IX

Cochenour i Dorrie Keefer byli pięćdziesiątą czy sześćdziesiątą grupą, którą wiozłem na hiczijskie wykopki i nie zdziwiłem się, że chcieli pracować jak chińscy kulisi. Nie obchodzi mnie, jak leniwi czy znudzeni są turyści początkowo. W chwili, gdy mają przed nosem szansę znalezienia czegoś należącego do prawie całkiem nieznanej, obcej rasy i pozostawionego tu, gdy na Ziemi czymś najbliższym istoty ludzkiej było kosmate zwierzątko o cofniętym czole, mordujące inne zwierzęta kośćmi antylop, turystów ogarniała gorączka poszukiwania.

Pracowali wiec ostro i ostro mnie popędzali, a ja byłem równie podniecony jak oni, A może i więcej w miarę jak dni upływały a ja zorientowałem się, że coraz częściej rozcieram sobie prawą stronę brzucha tuż pod klatką piersiową.

Przez pierwsze parę dni chłopcy z wojska przelatywali nad nami z pół tuzina razy. Wiele nie mówili, zadawali formalne pytania o identyfikacje, na które odpowiedzi zresztą znali, po czym odlatywali. Regulamin powiada, że gdy się coś znajdzie, trzeba o tym natychmiast zameldować. Mimo sprzeciwów Cochenoura zgłosiłem im znalezienie tego pierwszego przebitego tunelu, co, jak sądzę, zaskoczyło ich nieco.

I to wszystko co mieliśmy do zameldowania.

Stanowisko “B" okazało się dajką pegmatytową. Dwa następne dość jasne, które nazwałem D i E, nic nie ujawniły. Oznaczało to, że odbicia dźwięków nastąpiły prawdopodobnie o niewidzialne granice fazowe w warstwach skały, popiołu lub żwiru. Postawiłem weto przeciw wszelkim próbom kopania w “C", najbardziej obiecującym ze wszystkich. Cochenour z tego powodu pokłócił się ze mną śmiertelnie ale nie ustąpiłem. Wojskowi nadal przyglądali się nam od czasu do czasu i nie chciałem jeszcze bardziej niż teraz zbliżać się do ich granicy. Na wpół obiecałem, że jeśli nie poszczęści nam się nigdzie w maskonach, wrócimy chyłkiem do “C", by szybko tam powiercić nim zawrócimy do Wrzeciona. I na tym się skończyło.

Wystartowaliśmy kapsułą, przelecieliśmy na nowe miejsce i wystrzeliliśmy nowy zestaw sond. Pod koniec drugiego tygodnia mieliśmy za sobą dziewięć wierceń, za każdym razem pustych. Zaczęły nam się kończyć igloo i sondy. A wzajemną tolerancje całkiem diabli wzięli.

Cochenour stał się dziki i ponury. W czasie pierwszego spotkania nie planowałem, że polubię tego człowieka, ale nie spodziewałem się, że będzie aż tak paskudny. Biorąc pod uwagę, iż dla niego była to tylko zabawa, bo przy całym jego bogactwie dodatkowy majątek, który mógł zyskać odkrywając jakieś nowe hiczijskie artefakty nie był niczym więcej jak dopisaniem jeszcze paru punktów na jego tabeli wygranych, robił to z czystej nienawiści.

Prawdę mówiąc, ja też nie byłem szczególnie łaskaw. Było jasne jak słońce, że pigułki ze Znachorni nie pomagały mi tak jak powinny. W ustach miałem smak, jakby gnieździły się tam szczury. Zaczęła mnie boleć głowa. Przewracałem przedmioty. Sprawa z wątrobą ma się tak, że reguluje ona wewnętrzną dietę. Odfiltrowuje trucizny, przekształca pewne węglowodany w inne, które dają się. przyswajać, zlepia aminokwasy w proteiny. Jeśli tego nie robi, umiera się. Doktor zbadał mnie od stóp do głów, wiec mogłem sobie dokładnie wyobrazić jak mahoniowoczerwone komórki zamierają i zastępują je złogi tłuszczu i żółtawej materii. Brzydki obrazek. A najbrzydsze było to, że nic na to nie mogłem poradzić. Tylko brać pigułki, a te nie będą skutkowały dłużej niż jeszcze parę dni. Wątrobo pa — pa, wysiadka i cześć.

Byliśmy wiec na stopie wojennej. Cochenour był skurczybykiem, gdyż bycie skurczybykiem leżało w jego naturze, a ja byłem skurczybykiem, bo byłem chory i zdesperowany. Jedynym przyzwoitym człowiekiem na pokładzie okazała się dziewczyna.

Robiła co mogła, naprawdę się starała. Czasem była słodka a często nawet ładna i zawsze gotowa wyjść naprzeciw więcej niż na pół drogi autorytetom, to znaczy Cochenourowi i mnie. Była jeszcze dzieckiem. Niezależnie od tego, jak dorosłą odgrywała, nie żyła jeszcze tak długo, by stworzyć sobie środki obrony przeciw skoncentrowanej podłości. Dodajcie do tego, że wszyscy zaczynaliśmy nienawidzieć wzajemnie swego widoku, głosu i zapachu (a w kapsule dowiedzieć się można dokładnie, jak człowiek pachnie). Na Wenus niewiele radości było dla Dorrie Keefer.

Ani dla żadnego z nas, szczególnie gdy powiedziałem, że zostało nam tylko ostatnie igloo.

Cochenour odchrząknął. Miał minę pilota samolotu myśliwskiego otwierającego osłony działek przed walką. Dorrie spróbowała wiec odwrócić jego uwagę, zmieniając temat.

— Audee — powiedziała z uśmiechem — myślę, że wiesz co można zrobić? Możemy wrócić do tego miejsca, które tak dobrze wyglądało, koło terenów wojskowych.

To nie był dobry kierunek odwracania uwagi. Potrząsnąłem głową.

— Nie.

— Co do cholery chcesz powiedzieć przez to “nie"? — zagrzmiał Cochenour, znów szykując się do bitwy.

— To, co powiedziałem. Nie. To numer dla desperatów, a takim desperatem nie jestem.

— Walthers — warknął — będziesz desperatem, jeśli ci każe. Zawsze mogą wstrzymać wypłatę tego czeku.

— Nie, nie możesz. Związek zawodowy ci nie pozwoli. Przepisy są tu, bardzo wyraźne. Musisz płacić jeśli nie odmówię wykonania polecenia zgodnego z prawem; nie możesz mnie zmusić do czegokolwiek bezprawnego. A wejście na zastrzeżony teren wojskowy jest skrajnie bezprawne. Przełączył się na zimną wojnę.

— Nie — odrzekł cicho — tu się mylisz. Jest bezprawne, jeśli sąd tak orzeknie po fakcie. Wygrasz wtedy, jeśli twoi prawnicy będą sprytniejsi od moich. A szczerze mówiąc, Walthers, płace moim prawnikom za to, by byli najsprytniejsi ze wszystkich.

Niemiłą stroną tego wszystkiego było to, że miał racje w o wiele większym stopniu niż sądził, bo moja wątroba też była po jego stronie. Nie mogłem sobie pozwolić na sprawę, sądową, bo bez jego pieniędzy i mojego przeszczepu bym jej nie dożył.

Dorrie, przysłuchując się nam z przyjaznym zainteresowaniem na dziewczęcej twarzy, znowu się wtrąciła.

— No to może inaczej? Po prostu wylądujemy tutaj. Czemu nie poczekać, aż sondy coś pokażą? Może natrafimy nawet na coś lepszego niż w miejscu “C"…

— Nic dobrego tu nie znajdziemy — odpowiedział, nie patrząc na nią.

— Ależ Boyce, skąd możesz wiedzieć? Jeszcze nie skończyliśmy sondowania. Odpowiedział:

— Uważaj Doroto, słuchaj uważnie, a potem się zamknij. Walthers gra z nami w ciuciubabkę. Wiesz, gdzie teraz jesteśmy?

Przecisnął się koło mnie i wystukał program wyświetlania całej mapy, co mnie trochę zdziwiło, bo nie wiedziałem, że on wie jak to się robi. Ukazały się mapy z pozornymi obrazami naszej pozycji, szybów, które dotychczas wywierciliśmy i wielki, nieregularny zarys granicy terenu wojskowego, wszystko nałożone na siatkę maskonów i punktów nawigacyjnych.

— Widzisz? W tej chwili nie jesteśmy nawet na obszarach koncentracji masy. Zgadza się, Walthers? Sprawdziliśmy wszystkie dobre miejsca i bez wyników?

— Po części ma pan racje, panie Cochenour — powiedziałem. — Ale nie gram w ciuciubabkę. Miejsce jest obiecujące. Może pan sprawdzić na mapie. Nie jesteśmy nad żadnym maskonem, to prawda, ale jesteśmy dokładnie miedzy dwoma bardzo zbliżonymi. Niekiedy znajduje się korytarze łączące dwa kompleksy podziemne i zdarzało się, że korytarz łącznikowy był nawet bliżej powierzchni niż jakakolwiek inna cześć kompleksu. Nie mogę zagwarantować, że natrafimy na cokolwiek, ale to nie jest niemożliwe..

— Tylko cholernie nieprawdopodobne?

— Cóż, nie bardziej nieprawdopodobne, niż gdziekolwiek indziej. Powiedziałem panu już tydzień temu, że już się panu wszystko opłaciło pierwszego dnia, gdy znaleźliśmy w ogóle jakiś tunel Hiczich, nawet przebity. We Wrzecionie są szczury podziemne, które próbowały przez pięć lat i nawet tego im się nie udało zobaczyć. — Zastanowiłem się przez chwile. — Możemy zawrzeć umowę — dodałem.

— Słucham.

— Wylądujemy tutaj i mamy przynajmniej szansę, że na coś natrafimy. Spróbujemy. Wyrzucimy sondy i zobaczymy, co pokażą. Jeśli dobry rysunek, wiercimy. Jeśli nie, to pomyśle nad wróceniem do punktu “C".

— Pomyślisz! — ryknął.

— Nie naciskaj mnie, Cochenour. Nie wiesz, w co się pchasz. Teren wojskowy to nie zabawka. Ci chłopcy najpierw strzelają, a potem pytają o nazwisko. A na Wenus nie ma sądów ani policji, by ich o cokolwiek spytały.

— No, nie wiem — odrzekł po chwili.

— Tak, nie wie nań, panie Cochenour. I za to mi pan płaci. Ja wiem.

— Owszem — przyznał — zapewne pan wie, ale czy o tym co pan wie, mówi mi pan prawdę, to jeszcze pytanie. Hegramet nigdy nie wspominał o wierceniu miedzy maskonami.

I popatrzył na mnie z zupełnie obojętną miną, czekając czy zareaguje na to, co powiedział. Nie dałem się nabrać. Odwzajemniłem mu się równie obojętnym spojrzeniem. Nie odezwałem się ani słowem, po prostu czekałem co dalej. Byłem całkiem pewien, że nie padnie żadne wyjaśnienie, skąd zna nazwisko Hegrameta, ani co go łączy z największym ziemskim autorytetem w sprawach hiczijskich wykopalisk. I nie padło.

— Wystrzel swoje sondy. Raz jeszcze popróbujemy twoim sposobem — powiedział wreszcie.


* * *

Wyrzuciłem sondy, wszystkie dobrze się wbiły. Uruchomiłem odstrzał mikroładunków. Usiadłem przed ekranem śledząc pierwsze pojawiające się linie jakbym się spodziewał, że przyniosą użyteczne informacje. Oczywiście nie mogły, ale miałem dobrą wymówkę, by chwile pomyśleć w spokoju.

Trzeba było zastanowić się nad Cochenourem. Nie przyleciał na Wenus na wycieczkę, to było jasne. Jeszcze zanim opuścił Ziemie, wiedział, że będzie wiercił szyby w poszukiwaniu podziemi Hiczich. Przeszkolił się dokładnie, włącznie z nauczeniem się obsługi aparatury w kapsule. Moje przemówienie reklamowe o skarbach hiczijskich zmarnowało się, bo klient był już zdecydowany przynajmniej o pół roku wcześniej i miliony mil stąd.

To wszystko zrozumiałem, ale im więcej rozumiałem, tym bardziej wiedziałem, że nie rozumiem. Najchętniej dałbym Cochenourowi ćwierć dolara i wysłał go do kina, by porozmawiać prywatnie z dziewczyną. Niestety, nie było go dokąd wysłać. Udałem, że ziewam, poskarżyłem się na nudę czekania aż sondy ukończą rysunek i zaproponowałem drzemkę. Bynajmniej nie spodziewałem się, że będzie leżał z nastawionymi uszami podsłuchując nas. To nie miało znaczenia. Nikt nie udawał śpiącego prócz mnie. Jedyne co osiągnąłem, to propozycja Dorrie, że będzie przyglądać się ekranowi i obudzi mnie, jeśli pojawi się coś ciekawego.

Wiec powiedziałem sobie: do diabła z tym wszystkim i sam poszedłem spać.

Nie było to przyjemne, bo leżenie w oczekiwaniu na sen dało mi dość czasu by zauważyć, jak naprawdę parszywie się czuje i na jak wiele sposobów. W gardle miałem bez przerwy smak żółci, nie tak silny żeby mi się chciało rzygać, ale taki, jakbym to właśnie zrobił. Głowa mnie bolała, a na skrajach mego pola widzenia zaczęły się pojawiać niejasne majaki. Gdy brałem pigułki, nie policzyłem ile ich jeszcze zostało. Nie chciałem wiedzieć.

Budzenie nastawiłem sobie za trzy godziny, mając nadzieje, że może do tego czasu Cochenour zrobi się senny i położy się, a dziewczyna będzie na nogach i może skłonna do rozmowy. Ale gdy się obudziłem, na nogach był Cochenour, smażący sobie aromatycznie przyprawiony omlet z resztki sterylizowanych jajek.

— Miałeś racje, Walthers — wyszczerzył zęby. — Byłem śpiący. Uciąłem sobie drzemkę. Jestem gotów do każdej pracy. Chcesz trochę jajek?

Oczywiście chciałem, ale oczywiście nie odważyłem się zjeść ich, wiec posępnie przełknąłem to, na co pozwolono mi w Znachorni i patrzyłem, jak się obżera. To było nieuczciwe, że człowiek dziewięćdziesięcioletni mógł być tak zdrów, że nie musiał myśleć o trawieniu, podczas gdy ja… No cóż, takie myśli nic nie dawały, wobec tego zaproponowałem trochę muzyki. Dorrie wybrała, Jezioro Łabędzie" i włożyłem je do odtwarzacza.

I wtedy przyszło mi coś do głowy. Udałem się do szafek narzędziowych. Głowice wiertni nadawały się już prawie do wymiany, a wiedziałem, że mamy mało części zamiennych. Ale szafki leżały w najdalszym od kabiny miejscu kapsuły, ja zaś spodziewałem się, że Dorrie pójdzie za mną.

— Pomóc ci, Audee?

— Bądzie mi miło — odrzekłem. — O, potrzymaj to dla mnie. Nie wysmaruj się tłuszczem.

Nie oczekiwałem, że mnie będzie pytała, czemu ma je trzymać. l nie spytała. Zaśmiała się tylko.

— Tłuszczem? Nie sądzę, bym go w ogóle mogła zauważyć, tak jestem brudna. Sądzę, że dojrzewamy do powrotu do cywilizacji.

Cochenour siedział ze zmarszczonymi brwiami nad ekranem sond i nie zwracał na nas uwagi. Spytałem:

— Do jakiej cywilizacji? Wrzeciona czy Ziemi?

Chciałem ją naprowadzić na rozmowę o Ziemi, ale nie wyszło.

— Ależ Wrzeciona, Audee. Myślę, że jest fascynujące i niewieleśmy z niego poznali. Ani mieszkających tam ludzi. Na przykład ten facet z Indii, który ma kawiarniu. Kasjerka jest jego żoną, prawda?

— Jedną z nich. To Żona Numer Jeden, kelnerką jest Numer Trzy, a z dziećmi w domu siedzi jeszcze jedna. Dzieci ma pięcioro, ze wszystkich trzech żon. Ale chciałem rozmawiać o czymś innym, wiec dodałem:

— Właściwie to jest tak jak na Ziemi. Yastra mógłby prowadzić knajpę dla turystów w Benares, gdyby jej nie miał tutaj, gdyby nie przyleciał z wojskiem i nie ukończył tu służby. A ja, przypuszczam, byłbym przewodnikiem w Teksasie. Oczywiście, jeśli jeszcze został tam choć skrawek otwartej przestrzeni, wymagającej przewodnika, może w górze Canadian River. A ty?

Przez cały czas brałem z półek te same cztery czy pięć narzędzi, odczytywałem ich numery i odkładałem z powrotem. Nie zauważyła tego.

— Co masz na myśli?

— No, co robiłaś przed przybyciem tutaj?

— Och, pewien czas pracowałam w biurze Boyce'a.

To było zachęcające, może będzie coś pamiętała o jego powiązaniach z profesorem Hegrametem. — Czy byłaś sekretarką?

— Coś w tym rodzaju. Boyce dawał mi do załatwienia… oj, a to co? Był to sygnał wezwania przez radio, oto co.

— Chodź się zgłosić — warknął Cochenour z drugiego końca kapsuły.

Przyjąłem wezwanie na słuchawki, bo taki mam zwyczaj; w kapsule nie ma dość miejsca na prywatne rozmowy, a ja chciałem zachować sobie takie okruszki, jakie jeszcze się. dało. Wywoływała nas baza wojskowa, przy aparacie znana mi sierżant łączności nazwiskiem Kolanko. Zgłosiłem się poirytowany, żałując), że straciłem możliwość wyciągnięcia z Doroty czegoś o jej szefie.

— Słówko prywatnie do ciebie, Audee — powiedziała sierżant Kolanko. — Czy twój sąhib jest w pobliżu?

Kolanko i ja prowadziliśmy od dawna pogaduszki przez radio i coś było w jej wesołym głosie, co mnie zaniepokoiło. Nie spojrzałem na Cochenoura, lecz wiedziałem, że słucha. Oczywiście tylko mnie, z powodu słuchawek.

— W polu, ale nie odbiera — powiedziałem. — Co macie dla mnie?

— Biuletynik informacyjny — zamruczała sierżant. — Nadszedł siecią synchrosatelitów parę minut temu. Tylko dla informacji. To znaczy, że my nie mamy z tym co robić, ale może ty, kochanie.

— Gotów — powiedziałem, wpatrując się w plastykową obudowę radiostacji. Sierżant zagdakała.

— Kapitan statku czarterowanego przez twego sahiba chce z nim zamienić parę słówek, gdy go znajdzie. To chyba pilne, bo kapitan jest strasznie wkurzony.

— Tak, baza — odrzekłem. — Odbieram cię dobrze, poziom dziesięć.

Sierżant wydała znowu odgłos rozbawienia, tylko tym razem nie było to gdakniecie, a zwyczajny chichot.

— Chodzi o to — dodała — że jego czek za czarter odrzucono. Chcesz wiedzieć, co bank powiedział? Nigdy nie zgadniesz. “Brak pokrycia", to właśnie powiedział.

Pod żebrami z prawej strony bolało mnie bez przerwy, ale w tym momencie znacznie bardziej. Zacisnąłem szczeki.

— Ach, sierżancie Kolanko — wycharczałem — czy może pani, eee, sprawdzić te ocenę?

— Niestety, kochanie — zabrzęczała ze współczuciem — ale nie ma cienia wątpliwości, Kapitan dostał ocenę jego zdolności kredytowej i brzmiała: “zero". Na twego klienta czeka we Wrzecionie sądowy nakaz zapłaty.

— Dziękuje za komunikat synoptyczny — powiedziałem głuchym głosem. — I sprawdzę czas odlotu przed startem.

Wyłączyłem radio i spojrzałem na mego klienta — miliardera.

— Co ci jest u diabła, Walthers? — mruknął.

Nie słyszałem go. Słyszałem to, co mi powiedział zadowolony z siebie typunio w Znachorni. Równań nie sposób było zapomnieć. Forsa — nowa wątroba plus szczęśliwe przeżycie. Brak forsy — całkowita dysfunkcja wątroby plus śmierć. A moje źródło forsy właśnie wyschło.

Загрузка...