Księga V Wątek i osnowa

Jedna noc może odmienić świat

Stróżowie Wrót rozesłali posłańców z wampumami, obwieszczającymi zebranie rady przy Pływającym Moście. Planowano mianować wodzem obcokrajowca, zwanego Zachodniakiem. Pięćdziesięciu sachemów zgodziło się przybyć na spotkanie, choć, jak wiadomo, nie oznaczało ono żadnego specjalnego wydarzenia. Wodzów było więcej niż sachemów, tytuł ten był dożywotni, a po śmierci wodza każde plemię mogło wybrać nowego, w zależności od sytuacji na wojennej ścieżce i od nastrojów panujących w wioskach. Tylko obce pochodzenie kandydata wyróżniało tę nominację. Kandydat od jakiegoś czasu mieszkał u Stróżów Wrót, a wśród Dziewięciu Narodów i Ośmiu Plemion szybko rozeszła się wieść, iż był on bardzo interesującą postacią.

Uratowała go wojownicza grupa Strażników, która wypuściła się daleko na zachód, aby zadać kolejny cios Siuksom, zachodniemu plemieniu graniczącemu z Hodenosaunee. Wojownicy zastali Siuksów w trakcie przeprowadzania tortur. Skazaniec wisiał na hakach wbitych w klatkę piersiową, a pod nim układano ogromny stos. Czekając w ukryciu na sygnał do ataku, wojownicy usłyszeli mocne i odważne słowa skazańca, który posługiwał się zrozumiałym dla nich wariantem dialektu Strażników Wrót. Mieli wrażenie, że wypatrzył ich już z daleka.

Częstym zachowaniem ofiary w trakcie tortur jest śmiech prosto w twarze oprawców, którym daje się do zrozumienia, że żaden ból zadawany przez człowieka nie jest w stanie zatriumfować nad duchem. W przypadku tego cudzoziemca było inaczej. Spokojnym tonem, w języku zbliżonym bardziej do narzecza Strażników Wrót niż Siuksów, zwrócił się do porywaczy:

— Bardzo niekompetentni z was oprawcy. Pasja nie rani ducha, pasja zawsze dodaje sił. Im bardziej mnie nienawidzicie, tym bardziej mnie wspieracie. To, co naprawdę boli, to być zmielonym jak żołędzie pod kamieniem młyńskim. Tam, skąd pochodzę, istnieją setki przyrządów do rozdzierania ciała, lecz to, co boli naprawdę, to obojętność oprawców. Wy ciągle mi przypominacie, że jestem człowiekiem pełnym pasji, a zarazem przedmiotem pasji. Cieszę się więc, że tu trafiłem i że już za chwilę wyzwolą mnie wojownicy o wiele potężniejsi od was.

Przyczajeni Seneka uznali to za niezaprzeczalny sygnał do ataku i z wojennymi okrzykami na ustach wyskoczyli z ukrycia i uderzyli na Siuksów, skalpując wszystkich, których złapali, i ratując jednocześnie skazańca, który przemawiał tak dobitnie i to w dodatku w ich własnym narzeczu.

— Skąd wiedziałeś, że tu jesteśmy? — zapytali go. Odpowiedział, że wisząc tak wysoko, dojrzał między drzewami ich błyszczące oczy.

— A skąd znasz nasz język?

— Dawno temu na zachodnim brzegu tej wyspy osiedliło się plemię waszych krewnych. To od nich nauczyłem się waszej mowy.

Opatrzyli go i zabrali ze sobą. Przez kilka miesięcy mieszkał ze Stróżami Wrót i Ludem z Wielkich Wzgórz nieopodal Niagary. Razem z nimi polował i towarzyszył im na wojennej ścieżce, a wieść o jego osiągnięciach rozchodziła się szeroko wśród Dziewięciu Narodów. Wszyscy, z którymi się spotkał, pozostawali pod jego wrażeniem i nikt się nie zdziwił, kiedy zaproponowano mu wodzostwo.

Na miejsce zebrania rady wyznaczono wzgórze na cyplu wcinającym się w Jezioro Canandaigua, gdzie po raz pierwszy na świecie pojawili się Hodenosaunee, wychodząc z ziemi jak krety.

Lud Wzgórz, Lud Granitu, Posiadacze Krzemienia i Tkacze Koszul, którzy dwa pokolenia wcześniej przenieśli się z południa z powodu złych stosunków z przybyszami zza wschodniego morza, udali się na zachód szlakiem Długiego Domu, przecinającego ziemie ligi ze wschodu na zachód. Rozbili obozowiska w pewnej odległości od głównej siedziby Strażników Wrót i zgodnie ze starymi obyczajami wysłali doń posłańców, obwieszczając przybycie. Sachemowie z plemienia Seneka potwierdzili dzień zebrania rady i ponowili zaproszenie.

Umówionego poranka, jeszcze przed świtem, wszyscy wstali, zwinęli posłania i skupili się wokół ognisk na szybkim posiłku z pieczonych ciastek ryżowych i wody klonowej.

Niebo było przejrzyste, jedynie na wschodzie unosiła się szara, rzednąca chmura, podobna do kunsztownych haftów na rąbkach kobiecych szat. Mgła na jeziorze wirowała wokół duchów sunących po tafli wody, spieszących się na naradę, odbywającą się najczęściej w tym samym miejscu i czasie co zebranie ludzi. Powietrze było chłodne i wilgotne i niczym nie zdradzało uciążliwego upału, który miał nadejść po południu.

Przyjezdne plemiona zgromadziły się na łęgach tuż przy brzegu jeziora, gdzie zajęły zwyczajowe miejsca. Do czasu gdy kolor nieba przeszedł od szarego do błękitnego, na miejscu zebrało się kilkuset ludzi, wysłuchujących Pozdrowienia Słońca, odśpiewanego przez jednego ze starszych sachemów z plemienia Seneka.

Plemię Onondaga opiekowało się Świętym Ogniem rady oraz wampumem ze wszystkimi prawami ligi. Ich stary, potężny sachem, Stróż Wampumu, wstał i w wyciągniętych ramionach zaprezentował białe i ciężkie pasy wampumów. Onondaga to główny ród, ich Święty Ogień rady stanowi centrum wszystkich rad ligi. Stróż Wampumu odtańczył drobnymi krokami niemrawy taniec wokół łąki, intonując pieśń, która dla większości zgromadzonych brzmiała jak niknący w powietrzu krzyk.

W centralnym miejscu rozpalono ogień i podawano sobie fajki. Mohawk, Onondaga i Seneka — bracia między sobą i ojcowie pozostałej szóstki, zasiedli po zachodniej stronie ognia. Oneida, Kajuga i Tuskarora po wschodniej, a nowe plemiona, Czirokezi, Shawnee i Choctaw po południowej. Słońce przebiło się ponad horyzontem, a jego światło zalało dolinę, niczym woda klonowa zatapiająca wszystko dokoła w letnich żółcieniach. Szary i brązowy dym wzbijał się w powietrze, łącząc się w jednolitą barwę. Był bezwietrzny poranek. Smugi nad taflą jeziora wyparowały, a na wschód od łąki, w koronach drzew rozśpiewały się ptaki.

Spomiędzy strzał cieni i świateł wyszedł bosy, niski, barczysty mężczyzna, z opaską posłańca na biodrach. Miał okrągłą, płaską twarz. Cudzoziemiec. Szedł ze złożonymi dłońmi, spoglądając skromnie w ziemię. Przeszedł pomiędzy młodszymi plemionami w stronę głównego ogniska, gdzie ofiarował swoje otwarte dłonie Honowenato, Stróżowi Wampumu. Stróż odezwał się do niego:

— Dziś zostaniesz wodzem Hodenosaunee. Z tej okazji zwyczaj nakazuje mi odczytać historię ligi, jaką przekazuje nam ten wampum oraz powtórzyć prawa ligi, które przez wiele pokoleń zapewniały nam pokój i sprawiały, iż przyłączały się do nas nowe plemiona od morza po Mississippi, od Wielkich Jezior po Tennessee.

Zachodniak skinął głową. Na jego piersiach widniały głębokie, zakrzywione blizny — pozostałości po urządzonej przez Siuksów ceremonii nabijania na haki. Jego twarz miała poważny wyraz, przywodzący na myśl oblicze sowy:

— To dla mnie prawdziwy zaszczyt. Jesteście najhojniejszym z narodów.

— Jesteśmy największą ligą narodów pod słońcem — rzekł Stróż. — Żyjemy na wysoko położonych ziemiach Długiego Domu, skąd we wszystkich kierunkach rozchodzą się wygodne szlaki.

W każdym z narodów jest osiem plemion, dzielących się na dwie grupy: Wilk, Niedźwiedź, Bóbr, Żółw oraz Jeleń, Bekas, Czapla, Jastrząb. Każdy członek Wilka jest bratem lub siostrą wszystkich innych Wilków, bez względu na to, z jakiego rodu się wywodzą. Więź pomiędzy Wilkami jest nierzadko silniejsza od więzi łączącej członków jednego rodu. Jest to więź ponad podziałami, jak wątek i osnowa w tkactwie i wyplataniu koszy. W ten sposób stanowimy jedną tkaninę i jako narody nie możemy się ze sobą nie zgadzać, gdyż to spowodowałoby rozdarcie tkaniny plemion. Brat nie może walczyć z bratem ani siostra z siostrą.

Dalej, Wilk, Niedźwiedź, Bóbr i Żółw, jako bracia i siostry, nie mogą zawierać między sobą małżeństw. Muszą wybierać swoich mężów i swoje żony spośród Jastrzębia, Czapli, Jelenia i Bekasa.

Zachodniak kiwał głową, wysłuchując kolejnych obwieszczeń Stróża, wypowiadanych namaszczonym głosem mężczyzny, który całe życie ciężko pracował, aby system ten mógł sprawnie działać. Zachodniaka ogłoszono członkiem plemienia Jastrząb, a następnego dnia miał razem z innymi Jastrzębiami rozegrać mecz lacrosse. Teraz jednak z intensywnością skupionego jastrzębia chłonął każde słowo gniewliwego starca, nie zważając na gromadzący się przy jeziorze tłum. Tłum zaś zajęty był swoimi sprawami. Zebrane przy ogniskach kobiety przygotowywały ucztę, a niektórzy mężczyźni zaczęli wyznaczać boisko do lacrosse na największej okolicznej łące.

Stróż zakończył wystąpienie, po czym Zachodniak zwrócił się do wszystkich w zasięgu głosu.

— To największy zaszczyt, jaki spotkał mnie w życiu — powiedział powoli, donośnym głosem, a jego akcent brzmiał obco, lecz zrozumiale. — Być przyjętym przez najwspanialszy naród na Ziemi to o wiele więcej, niż mógłby się spodziewać biedny włóczęga. Mimo wszystko ja zawsze miałem tę nadzieję. Spędziłem wiele lat, przemierzając waszą wyspę, i karmiłem się tylko tą myślą.

Ukłonił się głęboko, składając dłonie.

— Cóż za skromny człowiek — skomentowała Iagogeh, Ta, Która Słyszy, żona Stróża Wampumu — a do tego wcale nie jest taki młody. Już nie mogę się doczekać, co nam powie tego wieczoru.

— I jak poradzi sobie w rozgrywkach — dodała Tecarnos, Kapiąca Oliwa, jedna z siostrzenic Iagogeh.

— Ty lepiej pilnuj zupy — odpowiedziała Iagogeh.

— Dobrze, matko.

Sędziowie liniowi oczyścili boisko do lacrosse z kamieni, zakopali zajęcze nory i na przeciwległych końcach rozstawili wysokie słupki bramek. Jak zawsze w tego typu rozgrywkach plemiona Wilka, Niedźwiedzia, Bobra i Żółwia grały przeciwko Jeleniom, Bekasom, Jastrzębiom i Czaplom. Rozpoczęło się przyjmowanie zakładów. Zajmujące się tym osoby układały stawiane przedmioty w równych rzędach. Były to głównie rzeczy codziennego użytku i ozdoby, lecz również krzemienie, flety, bębny, sakwy z tytoniem i fajki, igły i strzały, a nawet dwa karabinki skałkowe i cztery muszkiety.

Obie drużyny i sędziowie wyszli na środek boiska. Reszta tłumu otoczyła pole szpalerem lub usadowiła się na pobliskim wzgórzu, skąd rozciągał się znakomity widok na całe widowisko. W meczu brały udział dwa dziesięcioosobowe zespoły; pięć celnych rzutów do bramki dawało zwycięstwo. Sędzia główny, jak zwykle, najpierw ogłosił podstawowe reguły gry: nie wolno dotykać piłki dłonią, stopą, kończynami, ciałem i głową, nie wolno umyślnie uderzać przeciwnika kijem. Następnie uniósł do góry piłkę wielkości mniej więcej jego pięści, uszytą ze skóry jelenia i wypełnioną piaskiem. Dwudziestu zawodników stanęło naprzeciw siebie, po dziesięciu na każdej połowie. Rozstawili obronę swoich bramek, po czym dwóch graczy z przeciwnych drużyn zbliżyło się ku sobie, aby walczyć o upuszczoną piłkę, która miała rozpocząć mecz. Kiedy sędzia upuścił piłkę, dookoła wybuchły głośne okrzyki, a on usunął się na bezpieczną odległość, skąd wraz z innymi czuwał nad przestrzeganiem reguł gry.

Kapitanowie obu drużyn z szalonym zapałem fechtowali kijami w walce o piłkę, okrągłe siatki na końcach kijów zamiatały ziemię i zderzały się ze sobą. Silne uderzenie w przeciwnika było zabronione, wolno było natomiast uderzyć kijem w kij przeciwnika — była to dość ryzykowna gra. Nieumyślne uderzenie w ciało dawało pokrzywdzonemu możliwość oddania strzału na bramkę przeciwnika. Pierwsi dwaj zawodnicy okładali się zajadle i sprytnie unikali ciosów, aż w końcu jeden z Czapli zgarnął piłkę, cisnął ją w tył, do jednego ze swoich. Zaczęła się gonitwa.

Przeciwnicy puścili się pędem za zawodnikiem przy piłce, który lawirował tak długo, jak mógł, a następnie jednym ruchem kija cisnął piłkę do swojego sprzymierzeńca. Kiedy upadała na ziemię, większość graczy znajdujących się w pobliżu od razu się na nią rzucała, brzmiały trzaski zderzających się ze sobą drewnianych kijów. Dwóch zawodników z przeciwnych drużyn pozostawało na obronie w pewnej odległości od młyna, w razie gdyby któryś z przeciwników przechwycił piłkę i ruszył w stronę bramki.

Wszyscy szybko przekonali się, że Zachodniak już kiedyś grał w la-crosse, najprawdopodobniej ze Stróżami Wrót. Nie był tak młody, jak reszta graczy, ani tak szybki, jak najszybsi z nich, ci jednak obstawiali się wzajemnie, tak że on musiał jedynie zmagać się z największym graczem z drużyny Niedźwiedzia, Wilka, Bobra, Żółwia, który, mimo niskiego wzrostu i krępej budowy, doskonale balansował ciałem, lecz i tak było mu daleko do zwinności Zachodniaka. Cudzoziemiec trzymał kij oburącz, jak kosę, nisko i z boku lub przed sobą, jakby w każdej chwili miał zamachnąć się i uwolnić piłkę. Przeciwnicy wkrótce się zorientowali, że piłka wyrzucona z takim zamachem nigdy nie sięgnęłaby celu, a kiedy sami próbowali tej sztuczki, Zachodniak wykonywał dziwny obrót i od razu sunął szybkimi zakosami do przodu, tak że krępy obrońca nie był w stanie dłużej się przy nim utrzymać. Kiedy blokowali go inni przeciwnicy, wtedy jego podania świstały w powietrzu jak strzały wypuszczane z łuku i jeśli cokolwiek można było im zarzucić, to chyba tylko to, że były bardzo silne, jako że koledzy z drużyny mieli poważne problemy z ich przyjmowaniem. Jeśli któremuś się to udawało, od razu zrywał się w stronę bramki, wywijając kijem w powietrzu, zmylając ostatniego obrońcę i krzycząc do wtóru rozentuzjazmowanego tłumu. Zachodniak nie krzyczał, nie wypowiedział nawet jednego słowa, grał, zatopiony w osobliwej ciszy, nie drwił z przeciwników i nie patrzył im w oczy, obserwował tylko piłkę i, przynajmniej tak to wyglądało, wpatrywał się w niebo. Grał niczym w transie, jakby wszystko mu się myliło, a jednak, kiedy pozostali gracze z jego drużyny byli ścigani i blokowani, on jakimś sposobem zawsze pozostawał odkryty i gotowy na przyjęcie podania, bez względu na to, jak bardzo przeciwnicy starali się go obstawić lub zabiegać mu drogę. Otoczeni towarzysze, usiłujący za wszelką cenę utrzymać kij w pozycji umożliwiającej podanie, zawsze odnajdywali Zachodniaka dokładnie tam, dokąd mogli podać, a on biegi, potykał się i ciągle gubił obstawę. Zręcznie odbierał błyskawiczne podanie i znów wypuszczał się w nieprzewidywalną pogoń. Biegał za plecami przeciwników, przecinał boisko pod dziwnymi i zdawać by się mogło niewłaściwymi kątami, aż w końcu, kiedy miał już odciętą każdą drogę ucieczki, nadarzała się okazja do podania. Po jednym z potężniejszych jego wyrzutów piłka zerwała kawał darni, który podskoczył w górę jak na sprężynie. Co za widok, komiczna gimnastyka! Tłum ryczał, kiedy zespół Jelenia, Bekasa, Jastrzębia i Czapli posyłał piłkę tuż pod rzucającym się obrońcą i prosto do bramki. Chyba nigdy wcześniej nie zdobyto tak szybko pierwszych punktów.

Później Niedźwiedź, Wilk, Bóbr i Żółw robili wszystko, co tylko przychodziło im do głowy, żeby zatrzymać Zachodniaka, lecz ciągle zaskakiwały ich jego dziwne reakcje, nie potrafili się przed nim bronić. Jeśli obstawiali go zwartą grupą, podawał do swoich młodych i szybkich zawodników, którzy rozochoceni sukcesem zaczynali grać coraz odważniej. Jeśli próbowali kryć go pojedynczo, kluczył, krążył, potykał się i przebiegał niby w całkowitym pomieszaniu obok kryjącego go przeciwnika, aż w końcu znajdował się w odległości strzału od bramki, wykonywał nagły obrót, trzymając kij na wysokości kolan, i energicznym ruchem nadgarstka wypuszczał piłkę jak strzałę z napiętego łuku. Nikt ze zgromadzonych nie widział tak silnych strzałów.

Po zdobytych punktach, zawodnicy zbierali się przy bocznych liniach, żeby napić się czystej wody lub wody klonowej. Drużyna Niedźwiedzia, Wilka, Bobra i Żółwia naradzała się w ponurej atmosferze i poczyniła kilka zmian. Wkrótce po wznowieniu gry jeden z przeciwników „przypadkowo” uderzył kijem w głowę Zachodniaka, rozcinając głęboko skórę i zalewając mu twarz krwią. Za ten faul przysługiwał Zachod-niakowi rzut wolny, który wykonał niemal z połowy boiska i, przy wtórze ryczącej publiczności, podwyższył wynik, Nieczyste zagranie bynajmniej nie zmieniło jego dziwacznego, aczkolwiek skutecznego stylu gry i nic też nie dało jego przeciwnikom, z którymi nie wymienił nawet spojrzenia.

— Gra tak, jakby zawodnicy z przeciwnej drużyny byli duchami — powiedziała Iagogeh do siostrzenicy. — Gra, jakby był poza swoim ciałem i uczył się biegać z jeszcze większym wdziękiem.

Była prawdziwą koneserką lacrosse.

O wiele szybciej niż ktokolwiek się spodziewał było cztery do jednego dla młodszej drużyny. Starsze plemiona zebrały się, aby omówić strategię. Kobiety podawały graczom tykwy z wodą i wodą klonową. Iagogeh, sama będąc Jastrzębiem, usiadła obok Zachodniaka i podała mu tykwę z czystą wodą, gdyż wcześniej zauważyła, że tylko taką pijał.

— Teraz będziesz potrzebował dobrego partnera — powiedziała, sadowiąc się przy nim — nikt nie potrafi kończyć w pojedynkę. — Spojrzał na nią ze zdziwieniem, a ona ruchem głowy wskazała na swojego siostrzeńca imieniem Doshoweh. — To twój człowiek — powiedziała i odeszła.

Zawodnicy ponownie zebrali się na środku boiska i czekali, aż sędzia upuści piłkę. Drużyna Niedźwiedzia, Wilka, Bobra i Żółwia zostawiła tylko jednego gracza w obronie. To oni zdobyli teraz piłkę i z desperacką furią napierali na zachód. Przez długi czas żaden z zespołów nie zdobył bramki, wszyscy biegali tam i z powrotem jak poparzeni. Jeden z zawodników Jelenia, Bekasa, Jastrzębia i Czapli doznał kontuzji kostki, wtedy Zachodniak wywołał na boisko Doshoweh.

Szarża drużyny Niedźwiedzia, Wilka, Bobra i Żółwia nie słabła, wszyscy teraz naciskali na nowego zawodnika. Jedno z ich podań przeszło jednak zbyt blisko Zachodniaka, który zebrał piłkę z powietrza, przeskakując nad upadającym przeciwnikiem, i błyskawicznie podał ją do Doshoweh. W jednej chwili wszyscy przypadli do młodzieńca, który wyglądał na wystraszonego i całkowicie bezbronnego, nie stracił jednak głowy i wykonał długi rzut wzdłuż boiska, z powrotem do rozpędzonego Zachodniaka, który przyjął trudne podanie i od razu skupił na sobie zmasowaną pogoń przeciwników. Wyglądało na to, że cudzoziemiec miał w sobie ukryte pokłady siły i szybkości, których dotychczas nie okazywał, nikt bowiem nie był w stanie go dogonić. W końcu dobiegł do wschodniej bramki, wykonał zręczny zwód i wystrzelił podkręconą piłkę, która przeleciała nad obrońcą i wylądowała daleko w lesie, kończąc mecz.

Tłum opanował wielki entuzjazm. Kapelusze i sakwy z tytoniem latały w powietrzu i spadały deszczem na murawę boiska. Zawodnicy leżeli zmęczeni, a po chwili wstali i zebrali się w jednym wielkim uścisku, stale nadzorowani przez sędziów.

Nieco później Zachodniak dosiadł się do innych na brzegu jeziora.

— Co za ulga — powiedział — powoli zaczynałem się męczyć. Następnie pozwolił, aby kobiety opatrzyły mu ranę, za co podziękował ze spuszczonym wzrokiem.

Po południu młodzi zabawiali się, rzucając oszczepem przez toczącą się obręcz. Poprosili Zachodniaka, aby przyłączył się do zabawy, a on zgodził się na jedną próbę. Stanął nieruchomo i delikatnym ruchem cisnął oszczep tak, że przeleciał on przez obręcz, która potoczyła się dalej. Zachodniak ukłonił się i ustąpił miejsca innym.

— Znam tę grę z czasów chłopięcych — powiedział — była częścią treningu wojowników zwanych u nas samurajami. Ciało nigdy nie zapomina tego, czego raz się nauczyło.

Iagogeh była świadkiem tego wyznania i udała się do męża, Stróża Wampumu.

— Powinniśmy zaprosić Zachodniaka do nas, aby opowiedział nam więcej o swoim kraju — powiedziała. On tylko skinął głową, marszcząc z lekka brwi, jak zawsze, kiedy wtrącała się ze swoimi uwagami, mimo że już od ponad czterdziestu lat omawiali ze sobą najdrobniejsze szczegóły wszystkich spraw dotyczących ligi. Taki właśnie był Stróż, nadpobudliwy i gniewny, lecz tylko dlatego, że liga znaczyła dla niego tak wiele, lagogeh najczęściej więc ignorowała jego humory.

Zasiedli do uczty, a kiedy słońce znikło za linią lasu, jasne płomienie huczały w półmroku. Teren ceremonii pomiędzy czterema największymi ogniskami stał się miejscem spotkania kilkuset ludzi, którzy podawali sobie jedzenie z rąk do rąk, napełniali miski kaszą kukurydzianą przyprawianą ziołami, ciastkami ryżowymi, zupą fasolową, gotowanymi kabaczkami i pieczonym na ruszcie mięsem jelenia, wapiti, kaczki i przepiórki. Kiedy zaczęto jeść, gwar ucichł. Po głównym daniu podano prażoną kukurydzę i galaretkę truskawkową posypaną cukrem klonowym, którą jedzono już znacznie wolniej i która była prawdziwym przysmakiem dzieci.

W czasie uczty, o zachodzie słońca, Zachodniak przechadzał się po całym terenie z udkiem pieczonej gęsi w dłoni, przedstawiał się ludziom i wysłuchiwał ich historii lub odpowiadał na pytania. Zasiadł też z rodzinami graczy ze swojej drużyny i wspólnie rozpamiętywali zwycięstwo w lacrosse.

— Ta gra podobna jest do mojego dawnego zawodu — powiedział. — W moim kraju wojownicy używają broni podobnej do dużych igieł. Widziałem, że macie tu igły i pistolety, które najpewniej pochodzą właśnie od moich dawnych braci lub od innych przybyszów zza wschodniego morza.

Pokiwali głowami. Cudzoziemcy założyli ufortyfikowaną osadę na wybrzeżu, nieopodal wejścia do wielkiej zatoki, przy ujściu Wschodniej Rzeki. Igły rzeczywiście pochodziły stamtąd, jak również ostrza tomahawków i pistolety zrobione z tego samego materiału.

— Igły są bardzo cenne — powiedziała lagogeh — jeśli nie wierzysz, to zapytaj Łamacza Igieł.

Wszyscy zaczęli żartować z Łamacza Igieł, który uśmiechnął się zawstydzony, a Zachodniak mówił dalej:

— Materiał do ich produkcji wytapia się z pewnego rodzaju skał, z czerwonych skał, które zawierają metal. Jeśli w dużym, glinianym piecu rozpalilibyście odpowiednio gorący ogień, moglibyście wytwarzać własny metal. Odpowiednie skały znajdują się niedaleko stąd, na południe od ziem ligi, w wąskich, meandrujących dolinach — podniósł z ziemi patyk i narysował na piasku orientacyjną mapę okolicy.

Dwóch czy trzech sachemów przysłuchiwało mu się wraz z Iagogeh. Zachodniak ukłonił się im.

— Planuję porozmawiać o tych sprawach z radą sachemów.

— A czy gliniany piec wytrzyma tak gorący ogień? — zapytała Iago-geh, dotykając palcami dużej igły rymarskiej, która zdobiła jeden z jej naszyjników.

— Owszem. Oprócz tego istnieje też czarna skała, która pali się równie gorącym ogniem co węgiel drzewny. Sam kiedyś zajmowałem się wyrobem mieczy. Nasze podobne są do kos, lecz o wiele dłuższe. Ostrze jest jak kij do lacrosse, tej samej długości, a jego krawędzie przypominają głownię tomahawka lub duże źdźbło trawy, jest ciężkie i solidne. Nauka władania takim mieczem trwa dość długo — bekhendem przeciął dłonią powietrze — i nie masz już głowy, nic nie jest w stanie cię zatrzymać.

Wszyscy słuchali z zainteresowaniem. Każdy z nich pamiętał, jak Zachodniak wywijał wokół siebie kijem do lacrosse, wirując przy tym jak nasiona klonu spadające na wietrze.

— Poza kimś z pistoletem — zauważył sachem plemienia Mohawk, Sadagawadeh, Zrównoważony.

— Racja. Lecz najważniejszą częścią pistoletu jest rura, wykonana z tego samego metalu co miecz.

Sadagawadeh skinął głową z autentycznym zafascynowaniem. Zachodniak ukłonił się.

Stróż Wampumu skrzyknął grupę młodzieńców z plemienia Neutralnych, którym nakazał odszukać pozostałych sachemów. Chłopcy wyszli na poszukiwania i tak długo kluczyli po całym miejscu ceremonii, aż udało im się odnaleźć wszystkich pięćdziesięciu. Kiedy wrócili, Zachodniak siedział pośród ludzi i pomiędzy palcem wskazującym i kciukiem trzymał przed sobą piłkę do lacrosse. Miał duże, ciężkie i pokryte bliznami dłonie.

— Spójrzcie, naniosę obraz świata na tę piłkę. Świat w większości pokrywa woda. Na tym światowym jeziorze znajdują się dwie duże wyspy. Największa z nich leży dokładnie po drugiej stronie. Wyspa, na której jesteśmy, też jest duża, lecz nie aż tak wielka, jest może polowy wielkości tamtej albo i jeszcze mniejsza. Nie wiadomo jednak, jak duże jest to jezioro.

Węglem drzewnym zaznaczył na piłce kontury lądów leżących na Wielkim Oceanie, po czym wręczył piłkę Stróżowi.

— To coś w rodzaju wampumu. Stróż skinął głową.

— Jak obraz.

— Zgadza się, obraz całego świata, na powierzchni piłki, ponieważ świat jest taką dużą piłką, na którą można nanieść nazwy jezior i wysp.

Stróż nie wyglądał na przekonanego, lecz co tak naprawdę go odpychało, tego lagogeh nie potrafiła stwierdzić. Zwrócił się do sachemów, aby przygotowali się na zebranie rady.

Iagogeh wstała i poszła pomagać w sprzątaniu. Zachodniak razem z nią odnosił miski na brzeg jeziora.

— Proszę, zostaw — powiedziała zawstydzonym głosem — my się tym zajmujemy.

— Nie zwykłem wysługiwać się ludźmi — powiedział Zachodniak i dalej znosił dziewczętom miski na brzeg, a w międzyczasie pytał o ich hafty. Kiedy spostrzegł, że lagogeh wyprostowała się, żeby usiąść na lekko podwyższonym brzegu, zaraz usiadł obok niej. Przyglądali się dziewczętom, kiedy Zachodniak odezwał się:

— Wiem, że według mądrości Hodenosaunee, to kobiety decydują, kto kogo poślubi.

Iagogeh zastanowiła się przez chwilę.

— Tak, można tak powiedzieć.

— Jestem już Stróżem Wrót i Jastrzębiem, resztę swoich dni spędzę tutaj z wami, mam również nadzieję kiedyś się ożenić.

— Rozumiem — spojrzała uważnie najpierw na niego, później na dziewczęta — a czy masz już kogoś na oku?

— Ależ nie! — odpowiedział. — Nie miałbym śmiałości. To przecież ty decydujesz. Zresztą, po tym jak wskazałaś mi partnera do lacrosse, przekonałem się, że robisz to najlepiej.

Uśmiechnęła się. Spojrzała na odświętne stroje dziewcząt, świadomych bądź nieświadomych obecności dorosłych.

— Ile wiosen już widziałeś?

— W tym życiu około trzydziestu pięciu.

— A co, miałeś inne życia?

— Każdy z nas miał. Nie pamiętasz swoich? Spojrzała na niego, nie do końca wiedząc, czy mówi poważnie.

— Nie — odpowiedziała.

— Wspomnienia powracają przeważnie w snach, lecz czasem również wtedy kiedy dzieje się coś, co rozpoznajemy.

— Znam to wrażenie.

— To właśnie to.

Zadrżała. Robiło się coraz chłodniej. Nastała pora, by zasiąść przy ognisku. Poprzez liściastą sieć gałęzi ponad ich głowami przebijały gwiazdy.

— Na pewno nie masz żadnego typu?

— Żadnego. Kobiety Hodenosaunee są najpotężniejszymi kobietami na świecie. Nie tylko chodzi o to, że ustanawiają dziedzictwo i tworzą linię pokrewieństw, lecz przede wszystkim ustanawiają relacje małżeńskie. W ten sposób decydują, kto powraca na świat.

— A od kiedy to dzieci podobne są do swoich rodziców? — powiedziała drwiącym tonem.

Wszyscy potomkowie, jakich doczekała się ze Stróżem, byli bardzo niepokojącymi ludźmi.

— Ten, kto przychodzi na świat, od dawna wyczekiwał tej chwili, tak jak i wielu innych, lecz to od rodziców zależy, kto pojawi się na świecie.

— Naprawdę tak uważasz? Kiedy patrzyłam na swoje dzieci, jawiły mi się często niczym zwykli nieznajomi, zaproszeni do Długiego Domu.

— Tak jak ja.

— Tak jak ty. Po tych słowach podeszli do nich sachemowie i zaprowadzili Zachodniaka na miejsce mianowania.

Lagogeh upewniła się, czy dziewczęta skończyły zmywanie, i poszła za sachemami, aby razem z nimi wyszykować nowego wodza. Czesała jego czarne, proste włosy, tak bardzo podobne do jej własnych, i pomogła mu je związać tak, jak sobie tego życzył, na czubku głowy, w kok. Przyglądała się jego radosnej twarzy, myśląc, że jest to naprawdę niezwykły człowiek.

Biodra i ramiona przewiązali mu zdobnymi pasami, plecionymi przez zręczne dłonie kobiet w trakcie długich zimowych dni. Kiedy tylko przywdział pasy, od razu wyglądał w nich wyśmienicie — wojownik i wódz zarazem, mimo płaskiej twarzy i wąskich powiek. Nigdy w życiu nie widziała nikogo, kto wyglądałby tak jak on. Z pewnością nie był podobny do cudzoziemców, przybywających zza morza i lądujących na wschodnim wybrzeżu. Zrodziło się w niej wyraźne odczucie, że Za-chodniak nie jest jej do końca taki obcy, i wrażenie to sprawiło, że poczuła się dziwnie.

Podniósł oczy i podziękował za pomoc, a kiedy jej wzrok spotkał się z jego przenikliwym spojrzeniem, doznała przez chwilę silnego wrażenia swojskości.

Do głównego ogniska dorzucono wiązkę gałęzi i kilka dużych pni, dźwięk bębnów i grzechotek z żółwich skorup słychać było coraz wyraźniej, kiedy pięćdziesięciu sachemów Hodenosaunee zbierało się w kręgu, aby przystąpić do ceremonii mianowania. Za nimi zbierał się tłum, ludzie znajdowali dla siebie miejsca i siadali tak, aby wszyscy dobrze widzieli, tworząc coś w rodzaju szerokiej doliny o ścianach z ludzkich twarzy. Ceremonia mianowania wodza nie trwała tak długo jak ceremoniał pięćdziesięciu sachemów. Wystąpił sachem wnioskodawca i ogłosił nominację. W tym przypadku był to Duże Czoło z plemienia Jastrzębia, który idąc w koło wolnym krokiem, jeszcze raz i przy wszystkich opowiedział historię Zachodniaka, jak to natknęli się na niego, kiedy torturowali go Siuksowie, i jak pouczał Siuksów o bardziej wyrafinowanych i skuteczniejszych metodach tortur stosowanych w jego kraju. O tym, jak od razu posługiwał się nieznanym wariantem dialektu Stróżów Wrót i o jego wielkiej nadziei na odwiedzenie Ludu Długiego Domu jeszcze przed tym, jak porwali go Siuksowie. O tym, jak żył wśród Stróżów Wrót i uczył się ich zwyczajów, jak stanął na czele wojowników, by udać się z nimi w dół rzeki Ohio i odbić grupę Seneka z rąk Lakota, jak ich prowadził, myląc pościg i bezpiecznie doprowadził z powrotem do domu. Te i inne zasługi czyniły go wyjątkowym kandydatem na wodza, który cieszy się poparciem wszystkich znających go ludzi.

Duże Czoło mówił, jak sachemowie zatwierdzili wybór Stróżów Wrót, jeszcze zanim Zachodniak miał okazję udowodnić swoje umiejętności podczas meczu lacrosse. Rozległy się powitalne okrzyki, a Zachodniaka wprowadzono do kręgu sachemów. Jego płaska twarz lśniła od poświaty ogniska, a uśmiechał się tak szeroko, że jego oczy całkiem znikły w fałdach skóry.

Podniósł dłoń, wyrażając tym swoją gotowość do przemówienia. Sachemowie usiedli na ubitej ziemi, tak aby całe zgromadzenie mogło oglądać nowego wodza.

— To najwspanialszy dzień w moim życiu — rzekł — i dopóki żyję, zachowam w pamięci wspomnienie każdej jego chwili. Pozwólcie, że opowiem wam, jak do tego dnia doszło, gdyż dotychczas usłyszeliście jedynie część mojej historii. Urodziłem się na wyspie Hokkaido w wyspiarskim plemieniu Nippon, dorastałem jako mnich, aby później zostać wojownikiem, samurajem. Miałem na imię Busho.

W Nipponie panował inny porządek niż tutaj. Co prawda istniało coś na kształt zgromadzenia sachemów, lecz był tylko jeden władca, którego zwaliśmy cesarzem, oraz plemię wojowników, których szkolono, aby walczyli dla władców i zmuszali rolników do oddawania części ziemiopłodów. Odszedłem ze służby u mojego pierwszego władcy z powodu jego okrucieństwa względem rolników, w ten sposób zostałem roninem, wojownikiem bez własnego plemienia.

Żyłem tak przez wiele lat, przemierzając góry Hokkaido i Honsiu jako żebrak, mnich, pieśniarz i wojownik. Później na Nippon napadł lud z zachodu, z bodaj największej wyspy na wielkim jeziorze. Ów lud to Chińczycy; rządzą oni ponad połową tamtej części świata. Kiedy napadli na Nippon, żaden boski wiatr nie przyszedł nam z pomocą i nie zatopił wrogich kanoe, co dotychczas zawsze się zdarzało. Dawni bogowie opuszczali Nippon, być może działo się tak z powodu wyznawców Allaha, którzy opanowali wyspy wysunięte najdalej na południe. Tak czy inaczej, kiedy wody naszych mórz w końcu umożliwiły im przeprawę, okazało się, że są nie do zatrzymania. Wystawiliśmy do boju całą naszą artylerię, rozpięliśmy łańcuchy w wodzie, próbowaliśmy ognia, nocnych ataków z ukrycia, ataków na wodach morza wewnętrznego i zabiliśmy wielu z nich, lecz ciągle przybywali następni, flota po flocie. W końcu założyli na naszym wybrzeżu swój własny fort, z którego już nie potrafiliśmy ich wyprzeć. Fort znajdował się na długim półwyspie, który po miesiącu całkowicie wypełnił się ich ludźmi. Następnie zaatakowali od razu całą wyspę. Na wszystkich naszych zachodnich plażach wylądowały tysiące najeźdźców. Cały naród ligi Hodenosaunee byłby jedynie kroplą w obliczu chińskiego potopu. Walczyliśmy ofiarnie, nie poddając się, lecz w końcu musieliśmy wycofać się w góry, gdzie znaliśmy każdą jaskinię i wąwóz. Chińczycy wkrótce opanowali nasze równiny i nie było już Nipponu, mojego rodu i mojego plemienia.

Do tego czasu powinienem był umrzeć setki razy, jednak zawsze jakimś szczęśliwym trafem wychodziłem cało z kolejnych bitew. I często byliśmy bliscy zwycięstwa i znów musieliśmy uciekać i żyć w ukryciu, aby zadać cios innym razem. W końcu na całej wyspie Honsiu pozostała nas niecała setka. Wspólnie więc opracowaliśmy plan. Jednej nocy zebraliśmy się wszyscy i wykradliśmy Chińczykom trzy towarowe kanoe, ogromne statki, wielkości kilku waszych długich domów związanych razem i puszczonych na wodę. Pożeglowaliśmy na wschód, dowodzili na-mi ci, którzy już kiedyś dopłynęli na Złotą Górę.

Porwane przez nas statki łapały wiatr w płócienne skrzydła, przymocowane do długich tyczek wbitych w pokład, jak te, które pewnie wisieliście u cudzoziemców przypływających ze wschodu. Zarówno tutaj, jak i tam, większość wiatrów wieje z zachodu. Płynęliśmy na wschód przez wiele księżyców, a kiedy nie sprzyjał nam wiatr, dryfowaliśmy w wielkim prądzie morskim.

Kiedy dotarliśmy do Złotej Góry, od razu spotkaliśmy innych Nippończyków, którzy przybyli tam wcześniej, niektórzy przed kilkoma miesiącami, a inni nawet przed dziesiątkami lat. Było wśród nich wielu wspaniałych wnuków naszych osadników, mówiących starszą odmianą nippońskiego. Ucieszyli się na widok bandy samurajów, przybijających do brzegu. Powiedzieli nam, że jesteśmy niczym pięćdziesięciu trzech legendarnych roninów, gdyż chińskie statki zdążyły się już wedrzeć do wewnętrznego portu i ostrzelać wioski ze swoich potężnych dział i wyruszyć z powrotem do Chin, aby przekazać swojemu cesarzowi wieść, że jest nas tu jeszcze wielu do zgładzenia — wykonał gest pchnięcia, demonstrując, jak zadawano śmiertelny cios mieczem w kształcie wielkiej igły; jego twarz wykrzywiła się w przerażającym grymasie.

Postanowiliśmy pomóc naszemu plemieniu osadników, bronić ich wiosek i uczynić z tych ziem nowy Nippon, zachowując oczywiście w pamięci myśl o ewentualnym powrocie do domu. Kilka lat później znów pojawili się Chińczycy, tym razem nie na statkach wpływających przez Złotą Bramę, lecz pieszo, z północy, w towarzystwie dużej armii. Budowali po drodze mosty i drogi i dużo mówili o złocie, kryjącym się w masywach wzgórz. Wtedy po raz kolejny wytępiono Nippończyków jak szczury w spichlerzu, rozpędzono ich, wycieńczonych, na południe lub na wschód, w niedostępne góry, gdzie przeżył tylko jeden na dziesięciu.

Kiedy zbiegowie ukryli się bezpiecznie w jaskiniach i wąwozach, postanowiłem, że nie dopuszczę do tego, aby Chińczycy opanowali Żółwią Wyspę, tak jak opanowali wielką wyspę świata, leżącą na zachodzie… jakbym rzeczywiście mógł coś na to poradzić. Żyłem wśród lokalnych plemion i uczyłem się ich języka. Z czasem zacząłem przygotowywać się do wyprawy na wschód, przez pustynie i wysokie góry, przez jałowe zwaliska skał i piachu, spalone słońcem i chrzęszczące pod stopami. Przechodziłem przez góry o ogromnych skalistych szczytach poprzecinanych wąskimi kanionami. Dalej, na rozległym, wschodnim stoku, w górnym biegu waszych rzek ciągną się połacie traw, mieszkają tam stada bizonów i plemiona myśliwych, którzy żyją w przenośnych obozowiskach i wędrują za zwierzyną na północ i na południe. To bardzo niebezpieczni ludzie, którzy pomimo dostatku ciągle ze sobą walczą. Kiedy z nimi podróżowałem, starałem się trzymać na uboczu. Szedłem na wschód, aż natknąłem się na niewolniczych chłopów, pochodzących z Hodenosaunee. Z tego, co mi powiedzieli, w języku, który ku mojemu zdziwieniu całkiem dobrze rozumiałem, wynikało, że Hodenosaunee to pierwszy naród, o jakim słyszałem, który byłby w stanie powstrzymać inwazję Chińczyków.

Rozpocząłem więc poszukiwania Hodenosaunee i doszedłem aż tutaj, śpiąc po drodze w pustych pniach i skradając się jak wąż, wszystko po to, by przekonać się, kim tak naprawdę jesteście. Poszedłem w górę rzeki Ohio i przeszukiwałem tamtejsze tereny. Po drodze uwolniłem młodą niewolnicę z plemienia Seneka i nauczyłem się od niej wielu nowych słów. Pewnej nocy zostaliśmy porwani przez wojowniczą bandę Siuksów. To był jej błąd, broniła się zbyt zaciekle, więc ją zabili, mnie również chcieli zabić, lecz wtedy akurat zjawiliście się z pomocą. Kiedy pastwili się nade mną, pomyślałem — na pewno zjawią się za chwilę ludzie Seneka i uratują cię, jeden z nich już tam stoi, oto ich oczy łyskające płomiennym blaskiem. I wtedy uderzyliście. Wyrzucił ramiona przed siebie i zawołał:

— Dziękuję wam, narodzie Długiego Domu! — Sięgnął do pasa, wyjął z sakwy liście tytoniu i cisnął je w ogień. — Dzięki ci, Wielki Duchu, Jedyny Umyśle ogarniający nas wszystkich.

— Co za duch? — pomrukiwali w odpowiedzi ludzie w tłumie, wyraźnie czujący teraz jedność ze zgromadzeniem.

Zachodniak przyjął z rąk Dużego Czoła długą fajkę i zaczął z namaszczeniem nabijać ją zielonymi liśćmi. Miażdżąc je i upychając w cybuchu, mówił dalej.

— To, czego się o was dowiedziałem, autentycznie mnie zaskoczy ło. W każdej innej części świata rządzą pistolety. Cesarzowie przykładają lufę do głów sachemów, ci do głów wojowników, którzy mierzą w chłopów, wszyscy przykładają lufę do głów kobiet i tylko cesarz i kilku sachemów ma cokolwiek do powiedzenia w tych sprawach. Przywłaszczają sobie ziemie, jak wy odzież, a reszta ludzi pozostaje w mniejszym czy większym stopniu niewolnikami. Na całym świecie jest co najmniej pięć lub sześć takich cesarstw, lecz z czasem będzie ich coraz mniej, gdyż ciągłe napadają na siebie i walczą do zwycięstwa któregoś z nich. To one rządzą tym światem, mimo że nikt ich tak naprawdę nie lubi. Jeżeli nikt nie mierzy do nikogo z pistoletu, ludzie rozchodzą się lub wzniecają bunt. Wszystko opiera się na przemocy, mężczyzna przeciwko mężczyźnie i mężczyzna przeciwko kobiecie. Pomimo to ludu ciągle przybywa. Hodują bydło, podobne do tu tejszych łosi, dla mleka, mięsa i skór. Hodują świnie, podobne do dzików, i owce, kozy, a także konie, na których jeżdżą. Budową zbliżone są do młodych bizonów. W ten sposób ich lud rozrósł się do ogromnych rozmiarów, jest ich więcej niż gwiazd na niebie, stłoczonych między oswojonymi zwierzętami i warzywami podobnymi do waszych trzech sióstr: kabaczka, fasoli i kukurydzy. Ich kukurydza nazywa się ryż i rośnie w wodzie, można nim wykarmić przeogromną liczbę ludzi. W każdej z waszych dolin mogłoby ich zamieszkać tylu, ilu liczy sobie cały naród Hodenosaunee. Taka jest prawda, widziałem to na własne oczy. Na dalekim, zachodnim wybrzeżu waszej wyspy już się to zaczęło, a niewykluczone, że na wschodnim też.

Przerwał, skłonił się i wyjął z ogniska rozżarzone polano, od którego odpalił świeżo nabitą fajkę. Następnie podał dymiący instrument Stróżowi Wampumu i mówił dalej, podczas gdy każdy z sachemów raz po raz zaciągał się dymem z fajki.

— Długo przyglądałem się ludowi Hodenosaunee, jak dziecko przygląda się matce. Zobaczyłem, jak linia żeńska wychowuje tu synów, którzy niczego nie dostają w spadku po swoich ojcach, i jak dzięki temu władza nie kumuluje się w rękach jednego człowieka. Na tej ziemi nie mogłoby być cesarzy. Widziałem, jak kobiety kojarzą małżeństwa i zabierają głos we wszystkich sprawach; jak się tu dba o sieroty i starszych. Jak narody dzielą się na plemiona, które splecione są ze sobą tak, że wszyscy w lidze są dla siebie braćmi i siostrami, jak wątek i osnowa. Jak cały lud, łącznie z kobietami, wybiera sachemów i co oznacza dla nich kara wygnania, jeśli dopuściliby się czynów występnych. Widziałem też, że ich synowie nie są traktowani w sposób nadzwyczajny, lecz jak zwykli ludzie, którzy wkrótce ożenią się, opuszczą dom rodzinny i będą mieć własnych synów, którzy również odejdą, oraz córki, które zostaną na miejscu dopóty, dopóki wszyscy się w ich sprawie nie wypowiedzą. Widziałem, jak ten system gwarantuje pokój całej lidze. Jest to najlepszy system rządzenia z wszystkich wynalezionych przez człowieka.

Uniósł dłonie w dziękczynnym geście. Nabił ponownie fajkę i rozpalił ją, po czym w taki sposób wypuścił długą smugę dymu, że złączyła się z dymem kłębiącym się nad ogniskiem. Rzucił w ogień następną garść liści i podał fajkę kolejnemu sachemowi w kręgu, Przerażonej Twarzy, który w tej chwili rzeczywiście wyglądał na nieco zatrwożonego. Lud Hodenosaunee równie wysoko cenił sobie zdolności oratorskie, co i zręczność na polu bitwy, wszyscy więc z radością słuchali dalszych słów Zachodniaka.

— Najlepsze rządy? Owszem, lecz spójrzcie dokoła. Wasza wyspa jest tak obfita w pożywienie, że nie potrzebujecie narzędzi, aby nakarmić siebie i dzieci. Żyjecie w pokoju i w dostatku, mimo że nie dysponujecie narzędziami, wasz lud nie rozrasta się nadmiernie. Nie macie również metalu ani zrobionej z niego broni. To właśnie dlatego tak tu jest. Możecie kopać głębokie studnie w ziemi, żeby zdobyć wodę, lecz po cóż mielibyście to robić, skoro dookoła nie brakuje jezior i strumieni? Tak właśnie żyjecie.

Ludzie z wielkiej wyspy walczą ze sobą już od wielu pokoleń, wytwarzają przeróżne narzędzia i broń, potrafią żeglować po wielkich morzach we wszystkich kierunkach i dopłynąć aż tutaj. Tak właśnie się dzieje, przybywają tu jak jelenie zapędzone przez watahę wilków. Spotykacie ich na swoim wschodnim wybrzeżu. Ludzie ci pochodzą z drugiego brzegu tej samej, wielkiej wyspy, z której sam uciekłem, zajmującej niemal połowę całego świata.

Oni nie przestaną tu ściągać! I powiem wam, co się stanie, jeśli nie staniecie w obronie swojej wyspy. Będzie ich coraz więcej, zbudują na wybrzeżu forty, podobne do tych, które już powstały. Będą chcieli z wami handlować, oferując tkaninę za futra — tkaninę! — Tkaninę w zamian za prawo do przejęcia na własność waszych ziem, które potraktują jak własne ubranie. A kiedy wasi wojownicy zaczną się sprzeciwiać, oni będą strzelać do was z pistoletów i jeśli trzeba będzie, sprowadzą więcej wojowników i jeszcze więcej broni, tak, że w końcu nie będziecie w stanie ich odeprzeć, bez względu na to, ilu z nich zabijecie, gdyż mają tylu ludzi, ile jest ziaren piasku na waszych plażach. Zaleją was niczym wody Niagary.

Tu przerwał, aby wizja, jaką roztoczył, utrwaliła się w ich umysłach. Następnie uniósł dłonie i rzekł:

— Tak nie musi być. Lud tak wspaniały jak Hodenosaunee, ze swoimi mądrymi kobietami i zręcznymi wojownikami, naród, za który każdy z nas oddałby życie, jak za własną rodzinę, ten właśnie naród może nauczyć się zwyciężać z cesarstwami, w które tak naprawdę wierzą tylko cesarzowie. Pytacie, jak to możliwe? Jak można zatrzymać spadają ce wody Niagary?

Znów przerwał, nabił fajkę i cisnął w ogień garść liści. Podał fajkę dalej, poza krąg sachemów. — Powiem wam, jak można tego dokonać. Liga może się rozrastać, dowiedliście tego, łącząc się z Tkaczami Koszul, Shawnee, Choctawi Chickasaw. Powinniście zaprosić do ligi wszystkie sąsiadujące narody, nauczyć ich waszych zwyczajów i opowiedzieć im o niebezpieczeństwie wiążącym się z wielką wyspą. Każdy nowy naród wniesie w obronę wyspy swoje umiejętności i oddanie. Jeżeli będziecie pracować razem, najeźdźcy nigdy nie przedrą się w głąb wielkich lasów, które nawet bez ofiarnej obrony stanowią przeszkodę niemal nie do pokonania. Być może jednak najważniejszą rzeczą jest umiejętność wytwarzania własnej broni.

W tej chwili uwaga słuchających szczególnie natężyła się. Jeden z sachemów uniósł muszkiet, który zdobył niegdyś na wybrzeżu. Drewniane łoże, metalowa lufa, metalowy cyngiel i mechanizm iskrowy z krzemieniem. Broń wyglądała jak nie z tej ziemi i lśniła dostojnie w pomarańczowym świetle ogniska, pośród skupionych twarzy, jak coś zrodzonego, a nie skonstruowanego.

Zachodniak wskazał na broń.

— Tak, właśnie o to chodzi. Składa się z mniejszej liczby części niż wasz pleciony koszyk. Metal pochodzi z kruszonych skał, wypalanych w ogniu. Tygle i formy, w które wlewa się roztopiony metal, zrobione są z jeszcze twardszego, nietopliwego metalu lub z gliny. To samo tyczy się pretów, na które nawija się gorące arkusze metalu, aby zrobić lufy. Odpowiednią temperaturę można uzyskać, używając paliwa w postaci węgla drzewnego i kamiennego oraz dmuchając w ogień za pomocą miechów. Można również wstawić koło w nurt strumienia, które naciskałoby i rozwierało miechy z siłą setek ludzkich rąk.

Następnie przeszedł do opisu całego procesu, który z konieczności odbywał się w jego własnym języku:

— Coś takiego działała w ten sposób z czymś takim. Zilustrował swoje słowa, przystawiając do twarzy rozżarzony koniec gałęzi i dmuchając weń tak długo, aż rozbłysnął na nowo żółtym ogniem.

— Miechy to takie worki z jeleniej skóry rozpięte na drewnianych ramionach, połączonych zawiasem tak, że można je zamykać i otwierać — mówił, prezentując omawiany ruch. — Wszystkie urządzenia mogą być napędzane siłą nurtu rzeki. Łącząc swoje warsztaty z przepływającymi nieopodal rzekami, staniecie się bardziej wydajni, W ten oto sposób moc rzeki stanie się waszą mocą, a potęga Niagary będzie do waszej dyspozycji. Możecie wytwarzać metalowe dyski o zębatych krawędziach, podłączać je do rzeki i z łatwością ścinać drzewa, rżnąc pnie wzdłuż, na deski, aby móc budować domy i łodzie. — Wskazał dłonią dookoła nich. — Całą wschodnią część Żółwiej Wyspy porastają lasy, ogromna liczba drzew. Moglibyście z nich zbudować wspaniale statki, na których przeprawilibyście się przez wielkie morze, aby przenieść bitwę na wybrzeża wroga, lub zrobić cokolwiek, na przykład pożeglować tam i zapytać zwykłych ludzi, czy chcą żyć jako niewolnicy cesarstwa, czy też jako plemię, wplecione w tkaninę ligi. Wszystko jest możliwe!

Zachodniak znów przerwał i zaciągnął się dymem. Stróż Wampumu skorzystał z okazji i zabrał głos:

— Ciągle mówisz o walce i trudzie, jednak jak dotąd cudzoziemcy z wybrzeża byli dla nas przyjaźni i troskliwi. Handlują z nami, dają nam broń w zamian za futra, nie strzelają do nas i nie boją się nas. Opowiadają o swoim bogu tak, jakby nas to nie dotyczyło.

Zachodniak skinął głową.

— Tak to właśnie będzie wyglądać, aż pewnego dnia rozejrzycie się dokoła i zobaczycie, że cudzoziemcy są już wszędzie, że zajęli wasze doliny, że wybudowali własne forty na szczytach wzgórz i że chcą przejmować na własność ziemię, na której postawili swoje gospodarstwa, jakby była ona ich własną sakiewką na tytoń, że są gotowi zastrzelić każdego, kto na ich terenie upoluje zwierzę lub zetnie drzewo. Kiedy do tego dojdzie, będą mówić, że ich prawo stoi ponad waszym, ponieważ ich jest więcej i to oni mają broń. Będą mieli w pełni uzbrojone grupy wojowników, gotowe do wkroczenia za nich na wojenną ścieżkę w każdym miejscu na świecie. Wtedy zaczniecie uciekać na północ i opuścicie te tereny, najwyższe tereny na Ziemi.

Wyprężył się, pokazując, jak wysoko wznoszą się tutejsze ziemie, i pomimo panującej ogólnie konsternacji, kilka osób roześmiało się. Wszyscy też widzieli, jak Zachodniak ściągnął z fajki trzy czy cztery wielkie chmury, podczas gdy inni tylko po jednej, zatem jasne dla nich było to, jak wysoko wzniósł się jego umysł. Powoli ich opuszczał, wszyscy to widzieli. Jego słowa dobiegały z daleka, z wnętrza jego ducha albo spośród gwiazd.

— Przyniosą ze sobą choroby. Wielu z was umrze od gorączki i zakażeń pojawiających się znikąd i przenoszących się z osoby na osobę. Choroby strawią was od środka jak jemioła, rozrastając się w waszych wnętrznościach. Maleńkie pasożyty wewnątrz was i duże pasożyty na zewnątrz — ludzie żyjący z pracy waszych rąk, lecz mieszkający po drugiej stronie świata i zmuszający was do oddania mocą swoich prawi bronią. Prawo jemioły! Stworzone do zapełniania skarbców cesarzy na całym świecie. W końcu będzie ich tutaj tak wielu, że nie starczy dla nich drzew w waszych lasach.

Wziął głęboki, powolny wdech i otrząsnął się jak pies, aby zrzucić z siebie tę okropną wizję.

— A więc! — zawołał — nie pozostaje nic innego, jak żyć tak, jakbyście już byli martwi, niczym wojownicy, którzy dali się uwięzić, rozumiecie mnie? Cudzoziemcom z wybrzeża należy się koniecznie przeciwstawić i, o ile to możliwe, zamknąć ich w portowym mieście. Jednak cokolwiek byście zrobili, wojna i tak prędzej czy później się rozpęta. Im później, tym lepiej będziecie mogli się przygotować i mieć większą szansę na wygraną. Przecież o wiele łatwiej jest bronić własnego domu niż walczyć po drugiej stronie świata. Możemy zwyciężyć! Musimy próbować, w imię wszystkich przyszłych pokoleń! Po raz kolejny zaciągnął się głęboko fajkowym dymem.

— A więc broń! Mała i duża! Proch strzelniczy, tartak, konie. To wystarczy, aby wszystko się powiodło. Do tego wiadomości ryte na korze brzozowej. Konkretne znaki odpowiadające poszczególnym dźwiękom w danych językach. Stawiasz znak, jakbyś wypowiadał dźwięk, to proste. Taka rozmowa może trwać nieprzerwanie i odbywać się na dużych dystansach w przestrzeni i w czasie, łącząc mówiącego ze słuchającym bez konieczności bezpośredniego spotkania. W ten sposób porozumiewa się ze sobą cała druga połowa świata. Posłuchajcie mnie uważnie, waszą wyspę dzieli od reszty świata ogromne morze. Właściwie jest tak, jakbyście żyli na innym świecie od momentu, kiedy Wielki Duch stworzył człowieka. Teraz jednak zaczęli ściągać tu obcy! I aby się im przeciwstawić, możecie pole gać jedynie na swojej wiedzy, na swoim duchu, na własnej odwadze i więzi spajającej wasz naród jak wątek i osnowa w wyplatanych przez was koszach, więzi silniejszej od trzcinowego splotu, silniejszej nawet od broni!

Zadarł głowę do góry i zawołał donośnie w stronę wschodnich gwiazd:

— Silniejsi od broni!

I w stronę zachodnich gwiazd:

— Silniejsi od broni!

I w północną stronę:

— Silniejsi od broni!

I w południową:

— Silniejsi od broni!

Wielu zgromadzonych krzyczało razem z nim. Zaczekał, aż znów zapadnie cisza, i odezwał się:

— Każdy nowy wódz ma prawo zwrócić się do rady sachemów, która zebrała się, by uświetnić ceremonię jego mianowania, o rozważenie w kwestii dotyczących wspólnej polityki. Zatem zwracam się do sachemów, aby rozpatrzyli kwestię cudzoziemców na wybrzeżu oraz plan ich wyparcia poprzez ujarzmienie potęgi rzek, wyrób broni i podjęcie konsekwentnych działań przeciwko najeźdźcom. Proszę sachemów, abyśmy wspólnie sprawowali pieczę nad naszymi sprawami.

Zlożył dłonie i ukłonił się.

Sachemowie powstali. Odezwał się Stróż:

— To więcej niż jedna propozycja. Zajmiemy się najpierw pierwszą z wymienionych, gdyż w niej mieszczą się wszystkie pozostałe.

Sachemowie zebrali się w niewielkich grupach i rozpoczęły się narady. Skalny Grzmot jak zwykle mówił bardzo szybko i z tego co usłyszała Iagogeh, wynikało, że popierał Zachodniaka.

W takich sprawach decyzje musiały być podejmowane jednomyślnie. Sachemowie każdego narodu dzielili się na klasy, po dwóch lub trzech w każdej. Kiedy uzgodnili wspólny punkt widzenia, wtedy jeden z nich dołączał do przedstawicieli pozostałych klas ze swojego narodu — czterech od Stróżów Wrót i Moczarników. Ci również naradzali się przez jakiś czas i pod koniec dyskusji wypuścili po jednej chmurze z fajki. Wkrótce z każdego narodu wybrano po jednym sachemie, który prezentował stanowisko wspólplenieńców.

Tej nocy konferencja ośmiu przedstawicieli trwała na tyle długo, że ludzie zaczęli się dziwnie im przyglądać. Kilka lat temu, podczas obrad nad problemem cudzoziemców ze wschodniego wybrzeża, rada nie osiągnęła jednomyślności. Całkiem przypadkiem, a może i świadomie, Zachodniakowi udało się przywołać jeden z najważniejszych i nadal nierozwiązanych problemów ich czasów. Stróż zarządził przerwę w obradach i zwrócił się do wszystkich:

— Sachemowie zbiorą się ponownie nad ranem. Mają przed sobą nie lada problem i nie rozwiążą go tej nocy, poza tym nie chcielibyśmy dłużej odkładać tańców.

Większość od razu przyklasnęła Stróżowi. Zachodniak ukłonił się nisko sachemom i dołączył do pierwszego korowodu, tańczącego w rytm grzechotek z żółwiowych skorup. Chwycił jedną grzechotkę i zaczął potrząsać nią energicznie. W jego tańcu była ta sama osobliwość co w fechtowaniu kijem do lacrosse. Jakaś dziwna płynność znaczyła jego gesty — całkiem odmienne od tanecznych ruchów wojowników Hodenosaunee, którzy wykonywali coś na kształt zwinnych i dynamicznych ataków z tomahawkiem, wyskakując co rusz w powietrze i nieustannie śpiewając. Na ich ciałach wystąpił pot, a swój śpiew przerywali miarowymi i głębokimi wdechami. Zachodniak przyglądał się korowodowi z uśmiechem podziwu i potrząsał głową, dając do zrozumienia, jak bardzo tancerze przewyższają go swoimi umiejętnościami, a tłum, zadowolony, że w końcu znalazła się dziedzina, w której ich wódz nie był najlepszy, śmiał się i ruszył do tańca. Zachodniak przeszedł na tył. Tańczył z kobietami, naśladując je, a sznur tancerzy obszedł ognisko, boisko do lacrosse i wrócił do ogniska. Zachodniak wyszedł z korowodu, wyciągnął z sakiewki garść zmielonego tytoniu i kładł po szczypcie na język każdemu, kogo mijał, łącznie z Iagogeh i innymi kobietami, które w swoich zgrabnych pląsach miały szansę dłużej wytrzymać niż podskakujący wojownicy.

— Tytoń szamana — wyjaśniał każdej częstowanej osobie. — Podarunek szamana dla tancerzy.

Ziele miało gorzki smak i wielu musiało je przepijać wodą klonową. Młodzi mężczyźni i kobiety nie przerywali tańców, ich kończyny poruszały się w ognistej poświacie, jeszcze bardziej lśniące i silniejsze niż wcześniej. Reszta tłumu tańczyła w miejscu lub spacerowała w pobliżu, omawiając ze sobą wydarzenia całego dnia. Wielu też przyglądało się mapie świata, sporządzonej przez Zachodniaka na piłce do lacrosse, która błyszczała w nocnym świetle rozjaśnionym łuną ognia, jakby posiadała wewnętrzny żar.

— Zachodniaku — zapytała po jakimś czasie Iagogeh — co to za ziele ten tytoń szamana?

Zachodniak odpowiedział:

— Dostałem je od narodu, z którym żyłem kiedyś na zachodzie. Dziś jest właśnie ta noc, kiedy wszyscy Hodenosaunee muszą odbyć wspólną podróż. Mam na myśli wędrówkę duchową, tym razem poza granice ziem Długiego Domu.

Przyjął podany mu flet, przyłożył palce do otworów i zagrał kilka nut, a później gamę.

— Aha — powiedział i przyjrzał się bliżej instrumentowi — w moim kraju otwory są inaczej rozmieszczone, ale i tak spróbuję.

Zagrał melodię tak przeszywającą, że wszyscy naraz poderwali się i zaczęli dziko tańczyć. Prędko przyzwyczaił się do nowej skali, a na jego twarzy odmalował się spokój.

Kiedy skończył, znów spojrzał na flet i rzekł:

— To była Sakura, a przynajmniej taki jest układ palców do Sakury. Wyszło z tego coś innego. Bez wątpienia wszystko, co mówię, trafia do was w podobnie zmieniony sposób. Tak samo wasze dzieci, to, co przejmą po was, zmienią po swojemu. Nie ma więc większego znaczenia, co dziś jeszcze powiem lub co wy zrobicie jutro.

Jedna z dziewcząt tańczyła w pobliżu, trzymając pomalowane na czerwono jajko, zwykłą zabawkę, jednak Zachodniak śledził ją wzrokiem, zaskoczony. Spojrzał przez ramię i dopiero wtedy wszyscy dostrzegli, że świeża rana na jego głowie otworzyła się i zaczęła krwawić. Przewrócił oczami, opadł na ziemię, jak rażony gromem, a z dłoni wypadł mu flet. Zawołał coś w obcym języku. Tłum ucichł, a ci, którzy byli najbliżej, usiedli.

— To już się kiedyś zdarzyło — oznajmił obcym tonem, zgrzytając zębami. — O tak! Wszystko powraca — wydał z siebie zduszony jęk — nie tyle ta noc, powtarzająca się w dokładnie ten sam sposób, lecz poprzednia wizyta. Posłuchajcie mnie. Przeżywamy wiele żyć. Umieramy i odradzamy się w kolejnych wcieleniach, do czasu aż będziemy żyć na tyle dobrze, aby już nie musieć się odradzać. Wcześniej byłem wojownikiem z Nipponu, zaraz… nie, z Chin — przerwał i zastanowił się chwilę nad tym, co powiedział. — Tak. Byłem Chińczykiem. To mój brat, Peng, przemierzył całą Żółwią Wyspę, kamień po kamieniu, spał w zwalonych pniach i walczył z niedźwiedzicą w jej gawrze, przebył całą drogę, aż tu, na górę, do tego obozowiska, do tego miejsca zebrania się rady. Opowiedział mi o tym, kiedy umarliśmy. — Zawył urwanie, rozejrzał się w koło, jakby czegoś szukał, po czym zerwał się i pobiegł w stronę domu umarłych, gdzie przechowywano kości przodków. Każdy z nich miał swój indywidualny pochówek, który trwał na tyle długo, aby ptactwo i bogowie mogli oczyścić ich do białości. Następnie kości układano starannie w domu umarłych, znajdującym się u stóp wzgórza. Miejsce to bardzo rzadko odwiedzano, a w czasie tańców nikomu nie przyszłoby do głowy, aby się tam zjawiać.

Szamani jednak znani są ze swojej śmiałości. Przed domem umarłych zebrał się tłum. Poprzez szpary w ścianach, obłożonych korą drzew, przesączały się smugi światła pochodni Zachodniaka, który rozglądał się po całym wnętrzu. Nagle usłyszeli potężny okrzyk, zmieniający się we wrzask.

Zachodniak wybiegł na zewnątrz, trzymając w górze pochodnię i oświetlając nią zbielałą czaszkę, do której mamrotał coś w swoim języku.

Zatrzymał się przy ognisku i uniósł czaszkę tak, aby wszyscy dobrze się jej przyjrzeli.

— Widzicie! To jest właśnie mój brat. To ja! — Przytrzymał pękniętączaszkę przy swojej twarzy, tak że jej puste oczodoły skierowane byty w stronę zebranych. Rzeczywiście, kształtem i rozmiarem czaszka była zbliżona do jego głowy. Wszyscy zamarli.

— Opuściłem nasz statek na zachodnim wybrzeżu i powędrowałem w głąb lądu z dziewczyną, którą spotkałem po drodze. Szliśmy ciągle na wschód, w stronę wschodzącego słońca. Dotarłem tu w chwili, gdy zbieraliście się na naradę, taką jak ta, aby ustanowić prawa, według których żyjecie do dziś. Pięć narodów było ze sobą zwaśnionych i Daganoweda zwołał je na naradę, aby wspólnie zadecydować o zakończeniu walk w wielkich dolinach.

Mówił prawdę. Tak właśnie wyglądał początek historii Hodenosaunee.

— Widziałem, czego dokonał Daganoweda. Zwołał wszystkich i zaproponował zawiązanie ligi narodów, zarządzanej przez sachemów. Propozycję przyjęto jednogłośnie i podczas tamtego spotkania, w pierwszym roku, narodziła się liga pokoju, która od czasów pierwszej rady pozostała niezmieniona aż po dziś dzień. Podejrzewam, że wielu z was w waszych poprzednich wcieleniach również uczestniczyło w tamtym wydarzeniu, a może byliście wówczas po drugiej stronie świata i budowaliście klasztor, w którym dorastałem. Zaiste niezbadane są prawa reinkarnacji. Byłem tu, aby was bronić przez chorobami, które ze sobą przywlekliśmy. To nie ja zaprowadziłem u was te wspaniałe rządy, zrobił to Daganoweda razem z wami wszystkimi, ja w tym nie uczestniczyłem. Za to nauczyłem was, jak postępować ze strupami. To on przywlókł ze sobą strupy i pokazał wam, jak je nacinać, wkładać do ran i jak zbierać te, które tworzyły się na nowo, jak odprawiać rytuały ospy, jak składać ofiary i modlić się do boga ospy, abyśmy byli zdrowi na tej Ziemi i w niebie.

Odwrócił czaszkę do siebie i rzekł:

— To on tego dokonał i nikt się o nim nie dowiedział. Nikt go nie znał i nikt dziś nie pamięta ojego dokonania, nie istnieje o nim żaden zapis, jedynie od czasu do czasu pojawia się jego obraz w mojej pamięci i w umysłach tych wszystkich ludzi, którzy nigdy nie przeżyliby, gdy by nie on. Tym właśnie jest historia ludzkości. To nie generałowie, cesarzowie i prowadzone przez nich wojny, lecz anonimowe działanie ludzi, o których nigdy się nie pisze, choć dobro, które czynią, spływa na kolejne pokolenia jak błogosławieństwo. Wystarczy, że zrobisz dla obcych to, co twoja matka robiła dla ciebie, lub nie zrobisz tego, czemu się sprzeciwiała. W ten sposób dokonuje się postęp, dzięki temu stajemy się tym, kim jesteśmy.

Dalszą część przemowy wygłaszał we własnym języku.

Wszyscy przyglądali mu się w skupieniu, kiedy mówił do trzymanej w dłoni czaszki i czule ją gładził. Ludzie stali jak zaczarowani, a kiedy nagle przestał mówić, aby posłuchać, co odpowiada czaszka, wszystkim się wydawało, że też słyszą słowa w jego dziwnej mowie podobnej do ptasiego śpiewu. I rozmawiali tak, aż w końcu Zachodniak rozpłakał się. Kiedy znów odezwał się do nich w dziwnej odmianie języka Seneka, wszyscy byli wstrząśnięci.

— Przeszłość wytyka nam błędy! Tak wiele żyć! A my zmieniamy się tak powoli! Myślicie, że to się nie dzieje, a jednak. Ty — skierował czaszkę w stronę Stróża Wampumu — kiedy spotkaliśmy się ostatnim razem, nie miałeś najmniejszych szans, aby zostać sachemem. O mój bracie, byłeś wówczas zbyt gniewny. Teraz za to już nie jesteś. A ty — powiedział, wskazując czaszką na Iagogeh, której serce w piersi zamarło — wcześniej nie wiedziałabyś, co począć z całą potęgą, którą dzisiaj dysponujesz. O moja siostro, nigdy wcześniej nie byłabyś w stanie nauczyć Stróża tak wiele.

— Dorastamy razem, dzieje się dokładnie tak, jak mówił nam Budda. Dopiero teraz możemy zrozumieć i przyjąć na swoje barki cały ciężar odpowiedzialności. Macie najwspanialszy rząd na świecie, nikt inny dotąd nie zrozumiał, że wszyscy ludzie na Ziemi to szlachetne istoty będące częścią Jednego Umysłu. To jest ciężar, rozumiecie? Musicie go nieść. Wszystkie nienarodzone życia czekające na swoją kolej zależą teraz od was! Bez was świat zmieniłby się w koszmar — mówił, unosząc w dłoni czaszkę niczym fajkę, którą za chwilę chciałby się zaciągnąć. Następnie wskazał nerwowo na dom umarłych. Rana na jego głowie krwawiła teraz obficie, płakał. Tłum wpatrywał się w niego z otwartymi ustami i razem z nim odpływał w świętą przestrzeń szamana.

— Wszystkie narody na tej wyspie są waszymi przyszłymi braćmi i siostrami. Tak waśnie powinniście ich pozdrawiać. Witaj, mój przyszły bracie! Jak ci się wiedzie? A oni rozpoznają wasze dusze jako swoje. Przyłączą się do was, jak młodszy brat do starszego, który potrafi wskazać drogę. Walka między braćmi i siostrami ustanie i liga Hodenosau-nee poszerzy się o kolejne narody i kolejne plemiona. Kiedy cudzoziemcy w swoich kanoe wylądują na waszych plażach, będziecie mogli przeciwstawić się im jako jedność, odeprzeć ich ataki, przejąć od nich to, co użyteczne, a odrzucić, co szkodliwe, i stawić im czoła, jak istotom równym sobie. Widzę, co się stanie w czasie, który jeszcze nie nadszedł. Widzę! Widzę! Widzę to! Ludzie, którymi kiedyś będę, śpią teraz i mówią do mnie, mówią przeze mnie, mówią, że wszyscy ludzie na Ziemi będą przyglądać się Hodenosaunee i podziwiać sprawiedliwość ich rządów. Wieść o nich będzie się nieść od jednego Długiego Domu do drugiego i docierać wszędzie tam, gdzie władcy ciemiężą swoich ludzi, którzy będą opowiadać sobie nawzajem o Hodenosaunee i o tym, jak może naprawdę wyglądać życie, jak można się wszystkim dzielić i jak zwykli ludzie mogą mieć swój wkład w bieg historii. Żadnych niewolników, żadnych cesarzy, żadnych podbojów i podporządkowania, ludzie jak ptaki na niebie! Jak orły szybujące w przestworzach. O, niech tak się stanie! Niech nadejdzie ten dzień! Ooo! Ochhhhhhh!

Zachodniak przerwał, wciągając powietrze głęboko do płuc. Podeszła do niego Iagogeh i obwiązała mu głowę, aby zatamować krwawienie. Bił od niego cierpki zapach krwi i potu. Spoglądał poprzez nią, a później w niebo, wzdychając.

— Ach! — Jak gdyby gwiazdy były ptakami, a ich blask migotaniem nienarodzonych dusz. Spojrzał na czaszkę, jakby zastanawiał się, w jaki sposób znalazła się w jego dłoni. Oddał ją Iagogeh. Podszedł do młodych wojowników i drżącym głosem zaintonował jedną z tanecznych pieśni, czym zdjął z nich unieruchamiający czar. Zerwali się więc na nogi i znów rozbrzmiały bębny i grzechotki, a tancerze otoczyli ognisko.

Zachodniak wziął czaszkę od Iagogeh, która czuła się, jakby oddawała mu jego własną głowę. Powoli udał się w stronę domu umarłych, zataczając się jak pijany i malejąc z każdym krokiem. Wszedł do środka już bez pochodni, a kiedy wyszedł i miał wolne ręce, przyjął podany mu flet i wrócił do roztańczonego tłumu. Stał w miejscu, chwiał się na nogach i grał z innymi muzykantami, dmuchając w instrument do rytmu, bez żadnej konkretnej melodii. Iagogeh dołączyła do tancerzy i mijając Zachodniaka, pociągnęła go za sobą do korowodu.

— To było wspaniałe — powiedziała — ta historia, którą opowiedziałeś, była naprawdę wspaniała.

— Nie pamiętam. Nie była zaskoczona.

— Nie było cię tam. Inny Zachodniak mówił poprzez ciebie i opowiedział bardzo dobrą historię.

— A sachemowie? Czy oni też tak uważają?

— Już my zadbamy o ich zdanie. Prowadziła go teraz przez tłum, przystając co chwilę i sprawdzając, jak się prezentował w towarzystwie tej czy innej panny, którą wybrała dla niego, on zaś w żaden sposób nie reagował na swaty. Tańczył, dmuchał we flet i patrzył to w ziemię, to w ogień. Wyglądał na wycieńczonego i przytłoczonego. Po kolejnym tańcu Iagogeh odprowadziła go od ogniska. Usiadł po turecku i z zamkniętymi oczami grał dalej, dodając do muzyki dzikie tryle.

Tuż przed świtem ognisko zmieniło się w kopiec szarego popiołu, żarzącego się tu i ówdzie na pomarańczowo. Wielu ludzi udało się na spoczynek do siedziby Onondaga, inni, skuleni jak psy i owinięci w koce, zasypiali na trawie pod drzewami, a ci, którzy nie spali, zasiedli w kręgach w pobliżu ogniska, śpiewali pieśni i snuli opowieści, wrzucając do żaru gałęzie i patrząc, jak zajmują się jasnym ogniem. Czekali na świt.

Lagogeh przechadzała się po boisku do Iacrosse, była zmęczona, lecz jej uda nadal drżały od tańca i szamańskiego ziela. Rozglądała się za Zachodniakiem, lecz nie mogła go znaleźć ani w domostwie, ani na łące, ani w lesie czy w domu umarłych. W końcu przyłapała się na tym, że zaczęła zastanawiać się, czy to całe niezwykłe wydarzenie nie było przypadkiem snem, w którym wszyscy uczestniczyli.

Niebo na wschodzie zrobiło się bladoszare. Iagogeh poszła nad jezioro, do wydzielonego miejsca dla kobiet, za porośniętą lasem mierzeję, aby wykąpać się i odświeżyć, zanim inni zjawią się w pobliżu. Zdjęła ubranie i, pozostając tylko w koszuli, weszła do jeziora, aż woda sięgnęła jej do ud, i zaczęła się myć.

Po drugiej stronie jeziora dostrzegła ruch. Czarna głowa zanurzyła się w wodzie. Od razu wiedziała, że to Zachodniak. Płynął jak bóbr albo wydra — może tym razem zmienił się w zwierzę. Jego głowę wyprzedzały miękkie fale, rozchodzące się dokoła po powierzchni wody. Sapał jak niedźwiedź.

Przez jakiś czas stała w bezruchu, a kiedy on postawił stopę na dnie, nieopodal mierzei, gdzie dno było muliste, odwróciła się i stanęła twarzą do niego. Kiedy ją zobaczył, zamarł. Miał na sobie tylko przepaskę, jak zeszłego ranka w trakcie gry. Złożył dłonie i ukłonił się nisko. Zbliżyła się do niego, rozgarniając ramionami wodę przed sobą i schodząc z piaszczystego dna w miękki muł.

— Chodź — powiedziała ściszonym głosem — już wybrałam dla ciebie. Spojrzał na nią spokojnym wzrokiem. Wyglądał teraz o wiele starzej niż poprzedniego dnia.

— Dziękuję ci — odpowiedział, dodając jeszcze kilka słów w swoim języku. To było imię, pomyślała, jej imię.

Ruszyli w stronę brzegu. Jej stopa zahaczyła o coś wystającego i Iagogeh wsparła się na ramieniu Zachodniaka. Na brzegu osuszyła się, strzepując palcami krople wody, i wciągnęła ubranie, podczas gdy on odzyskał swoją odzież i również się ubrał. Szli obok siebie aż do samego ogniska, mijali ludzi śpiących pod gołym niebem i innych, którzy, nucąc pieśni, przyglądali się wschodowi słońca. Iagogeh zatrzymała się przy jednej z uśpionych postaci. Była to Tecarnos, młoda kobieta, już nie dziewczyna, choć nadal niezamężna. Miała cięty język, była dowcipna, inteligentna i pełna energii. Śpiąc, nie okazywała jednak wielu z tych cech, a spod koca wystawała tylko jej zgrabna noga.

— Tecarnos — powiedziała Iagogeh miękkim tonem. Moja córka. Córka mojej najstarszej siostry. Należy do plemienia Wilków. To dobra kobieta, ludzie jej ufają.

Zachodniak skinął głową, trzymając przed sobą złożone dłonie i przyglądając się jej.

— Dziękuję ci.

— Porozmawiam o tym jeszcze z innymi kobietami, a później powiemy Tecarnos i mężczyznom.

Uśmiechnął się i rozejrzał dokoła, jakby przenikał wzrokiem wszystko, na co patrzył. Rana na jego głowie była nadal świeża i sączyła się z niej krew. Spomiędzy drzew na wschodzie przebijało słońce, a śpiewy wokół ogniska były coraz donośniejsze. Iagogeh odezwała się:

— We dwoje sprowadzicie na ten świat jeszcze wiele dobrych dusz.

— Miejmy nadzieję.

Położyła dłoń na jego ramieniu, tak jak wówczas, gdy wychodzili z jeziora.

— Wszystko może się wydarzyć. My jednak — mówiła, myśląc o ich dwojgu, o kobietach i o Hodenosaunee — postaramy się jak najlepiej wykorzystać daną nam szansę. Nic więcej nie możemy zrobić.

— Wiem — spojrzał na jej dłoń, spoczywającą na jego ramieniu, i na słońce przebijające się poprzez drzewa — może wszystko będzie dobrze.

Opowiadająca tę historię, Iagogeh, widziała wszystkie te wydarzenia na własne oczy.

Dużo później, kiedy jati znów zebrała się w bardo, po długich latach ciężkiej pracy przy odpieraniu ataków cudzoziemców osiedlających się przy ujściu Wschodniej Rzeki, po walce o ocalenie wspólnoty w obliczu nękających ją nowych chorób, po sprzymierzeniu się z ludźmi Zachodniaka, borykającymi się z podobnymi problemami na zachodnim wybrzeżu, po zrobieniu wszystkiego, co było w ich mocy, aby spleść ze sobą wszystkie narody i cieszyć się życiem w lasach ze swoimi krewniakami i wspólplemieńcami, Zachodniak podszedł do Stróża Wampum i rzekł doń dumnie:

— Musisz przyznać, że zrobiłem wszystko, czego ode mnie wymagałeś. Wyszedłem w świat i walczyłem o to, co słuszne! Znów udało się nam zrobić coś dobrego.

Idąc w stronę wielkiego gmachu, znajdującego się na podium sądowym w bardo, Stróż położył dłoń na ramieniu młodszego brata i rzekł:

— To prawda, młodzieńcze, spisałeś się świetnie. Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy.

W tej samej chwili spoglądał już na krajobraz bardo, z ogromnymi wieżami i flankami ciągnącymi się po horyzont. Był ostrożny, niezadowolony i skupiony na czekających go zadaniach. Cały porządek bardo zdawał się urządzony w jeszcze bardziej chińskim stylu niż poprzednim razem, podobnie zresztą było z innymi planami istnienia, a może był to tylko zbieg okoliczności, pozostający w nieokreślonym związku z przyjętą perspektywą. Tak czy inaczej wysoka ściana podium podzielona była na dziesiątki poziomów, a z każdego z nich przechodziło się do setek komnat — wyglądało to jak wnętrze ula.

Biurokratyczne bóstwo o imieniu Biancheng, czekające przy wejściu do labiryntu, wręczało każdemu przewodnik po procesie, który czekał ich na górze. Były to grube tomiszcza, zatytułowane Nefrytowy protokół i każde z nich miało po kilkaset bogato ilustrowanych stron, zapełnionych szczegółowymi instrukcjami i opisami najrozmaitszych kar, których mogli się spodziewać za przestępstwa i niegodziwości, jakich dopuścili się w ostatnich wcieleniach.

Stróż wziął jedną z grubych ksiąg, zamachnął się nią jak tomahawkiem i uderzył Biancheng, powalając go na usłany papierami kontuar, po czym rozejrzał się wkoło po długich kolejkach dusz oczekujących na sąd. Wszystkie przyglądały mu się z wielkim zdumieniem. Zawołał:

— Bunt! Rewolta! Rebelia! Rewolucja! — I nie czekając na reakcję, poprowadził swą niewielką jati do komnaty luster. Był to pierwszy etap długiego procesu, w którym dusze przyglądały się sobie, aby dostrzec, czym tak naprawdę są.

— Bardzo dobry pomysł — przyznał Stróż, wpatrując się w siebie i dostrzegając rzeczy, których nikt inny nie mógł dostrzec. — Jestem po — tworem — ogłosił. — Przyjmijcie wszyscy moje przeprosiny, szczególnie ty, Iagogeh, za to, że wytrzymałaś ze mną ostatnim razem i wcześniej też. Ty młodzieńcze również przyjmij moje przeprosiny — skinął głową w stronę Busho, którego poznał jako Zachodniaka. — Mamy jeszcze sporo do zrobienia. Zamierzam obrócić całe to miejsce w zgliszcza — mówiąc te słowa, rozglądał się po komnacie za czymś, czym mógłby rzucić w lustra.

— Zaczekaj — powiedziała Iagogeh która czytała właśnie swoją kopię Nefrytowego protokołu, przewracając pośpiesznie kolejne strony. — Z tego, co pamiętam, bezpośrednia napaść nie daje żadnych efektów. Dopiero teraz zaczynam sobie przypominać pewne rzeczy. Musimy uderzyć w sam system, a do tego potrzeba sposobu. Oto i on: tuż przed odesłaniem nas z powrotem na świat, bogini Meng podaje każdemu fiolkę niepamięci.

— Nie pamiętam niczego takiego.

— O to właśnie chodzi. Wchodzimy w każde kolejne życie całkowicie nieświadomi naszych przeszłych wcieleń. W ten sposób jesteśmy skazani na nieustającą walkę, gdyż nie wyciągamy nauki z czasów, które minęły. Musimy za wszelką cenę tego uniknąć. Posłuchajcie mnie i zapamiętajcie moje słowa: kiedy znajdziecie się w stu ośmiu komnatach bóstwa Meng, niczego nie pijcie! Jeśli będą was zmuszać, udajcie, że pijecie, lecz wyplujcie, kiedy tylko was puszczą. — Czytała dalej — i oto znajdujemy się w Rzece Ostateczności, w rzece krwi, łączącej ten plan istnienia ze światem ludzkim. Jeśli dotrzemy tam z nietkniętym umysłem, wtedy z pewnością będziemy mogli działać skuteczniej.

— W porządku — odezwał się Stróż — ale ja i tak zamierzam zniszczyć to miejsce.

— Pamiętasz, co się stało ostatnim razem, kiedy tego próbowałeś? — ostrzegł Busho, udając się do rogu pomieszczenia, skąd mógł obserwować odbicia wielu odbić jednocześnie. Było tak, jak mówiła Iagogeh, niektóre rzeczy zaczęły do niego wracać. — Ruszyłeś z mieczem na Boginię Śmierci, a ona podwajała się z każdym twoim ciosem.

Stróż zmarszczył brwi, próbując sobie przypomnieć. Z zewnątrz dobiegł ich ryk, okrzyki, odgłosy wybuchów i tupot setek par ciężkich butów. Rozzłoszczony i roztargniony Stróż odezwał się:

— Nie można być ostrożnym w takich chwilach jak ta, złu należy się przeciwstawiać za każdym razem, kiedy nadarza się okazja.

— To prawda, lecz należy robić to mądrze, małymi krokami.

— Stróż spojrzał na niego sceptycznie, łącząc przed sobą kciuk z palcem wskazującym.

— Takimi? — Wyrwał księgę z rąk Iagogeh i cisnął nią w ścianę luster. Jedno z nich pękło i zza ściany odezwał się świdrujący wrzask.

— Przestań już się spierać — powiedziała Iagogeh. — Uważaj.

Stróż podniósł księgę i wszyscy razem ruszyli przez następne pokoje. Szli coraz wyżej i wyżej, później znów w dół, seriami schodów, po siedem bądź dziewięć stopni. Po drodze Stróż zaatakował ogromną księgą jeszcze kilku innych urzędników bardo, a Skalny Grzmot ciągle gdzieś się gubił, wślizgując się do bocznych pomieszczeń.

W końcu dotarli do stu ośmiu komnat Meng, Bogini Niepamięci. Każdy z nich musiał przejść sam przez inną z komnat i wypić przygotowane dla nich wino, które nie było winem. Przy każdym wyjściu stali Strażnicy, którzy nie przejęliby się uderzeniem nawet tak grubą książką. Swoją obecnością wymuszali dopełnienie procedury. Dusze nie mogły powracać na świat obarczone zbyt wielkim ciężarem świadomości bądź też przywilejem wiedzy o swoich przeszłych wcieleniach.

— Stanowczo odmawiam — krzyknął Stróż tak, że wszyscy znajdujący się w sąsiednich pokojach słyszeli jego głos. — Nie pamiętam, aby kiedykolwiek wcześniej stawiano mi takie wymagania!

— To dlatego, że osiągamy postęp — próbował wołać do niego Bu-sho. — Pamiętaj o naszym planie! Pamiętaj o planie!

Sam Busho przyjął fiolkę, na szczęście niewielkich rozmiarów, i udał, że jednym haustem połyka jej słodką zawartość, podczas gdy wszystko ukrył pod językiem. Płyn smakował tak wspaniale, że Busho musiał opierać się silnej pokusie połknięcia go. Udało mu się i tylko przypadkiem kilka kropel spłynęło mu do gardła.

Kiedy strażnicy w końcu wrzucili go do Rzeki Ostateczności, gdzie spotkał się z resztą swoich towarzyszy, od razu wypluł tyle, ile się dało z ukrywanego pod językiem napoju, lecz mimo to i tak był mocno zdezorientowany. Pozostali członkowie jati, w podobny sposób wyrzuceni na płyciznę, pluli i krztusili się. Prosta Strzała chichotał jak pijany, pogrążony w całkowitej nieświadomości. Iagogeh trzymała się w pobliżu, a Stróż, bez względu na to, co zapomniał, i tak nie stracił z oczu głównego celu: siania spustoszenia każdym dostępnym mu sposobem. Po części płynęli, po części dryfowali w poprzek czerwonego strumienia, ku odległemu brzegowi.

Kiedy znaleźli się u stóp wysokiego, czerwonego muru, dwa demoniczne bóstwa bardo o imionach Życie Jest Krótkie i Powolna Śmierć, wyciągnęły ich z rzeki. Na murze, ponad ich głowami, wisiał sztandar z wykaligrafowanym przesłaniem: „Łatwo jest być człowiekiem, ciężko jest prowadzić ludzki żywot, a najtrudniej pragnąć być człowiekiem po raz drugi. Jeśli pragniesz wyzwolenia z koła narodzin i śmierci, nigdy nie trać wytrwałości”.

Stróż przeczytał napis i parsknął:

— Po raz drugi… a co dopiero dziesiąty? Albo piętnasty? — Rycząc wściekle, zepchnął Powolną Śmierć prosto do krwawej rzeki. Cała jati wypluła wcześniej do wody wystarczającą ilość napoju niepamięci bogini Meng, aby strażnicze bóstwo, zachłysnąwszy się, od razu zapomniało, kto je tam wepchnął i co ma robić. Nie wiedziało też, jak się pływa.

Kiedy reszta jati zobaczyła, co zrobił Stróż, od razu przypomniała sobie swój początkowy plan. Busho wepchnął do rzeki drugiego strażnika.

— Sprawiedliwość! — krzyczał za ogłupiałym bóstwem. — Życie naprawdę jest krótkie!

Na brzegu, w górze Rzeki Ostateczności pojawili się kolejni strażnicy, którzy zmierzali w ich stronę. Członkowie jati działali teraz błyskawicznie i po raz pierwszy całkowicie zespołowo. Skręcili i powiązali, zwisający z muru sztandar, po którym jak po linie mogli wciągnąć się na Czerwony Mur. Busho, Stróż, Iagogeh, Skalny Grzmot, Prosta Strzała, Zygzak i reszta, wdrapali się na szeroki szczyt muru. Teraz mogli złapać oddech i rozejrzeć się dokoła: w dole za ich plecami rozciągała się ciemna i mglista kraina bardo, w której rozpętał się jeszcze potworniejszy niż zwykle chaos. Wyglądało na to, że wzniecili prawdziwą rebelię. Przed nimi, w oddali rozciągał się spowity chmurami świat.

— Ten widok przypomina mi czasy, kiedy zabrano w góry Bagatelkę, aby złożyć ją w ofierze — odezwał się Stróż. — Teraz zaczynam sobie wszystko przypominać.

— Tam, na dole, możemy stworzyć coś nowego — powiedziała Iago-geh. — Wszystko zależy od nas. Pamiętajcie o tym! I zeskoczyli z muru, spadając jak krople deszczu.

Загрузка...