami wciąż nie było nikogo.

Nagle uświadomiłem sobie to, co jemu już wcześniej powiedziały jego bardziej wyostrzone zmysły. Do moich uszu dobiegł cichy, stłumiony dźwięk, ale nie od strony Baker Street, lecz tylnej części tego samego domu, który służył nam za kryjówkę. Drzwi otworzyły się, a potem zamknęły. Chwilę później w korytarzu rozległy się kroki. Miały one być ciche, ale wyraźnie rozbrzmiewały w pustym domu. Holmes skulił się pod ścianą, ja zrobiłem to samo, zaciskając dłoń na rękojeści rewolweru. W mroku zauważyłem niewyraźną sylwetkę mężczyzny, ciemniejszą niż znajdujące się za nią otwarte drzwi. Obcy przez chwilę stał w progu, a później ostrożnie zakradł się do pokoju. Złowroga postać znalazła się o trzy jardy od nas, i już przygotowywałem się na konfrontację z nią, kiedy uświadomiłem sobie, że intruz nie zdaje sobie sprawy z naszej obecności. Przeszedł obok nas, podkradł się do okna i bardzo delikatnie i bezgłośnie uniósł szybę o pół stopy. Kiedy schylił się do powstałego w ten sposób otworu, światło z ulicy, nie przytłumione kurzem zebranym na szkle, padło na jego twarz. Mężczyzna wydawał się bardzo podekscytowany. Jego oczy lśniły jak gwiazdy, a mięśnie twarzy konwulsyjnie drgały. Był to starszy człowiek o wąskim wydatnym nosie, wysokim łysym czole i sumiastych, przyprószonych siwizną wąsach. Na głowie miał zsunięty do tyłu cylinder, a przez jego rozpięty płaszcz przeświecała wieczorowa koszula. Twarz nieznajomego była chuda i śniada, poorana głębokimi zmarszczkami. Mężczyzna trzymał w ręku coś, co wziąłem za laskę, ale gdy odłożył ten przedmiot na podłogę, wydał on metaliczny szczęk. Z kieszeni płaszcza przybysz wyciągnął jakiś duży przedmiot i wykonał czynność, która zakończyła się głośnym ostrym szczęknięciem, tak, jakby sprężyna lub zapadka trafiły na swoje miejsce. Wciąż klęcząc na podłodze, pochylił się do przodu i całą siłą i ciężarem ciała naparł na jakąś dźwignię, co zaowocowało długim zgrzytnięciem, po czym słychać było kolejny głośny szczęk. Mężczyzna się wyprostował; zobaczyłem, że trzyma w rękach strzelbę z kolbą o nietypowym kształcie. Odwiódł zamek do tyłu, włożył coś do środka i zaryglował go; następnie, kuląc się, oparł koniec lufy o parapet otwartego okna i zobaczyłem, jak jego długie wąsy opadają na kolbę, a oczy błyszczą. Uważnie rozejrzał się po okolicy. Usłyszałem ciche westchnienie zadowolenia, kiedy nieznajomy opierał broń o ramieniu ramię. Zobaczyłem, że wybrał niezwykły cel - czarną sylwetkę na żółtym tle. Przez chwilę stał sztywno bez ruchu, po chwili zacisnął palec na spuście. Rozległ się dziwny przeciągły świst i długie srebrzyste brzęczenie tłuczonego szkła. W tej samej chwili Holmes skoczył niczym tygrys na plecy strzelca i rzucił go na podłogę twarzą w dół. Mężczyzna szybko zerwał się na nogi i z konwulsyjną siłą złapał Holmesa za gardło, ja jednak uderzyłem go w głowę kolbą rewolweru, i on opadł z powrotem na podłogę. Rzuciłem się na niego i przytrzymałem, a mój towarzysz skorzystał z policyjnego gwizdka. Na chodniku rozległy się pośpieszne kroki, a po chwili dwaj umundurowani policjanci i jeden detektyw w cywilnym ubraniu wbiegli przez frontowe drzwi i wpadli do pokoju.

- Czy to pan, Lestrade?

- Tak, panie Holmes. Zgłosiłem się do tego zadania. Dobrze zobaczyć pana znów w Londynie.

- Sądzę, że przyda się panu nieco nieoficjalnej pomocy. Trzy niewykryte morderstwa w ciągu roku to zbyt wiele, panie Lestrade. Jednak w sprawie Moleseya postąpił pan z mniejszą niż zwykle, chciałem powiedzieć, że dobrze się pan spisał.

Podnieśliśmy się z podłogi. Nasz więzień ciężko oddychał, z obu stron trzymało go dwóch potężnych posterunkowych. Na ulicy zaczęli się już zbierać gapie. Holmes podszedł do okna, zamknął je i opuścił rolety. Lestrade zapalił dwie świece, a policjanci odsłonili lampy, więc w końcu mogłem się dobrze przyjrzeć schwytanemu.

Twarz, którą zwrócił ku nam, była niezwykle męska, a zarazem złowroga. Nieznajomy miał czoło filozofa i szczękę lubieżnika, musiał od urodzenia wykazywać wielką skłonność zarówno do dobrego, jak i złego. Dość jednak było spojrzeć w jego okrutne niebieskie oczy o opadających cynicznie powiekach, na agresywnie wystający nos i groźnie zmarszczone brwi, by wyczytać z nich bardzo wyraźne ostrzeżenie udzielone przez samą naturę. Mężczyzna nie zwracał uwagi na nikogo z obecnych, lecz wpatrywał się w Holmesa z wyrazem, w którym łączyły się w równych proporcjach nienawiść i zdumienie.

- Ty diable! - mamrotał bez ustanku. - Ty przebiegły diable!

- Ach, pułkowniku! - odpowiedział Holmes, poprawiając zmięty potargany kołnierzyk. -Jak napisano w pewnej starej sztuce, „jakąkolwiek pójdziesz dróżką, miłość czeka na cię”2. Nie sądzę, bym miał przyjemność pana widzieć, odkąd zechciał pan zaszczycić mnie swą uwagą, gdy leżałem na skalnej półce nad wodospadem Reichenbach.

Więzień wciąż wpatrywał się w mego przyjaciela jak zaczarowany, a jedyne słowa, na jakie mógł się zdobyć, brzmiały: „Ty przebiegły diable!”.

- Jeszcze panów sobie nie przedstawiłem - stwierdził Holmes. - Oto pułkownik Sebastian Moran, niegdyś żołnierz Armii Indyjskiej Jej Królewskiej Mości, najlepszy łowca grubego zwierza, jakiego wydało nasze Wschodnie Imperium. Pułkowniku, zdaje się, że nie minę się z prawdą, stwierdzając, że nikt dotąd nie prześcignął pana w liczbie upolowanych tygrysów?

Rozwścieczony starzec nie odpowiedział, lecz wciąż gapił się na mego towarzysza. Ze swymi okrutnymi oczami i zjeżonymi wąsami sam bardzo przypominał tygrysa.

- Dziwię się, że taki stary shikari3 dał się nabrać na moją prostą sztuczkę - stwierdził Holmes. - Musi być przecież panu znana. Wszak sam przywiązywał pan koźlęta pod drzewem, kładł się powyżej ze strzelbą i czekał, aż tygrys przybędzie, zwabiony przynętą. Ten pusty dom to moje drzewo, a pan jest moim tygrysem. Zapewne trzymał pan w zapasie inne strzelby, w razie gdyby nadeszło kilka drapieżników lub, co jest mało prawdopodobne, zawiodło pana oko. Oto moje zapasowe strzelby. - Pokazał ręką dookoła. - Porównanie jest całkiem trafne.

Pułkownik Moran rzucił się naprzód, warcząc z wściekłości, ale posterunkowi odciągnęli go. Strasznie było patrzeć na wściekłość malującą się na jego twarzy.

- Przyznaję, że zgotował mi pan jedną małą niespodziankę - dodał Holmes. - Nie sądziłem, że pan również skorzysta z tego pustego domu i jego dogodnego frontowego okna. Zdawało mi się, że będzie pan działał prosto z ulicy, gdzie czekał na niego mój przyjaciel Lestrade ze swymi wesołymi kompanami. Poza tym wszystko przebiegło tak, jak się spodziewałem.

Moran zwrócił się do policjanta:

- Być może ma pan powód, by mnie aresztować - przyznał - nie widzę jednak przyczyny, dla której miałbym pozwolić temu człowiekowi z siebie kpić. Jeśli jestem w rękach stróżów prawa, proszę postępować zgodnie z literą prawa.

- Cóż, to rozsądna prośba - stwierdził Lestrade. - Czy ma pan coś do dodania, panie Holmes?

Mój przyjaciel podniósł z podłogi potężną wiatrówkę i zbadał jej mechanizm.

- To wspaniała i wyjątkowa broń - stwierdził - działa bezgłośnie i z wielką mocą.

Znałem Von Herdera, niewidomego niemieckiego mechanika, który zbudował ją

na zlecenie zmarłego profesora Moriarty’ego. Wiedziałem o jej istnieniu od lat, jednak nigdy wcześniej nie miałem okazji, by wziąć ją do ręki. Szczególnie polecam ją pańskiej uwadze, Lestrade, wraz z pociskami do niej.

- Może pan być pewien, że się tym zajmiemy, panie Holmes - stwierdził inspektor, kiedy wszyscy obecni zaczęli iść w kierunku drzwi. - Coś jeszcze?

- Chciałbym tylko spytać, jaki zarzut zamierza pan postawić.

- Jaki zarzut? Ależ to oczywiste: usiłowanie zabójstwa pana Sherlocka Holmesa.

- Nie, Lestrade. Ja w ogóle nie chcę, by łączono mnie z tą sprawą. To nadzwyczajne aresztowanie jest tylko pana zasługą. Tak, Lestrade, muszę panu pogratulować. Dzięki typowemu dla pana szczęśliwemu połączeniu przemyślności i odwagi udało się panu go dopaść.

- Dopaść? Ale kogo, panie Holmes?

- Człowieka, którego na próżno poszukuje cała policja, pułkownika Sebastiana Morana, który zabił czcigodnego Ronalda Adaira, strzelając do niego kulą typu dum-dum przez otwarte okno frontowego pokoju na drugim piętrze domu przy Park Lane 427 trzydziestego dnia zeszłego miesiąca. Oto zarzuty, Lestrade. A teraz, Watsonie, jeśli nie będzie ci przeszkadzał przeciąg spowodowany rozbitą szybą, powinniśmy przyjemnie spędzić najbliższe pół godziny, paląc cygara w moim gabinecie.

Nasze dawne mieszkanie nic a nic się nie zmieniło dzięki nadzorowi Mycrofta Holmesa i opiece pani Hudson. Wchodząc, zauważyłem nienaganny porządek, wszystkie znajome przedmioty stały na swoich miejscach. Były tam kącik chemiczny z poplamionym kwasami drewnianym stołem, półka pełna niezwykłych albumów na wycinki i leksykonów, które wielu obywateli z chęcią by spaliło, wykresy, futerał ze skrzypcami i stojak z fajkami, a nawet perski but wypełniony tytoniem - zauważyłem je wszystkie, rozglądając się wokół siebie. W pokoju znajdowały się dwie osoby: pani Hudson, która rozpromieniła się na nasz widok, i dziwna kukła, która odegrała tak istotną rolę w wydarzeniach tego wieczoru. Było to woskowe popiersie mego przyjaciela, tak znakomicie wykonane, że wyglądało dokładnie jak on. Stało na niewielkim postumencie, owinięte starym szlafrokiem Holmesa; patrząc z ulicy, nie sposób było nie ulec złudzeniu.

- Pani Hudson, mam nadzieję, że zachowała pani wszelkie środki ostrożności? - spytał Holmes.

- Podchodziłam do niego na kolanach, tak jak pan mi kazał.

- Znakomicie. Świetnie się pani spisała. Czy zauważyła pani, którędy wleciał pocisk?

- Tak, proszę pana. Obawiam się, że zniszczył pańskie piękne popiersie, przebił bowiem głowę i rozpłaszczył się na ścianie. Podniosłam go z dywanu. Oto on.

Holmes podał mi pocisk.

- Jak widzisz, Watsonie, to miękka kula rewolwerowa. Genialne rozwiązanie. Kto by się spodziewał, że może zostać wystrzelona z wiatrówki? Pani Hudson, bardzo dziękuję za pomoc. A teraz, Watsonie, usiądź znów w swym starym fotelu, gdyż pozostało kilka rzeczy, które chciałbym z tobą omówić.

Zrzucił wytarty frak, założył szary szlafrok, który zdjął z kukły, i znów stał się dawnym Holmesem.

- Stary shikari wciąż ma stalowe nerwy i sokoli wzrok - stwierdził ze śmiechem, oglądając strzaskane czoło swej podobizny.

- Rana pośrodku potylicy i roztrzaskany mózg. Był najlepszym strzelcem w Indiach, i sądzę, że w Londynie również nie miał wielu sobie równych. Czy słyszałeś przedtem jego nazwisko?

- Nie.

- Cóż, taka bywa sława. Ale jeśli dobrze pamiętam, nie znałeś również profesora Jamesa Moriarty’ego, jednego z najwybitniejszych umysłów tego stulecia. Podaj mi słownik biograficzny, z tamtej półki.

Rozparty w fotelu, leniwie przewracał kartki, wydmuchując wielkie kłęby dymu z cygara.

- Mam piękną kolekcję nazwisk na M - rzekł. - Sam Moriarty byłby ozdobą każdej litery, a tu mamy jeszcze truciciela Morgana, niechlubnej pamięci pana Merridew i Mathewsa, który wybił mi lewy kieł w poczekalni przy Charing Cross, a na końcu naszego przyjaciela, z którym spotkaliśmy się dziś w nocy.

Podał mi książkę, w której przeczytałem:

MORAN SEBASTIAN, pułkownik. Bezrobotny. Dawniej pierwszy pułk pionierów z Bangalore. Urodzony w Londynie w roku 1840. Syn sir Augustusa Morana, dawnego brytyjskiego ministra ds. Persji. Ukończył Eton i Oxford. Służył w kampanii Jowaki, kampanii afgańskiej, w Charasiab (wymieniony w sprawozdaniu), Sherpur i Kabulu. Autor „ Grubej zwierzyny Himalajów zachodnich ” (1881) i „ Trzech miesięcy w dżungli ” (1884). Adres: Conduit Street. Kluby: Anglo-Indian, Tankerville, klub karciany Bagatelle.

Na marginesie widniał dopisek, wypisany starannie ręką Holmesa: „Drugi spośród najniebezpieczniejszych ludzi w Londynie”.

- To niezwykłe - stwierdziłem, oddając mu książkę. - Ten człowiek okrył się chwałą na polach bitwy.

- To prawda - przyznał Holmes. - Służył dzielnie. Zawsze miał stalowe nerwy, a w Indiach wciąż opowiada się o tym, jak wczołgał się do kanału w pogoni za rannym tygrysem ludożercą. Istnieją jednak, drogi Watsonie, drzewa, które po osiągnięciu pewnej wysokości nagle ulegają szpetnemu zniekształceniu. Często dzieje się tak również z ludźmi. Ułożyłem teorię, w myśl której rozwój każdego człowieka odzwierciedla losy wszystkich jego przodków, i jego nagły zwrot ku dobru lub złu świadczy o tym, jak znaczący wpływ wywiera jego pochodzenie. W ten sposób dana osoba staje się uosobieniem historii swej rodziny.

- To dość wymyślna teza.

- Nie obstaję przy niej, jednak niezależnie od przyczyny pułkownik Moran zaczął schodzić na złą drogę. Nie wywołał żadnego głośnego skandalu, ale był zmuszony opuścić Indie. Przeszedł w stan spoczynku, przyjechał do Londynu i tutaj również okrył się złą sławą. Wtedy skontaktował się z nim profesor Moriarty, dla którego przez pewien czas pracował jako szef personelu. Moriarty dawał mu znaczne sumy, którymi Moran mógł dysponować, i wykorzystał go do jednego czy dwóch zadań specjalnych, których nie zdołałby wykonać żaden zwykły przestępca. Pamiętasz może śmierć pani Stewart z Lauder w 1887 roku? Nie? Jestem przekonany, że stał za nią Moran, jednak niczego mu nie udowodniono. Pułkownik był tak zmyślnie zakonspirowany, że nawet po rozbiciu gangu Moriarty’ego nie udało się postawić mu zarzutów.

Pamiętasz, odwiedziłem cię w tamtym czasie; wspomniałem, że kazałem założyć okiennice z obawy przed wiatrówkami? Uznałeś to za dziwactwo, ja jednak bardzo dobrze wiedziałem, co robię, zdawałem sobie sprawę z istnienia tej niezwykłej broni i byłem świadom, że posługuje się nią jeden z najlepszych strzelców na świecie. W Szwajcarii podążał za nami wraz z Moriartym i zaatakował mnie na półce skalnej nad wodospadem Reichenbach, jestem tego pewien. Jak się domyślasz, podczas pobytu we Francji uważnie czytałem gazety w poszukiwaniu tropu, który mógłby mnie do niego doprowadzić. Dopóki przebywał na wolności w Londynie, moje życie nie było warte funta kłaków. Jego cień wisiałby nade mną dniem i nocą; znalazłby w końcu sposobność, by dostać mnie w swoje ręce. Co miałem zrobić? Nie mogłem zastrzelić go w miejscu publicznym, wówczas sam trafiłbym do więzienia. Nie było również sensu iść ze sprawą do sędziego pokoju: nie zgodziłby się działać na podstawie podejrzeń, które uznałby za urojenia. Byłem w kropce. Śledziłem jednak kronikę kryminalną, wierząc, że wcześniej czy później go dopadnę. Kiedy nadeszła wiadomość o śmierci Ronalda Adaira, zrozumiałem, że w końcu doczekałem się swojej szansy. Wiedza, którą dysponowałem, ponad wszelką wątpliwość wskazywała na to, że sprawcą był pułkownik Moran. Grał z młodzieńcem w karty, poszedł za nim do domu z klubu i zastrzelił go przez otwarte okno. Same pociski wystarczą, by trafił na szubienicę. Przyjechałem niezwłocznie, zobaczył mnie wartownik, który, jak wiedziałem, miał natychmiast powiadomić pułkownika. Ten nie omieszkał powiązać mego powrotu z popełnioną zbrodnią i wielce się zaniepokoił. Byłem pewien, że niezwłocznie spróbuje się mnie pozbyć i wykorzysta w tym celu swą śmiercionośną broń. Zostawiłem mu w oknie idealny cel, uprzedziłem policję, że może być potrzebna jej interwencja (przy okazji, Watsonie, udało ci się dostrzec funkcjonariuszy kryjących się w bramie), i zająłem miejsce, które wydawało mi się dogodnym punktem obserwacyjnym. Nie spodziewałem się, że to stamtąd będzie chciał zaatakować. Czy wszystko jest jasne, drogi Watsonie?

- Nie - odparłem. - Nie wyjaśniłeś, jaki motyw miał pułkownik Moran, by zamordować czcigodnego Ronalda Adaira.

- Drogi Watsonie, zapuszczamy się tu w rozważania, przy których pomylić się może nawet najlogiczniejszy umysł. Każdy może stworzyć własną hipotezę na podstawie dostępnych dowodów, i twoja może okazać się równie trafna jak moja.

- Czy to znaczy, że ułożyłeś własną?

- Sądzę, że nietrudno jest wyjaśnić fakty. Podczas śledztwa wyszło na jaw, że pułkownik

Moran i młody Adair wygrali wspólnie znaczną kwotę. Gra z pewnością nie była uczciwa, wiedziałem o tym od dawna. Domyślam się, że w dniu morderstwa Adair odkrył, że Moran oszukuje. Zapewne pomówił z nim na osobności i zagroził ujawnieniem całej sprawy, jeśli nie zrezygnuje dobrowolnie z członkostwa w klubie i nie przyrzeknie nie brać więcej kart do ręki. Mało prawdopodobne jest, by taki młodzik jak Adair chciał od razu wywołać skandal, donosząc na człowieka znanego i znacznie starszego od siebie. Prawdopodobnie postąpił tak, jak mówiłem. Wykluczenie z klubów oznaczałoby jednak ruinę dla Morana, który żył z nieuczciwie wygranych pieniędzy. Zamordował więc Adaira, który w tym czasie obliczał, ile powinien zwrócić, gdyż nie chciał zyskiwać na szulerstwie swego partnera. Młody człowiek zamknął drzwi od środka, by nie zaskoczyły go matka i siostra, które koniecznie chciałyby się dowiedzieć, dlaczego wypisuje nazwiska i odlicza pieniądze. Czy to brzmi prawdopodobnie?

- Nie mam wątpliwości, że odkryłeś prawdę.

- To się okaże podczas procesu. Tymczasem jednak, cokolwiek by się działo, pułkownik Moran nie przysporzy nam więcej kłopotów. Słynna wiatrówka Von Herdera stanie się ozdobą Muzeum Scotland Yardu, a pan Sherlock Holmes może znów poświęcić się rozwiązywaniu interesujących drobnych problemów, których tak obficie dostarcza skomplikowane życie Londynu.

1 Holmes trawestuje tu monolog z Antoniusza i Kleopatry Szekspira. Wersja polska na podstawie przekładu Jerzego Limona i Władysława Zawistowskiego (przyp. tłum.)

2 cytat z Wieczoru Trzech Króli Szekspira w przekładzie Stanisława Dygata (przyp.

tłum.)

3 shikari - stosowane (szczególnie w Indiach) określenie myśliwego, zwykle tubylca, zajmującego się polowaniem na grubego zwierza i służącego jako przewodnik (przyp. tłum.)

Rozdział drugi

Przedsiębiorca budowlany z Norwood

- Z punktu widzenia eksperta do spraw przestępczości - stwierdził Sherlock Holmes -Londyn stał się wyjątkowo nudnym miastem od śmierci nieodżałowanego profesora Moriarty’ego.

- Sądzę, że niewielu uczciwych obywateli by się z tobą zgodziło - odparłem.

- Cóż, nie powinienem być tak samolubny - stwierdził z uśmiechem, wstając od stołu po śniadaniu. - Z pewnością zyskało na tym społeczeństwo, a nie stracił nikt prócz biednego specjalisty, który został bez pracy. Kiedy działał profesor, poranna gazeta otwierała przede mną nieograniczone możliwości. Często były to zaledwie drobne poszlaki, ulotne ślady, a jednak wystarczały, by stwierdzić, że za wszystkim stoi geniusz zła, tak jak delikatne drżenie brzegów pajęczyny przypomina o ohydnym pająku, który czyha w jej środku. Drobne kradzieże, pozornie nieuzasadnione napady, bezcelowa brutalność układały się w jedną całość dla człowieka, który wiedział, w czym rzecz. Dla badacza świata przestępczego żadna z europejskich stolic nie miała takich zalet jak Londyn. Teraz jednak. - wzruszył ramionami, z humorem wyrażając dezaprobatę wobec stanu rzeczy, do którego powstania sam tak bardzo się przyczynił.

Rozmowa, którą przytoczyłem, miała miejsce jakiś czas po tym, gdy Holmes powrócił, a ja na jego prośbę sprzedałem gabinet i wprowadziłem się znów do naszego dawnego mieszkania przy Baker Street. Moją niewielką praktykę w Kensington odkupił młody lekarz nazwiskiem Verner, który zadziwił mnie, płacąc niemal bez sprzeciwu najwyższą kwotę, jakiej ośmieliłem się zażądać. Sprawa ta wyjaśniła się kilka lat później, kiedy odkryłem, że Verner jest dalekim krewnym Holmesa i że w istocie to mój przyjaciel dał mu pieniądze na zakup.

Kilka pierwszych miesięcy naszej ponownej współpracy nie były aż tak nudne, jak twierdził Holmes. Przeglądając zapiski z tamtego okresu, mogę stwierdzić, że zawierają one opis zagadki papierów byłego prezydenta Murillo i śledztwa w szokującej sprawie holenderskiego parowca „Friesland”, które omal nie kosztowało życia nas obu. Mój przyjaciel, beznamiętny i dumny, wzbraniał się jednak przed jakimkolwiek publicznym uznaniem, i Holmes bezwzględnie wymógł na mnie, bym nie pisał więcej o nim, jego metodach i jego sukcesach; jak już wyjaśniałem, cofnął ten zakaz dopiero niedawno.

Po wygłoszeniu swej osobliwej skargi Sherlock Holmes rozparł się w fotelu i właśnie leniwie rozkładał poranną gazetę, kiedy naszą uwagę przykuł natarczywy odgłos dzwonka, po którym nastąpiło głuche bębnienie, jakby ktoś walił pięścią w drzwi wejściowe. Kiedy drzwi zostały otwarte, usłyszeliśmy, jak ktoś wbiega na korytarz i pędzi do góry po schodach; chwilę później do pokoju wpadł rozgorączkowany młody człowiek o błędnym wzroku, blady, rozczochrany i drżący. Patrzył to na jednego, to na drugiego z nas, póki nasze pytające spojrzenia nie uświadomiły mu, że powinien przeprosić za to bezceremonialne najście.

- Przepraszam, panie Holmes! - wykrzyknął. - Proszę nie mieć mi tego za złe! Odchodzę już od zmysłów, panie Holmes. Jestem nieszczęsny John Hector McFarlane.

Wymówił te słowa w taki sposób, jakby samo nazwisko miało tłumaczyć zarówno jego wizytę, jak i zachowanie, ale z kamiennej twarzy mego towarzysza wyczytałem, że jemu to miano nie powiedziało więcej niż mnie.

- Proszę poczęstować się papierosem, panie McFarlane - rzekł, podając przybyszowi pudełko. - Jestem pewien, że obecny tu mój przyjaciel doktor Watson może zaordynować środek uspokajający, który panu pomoże. Przez kilka ostatnich dni było bardzo ciepło. A teraz, jeśli pan już nieco ochłonął, proszę, by usiadł w tamtym fotelu i bardzo spokojnie i powoli wyjaśnił, kim jest i czego od nas żąda. Wypowiedział pan swoje nazwisko tak, jakbym powinien był je rozpoznać, ale zapewniam pana, że poza oczywistymi faktami, że jest pan kawalerem, prawnikiem, masonem i astmatykiem, nic o panu nie wiem.

Znałem metody pracy mego przyjaciela, bez trudu zatem podążyłem śladem jego dedukcji, rejestrując kolejno niechlujny strój, pliki dokumentów prawnych, dewizkę od zegarka i sposób oddychania, na których oparł swe rozumowanie. Nasz klient jednak wpatrywał się w niego ze zdumieniem.

- Zgadza się, panie Holmes, a do tego jestem obecnie najnieszczęśliwszym człowiekiem w Londynie. Na litość boską, panie Holmes, niech mnie pan nie opuszcza! Jeśli przybędą mnie aresztować, nim skończę opowiadać, proszę spowodować, by poczekali, gdyż muszę wyznać panu całą prawdę. Z radością poszedłbym do więzienia, gdybym wiedział, że podczas gdy odsiaduję wyrok pan pracuje dla mnie.

- Aresztować? - stwierdził Holmes. - To doprawdy wspania... interesujące. Pod jakimi zarzutami ma pan zostać zatrzymany?

- Oskarża się mnie o zamordowania pana Jonasa Oldacre z Lower Norwood.

Na wyrazistej twarzy mego przyjaciela pojawiło się współczucie, obawiam się jednak, że nie było pozbawione domieszki zadowolenia.

- A niech mnie - powiedział. - Dopiero co mówiłem przy śniadaniu mojemu przyjacielowi doktorowi Watsonowi, że sensacyjne sprawy zniknęły z łamów gazet.

Nasz gość wyciągnął drżącą rękę i podniósł „Daily Telegraph”, wciąż leżący na kolanach Holmesa.

- Gdyby przeczytał pan ten dziennik, od razu wiedziałby pan, z czym przychodzę. Zdawało mi się, że moje nieszczęście jest na ustach wszystkich. - Przewrócił strony gazety w poszukiwaniu środkowej. - Oto artykuł, który, za pana pozwoleniem, chciałbym odczytać. Proszę posłuchać, panie Holmes. Nagłówek brzmi: „Tajemnicza sprawa w Lower Norwood. Zniknięcie znanego przedsiębiorcy budowlanego. Podejrzenie o morderstwo i podpalenie. Ślad prowadzi do sprawcy”. Mowa o tropie, którym już podąża policja, panie Holmes, i wiem, że niechybnie doprowadzi on do mnie. Byłem śledzony od stacji London Bridge, i jestem pewien, że czekają tylko na nakaz aresztowania. To złamie serce mojej matce, złamie jej serce! - Był przerażony, kiwał się w tył i w przód na krześle.

Przyjrzałem się z zainteresowaniem mężczyźnie oskarżonemu o popełnienie krwawej zbrodni. Miał włosy koloru lnu i przystojną, choć zmęczoną, gładko wygoloną twarz o przestraszonych niebieskich oczach; opuszczone kąciki ust wskazywały na pewną rozwiązłość. Miał może dwadzieścia siedem lat i strój oraz postawę dżentelmena. Z kieszeni jego lekkiego letniego płaszcza wystawał plik dokumentów mogący sugerować wykonywany przez niego zawód prawnika.

- Musimy zatem dobrze wykorzystać czas, który nam pozostał - stwierdził Holmes. -Watsonie, czy byłbyś tak dobry, wziął tę gazetę i przeczytał odpowiedni ustęp?

Pod sensacyjnym nagłówkiem, który zacytował nasz klient, znajdowała się następująca sugestywna opowieść:

Wczoraj w późnych godzinach nocnych lub dziś wczesnym rankiem w Lower Norwood doszło do incydentu, który może, niestety, wiązać się z poważnym przestępstwem. Pan Jonas Oldacre jest znanym mieszkańcem tego przedmieścia i od wielu lat pracował tam jako przedsiębiorca budowlany. Jest kawalerem, ma pięćdziesiąt dwa lata, mieszka w Deep Dene House, przy skrzyżowaniu ulic Deep Dene z Sydenham. Słynie ze swych ekscentrycznych nawyków, jest tajemniczy i zamknięty w sobie. Kilka lat temu praktycznie wycofał się z prowadzenia interesu, który podobno przyniósł mu znaczny majątek, jednakże na tyłach jego domu nadal znajduje się niewielki skład drewna. Wczoraj około północy wszczęto alarm, gdyż zapalił się jeden ze stosów. Wozy strażackie niezwłocznie przybyły na miejsce, ale suche drewno paliło się tak gwałtownie, że nie udało się ugasić ognia, dopóki nie strawił on całej sterty. Aż do tego momentu całe wydarzenie wyglądało na nieszczęśliwy wypadek, pojawiły się jednak poszlaki świadczące o tym, że popełniono poważne przestępstwo. Nieobecność gospodarza podczas pożaru wywołała zdziwienie, a dalsze poszukiwania wykazały, że mężczyzna zniknął z domu. Podczas oględzin jego pokoju okazało się, że nie spał w swoim łóżku, stojący tam sejf jest otwarty, a wiele ważnych dokumentów poniewiera się po całym pokoju. Znaleziono także ślady walki na śmierć i życie - w pokoju odkryto ślady rozpryśniętej krwi, widniała ona także na rączce dębowej laski. Wiadomo, że pan Jonas Oldacre do późna w nocy przyjmował w swym pokoju gościa, a laskę zidentyfikowano jako należącą do tej właśnie osoby - młodego londyńskiego prawnika nazwiskiem John Hector McFarlane, młodszego wspólnika z kancelarii Graham i McFarlane z Gresham Buildings 426. Policja twierdzi, że posiada dowody co do istnienia wyraźnych motywów zbrodni, a sprawa niewątpliwie będzie miała charakter sensacyjny.

Z OSTATNIEJ CHWILI. Przed oddaniem gazety do druku pojawiły się plotki, że pan John Hector McFarlane został aresztowany pod zarzutem zamordowania pana Jonasa Oldacre. Wiadomo na pewno, że został wydany nakaz aresztowania. Podczas śledztwa prowadzonego w Norwood dokonano nowych niepokojących odkryć. Poza znalezieniem śladów walki w pokoju nieszczęsnego przedsiębiorcy budowlanego ustalono, że przeszklone drzwi jego sypialni (znajdującej się na parterze) były otwarte. Odkryto ślady pozostawione przez ciężki przedmiot wleczony w stronę stosu drewna, a pomiędzy kawałkami węgla drzewnego pozostałego po pożarze znaleziono nadpalone ludzkie szczątki. Wedle teorii policji została popełniona okropna zbrodnia: sprawca zabił ofiarę w jej własnej sypialni, uderzając ją tępym narzędziem, przeszukał dokumenty i zaciągnął ciało na stos drzewa, który następnie podpalił, by ukryć wszelkie ślady zbrodni. Dochodzenie prowadzi doświadczony inspektor Lestrade ze Scotland Yardu, który podąża za poszlakami z właściwą sobie energią i przenikliwością.

Sherlock Holmes wysłuchał tej niezwykłej historii z zamkniętymi oczami i splecionymi dłońmi, stykając opuszki palców.

- Sprawa niewątpliwie posiada pewne interesujące aspekty - stwierdził w charakterystyczny dla siebie ospały sposób. - Panie McFarlane, czy mogę najpierw zapytać, dlaczego pozostaje pan na wolności, skoro dowody wydają się wystarczająco uzasadniać pańskie aresztowanie?

- Panie Holmes, mieszkam z rodzicami w Torrington Lodge w Blackheath, jednak nasze spotkanie z panem Jonasem Oldacre zakończyło się o bardzo późnej porze, więc zatrzymałem się w hotelu w Norwood i stamtąd pojechałem do swej kancelarii. Nie wiedziałem nic o całej sprawie, póki nie znalazłem się w pociągu, gdzie przeczytałem artykuł, którego treść pan przed chwilą wysłuchał. Od razu dostrzegłem, w jak straszliwie niebezpiecznym położeniu się znajduję, i pośpieszyłem do pana, by powierzyć mu tę sprawę. Nie mam wątpliwości, że zostałbym aresztowany, gdybym zjawił się w biurze lub w domu. Od stacji London Bridge śledził mnie jakiś mężczyzna i jestem pewien. Wielkie nieba! Kto to?

Rozległ się dzwonek, a zaraz po nim dały się słyszeć ciężkie kroki na schodach. Chwilę później w drzwiach stanął nasz stary przyjaciel Lestrade. Patrząc mu przez ramię, dostrzegłem stojących w korytarzu umundurowanych funkcjonariuszy.

- Pan John Hector McFarlane? - spytał Lestrade.

Nasz nieszczęsny klient wstał z przygnębionym wyrazem twarzy.

- Aresztuję pana za zabójstwo pana Jonasa Oldacre z Lower Norwood.

McFarlane, zrozpaczony, opadł ponownie na fotel, jak gdyby przywalił go jakiś ciężar.

- Chwileczkę, Lestrade - stwierdził Holmes. - Pół godziny nie zrobi panu żadnej różnicy, a obecny tu dżentelmen miał właśnie opowiedzieć nam o tej niezwykle interesującej sprawie. Może to nam pomóc w jej wyjaśnieniu.

- Nie sądzę, by jej wyjaśnienie miało nastręczyć jakiekolwiek trudności - ponuro odparł Lestrade.

- Mimo wszystko, za pańskim pozwoleniem, bardzo chciałbym posłuchać jego historii.

- Cóż, panie Holmes, trudno mi odmówić panu czegokolwiek, gdyż niejednokrotnie oddawał pan usługi policji; mamy wobec pana w Scotland Yardzie dług wdzięczności -stwierdził inspektor. - Muszę jednak pozostać przy więźniu i uprzedzić, że wszystko, co powie, może zostać wykorzystane jako materiał dowodowy w sprawie przeciw niemu.

- Niczego bardziej nie pragnę - zapewnił nasz klient. - Proszę tylko, by panowie wysłuchali mego szczerego wyznania.

Lestrade spojrzał na zegarek.

- Daję panom pół godziny - stwierdził.

- Wyjaśnię na początek - powiedział McFarlane - że nie znam pana Jonasa Oldacre, chociaż jego nazwisko nie jest mi obce, gdyż wiele lat temu moi rodzice utrzymywali z nim kontakt. Z czasem jednak znajomość się rozluźniła. Byłem więc bardzo zaskoczony, gdy wczoraj około trzeciej po południu człowiek ten wszedł do mego biura.

Jeszcze bardziej zdumiałem się, gdy wyjaśnił mi cel swej wizyty. „Oto mój testament -oznajmił. - Panie McFarlane, chcę, żeby nadał mu pan odpowiednią formę prawną. Posiedzę tu, kiedy będzie pan nad nim pracował”. Zabrałem się za przepisywanie tekstu, i proszę sobie wyobrazić moje zdumienie, gdy przeczytałem, że testator pozostawia mnie z nielicznymi zastrzeżeniami cały swój majątek. Był to dziwny mężczyzna: wyglądem przypominał łasicę i miał białe rzęsy. Kiedy na niego spojrzałem, zauważyłem, że jego przenikliwe szare oczy wpatrują się we mnie z rozbawieniem. Po zapoznaniu się z treścią testamentu nie mogłem uwierzyć w swoje szczęście. Mój klient wyjaśnił, że jest kawalerem, w zasadzie nie ma żyjących krewnych, a jako że znał w młodości mych rodziców i słyszał z wielu źródeł, że jestem bardzo prawym młodym człowiekiem, jest przekonany, iż jego pieniądze trafią w dobre ręce. Testament został sporządzony na niebieskim papierze, podpisany i poświadczony przez mego kancelistę. Te kartki, jak już panom wyjaśniłem, to brudnopis. Pan Jonas Oldacre poinformował mnie następnie, że istnieje wiele dokumentów - aktów dzierżawy i własności nieruchomości, hipotek, świadectw udziałowych i tak dalej - z którymi powinienem się zapoznać. Dodał, że nie zazna spokoju, póki nie doprowadzi tej sprawy do końca, i błagał mnie, bym przyjechał do jego domu w Norwood jeszcze tego samego wieczora, przywiózł ze sobą testament i wszystko uporządkował. „Pamiętaj tylko, chłopcze, ani słowa rodzicom, póki nie dopełnimy wszystkich formalności. Będziemy mieli dla nich małą niespodziankę” - powiedział.

Bardzo nalegał i kazał mi to obiecać, że niczego nie powiem rodzicom. Domyśla się pan zapewne, panie Holmes, że nie byłem skłonny odmówić mu niczego, o co poprosił. Był moim dobroczyńcą, a mym jedynym pragnieniem stało się wypełnianie jego życzeń co do joty. Wysłałem zatem telegram do domu, w którym powiadomiłem, że zajmuję się ważną sprawą i nie wiem, o której wrócę. Pan Oldacre zaproponował spotkanie o dziewiątej na kolacji, gdyż bał się, że nie zdąży wrócić do domu wcześniej. Dotarcie na miejsce nastręczyło mi jednak pewnych trudności; dochodziło wpół do dziesiątej, kiedy wszedłem do jego domu. Zastałem gospodarza.

- Chwileczkę! - przerwał Holmes. - Kto otworzył drzwi?

- Kobieta w średnim wieku, zdaje się, gospodyni.

- Rozumiem, że to ona podała policji pańskie nazwisko?

- Tak - przyznał McFarlane.

- Proszę mówić dalej.

Prawnik otarł pot z czoła i kontynuował swą opowieść.

- Kobieta wprowadziła mnie do salonu, w którym czekała skromna kolacja. Po posiłku pan Jonas Oldacre zaprowadził mnie do swej sypialni, w której stał ciężki sejf.

Otworzył go i wyjął ze środka mnóstwo dokumentów, które wspólnie przejrzeliśmy.

Kiedy skończyliśmy, było już dawno po jedenastej, ale północ jeszcze nie wybiła. Pan Oldacre stwierdził, że nie powinniśmy niepokoić gospodyni, i wypuścił mnie przez oszklone drzwi w swoim pokoju, które cały czas były otwarte.

- Czy roleta została opuszczona? - spytał Holmes.

- Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że jedynie do połowy. Tak, teraz sobie przypominam, że pan Oldacre podciągnął ją, by szerzej otworzyć drzwi. Nie mogłem znaleźć swojej laski, powiedział mi jednak: „Nie szkodzi, chłopcze, mam nadzieję, że będziemy się teraz częściej widywać. Przechowam ją, póki po nią nie wrócisz”. Wyszedłem z pokoju. Sejf był otwarty, a papiery poukładane w stosiki na stole. Było tak późno, że nie miałem jak wrócić do Blackheath, spędziłem więc noc w Anerley Arms i o strasznych wydarzeniach, jakie miały miejsce, dowiedziałem się rano z gazety.

- Czy chciałby pan spytać o coś jeszcze, panie Holmes? - Podczas tej niezwykłej opowieści Lestrade kilka razy uniósł brew.

- Nie przed powrotem z Blackheath.

- Chyba z Norwood - poprawił go policjant.

- Ach tak, o to właśnie mi chodziło - stwierdził Holmes z enigmatycznym uśmiechem. Lestrade wiedział z doświadczenia potwierdzonego większą liczbą dochodzeń niż byłby to skłonny przyznać, że umysł mego przyjaciela jest w stanie przejrzeć sprawy dla niego niezrozumiałe. Zobaczyłem, że inspektor z zaciekawieniem przyglądał się Holmesowi.

- Chciałbym zamienić teraz z panem kilka słów, panie Holmes - powiedział. - Panie McFarlane, za drzwiami stoi dwóch posterunkowych, a na dole czeka powóz.

- Udręczony młody człowiek wstał, rzucił nam ostatnie błagalne spojrzenie i wyszedł z pokoju. Funkcjonariusze zaprowadzili go do dorożki, a Lestrade pozostał z nami.

Holmes wziął do ręki kartki zawierające brudnopis testamentu i zaczął się im przyglądać z wielkim zainteresowaniem.

- Ten dokument budzi pewne wątpliwości, prawda, Lestrade? - spytał, podając kartki

policjantowi.

Ten spojrzał na nie, zmieszany.

- Zdołałem odczytać kilka pierwszych linijek, później kilka następnych znajdujących się w połowie drugiej strony i jedną czy dwie linijki na końcu. Są one nie mniej czytelne niż druk -stwierdził - ale pismo pomiędzy nimi jest bardzo niewyraźne, a w trzech miejscach w ogóle nie jestem w stanie go odcyfrować.

- Co pan z tego wnosi?

- A pan?

- Że kartki zapisano w pociągu. Wyraźne linijki powstały podczas postojów, niewyraźne podczas jazdy, nieczytelne zaś - podczas przejeżdżania przez zwrotnice. Ekspert niezwłocznie orzekłby, że testament powstał na linii podmiejskiej, gdyż nigdzie poza najbliższym otoczeniem wielkich miast stacje nie leżą tak blisko siebie. Przyjmując, że spisywanie ostatniej woli zajęło całą podróż, można stwierdzić, że autor jechał ekspresem, który zatrzymywał się tylko raz pomiędzy stacjami Norwood i London Bridge.

Lestrade wybuchnął śmiechem.

- Panie Holmes, nie nadążam za panem, kiedy zaczyna pan snuć swoje teorie - stwierdził. - Jak to się ma do sprawy?

- Do pewnego stopnia potwierdza opowieść młodego człowieka, świadczy bowiem o tym, że Jonas Oldacre spisał testament wczoraj podczas podróży. Czyż to nie dziwne, że tak istotny dokument powstał w tak przypadkowy sposób? Oznacza to, że mężczyzna nie przywiązywał do swej ostatniej woli wielkiej wagi. Gdyby ktoś chciał spisać testament, który nigdy nie ma zyskać mocy prawnej, zrobiłby to właśnie w ten sposób.

- Cóż, tym samym podpisał na siebie wyrok śmierci - stwierdził Lestrade.

- Tak pan sądzi?

- A pan nie?

- To całkiem możliwe, jednak sprawa nie jest dla mnie jeszcze do końca jasna.

- Nie jest jasna? Chyba nie mogłaby być jaśniejsza! Mamy tu młodego człowieka, który nagle dowiaduje się, że po śmierci pewnego starca odziedziczy fortunę. Co zatem robi? Nic nikomu nie mówiąc, udaje się w nocy pod jakimś pretekstem do klienta. Czeka, aż jedyna poza gospodarzem mieszkanka domu zaśnie, a później, będąc sam ze swym dobroczyńcą w sypialni, morduje go, pali ciało na stosie drewna i udaje się do leżącego nieopodal hotelu. Plamy krwi

znalezione w pokoju i na lasce są bardzo niewielkie.

Być może wydawało mu się, że popełnił zbrodnię bezkrwawo i liczył na to, że spalenie ciała ukryje wszystkie ślady morderstwa, ślady, które siłą rzeczy wskazałyby na niego.

Czy to nie oczywiste?

- Zacny Lestrade, uderza mnie fakt, że jest to nieco zbyt oczywiste - stwierdził Holmes. -Bujna wyobraźnia nie jest pańską najmocniejszą stroną, ale gdyby mógł pan na chwilę postawić się na miejscu tego młodego człowieka, czy wybrałby pan pierwszą noc po sporządzeniu testamentu na popełnienie zbrodni? Czy nie wydawałoby się panu niebezpieczne tworzenie tak bliskiego związku pomiędzy tymi dwoma wydarzeniami?

Poza tym, czy zabiłby pan akurat wtedy, kiedy wiadomo było, że jest pan w domu, gdyż wpuściła pana służąca? Czy zadałby wreszcie pan sobie tak wiele trudu, by ukryć ciało, a pozostawił swoją laskę na miejscu zbrodni, która potwierdzałaby pana winę? Przyzna pan, Lestrade, że wszystko to jest bardzo mało prawdopodobne.

- Jeśli chodzi o laskę, panie Holmes, wie pan równie dobrze jak ja, że przestępcy, działając w stanie wzburzenia, często robią rzeczy, których trzeźwo myślący człowiek by nie zrobił. Bardzo możliwe, że sprawca bał się wrócić do pokoju. Niech mi pan poda inną teorię, która pasowałaby do faktów.

- Bez trudu mógłbym ich stworzyć z pół tuzina - stwierdził Holmes. - Oto, na przykład, teza możliwa, a nawet prawdopodobna. Dam ją panu w prezencie. Starszy człowiek pokazuje dokumenty, które niewątpliwie mają wielką wartość. Przechodzący włóczęga widzi je przez okno, gdyż roleta jest opuszczona jedynie do połowy, zakrada się do pokoju po wyjściu prawnika, chwyta laskę, którą dostrzega w pokoju, zabija pana Oldacre i odchodzi, podpalając stos drewna i ciało.

- Po co włóczęga miałby spalić ciało?

- Skoro już o tym mowa, dlaczego miałby to robić McFarlane?

- Aby pozbyć się dowodów.

- Być może włóczęga chciał ukryć, że w ogóle doszło do popełnienia zbrodni.

- A dlaczego niczego nie zabrał?

- Dokumenty nie były łatwe do zbycia.

Lestrade potrząsnął głową, wydawało mi się jednak, że uczynił to w sposób mniej pewny niż wcześniej.

- Cóż, panie Holmes, może pan szukać swego włóczęgi, ale póki go pan nie znajdzie, zatrzymamy podejrzanego. Czas pokaże, kto z nas ma rację. Proszę jednak zwrócić uwagę na jeden fakt: z tego, co wiemy, nie brakuje żadnych dokumentów, a nasz podejrzany jest jedyną osobą na świecie, która nie miała powodu, by je zabierać, i tak trafiłyby do niego jako do prawowitego spadkobiercy.

Mój przyjaciel wydawał się głęboko poruszony tą uwagą.

- Nie zamierzam zaprzeczać, że część dowodów bardzo silnie przemawia za pańską teorią - przyznał. - Chciałem jedynie zauważyć, że istnieją inne możliwości. Jak pan powiedział, czas pokaże. Życzę dobrego dnia i zapowiadam, że zamierzam wstąpić dziś do Norwood, by zbadać postępy w sprawie.

Po wyjściu detektywa Holmes podniósł się z fotela i przystąpił do wykonywania codziennych porannych czynności z energią człowieka, który ma przed sobą przyjemne zajęcie.

- Na początek, Watsonie - powiedział, szybko wdziewając surdut - udam się, jak zapowiedziałem, do Blackheath.

- A czemu nie do Norwood?

- W tej sprawie jedno niezwykłe wydarzenie nastąpiło tuż po innym. Policjanci popełnili błąd, skupiając swą uwagę jedynie na drugim z nich, gdyż to ono nosi znamiona przestępstwa. Dla mnie jest jednak oczywiste, że logiczne podejście do sprawy wymaga wyjaśnienia tak nagłego i osobliwego sporządzenia testamentu na rzecz tak nieoczekiwanego spadkobiercy. Być może ułatwi to rozwikłanie dalszej części zagadki. Mój drogi, nie sądzę, byś mógł mi pomóc. Nie grozi mi raczej niebezpieczeństwo, w przeciwnym razie na pewno bym cię ze sobą zabrał. Mam nadzieję, że kiedy spotkamy się wieczorem, będę mógł ci powiedzieć, że udało mi się zdziałać coś dla tego nieszczęsnego młodzika, który błagał mnie o pomoc.

Mój przyjaciel wrócił do domu późno i jedno spojrzenie na jego pełną zmęczenia i niepokoju twarz wystarczyło mi, by stwierdzić, że wielkie nadzieje, z jakimi wyruszał w drogę, spełzły na niczym. Holmes przez godzinę grał na skrzypcach, by ukoić wzburzone nerwy, potem odłożył instrument i ze szczegółami opowiedział mi o swych dzisiejszych poczynaniach.

- Wszystko idzie źle, Watsonie, tak źle, jak to tylko możliwe. Przed Lestradem robiłem dobrą minę do złej gry, ale na mój honor, zdaje się, że tym razem to on jest na właściwym tropie, a my gonimy w piętkę. Instynkt mówi mi co innego, fakty świadczą o czymś innym, a obawiam się, że brytyjscy przysięgli nie rozwinęli jeszcze swej inteligencji na tyle, by dać mym teoriom pierwszeństwo nad faktami, które przedstawi Lestrade.

- Czy byłeś w Blackheath?

- Tak, Watsonie, pojechałem tam i bardzo szybko przekonałem się, że nieodżałowany Oldacre był nie lada łajdakiem. Ojciec pojechał do syna, matkę zastałem w domu, ta drobna, delikatna niebieskooka osóbka aż trzęsła się ze strachu i oburzenia. Rzecz jasna, nie chciała nawet słyszeć o winie młodzieńca, a ponadto nie wyraziła ani zdziwienia, ani żalu z powodu tego, co spotkało pana Oldacre. Wręcz przeciwnie, mówiła o nim z taką goryczą, że nieświadomie potwierdzała argumenty policji. Gdyby jej syn usłyszał, jak wypowiada się

0 tym mężczyźnie, dałoby mu to powód do nienawiści i przemocy.

„On bardziej przypominał złośliwą, przebiegłą małpę niż istotę ludzką - stwierdziła. -Był taki zawsze, od młodości”. „Czy znała pani go już wtedy?”. „Tak, znałam go dobrze, był jednym z moich adoratorów. Dzięki Bogu, miałam dość rozsądku, by odrzucić jego awanse

1 wyjść za lepszego, choć mniej zamożnego, człowieka. Byłam z nim nawet zaręczona, panie Holmes, ale gdy usłyszałam szokującą opowieść o tym, jak wpuścił kota do ptaszarni, jego okrucieństwo tak mnie przeraziło, że nie chciałam mieć z nim w ogóle do czynienia”. Przetrząsnęła biurko i wyjęła fotografię kobiety, ohydnie oszpeconą i pociętą nożem. „To moje zdjęcie - powiedziała. - Przysłał mi je wraz ze swym przekleństwem w dniu mego ślubu”. „Cóż - stwierdziłem - zdaje się, że już pani wybaczył, skoro zapisał pani synowi cały swój majątek”. „Ani mój syn, ani ja nie chcemy niczego od Jonasa Oldacre, ani za jego życia, ani po śmierci! -krzyknęła, wzburzona. - Bóg istnieje, panie Holmes. Najpierw pokarał tego niegodziwego człowieka, a później, w odpowiednim czasie, wykaże, że mój syn nie ma na rękach jego krwi”. Podążałem kilkoma tropami, ale nie natrafiłem na nic, co mogłoby poprzeć naszą hipotezę, odkryłem natomiast kilka faktów, które jej przeczyły. W końcu dałem za wygraną i pojechałem do Norwood. Dom Deep Dene House, w którym popełniono przestępstwo, to duża nowoczesna willa z czerwonej cegły, położona w głębi posiadłości. Przed budynkiem rozciąga się trawnik, na którym rosną krzewy wawrzynu. Po prawej stronie, w pewnej odległości od drogi, znajduje się skład drewna, w którym doszło do pożaru. Narysowałem ogólny plan domu na okładce notatnika. Okno po lewej znajduje się w pokoju Oldacre’a. Można zajrzeć do niego z drogi. To jedyny fakt, który nie świadczy przeciwko McFarlane’owi. Lestrade’a nie było, ale jego najwyższy rangą policjant czynił honory domu. Właśnie odkryli cenną poszlakę. Spędzili cały ranek, przeszukując popioły, pozostałe po spalonym stosie drewna; poza zwęglonymi resztkami ciała znaleźli kilka odbarwionych metalowych krążków. Uważnie je obejrzałem: nie ulegało wątpliwości, że są to guziki od spodni. Udało mi się nawet dostrzec, że na jednym z nich widnieje nazwisko Hyams, tak nazywał się krawiec Oldacre’a. Później bardzo uważnie przeszukałem trawnik, ale nie znalazłem żadnych śladów, bo przez panującą suszę ziemia była twarda jak kamień. Nie udało mi się ustalić niczego poza tym, że ciało lub jakiś inny duży przedmiot zostały przeciągnięte przez niski ligustrowy żywopłot, który rósł wzdłuż składu drewna. Wszystko to, rzecz jasna, pasuje do oficjalnej teorii. Czołgałem się po trawniku w gorącym sierpniowym słońcu; po godzinie podniosłem się z kolan, nie dowiedziawszy się niczego. Zawiedziony, poszedłem do sypialni, by tam dokonać oględzin. Plamy krwi były niewielkie (znalazłem zaledwie smugi i przebarwienia), ale niewątpliwie świeże. Laskę już zabrali, ale na niej również nie było wyraźnych śladów. Nie ulega wątpliwości, że laska należy do naszego klienta. On sam to przyznał. Na dywanie widniały tylko ślady stóp obu mężczyzn, nie było żadnych innych, co również świadczy na niekorzyść naszego prawnika. Policja zdobywała więc kolejne punkty, a my nadal byliśmy w kropce. Zobaczyłem tylko jeden niewielki promyczek nadziei. Przejrzałem papiery z sejfu, większa część jego zawartości została wyjęta i rozłożona na stole. Dokumenty znajdowały się w zalakowanych kopertach. Jedną lub dwie z nich otworzyli policjanci. O ile mogłem to ocenić, te papiery nie przedstawiały wielkiej wartości, a wyciągi z konta bankowego bynajmniej nie wskazywały na to, że pan Oldacre był człowiekiem zamożnym. Wydało mi się jednak, że części papierów brakuje. Znalazłem odwołania do aktów notarialnych - być może bardziej wartościowych - których nie było. Rzecz jasna, gdyby udało nam się to udowodnić, argument Lestrade’a obróciłby się przeciwko niemu, któż bowiem kradłby coś, co miał niebawem odziedziczyć? Wreszcie, po otwarciu wszystkich kopert, w których nie natrafiłem na żaden trop, postanowiłem spróbować szczęścia w rozmowie z gospodynią, panią Lexington, drobną śniadą małomówną kobietą o podejrzliwych oczach, którymi wciąż strzelała na boki. Jestem przekonany, że gdyby chciała, mogłaby nam coś powiedzieć, milczała jednak jak grób. Owszem, wpuściła pana McFarlane do domu o wpół do dziesiątej. Żałuje, że nie uschła jej ręka, nim zdążyła to zrobić. Położyła się spać o wpół do jedenastej. Jej pokój znajduje się na drugim końcu domu, więc nie słyszała niczego, co wtedy zaszło. Pan McFarlane nie zabrał kapelusza, ona zaś obudziła się dopiero, kiedy wszczęto alarm z powodu pożaru. Jej biedny ukochany pan z pewnością padł ofiarą morderstwa. Czy miał wrogów? Każdy ich ma, jednak pan Oldacre trzymał się na uboczu, a jeżeli spotykał się z innymi, to jedynie w interesach. Widziała guziki

i była przekonana, że pochodzą z ubrań, które zmarły miał na sobie poprzedniego wieczora.

Drewno ułożone w stos było bardzo suche, gdyż nie padało od miesiąca. Paliło się jak hubka, a kiedy dotarła na miejsce, nie było już widać nic prócz płomieni. Podobnie jak strażacy poczuła dobiegający z ognia swąd palonego ciała. Nie wie nic o papierach ani o prywatnych sprawach pana Oldacre. Oto, mój drogi Watsonie, sprawozdanie z porażki. A jednak. a jednak. - zacisnął ręce z emocji - wiem, że to nie wszystko. Czuję to w kościach. Coś nie wyszło jeszcze na jaw, i gospodyni o tym wie. Nadąsana, patrzyła na mnie wyzywająco, jakby strzegła mrocznej tajemnicy. Nie ma sensu więcej o tym mówić, Watsonie, ale jeśli nie pomoże nam szczęśliwy traf, obawiam się, że sprawa zniknięcia przedsiębiorcy budowlanego z Norwood nie trafi do kroniki naszych sukcesów, z którą wcześniej czy później będą musieli uporać się wytrwali czytelnicy.

- Sam wygląd McFarlane’a zdołałby z pewnością przekonać każdą ławę przysięgłych -stwierdziłem.

- To niepewny argument, mój drogi Watsonie. Czy pamiętasz tego straszliwego mordercę, Berta Stevensa, który chciał, byśmy doprowadzili do jego uniewinnienia w roku 1887? Czy kiedykolwiek widziałeś młodzieńca wyglądającego równie niewinnie, jakby właśnie wrócił ze szkółki niedzielnej?

- To fakt.

- Jeśli nie uda nam się stworzyć alternatywnej teorii, ten człowiek będzie zgubiony. Trudno wskazać błąd w stawianych przeciwko niemu argumentach, a im dalej postępuje śledztwo, tym stają się one mocniejsze. Choć, nawiasem mówiąc, znalazłem w papierach coś osobliwego, co może posłużyć nam za punkt wyjścia dla dalszych działań. Przeglądając wyciągi bankowe, odkryłem, że skromny stan konta wynikał przede wszystkim ze spieniężenia czeków na duże sumy, wystawionych w ciągu ostatniego roku na niejakiego Corneliusa. Przyznaję, że zaciekawiło mnie, kim może być ów człowiek, z którym emerytowany przedsiębiorca dokonywał tak kosztownych transakcji. Czy to możliwe, że brał udział w całej sprawie? Być może jest maklerem, nie znaleźliśmy jednak akcji, które odpowiadałyby wypłaconym kwotom. Ze względu na brak innych tropów, muszę wypytać w banku o dżentelmena, który spieniężył te czeki. Obawiam się jednak, mój drogi, że nasza sprawa znajdzie haniebny koniec: Lestrade powiesi naszego klienta, a Scotland Yard uzna to za swój sukces.

Nie wiem, czy Sherlock Holmes w ogóle spał tej nocy; kiedy zszedłem na dół na śniadanie, zauważyłem, że był blady i znękany, a jego jasne oczy wydawały się jeszcze bledsze, kontrastując z ciemnymi kręgami pod oczami. Dywan wokół fotela był pokryty niedopałkami papierosów i pierwszymi wydaniami porannych gazet, a na stole leżał otwarty telegram.

- Co o tym sądzisz, Watsonie? - spytał, rzucając mi arkusz papieru.

Telegram, nadany w Norwood, brzmiał następująco:

Pojawiły się nowe istotne dowody. Wina McFarlane ’a dowiedziona ponad wszelką wątpliwość. Doradzam zakończenie śledztwa. LESTRADE.

- To brzmi poważnie - stwierdziłem.

- To przechwałki zwycięskiego inspektora - odparł Holmes z gorzkim uśmiechem -a jednak za wcześnie chyba kłaść krzyżyk na tej sprawie. Nowe istotne dowody to przecież obosieczna broń, która może zadać cios z innej strony niż ta, z której spodziewa się tego Lestrade. Zjedz śniadanie, Watsonie, a później pójdziemy i zobaczymy, co da się jeszcze zrobić. Czuję, że będę dziś potrzebował twego towarzystwa i moralnego wsparcia.

Mój przyjaciel nic nie zjadł; jedną z jego osobliwych cech była ta, że w chwilach wielkiego wzburzenia nie przyjmował żadnych pokarmów. Zdarzały się przypadki, gdy czerpał ze swej niezwykłej siły, dopóki nie zemdlał z niedożywienia.

- W tej chwili nie mogę zużywać fizycznej i psychicznej energii na trawienie -odpowiadał na moje lekarskie kazania. Nie byłem więc zdziwiony, że tego ranka wyruszył ze mną do Norwood, pozostawiwszy na stole nietknięty posiłek. Wokół Deep Dene House, który okazał się podmiejską willą, dokładnie taką, jak sobie wyobrażałem, wciąż kłębił się tłum gapiów. W bramie stał Lestrade, który wyszedł nam na spotkanie, pokraśniały z dumy po odniesionym zwycięstwie i rozkoszujący się swym triumfem.

- I jak, panie Holmes, czy dowiódł pan już, że byliśmy w błędzie? Znalazł pan swojego włóczęgę? - wykrzyknął.

- Nie rozstrzygnąłem jeszcze tej sprawy - odparł mój towarzysz.

- My zaś rozstrzygnęliśmy ją jeszcze wczoraj, i jak się okazało, prawidłowo, musi pan zatem przyznać, panie Holmes, że tym razem udało nam się go wyprzedzić.

- Niewątpliwie wygląda pan tak, jakby stało się coś niebywałego - stwierdził Holmes.

Lestrade zaśmiał się głośno.

- Nie lubi pan przegrywać, podobnie jak wszyscy - orzekł. - Nie sposób jednak zawsze wygrywać, prawda doktorze Watson? Chodźcie za mną, panowie, a sądzę, że uda mi się przekonać was, że to John McFarlane popełnił przestępstwo.

Policjant poprowadził nas korytarzem do znajdującego się za nim ciemnego holu.

- To tu przyszedł młody McFarlane, by odzyskać swój kapelusz po popełnieniu zbrodni -wyjaśnił. - A teraz popatrzcie na to. - Dramatycznym ruchem zapalił zapałkę, w której świetle ukazała się plama krwi widniejąca na bielonej wapnem ścianie. Był to wyraźny odcisk kciuka.

- Proszę obejrzeć go przez szkło powiększające, panie Holmes.

- To właśnie robię.

- Jest pan świadom, że nie ma dwóch identycznych odcisków palców?

- Słyszałem o tym.

- Proszę zatem porównać ten ślad z woskowym odlewem prawego kciuka pana McFarlane, który kazałem wykonać dziś rano.

Kiedy umieścił odcisk w wosku obok krwawego śladu, nie trzeba było szkła powiększającego, by stwierdzić, że niewątpliwie są to ślady tego samego kciuka. Byłem pewien, że nie ma już ratunku dla naszego nieszczęsnego klienta.

- To ostateczny dowód - stwierdził Lestrade.

- Ostateczny - niechcący powtórzyłem za nim.

- Owszem, ostateczny - potwierdził Holmes.

Ton, jakim to powiedział, przykuł moją uwagę i spowodował, że odwróciłem się, by na niego spojrzeć. W twarzy mego przyjaciela zaszła niezwykła zmiana - biła od niej radość, a oczy błyszczały jak gwiazdy. Wydawało mi się, że czyni rozpaczliwe wysiłki, by powstrzymać wybuch gromkiego śmiechu.

- A niech to, a niech to! - powiedział w końcu. - Kto by pomyślał? To jednak prawda, że pozory często mylą. A wyglądał na takiego miłego młodzieńca! To lekcja dla nas, by nie ufać zbyt łatwo swemu osądowi, prawda, panie Lestrade?

- Owszem, niektórzy z nas bywają zbyt zadufani w sobie, panie Holmes - odparł inspektor. Jego bezczelność była nie do zniesienia, ale trudno było go za to winić.

- Cóż za niezwykłe zrządzenie losu, że ten młody człowiek przycisnął swój prawy kciuk do ściany, zdejmując z kołka kapelusz. A jeśli głębiej się nad tym zastanowić, jakże naturalne jest takie zachowanie! - Holmes był na pozór spokojny, ale wiedziałem, że mówiąc, cały drżał od tłumionego podniecenia.

- A przy okazji, panie Lestrade, kto dokonał tego niezwykłego odkrycia?

- To gospodyni, pani Lexington, zwróciła na nie uwagę posterunkowego, który pełnił tu służbę w nocy.

- Gdzie on przebywał?

- Strzegł sypialni, w której zostało popełnione przestępstwo, by upewnić się, że nikt niczego tam nie tknie.

- Ale czemu policja nie zauważyła tego znaku wczoraj?

- Nie widzieliśmy powodu, by dokonać uważnych oględzin holu. Poza tym, jak pan widzi, ślad nie znajduje się w szczególnie widocznym miejscu.

- To prawda. Jak sądzę, nie ma wątpliwości, że ślad znajdował się tu również wczoraj?

Lestrade spojrzał na Holmesa jak na szaleńca. Przyznaję, że sam byłem zaskoczony

zarówno dobrym humorem mego przyjaciela, jak i jego osobliwymi spostrzeżeniami.

- Czy sądzi pan, że McFarlane uciekł z więzienia w środku nocy, by dodatkowo wzmocnić obciążające go dowody? - spytał Lestrade. - Każdy ekspert na tym świecie przyzna, że to odcisk jego kciuka.

- Nie ma co do tego żadnych wątpliwości.

- I to wystarczy - stwierdził inspektor. - Panie Holmes, jestem człowiekiem praktycznym i po zebraniu dowodów wyciągam z nich wnioski. Jeśli nie ma pan nic do dodania, przejdę teraz do salonu, by napisać stosowny raport.

Holmes odzyskał panowanie nad sobą, choć wciąż dostrzegałem w jego twarzy ślady rozbawienia.

- Doprawdy, to bardzo smutne odkrycie, Watsonie - stwierdził. - A jednak jest w nim coś, co niesie ze sobą nadzieję dla naszego klienta.

- Miło mi to słyszeć - stwierdziłem szczerze. - Bałem się, że sprawa jest przegrana.

- Nie posunąłbym się do takiego stwierdzenia, drogi Watsonie. W gruncie rzeczy dowód, do którego nasz przyjaciel inspektor przywiązuje tak wielką wagę, ma bardzo poważny mankament.

- Jaki, Holmesie?

- Wiem z pewnością, że śladu nie było w holu wczoraj, kiedy go oglądałem. A teraz, Watsonie, przejdźmy się w słońcu.

Oszołomiony, ale z sercem na nowo przepełnionym nadzieją, towarzyszyłem memu przyjacielowi w spacerze po ogrodzie. Holmes podszedł po kolei do każdej ze ścian domu i bardzo uważnie obejrzał. Później wrócił do środka i zbadał cały budynek od piwnicy aż po strych. Większość pokoi nie była umeblowana, ale Holmes dokonał drobiazgowych oględzin wszystkich pomieszczeń. Wreszcie w korytarzu na najwyższym piętrze, który łączył ze sobą trzy niezamieszkałe sypialnie, znów zadygotał z radości.

- To doprawdy niezwykła sprawa, Watsonie - stwierdził. - Sądzę, że nadszedł czas, byśmy wtajemniczyli we wszystko naszego przyjaciela Lestrade’a. Zabawił się naszym kosztem i być może uda nam się odpłacić mu pięknym za nadobne, jeśli okaże się, że to ja rozwikłałem zagadkę. Tak, tak, myślę, że wiem, jak się do tego zabrać.

Inspektor Scotland Yardu wciąż siedział w salonie, zajęty pisaniem, kiedy Holmes mu przerwał.

- Rozumiem, że pisze pan raport z tej sprawy - stwierdził.

- Owszem.

- Nie sądzi pan, że nieco zbyt wcześnie na to? Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zebrane przez pana dowody nie są kompletne.

Lestrade zbyt dobrze znał mego przyjaciela, by zlekceważyć jego słowa. Odłożył pióro i spojrzał na niego z zaciekawieniem.

- Co pan ma na myśli, panie Holmes?

- Jedynie to, że jest jeszcze jeden istotny świadek, którego pan nie przesłuchał.

- Czy może pan go wezwać?

- Tak sądzę.

- Proszę więc to zrobić.

- Postaram się. Iloma funkcjonariuszami pan dysponuje?

- Trzech natychmiast przybiegnie na moje wezwanie.

- Znakomicie! - stwierdził Holmes. - Czy są to potężni zwinni ludzie o mocnych głosach?

- Nie mam co do tego wątpliwości, nie rozumiem jednak, co mają do rzeczy ich głosy.

- Być może uda mi się wyjaśnić panu tę i kilka innych spraw - stwierdził mój towarzysz. - Proszę wezwać swoich ludzi, a postaram się to zrobić.

Pięć minut później w holu zebrało się trzech policjantów.

- W szopie znajdą panowie mnóstwo słomy - powiedział Holmes. - Proszę, by przynieśli panowie do domu dwie wiązki. Sądzę, że odegra to wielką rolę w przesłuchaniu świadka, którego chcę wezwać. Dziękuję bardzo. Watsonie, zdaje się, że masz w kieszeni zapałki. A teraz proszę, by wszyscy panowie towarzyszyli mi na najwyższe piętro.

Jak już wspomniałem, biegł tamtędy długi korytarz, na który wychodziły drzwi trzech pustych sypialni. Holmes zaprowadził nas wszystkich na jeden jego koniec. Posterunkowi szczerzyli zęby w uśmiechu, a Lestrade wpatrywał się w mojego przyjaciela na przemian ze zdumieniem, wyczekiwaniem i kpiną. Holmes stanął przed nami z miną magika wykonującego sztuczkę.

- Czy mógłby pan posłać jednego ze swych ludzi po dwa wiadra wody? Proszę położyć słomę na podłodze w tym miejscu, tak, by nie dotykała żadnej ze ścian. Sądzę, że teraz jesteśmy gotowi.

Twarz Lestrade’a poczerwieniała z gniewu.

- W co się pan z nami bawi, panie Holmes? - spytał. - Jeśli coś pan wie, z pewnością może nam pan to powiedzieć bez tego całego przedstawienia.

- Zapewniam pana, zacny Lestrade, że mam znakomity powód, by robić to, co robię. Być może pamięta pan, jak strofował mnie kilka godzin temu, kiedy wydawało się, że to pan będzie górą, więc proszę nie odmawiać mi teraz prawa do odrobiny pompatyczności. Watsonie, czy mogę prosić, byś otworzył okno, a później przyłożył zapałkę do wiązki słomy?

Zrobiłem, o co prosił. Pchane strumieniem powietrza kłęby siwego dymu rozpełzły się po korytarzu, a sucha słoma trzeszczała i strzelała płomieniami.

- A teraz zobaczymy, czy uda się znaleźć pańskiego świadka, Lestrade. Czy mogę prosić, by panowie krzyknęli wszyscy razem: „Pali się!”? Na mój znak: raz, dwa, trzy.

- Pali się! - wrzasnęliśmy jednym głosem.

- Dziękuję. Proszę powtórzyć okrzyk.

- Pali się!

- I ostatni raz, panowie, wszyscy razem.

- Pali się! - ten krzyk musiał dotrzeć aż do Norwood.

Nim przebrzmiał, stało się coś niezwykłego. Na końcu korytarza, w ścianie, otworzyły się ukryte dotychczas drzwi, o których istnieniu nikt nie podejrzewał, a zza nich, niczym królik ze swej nory, wyskoczył mały zasuszony człowieczek.

- Kapitalnie! - stwierdził spokojnie Holmes. - Watsonie, wylej na słomę wiadro wody.

Tyle starczy. Lestrade, proszę pozwolić, że przedstawię panu najważniejszego, nie przesłuchanego dotąd świadka, pana Jonasa Oldacre.

Detektyw wpatrywał się w nowo przybyłego w niemym zdumieniu, mężczyzna zaś mrugał, oślepiony przez jaskrawe światło oświetlające korytarz, i wpatrywał się w nas i w tlący się ogień. Miał odrażającą twarz - chytrą, okrutną i złośliwą, o rozbieganych, jasnoszarych oczach i białych rzęsach.

- O co tu chodzi? - spytał w końcu inspektor. - Co pan tu robił przez cały ten czas, hę?

Oldacre zaśmiał się nerwowo, cofając się przed wściekłą zaczerwieniona twarzą

rozeźlonego detektywa.

- Nic złego.

- Nic złego? Zrobił pan, co w pańskiej mocy, by niewinny człowiek trafił na szubienicę. Gdyby nie obecny tu dżentelmen, być może by się to panu udało.

Odrażająca kreatura zaczęła skomleć:

- Ależ proszę pana, to był tylko dowcip!

- Ach tak? Dowcip? Obiecuję, że niedługo przestanie się pan śmiać. Zabierzcie go stąd i trzymajcie w salonie, dopóki nie przyjdę. Panie Holmes - ciągnął, kiedy policjanci wyprowadzili więźnia - nie mogłem powiedzieć tego w obecności swoich ludzi, ale przyznam przy doktorze Watsonie, że to pańskie największe dotychczasowe osiągnięcie, chociaż nie mam pojęcia, jak pan tego dokonał. Ocalił pan życie niewinnego człowieka i zapobiegł wybuchowi poważnego skandalu, który zrujnowałby moją reputację w policji.

Holmes uśmiechnął się i poklepał Lestrade’a po ramieniu.

- Szanowny panie, pańska reputacja nie dozna uszczerbku, wręcz przeciwnie: znacznie zyska. Proszę wprowadzić jedynie kilka poprawek w swym raporcie, a pańscy przełożeni zobaczą, że z inspektorem Lestradem trzeba się liczyć.

- Nie chce pan, by pojawiło się tam pańskie nazwisko?

- W żadnym razie. Dla mnie nagrodą jest sama praca. Być może kiedyś zdobędę należne mi uznanie, jeśli ponownie pozwolę memu gorliwemu kronikarzowi przelać nasze przygody na papier, prawda, Watsonie? A teraz zobaczmy, gdzie ukrywał się ten szczur.

Sześć stóp przed końcem korytarza postawiono ściankę z listewek i gipsu ze zmyślnie zamaskowanymi drzwiczkami. Od wewnątrz oświetlały ją szpary pod okapem, znajdowało się w niej także kilka mebli, zapasy jedzenia i wody oraz książki i papiery.

- Oto zaleta bycia budowlańcem - stwierdził Holmes, kiedy stamtąd wyszliśmy. - Ten człowiek zdołał stworzyć dla siebie kryjówkę bez pomocy żadnego wspólnika poza oczywiście, jego nieocenioną gospodynią, którą także radzę się panu zająć, Lestrade.

- Postąpię zgodnie z pańską sugestią. Ale jak pan odkrył to miejsce, panie Holmes?

- Uznałem, że ten człowiek ukrył się gdzieś w domu. Kiedy zauważyłem, że jeden z korytarzy jest o sześć stóp krótszy od przebiegającego poniżej, stało się dla mnie jasne, gdzie należy go szukać. Pomyślałem, że nie zdoła wysiedzieć tam spokojnie, kiedy usłyszy, że wybuchł pożar. Rzecz jasna, mogliśmy wtargnąć do środka i go aresztować, uznałem jednak, że zabawniej będzie zmusić go, by sam się ujawnił. Poza tym, Lestrade, należał mi się rewanż za pańskie poranne uwagi.

- Cóż, niewątpliwie wyrównał pan ze mną rachunki. Ale skąd wiedział pan, że Oldacre przebywa w domu?

- Dzięki odciskowi kciuka, Lestrade. Stwierdził pan, że to ostateczny dowód, i istotnie tak było, lecz w zupełnie innym sensie. Wiedziałem, że śladu nie było w tym miejscu dzień wcześniej. Jak być może pan zauważył, przywiązuję wielką wagę do szczegółów. Po obejrzeniu holu byłem pewien, że ściana jest czysta. Wynikało z tego, że ślad pojawił się w nocy.

- Ale jak?

- Bardzo prosto. Podczas lakowania kopert Jonas Oldacre poprosił McFarlane’a, by odcisnął swój kciuk w miękkim wosku. Młody człowiek zrobił to szybko i naturalnie, zapominając o tym niemal natychmiast. Zapewne stało się to przypadkiem, a sam Oldacre nie miał jeszcze wtedy pojęcia, do czego wykorzysta odcisk. Kiedy jednak rozmyślał nad sprawą w swej norze, przyszło mu do głowy, jak obciążający dowód przeciwko McFarlane’owi może stworzyć za pomocą takiego śladu. Nie było nic prostszego niż zdjęcie odcisku z laku, zwilżenie go krwią, której utoczył sobie z palca, i odbicie go w nocy na ścianie, samemu lub z pomocą gospodyni. Jeśli przejrzy pan dokumenty, które zabrał do swej kryjówki, mogę się założyć, że znajdzie pan pośród nich pieczęć z odciskiem kciuka.

- Cudownie! - stwierdził Lestrade. - Cudownie! Kiedy wyłożył pan wszystko w taki sposób, sprawa stała się przejrzysta jak kryształ. Jaki jednak był cel tego przemyślnego podstępu, panie Holmes?

Zabawnie było patrzeć, jak detektyw z postawy pełnej wyższości przeszedł do tonu dziecka zadającego pytania nauczycielowi.

- Cóż, nietrudno to wyjaśnić. Dżentelmen, który czeka na nas na dole jest niezwykle złośliwym i mściwym osobnikiem. Czy wie pan, że został niegdyś odtrącony przez matkę McFarlane’a? Nie wiedział pan! Mówiłem panu, że należy pojechać najpierw do Blackheath, dopiero później do Norwood. Zniewaga, za jaką uznał ten fakt, jątrzyła jego niegodziwy podstępny umysł, i przez całe życie pragnął zemsty, nigdy jednak nie miał do niej sposobności. W ciągu ostatnich dwóch lat sprawy przestały układać się po jego myśli - zapewne ze względu na potajemną spekulację - i nasz budowlaniec znalazł się w kłopocie. Postanowił oszukać swych wierzycieli i w tym celu wypłacił czeki na dużą kwotę niejakiemu Corneliusowi. Sądzę, że był to on sam ukryty pod innym nazwiskiem. Nie prześledziłem jeszcze losu tych czeków, ale nie mam wątpliwości, że Oldacre wpłacał je na to nazwisko do banku w jakimś prowincjonalnym miasteczku, w którym prowadził podwójne życie. Zamierzał na dobre zmienić tożsamość, pobrać pieniądze, zniknąć i zacząć życie od nowa w innym mieście.

- To całkiem prawdopodobne.

- Wpadł na pomysł, że znikając, mógłby zmylić pogoń, a jednocześnie dokonać okrutnej zemsty na swej dawnej ukochanej, pozorując morderstwo dokonane przez jej jedyne dziecko. Było to arcydzieło zbrodni, a on rozegrał je po mistrzowsku. Pomysł z testamentem, który posłużyłby oczywistym motywem do zabójstwa, potajemna wizyta, o jakiej nie wiedzieli nawet rodzice młodzieńca, zabranie laski, krew i szczątki zwierząt oraz guziki w stosie drewna -wszystko to było godne podziwu. Jeszcze kilka godzin temu wydawało mi się, że z tej sieci nie ma ucieczki. Oldacre był jednak pozbawiony najważniejszego daru cechującego artystów, nie wiedział, kiedy przestać. Chciał poprawić to, co było doskonałe, mocniej zaciskając pętlę wokół szyi swej nieszczęsnej ofiary, i przez to wszystko zepsuł. Zejdźmy na dół, Lestrade. Chciałbym zadać mu jeszcze kilka pytań.

Złośliwy człowieczek siedział we własnym salonie otoczony policjantami.

- To był dowcip, proszę pana, tylko dowcip, nic więcej! - skomlał bez przerwy. -Zapewniam pana, że ukryłem się tylko po to, by sprawdzić, jaki będzie skutek mego zniknięcia. Nie był pan chyba tak niesprawiedliwy i nie sądził, że pozwolę, by biednemu młodemu panu McFarlane stała się jakaś krzywda!

- O tym zdecydują przysięgli - stwierdził Lestrade. - Z pewnością postawimy panu zarzut jeśli nie usiłowania zabójstwa, to przynajmniej spisku.

- A pańscy wierzyciele zapewne zajmą konto pana Corneliusa - dodał Holmes.

Człowieczek wzdrygnął się i zwrócił swe złośliwe oczka ku memu przyjacielowi.

- Doprawdy, mam za co panu dziękować - stwierdził. - Być może pewnego dnia zdołam spłacić swój dług.

Holmes uśmiechnął się z pobłażaniem.

- Sądzę, że przez kilka najbliższych lat będzie pan bardzo zajęty - odparł. - A przy okazji, co położył pan na stosie drzewa obok swych starych spodni? Czy był to martwy pies czy króliki? Nie chce pan powiedzieć? To wielce nieuprzejme z pana strony! Sądzę, że para królików wyjaśnia zarówno krew, jak i zwęglone szczątki. Watsonie, jeśli kiedykolwiek będziesz pisać o tej sprawie, wspomnij o królikach.

Rozdział trzeci

Tańczące sylwetki

Holmes od kilku godzin siedział, pochylając swe długie szczupłe plecy nad naczyniem chemicznym, w którym warzył jakiś szczególnie cuchnący dekokt. Z głową opuszczoną na piersi przypominał mi dziwnego chudego ptaka o matowym szarym upierzeniu z czarną kitą na czubku głowy.

- A zatem, Watsonie - powiedział nagle - odradzasz inwestowanie w południowoafrykańskie papiery wartościowe?

Wzdrygnąłem się ze zdziwienia. Choć byłem przyzwyczajony do osobliwych zdolności mego przyjaciela, takie nagłe wtargnięcie w moje najskrytsze myśli było całkowicie niewytłumaczalne.

- Skąd o tym wiesz, u licha? - spytałem.

Obrócił się na stołku z dymiącą probówką w dłoniach i błyskiem rozbawienia w głęboko osadzonych oczach.

- Przyznaj, Watsonie, że zupełnie cię zaskoczyłem - powiedział.

- Przyznaję.

- Powinienem kazać ci podpisać oświadczenie w tej sprawie.

- Dlaczego?

- Za pięć minut stwierdzisz, że to absurdalnie proste.

- Jestem pewien, że tego nie powiem.

- Widzisz, drogi Watsonie - odstawił probówkę na stojak i zaczął wygłaszać wykład z miną profesora zwracającego się do swych studentów. - Doprawdy, nietrudno jest wyciągnąć serię wniosków, z których każdy zależy od poprzedniego, a każdy jest prosty sam w sobie. Jeśli po dokonaniu takiego rozumowania usunie się wnioski pośrednie i przedstawi słuchaczom jedynie początek i koniec, można osiągnąć oszałamiający, choć powierzchowny efekt. Dlatego po oględzinach bruzdy pomiędzy twym lewym kciukiem a palcem wskazującym uzyskałem pewność, że nie zamierzasz inwestować swego niewielkiego kapitału w złotonośne pola.

- Nie widzę związku.

- To wielce prawdopodobne, ja jednak mogę szybko go wykazać. Oto brakujące ogniwa tego prostego łańcucha. Po pierwsze, gdy wróciłeś z klubu ostatniej nocy, miałeś ślady kredy między lewym kciukiem a palcem wskazującym. Po drugie, wsuwasz tam kredę, kiedy grasz w bilard, by podtrzymać kij. Po trzecie, w bilard grywasz jedynie z Thurstonem. Po czwarte, cztery tygodnie temu powiedziałeś mi, że Thurston ma opcje na udziały w jakiejś nieruchomości w Afryce Południowej, które wygasną za miesiąc i którymi chciał się z tobą podzielić. Po piąte, twoja książeczka czekowa spoczywa w mej zamkniętej szufladzie, a nie poprosiłeś mnie o klucz. Po szóste, nie zamierzasz inwestować pieniędzy w ten sposób.

- Ależ to absurdalnie proste! - wykrzyknąłem.

- Zgadza się - przyznał mój przyjaciel, nieco poirytowany. - Każdy problem staje się dziecinny, kiedy ci go wyjaśnię. Oto jeden niewyjaśniony. Sprawdź, co uda ci się z tego wywnioskować, Watsonie - rzucił na stół arkusz papieru i powrócił do swej analizy chemicznej.

Spojrzałem ze zdumieniem na absurdalne hieroglify pokrywające papier.

- Ależ Holmesie, to dziecięce bazgroły! - wykrzyknąłem.

- Tak ci się wydaje!

- Co innego może to być?

- Tego właśnie pragnie się dowiedzieć pan Hilton Cubitt z Riding Thorpe Manor w hrabstwie Norfolk. Ta drobna zagadka nadeszła poranną pocztą, a jej autor ma przyjechać następnym pociągiem. Oto dzwonek do drzwi, Watsonie, i nie zdziwiłbym się, gdyby to był nasz klient.

Na schodach rozbrzmiały ciężkie kroki, a chwilę później do pokoju wszedł wysoki ogorzały, gładko wygolony dżentelmen, którego błyszczące oczy i rumiane policzki świadczyły, że pędzi życie z dala od mgieł Baker Street. Odniosłem wrażenie, że wchodząc, przyniósł ze sobą powiew czystego, świeżego, orzeźwiającego powietrza ze wschodniego wybrzeża. Uścisnął ręce nam obu, i już miał usiąść, kiedy jego wzrok spoczął na kartce pokrytej osobliwymi rysunkami, którą przed chwilą oglądałem, a później zostawiłem na stole.

- I jak, panie Holmes, co pan o nich sądzi? - wykrzyknął. - Powiedziano mi, że lubi pan osobliwe zagadki, a nie sądzę, by istniała dziwniejsza od tej. Wysłałem wiadomość wcześniej, by miał pan czas zapoznać się z nią przed moim przyjazdem.

- To istotnie dość interesujący wytwór - przyznał Holmes. - Na pierwszy rzut oka wydaje się dziecinnym żartem. Składa się z pewnej liczby absurdalnych małych sylwetek, tańczących na papierze. Dlaczego przywiązuje pan wagę do takiego groteskowego rysunku?

- Nie przyszłoby mi to nawet do głowy, panie Holmes, ale moja żona uważa, że jest to bardzo ważne, i śmiertelnie się tego boi. Dlatego chcę dogłębnie zbadać tę sprawę.

Holmes przez pewien czas przyglądał się rysunkowi, potem ostrożnie go złożył i umieścił w swym notesie.

Holmes uniósł arkusik papieru i popatrzył na niego pod światło. Była to kartka wydarta z notatnika, pokryta rysunkami, wykonanymi ołówkiem. Tak one wyglądały:

- Sprawa może być bardzo interesująca i niezwykła - podsumował. - Panie Cubitt, w swym liście podał pan kilka szczegółów, byłbym jednak zobowiązany, gdyby pan był tak dobry i powtórzył je mojemu przyjacielowi doktorowi Watsonowi.

- Nie jestem biegły w opowiadaniu - stwierdził nasz gość, nerwowo splatając i rozplatając swe wielkie silne ręce. - Proszę pytać mnie o wszystko, czego nie przedstawię dość jasno. Zacznę od mego małżeństwa, zawartego w zeszłym roku. Najpierw jednak chcę powiedzieć, że choć nie jestem bogaty, moja rodzina mieszka w Riding Thorpe od przeszło pięciuset lat, a w hrabstwie Norfolk nie ma rodu cieszącego się większym poszanowaniem. W zeszłym roku przyjechałem do Londynu na obchody jubileuszu panowania królowej Wiktorii i zatrzymałem się w pensjonacie przy Russell Square, gdyż wybrał go Parker, wikary z naszej parafii. Mieszkała tam młoda Amerykanka, nazywała się Patrick, Elsie Patrick. Zaprzyjaźniliśmy się, a nim minął miesiąc, byłem w niej zakochany nad życie. Wzięliśmy cichy ślub cywilny i wróciliśmy do Norfolk jako małżeństwo. Panie Holmes, zapewne uzna pan za szaleństwo, że potomek dobrej rodziny ożenił się, nie wiedząc nic o przeszłości ani o krewnych swej wybranki, jednak gdyby mógł pan zobaczyć i poznać moją małżonkę, z pewnością by mnie zrozumiał. Elsie nigdy nie ukrywała tego, co myśli. Muszę przyznać, że na każdym kroku dawała mi możliwość wycofania się, gdybym tylko tego chciał. „Zawarłam w życiu kilka nieciekawych znajomości - wyznała - i chciałabym o nich zapomnieć. Wolałabym nie wspominać

0 przeszłości, gdyż jest ona dla mnie bardzo bolesna. Hiltonie, jeśli się ze mną ożenisz, zyskasz małżonkę, która nie ma się czego wstydzić, ale będziesz musiał uwierzyć mi na słowo i pozwolić mi pominąć milczeniem wszystko, co działo się przed naszym ślubem. Jeśli te warunki są dla ciebie nie do przyjęcia, wróć do Norfolk i pozwól mi dalej żyć samotnym życiem, jakie prowadziłam, nim cię poznałam”. Powiedziała mi to dopiero w przeddzień naszego ślubu. Odparłem, że z radością przyjmę ją na jej warunkach, i dotrzymałem słowa. Jesteśmy małżeństwem od około roku. Byliśmy bardzo szczęśliwi, jednak jakiś miesiąc temu, pod koniec czerwca, dostrzegłem pierwsze zwiastuny kłopotów. Pewnego dnia moja żona otrzymała list z Ameryki. Zauważyłem amerykański znaczek. Gdy zobaczyła kopertę, zbladła jak ściana, przeczytała list i wrzuciła go do ognia. Nie wspominała o nim, ja również o nic nie pytałem -wszak jej to obiecałem - jednak od tamtej chwili nie przeżyła spokojnie ani chwili. Na jej twarzy ciągle malują się strach i wyczekiwanie. Powinna mi zaufać, przekonałaby się, że jestem jej najlepszym przyjacielem. Jednak póki mi o wszystkim nie powie, nie mogę dodać niczego więcej. Podkreślam jednak, panie Holmes, że to prawdomówna kobieta i żadne problemy, jakie mogła mieć w dawnym życiu, nie wyniknęły z jej winy. Jestem tylko skromnym ziemianinem z Norfolk, ale nie ma w Anglii człowieka, który ceniłby honor swego rodu bardziej niż ja. Elsie dobrze o tym wie, i była tego świadoma, zanim jeszcze za mnie wyszła. Nigdy nie splamiłaby mego nazwiska, tego jestem pewien. Teraz dochodzimy do osobliwej części mojej opowieści. Mniej więcej tydzień temu, w zeszły wtorek, odkryłem na jednym z parapetów absurdalne tańczące sylwetki, takie jak te na rysunku. Były nabazgrane kredą. Myślałem, że narysował je stajenny, chłopak jednak przysiągł, że nic o tym nie wie. Tak czy inaczej, pojawiły się w nocy. Zmyłem je i dopiero później opowiedziałem o wszystkim mojej żonie. Ku memu zaskoczeniu potraktowała sprawę bardzo poważnie i błagała mnie, bym pokazał jej nowe rysunki, jeśli się pojawią. Przez tydzień nie było kolejnych bazgrołów, aż wczoraj rano znalazłem tę kartkę leżącą na zegarze słonecznym w ogrodzie. Kiedy pokazałem ją Elsie, padła zemdlona. Od tej chwili wygląda, jakby chodziła we śnie, jest półprzytomna, a w jej oczach czai się strach. Dlatego napisałem do pana i przesłałem panu tę kartkę, panie Holmes. Nie mogłem pójść z tym na policję, bo wyśmialiby mnie, ale liczę, że pan mi powie, co robić. Nie jestem bogaty, ale jeśli mojej żonie zagraża niebezpieczeństwo, wydam ostatni grosz, by ją ochronić.

Ten uczciwy potomek starego angielskiego rodu był dobrym człowiekiem, prostym

1 łagodnym; miał duże niebieskie oczy o poważnym spojrzeniu i krągłą urodziwą twarz, z której

aż biła miłość do żony i zaufanie do niej. Holmes wysłuchał jego opowieści z wytężoną uwagą, a później przez chwilę siedział, pogrążony w myślach.

- Czy nie sądzi pan, panie Cubitt - stwierdził w końcu - że najlepiej byłoby zwrócić się bezpośrednio do pańskiej małżonki i poprosić ją, by zdradziła panu swój sekret?

Hilton Cubitt potrząsnął swą masywną głową.

- Dałem słowo, panie Holmes. Gdyby Elsie chciała mi o tym powiedzieć, już by to zrobiła. Skoro tak nie jest, nie zamierzam siłą wydobywać z niej zwierzeń. Mam powody, by tak właśnie postępować, i nie zamierzam się z tego wycofywać.

- Skoro tak pan stawia sprawę, pomogę panu, jak tylko będę mógł. Po pierwsze, czy słyszał pan, by w okolicy pojawili się jacyś obcy?

- Nie.

- Podejrzewam, że mieszka pan w bardzo odludnym miejscu, gdzie każda nowa twarz wywołałaby komentarze?

- W najbliższej okolicy owszem, jednak niedaleko znajduje się kilka niewielkich uzdrowisk, a farmerzy wynajmują pokoje.

- Te hieroglify z pewnością mają jakiś sens. Jeśli jest jednak jakaś metoda ich odczytania, na pewno zdołamy ją odkryć. Nie jestem jednak w stanie nic zrobić z tak krótką próbką, a fakty, które mi pan przedstawił, są tak mało konkretne, że nie dają punktu wyjścia dla śledztwa. Proponuję, by wrócił pan do Norfolk, zachował czujność i dokładnie przerysowywał wszystkie tańczące sylwetki, jakie się pojawią. Bardzo żałuję, że nie dysponujemy kopią rysunku wykonanego kredą na parapecie. Proszę też dyskretnie wypytać o obcych, którzy ostatnio pojawili się w sąsiedztwie. Jeśli zdobędzie pan nowe informacje, proszę znów do mnie przyjechać. To najlepsza rada, jakiej mogę panu udzielić, panie Cubitt. Jeśli sytuacja będzie wymagała szybkiej interwencji, niezwłocznie przyjadę do pana do Norfolk.

Po spotkaniu Sherlock Holmes był bardzo zamyślony, a w ciągu kolejnych kilku dni nieraz widziałem, jak wyjmuje kawałek papieru ze swego notatnika i długo i przenikliwie przygląda się wyrysowanym na nim sylwetkom. Nie wspominał jednak o tej sprawie aż do pewnego popołudnia około dwóch tygodni później. Zawołał mnie, kiedy wychodziłem.

- Lepiej zostań, Watsonie.

- Dlaczego?

- Dostałem telegram od Hiltona Cubitta. Pamiętasz tego człowieka od tańczących sylwetek? Miał przyjechać na Liverpool Street o pierwszej dwadzieścia. Może tu być w każdej chwili. Z treści jego listu wnoszę, że wydarzyło się coś ważnego.

Nie musieliśmy długo czekać, nasz znajomy ziemianin z Norfolk przyjechał dorożką co koń wyskoczy wprost ze stacji. Wyglądał na zmartwionego i przygnębionego, miał zmęczone oczy i zmarszczone czoło.

- Cała ta sprawa zaczyna działać mi na nerwy, panie Holmes - powiedział, opadając w fotel, jakby był czymś wyczerpany. - Nie wystarczy, że otaczają nas nieznani niewidzialni ludzie, którzy mają w stosunku do nas jakieś plany. Kiedy okazuje się, że moja żona jest przez to bliska śmierci, rzecz staje się nie do zniesienia. Ona gaśnie na moich oczach!

- Czy rozmawiała z panem na ten temat?

- Nie, panie Holmes. Widziałem, że chciała coś powiedzieć, lecz nie mogła się zebrać na odwagę. Próbowałem jej pomóc, ale robiłem to tak niezręcznie, że tylko ją wystraszyłem. Zaczęła mówić o mym starym rodzie, jego reputacji w naszym hrabstwie i naszej dumie z niesplamionego honoru. Za każdym razem wydawało mi się, że do czegoś zmierza, ale zawsze przerywała, nim udało jej się cokolwiek wyjaśnić.

- A czy pan zdołał się czegoś dowiedzieć?

- Wielu rzeczy, panie Holmes. Mam dla pana kilka nowych rysunków tańczących sylwetek, a co najważniejsze, widziałem tego człowieka.

- Mężczyznę, który je rysuje?

- Tak, widziałem go przy pracy. Ale opowiem panu wszystko po kolei. Po tym, jak wróciłem od pana, pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem rano, był kolejny rysunek. Tańczące sylwetki wyrysowano kredą na czarnych drewnianych drzwiach szopki, stojącej obok trawnika tak, że widać ją z frontowych okien. Dokładnie skopiowałem rysunek. Oto i on. - Rozłożył kartkę i położył ją na stole. Hieroglify wyglądały tak:

- Znakomicie - stwierdził Holmes. - Znakomicie! Proszę mówić dalej.

- Po sporządzeniu kopii starłem znaki, ale rankiem dwa dni później pojawił się kolejny rysunek. Oto on:

- Szybko przybywa nam materiałów.

- Trzy dni później znalazłem kolejny liścik nabazgrany na skrawku papieru i umieszczony pod kamieniem na zegarze słonecznym. Oto on. Jak pan widzi, postacie wyglądają tak samo, jak na poprzednim. Po tym wydarzeniu postanowiłem się zaczaić na intruza. Nabiłem więc rewolwer i usiadłem w gabinecie, którego okna wychodzą na trawnik i ogród. Około drugiej w nocy, kiedy siedziałem przy oknie, a na dworze było ciemno i widać było jedynie światło księżyca, usłyszałem za sobą kroki. Była to moja żona ubrana w szlafrok. Błagała mnie, bym wrócił do łóżka. Szczerze wyznałem, że chcę zobaczyć, kto wyczynia takie absurdalne rzeczy. Odpowiedziała, że to jakiś bezsensowny dowcip i że nie powinienem zwracać na niego uwagi.

- Jeśli naprawdę ci to przeszkadza, Hiltonie, możemy wybrać się w podróż, by uniknąć tych przykrości.

- Co takiego? Jakiś kawalarz miałby wykurzyć nas z domu? - odpowiedziałem. -Stalibyśmy się pośmiewiskiem całego hrabstwa!

- Chodź do łóżka - poprosiła - a porozmawiamy o tym rano.

- Nagle, jeszcze nim skończyła mówić, zauważyłem, jak jej twarz widoczna w świetle księżyca jeszcze bardziej zbladła, a jej ręka zacisnęła się na mym ramieniu. Coś poruszało się w cieniu szopki. Zauważyłem ciemną sylwetkę, która zakradła się zza rogu i przycupnęła pod drzwiami. Chwyciłem pistolet i już miałem wybiec do ogrodu, kiedy żona oplotła mnie ramionami i przytrzymała rozpaczliwie. Próbowałem się jej wyrwać, ale desperacko do mnie przylgnęła. W końcu udało mi się uwolnić, ale nim otworzyłem drzwi i wybiegłem z domu, nieznajomego już nie było. Zostawił jednak po sobie ślad: na drzwiach szopki widniała taka sama

grupa tańczących ludzików, jaka pojawiła się przedtem dwa razy i jaką przerysowałem na tę kartkę. Nie znalazłem żadnego innego śladu po nim, choć przeszukałem całą posiadłość. A jednak, choć to zadziwiające, przez cały czas musiał być w pobliżu, bo kiedy rankiem znów obejrzałem drzwi, okazało się, że narysował kolejne sylwetki pod rządkiem, który widziałem już wcześniej.

- Czy ma pan ten nowy rysunek?

- Tak. Jest bardzo krótki, ale sporządziłem jego kopię. Oto on. - Wyciągnął kartkę.

Nowy taniec wyglądał następująco:

- Proszę mi powiedzieć - odezwał się Holmes, a w jego oczach wyczytałem wielkie poruszenie - czy był to jedynie dodatek do pierwszego rysunku, czy też wydawał się zupełnie oddzielny?

- Znajdował się na innej desce na drzwiach.

- Znakomicie! Ten rysunek jest najistotniejszy dla naszych celów. Napełnia mnie nadzieją. A teraz, panie Cubitt, proszę kontynuować swą niezwykle zajmującą opowieść.

- Nie mam nic do dodania, panie Holmes, poza tym, że rozgniewałem się na żonę za to, że mnie przytrzymała, kiedy mogłem złapać tego łajdaka. Powiedziała, że bała się, że może zrobić mi krzywdę. Przez chwilę pomyślałem, że być może obawiała się w gruncie rzeczy, że to ja mogę zranić jego, gdyż nie wątpiłem, że wiedziała, kim jest ten mężczyzna i co oznaczają te dziwne znaki. Mimo wszystko, panie Holmes, ton jej głosu i spojrzenie pozbawiły mnie wszelkich wątpliwości, jestem pewien, że istotnie troszczyła się o moje bezpieczeństwo. Oto cała historia. Teraz chciałbym, żeby poradził mi pan, co robić. Gdyby to ode mnie zależało, ukryłbym w krzakach z pół tuzina robotników z farmy, by spuścili mu takie manto, gdy się znów pojawi,

żeby na przyszłość zostawił nas w spokoju.

- Obawiam się, że sprawa jest zdecydowanie zbyt skomplikowana na takie proste rozwiązania - stwierdził Holmes. - Jak długo może pan zostać w Londynie?

- Muszę wrócić jeszcze dzisiaj. Za nic w świecie nie zostawiłbym żony samej na całą noc. Jest bardzo wzburzona i błagała mnie, bym szybko wracał.

- Zapewne ma pan rację, jednak jeśli byłby pan skłonny się tu zatrzymać, sądzę, że za dzień lub dwa będę mógł pojechać na miejsce razem z panem. Póki co, proszę zostawić mi papiery, a bardzo możliwe, że niebawem uda mi się złożyć panu wizytę i wyjaśnić tę sprawę.

Sherlock Holmes zachowywał spokojną i profesjonalną postawę aż do wyjścia naszego gościa, znałem go jednak dobrze, widziałem więc, że jest głęboko poruszony. Kiedy tylko szerokie plecy Hiltona Cubitta zniknęły za drzwiami, mój przyjaciel podbiegł do stołu, rozłożył przed sobą wszystkie kartki zawierające rysunki tańczących sylwetek i rozpoczął zawiłe drobiazgowe obliczenia. Przez dwie godziny patrzyłem, jak pokrywa kolejne arkusze papieru literami i cyframi, tak pochłonięty działaniem, że najwyraźniej zapomniał o mojej obecności. Niekiedy robił postępy - wówczas gwizdał i podśpiewywał przy pracy - w innych momentach gubił trop i przez długie chwile siedział ze zmarszczonym czołem, patrząc przed siebie nieprzytomnym wzrokiem. Wreszcie zerwał się z krzesła z okrzykiem zadowolenia i zaczął chodzić tam i z powrotem po pokoju, zacierając ręce. Później wziął formularz, na którym napisał długi telegram, i powiedział:

- Jeśli dostaniemy taką odpowiedź, jakiej się spodziewam, będziesz mógł dodać do swej kolekcji bardzo ciekawą sprawę, Watsonie. Sądzę, że jutro pojedziemy do Norfolk i zawieziemy naszemu przyjacielowi pewne informacje o tym, co go martwi.

Przyznaję, że rozpierała mnie ciekawość, wiedziałem jednak, że Holmes lubił dzielić się swą wiedzą, jak i kiedy chciał, czekałem więc, aż uzna za stosowne wtajemniczyć mnie w całą sprawę.

Długo nie otrzymywaliśmy odpowiedzi, przez dwa dni czekaliśmy z niecierpliwością, a Holmes nadstawiał ucha przy każdym dzwonku do drzwi. Wieczorem drugiego dnia nadszedł list od Hiltona Cubitta. Nie miał dla nas nowych informacji poza tym, że tego ranka na postumencie zegara słonecznego pojawił się duży rysunek. Nasz klient załączył jego kopię:

mrft тш

Загрузка...