– Michał Sędziwój z Sanoka… – mruknęła Katarzyna.

– Jak żywy…

– Do plecaka, przejrzymy później – zadecydowała. – Szukaj, czy nie ma czegoś jeszcze.

Laptop księżniczki. Kilka siedemnastowiecznych traktatów alchemicznych oprawionych w poczerniałą ze starości skórę. Na rogach miały śliczne okucia. Alchemiczka bez żenady przywłaszczyła je sobie. Kuzynka penetrowała kuchnię.

– Mam klapę – zaraportowała. – Spieszmy się.

Zejście do piwnicy zamaskowano bardzo przemyślnie; stała na nim kuchenka gazowa. Tyle tylko, że rura przytwierdzona była na słowo honoru a urządzenie nie podłączone do instalacji.

Odsunęły je i poświeciły do środka latarkami. Schodki i piwniczka. Zeszły na dół. Okienka od strony ogrodu wpuszczały rozproszone światło latarni.

– Monika! – krzyknęła Katarzyna. – Jesteś tu?! To my!

Odpowiedział jej niewyraźny jęk. Drzwi zaopatrzono w solidne rygle. Raz jeszcze przydał się urywek. Wyłamały zamek. Księżniczka leżała na pryczy, naga, narzucona kocem, zwinięta w kłębek. Podniosła głowę. Jedno oko miała całkiem wypalone. Powieka drugiego, zlepiona ropą, drgnęła. Spojrzała na nie półprzytomnie. Plamy oraz rogowe płytki znaczyły rogówkę i tęczówkę. Źrenica była nienaturalnie rozszerzona. Zasychające już rany na czole i policzkach.

– O mój Boże… – syknęła alchemiczka. – Co się stało?!

– Srebro, biolog – jęknęła księżniczka, a potem straciła przytomność.

– Katarzyna odsunęła szorstko kuzynkę, przyłożyła dłoń do czoła dziewczyny.

– Ma bardzo wysoką gorączkę – powiedziała poważnie. – Bydlak torturował ją jakimś srebrnym przedmiotem. Zatruła się związkami tego metalu.

– A oczy?

– Poparzył jej tak samo. Ale przynajmniej trochę widzi… Zabierzmy ją stąd!

Wyniosła Monikę, nadal zawiniętą w koc, na górę.

– Wezwać taksówkę? – kuzynka wyjęła elegancki telefon komórkowy z torebki.

– Nie. Zabieramy samochód Dymitra – odparła twardo agentka. – Jemu już i tak nie jest potrzebny.

– A kluczyki?

– Trzeba sprawdzić w kieszeniach.

Po chwili wsiadły do jeepa. Księżniczkę położyły na tylnym siedzeniu. Katarzyna prowadziła bardzo pewnie, choć szybkość jaką rozwinęła, zaparła nieco jej kuzynce dech w piersiach. Wniosły Monikę na piętro i umieściły na łóżku. Stanisława pobiegła do apteki na rogu. Wróciła z zakupami.

– Srebro jest dla niej chyba bardzo toksyczne. Zobacz, w tych miejscach komórki usiłowały je otorbić. Sądzę, że mamy tu do czynienia głównie z chlorkami i siarczkami tego metalu…

– Co robimy?

– Daj sól fizjologiczną. Przemyjemy…

Starannie oczyściła szramy. Gorączka była nadal bardzo wysoka. Monika obudziła się.

– Księżniczko, jak możemy ci pomoc? – zapytała agentka.

– Oczy…

– Widzisz coś? – jej kuzynka przeszła na serbski.

– W lewym jak za mgłą. Odrosną… parę dni – wyszeptała. – Pić… Nie wiem… Srebrem po oczach nigdy… Biolog…

Znowu odpłynęła w gorączkowe majaki. Stanisława ostrożnie napoiła ją wodą. Katarzyna przepłukała oczy księżniczki.

– Jak to wygląda?

– Źle – mruknęła. – Lewego praktycznie nie ma, same skrzepy i coś jakby róg… Prawe w plamy. Może się i zregeneruje…

Zajęła się teraz jej stopami. Tu nie było problemu, wszystko zaschło i jakby skamieniało.

– Tkanka podobna do paznokcia – stwierdziła. – Trzy palce jej urżnął… Cholerne ścierwo…

– Czego od niej chciał?

– Cholera go wie. Ale skoro użył srebra, wiedział że jest wampirem. Słuchaj, temperatura nie opada. Skocz po piramidon…

Pobiegła. Po zaaplikowaniu czopków gorączka nieco zelżała, a oddech dziewczyny uspokoił się. Obie kuzynki mogły przejść do drugiego pokoju. Przez uchylone drzwi spoglądały na śpiącą podopieczną.

– Może trzeba było ją jednak zawieźć do szpitala? – zastanawiała się agentka.

– I co im powiesz? Macie tu wampirzycę, zatruła się srebrem, oczami się nie przejmujcie, odrosną jej. Tylko nie podchodźcie znienacka, w zdenerwowaniu może ugryźć? – w głosie zabrzmiał sarkazm.

– Fakt.

Milczały przez chwilę.

– Pokaż te materiały – poprosiła Katarzyna.

Pięć teczek, przedwojenne, z tektury podklejonej szarym płótnem. Na każdej szkic, wewnątrz papiery. Dymitr odnotował starannie, gdzie kto mieszkał w jakich okresach, gdzie pracował… Tuż po pierwszej wojnie światowej dorwał Zygfryda i Hanusza – dwu mieszkających w Krakowie uczniów Sędziwoja. Kilkanaście lat później zdołał namierzyć Stasię, jednak zamach w szkole nie powiódł się… Teczka dotycząca alchemika była prawie pusta. Kilka kart z notatkami. Żadnego sensownego śladu. Skórzewskiego też nie zdołał na szczęście znaleźć.

– Nam też to nie pomoże – westchnęła alchemiczka.

– Ciekawe, swoją drogą, kto go zabił… Bo pomyślałam sobie właśnie…

– Że Sędziwój?

– Tak. Rapier, rękawiczki rzucone na zwłoki, kula z krócicy… Może wpadli na siebie jakoś przypadkowo? Zaprosił go do domu, wywiązała się walka…

– Niewykluczone. Na ile ten portrecik jest dobry?

– Bardzo dokładny…Chcesz go użyć zamiast zdjęcia?

– Nie, chyba nie da rady. Widzisz, fotografia to konkret. A tu rysował z pamięci. Nawet jeśli dobrze wyłapał podobieństwo, to charakterystyczne punkty mogą być w ciut innych miejscach…

– A nie możesz go wyszukać bazą? Przecież jeszcze cię nie odcięli? Jeśli znalazłaś ten dom po zaledwie kilku godzinach grzebania, to może…

– Nie mam punktu zaczepienia – pokręciła głową. – Wtedy mogłyśmy się domyślać, że ma dom i jaki posiada samochód. Potem wystarczyło proste porównanie. Tu…

Zamyśliła się.


* * *

Mistrz Sędziwój wlókł się noga za nogą. W głowie ciągle mu się kręciło, jakby za dużo wypił. Zawroty przychodziły falami, ale lodowate nocne powietrze powoli przyniosło mu ulgę. Na Plantach usiadł na chwilę na zroszonej ławce.

– Tetraheksanol – mruknął sam do siebie.

Tym zaprawił go Dymitr. Alkohol sześciowęglowy, z podwójnym wiązaniem i chyba trzema grupami wodorotlenowymi – jednak nauka współczesnej chemii nie poszła w las. Coś pamiętał. Wiedział też o czymś, co niechętnie wspominały podręczniki. Tetraheksanol działał podobnie jak poczciwy alkohol etylowy, tyle że siedemnaście razy mocniej. Jeden gram tego draństwa walił po głowie jak trzydzieści cztery gramy wódki. Ile Dymitr dolał mu do wina? Kieliszek był spory, a zatem teoretycznie efekt, jakby wytrąbił duszkiem trzy półlitrówki.

Alchemik poweselał

– Niezły ze mnie pijus – stwierdził.

Wstał. Nogi zaczęły go słuchać, wreszcie mógł iść nie zataczając się. Wymiotował po drodze kilka razy, więc niewiele trucizny przedostało mu się do krwiobiegu. Kilka głębokich wdechów i ruszył naprzód, z każdym krokiem coraz pewniej. Przy Barbakanie minął go patrol policji. Gliniarze obrzucili zaskoczonym spojrzeniem długi, brązowy płaszcz, szeroką, białą kryzę i cudaczne nakrycie głowy.

– Ale wariat – mruknął jeden, gdy oddalili się na tyle, że nieznajomy nie mógł ich już słyszeć.

– Nie wariat, tylko szlachcic – pouczył go surowo drugi. – Tu czasem się tacy po nocy szlajają…

– A może duch? – trzeci obejrzał się, ale mistrza nie było już widać.

Kilkanaście minut później zapadał w głęboki sen na swoim strychu. Zanim rzucił się na materac, wysuszył duszkiem pół litra wody mineralnej. Kac to objaw odwodnienia, dehydratacji mózgu. Wprawdzie nie wiedział, jak działa to chemiczne draństwo, ale wolał się zabezpieczyć… Warto by się pomodlić, lecz dawno temu przyjął zasadę, że nie robi tego po pijanemu ani w te dni, gdy kogoś zabija. Za uratowanie życia podziękuje Bogu jutro.


* * *

Było dobrze po północy, gdy Katarzyna przyłożyła dłoń do czoła księżniczki. Wreszcie trochę chłodniejsze. Rany na twarzy wyglądały dziwnie, zasnuło je coś na kształt łuski, ale skóra wokoło przestała być czerwona.

– No, przydałaby mi się taka odporność – mruknęła alchemiczka.

Poszły spać.


* * *

Stasię obudził ruch. Odruchowo sięgnęła pod poduszkę i dopiero, gdy pod palcami poczuła chłodną kolbę nagana, otworzyła oczy. Księżniczka. Doszła, widać, nad ranem do siebie, bo teraz, zawinięta w koc, siedziała w kuchni przy stole i stołową łyżką wyjadała jogurt z opakowania. Na jednym oku miała gustowną, czarną przepaskę z lycry. Wyglądała jak młoda piratka.

– Wstałaś już? – zdziwiła się alchemiczka. – Może powinnaś poleżeć?

– Za parę minut bym was obudziła…

– Po co? Dziś sobota… – Katarzyna też wstała. Przeszła przez mieszkanie jak błędna i włączyła wodę na herbatę. Półlitrowy kubek liściastej był w stanie postawić ją na nogi. Zawsze. Otworzyła drzwiczki lodówki i brwi ze zdumienia powędrowały jej do góry.

– Odkupię – zaofiarowała się Monika.

– Moja droga, zjadłaś trzy litry jogurtu… Zaszkodzi ci.

Księżniczka tylko pokręciła głową.

– Jak oczy? – zapytała alchemiczka.

– Jedno już w zasadzie dobrze, tylko obraz trochę rozmazany. W drugim na razie widzę jasne i ciemne plamy… Dziękuję wam – wstała z szacunkiem. – Uratowałyście mi życie…

– Khm, drobiazg – mruknęła agentka. – Nie ma o czym mówić. Coś ci jeszcze potrzeba? Ja wiem, cielęcej krwi?

Wampirka uśmiechnęła się tylko.

– Nie… Trzeba dorwać Dymitra.

– Nie trzeba – odparła spokojnie alchemiczka. – Ktoś nas wyręczył. Gdy ty siedziałaś w piwnicy, przyszedł do niego w odwiedziny i przypalikował do podłogi rapierem. Sądzimy, że to mógł być Sędziwej…

– Faktycznie. Może już jutro uda się go odszukać – na jej twarzy odmalowała się dziwna tęsknota.

– Jeszcze biolog – przypomniała Monika.

Spojrzały na nią zaskoczone.

– Właśnie – agentka zmarszczyła brwi, – wczoraj w gorączce mówiłaś coś o jakimś biologu… O co ci chodziło?

– Sieklucki. Torturował mnie razem z Dymitrem.

– Co?! – Stanisława zerwała się na równe nogi. – Zabiję to ścierwo!

– On coś kombinuje – powiedziała księżniczka. – Coś naprawdę grubszego. Wspomniał… – przymknęła oczy. – To było dziwne… Pytał Dymitra, czy wampiry zarażają się czarną ospą.

– Co to ma do rzeczy! – zdumiała się Katarzyna – Przecież… Przecież ospy już nie ma! Po tym zresztą cię rozszyfrowałyśmy, masz blizny po niej, a udawałaś, że urodziłaś się w dziesięć lat po ostatnim odnotowanym przypadku…

– Mówił też coś o kulturach bakterii. Że jeszcze nie dojrzały.

– Pamiętasz te szklane baniaczki w pracowni biologicznej? – alchemiczka spojrzała na kuzynkę. – Sama powiedziałaś, że to kultury bakterii. A może…

– Ale po co? Po co komu galon zarazków i to tak zjadliwych?

– Kto wie? To ty miałaś do czynienia z kryminalistami. Może chce przeprowadzić atak terrorystyczny? A może sprzeda to komuś? Mało to świrów na świecie? Korea, Libia, Irak… może nawet wujaszek Osama…

– Nie jesteśmy w Klewkach… ale… – w oczach agentki błysnęło coś naprawdę wrednego. – Wiem już, jak go załatwimy.

Usiadła do komputera. Uruchomiła program, załogowała się do sieci CBŚ. Kilka minut stukała w klawisze, a potem napisała SMS-a i gdzieś wysłała.

– Co kombinujesz? – zaciekawiła się księżniczka.

– Kontrolowany przeciek dla naszego sojusznika – uśmiechnęła się. – Krakowska ekspozytura CIA dostała właśnie cynk o tym, że Mikołaj Sieklucki, członek polskiej sekcji Al-Quaidy, przygotował osiem litrów zawiesiny czarnej ospy.

– Przecież nie uwierzą…

– Zakład?

Uruchomiła odbiornik i podłączyła go do komputera. Na ekranie pojawił się obraz ze wszystkich kamer. Powiększyła ten sprzed szkoły. Długo musiały czekać. Dopiero po dwudziestu minutach przed budynek zajechały furgonetka i czarny mercedes.

– A ten tu po co? – zapytała Stanisława.

– Akredytowany dyplomata dla ochrony akcji. W razie czego chroni go immunitet, ubezpiecza kumpli…

Dwaj agenci poradzili sobie szybko z drzwiami. Po kilkunastu minutach wynieśli ze szkoły kilka kartonów czegoś.

– No to chyba po kłopocie – mruknęła księżniczka. – Tylko pytanie, czy dorwą nauczyciela… Mógł uciec.

– Nie sądzę. Skąd mógłby wiedzieć, że już jesteś wolna? A zatem problem z głowy. Co zjesz na śniadanie?

– A mogę jeszcze jeden jogurt?


* * *

Alchemik budzi się na swoim strychu. Co to dzisiaj? Sobota… Głowa boli go upiornie, ale poza tym czuje się już nie najgorzej. Pamięć poprzedniego wieczoru wróciła zaraz po przebudzeniu. Szkoda rapiera, choć i tak była to tylko współczesna podróbka… Sobota. W nocy wypogodziło się. Zabłocone buty, zabrudzone spodnie, utytłany w błocie płaszcz… Nie do końca pamięta całą drogę powrotną, ale wypadki, które zaszły w willi, rysują mu się przed oczyma wyraźnie. Zabił Dymitra. Naprawił błąd popełniony cztery stulecia temu.

Nie, to na nic, głowa boli go, aż świeczki stają w oczach. Dwie tabletki odpowiedniego środka powinny pomóc… Nieźle uczcił czterechsetną rocznicę wydania swojego traktatu. Auć… Swoją drogą, wino było naprawdę niezłe, może trzeba było poszukać jeszcze jednej flaszki? Szkoda, że nie pomyślał. Teraz nie ma sensu tam wracać. Podobno zabójcę ciągnie zawsze na miejsce zbrodni. Alchemik parokrotnie odbierał ludziom życie. Nigdy jednak nie poczuł takiej potrzeby. Może dlatego, że zawsze zabijał wyłącznie tych, którzy na to naprawdę zasłużyli?


* * *

Katarzyna weszła do domu dziecka, skierowała się w stronę gabinetu dyrektorki. Zapukała i nie czekając na zaproszenie, nacisnęła klamkę. Baba na jej widok spąsowiała.

– Czego? – warknęła.

– Katarzyna Kruszewska, Centralne Biuro Śledcze – okazała legitymację.

– A pani w jakiej sprawie? – dyrektorka była harda do końca.

Dziewczyna, nie czekając na pozwolenie, usiadła sobie na krześle.

– Zgłaszała pani ucieczkę – udała że zagląda do notatnika – Moniki Stiepankovic.

– Tak. Złapaliście ją? – na twarzy kobiety odmalowała się sadystyczna radocha.

– Tak, ale już tu nie wróci.

– Jak to? – nie zdołała ukryć rozczarowania.

– Powiedzmy, że osoba pani nie wzbudza naszego zaufania.

– Jestem cenionym pedagogiem o nieposzlakowanej opinii – kobieta wciągnęła w płuca haust powietrza, a jej twarz poczerwieniała z oburzenia.

– Doprawdy? – wycedziła Katarzyna. – Ano rzućmy okiem na nasze materiały – z torby wyjęła teczkę. – Studia pedagogiczne zakończyła pani w 1978 roku. Napisała pani pracę o nowoczesnych metodach wychowawczych. W ciągu dwu następnych lat doczekała się ona trzech recenzji w periodykach naukowych. Wszystkie były negatywne, autor jednej wyrażał zdumienie, że tak fatalna praca, najeżona wręcz błędami, w ogóle mogła zostać obroniona. Recenzenci nie wiedzieli oczywiście, że od drugiego roku studiów, na zlecenie SB, badała pani nastroje wśród studentów.

– Jak pani śmie?! – ryknęła baba, ale w jej oczach pojawił się strach.

– Proszę, oto kopie pani meldunków… Zresztą to nieważne. Dostała pani posadę nauczycielki historii w jednym z warszawskich liceów… Wdrażała tam pani swoje nowatorskie metody wychowawcze, wzorowane zresztą na radzieckich, czego efektem było zbiorowe samobójstwo trójki pani uczniów. W pozostawionym liście obwiniają panią. Ale partia, bo w międzyczasie wstąpiła pani w jej szeregi, obroniła. Zresztą nie mam czasu referować tych świństw – trzepnęła o biurko plikiem papierów. – Proszę skreślić Monikę z ewidencji.

– Ale ja…

– Biorąc pod uwagę pani portret psychologiczny, doradzam zmianę pracy. Więzienie w Radomiu ogłasza nabór na strażniczki – rzuciła wydruk ulotki. – Myślę, że tam znajdzie pani możliwości samorealizacji… A o tej sprawie może pani zapomnieć. Monika jest już w naszych rękach. Przyda się jako nauczycielka serbskiego dla agentury.

Wyszła, grzecznie zamykając za sobą drzwi. Trzaskanie jest tak niekulturalne…


* * *

Sobotnie popołudnie, chmurzy się, ale przecież żal siedzieć w czterech ścianach. Ból głowy minął, a łyk świeżego powietrza nikomu jeszcze nie zaszkodził. Alchemik snuje się po Plantach. Przechodzi przez Bramę Floriańską. Po jej drugiej stronie malarze rozwiesili swoje prace. Podziwia koszmarne bohomazy, ogląda obrazy, które jego zdaniem są nawet całkiem, całkiem, ale ciut za drogie. Dociera do Rynku.

Nurkuje w bramę i w dół do piwnic, w poszukiwaniu piwa. Po chwili w głębokim lochu siedzi nad szklanicą złocistego napoju. Przymyka oczy i oddaje się wspomnieniom. Kraków czasów jego młodości był inny. Niby nie zmieniło się tak wiele, sporo budynków nadal stoi, ale jednak… Cuchnące rynsztoki, nosiwody z cebrzykami na koromysłach, błotniste zaułki, konie i wozy przeciskające się między ścianami, bryzgi błota zdobiące mury… Sukiennice, niewielkie sklepiki na parterach kamienic oraz wozy, z których chłopi sprzedawali słomę na posłania i do sienników, kury oraz gęsi, śmietanę w siwakach, miód podebrany w lesie.

Wszędzie żywa krzątanina, setki warsztatów ukrytych w zaułkach wokół Rynku… Gwar, odgłosy kucia. Dzisiaj Kraków jest sto razy większy. A przecież alchemikowi wydaje się, że miasto przypomina własnego trupa. Coś się zmieniło. Czegoś brakuje…


* * *

Monika Stiepankovic miała wyjątkowo twardy organizm, nawet jak na wampira. Do wieczora przeszło jej nawet osłabienie wywołane zatruciem. Rany zabliźniły się, ale jeszcze nie oderwała pokrywającej ich zrogowaciałej warstwy. Niech się wszystko dobrze wygoi… Z okiem gorzej. Oceniła, że będzie musiała jeszcze przez tydzień chodzić z opaską.

– Muszę jechać do szałasu – powiedziała po obiedzie.

– Zamieszkaj z nami. Miejsce ci wygospodarujemy – uśmiechnęła się Stasia.

– Z przyjemnością – księżniczka w podzięce skłoniła głowę. – Ale zostawiłam tam telefon komórkowy. A już mnie pewnie klienci ścigają.

– Telefon jest tutaj – powstrzymała ją Katarzyna.

– Znalazłyśmy też twojego laptopa, zabrałyśmy wszystkie książki i zeszyty. Lepiej żebyś tam nie wracała.

– Ee tam – machnęła ręką. – Tamci czterej nieprędko nabiorą odwagi, by wrócić na łąkę…

Ale została. Rozłożyła się wygodnie na kanapie i uruchomiwszy komputer wróciła do przerwanej pracy. SMS-y od klientów i przyszłych zleceniodawców zapchały całą skrzynkę. A ona straciła już dwa dni.

– Jutro muszę na trochę wyjść – oznajmiła zamykając kolejny plik.

– Przecież nie będę cię trzymała na siłę – mruknęła alchemiczka. – Jeśli czujesz, że dasz radę…

– Czuję się już dużo lepiej – powiedziała Monika. – Mleko pomogło…

– Przy zatruciach ołowiem i rtęcią też się je stosuje – zauważyła leniwie Katarzyna. – Oczyszcza organizm z metali ciężkich.

Stanisława nie odpowiedziała. Zwinięta w kłębek na swoim tapczanie zapadała w drzemkę. Obecność wampira we własnym mieszkaniu u większości ludzi wywołałaby niepokój. Ona wręcz przeciwnie – poczuła się bardziej bezpieczna. Kto jej podskoczy, jeśli na straży domu stoi szesnastolatka, zdolna porachować kości czterem byczkom równocześnie?


* * *

Rozpalenie samowara nie jest specjalnie łatwe. W środkową rurę sypie się węgiel drzewny, do zbiornika wokoło wlewa wody. Nie można o tym zapomnieć, ponieważ mosiężne blachy lutowane są cyną. Jeśli woda wyparuje, nagrzeją się do temperatury nieco ponad dwustu stopni i urządzenie zamieni się w kupkę złomu.

Ogień podkłada się od spodu. Oczywiście węgiel drzewny nie złapie tak szybko płomienia, a użycie rozpałki jest raczej wykluczone. W zamkniętej rurze efekty gwałtownego spalania przypominają w pewnym sensie wybuch naboju dynamitowego. Stanisława bardzo lubi swój nowy dywan. Dlatego preferuje metody tradycyjne. Pod dolny ruszt, przez otwory, wsuwa kilkanaście sosnowych drzazg. Przez chwilę, zanim drewno wypali się doszczętnie, a węgiel drzewny zacznie się żarzyć, samowar będzie dymił. Na to nic nie da się poradzić, ale przecież można uchylić okno.

Co poza tym będzie potrzebne? Zapałki. Można użyć zwykłych, ale po co, skoro kuzynka wypatrzyła w trafice specjalne, kominkowe. Jeszcze tylko chwilę trzeba podmuchać. W carskiej Rosji używano do tego celu miecha zrobionego z cholewki buta. Ale carska Rosja i jej obyczaje odeszły w otchłań zapomnienia. A zatem głęboki wdech… Herbata będzie za dwadzieścia minut, gdy welon białej pary okryje samowar, a w otworach pokrywy rozlegnie się charakterystyczny „śpiew”.

– Muszę się tego nauczyć – mruknęła Katarzyna obserwując kuzynkę spod półprzymkniętych powiek. – Bardzo sprawnie ci to idzie…

– No cóż, na dworze księcia namiestnika Konstantego pijało się dużo herbaty…

– Jaki on był?

– Ścierwo wyjątkowe. Troglodyta. Miał wielkie, płaskie zęby, które szczerzył jak orangutan. Sypiał po obiedzie w butach na nogach… Nawet nieźle mówił po polsku i może wyobrażał sobie, że jest Polakiem – zamyśliła się, – ale zdecydowanie nim nie był. I co najgorsze, pijał herbatę ze szklanki. Tego mu nie mogli wybaczyć. Ale cóż, dzikus.

– Piłaś kiedyś herbatę ze szklanki? – zainteresowała się Kasia.

– Może ze cztery razy. I do tej pory się wstydzę…


* * *

Osiemnasta. Stanisława spojrzała na zegarek.

– Wychodzę – powiedziała do kuzynki. – Będę w domu około dwudziestej drugiej.

Katarzyna pytająco uniosła brwi.

– W Piwnicy pod Baranami zorganizowali wieczór etiopski. Chyba, że macie ochotę wybrać się ze mną?

Katarzyna zawahała się na chwilę, a potem zabezpieczyła samowar dławikiem.

– Idę z tobą.

– Ja jeszcze nie czuję się dobrze – westchnęła Monika. – Jeśli pozwolicie, zostanę…

Jesienny zmierzch, w powietrzu wiszą kropelki deszczu. Czy może być lepsza pora na oglądanie slajdów z rozpalonego słońcem, afrykańskiego kraju? Mokry bruk krakowskich ulic, światło latarni z trudem przebija się przez wodną zawiesinę. Chodniki puste, za to w lokalach i sklepach pełno ludzi. W podziemnych kafejkach i pubach ścisk taki, że szpilki nie wsadzi. Rzeźbiony portal, schodki w dół… Aby wejść na imprezę, trzeba wykupić bilety. Nie są tanie, ale warto.

Zespół muzyczny przyjechał ze świętego miasta Aksum. Wykonali trzy religijne pieśni pod rząd. Pięć minut przerwy.

– Sistrum – Katarzyna zidentyfikowała instrument w ręce jednego z muzykantów. – Jak na staroegipskich freskach…

– Owszem – potwierdziła Stanisława. – W Etiopii jest jeszcze używane.

Odrobina poezji. Czarni studenci Uniwersytetu Jagiellońskiego deklamowali ustępy z Khebra Nagast i wiersze współczesnych poetów. Ktoś tłumaczył je na polski. Stasia ożywiła się. Wyraz melancholii zniknął z jej twarzy.

Nastąpiła przerwa na poczęstunek: ostro przyprawione placki z ziarna amarantu, do popicia parzona szałwia z kardamonem. Do pełni szczęścia brak tylko wódki z daktyli. Ciekawe, czemu nie postawili jej na stół…

Na szesnastowiecznych ścianach lochu zawieszono fotografie, etiopskie krzyże procesyjne, obrazy malowane na wyprawionej skórze. Obie dziewczyny wędrowały sobie niespiesznie, podziwiając kolejne. Przystanęły przed dużym malowidłem. Obraz był dość dziwaczny. Przedstawiał siedzącego na krześle mężczyznę, przystawiającego sobie do czoła pistolet. Przed nim stał na baczność i salutował biały człowiek w mundurze.

– Cóż to takiego? – zdziwiła się Katarzyna.

– To, można powiedzieć, mój stary znajomy – mruknęła Stanisława. – Cesarz Teodor II Kasa. Sympatyczny gość, choć mocno świrowaty.

– A na tym obrazie…?

– To dłuższa historia. Widzisz, w połowie XIX wieku Etiopia zaczęła wychodzić z izolacji. Gdy na tron wstąpiła królowa Wiktoria, cesarz otrzymał jej portret i zakochał się bez pamięci.

– W kobiecie, którą znał tylko z obrazka? Faktycznie świrowaty…

– Postanowił za wszelką cenę ją poślubić, w związku z czym wysłał swój portret i list miłosny do Londynu. Załączył też notę dyplomatyczną w sprawie ślubu. Ambasador po pewnym czasie przekazał mu odpowiedź odmowną. W Etiopii był paskudny zwyczaj, że człowieka, który przynosi takie wieści, należy niezwłocznie zgładzić. Cesarz jednak był nieco bardziej cywilizowany niż jego poprzednicy. Tylko uwięził ambasadora i planował, po ucięciu mu ręki, wypuścić na wolność. Nie przewidział jednego. Anglikom bardzo się nie spodobało jego podejście do sprawy. Wysadzili silny desant i ruszyli odbić dyplomatę siłą. Cesarz ufał swojej armii, więc zabarykadował się w twierdzy… Niestety artyleria szybko rozwaliła gliniane mury. Widząc, że jego żołnierze giną, postanowił się poddać. Wydał więzionego, potem zaprosił angielskiego dowódcę, lorda Napiera, do swoich apartamentów, po czym, w obecności najwyższych dostojników państwowych raz jeszcze wyznał swą miłość do królowej Wiktorii. A potem wyciągnął pistolet i strzelił sobie w głowę.

– Cholera… Twardy zawodnik – skomentowała Katarzyna.

– Owszem. To był wielki człowiek, gotów oddać życie, aby chronić swój lud…

– Mówisz to jakbyś…

– Miałam zaszczyt znać go osobiście – ucięła. – A tu mamy cesarza Hajle Selasje… – mruknęła stając przed następnym portretem. – Bardzo ciekawy typek. Miał fenomenalną pamięć, a przy tym prawie nie umiał czytać… Ale dokonał rzeczy wielkiej. Zlikwidował tradycyjne sądownictwo.

– A co, było niedobre?

– Było fatalne. Metody dochodzeniowe zwłaszcza. Jeśli w wiosce ktoś coś ukradł, ludzie szli do czarownika. Ten brał dzieciaka, odurzał go opium i wypuszczał na ulicę. Do kogo malec podbiegł, albo do czyjego domu wpadł, tego uznawano winnym. Złodziejom zaś ucinano ręce lub nogi.

– U… Wesoły kraik. Znaczy, siedzę w domu i jem obiad, a pięć minut później mogą mi odrąbywać rękę albo nogę?

– Coś w tym guście. Dlatego zawsze podpierałam drzwi krzesłem, a chodząc po ulicach dobrze patrzyłam na wszystkie strony – uśmiechnęła się. – Byłam tam trzy razy i pewnie jeszcze kiedyś wrócę…

Kolejna grupka stanęła na estradzie. Trochę zupełnie współczesnej muzyki. Ot, takie etiopskie disco-polo, tylko bez dresów i adidasów. Na stoły wjechały kolejne placki. Obie dziewczyny jadły w zadumie. Stanisława przypominała sobie smak. Mogli wprawdzie lepiej przyrządzić, ale i tak niezłe. Katarzyna próbowała dania z ciekawością.

Z zespołem przyjechał jego kierownik i przy okazji główny sponsor, Mapete. Teraz stoi za zasłoną w drzwiach prowadzących na zaplecze. Ciemne oczy spokojnie lustrują salę. Na występ jego kapeli przyszli głównie studenci orientalistyki i afrykanistyki, w sumie kilkadziesiąt osób. Jest kilku dziennikarzy, kilkunastu przypadkowych mieszkańców Krakowa, którzy postanowili zobaczyć trochę egzotyki.

Ale on wpatruje się w ciemnowłosą osóbkę siedzącą przy stole. Dziewczyna skubie zębami kawałek placka, od czasu do czasu wymieniając kilka słów z siedzącą obok blondynką. Przez chwilę odwraca się do niego twarzą. Nie widzi go, ale na wszelki wypadek cofnął się krok. To ona. Nie ma wątpliwości. A jednak to prawda… Nie widzieli się dwanaście lat, a nie postarzała się ani o miesiąc. Na jego przedramieniu jasnym brązem odznaczają się cztery blizny.

Było ich pięciu, gdy w górach Sieman płukali piaski w poszukiwaniu samorodków irydu. Zaskoczyła ich nieduża grupka bandytów, niedobitki rozbitej przez powstańców komunistycznej gwardii. Męty szukające drogi przez góry… Kumple zginęli od razu. Urobek był jednak dobrze schowany, więc komuniści rozpalili solidne ognisko, by przypalić mu stopy.

Pojawiła się nieoczekiwanie, na stoku wzgórza nad wąwozem. Biała dziewczyna o twarzy osmaganej afrykańskim wiatrem, siedząca na małym, bułanym koniku. Fakt, wzięła ich z zaskoczenia, ale rozwalenie siedmiu bandziorów z karabinami w dwie minuty to i tak wyczyn godny najwyższej pochwały. Nieznajoma opatrzyła Mapete i odtransportowała do najbliższej wsi. Szamanowi dała sto pięćdziesiąt dolarów na koszty leczenia. Zadziwił go ten wielkopański gest.

Wiele tygodni leżał w malignie. Czarownik opowiedział mu, kogo spotkał. W Etiopii przyjęła arabskie imię Sadia. Widziano ją dwa razy. Była damą na dworze cesarza Teodora, doradzała cesarzowi Selasje podczas wojny z Włochami. Teraz wróciła po raz kolejny. Przez co najmniej wiek nie postarzała się wcale…

Mapete chciał zrewanżować się za uratowanie życia. Dwa lata temu dowiedział się, że dwudziestoletnia Europejka o imieniu Sadia prowadzi interesy w południowym Sudanie. Przemyt broni dla chrześcijańskich powstańców, szmugiel srebra, wielbłądów… Nim dotarł do jej kryjówki, okazało się, że sprzedała interes i wyjechała. Dokąd? – Nikt nie potrafił powiedzieć. I teraz spotykają się znowu…

Kurtka dziewczyny wisi na wieszaku. Zajęta podziwianiem fotografii nic nie zauważy. Wystarczy zrobić kilka kroków i wpuścić w jej kieszeń skórzany woreczek irydowych samorodków. Wie, że gdyby próbował wręczyć jej dar osobiście, nie przyjęłaby… Chciałby jeszcze coś dla niej zrobić. I nawet wie co. Ukryła się tutaj, więc nikomu nie powie, że ją spotkał.


* * *

Godzina dwudziesta. Deszcz stał się rzęsisty, ochłodziło się. W czasie, gdy jedni kończą się bawić, inni dopiero zaczynają. Szlachta łomocząc butami, wtarabania się do lochu przy Rynku. Barman bez słowa wskazuje gestem wejście do bocznej sali, zabezpieczone szarfą i tabliczką „zarezerwowano”. W piwnicy przy stole siedzi mężczyzna w brązowym płaszczu. Na blacie kamionkowe dzbany z miodem oraz piwem, kubki i talerze.

– Zapraszam do stołu, waszmościowie – uśmiecha się spod wąsa.

Król Polski, Jacek Komuda, ogląda się zaskoczony na barmana.

– Wynajęliśmy… – zaczyna.

Ten wzrusza ramionami.

– Powiedział, że jest z wami, zapłacił z góry za całą grupę…

Poczęstunku się nie odmawia. Zasiadają do stołu.

– Kim pan jest? – towarzyszący bandzie pisarz w haftowanej, ukraińskiej koszuli spogląda na fundatora. – Chcielibyśmy wiedzieć, komu zawdzięczamy…

Ten uśmiecha się ponownie. W jego oczach widać dziwny błysk. Są jasne i świetliste, a jednocześnie lśni w nich rozbawienie.

– Możecie nazywać mnie alchemikiem.

– Zacny zawód – mruczy pod nosem wydawca w stroju szwedzkiego oficera. – Jak się domyśliliście, panie?

– Dziś święto biskupa Marcina. Jeśli szanujecie stare tradycje, musieliście się tu zjawić.

– Święty Marcin – wzdycha Komuda. – Faktycznie, z tej okazji zeszliśmy się tutaj… Nie sądziliśmy, że ktoś poza nami obchodzi jeszcze to święto.

– Dzień, w którym tradycyjną potrawą winna być pieczona gęś – pisarz odrywa spojrzenie od kubka z miodem.

– Ba, tylko skąd ją wziąć? – mruczy król.

Alchemik wyciąga zza pasa krócicę. Strzał ponuro huknął w sufit. Wsypał jedną czwartą normalnego ładunku. Ale i tak zagrzmiało zdrowo. Na ten znak barman i kelner wnoszą tacę. Na srebrzonej blasze spoczywa wielka, kilkunastokilogramowa gęś. Upieczono ją na rożnie, nie żałując masła z czosnkiem i cynamonem. Skórka jest złocista, niebiański zapach, wypiera woń spalonego prochu, wierci w nosie… Szlachta wbija zdumione spojrzenia w gospodarza. Ten uśmiecha się skromnie. Odkłada pistolet na blat. Siedzący naprzeciwko król jest z wykształcenia historykiem. Pisarz ukończył archeologię. Obaj wpatrują się w broń zaskoczeni. Krócica jest autentyczna, na oko sądząc, siedemnastowieczna.


* * *

Zapach pieczonej gęsiny czuć aż na schodach. Księżniczka widać zabrała się za odgrzewanie w piekarniku potrawy. Weszły akurat w chwili, gdy zaglądała do kuchenki. Nie ma wprawy w używaniu gazu, ale nie przypaliła. Stół został już nakryty ukraińskim obrusem. Postawiła najlepsze talerze i położyła najładniejsze sztućce.

– Skąd wiedziałaś, że dziś święto? – dziwi się Stanisława.

– To nie jest codzienna potrawa – uśmiecha się księżniczka. – Poza tym to dzień świętego Marcina. Gdy mieszkałam jakiś czas wśród Madziarów, obchodziliśmy ten dzień bardzo uroczyście.

Oczy Katarzyny ciemnieją. Jej kuzynka i przyjaciółka niekiedy zaskakują ją wiedzą o rzeczach, o których ona nie ma pojęcia.


* * *

Impreza w piwnicy dogasa. Pieczona gęś to już tylko wspomnienie, pozostała po niej kupka starannie ogryzionych kości. Niewielka, złocista plama znacząca blachę, to ślad jabłkowego farszu… Wypili przy stole z dziesięć litrów miodu trójniaka. Rozmowy toczą się leniwie. Pisarz przekomarza się z wydawcą. Maniakalny grafoman nawet w czasie wolnym rozmyśla, co by tu jeszcze napisać. Gawędzi z siedzącą obok drobną blondyneczką. Król referuje kilku ciekawym dzieje słynnego warchoła i infamisa Stadnickiego, zwanego Diabłem Łańcuckim. Rosły szlachcic w jasnożółtym żupanie zwraca się do milczącego gospodarza.

– Alchemiku, czy masz jakieś imię?

Uśmiech i błysk oczu.

– Możecie mnie nazywać Sędziwojem.


* * *

– Dzień świętego Marcina oznaczał dawniej zakończenie wszystkich prac polowych – wyjaśnia Stanisława. – Aż do wiosny zajęcia gospodarskie ograniczały się do prac w obejściu. Rąbało się drwa, lepiło na zapas pierogi, potem nadchodziły długie wieczory, kiedy kobiety zbierały się razem, by drzeć pierze lub tkać, a przy okazji opowiadały sobie rozmaite, najczęściej straszne historie…

– Pierogi na zapas? – brwi byłej agentki unoszą się do góry. – Jak to?

– Lepiło się je przez kilka dni, lekko suszyło, żeby się nie posklejały i wieszało w worku na strychu. Zimy przychodziły wtedy wcześniej i były mroźne, bez tych głupich odwilży już w styczniu. Worek pierogów, czasem dwa, obok wisiały szynki, oprócz tego połcie wędzonej słoniny… Było co jeść aż do wiosny…

– Dlaczego w tym dniu jadało się gęsinę? – zaciekawiła się kuzynka.

– Legenda mówi, że święty Marcin, gdy chciano go wybrać papieżem, ukrył się wśród stada gęsi… Inna, że gdy był papieżem, w Rzymie wybuchł straszny głód. Ptaki te miały w wiecznym mieście status nieomal jak święte krowy w Indiach. Od czasu, gdy gęganiem zbudziły straże na kapitolu, żyły sobie spokojnie, pielęgnowane i dokarmiane przez mieszkańców. Papież, aby ratować głodujących biedaków, kazał wytłuc to pierzaste tałatajstwo… Tylko nie pasuje tu jeden szczegół – uśmiechnęła się. – Święty Marcin nigdy nie był papieżem. Był nim inny Marcin, po śmierci także kanonizowany. Z czasem dwie tradycje zlały się w jedną…

– Byłam kiedyś w Rzymie – chwali się Monika. – W roku świętym tysiąc sześćsetnym. Widziałam wówczas z daleka cudowną relikwię, chustę Świętej Weroniki…

– Pora spać – mruczy Stanisława; po wypiciu połowy butelki wina czuje się bardzo zmęczona.


* * *

W niedzielę rano Katarzyna i Stanisława poszły do kościoła. Księżniczka czuła się już lepiej, ale rany nadal wyglądały dość paskudnie. Stanisława położyła na tacy mały, skórzany woreczek, wypełniony czymś ciężkim.

– Co to było? – zapytała kuzynka, gdy msza dobiegła końca.

Alchemiczka odgadła natychmiast.

– Pozdrowienia z Etiopii – powiedziała zagadkowo.

W drodze powrotnej wpadły na Rynek, gdzie oddały pięć dyskietek i zainkasowały pieniądze od leniwych studentów.

– Nieźle sobie dorabia mała – mruknęła Katarzyna, chowając do wewnętrznej kieszeni prawie sześćset złotych.

– Trzeba jej założyć konto w Internecie – zauważyła Stanisława, – to nie będzie musiała z dyskietkami ganiać.

Brwi Katarzyny uniosły się z uznaniem. Kuzynka szybko nadrobiła cywilizacyjne opóźnienia.

Niedzielny obiad został przygotowany przez księżniczkę. Szaszłyk lepszy byłby z baraniny, tylko gdzie ją dostać? Mięso namokło przez noc i poranek w marynacie z ziół, korzeni, oliwy i odrobiny octu balsamicznego. Stanisława położyła na stole najładniejszy, ręcznie haftowany, ukraiński obrus. Kosztował sporo, ale widać ogromny trud włożony w jego wykonanie. Bezimienne hafciarki musiały pracować nad nim przez wiele tygodni.

Poustawiała talerze ze złoconym brzeżkiem i położyła te ładniejsze sztućce o platerowanych rączkach. Tylko przy nakryciu księżniczki zostawiła zwykłe. Mała miała ostatnio aż za dużo kontaktów ze srebrem. Krótka modlitwa i można zasiadać do obiadu. Jeszcze tylko lichtarz z trzema czerwonymi świecami. Dziewczęta posilały się w milczeniu.

Po zjedzeniu obiadu i deseru trzeba zabrać się do pracy. Katarzyna ma dwadzieścia sześć filmów sprzed kościołów. Trzeba wszystkie przejrzeć. Oczywiście to robota na wiele godzin, ale ma ciągle jeszcze aktywne łącze z bazą. Superkomputer da sobie radę. Zadanie proste. Rozbić tłum na poszczególne postaci, zidentyfikować, odsiać dzieci, kobiety i młodzież. Mężczyzn w przedziale wiekowym 35-55 lat zidentyfikować, odrzucić wszystkich, których personalia da się ustalić… Pozostałych wyświetlić w postaci portretów… Szkoda, że jakość filmów przy tym standardzie zapisu nie jest nadzwyczajna. Wreszcie system kończy pracę. Osiemset zdjęć, w większości przypadków mocno zamazanych. Program rekonstruujący przybliżony wygląd. Stanisława przegląda je po kolei.

– Do niczego – mówi wreszcie. – Nie ma go tu.

Powtarzają oględziny; tym razem sprawdzają prawie dwa tysiące rozpoznanych. Może jednak zalegalizował jakoś swój pobyt? I znowu bezskutecznie. Zeszło im do późna.

O wpół do ósmej księżniczka wzięła niewielkie lusterko i swój sztylet. Odsłoniła opaskę i długo badała oko.

– I jak? – zainteresowała się Katarzyna.

– Odrasta, tylko kolor się nie zgadza – westchnęła.

Oderwała wzrok od lusterka i popatrzyła na agentkę. Faktycznie, lewe oko po wygojeniu się pozostało niebieskie, a prawe… Cóż, zrobiło się jasnobrązowe…

– W dodatku ciągle jeszcze nie mam pełnej ostrości dodała posępnie. – Miejmy nadzieję, że jeszcze kilka dni i się poprawi.

Delikatnie podważyła rogową łuskę na policzku i oderwała ją od skóry. Rana zabliźniła się idealnie, tkanka była jednak jeszcze bardzo wrażliwa. Księżniczka ostrożnie przetarła blizny wacikiem namoczonym w wodzie utlenionej.

– Zostanie wgłębienie, jak to przy uchu, po ospie – powiedziała.

– I tak będziesz bardzo ładna – uspokoiła ją Stasia.

Katarzyna uruchomiła kartę telewizyjną w komputerze. Wiadomości jak co dzień, zdrajcy ojczyzny znowu uchwalili szereg ustaw utrudniających ludziom życie. Sprzedawczyki z rządu popchnęli swój nieszczęsny kraj kawałek głębiej w ramiona Unii. Korupcja, malwersacja, złodziejstwo, afery, przestępczość, aż rzygać się chce… Obok innych informacji drobna, ale ciekawa wzmianka.

– Kontrwywiad, przy współudziale amerykańskich służb specjalnych, ujął Mikołaja S., domniemanego szefa polskiej sekcji Al-Quaidy. W jego mieszkaniu oraz w szkole, w której pracował, zabezpieczono kultury baterii chorób zakaźnych, gotowe do natychmiastowego użycia.

– Na stanowisku nauczyciela biologii chyba pojawia się wakat – powiedziała Stanisława i ziewnęła dyskretnie.

Niestety, żadna z nich nie ma uprawnień…


* * *

Nocny pekaes z Krakowa bladym świtem wtoczył się na dworzec w Pułtusku. Z wnętrza wysiadł tylko jeden pasażer. Dopiął kurtkę z goreteksu na polarowej podpince. Na ramię zarzucił szary, wojskowy plecak. Buty na solidnej podeszwie, miękki zamszowy kapelusz na głowie.

Niełatwo rozpoznać w nim alchemika. Wszedł do budynku dworca, popatrzył na obskurne wnętrze hali. Rozkład jazdy autobusów ułożył jakiś kretyn. Przybysz spojrzał na zegarek i podjął decyzję. W pobliżu widział postój taksówek.

– Chcę się dostać do Starego Sielca – zadysponował sadowiąc się na tylnym siedzeniu.

Przejechał ponad dwanaście kilometrów. Wysiadł pod krzyżem na rozstajnych drogach i zapłacił umówioną kwotę. Z plecakiem na ramieniu ruszył na południe. Starorzecza Narwi, dziś płytkie stawy zarastające trzciną, odcinają od lądu wyspę o powierzchni około trzech kilometrów kwadratowych. Bagna, łąki, na wysoczyznach pola, brzozowe zagajniki… Na pierwszy rzut oka okolica wydaje się ponura, niegościnna i jałowa. Ziemia to mazowieckie piaski, niewiele na nich wyrośnie… Alchemik maszerował równym, dziarskim krokiem. Wreszcie dotarł na skraj lasu. To miejsce jest równie dobre jak każde inne. Najpierw jednak trzeba przegryźć jakieś śniadanie.

Wyjął z plecaka pół bochenka chleba, puszkę tuńczyka i otwieracz. Od strony niedalekiej rzeki ciągnęło chłodem. Pola zostały zaorane… Mistrz Sędziwój spokojnie konsumował kolejne pajdy chleba z rybą. Gdzieś tutaj ukrywa się to, czego szuka… Gdzieś w zasięgu wzroku spoczywa skarb. A zatem pora go wydobyć.

W styczniu 1868 roku nad okolicą eksplodował bolid. Na ziemię spadło około siedemdziesięciu tysięcy meteorytów. Uczeni zaklasyfikowali je jako chondryty H5. Najmniejsze ważyły 4 gramy, największy – ponad siedem kilo. W tym miejscu leżało ich najwięcej: średnio jeden co trzydzieści metrów. Wiele wyzbierali chłopi; utłuczone na proszek meteoryty zażywano jako lekarstwo. Ale alchemik liczy, że i dla niego coś zostało… A zatem do dzieła.

Chondryty H5 to jasnoszara skała nadziana ziarenkami srebrzystego metalu. Po wierzchu pokryta jest szklistą, opaloną warstwą, zwaną naukowo skorupą obtopieniową. Zawierają tyle żelazoniklu, że reaguje na nie – choć słabo – wykrywacz metali. Alchemik wyjął urządzenie z plecaka. Złożył cewkę, zamontował kable, założył słuchawki na uszy. Teraz był gotów podjąć poszukiwania.


* * *

Dyrektor, stojąc na progu szkoły, zauważa, że Monika przyszła w towarzystwie dwu nauczycielek. Widocznie spotkały się gdzieś po drodze. Wygląda nie najlepiej, wzrok jej trochę przygasł. Na jednym oku ma opaskę z lycry. Może jest chora? Grypa sieje ostatnio straszne spustoszenie…

Pierwsza lekcja, fizyka. Kompletny bezsens, robią jakieś idiotyczne zadania, z których nic nie wynika. Księżniczka wykonuje kilka z nich, a potem przymyka oczy i odpływa. Coś jej umknęło. Ale co? Ach tak, w szałasie zostawiła szynkę moknącą w solance. Trzeba po nią pojechać i uwędzić. Ile czasu mokła? Trzy dni. Od biedy starczy. Hmmm. Na łące rósł pojedynczy, uschnięty krzak jałowca. A zatem jest i dobry wsad…

Kolejne lekcje mijają jak we śnie. W czasie długiej przerwy wyskoczyła do sklepiku i kupiła litr jogurtu. Czuje, że jeszcze nie do końca oczyściła się z trucizny… I wreszcie koniec zajęć. Żegna się z nauczycielkami i wsiąka.

W powietrzu wisi wilgoć. Przed chwilą padało. Monika przypina rolki. Po chwili pędzi Plantami, omijając co większe kałuże. Chciwie wciąga w płuca chłodne, wilgotne powietrze. Po sześciu godzinach spędzonych w szkole jest jej to bardzo potrzebne. Wygrzała się, teraz dobrze jest poczuć dotknięcia wilgotnej bryzy na twarzy. Przy Barbakanie siedzą dwie Cyganki. Zazwyczaj wróżą przechodniom, ale teraz deszcz wypłoszył potencjalnych klientów. Księżniczka mija je, rzucając tylko jedno obojętne spojrzenie. W jej źrenicach zapalają się na ułamek sekundy czerwone ogniki. To wystarczy. Obie kobiety żegnają się zamaszyście. Cyganie to lud jeszcze ciągle bardzo dziki. Nie ucywilizowali się na tyle, by zatracić zdolność dostrzegania pewnych zjawisk, na które my od dawna nie zwracamy uwagi. Dobrze wiedzą, że nie jesteśmy sami na tej planecie.

– Widziała nas – szepcze starsza, odprowadzając jasnowłosą dziewczynę spojrzeniem.

– Może nic z tego nie będzie? – zęby młodszej szczękają i to bynajmniej nie z zimna.

– Nie ryzykujmy. Za pół godziny mamy pociąg do Warszawy.

– Nie nasz teren.

– Wiem. Ale wolę narazić się na nóż w brzuchu, niż raz jeszcze spotkać to coś…

Monika jedzie autobusem do pętli. Pół godziny później idzie przez łąkę. Koni już nie ma, zaprzestano już wypasu. Aż do wiosny będą stały w ciepłych stajniach, melancholijnie żując siano, a od czasu do czasu wyjdą na padok rozruszać kości. Księżniczka wędruje po przywiędłej od chłodu trawie, mija kładkę, dociera do szałasu. Nic się tu nie zmieniło od czasu, gdy się wyprowadziła. Czuje się, jakby wróciła do domu… Szynka dobrze nasiąkła, teraz trzeba zabrać się za jej wędzenie. Najlepiej „na lasach”…

Saperką szybko kopie dół głęboki na przeszło metr. Obok drugi, nieco płytszy. Oba łączy ukośny kanał. Piach trochę się osypuje, ale Monika nic na to nie może poradzić. Płytszy dół nakrywa kratą z leszczynowych prętów. Podwiesza pod spodem szynkę. W głębszej jamie rozpala ogień. Opodal, tuż pod murem „Telefoniki”, leży zwalony przez burzę buk. Dziewczyna szybko obcina cieńsze gałęzie. Wybiera te, które już dobrze wyschły. Tymczasem nad zagłębieniem unosi się pierwsza, nieśmiała strużka dymu. Szynkę można wędzić albo w zimnym dymie, albo w ciepłym. Monika nie ma wyboru – wędzenie w zimnym zajęłoby co najmniej dwadzieścia cztery godziny. W ciepłym idzie to szybciej: czasem sześć, czasem osiem… Płomień, podsycany co jakiś czas nową szczapą, pełga leniwie. Siadła opodal ogniska, narzuciła na ramiona owczą skórę z szałasu. Nie czuje chłodu, choć to przecież listopad. Jej oczy odbijają czerwony żar. Założyła słuchawki i słucha kolejnej książki. Szynka zaczyna wydzielać delikatny zapach. Ech, wegetariańcy, nie wiecie co tracicie…


* * *

– Nie mam już żadnych pomysłów, jak go odszukać – oświadcza Katarzyna. – Nie wiemy nawet, czy jest w Krakowie.

– Myślisz, że mógł wyjechać po tym, jak rozprawił się z Dymitrem?

– Właśnie. Coś nie widać naszego wampirka…

– Pojechała do szałasu wędzić szynkę. Możemy wpaść do niej. Dotrzymamy jej towarzystwa…


* * *

Niełatwo znaleźć meteoryt. Nawet w miejscu, gdzie powinny leżeć gęsto jak grzyby po deszczu. Minęło ponad 130 lat. Ziemia została wielokrotnie zaorana. Niejeden raz przez wyspę przetaczały się fale powodzi. A i miejscowi chłopi przecież nie są głupi. Umieją odróżnić kawałek kosmicznego śmiecia od przywleczonych przez lodowiec otoczaków. A kolekcjonerzy dają za meteoryty niezły grosz.

Alchemik rozłożył karimatę. Wyjął gruby koc z polaru. Noc zapowiada się chłodna ale przywykł do spania pod gołym niebem. Wyszukał sobie zagajnik nad wodą, postawił ukośny daszek, by zabezpieczyć legowisko przed kroplami rosy. Komarów o tej porze roku nie musi się już obawiać. Rozszczepił długą kłodę, poddłubał jej wnętrze lekką siekierką, a następnie zapalił. Górną część oparł na klinach i nakrył podłużne palenisko. Będzie się żarzyć przez wiele godzin, ogrzewając jego posłanie. Nauczył się tego dawno temu, na Syberii, gdy w ciężkich latach wojny domowej miesiącami polował po lasach na bolszewickich zwiadowców.

Patrzył w czerwony żar i wspominał…


* * *

Trzy dziewczyny siedzą na kawałkach desek, patrząc w żar dogasający na dnie dołu. Ziemia była nieco wilgotna, stoi nad nią słup pary i oczywiście dymu. Panuje cisza, na niebie pojawiają się jesienne gwiazdozbiory… Piwo, zagrzane w miedzianym kociołku zawieszonym obok szynki, rozgrzewa. Zjadły chleba ze smalcem. Myśli płyną im leniwie.


* * *

Szósta rano, wstaje kolejny jesienny dzień. Alchemik wygrzebuje się z posłania. Trochę zmarzł, ale nie decyduje się na ponowne rozdmuchanie ognia. Wyjmuje saperkę i zasypuje kłodę wilgotnym piachem. Nieoczekiwanie coś zgrzyta mu pod ostrzem łopatki. Kamień? Owszem, ale nie taki zwyczajny. Czarna powierzchnia, naznaczona jakby odciskami kocich łapek, połyskuje lekko jak spalony plastik. Słabe uderzenie ostrzem noża odsłania warstwy wewnętrzne. W szarym cieście skalnym jak robaczki świętojańskie połyskują drobinki kosmicznego żelaza.


* * *

Nad Krakowem blady, jesienny świt. Monika wyciąga szynkę z dołu. Skórka stała się jednolicie czarna i połyskuje lekko. Stanisława odcina trzy grube, soczyste plastry. Katarzyna wraca z pobliskiego osiedla, niosąc pachnący, gorący jeszcze, bochenek chleba…

– W sobotę piwo powinno być gotowe – mówi Stanisława.

– Spróbujemy… – uśmiecha się Katarzyna. – To już tylko kilka dni…


* * *

Plan dziewcząt opiera się na wyjątkowo chwiejnych podstawach. Założyły, że Sędziwój jest ciągle jeszcze w Krakowie. Założyły, że będzie chciał napić się piwa, takiego jakie warzono w czasach jego młodości. Założyły, że bywa na Rynku i czyta gazety, że informacja o zorganizowaniu w jednym z lokali wieczoru staropolskiego go zainteresuje… Dużo tych założeń, a wystarczy, iż jedno będzie błędne… i cały plan rozsypie się jak domek z kart.

Wieczór staropolski nie wzbudził powszechnego zainteresowania mieszkańców Krakowa ani turystów. Jednak zwaliło się około pięćdziesięciu osób, wystarczająca liczba, by lokal nie poniósł strat… W zasadzie nigdzie nie było powiedziane, że trzeba się odpowiednio przebrać, ale uczestnicy zrozumieli to jakby sami z siebie. I bardzo dobrze. Monika i Katarzyna zajęły miejsce przy barze. Przebrały się w piękne suknie; dwa dni przyszywały koronki i upinały materiał. Stanisława niewiele mogła im pomóc. Owszem, w młodości leczyła nerwy haftując, ale na kroju i szyciu nie zna się… Mimo to efekt przeszedł wszelkie oczekiwania. Wyglądają znakomicie.

Miejsce przy szynkwasie jest idealne. Widać stąd wszystkich wchodzących i wychodzących. Stanisława, także ubrana zgodnie z XVII-wieczną modą, krąży po sali zbierając puste kufle. Agent CBŚ stojący za barem przebrał się wyjątkowo malowniczo, w czarnym chałacie z doczepionymi pejsami pasuje tu znakomicie… Przez pierwsze pół godziny okrzyki „Żydzie, miodu!” nieco go peszyły, ale potem jakoś się przyzwyczaił, zwłaszcza że szlachta zamawia sporo.

Chętnych na tradycyjne piwo nie ma zbyt wielu, nie nawykli do takiego, nie smakuje im… Kolor i brak przejrzystości też nieco odstrasza. Ale zwykłego tankują ile wlezie, czyli średnio kufel na godzinę. Zamówili kaszę ze skwarkami i teraz zmiatają ją z misek drewnianymi łyżkami. Łamią pęta suchej kiełbasy, rwą bochny chleba. Z drewnianymi miskami pomysł był bardzo dobry, agenta tylko niepokoi, czy wytrzymają kąpiel w zmywarce…

Do piwnicy schodzi facet o chytrym spojrzeniu. Gdy zauważa wywieszkę o możliwości nabycia tradycyjnego piwa domowej roboty, jego wąskie wargi wykrzywia wredny uśmieszek. Kieruje się wprost do baru. Drewniane miski, drewniane sztućce… Najwyraźniej złamano tu szereg przepisów, w tym normy ISO, obowiązujące zastawę stołową w restauracjach. Każdy kolejny dostrzeżony szczegół wprawia go w coraz większe zadowolenie.

– Sanepid, kontrola – wykłada legitymację na kontuar. – Proszę opróżnić lokal i naszykować faktury na to coś – wskazuje gestem szklany gąsiorek z mętną zawartością.

Facet ma pecha. Nie skończył jeszcze mówić, gdy poczuł, że coś wbija mu się boleśnie w plecy. To Król dźgnął go końcem szabli pod łopatkę. Stojący obok Wielki Grafoman w haftowanej ukraińskiej koszuli nic jeszcze nie wyciągnął, ale wyraz jego oczu nie wróży nic dobrego. Facet z sanepidu nie wie, że to prawdziwy wariat, potrafiący napisać książkę w dwanaście dni. Ale patrząc na tych dwu przebierańców, traci nieco pewności siebie.

– Pod stół, chamie, zeżresz ten papier, a potem treść jego odszczekasz – proponuje uprzejmie władca.

Poprawia chwyt na szabli. Nie żartuje. Reszta kompanii, zaciekawiona zajściem, odwraca głowy w tę stronę. Zaraz będzie jatka…

– Spokojnie, waszmościowie – barman osadza ich jednym spojrzeniem. – Wracajcie na miejsca. Ja to załatwię…

Spogląda na inspektora miażdżącym wzrokiem. A potem kładzie na ladzie swoją legitymację wystawioną przez CBŚ.

– Spadaj, cwaniaczku, zanim zawalisz nam akcję – syczy. – Jeśli przez ciebie się spieprzy, to postaramy się, żebyś odsiedział trzy lata za utrudnianie śledztwa, a do pudła trafił na wózku inwalidzkim i z wyrokiem za pedofilię…

Nim skończył mówić, faceta już nie było. Można warcholić dalej. Stanisława wzdycha z ulgą. Szlachta się bawi. Ktoś próbuje ściąć świecę szablą… Król pokrywa zakup nowego świecznika. Ale jeszcze trzy na stole zostały. Potężny szlachcic w jasnożółtym żupanie chwyta za swoją broń… Szkoda zastawy.

Stanisława powstrzymuje go gestem. Jego szabla nigdy nie była ostrzona. Kuzynka podaje jej starą batorówkę, nieco cięższą niż obecnie kute zabawki. Jest ostra jak brzytwa. Rękojeść dobrze leży w dłoni, błękitne turkusy chłodzą skórę… Alchemiczka uderza raz, znienacka, jednym płynnym ruchem. Ścięta część świecy nadal pali się, leżąc na blacie. Podmuch ostrza prowadzonego idealnie poziomo nie był wystarczający, by ją zgasić. Spokojnie chowa szablę do pochwy. Wszyscy umilkli, potem ktoś nieśmiało klaszcze.

– Gdzie się pani tego nauczyła? – pyta wydawca, ale dziewczyna nie musi odpowiadać.

Ktoś jeszcze wchodzi do lokalu. Poznała go po sylwetce. I oni go z miejsca poznali. Kroczy pewnym, twardym krokiem, zamiatając podłogę długim, brązowym płaszczem. Szeroka kryza pod szyją, oczy jak lśniące kawałki brązowego lodu.

Pozdrawia gestem cisnących się przy stołach. Wydawca wskazuje krzesło, dotąd nakryte skórzanym, szerokoskrzydłym kapeluszem. Przybysz dziękuje skinieniem głowy.

– Macie tradycyjne piwo – zagaduje barmana – warzone według dawnych receptur?

– Oczywiście – potwierdza agent za barem. – Tylko nie wszystkim smakuje.

Alchemik patrzy na szklany gąsior z płynem i uśmiecha się lekko.

– Macie litrowe kufle? Jeśli dobre…

– Receptura nie zmieniła się przez ostatnie czterysta lat, chyba że zapomniałam dodać jakiegoś składnika, mistrzu Michale.

Znajomy głos… Choć po tylu stuleciach silny kresowy akcent poważnie się już zatarł. Może nawet nie zdołałby rozpoznać tego szeptu, ale tu nikt nie zna jego imienia… Bez zaskoczenia patrzy na swoją uczennicę. Minęła prawie połowa milenium, ale nie zmieniła się. Na jego twarzy pojawia się lekki uśmiech.

– Witaj Stanisławo. Miło cię znów zobaczyć…

– Ciebie również – skłania głowę.

Wyobrażała sobie to potkanie od lat, za każdym razem inaczej. Tymczasem wyszło jakoś tak normalnie, naturalnie, jakby rozstali się trzy dni temu.

– A więc udało ci się przeżyć – stwierdza. – Zaskakujące, zważywszy ile czasu upłynęło… Z pewnością masz sporo do opowiedzenia. Podobnie jak ja… Ty to warzyłaś?

– Ja. Cała ta impreza to też po części moje dzieło – dodaje.

– Jeśli to piwo tej damy, wezmę od razu dwa kufle – zwraca się do barmana.

– A może od razu trzylitrowy dzban? – proponuje agent. – I chyba na koszt firmy – spogląda spod oka na Katarzynę.

Ta kiwa głową.

– Pozwól, mistrzu, moja kuzynka Katarzyna Kruszewska.

– Bardzo mi miło… – z kurtuazją całuje ją w rękę.

– A to nasza przyjaciółka, księżniczka Monika Stiepankovic – przedstawia dalej.

– Śliczny wampirek – alchemik przechyla głowę. – Nie gryzie, mam nadzieję?

Na jego twarzy gości uśmiech. Jakim cudem od razu poznał? Zresztą, czy to ważne?

– Dobrze że wreszcie na siebie wpadliśmy – zwraca się do uczennicy. – Dymitr wspominał, że zapas tynktury skończył się wam definitywnie.

– Dymitr… – jej oczy ciemnieją. – Mistrzu, to ścierwo…

– Nie martw się. Nic nam nie grozi. Zabiłem go. Popełniłem wielki błąd, wtedy. Powinienem był przewidzieć skutki. Hmmm, w sumie, właśnie to naprawiłem.

– Tynktura?

– Niewiele zostało – wzdycha, – ale też potrzebuję, więc trzeba będzie trochę zrobić. Wybacz, muszę chwilę porozmawiać z przyjaciółmi… Dosiądziecie się? A na wszelki wypadek… – podaje jej wizytówkę z numerem telefonu.

Barman przynosi z zaplecza trzy składane krzesła. Siadają do stołu. Alchemik czyni honory gospodarza, przedstawiając wszystkich. Kogo tu nie ma: pisarze, wydawcy, miłośnicy fantastyki. Stanisława rozgląda się zafascynowana. Niegłupie sobie hobby wymyślili, jednak gdy usiłują mówić po staropolsku, musi zaciskać zęby, żeby nie parsknąć śmiechem. Cóż, trylogia Sienkiewicza przyniosła polszczyźnie więcej szkód niż sto lat rusyfikacji…

Do bladego świtu trwa bal. Miód i piwo leją się rzeką. Księżniczka skupia spojrzenia wszystkich. Nawet przebarwienia na skórze nie zgasiły blasku jej urody. Ten i ów wzdycha w duchu. Żeby tak miała choć ze dwa lata więcej, bo na razie to niestety jeszcze straszne cielę…


* * *

Niedzielny poranek był jasny i świetlisty. Stanisława z Katarzyną poszły na mszę do Kościoła Mariackiego. Został kilka lat temu odnowiony, z ceglanych murów zdjęto wielowiekową warstwę kopcia, witraże rozmontowano po kawałku. Każdy kawałek szkła starannie oczyszczono z grubej warstwy kurzu oraz patyny, zabezpieczono powłoką ochronną i wmontowano na miejsce. Tylko najbardziej uszkodzone płytki wymieniono na nowe.

Wypucowano też wszystkie złocenia. Po tych zabiegach świątynia wygląda dziwnie. Można odnieść wrażenie, że dopiero co ją zbudowano… Ksiądz wygłosił piękne kazanie o trądzie grzechu. Alchemik, stojący po drugiej stronie nawy, słuchał w skupieniu. Śmierć Dymitra trochę mu doskwiera, ale nie mógł postąpić inaczej.

Wyszli na Rynek. Gołębie, istna pierzasta plaga, łażą po nagrzanych płytach.

– To do wieczora – mistrz uśmiechnął się do dziewcząt.

– Do wieczora – Katarzyna skłoniła głowę.

Pojawiła się Monika. Wprawdzie msza w cerkwi skończyła się wcześniej, ale ona postanowiła jeszcze przejrzeć książki w Empiku. Do wieczora zostało sporo czasu, w sam raz, żeby zrobić małą rundkę po muzeach. Alchemik poszedł do klasztoru dominikanów. Musi pożyczyć pewne urządzenie nieodzowne do procesu produkcji. Wprawdzie zbudowanie atanatora nie stanowi problemu, ale po co się męczyć, jeśli przyjaciele mogą mu pomóc?


* * *

Wdrapały się na poddasze po wąskich, skrzypiących schodach. Nie było światła, mieszkańcy kamienicy znowu pokradli żarówki, jedynie od podwórza padał słaby poblask Monika szła przodem. Przynajmniej w jednym powieści brukowe nie kłamały: widzi w ciemności jak kot. Wreszcie strych. Delikatny zapach świeżego drewna, impregnatu i kurzu. Ściana z grubych belek, szpary uszczelnione warkoczami słomy. Przez małe okienko w solidnych dębowych drzwiach pada światło. Księżniczka zapukała. Alchemik otworzył po chwili.

– Zapraszam – ruchem ręki zachęcił, by przekroczyły próg.

Wygodnie się tu urządził. Lekko pochylone ściany, jasne panele na podłodze, ukośne okna, wmontowane w płaszczyznę dachu, zaciągnięte roletami. Kilkanaście halogenowych lampek napełnia wnętrze strumieniami złocistego światła.

Na solidnym, niskim stole stoi dziwacznie wyglądający piecyk. Pod nim leży koc azbestowy – tak na wszelki wypadek. Na sąsiednim stole znajdują się flaszki, butelki i słoiki pełne rozmaitych odczynników. Worki z węglem drzewnym i bukowe szczapy położył koło kominka. Strop nie jest gruby, słychać wyraźnie jak porywisty, jesienny wiatr gwiżdże pomiędzy antenami.

Stanisława podeszła do urządzenia i dotknęła poczerniałej blachy końcami palców.

– Jak za starych, dobrych czasów – mruknęła.

W sąsiednim pokoju – stolik nakryty na cztery osoby. Na ścianie wisi całkiem dobra, ręcznej roboty reprodukcja obrazu Jana Matejki. Na płótnie alchemik Sędziwój, klęcząc koło pieca, podaje królowi Zygmuntowi III kawałek sztucznego złota. Gospodarz ma poczucie humoru, lubi patrzeć na scenę z własnej przeszłości, choć postać na obrazie niezbyt go przypomina.

Alchemik nie miał własnego samowara, ale i herbatę pija nieczęsto. Stasia postawiła na stole butelkę dobrego wina. Złociste robaczki gruzińskiego alfabetu zalśniły w świetle lamp. Sędziwój przygotował kanapki z serem i łososiem, kupił też kawał sernika i, nie mniejszy, szarlotki.

Zasiedli do stołu nakrytego haftowanym obrusem.

– Trudno jest zrobić kamień filozoficzny? – zainteresowała się Katarzyna.

Błysnął zębami w uśmiechu.

– Wymaga to odrobinę wprawy, ale trudniejsze było poznanie receptury… Seton dopiero na łożu śmierci zdecydował się ją podać. Nie byłem pewien, czy nie zamówić z rzeźni butelki cielęcej krwi – spojrzał na Monikę.

Pokręciła przecząco głową.

– Co robiłeś, mistrzu, przez te wszystkie lata? – zagadnęła uczennica.

– To samo co wy, starałem się przeżyć – powiedział. – Byłem kupcem w Norwegii, widziałem jak umiera Hanza, potem wyruszyłem do Nowego Świata… Mam w górach Boliwii hacjendę. Gdybyście chciały odpocząć parę lat albo stulecie… W każdym razie zapraszam.


* * *

I wreszcie wybiła godzina wielkiego dzieła. Gaszą światło: barwy substancji, a tym samym przebieg reakcji, określa się przy blasku świec i żaru płonącego węgla. Katarzyna i Monika nie są tu do niczego potrzebne, pozwolono im jednak przyglądać się pracy. Siedzą w fotelach pod ścianą, a Sędziwój i Stanisława przeprowadzają rytuał oczyszczenia przez ogień.

Mosiężny puchar oparty jest na drewnianym trzonie i napełniony pakułami nasączonymi spirytusem. Alchemik zapala zawartość. Staje twarzą na wschód. Rysuje w powietrzu gwiazdę Dawida, cytuje po hebrajsku ustęp z Sefer Jecirach. Kolej Stanisławy. Wypowiada dwanaście sefiriot. Sędziwój zakreśla wokół siebie sześć kręgów, zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Podaje kielich dziewczynie. Ona wykonuje sześć obrotów w kierunku przeciwnym. Krąg to najdoskonalsza z figur matematycznych. Ogień wypali złe myśli oraz dziesiątki negatywnych energii, o których lubią wspominać bioenergoterapeuci.

Katarzyna była przygotowana na to, że zaczną od rozpalenia atanatora, ale trochę się rozczarowała. Nieduży palnik gazowy, na to blaszana miednica wypełniona popiołem. W popiele alchemik umieszcza szklaną retortę.

– Magnezja – mówi.

Stasia bierze ze stołu słoik z metalowymi wiórkami. Z wprawą lepi z nich jakby sople, zawija każdy w bawełnianą szmatkę i podaje mu z ukłonem. Alchemik umieszcza je w retorcie, po czym zalewa gęstą substancją z kolejnego słoja. Uruchamia palnik.

– Teraz trzeba będzie trochę poczekać – zwraca się do widowni.

Odstępują od stołu. Z szyjki naczynia unosi się delikatna para. Stanisława przynosi z kuchni szybkowar. Sprawnie wymontowuje zaworek bezpieczeństwa, a na jego miejsce wprawia miedzianą rurkę.

Alchemik zagląda do gęstej masy.

– Wydziela się olej – mówi spokojnie. – Jeszcze chwila – wyjmuje z kieszeni niedużą klepsydrę i stawia ją na stole. Piasek został nafosforyzowany, w ciemności na dnie zegara rośnie nieduży, błyszczący stos.

Wreszcie przesypał się do końca. Mistrz gasi płomień. Masa zaczyna stygnąć. Stanisława przynosi z kuchni dwa wiadra wody. Jedno zawiesza u sufitu, drugie stawia na podłodze. Przygotowuje kilka metrów plastikowych rurek, kupionych w sklepie z częściami do samochodów. W oczach alchemika poblask od kominka zapala iskierki.

Zdejmuje ostrożnie retortę i przelewa jej zawartość do szybkowaru.

– Kiedyś destylacja była dużo trudniejsza – zwraca się do obserwatorek.

– Wiem – uśmiecha się Monika. – Robiłam palonkę.

Pokrywa, dwa imadła do doświadczeń chemicznych. Rurkę wybiegającą z szybkowaru łączy z chłodnicą. Deflegmator nie jest w tym przypadku potrzebny. Nie będą oddzielać oleju fuzlowego, nie pędzą przecież bimbru…

Pod szybkowarem mocny ogień. Górne wiadro ma wspawany w dno zaworek. Kolejna rurka; woda, cyrkulując wokół wewnętrznej spirali, będzie chłodzić pary… Inny przewód odprowadza ciecz do wiadra na podłodze. Wydajny system chłodzenia, który spotkać można w szopach, stodołach, piwnicach i wszędzie tam, gdzie ludzie zajmują się produkcją smacznej, niedrogiej i nielegalnej przy tym gorzałki…

Minęła może godzina, gdy olej wewnątrz szybkowaru zawrzał. Do szklanej menzurki zaczyna spływać czerwonawy płyn.

– Likwor – wyjaśnia alchemik.

Jedną trzecią wlewa do słoika. Teraz dalsze przygotowania. Stanisława już wcześniej w porcelanowym moździerzu utarła trochę złotych opiłków na miałki proszek.

– Uncja złota, cztery uncje merkuriusza, osiem uncji siarki – poleca alchemik.

Dolewa rtęć, miesza. Płynny metal skleja się ze złotem, powstaje amalgamat… Teraz siarka.

– Kiedyś czystą rtęć uzyskiwaliśmy przecierając ją przez skórę wołową – wspomina Stanisława.

– Na szczęście obecnie jest łatwiej – uśmiecha się Michał.

Mieszaninę umieszcza w tyglu, tygiel stawia na palniku.

– Opary rtęci są trujące – zauważa Katarzyna.

– Owszem – alchemik odsuwa się w tył.

Masa powoli ulega wyżarzeniu. Po następnej godzinie na dnie naczynia zostaje tylko trochę grubego, białego popiołu.

– Tlenek siarki powinien być czerwony – zauważa agentka.

– Nie próbuj przykładać do tego współczesnej wiedzy – poucza ją mistrz. – To może być siarczan rtęci. Tej nocy przekroczymy granice zwykłej nauki…

Wrzuca popiół do naczynia o długiej szyjce, zalewa przygotowanym wcześniej likworem. Wstawia znowu do misy z piaskiem i podkłada ogień. Wokoło rozmieszcza cztery czarne bryłki – kawałki meteorytu.

– Powstały daleko stąd – odpowiada na nie zadane pytanie. – Są anomalią i poważnie wpływają na nasze losy. Dzięki ich obecności zakłócić możemy prawa, którymi rządzi się chemia… Mamy jakieś cztery godziny.

Przechodzą do dalszych pomieszczeń. Na regale, obok starych, oprawionych w skórę ksiąg, leżą skrzypce.

– Mogę? – pyta Monika.

Alchemik kiwa głową. Dziewczyna bierze instrument i oparłszy go na ramieniu, pociąga smyczkiem po strunach.

– Pięknie grasz – ocenia po chwili Stanisława.

Katarzyna, w przeciwieństwie do niej, nie jest pozbawiona słuchu muzycznego. Wyłapuje drobne niedociągnięcia, które wynikają z braku ćwiczeń w ciągu ostatnich lat.

– Do kogo strzelałaś? – pyta mistrz Michał.

Drgnęła. Melodia utonęła w dysonansach i ucichła.

– Skąd…

– Widać – mówi Katarzyna. – Masz na policzku ślady niedopalonych ziarenek prochu…

– Bośnia – wyjaśnia niechętnie. – Przed kilku laty. Ty tego możesz nie zrozumieć – spogląda na agentkę, – ale ja ciągle jestem bośniacką księżniczką. To daje przywileje, lecz również obowiązki. Feudał musi dbać o swój lud… Szkoda tylko, że w ten sposób, karabin snajperski to broń tchórzy. Wrogowie mieli zbyt dużą przewagę – jej oczy ciemnieją.

Alchemik nic nie mówi. Wspomina, jak na Lubelszczyźnie, ze starą kuszą w dłoni, polował na hitlerowskich żołdaków. Czasem nie da się uniknąć zabijania, choć nigdy nie strzelił nikomu w plecy.

Mieszanina w naczyniu zakończyła swoje reakcje. Na dnie szklanej butli znajduje się substancja wyglądem przypominająca czerwony budyń.

– Oto Vitrol, żywe złoto, nasienie metalu i duch materii – wyjaśnia alchemik. – Teraz, gdy wszystkie substancje zostały zgromadzone, przystąpimy do wielkiego dzieła.

Z koszyka z pakułami wyjmuje szklane jajo o bardzo grubych ściankach. Zaopatrzono je w gwintowany korek. Cała kula opleciona jest gęsto metalową siatką. Musi wytrzymać potworne ciśnienie.

– To specjalne szkło – mówi Stanisława do dziewcząt. – Uzyskiwaliśmy je z miażdżonych kryształów, czysta krzemionka. Bardzo trudno było je stopić, ale za to ma znacznie lepsze właściwości. Wygląda niemal jak to jajo, którego użyliśmy wtedy – zwraca się do mistrza.

– Bo to to samo – uśmiecha się. – Opuszczając Kraków zostawiłem wyposażenie mojej pracowni dominikanom. Przechowali je w stanie idealnym…

Pora napełnić naczynie. Wsypuje biały popiół, uzyskany wcześniej (alchemik nazywa go wapnem), likwor, odrobinę rtęci…

– Alkahest – przypomina Stasia.

Podaje mu solidną, stalową butlę, wypełnioną oleistym płynem.

– Azoth mędrców, cudowna substancja, która trawi i pożera każdą materię… – uśmiecha się mistrz widząc pytające spojrzenia agentki i księżniczki.

– HNO3 – wyjaśnia kuzynka. – Kwas azotowy po naszemu.

Sędziwój wlewa dobre pół litra. Zakręca szlifowany korek i zabezpiecza go metalową sztabką. Umieszcza jajo wewnątrz atanatora, obsypuje wokoło popiołem tak, że wystaje tylko niewielki kawałek. Pół worka węgla drzewnego ogrzewać będzie je od spodu. Odrobina podpałki z supermarketu, zapałki…

Zakładają ochronne gogle kupione w sklepie ze sprzętem BHP. Wrzący kwas pod wysokim ciśnieniem to nie przelewki.

– No to z Bożą pomocą – mistrz żegna się trzymając płonącą szczapkę w palcach.

Jego uczennica powtarza rytuał. Podkładają ogień. Jednocześnie.

– Rozdzielmy to, co na górze od tego, co na dole, oddzielmy wodę od ognia, ziemię od powietrza. Oddzielmy to, co pochodzi ze wschodu od tego, co narodziło się na zachodzie – deklamuje alchemik.

– Albowiem wszystkie rzeczy wzięły się z jednego – Stanisława kończy inkantację cytatem z Tablicy Szmaragdowej.

Wewnątrz szklanego jaja unosi się mleczny opar. Substancja wewnątrz buzuje, aż wreszcie staje się szara. Tylko delikatne czerwonawe i zielonkawe nitki przecinają jej ciągle wrzącą powierzchnię.

– Królestwo Merkurego – melduje alchemiczka. – Jeszcze sześć – odpukuje na wszelki wypadek w niemalowany blat stołu.

Za oknem zgrzyta ostatni tramwaj, zbliża się północ. Gdzieś w oddali wyje pies. Jego skowyt zaraz cichnie zagłuszony przez krople deszczu bijące o szyby okien.

Na poddaszu jest cudownie ciepło i przytulnie. Mistrz zapada w wygodny, głęboki fotel. Odsuwa z twarzy ochronne okulary.

– Zagrasz nam coś jeszcze? – patrzy na księżniczkę.

Monika uśmiecha się i drepcze po skrzypce. Gdzieś przez ceglane stropy przebija się głuchy pomruk. W którejś z melin trwa impreza… Czerwone nitki znikają, zielone stają się coraz szersze, aż cała masa przybiera brudnoszmaragdową barwę. Plamią ją liczne czarne punkty.

– Głowa wrony – głos Stanisławy jest spokojny.

Monika przykłada skrzypce do brody i gra „Serenadę” Schuberta. Mistrz uśmiecha się do swoich wspomnień.

Nasienie złota obumiera, substancja w jajku staje się jednolicie czarna, osiągając trzeci etap: królestwo Saturna. Upływają godziny. Monika przestała grać, zjedli jeszcze po kawałku ciasta. W zasadzie nie mają nic do roboty. Od czasy do czasu mistrz lub alchemiczka dorzucają do paleniska kilka kawałków węgla drzewnego. Masa staje się brązowa, opiekę nad nią przejmuje Jowisz. Czerwonawe pary skraplają się w górnej części naczynia i po ściankach ściekają w dół. Nagły błysk oślepiająco białego światła wewnątrz. Gaz zaczyna świecić.

– Plazma? – Katarzyna odruchowo szarpie się z fotelem w tył.

– Królestwo Diany – szepcze kuzynka.

Jasny blask zapala w jej tęczówkach ogniki. Wreszcie wszystko przygasa. Oczy też ciemnieją. Masa szarzeje, zielenieje, przez turkus przechodzi do głębokiego granatu. Potem powoli robi się fioletowa, purpurowa, wreszcie czerwona. Królestwo Wenery. Jeszcze dwa. Ponownie pojawiają się wiśniowej barwy opary, nadchodzi panowanie Marsa, na powierzchni cieczy rozlewają się tęczowe plamy – alchemicy nazwali ten etap ogonem pawia. Wreszcie całość zamienia się w czerwonawe, wrzące błoto. To już królestwo Apollina.

– Koniec – mówi Sędziwój, zamykając dymnik piecyka. – Dokonaliśmy wielkiego dzieła. Teraz niech sobie stygnie…

Przestało padać, więc otwiera okno, wpuszczając wilgotny i chłodny jesienny wiatr. Podmuch wiruje wokół atanatora, a oni przenoszą się w głąb mieszkania. Druga w nocy. A przecież trzeba wcześnie rano wstać…


* * *

Katarzyna stoi w oknie poddasza spoglądając na księżyc zachodzący z wolna nad dachami Starego Miasta. Czwarta nad ranem. Jesień, powietrze jest klarowne i zimne. Tylko pomiędzy drzewami na Plantach snuje się wilgotny opar mgły, jakby dawno zasypane fosy oddawały resztki wilgoci. Gdzieś w oddali zgrzyta pierwszy tramwaj. To dziwne że tak wcześnie, zaczynają przecież jeździć koło piątej. Może przejazd techniczny po remoncie? Buty pierwszych przechodniów stukają na bruku. Po całonocnej ulewie bardzo się ochłodziło, ale na poddaszu jest ciepło i przytulnie.

Księżniczka Monika Stiepankovic drzemie zwinięta w kłębek na szerokim tapczanie koło kominka. Nakryła się tylko cienkim pledem, pod grubszym okryciem po prostu się dusi… Śpi niespokojnie, co kilkanaście minut budzi się i spogląda w płomienie. Stary odruch typowy dla ludzi, którzy przywykli pilnować ogniska. Sprawdza instynktownie, czy nie trzeba dołożyć drewek… Stanisława, zajmująca druga połowę tapczanu, zasnęła jak zabita pod grubą, pikowaną kołdrą.

Katarzyna wbija się pomiędzy nie. Naciąga na siebie owczą skórę. Księżniczka z boku grzeje jak mały piecyk. Kto wymyślił, że wampiry są zimne? Kuzynka jest nieco koścista. Pora spać, zdrzemnąć się choć na te trzy godziny. Poniedziałkowy poranek zbliża się nieubłaganie…

Z sąsiedniego pokoju dobiega rytmiczne stukanie. Alchemik pisze coś, jego palce wybijają ciche werble na klawiaturze laptopa… Parę minut temu rozkręcił ostudzone jajo. Wewnątrz, pomiędzy popiołem i wyżarzonymi żużlami odnalazł kilkanaście gramów grubego, czerwonego proszku, który, gdyby nie barwa, przypominałby cukier. Przesypał go na lusterko i niczym narkoman przygotowujący działkę, podzielił żyletką na cztery jednakowe porcje. Jedną wyśle do Warszawy, resztą się podzielą. Monice też trochę da, może kiedyś potrzebować złota. Teraz uśmiecha się do swoich myśli przelewając resztę wina do wysmukłego kieliszka.

Gdy na poddasze pada pierwszy promień słońca, alchemik wznosi samotny toast za kolejne cztery stulecia. Patrzy z czułością na pogrążone we śnie dziewczęta. Słońce odbija się w szkle, znaczy refleksami powierzchnię wina, pada na cztery porcje tynktury, wyzłaca włosy księżniczki Moniki, lekko prześwietla ucho Katarzyny i wyzwala refleksy rubinów na krzyżyku Stasi.

Sędziwój, pijąc lekkie, gruzińskie wino, spogląda w przyszłość z radością i nadzieją, bo podobnie jak trzy dziewczyny śpiące na tapczanie wie, że życie jest świętem.

Загрузка...