8

Wrócił do domu zmęczony, z postanowieniem, że natychmiast położy się spać, lecz mimochodem, niemal odruchowo, włączył telewizor. Dziennikarz Televigaty omówił wydarzenie dnia – strzelaninę, która przed kilkoma godzinami wywiązała się między drugorzędnymi członkami mafii na peryferiach Miletty – a następnie poinformował, że w Montelusie spotkały się prowincjonalne władze partii, do której należał (a raczej już nie należał) inżynier Luparello. W czasach mniej burzliwych niż obecne, okazując zmarłemu należny szacunek, zebranie nadzwyczajne zwołano by nie wcześniej niż po upływie trzech dni od daty zgonu, lecz w chwili obecnej zawirowania polityczne wymuszały jasne i szybkie decyzje. Na sekretarza regionalnego wybrano więc jednogłośnie doktora Angela Cardamone, ordynatora oddziału ortopedii w szpitalu w Montelusie, człowieka, który był politycznym rywalem Luparella, lecz występował przeciw niemu zawsze lojalnie, odważnie i z otwartą przyłbicą. Te różnice poglądów – wedle słów komentatora – można było streścić w następujący sposób: inżynier opowiadał się za utrzymaniem koalicji, lecz przy udziale sił nowych, nie zdemoralizowanych polityką (czytaj: nie objętych jeszcze postępowaniem prokuratury), podczas gdy ortopeda skłaniał się ku czujnemu i ostrożnemu dialogowi z lewicą. Nowo wybrany sekretarz otrzymał wiele telegramów i telefonów z gratulacjami, również od opozycji. Występując przed kamerą, wydawał się wzruszony, ale i zdeterminowany. Oświadczył, że uczyni wszystko, żeby nie sprzeniewierzyć się świętej pamięci poprzednika, i na zakończenie obiecał, że odnowionej partii ofiaruje „swój aktywny wysiłek i wiedzę”.

„To dobrze, że ofiaruje ją partii” – wyrwało się Montalbanowi, który doskonale zdawał sobie sprawę, że chirurgiczna wiedza Cardamonego przyniosła regionowi więcej inwalidów niż potężne trzęsienie ziemi.

Zaraz potem dziennikarz wypowiedział słowa, których komisarz wysłuchał ze zdwojoną uwagą. Otóż aby doktor Cardamone mógł bez przeszkód podążać własną drogą, nie odcinając się od zasad i od osób, które stanowiły o sile działalności politycznej inżyniera, członkowie sekretariatu poprosili mecenasa Rizzo, duchowego spadkobiercę Luparella, by stanął u boku nowego sekretarza. Po zrozumiałych wahaniach, wynikających z obaw przed trudnymi zadaniami, jakie nakłada na niego ta nieoczekiwana funkcja, Rizzo dał się namówić i przyjął powierzone obowiązki. W wywiadzie, którego udzielił Televigacie, oświadczył ze wzruszeniem, że musiał przyjąć na siebie ciężar tej odpowiedzialności, pragnie bowiem pozostać wiemy pamięci swojego mistrza i przyjaciela, którego działaniem powodowało jedno i tylko jedno – chęć służenia społeczeństwu. Montalbano z początku zdziwił się: jak to, nowo wybrany sekretarz godzi się na oficjalną obecność kogoś, kto był najwierniejszym współpracownikiem jego głównego przeciwnika? Jednak po krótkim zastanowieniu komisarz uznał swoje zdziwienie za naiwne: ta partia od zawsze wyróżniała się wrodzonym powołaniem do kompromisu. Możliwe, że Cardamone nie stał jeszcze zbyt mocno na nogach, by samemu podołać problemom, i potrzebował wsparcia.

Montalbano przełączył kanał. W stacji telewizyjnej Retelibera, która należała do lewicowej opozycji, wypowiadał się Nicolo Zito. Ten ceniony komentator wyjaśniał, że bez względu na wszystko, tak czy siak (mówiąc kolokwialnie), mutatis mutandis (mówiąc po łacinie), na wyspie, a szczególnie w prowincji Montelusa, nic nigdy się nie zmienia, nawet jeśli barometr wskazuje burzę. Zacytował, i cytat ten był tu jak najbardziej na miejscu, zdanie księcia Saliny, że trzeba zmienić wszystko, aby tak naprawdę nic się nie zmieniło, i stwierdził na zakończenie, że i Luparello, i Cardamone to dwie strony tego samego medalu, które stapia w jedno nikt inny, tylko mecenas Rizzo.

Montalbano podbiegł do telefonu, wykręcił numer Retelibery i poprosił Zita. Z dziennikarzem łączyła go nić sympatii, prawie przyjaźń.

– Czego chcesz, komisarzu?

– Spotkać się z tobą.

– Drogi przyjacielu, jutro rano jadę do Palermo i wracam dopiero za tydzień. Jeśli nie masz nic przeciw temu, mogę przyjść do ciebie za pół godziny. Zrób coś do jedzenia, jestem głodny.

Talerz makaronu z oliwą i czosnkiem można było przygotować bez problemu. Otworzył lodówkę; Adelina zostawiła w niej dużą porcję gotowanych krewetek, jedzenia wystarczyłoby dla czterech. Jego gospodyni była matką dwóch przestępców, a młodszy z braci, którego Montalbano aresztował osobiście trzy lata temu, wciąż jeszcze siedział w więzieniu.

Kiedy Livia przyjechała do Vigaty w lipcu na dwa tygodnie i usłyszała tę historię, była przerażona.

– Oszalałeś? Przecież ona kiedyś będzie się chciała zemścić i naleje ci trucizny do zupy!

– A za co niby miałaby się mścić?

– Przecież aresztowałeś jej syna!

– A czy to moja wina? Adelina doskonale wie, że to tylko jej syn był tak głupi, że dał się złapać. Ja aresztowałem go uczciwie, nie stosowałem ani podstępów, ani pułapek. Wszystko odbyło się prawidłowo.

– Nie obchodzi mnie wasze pokrętne rozumowanie. Musisz ją odprawić.

– Ale jeśli to zrobię, kto będzie mi sprzątał, prał, prasował, gotował?

– Znajdziesz sobie kogoś innego!

– I tu się mylisz: drugiej takiej jak Adelina nie znajdę nigdzie.


Miał właśnie postawić wodę na gazie, kiedy zadzwonił telefon.

– Chciałbym się zapaść pod ziemię ze wstydu, że jestem zmuszony zrywać pana o tej porze – rozległo się w słuchawce.

– Nie spałem. Kto mówi?

– Pietro Rizzo, adwokat.

– Ach, pan mecenas, moje gratulacje.

– A to z jakiego powodu? Jeżeli ma pan na myśli zaszczyt, którym dopiero co obdarzyła mnie partia, to oczekiwałbym raczej wyrazów współczucia. Zgodziłem się, proszę mi wierzyć, jedynie przez wzgląd na wierność ideałom biednego inżyniera, którymi na zawsze czuję się związany z jego osobą. Ale powróćmy do przyczyn mojego telefonu. Muszę się z panem spotkać, komisarzu.

– Teraz?!

– Nie teraz, ma się rozumieć, lecz proszę mi wierzyć, że chodzi o sprawę bezwzględnie nieodwlekalną.

– Możemy się spotkać jutro rano, ale jutro jest chyba pogrzeb? Pewnie będzie pan zajęty.

– I to jak! Również po południu. Rozumie pan. któryś ze znakomitych gości na pewno zechce zabawić dłużej.

– Więc kiedy?

– A może jednak moglibyśmy się spotkać jutro rano, tyle że wcześnie. O której pan zwykle przychodzi do pracy?

– Około ósmej.

– O ósmej byłoby świetnie. Zresztą zajmę panu dosłownie tylko kilka minut.

– Skoro jutro będzie pan miał mało czasu, może już teraz powie mi pan, o co chodzi.

– Przez telefon?

– Tylko pobieżnie.

– Dobrze. Dotarło do mnie… nie wiem, jak dalece jest to zgodne z prawdą… że został panu przekazany pewien przedmiot, który ktoś znalazł przypadkiem na ziemi. Zostałem poproszony o to, żeby go odzyskać.

Montalbano zakrył dłonią słuchawkę i dosłownie zarżał jak koń, roześmiał się od ucha do ucha. Założył przynętę na haczyk Jacomuzziego i podstęp doskonale się udał: na haczyku zawisła najgrubsza ryba, jaką mógł sobie wymarzyć. Lecz jak to możliwe, że Jacomuzzi informował wszystkich o sprawach, o których wszyscy wiedzieć nie mogli? Za pomocą lasera, telepatii, magicznych obrzędów szamańskich?

Usłyszał krzyk adwokata.

– Halo! Halo! Nie słyszę pana! Przerwało połączenie czy co?

– Nie, proszę wybaczyć, upadł mi na podłogę ołówek i musiałem go podnieść. A więc jutro o ósmej.


Na dźwięk dzwonka u drzwi wrzucił makaron do garnka i poszedł otworzyć.

– Co masz dla mnie? – spytał od razu Zito.

– Makaron z oliwą i czosnkiem, krewetki z oliwą i cytryną.

– Świetnie.

– Chodź do kuchni, pomożesz mi. A tymczasem zadam ci pierwsze pytanie: czy umiesz powiedzieć „bezwzględnie nieodwlekalne”?

– Odbiło ci? Każesz mi pędzić na złamanie karku z, Montelusy do Vigaty, żeby mnie spytać, czy umiem wymówić jakieś słowa? W każdym razie to nic trudnego. Łatwizna.

Spróbował trzy albo cztery razy, z coraz większym uporem, ale nie udało mu się – za każdym razem zaplątywał się coraz gorzej.

– Trzeba mieć nie lada zdolności – powiedział komisarz, mając na myśli Rizza, i nie chodziło mu tylko o talent adwokata do wymawiania trudnych sformułowań.

Jak to często bywa, jedli, rozmawiając o jedzeniu. Wspominając krewetki jak marzenie, którymi zajadał się przed dziesięciu laty w Fiakce, Zito określił danie przyjaciela jako „nie dogotowane” i zaczął narzekać na brak natki.

– Jak to się stało, że wszyscy w Reteliberze staliście się nagle Anglikami? – natarł bez uprzedzenia Montalbano, popijając danie białym winem, na które jego ojciec natrafił w okolicy Randazzo. Przed tygodniem przywiózł mu sześć butelek, lecz był to tylko pretekst, by pobyć trochę z synem.

– Anglikami? W jakim znaczeniu?

– A w tym, że powstrzymaliście się przed oczernianiem Luparella, które dotąd było waszą specjalnością. Oto inżynier umiera na zawał w czymś w rodzaju burdelu pod gołym niebem, wśród kurew, alfonsów i ciot, ze spuszczonymi portkami, w ewidentnie nieobyczajnej pozycji, a wy, zamiast skorzystać z okazji, przyłączacie się do chóru i spuszczacie zasłonę miłosierdzia na okoliczności jego śmierci.

– Nie mamy zwyczaju wykorzystywać sytuacji – odparł Zito.

Montalbano wybuchnął śmiechem.

– Zrób mi tę przyjemność, Nicolo, i idź do diabła, ty i cała Retelibera.

Tym razem to Zito wybuchnął śmiechem.

– Więc dobrze, sprawy miały się następująco. Kilka godzin po tym, jak znaleziono zwłoki, mecenas Rizzo popędził do barona Filó di Baucina, czerwonego barona, miliardera, lecz komunisty, i prosił go ze złożonymi rękami, żeby Retelibera nie podawała okoliczności zgonu. Zaapelował do rycerskości, która, jak się wydaje, cechowała niegdyś przodków barona. Jak dobrze wiesz, baron ma w ręku osiemdziesiąt procent udziałów w naszej stacji. To wszystko.

– Gówno prawda. I ty, Nicolo Zito, człowiek, który zdobył sobie szacunek przeciwników, mówiąc zawsze to, co powinien powiedzieć, stajesz na baczność przed baronem i chowasz ogon pod siebie?

– Jakiego koloru są moje włosy? – zapytał Zito.

– Rude.

– Drogi Montalbano, ja jestem czerwony w środku i na zewnątrz, należę do wymierającego gatunku złych i kłótliwych komunistów. Zgodziłem się w przekonaniu, że ten, który prosił o przemilczenie okoliczności śmierci Luparella, jakoby nie chcąc zbrukać pamięci nieszczęśnika, nienawidzi go, a nie kocha, jak starał się to pokazać.

– Nie rozumiem.

– Więc ci to wytłumaczę, naiwniaku. Jeżeli chcesz zręcznie zatrzeć pamięć o jakimś skandalu, wystarczy, że będziesz o nim mówił jak najwięcej, w telewizji, w gazetach. W kółko to samo, w tę i we w tę, i już wkrótce ludzie zaczną mieć tego powyżej uszu. Jak długo można gadać o tym samym?! Mogliby już dać sobie spokój! Efekt nasycenia sprawia, że po dwóch tygodniach nikt nie ma ochoty słuchać o tym skandalu. Rozumiesz?

– Chyba tak.

– A jeśli starasz się wszystko przemilczeć, wtedy cisza zaczyna mówić, rodzi domysły, mnoży je w nieskończoność. Chcesz dowodów? Czy wiesz, ile telefonów odebraliśmy w redakcji właśnie z powodu naszego milczenia? Setki. A czy to prawda, że inżynier brał sobie do samochodu dwie dziewczyny naraz? A czy to prawda, że lubił przekładaniec i kiedy on pieprzył dziwkę, to od tyłu obrabiał go Murzyn? I ostatni, z. dzisiejszego wieczoru: czy to prawda, że Luparello dawał swoim kurwom niesamowite klejnoty? Podobno znaleźli taki jeden na „pastwisku”. A propos, czy coś o tym wiesz?

– Ja? Nie, to na pewno jakaś bzdura – skłamał chłodno komisarz.

– A widzisz? Jestem pewien, że za kilka miesięcy przyjdzie do mnie jakiś kutas i zapyta, czy to prawda, że inżynier rąbał czteroletnich chłopców, a potem faszerował ich kasztanami i zjadał. Jego skurwienie przetrwa wieki, stanie się legendą. A teraz mam nadzieję, że zrozumiałeś już, dlaczego zgodziłem się zachować dyskrecję.

– A Cardamone jaką ma propozycję?

– Cóż, jego wybór był przedziwny. Widzisz, w regionalnych władzach partii wszyscy byli ludźmi Luparella, oprócz dwóch kumpli Cardamonego, których trzymano tam dla picu, żeby zachować pozory demokracji. Nikt nie miał wątpliwości, że nowy sekretarz może i musi być stronnikiem inżyniera. Tymczasem… zaskoczenie: wstaje Rizzo i proponuje Cardamonego. Ludzie klanu nie wierzą własnym uszom, ale nie mają odwagi się przeciwstawić. Jeżeli Rizzo tak mówi, to znaczy, że grozi jakieś niebezpieczeństwo, że coś się może wydarzyć; trzeba robić to samo co mecenas. I głosują za. Zostaje wybrany Cardamone, który przyjmuje funkcję i zawstydzając tych swoich dwóch popleczników, sam proponuje, by u jego boku stanął Rizzo. Ale rozumiem Cardamonego: lepiej wziąć go na pokład, pomyślał, niż pozwolić, by pływał jak mina.

Następnie Zito zaczął opowiadać o książce, którą ma zamiar napisać; zanim się obejrzeli, była czwarta.


Właśnie sprawdzał stan zdrowia kaktusa, którego dostał od Livii i trzymał na oknie w gabinecie, kiedy zajechała reprezentacyjna granatowa limuzyna. Z auta, wyposażonego w telefon, kierowcę i ochroniarza, pierwszy wysiadł właśnie ochroniarz i otworzył drzwi przed niskim łysym mężczyzną w garniturze tego samego koloru co auto.

– Ktoś do mnie przyjechał, nie każ mu czekać – powiedział Montalbano do wartownika.

Kiedy Rizzo wszedł, komisarz zauważył, że rękaw jego koszuli opasuje czarna wstęga na szerokość dłoni. Adwokat zdążył już przywdziać żałobę na uroczystości pogrzebowe.

– Cóż mam zrobić, żeby pan zechciał mi wybaczyć?

– Co takiego?

– Wczorajszy telefon. Do domu, i to późną nocą.

– Przecież powiedział pan, że sprawa jest bezwzględnie…

– Bezwzględnie nieodwlekalna, oczywiście.

Co za niezwykły człowiek, ten Pietro Rizzo!

– Przechodzę do rzeczy. W ubiegłą niedzielę późnym wieczorem dwoje młodych ludzi… nawiasem mówiąc, nader szanowanych… po zakrapianej kolacji postanowiło trochę poszaleć. Żona namówiła małżonka, żeby ją zabrał na „pastwisko”; była ciekawa zarówno miejsca, jak i tego, co się tam dzieje. Ciekawość godna nagany, owszem, ale nic więcej. Kiedy zatrzymali się na obrzeżu „pastwiska”, kobieta wysiadła. Lecz prawie natychmiast, zrażona wulgarnymi propozycjami, które posypały się w jej kierunku, wróciła do samochodu i oboje odjechali. Dopiero w domu stwierdziła brak kosztownego przedmiotu, który miała na szyi.

– Co za dziwny zbieg okoliczności – mruknął pod nosem Montalbano.

– Słucham?

– Pomyślałem, że prawie o tej samej porze i w tym samym miejscu umarł inżynier Luparello.

Mecenas Rizzo nie tylko się nie zmieszał, ale nawet przybrał poważny wyraz twarzy.

– Wie pan, ja też na to zwróciłem uwagę. Ironia losu.

– Przedmiot, o którym pan mówi, to naszyjnik z litego złota, z sercem wysadzanym kamieniami szlachetnymi?

– Dokładnie. Przychodzę więc prosić, żeby zwrócił go pan prawowitym właścicielom, z zachowaniem tej samej dyskrecji, którą wykazał pan po odnalezieniu ciała mojego biednego inżyniera.

– Proszę mi wybaczyć – powiedział komisarz – ale ja nie mam najmniejszego pojęcia, jak należy postępować w takim przypadku. W każdym razie myślę, że wszystko wyglądałoby inaczej, gdyby właścicielka przyszła tu osobiście.

– Ależ ja mam pełnomocnictwo!

– Ach, tak? Proszę mi je okazać.

– To żaden problem, komisarzu. Rozumie pan, przed ujawnieniem nazwisk moich klientów chciałem być całkiem pewny, że to ten sam przedmiot, którego szukają.

Włożył rękę do kieszeni, wyjął z niej kartkę i wręczył Montalbanowi. Komisarz przeczytał j ą uważnie.

– Kim jest Giacomo Cardamone, który udziela pełnomocnictwu?

– To syn profesora Cardamone, nowego sekretarza regionalnego naszej partii.

Montalbano postanowił odegrać przedstawienie raz jeszcze.

– Ależ, to dziwne! – skomentował bardzo cicho, udając zadumę.

– Przepraszam, nie dosłyszałem.

Montalbano nie odpowiedział od razu, igrając z cierpliwością rozmówcy.

– Pomyślałem, że los, jak to pan określił, ironizuje w tej sprawie aż nadto swawolnie.

– W jakim sensie?

– W takim, że syn nowego sekretarza politycznego przebywa o tej samej porze w tym samym miejscu, w którym umiera poprzedni sekretarz. Nie wydaje się to panu dziwne?

– Teraz, kiedy pan to mówi, owszem. Ale kategorycznie wykluczam jakikolwiek związek między tymi dwiema sprawami.

– Ja również wykluczam – zgodził się Montalbano. – Nie mogę odczytać nazwiska, które widnieje obok podpisu Giacoma Cardamone.

– To nazwisko jego żony, Szwedki. Powiem panu w zaufaniu, że to nieco rozwiązła kobieta, która nie umie się dostosować do naszych obyczajów.

– Ile według pana może być wart ten klejnot?

– Nie znam się na tym. Właściciele mówią, że około osiemdziesięciu milionów.

– A zatem zróbmy w ten sposób. Zadzwonię później do Jacomuzziego, który obecnie przechowuje naszyjnik, i każę go sobie odesłać. Jutro rano prześlę panu klejnot do biura przez agenta.

– Naprawdę nie wiem, jak mam panu dziękować…

Montalbano przerwał mu.

– Mojemu agentowi wręczy pan oficjalne poświadczenie odbioru…

– Ależ oczywiście!

– …oraz czek na dziesięć milionów. Ci, którzy odnajdują kosztowności oraz pieniądze, zasługują na znaleźne. Pozwoliłem sobie zaokrąglić wartość naszyjnika.

Rizzo przyjął cios niemal wytwornie.

– To bezwzględnie uzasadnione. Na kogo mam wystawić czek?

– Na Baldassare Montaperto, jednego z dwóch śmieciarzy, którzy znaleźli ciało inżyniera.

Adwokat dokładnie zanotował podane nazwisko.

Загрузка...