– To tutaj – kierowca wskazał Sneerowi wejście do budynku. – Jeśli masz przy sobie coś oprócz Klucza, musisz to złożyć w skrytce, zanim przejdziesz bramkę kontrolną. Nie masz chyba żadnych sztucznych organów?
– Tylko dwa plastykowe zęby w górnej szczęce. Czy mam je wykręcić? – Sneer uśmiechnął się kpiąco. – Bomb ostatnio nie połykałem.
– Tu nie ma żartów, Sneer! – łącznik pogroził palcem, ale też się uśmiechnął. – Tu urzęduje mózg Argolandu!
– Dlaczego aż tak daleko?
– Bo tu powietrze zdrowsze – mruknął łącznik, znacząco mrużąc oczy i sprawdził godzinę na Kluczu. – Idź już, żeby szef nie czekał. Pokój numer sześć.
W gabinecie panował przyjemny chłód. Pomiędzy drewnianymi żeberkami okiennych żaluzji wpadały do wnętrza smugi słonecznego światła, rysując jasne kreski na grubym dywanie zaścielającym środek pomieszczenia. Reszta pokoju tonęła w półmroku i dopiero po chwili, gdy oczy przywykły do skąpego oświetlenia, Sneer mógł dostrzec ciężkie, drewniane biurko w głębi i siwą głowę siedzącego za nim człowieka.
– Dzień dobry – powiedział w stronę siedzącego. – Zostałem tutaj wezwany.
– Witaj w continuum, Sneer! – głos zza biurka był łagodny i przyjazny. – Pozwolisz, że będę cię nazywał tym imieniem?
– Wszyscy mnie tak nazywają.
– W, porządku. Nazywam się Vito Rascalli. Kieruję tu Wydziałem Specjalnym.
Wyszedł zza biurka i zbliżył się z wyciągniętą dłonią do Sneera, stojącego wciąż na środku dywanu.
– Zawsze cieszę się bardzo, gdy mogę powitać kogoś po t e j stronie – powiedział, wskazując Sneerowi fotel w kącie obok biurka i siadając naprzeciwko na drugim.
Sneer nie rozumiał prawie niczego z jego słów, lecz wyczekiwał w nadziei, że wreszcie coś się wyjaśni. Rozglądał się przy tym ukradkiem po pokoju.
Ściany były obstawione regałami pełnymi starych ksiąg. Na biurku stały dwa staroświeckie aparaty telefoniczne i zupełnie nie pasujący do tego wnętrza komputerowy display z zielonkawo świecącym ekranem. Sneer rozpoznał na tym ekranie obrysowany grubą linią kontur Argolandu.
– Jak ci się podobała ta fictive science? – zagadnął Rascalli po dłuższej chwili milczenia, jakby odczekawszy, by Sneer skończył lustrację pomieszczenia.
Sneer nie zrozumiał pytania.
– Ma pan na myśli science fiction? – spytał niepewnie. Czyżby chodziło mu… o tę broszurę? – pomyślał ze zdumieniem. – Skąd wie?
– Nie! – roześmiał się Rascalli. – Chodzi mi o instytut i uprawiane tam nauki fikcyjne.
– Byłem zaskoczony. Niektórych spraw do tej pory nie umiem sobie wyjaśnić.
– Postaram się, abyś wiedział wszystko, co trzeba. Sprawdziliśmy cię. Ta praca, oprócz innych celów, była pewnego rodzaju próbą, testem. Wiemy teraz, że jesteś zerowcem o wysokim wskaźniku zerowości.
– Nie rozumiem? – bąknął Sneer, patrząc na rozmówcę, który uśmiechał się spod gęstych, siwych brwi. – Zerowiec, to chyba po prostu zerowiec. O jakim wskaźniku pan mówi?
– Słusznie. Masz prawo nie rozumieć. Nawet dla najinteligentniejszego zerowca wszystko to jest cholernie skomplikowane. Ogarnąć to i zrozumieć do końca jest trudno nawet starym wyjadaczom po tej stronie, a co dopiero siedzącym tam. Zacznę chyba od pewnych… subtelności nomenklatury. Widzisz, z zerowością jest trochę tak, jak z gęstym lasem: kiedy patrzysz z dużej odległości, nie rozróżniasz poszczególnych drzew, widząc tylko ciemną ścianę, jakąś jednolitą masę. Im jesteś bliżej, tym wyraźniej rozpada się ona na pojedyncze drzewa. A dopiero z bardzo małej odległości dostrzegasz, że jedne z nich są bliżej, inne dalej, że jedne są większe, inne mniejsze. Tak też jest z zerowcami. Dla szóstaka są jednolitą masą, gdzieś tam, na dalekim horyzoncie. Im bliżej zaś człowiek jest klasy zerowej, tym dokładniej zdaje sobie sprawę, że zerowiec zerowcowi nierówny. A kiedy już znajdziesz się wśród zerowców, poznasz, jak bardzo różnią się między sobą.
Tylko naiwny trzeciak czy dwojak wzdychać może z zazdrością: „ach, gdyby tak być zerowcem!" myśląc, że przynależność do tej klasy rozwiązałaby wszystkie problemy i zapewniłaby mu łatwe życie bez zmartwień. A w rzeczywistości dopiero tu, po tej stronie zera, zaczynają się prawdziwe, istotne różnice. Aby je jednakże dostrzec, trzeba znaleźć się pośród prawdziwych zerowców. Jesteś właśnie wśród nich, ale nie ciesz się przedwcześnie. To naprawdę bardzo trudna i odpowiedzialna rola. Na razie spełniłeś nasze wymagania. Ostatnio bardzo trudno o prawdziwego, nie podliftowanego zerowca! System oświatowy nie sprzyja rozwijaniu inteligencji u młodzieży, a system ekonomiczny nie dostarcza odpowiednich motywacji. Słowem, prawdziwego zerowca, cóż za paradoks, znamienny jednak dla naszych czasów, najłatwiej znaleźć wśród lifterów, a nie na stanowiskach wymagających klasy zerowej, bo tam plasują się różni karierowicze, kombinatorzy i pseudonaukowcy. Wiesz już trochę na temat naszej polityki społecznej, orientujesz się zatem, jakie są nasze cele. Chodzi głównie o utrzymanie równowagi w społeczeństwie Argolandu. W innych aglomeracjach, oczywiście, jest tak samo. Nie możemy zburzyć tej bajkowej budowli, którą stworzyliśmy dla ludzi z tamtej strony zera! Nie możemy powiedzieć wprost takiemu liftowanemu zerowcowi, że jest durniem. Mniejsza o niego i jego ambicje, ale byłby to wyłom, szczerba w ogólnospołecznych poglądach na sens i prawidłowość naszych poczynań. Do tego nie możemy dopuścić. Nie jest już chyba dla ciebie tajemnicą, że w naszym świecie liczą się tylko zerowcy, ci autentyczni. Oni jedynie są niezbędni dla funkcjonowania świata w takiej jego postaci, jaka ukształtowała się w ciągu ostatnich dziesięcioleci.
– Więc na dobrą sprawę, wszyscy pozostali obywatele mogliby przestać istnieć, bo są niepotrzebni?
– Tu właśnie dochodzimy do zabawnego lub, jeśli wolisz, tragicznego dylematu. Bo gdyby oni wszyscy, bierni w gruncie rzeczy konsumenci, przestali istnieć, wówczas nie byłoby potrzebne już zupełnie nic: ani uprawy rolne, ani produkcja czegokolwiek, ani cała automatyka i organizacja, ani wreszcie my, zerowcy, pozbawieni obiektów do kierowania. Oni, biedni, nie douczeni szóstacy, sfrustrowani trojacy i dumni z siebie fałszywi pseudozerowcy, stanowią jedyną rację naszego istnienia, jedyny cel naszych działań. Znasz dość dobrze reguły działania społeczeństwa Argolandu. Ale to, co o nim wiesz, jest jedynie pierwszym stopniem wtajemniczenia. Jesteś tutaj po to, by zyskać drugi stopień świadomości. Wiemy, że umysł twój jest w stanie przyjąć i zrozumieć pewną prawdę, znaną tylko nielicznym, nie wszystkim nawet wśród prawdziwych zerowców.
Ale nim wyjawię ci tę ważną tajemnicę naszego świata, musisz uświadomić sobie własną w nim pozycję. Wkraczasz na ścieżkę, z której nie ma powrotu, musisz sobie zdawać z tego sprawę! A teraz parę informacji, żebyś wiedział, w jakim świecie żyjemy naprawdę. Z pewnością dziwiłeś się, jeszcze jako dziecko, dlaczego szóstak to ktoś o najniższym stopniu inteligencji, a zerowiec o najwyższym. Zdawać by się mogło, że logika nakazuje przyjąć odwrotną nomenklaturę. Jest w tym zupełna racja. Jednakże takie postawienie sprawy służy określonym celom. Po pierwsze, szóstacy nie są nazywani „najniższą" klasą, bo cyfra oznaczająca ich klasę jest właśnie najwyższa. W ten sposób zapobiegliśmy utarciu się określeń: „klasy wyższe" i „klasy niższe", co ma pewne znaczenie dla samopoczucia tych mniej inteligentnych. Po drugie zaś, tak naprawdę, na nasz, zerowców, użytek klasyfikacja przedstawia się inaczej, niż widzą to pozostali obywatele. Wyjaśnię ci to poglądowo. Przypomnij sobie model atomu, ten najprostszy, tak zwany „planetarny". Elektrony są w nim rozmieszczone na ściśle określonych „poziomach", bliższych lub dalszych od centralnego jądra. Pozycja elektronu, związanego z danym atomem, jest skwantowana. Oznacza to, że elektron taki nie może zająć położenia pośredniego między poziomami. Może należeć do pierwszej, drugiej lub dalszej warstwy, czyli „powłoki". Im bliżej jądra znajduje się dana powłoka, tym trudniej jest wyrwać z niej elektron, by znalazł się poza atomem. Społeczność ludzka w aglomeracjach jest w podobny sposób „skwantowana". Powłok, czyli klas, mamy siedem. Ich liczba wynika tylko z przyjętych założeń, mogłoby ich być więcej lub mniej, ale siódemka to taka ładna cyfra. Każdy obywatel, którego walory umysłowe nie przekraczają poziomu przyjętego umownie za granicę klasy szóstej, jest szóstakiem i tak dalej. Każdy obywatel należy do jednej z klas, jest przypisany do określonej „powłoki" tego układu, przy czym najbliższa „dna" jest powłoka „minus szósta" licząc od zerowej w dół. Szóstacy są więc „gorsi od poziomu minus sześć", a tak zwani zerowcy, ci, których umieszczamy na różnych ważnych stanowiskach w aglomeracji, mają intelekt zawarty w przedziale „od minus jeden do zera". Aby nie powodować zbędnych kompleksów wśród tych wszystkich „ujemnych" obywateli, opuszczamy znak minus w oficjalnej nomenklaturze klas! Tak więc, wyjaśnia się ów pozorny paradoks: po tamtej, ujemnej stronie zera, mamy siedem ujemnych klas, odzwierciedlających raczej niedostatki umysłowe, niż intelektualne walory obywateli, w porównaniu z poziomem określonym „inteligencją wzorcową", czyli „zerowym". Zatem owo „zero", to limes inferior, dolna granica poziomów intelektualnych, niezbędnych jednostce ludzkiej do aktywnego uczestniczenia w jakiejkolwiek pożytecznej działalności w naszym tak skomplikowanym świecie. Poniżej tego poziomu, niestety, a może… na szczęście, musimy umieścić wszystkich prawie obywateli miasta. Powyżej „zera" zaś rozciąga się, podobnie jak w modelu atomu, continuum, czyli nieskończenie gęsty obszar stanów nieskwantowanego, „dodatniego" intelektu. Tutaj zaliczyć możemy jedynie nielicznych, których umysł przejawia pewien nadmiar inteligencji ponad minimum. Mam nadzieję, że teraz będziesz lepiej rozumiał pewne sprawy i pojęcia. Widzisz, że mamy dwie kategorie zerowców: tych po „tamtej" stronie, których nazwać by można zerowcami „podzerowymi", oraz tych „nadzerowych". O pierwszych można by z grubsza powiedzieć, że są niegłupi; dopiero o tych drugich możemy mówić, że są mądrzy, choć w różnym stopniu, bo ich mądrość może przybierać dowolne stany, od umownego zera do nieskończoności, której odpowiada poziom intelektu absolutnego, geniusza genialności. Umysł taki oczywiście nie istnieje, podobnie jak nie istnieje liczba nieskończenie wielka. Można jednak zbliżać się do tego ideału, osiągając coraz to wyższy wskaźnik zerowości. Pewnie spotkałeś się z zagadkowym, żartobliwym na pozór określeniem: „kwadratowy zerowiec". Jest to rzeczywiście pewien kalambur słowny, lecz nie pozbawiony sensu. W środowisku nadzerowców, którzy są ludźmi z dużym poczuciem humoru, określa się w ten sposób człowieka o wskaźniku zerowości bliskim liczbie cztery. Czymże bowiem jest, z punktu widzenia geometrii, symbol zera? Jest to kółko, a kółko powinno być okrągłe. Prawdziwe, doskonałe kółko, oczywiście. A niedoskonałe, przybliżone? Jak można je przedstawić? Oczywiście, przez jakiś wielokąt foremny wpisany lub opisany na prawdziwym kole. Im więcej boków ma taka kanciasta karykatura kółka, tym bardziej zbliża się ona do ideału. Stąd też – zerowiec „trójkątny" jest mniej mądry od „sześciokątnego", a „dwudziestoczterokątny" – dużo lepszy od tamtych obu. Przyznasz, że to dość dowcipne… Stąd też o zerowcach z niskim wskaźnikiem mówi się czasem pogardliwie, że ich zero to kółko graniaste. Opisany system klasyfikacji wprowadziliśmy dla wygody, nie oznacza on jednakże kwantyzacji intelektu nadzerowców. W razie potrzeby wskaźnik, na co dzień wyrażany wielkością całkowitą, można określić z dokładnością do dowolnej liczby miejsc po przecinku.
– Czy… ma to aż takie znaczenie? – Sneer był oszołomiony tymi wszystkimi informacjami.
– Kolosalne! Sam się przekonasz, działając wśród nas. Bo nie muszę chyba wyjaśniać, że uznaliśmy cię za nadzerowca. Od wskaźnika zerowości zależy pozycja w hierarchii służbowej, liczba głosów, jaką każdy z nas dysponuje przy głosowaniach w Radzie, a także, cóż, też jesteśmy ludźmi, liczba żółtych otrzymywanych co miesiąc. Czasem trzecie miejsce po przecinku decyduje o twojej karierze!
– Na ile zatem określono mój wskaźnik?
– Dokładnie jeszcze nie wiemy. To nie takie proste, jak te naiwne testy-łamigłówki do odróżniania piątaka od czwartaka. Tamto jest fikcją, zabawą, zajęciem dla bezczynnych podzerowców. Tu zaś chodzi o losy świata, o dobór kadry kierowniczej. Trzeba uwzględniać mnóstwo cech. Człowiek jest istotą wieloparametrową i nie tylko zdolności, lecz także cechy psychiczne i charakter określają jego wskaźnik. Będziesz jeszcze poddany szczegółowym badaniom.
Sneer siedział w milczeniu, przetrawiając w myślach to, co usłyszał. W ciągu kilku tygodni już po raz drugi przewracano do góry nogami cały obraz świata, jaki zdołał sobie ustawić w swej świadomości. Jakże naiwny był sądząc, że rozumie ten świat, beztrosko przemierzając wesołe ulice śródmieścia Argolandu. Jak bardzo chciałby teraz wrócić do tej błogiej nieświadomości nominalnego czwartaka, który był pewien swej doskonałości wyrażającej się „faktycznym" zerem. „Tamto" zero, widoczne z „tamtej" strony jako złocisty krąg na szczycie firmamentu, z obecnego punktu widzenia było zerem w dosłownym sensie tego symbolu.
– Chyba zmęczyłem cię tym wykładem – powiedział Rascalli, patrząc wyrozumiale na Sneera. – Idź zjeść obiad. Bufet jest na lewo od wyjścia. Odpocznij trochę, a potem zgłoś się do Sekcji Personalnej, budynek numer dwa. Później pomówimy o innych, jeszcze ważniejszych sprawach.
Teren, na którym stały zabudowania Rady, był w rzeczywistości rozleglejszy, niż się Sneerowi wydawało na pierwszy rzut oka. Mógł się o tym przekonać, gdy w poszukiwaniu stołówki zapędził się zbyt daleko jedną z alejek. Minąwszy mały, zaciszny park pełen kwitnących krzewów i nieznanych, egzotycznych roślin, wyszedł na grupę pięknie położonych domków i większych willi, znacznie okazalszych nawet od tych najbogatszych, jakie można było zobaczyć w podmiejskich dzielnicach Argolandu. Nad wszystkim unosił się – uchwytny nieomal zmysłami – błogi spokój. W ogródkach, wokół kolorowych basenów, bawiły się dzieci i wypoczywało wiele osób dorosłych.
Przez kontrast z zatłoczonymi plażami Argolandu, z jego ciasną – nawet na przedmieściach – zabudową, ten komfort i obfitość wolnej, otwartej przestrzeni sprawiały wrażenie jakiejś ogromnej niesprawiedliwości, nadużycia nieomal.
Sneer zdawał sobie sprawę z tego, że urbanizacja, z wszystkimi jej ujemnymi skutkami, stała się w pewnym momencie dziejów świata jedynym wyjściem z impasu. Wielokrotnie wbijano mu do głowy tę oczywistość: tereny pozamiejskie żywią wszystkich mieszkańców aglomeracji, każdy akr ziemi jest zbyt cenny, by zajmować go dla prywatnego użytku małych grup ludzi.
Tu najwyraźniej złamano tę zasadę. Nadzerowcy wyłączyli siebie samych z ogólnych praw i reguł obowiązujących całą podzerową hołotę intelektualną. Być może, traktowali to jako godziwą rekompensatę za trudy ponoszone w trosce o funkcjonowanie aglomeracji, byłby to jednakże ich jednostronny punkt widzenia, którego akceptacji przez pozostałych obywateli z pewnością nie udałoby się uzyskać.
To dlatego zapewne ośrodek kierowania aglomeracją umieszczono tak daleko od miasta i od oczu jego mieszkańców. Ochronie tej małej tajemnicy nadzerowych dygnitarzy służyło całkowite i szczelne zamknięcie miast, osiągnięte przez utrudnienie ich opuszczenia. Pojazdy drogowe – z wyjątkiem tych, którymi dysponowali nadzerowcy oraz ciężarówek dowożących zaopatrzenie – nie mogły przekraczać pewnej ustalonej granicy na obrzeżu miasta: specjalna bariera elektromagnetyczna paraliżowała pracę silników. Czy można było wyjść z miasta pieszo? Tego Sneer nigdy nie próbował, lecz teraz nabrał podejrzeń, że i to zostało zapewne uniemożliwione w jakiś przemyślny sposób. Inna sprawa, że nikt w mieście nie miał specjalnych powodów, by opuszczać je w celu zwiedzania obszarów pokrytych uprawami – ciągnącą się kilometrami kukurydzą czy plantacjami ogórków. Poza miastem – z punktu widzenia jego mieszkańca – nie było nic: ani jednego automatu, ani jednej szczeliny, w którą mógłby wetknąć swój Klucz dla uzyskania czegokolwiek za swoje punkty.
Nim odnalazł budynek stołówki, a raczej bardzo przyzwoitej restauracji, Sneer doszedł do jednej jeszcze konkluzji. Otóż stwierdził, że ukrywanie przez nadzerowców ich standardu życiowego, ich izolacja od społeczeństwa powoduje, iż oni sami – z tak dużej odległości kierując życiem aglomeracji, w dodatku za pośrednictwem mniej lub bardziej liftpwanych podzerowców z administracji miejskiej – siłą rzeczy zatracają nieuchronnie jasność widzenia spraw milionów obywateli miasta. Co więcej – sprawy te w żadnym stopniu nie dotyczą ich samych, ukrytych bezpiecznie w swych komfortowych gniazdkach. Jakże niechętnie musieli czynić niezbędne służbowe wyprawy do huczącego ula, ja-kim był, w porównaniu z tym miejscem, Argoland. Stąd, jak zza grubej szyby, oglądali dziejące się tam sprawy jako sprawy cudze i nie mające wpływu na ich własny status.
Sposób, w jaki uzupełniali swe potrzeby kadrowe – poprzez wybór spośród zerowców, wykrytych w mieście – stawiał znakomitą tamę wszelkim próbom penetracji niepożądanych elementów z zewnątrz, mogących zdemaskować ową dobrze ukrywaną podszewkę ich życia – zgrzebnego na pozór, pełnego jakoby ciężkich trudów związanych ze sprawowaniem społecznie ważnych obowiązków.
Dlaczego upatrzyli sobie właśnie mnie? – zastanawiał się Sneer, od chwili gdy znalazł się tutaj. Tam, w Argolandzie, mógł uchodzić, nawet przed sobą samym, za geniusza. Nie zatracił jednak poczucia samokrytycyzmu i jakoś nie umiał do końca uwierzyć, że tylko walorom umysłowym zawdzięcza ów wybór.
Musiało być w tym coś jeszcze, jakieś dodatkowe kryteria, które – nie wiedząc o tym – spełniał.
Odpowiedź na te wątpliwości zaczęła mu się rysować już w chwili, gdy chcąc pobrać z podajnika tacę z obiadem, nie znalazł szczeliny, w której należałoby umieścić Klucz. Zdezorientowany, usunął się na bok, by zobaczyć, w jaki sposób inni konsumenci uruchamiają automaty gastronomiczne. Po chwili już wiedział: wystarczyło nacisnąć przycisk, by otrzymać jedzenie. Wszystko było tutaj bezpłatne! Każdy, kto dostąpił zaszczytu przebywania w tym ośrodku władzy, mógł zaspokajać swoje apetyty nie wydając ani punktu.
Kolejną niespodzianką była sama jakość potraw. Sneer, bywalec najlepszych lokali Argolandu, w życiu nie jadł podobnych specjałów. To jedzenie naprawdę miało smak! Nie umywały się do niego nawet najdroższe potrawy za ciężkie żółte punkty. Firmowe dania restauracji w „Baszcie" czy „Kosmosie" można było przy tutejszych delicjach śmiało nazwać podłym żarciem.
Kto lubi dobre jedzenie i potrafi ocenić jego uroki, z pewnością nie zrezygnuje z możliwości stołowania się tutaj – skonstatował, biorąc sobie drugą porcję znakomitych pierożków. – Będzie się starał robić wszystko, by go stąd nie wylano z powrotem tam, do miasta.
Po chwili dotarło do jego świadomości, że po prostu nie ma mowy o tym, by kogokolwiek stąd odesłano do Argolandu: człowiek taki mógłby rozpowszechniać niepożądane informacje wśród podzerowców! A zatem, jeśli już kogoś zaproszono tutaj, to z pewnością odpowiada on wszelkim kryteriom i warunkom, by lojalnie włączyć się w działalność Rady.
Jedną więc z przyczyn wyboru w moim przypadku – pomyślał popijając ostatni pierożek świetnym sokiem pomarańczowym – był zapewne mój sybarytyzm. Ale to nie wszystko… Cóż jeszcze, oprócz inteligencji i sprytu? A może inteligencja jest tu kryterium drugorzędnym, mniej znaczącym? Rascalli mówił o różnorodności cech osobowych, branych pod uwagę w klasyfikacji nadzerowców. W każdym razie, umiłowanie wygód i dobrego żarcia na pewno wchodzi w rachubę. Cóż jeszcze? Brak skrupułów moralnych? Konformizm wobec dowolnego układu warunków dającego osobiste korzyści?
To zaczynało trącić rachunkiem sumienia, więc Sneer otarł usta serwetką i rozparłszy się na krześle, zapalił papierosa.
A jeżeli ktoś się wyłamuje? Jeśli pomimo starannego doboru, przemknie się tutaj ktoś nie pasujący do tego zespołu? Jeżeli nie można odesłać go z powrotem, to pozostaje tylko jedna możliwość!
Ta ostatnia myśl przejęła go nagłym niepokojem i mimo że ani mu nie przyszło do głowy opuszczać tego pięknego miejsca, w którym znalazł się jakimś cudownym zrządzeniem losu (losu starannie sterowanego – jak losy wszystkich ludzi w jego świecie), poczuł się nagle jak mucha, która usiadła niebacznie na smakowitej, słodkiej gładzi gęstego miodu. Biedna mucha, która w pierwszej euforii chłepce łakomie tę słodycz, co już po chwili zniewala wszystkie jej sześć nóżek. Naiwna mucha, która – nim spróbuje rozwinąć skrzydła – może jeszcze wierzyć i wmawiać sobie, że tkwi w tym miodzie wyłącznie z własnej woli; że wystarczy chcieć – by odlecieć w dal, wrócić na owe cudowne, wonne miejskie śmietniki, do roju jej podobnych, wolnych much! A tu – nic z tego! Próby uwolnienia się pogarszają tylko sytuację muchy, jej delikatne skrzydełka paprzą się lepką mazią i to jest koniec muchy. Trudno nie upaprać się, wpadłszy do słoika z miodem.
Sneer z okrutną obojętnością patrzył na muchę, która – usiłując usiąść na deserze jednego z konsumentów przy tym samym stoliku – stała się źródłem obrazowych paraleli w jego rozważaniach.
Doigrasz się i ty – pogroził musze i dla odpędzenia natrętnych myśli zajął się podsłuchiwaniem toczących się wokół niego rozmów.
– Słyszałaś, co zrobił ten facet z nadzoru gospodarki leśnej? – mówił chichocąc jeden z mężczyzn siedzących w pobliżu, do młodej dziewczyny zajadającej krem z owocami.
– Mówią, że zwariował.
– No, pewnie! Ale to nie wszystko! Posłuchaj! Jestem dziś u naczelnika nadzoru gospodarki terenowej, a tu wpada ktoś z patrolu powietrznego i krzyczy: „Szefie! Ten kretyn od maszyn wyrębowych chyba oszalał!" Naczelnik na to: „Nie kretyn, przede wszystkim, bo ma siedemnastokąt, a ty tylko sześciokąt, i nie tobie go oceniać!" Na to tamten z patrolu: • „Ależ, szefie, on tak zaprogramował maszyny wycinające drzewa w Puszczy Zachodniej, że zamiast ściąć odpowiednie kwadraty, poszły po całym obszarze i powaliły drzewa po liniach tworzących wielki napis, widoczny z powietrza". Tu naczelnika ruszyło. Zerwał się zza biurka i wrzasnął: „Co? Co on napisał?" A tamten mu na to, że napis brzmi…
Tu opowiadający schylił się do ucha dziewczyny i głośnym szeptem powiedział:
– …„pocałujcie nas w dupę!"
Dziewczyna prychnęła śmiechem, nie zdążywszy przełknąć kremu, który miała w ustach. Rozmowa urwała się na czas potrzebny do usunięcia skutków drobnego incydentu. Po chwili mężczyzna opowiadał dalej:
– Więc ten z patrolu mówi szefowi, że wcale się nie dziwi. Sam by też zwariował, siedząc samotnie w ośrodku dyspozycyjnym w centrum puszczy. Naczelnik zbył to krótką uwagą, że tamten dobrze wie, za co się znalazł w odosobnieniu, i że w ogóle nie pora litować się nad wariatem, gdy zagrożona jest racja stanu i bezpieczeństwo powszechne. „Zamazać to zaraz!" powiada, a facet z patrolu śmieje mu się w nos. „Szefie! – mówi. – Te litery mają po dwa kilometry wysokości, a napis jest na trzydzieści długi!". „Trudno – naczelnik tłucze pięścią w stół. – Walić, jak leci, cały obszar!". „Ależ, to jest sześć tysięcy hektarów pięknej starej puszczy! Wszystkiego nie zużyjemy, nie ma mocy przerobowych, zgnije nam to drewno, będą cholerne straty!" oponuje facet z patrolu. „A ty wiesz, co będzie, jak o n i nadlecą? Przecież potrafią to przeczytać i zrozumieć! Co ty mi tu będziesz o stratach. Co z tego, że będzie las, jeśli nie będzie nas! Wiesz, jacy są drażliwi! Jeśli napis jest dobrze widoczny z dużej wysokości, to nie będą ani przez chwilę wątpić, że zrobiono go dla nich!"
– No, i co dalej? – spytała dziewczyna.
– Tego z lasu zamknęli w klinice. A las walą, jak leci.
– Naczelnik miał rację! Niechby przeczytali i obrazili się. Ładnie byśmy wyglądali!
Oboje wstali i oddalili się w kierunku wyjścia. Jadłodajnia pustoszała, kończyła się pora obiadu. Sneer wstał także i ruszył na poszukiwanie budynku numer dwa, gdzie miał być poddany jakimś badaniom. Spodziewał się, że nie będzie to w niczym przypominało badań klasyfikacyjnych dla podzerowców, w których uczestniczył wielokrotnie w imieniu swych klientów. To jednak, co zastał w budynku numer dwa, w ogóle nie miało nic wspólnego z badaniami testowymi. Zadano mu szereg pytań, na które starał się odpowiadać zgodnie z prawdą, sądząc, iż odpowiedź jest z góry znana pytającym. Wiedzieli o nim rzeczywiście sporo, czego dowodem mogło być na przykład pytanie, które zadał jeden z rozmówców:
– Wyraziłeś się kiedyś, że system społeczny panujący w Argolandzie bardzo ci odpowiada i wcale nie chciałbyś, by zmienił się w jakimkolwiek stopniu. Czy nadal podtrzymujesz ten pogląd?
– Mówiłem tak – odpowiedział Sneer – bo moja pozycja materialna i dochody uwarunkowane były istnieniem tego właśnie systemu.
– Nieważne są pobudki – uśmiechnął się pytający. – Musisz mieć pełne przekonanie, że nie należy i nie wolno zmieniać niczego w Argolandzie, bo każda zmiana może doprowadzić do nieszczęścia na skalę ogólną, a teraz, gdy jesteś tutaj, katastrofa taka najdotkliwiej ugodziłaby w ciebie właśnie. Czy zatem jesteś przekonany, że należy za wszelką cenę utrzymać równowagę społeczną Argolandu?
– Nie zmieniłem tego poglądu.
– To dobrze. Utwierdzisz się w nim jeszcze bardziej, pracując z nami.
Po rozmowach poddano Sneera elektrohipnozie i nie pamiętał już niczego więcej aż do chwili, gdy go obudzono i pozwolono mu wrócić do Rascallego.
– Jeśli wyrobiłeś sobie jakieś poglądy na nasz temat – powiedział z dobrotliwą kpiną Szef Wydziału „S", gdy Sneer zgłosił się ponownie w jego gabinecie – to odrzuć je natychmiast. Jeśli zaś sądzisz, że wszystko rozumiesz, to przyjmij do wiadomości, że się mylisz. Nie musisz zresztą uciekać się do domysłów. Dowiesz się wszystkiego, całej prawdy, bez upiększeń i przemilczeń. Prawda ta jest zbyt złożona, zbyt zawiła, by zdołał ją w całości odtworzyć nawet tak inteligentny nadzerowiec, jak ty. Wiesz dużo, domyślasz się jeszcze więcej. Prawie każdy, nawet szóstak, tam, w mieście, wie coś, domyśla się, słyszy różne opinie. Ale całą prawdę O naszym świecie można poznać i ogarnąć tylko stąd, z pozycji nadzerowca. Niezwykle trudno jest ułożyć rozsypaną mozaikę o nieznanym rysunku z drobnych, niekompletnych kamyków, wśród których zdarzają się w dodatku fałszywe kawałki, z zupełnie innej układanki. A jeśli jeszcze ktoś, pod pozorem pomocy w układaniu, de facto przeszkadza w tej czynności, sprawa staje się beznadziejna. Dlatego pewien jestem, że nie wiesz jeszcze wielu rzeczy i że twój obraz sytuacji świata, w którym wszyscy żyjemy, jest niekompletny.
Rascalli zrobił dłuższą przerwę. Wpatrywał się w ekran, jakby oczekując wiadomości mającej się na nim pojawić. Po chwili oczy jego poruszyły się, odczytując jakąś krótką informację.
– W porządku – powiedział z widoczną ulgą. – Jest akceptacja. Nie sprzeciwiają się. Możemy włączyć cię do naszej ekipy.
A teraz słuchaj uważnie. To co ci powiem, jest tajemnicą dostępną tylko nadzerowcom. Musisz ją poznać, aby właściwie wypełniać obowiązki, które przewidujemy dla ciebie w naszej Radzie. Na pewno zadajesz sobie teraz pytanie: dlaczego stworzyliśmy i utrzymujemy w Argolandzie i w innych aglomeracjach ten dziwaczny, sztuczny układ stosunków społecznych? Dlaczego dążąc do jego utrzymania, równocześnie tolerujemy znane nam ujemne zjawiska, którym bez trudu moglibyśmy zapobiec? Sądzisz zapewne, że dysponując zespołem najtęższych mózgów świata, moglibyśmy wymyślić dla ludzkości znacznie lepszy, efektywniejszy model życia, zamiast tej wielkiej mistyfikacji. Zauważyłeś, jak usilnie staramy się, by dla przeciętnych obywateli klas podzerowych wszystko to wyglądało jak najnaturalniej. Cała publiczna informacja służy przekonaniu ich, że ten właśnie model życia jest optymalny, a jego realizacja bliska ideału. Większość, znaczna większość ludzi wierzy, że tak istotnie jest. Są zadowoleni, jedni mniej, inni więcej, lecz żyją w tych warunkach i starają się w ramach modelu osiągać swoje osobiste cele. Wobec pełnej automatyzacji produkcji oraz niewyczerpanego źródła energii, którym dysponujemy, działalność podzerowców nie ma żadnego znaczenia ani wpływu na ilość produkowanych dóbr. Istotna jest tylko kwestia ich podziału, takiego, by człowiek miał poczucie, że stan posiadania zależy od czynników znajdujących powszechną akceptację społeczną: od przydatności i wkładu pracy. Muszą w to wierzyć, bo inaczej stracą jedyną motywację działań, które składają się na funkcjonowanie modelu jako całości…
– Ale czy na pewno model ten jest jedynym, słusznym i najlepszym z możliwych?
– Nie wiemy. Nie próbowaliśmy wymyślać innego.
– Dlaczego wybrano właśnie ten, nie inny?
– Nie było innych.
– Więc, opracowując schemat działania nowego społeczeństwa epoki automatyzacji, nie próbowano dyskutować różnych rozwiązań?
– Nie. Tego modelu nikt nie dyskutował. On został nam dany… w formie gotowej do wprowadzenia.
– Nie rozumiem?
– Pracując z nami, zrozumiesz to prędzej, niż się spodziewasz! – Rascalli odruchowo rozejrzał się po pustym gabinecie i zniżywszy głos, dodał przechylając się przez biurko w stronę Sneera. – Ten przedziwny system organizacji i kierowania społeczeństwem został nam narzucony!
– Przez kogo?
– Przez siłę, o której nie wiemy prawie nic poza tym, że jest nieomal wszechpotężna! Ta właśnie siła kazała nam zorganizować wszystko w taki sposób, czyniąc nas, nadzerowców, odpowiedzialnymi za wprowadzenie w życie całego programu i czuwanie nad jego realizacją!
– Cóż może stanowić tak wielką siłę, zdolną narzucić swoje plany całej planecie? Jakaś grupa terrorystów, dysponująca środkami globalnego zniszczenia? Mafia, grupa zwariowanych uczonych? Czy może zbuntowany superkomputer, sterujący całą energetyką?
– Nie, nie… Wszystko, co wymieniasz, nie byłoby jeszcze najgorsze, nawet razem wzięte. To dawałoby chociaż nadzieję, cień szansy wyrwania się spod wpływu. Niestety! Siła, która nad nami zawisła, nie pochodzi stąd…
– Skąd?
– Z naszej planety.
– Obca interwencja z kosmosu?
– Niewiele wiemy o nich i nie dowiemy się więcej, nit oni chcą nam przekazać. – W głosie Rascallego brzmiała melancholia i gorycz. – Nie mamy szans w konfrontacji z nimi. W dawnych czasach brano pod uwagę różne warianty możliwych kontaktów z inteligentnymi przybyszami z głębin wszechświata. Rozpatrywano zbrojną inwazję powodującą zniszczenie naszej cywilizacji i światłą pomoc wyżej rozwiniętych istot; kolonizację i braterską współpracę; nieporozumienia i przyjaźń. Lecz były to wszystko pomysły na naszą ludzką miarę. Wariantu, będącego konglomeratem wszystkich wymienionych wersji, nikt nie przewidywał. Ci, którym musimy się podporządkowywać, nie są, sensu stricte, niczyimi wrogami.
Oni są po prostu fanatykami! Fanatykami na skalę całego dostępnego dla nich kosmosu, zadufanymi we własnej inteligencji, która jest niewątpliwa, oraz we własnej słuszności i nieomylności! Przybyli tutaj, by obdarzyć nas wymyślonym przez siebie modelem społeczeństwa istot rozumnych, uznanym przez nich za uniwersalny i najlepszy, dla wszystkich społeczeństw istniejących w kosmosie, które osiągają wysoki poziom rozwoju wiedzy i automatyzacji środków produkcji. Model ten upowszechniają, gdzie tylko znajdą odpowiednio rozwiniętą cywilizację! Działalność swą traktują jako posłannictwo, dziejową misję swojej rasy, która pierwsza w kosmosie osiągnęła najwyższy poziom wiedzy społecznej i była w stanie taki optymalny model stworzyć. Jako ci najmądrzejsi, nie dopuszczają do dyskusji nad słusznością swych przekonań! Działają jak ongiś rycerze zakonni, krzewiący wiarę wśród pogańskich ludów: z fanatyczną wiarą w swe idee, które stały się czymś w rodzaju religii!
– Czy… próbowano przeciwstawić się im, odmawiać przyjęcia ich rad?
– To nie były rady. Akceptacja ich idei przez każde dojrzałe społeczeństwo jest dla nich rzeczą bezdyskusyjną, oczywistą.
– Ale… przecież każde społeczeństwo ma własną specyfikę! To co sprawdziło się u nich, niekoniecznie musi być dobre dla nas!
– Oni twierdzą, że zarówno na ich planecie, jak na wielu innych, które obdarowali światłem swej mądrości, system przez nich sformułowany działa bezbłędnie, uszczęśliwiając przeróżne społeczeństwa istot rozumnych.
– Czy rzeczywiście tak jest?
– Nie wiemy nawet, gdzie znajduje się ich ojczysta planeta. Prawdopodobnie tak daleko, że nie bylibyśmy w stanie dotrzeć tam bez ich pomocy – a gdyby się to nawet udało, to nie mamy żadnej pewności, że pokazaliby nam to swoje idealne społeczeństwo.
– A inne, uszczęśliwione planety, na których przykład się powołują?
– Też nie zostały bliżej określone, ale z naszych doświadczeń możemy wnioskować, na czym polega i c h przekonanie o szczęśliwości tych planet. Później wrócę do tego zagadnienia. Teraz chciałbym jeszcze, abyś wiedział, że w rezultacie niedwuznacznego nacisku, ludzkość została zmuszona do podporządkowania się tym misjonarzom ideału społecznego. Przyjmij do wiadomości, że dysponują oni niewyobrażalnie wielką siłą i od razu odrzuć wszelką myśl o wyłamaniu się z zależności od nich.
– Czyżby straszyli zagładą ludzkiej cywilizacji?
– Nie, tego nie powiedzieli wprost. Stosują metody bardzo kurtuazyjne i dyplomatycznie ostrożne. Nie da się zaprzeczyć, że w pierwszej fazie przekształcania naszej cywilizacji ponosili nawet dość znaczne koszty, dostarczając wielu cennych środków technicznych. Niczego nie chcieli w zamian. Pragnęli wyłącznie tego, abyśmy bez oporów zastosowali w praktyce ich wypróbowany system organizacji społeczeństwa.
– Czy… nie wydało się to nikomu podejrzane? Ta bezinteresowność?
– Początkowo nie. Poczytywano to za skutek ich fanatyzmu, głębokiej wiary we własne idee, nieprzepartej żądzy ciągłego potwierdzania własnej genialności. Ludzkość, a raczej ci, którzy byli za ludzkość odpowiedzialni, nie mieli wyboru. Teraz jednak rodzi się w nas, nadzerowcach, przekonanie, że wszystko to ma w sobie pewien dalekowzroczny cel. Skutki działania wprowadzonego systemu wskazują na to wyraźnie. Spoza wszystkich jego dodatnich cech zaczyna coraz wyraźniej wyzierać ostateczny efekt.
– Ubezwłasnowolnienie naszego społeczeństwa! – powiedział Sneer, zaciskając pięści. – Ogłupienie, pozbawienie ludzkiego oblicza, zautomatyzowanie, zatomizowanie, rozbicie na pojedyncze elementy, kierujące • się drobnymi, własnymi interesami. Rozbicie solidarności ludzkiej, pozbawienie poczucia przynależności do ludzkiego gatunku!
– Nie popełniliśmy błędu, wyławiając ciebie spośród wielu innych! – Rascalli uśmiechnął się, z nietajonym podziwem i satysfakcją patrząc na Sneera. – Jesteś nadzwyczaj inteligentny i bystry, będziesz bardzo pożyteczny w naszym gronie. Ale pod jednym warunkiem: musisz zrezygnować z buntu i oporu przeciwko nim. To tylko zniszczyłoby ciebie, a być może, także nas i cały nasz glob. Każdy z nas przeżywał ciężko to pogodzenie się z realiami naszej sytuacji. owo walenie głową w twardy, nieskończenie gruby mur. Oszczędź sobie tego i przyjmij bez buntu nasze metody działania, przyłącz się do nas, zaakceptuj naszą drogę walki. Choćby ci się wydawało, że nie jest to walka, lecz oportunizm i rezygnacja z radykalnych działań. Zdarzy ci się nieraz jeszcze, że będziesz chciał, w najlepszej wierze i z najlepszymi zamiarami, zrobić coś dobrego dla naszej biednej, zgubionej planety, i nie zrobisz tego. co zamierzyłeś. Przeszkodzi ci w tym jakiś nieludzki, lecz wyraźny, zrozumiały, ach, jakże, niestety, doskonale zrozumiały Głos, brzmiący w tobie i wokół ciebie, który powie ci: „nie!", a ty usłuchasz tego Głosu, choćbyś nie chciał, bo zdasz sobie sprawę z beznadziejności sprzeciwu. Zdasz sobie sprawę z prostego faktu, że nie podporządkowując się, w jednej chwili zgubisz siebie samego i stracisz już na zawsze wszelką możliwość zdziałania najdrobniejszej rzeczy dla dobra mieszkańców Ziemi. Zdasz sobie przy tym sprawę, że zawsze znajdzie się ktoś słabszy od ciebie, kto potulnie i posłusznie spełni polecenia tego Głosu, a twoja ofiara na nic się nie zda, niczego nie zmieni. – Rascalli przerwał, bo głos ochrypł mu nagle. Zakasłał kilkakrotnie i nalał sobie wody z karafki, po czym popił nią jakąś pigułkę.
– Cóż więc robicie wy, zerowcy, by nie rzucić w końcu ludzkości w niewolę tych kosmicznych fanatyków? Przecież należy się spodziewać, że w pewnym momencie wkroczą tu i opanują nas ze szczętem, bo chyba o to im wreszcie chodzi! Nie wierzę, by inwestowali bezinteresownie w takie przedsięwzięcie!
– Niewiele możemy zrobić. Najprawdopodobniej już od samego początku, kiedy spotkało nas to nieszczęście, że do nas właśnie trafili, by wypróbowywać swoje idee, nie można było niczego przedsięwziąć. Nie unikniemy ostatecznego losu, jaki nam przeznaczyli. Oni zrobią wreszcie to, co zechcą. Są wobec naszych możliwości wszechpotężni. Jedyne, co możemy robić, to opóźniać ów koniec. Tym właśnie zajmujemy się od chwili owej przedziwnej, niespodziewanej „inwazji".
– Kiedy to było? Nigdy nie słyszałem o tym fakcie z historii Ziemi? Rascalli roześmiał się głośno, histerycznie.
– Pewnie, że nie. Nie mogłeś słyszeć! To my właśnie, spadkobiercy tych, co ulegli presji, musimy fakt ten trzymać w ścisłej tajemnicy. Wycięliśmy z historii ludzkości jeden jedyny szczegół: kontakt z obcymi. Ludzkość musi pozostawać w przekonaniu, że to, czym żyje obecnie, stworzyli nasi przodkowie, sami, bez niczyjej pomocy i nacisków. Tylko my, najmądrzejsi ze wszystkich ludzi, możemy znać prawdę. Reszta, gdyby ją poznała, nie byłaby w stanie ocenić grozy sytuacji. Rozległyby się powszechne protesty: przeciwko naszej działalności, ale to mniejsze zło; lecz także przeciwko nim, i to zgubiłoby ludzkość. Niech masy podzerowców myślą, że to my, nadzerowcy, niezależni jajogłowi kierownicy cywilizacji ziemskiej, sami tworzymy ten system, kierujemy nim i odpowiadamy za jego zalety i błędy. Gotowi jesteśmy przyjąć na siebie całe odium wynikające z wad systemu, byle tylko ogół nie domyślał się istnienia Zewnętrznej Siły, której jesteśmy podporządkowani. Musimy wziąć wszystko na siebie, być tamą, zaporą izolującą prawdę o istnieniu obcych od świadomości ludzkiego żywiołu. Rozumiesz chyba, że to konieczne!
Sneer pokiwał głową w zamyśleniu.
– Więc to, co dzieje się w Argolandzie i innych centrach ludnościowych na całym globie, jest farsą graną dla tych z kosmosu po to, by wierzyli, że ich plany są przez was realizowane ściśle i z dobrym skutkiem.
– Przez „nas", nie „was" – poprawił Rascalli. – Teraz i ty jesteś z nami i musisz poczuwać się do wspólnej odpowiedzialności za ten świat. Nasza rola przypomina szczególnego rodzaju filtr: izolujemy ludzkość od prawdy o naszych kosmicznych nadzorcach, a równocześnie izolujemy ICH od pełnej informacji o tym, co dzieje się faktycznie na Ziemi. Na szczęście, ograniczają się do oglądania ogólnego obrazu społeczeństwa, a więc ulegają grze pozorów ładu, który tworzymy. Wierzą, że wszystko idzie w dobrym kierunku, a naszym zadaniem jest utwierdzać ich w tym przekonaniu, drogą odpowiednich meldunków i sprawozdań. Jak dotychczas, wszystko się udaje, choć oni mają niekiedy pretensje, że idzie nam zbyt wolno ów marsz ku ich ideałowi. Wówczas musimy zrobić coś naprawdę, jakieś spektakularne posunięcie, by widzieli postęp. A potem znowu rozluźniamy nacisk na społeczeństwo. Im bardziej będzie ono zachowywać ludzkie cechy, im wolniej będzie zmierzać do ich zatraty, tym dłużej potrwa, nim tu przyjdą i wybiorą nas jak raki z saka. Gdyby jednakże nie udało się nam zachować pozorów, gdyby przejrzeli naszą grę – wkroczą sami, by konsekwentnie zrealizować swe plany urobienia nas na podobieństwo gromady zdalnie sterowanych robotów. Wprowadzą swoje ideały równości społecznej: zrównają wszystkich do poziomu szóstaka! To jest ich ostatecznym celem! Z trudem udało nam się wprowadzić pewne modyfikacje ich planów. Staraliśmy się zachować pewne pierwiastki historycznych uwarunkowań naszego społeczeństwa. Chcieliśmy zachować pewne nasze, ludzkie i ziemskie, wartości i zdobycze. W chwili, gdy oni tu przybyli, świat trwał w podziale na dwa podstawowe systemy stosunków społecznych. Każdy z nich miał swe zalety i wady. Wobec konieczności ujednolicenia w całym świecie systemu społecznego – w ramach narzuconych przez przybyszów – staraliśmy się zachować maksimum spośród najlepszych cech obu istniejących. Niestety… Każdy, kto zna problemy społeczno-ekonomiczne świata sprzed Wielkiej Reformy, dostrzeże bez trudu, że w tym, co obecnie obserwuje się w aglomeracjach, znaleźć można tylko wszystkie niemal wady obu przeciwstawnych systemów starego świata. Nie chcemy niczego ruszać w istniejącym układzie. Marzeniem naszym jest utrzymanie bieżącej sytuacji, jak najdłużej można. Nie dlatego, byśmy uważali ją za dobrą, lecz dlatego, że jest to jedyny sposób uchronienia się przed jeszcze gorszym. Niestety, są wśród podzerowców ludzie, którzy, wiedząc zbyt wiele, rozpowszechniają nieścisłe i nieodpowiedzialne informacje, jak gdyby nie rozumieli, że działają przeciwko całej ludzkości. Ci biedni głupcy z dolnych klas nie pojmą, bo nie są do tego zdolni, naszych uwarunkowań i motywacji. A ci z kosmosu obserwują nas ciągle. Jeśli przeniknie do ich świadomości cała prawda o rzeczywistej sytuacji, o rozbieżności między rzeczywistością a ich wydumanym modelem, to któż pierwszy ucierpi, jeśli nie my, nieudolni, w ich ocenie, kierownicy akcji ulepszania ludzkości na kosmiczną modłę. Nas dosięgnie pierwszy cios, a potem… potem już nic nie uratuje ludzkości… Kto wie, jakie plany mają wobec nas? Tego się nie dowiemy, dopóki oni nie zechcą zrealizować ostatniej fazy swych zamierzeń.
– Czy oni są tutaj, wśród nas?
– Gdyby to można było wiedzieć! Nikt nawet nie wie, jak naprawdę wyglądają. Nie wiadomo, czy potrafią przybierać ludzką postać. Komunikują się z nami drogą radiową. Widujemy ich pojazdy poruszające się w naszej atmosferze. Dają nam odczuć swą obecność, choć nie pojawiają się na ogół w obrębie aglomeracji. Czasem, jakby dla przypomnienia, demonstrują swe niesamowite możliwości techniczne, podobnie jak postępowali wówczas, gdy skłonili przywódców mocarstw starego świata do pełnego posłuszeństwa w imię istnienia ludzkości…
Teraz, gdy wiesz już wszystko – ciągnął Rascalli, po chwili przerwy – zrozumiesz bez trudu, że wszelkie przeciwdziałanie temu, co robimy my, nadzerowcy, jest podrzynaniem gardła ludzkości na Ziemi. Ufam, że nie muszę żądać od ciebie żadnych gwarancji zachowania tajemnicy wobec podzerowców. To się samo przez się rozumie.
– Oni rozpowszechniają pewne… teksty, sugerujące istnienie interwentów z kosmosu – powiedział Sneer, przypomniawszy sobie nie doczytaną do końca broszurę.
– Wiemy o tym. – Rascalli lekceważąco machnął ręką. – To co piszą w wywrotowych broszurkach, kupy się nie trzyma. Prawda jest o wiele bardziej skomplikowana. Te prymitywne, uproszczone wersje historii zakulisowych działań towarzyszących Wielkiej Reformie nie są na szczęście zbyt przekonywające nawet dla tępawych podzerowców.
– Czy… celowo się ich ogłupia, by nie rozumieli niczego i byli posłuszni?
– To jest nieunikniona konieczność, w imię wyższych racji – powiedział Rascalli, spuszczając wzrok pod biurko. – Lepsze… nieco przytępawe społeczeństwo niż zagłada ludzkości.
– A więc to prawda z tymi ogłupiaczami w piwie?
– Nie tylko w piwie – uśmiechnął się Rascalli. – We wszystkim, z czym się na co dzień stykają: w nonsensach codziennego życia. Ale to jedyny sposób, by zapanować nad tym żywiołem, by stworzyć pozory wobec naszych dobroczyńców, że my, nadzerowcy, wypełniamy to wszystko, czego się po nas spodziewają. No, cóż… Teraz niesiesz wspólnie z nami ten ciężar odpowiedzialności. Musimy odmładzać nasze kadry. Ktoś musi po nas dalej prowadzić tę grę, lawirować, balansować, strzec równowagi między koniecznością i możliwościami, odwlekać, jak długo się da, ten smutny, nieuchronny koniec ludzkości, który, miejmy nadzieję, nastąpi już nie za naszego życia. Chociaż, kto wie? Ich zamiary są nieprzeniknione. Idź teraz do biura personalnego, budynek numer jeden. Tam zajmą się tobą, zakwaterują i przydzielą zadania. Na początek zostaniesz młodszym inspektorem równowagi społecznej, a potem… zobaczymy.
Budynek, w którym Sneer otrzymał tymczasowe pomieszczenie, stał nieco na uboczu, z dala od pozostałych zabudowań. Pokój był bardzo obszerny, większy nawet od najdroższych, luksusowych kabin w argolandzkich hotelach. Miał co najmniej dwadzieścia metrów kwadratowych, do tego jeszcze sporą łazienkę z prawdziwą, długą wanną, w której można było się wygodnie wyciągnąć. Takie luksusy spotykało się tylko w willach znaczniejszych zerowców, w pierścieniu podmiejskich, „żółtych" dzielnic.
Sneer próbował sobie wyobrazić wnętrza domów w osiedlu oglądanym przed obiadem. Musiały być szczytem komfortu, jak wszystko tutaj, w tej enklawie prawdziwego, wygodnego życia.
Jakże żałośnie przedstawiały się przy tym wszystkim nędzne warunki bytowania tłumu ludzkich pionków, przesuwanych na gigantycznej planszy aglomeracji, w tamtym świecie pozorów.
Teraz, gdy mógł ogarnąć świadomością wszystkie warstwy rzeczywistości, która odkryła się przed nim całkowicie po ostatnich wyjaśnieniach, nie dziwił się niczemu. Ten obraz świata musiał już być ostateczną jego wersją, nie mógł kryć głębszych sekretów, co najwyżej – może jakieś szczegóły, które wcześniej czy później będzie miał okazję poznać. Trzeba było przyjąć ten świat takim, jakim się okazał, wraz ze wszystkimi konsekwencjami tego stanu rzeczy.
Sneer zrozumiał teraz, co miał na myśli Rascalli, gdy mówił o nieodwracalności przejścia do tego – jak się tu ładnie mówiło – continuum… Określenie to, nawiązujące do „modelu atomu", z którym stary nadzerowiec porównywał społeczność aglomeracji, miało kilka przenośnych sensów. Oprócz tego, że oznaczało brak więzów ścisłej klasyfikacji intelektualnej, dopuszczającej tylko sztywne ramy siedmiu klas ujemnych, pojęcie continuum znaczyło także obszar swobodnego ruchu, wolności i względnej niezależności w sensie czysto przestrzennym.
Aglomeracje były „atomami" ludzkości, wiążącymi milionowe tłumy jednostek, niezdolnych – jak przypisane do atomu elektrony – uwolnić się z pęt sił potencjału skupiającego je wokół jądra, którym było miasto. Za to sytuacja nadzerowca przypominała warunki istnienia swobodnego elektronu, zdolnego poruszać się poza przymusową orbitą.
Jakże nieludzka musi być inteligencja, która potrafiła wymyślić tak bezduszny model społeczeństwa, lekceważący w sposób absolutny wszelkie indywidualne cechy ludzkiej jednostki – pomyślał Sneer o mitycznych przybyszach z nieznanych głębin Galaktyki. – Zmuszony do codziennego bezsensownego krążenia po wyznaczonej orbicie, człowiek rzeczywiście upodabnia się do bezrozumnej cząstki, zdanej na przypadkową grę sił działających w tym złożonym układzie. Iluzoryczna zmiana własnego statusu społecznego polega jedynie na zamianie jednej orbity na inną, gdzie dalej trwa obłędne krążenie – intensywny ruch po krzywej zamkniętej, nie posuwający obiektu ani o krok w kierunku jakiegoś realnego celu.
Nie ulegało wątpliwości, że takie zorganizowanie społeczeństwa Ziemi, zrealizowane konsekwentnie i do końca, musiało służyć określonym celom. Wśród tych celów trudno byłoby dopatrzyć się szczęścia dla obiektów manipulacji. Prawdziwy cel galaktycznych fanatyków przezierał dość wyraźnie poprzez frazeologię głoszącą optymalizację wszystkich rodzajów i typów społeczeństw rozumnych istot. Gdyby chcieli oni owładnąć planetą miliardów indywidualności ludzkich, byłoby to zadanie równie trudne, jak śledzenie i nadzorowanie każdego z osobna pojedynczego elektronu spośród miliardowego tłumu. O wiele łatwiej upilnować te niesforne cząstki, gdy – powiązane w pęczki, usidlone na swych orbitach, krążą w wymuszonym kołowrocie.
Taka zbiorowość – jak atom – rządzi się własnymi prawami, a więc niejako sama się pilnuje. Wystarczy śledzić ją jako całość, sterować nią globalnie i nie dopuszczać do rozpadu na składniki. Wtedy nie trzeba już nawet dbać o identyfikację poszczególnych elementów, stają się bowiem nieomal identyczne, zamienne, uśredniają swe cechy i przestają istnieć jako indywidualne obiekty.
Ludzkość skoagulowana w grudki, zlepiona w bryłki, które można odcedzić i usunąć, mając pewność, że żadna drobina nie przemknie się przez sitko – wzdrygnął się Sneer, porażony tym porównaniem. – Oni chcą nas mieć w kawałkach, by tym łatwiej usunąć, zniszczyć albo wykorzystać do jakichś niewiadomych celów. Zamiast wybierać po jednym, rozsianych po całym globie, mogą nas brać hurtem, jak mrówki razem z bryłką cukru rzuconego na przynętę.
W kontekście takiej interpretacji ich celów galaktyczni misjonarze stawali się po prostu przewrotnymi ekspansjonistami, pragnącymi rozciągnąć swą władzę na wszystkie planety, do których zdołali sięgnąć.
Najbardziej optymistyczną spośród hipotez, jakie nasuwały się Sneerowi na temat motywów działania tajemniczej supercywilizacji, było przypuszczenie, iż czynią to wszystko w obronie własnej: tłumiąc w zarodku rozwój wszystkich społeczeństw rozumnych wokół siebie, zabezpieczają się przed wyrośnięciem pod ich bokiem jakiejś siły i rozumu, zdolnych im z czasem zagrozić.
Lecz nawet najsilniej hamowane w swym rozwoju społeczeństwo może wymknąć się spod ogłupiającej kontroli. Gdyby chodziło im tylko o oczyszczenie okolicy z potencjalnych wrogów, zlikwidowaliby po prostu życie na tej planecie. Rascalli mówił o naciskach, o demonstracji siły i fantastycznych możliwości… Jeśli nie skorzystali z nich, by raz na zawsze rozprawić się z ludzkością, jeśli dokładają tylu wysiłków i starań, by wprowadzić w czyn swe zamierzenia, to widocznie ludzkość jest im potrzebna, i to właśnie w tej postaci, jaką usiłują jej nadać. Po co? Zapewne dla łatwego kierowania miliardami jednostek, skupionych w zniewolone, odizolowane od siebie zbiorowiska.
Było już kiedyś coś podobnego… – Sneer z trudom odgrzebywał z pamięci szczątki wiedzy historycznej. – To się nazywało: obozy koncentracyjne. Tam jednak chodziło o masowe morderstwo. Tutaj zaś… któż wie, o co chodzi?
Pewna odpowiedź na to pytanie będzie możliwa dopiero wówczas, gdy objawi się ostateczny cel akcji kosmicznych demonów. Ta konkluzja napawała smutkiem, niosła poczucie beznadziejności. Sneer rozumiał teraz punkt widzenia nadzerowców.
Oczywiste było, że komfort, jaki tworzyli dla siebie, nie był jedyną przyczyną, dla której chronili tajemnicę, kładąc się tamą pomiędzy masami ludności aglomeracji a ową Kosmiczną Siłą. Nierozumny żywioł tłumu nie pojąłby ich argumentów, nie uwierzyłby w niepokonaną moc przybyszów. Sama świadomość podległości obcej sile mogłaby złamać bierność ludzkiej masy. Pękłyby więzy społecznego porządku. Nadzerowcy, okrzyknięci zdrajcami, co wysługują się najeźdźcom z kosmosu, pierwwsi padliby ofiarą tłumów. Reszty łatwo się domyślić. Byłoby to monstrualne samobójstwo ludzkości, porwanie się na beznadziejną, nierówną konfrontację.
To co dotychczas wydawało się Sneerowi nieuczciwe w postępowaniu nadzerowców: utrzymywanie i napędzanie nienaturalnego, reżyserowanego świata aglomeracji, dezinformacja, ogłupianie ludzi – teraz, w świetle pełnej prawdy o świecie, w którym żył, stawało się jedyne możliwe i słuszne.
Ta właśnie świadomość wszystkiego, całej grozy położenia, kneblowała usta nadzerowcom. Stwarzając nieprawdziwy świat dla tłumu nieświadomych współobywateli, tępiąc wszelkie okruchy prawdy o sytuacji – uśmiechali się obłudnie do tych, w których mocy pozostawali wraz z całym globem. Oni, nadzerowcy – choć poziom ich życia mógłby stanowić przedmiot zazdrości i pożądań reszty społeczeństwa, gdyby moglo ono przyjrzeć się temu z bliska – w istocie tkwili za tymi samymi drutami obozu wspólnej zagłady; tym różniący się od innych, że obarczeni ciężarem prawdziwej wiedzy o sytuacji i dobrowolnie przyjętym brzmieniu odpowiedzialności za utrzymanie delikatnej równowagi między kruchą tkanką ludzkości i zdolną ją bez trudu zmiażdżyć, brutalną siłą interwentów.
Czy świadomość groźby i odpowiedzialności jest wysoką czy niską ceną, płaconą za komfort życia – trudno o tym rozsądzić. Człowiek w swym indywidualnym bytowaniu dość wcześnie oswaja się z koniecznością śmierci, lecz nie przeszkadza mu to działać, gromadzić dóbr, osiągać sukcesów życiowych. Czy nieuchronność upadku i nieodgadnionego końca ludzkości obchodzi człowieka bardziej, niż własna śmierć? Chyba raczej nie. Dlatego właśnie nadzerowcy przeniknięci byli większą troską o bieżące utrzymanie równowagi, niż o przyszłe, i tak przesądzone losy ludzkiego gatunku. Dlatego nie wahali się wpływać nawet na mentalność członków skazanego na zgubę społeczeństwa, nie dbali o moralne, społeczne, kulturalne skutki bieżących posunięć wobec ludności. Otępienie, demoralizacja, ukierunkowanie umysłów na sprawy codziennego bytu – wszystko to sprzyjało utrzymaniu spokoju, oddalało widmo zamieszek, które stałyby się niechybnie powodem niezadowolenia kosmicznych najeźdźców i odsunięcia nadzerowców od ich kierowniczej roli. Przekonani o nieskuteczności działań wybranych ludzi przy wdrażaniu narzuconego programu, interwenci staraliby się przyspieszyć osiągniecie zaplanowanego stanu społeczeństwa, ujmując ster we własne ręce.
Z drugiej strony – tolerowanie przez nadzerowców wielu bardzo ludzkich – choć niewątpliwie ujemnych – cech społeczeństwa i jednostek, stabilizowało tempo odczłowieczenia na poziomie minimalnym. Przed kosmitami można było roztaczać od czasu do czasu usprawiedliwienia opóźnień, powołujące się na drobne przejściowe trudności techniczne – nie na tyle kłopotliwe, by wymagały ich interwencji.
Snując rozmyślania nad losem świata w tak ostatecznej znajdującego się opresji, Sneer musiał przyznać nadzerowcom rację przynajmniej w jednej kwestii: braku alternatywy. To co robili, mogło być oceniane z różnych punktów widzenia i z różnymi wynikami. Wobec bezsilności świata zagrożonego potęgą obcych, przyjęta taktyka była najlepszym wyjściem: dawała nadzieję ludzkiego przeżycia jeszcze paru pokoleniom. Odraczanie końca świata miało taki sam sens, jak odwlekanie nieuchronnej śmierci chorego człowieka, nawet za cenę pewnych szkód w jego organizmie.
W prostokącie ciemniejącego okna widać było wycinek czystego nieba, na którym wystąpiły już pierwsze światła jaśniejszych gwiazd. Wiedziony siłą podświadomego skojarzenia, Sneer dotknął lewą dłonią przegubu prawej i stwierdził brak bransolety. Natychmiast przypomniał sobie, że pozostała w skrytce przy bramce kontrolnej, w wejściu do budynku Wydziału „S".
Gwiazdy – piosenka – bransoleta – odtworzył w myśli ciąg skojarzeń, zbiegając po schodach.
Z niewiadomych przyczyn brak bransolety wpędził go w lekką panikę. Biegł, by odzyskać ją co prędzej, jakby jej utrata miała oznaczać utratę ostatniej materialnej więzi z dziewczyną, o której wciąż nie mógł i nie chciał zapomnieć.
Budynek Wydziału „S" otwarty był także w nocy. Nadzerowcy czuwali przez całą dobę, ani na chwilę nie ustając w wysiłkach zmierzających do utrzymania chwiejnego status quo. Od dzisiejszego dnia Sneer także włączony został do tego nieprzerwanego czuwania. Według szczegółowych instrukcji, które przekazano mu w sekcji, gdzie go przydzielono, miał zajmować się „obserwacją równowagi". Oznaczało to po prostu wykrywanie i likwidowanie tych wszystkich zjawisk, które mogłyby owej równowadze zagrozić.
– Nie przejmuj się szczegółami – wyjaśniał Sneerowi dziś po południu kierownik sekcji, energiczny, młody mulat o dobrodusznym spojrzeniu. – Nie wyręczaj policji ani administracji. Poradzą sobie sami, a jeśli nawet nie, to nic nie szkodzi. Twoje zadanie polega tylko na wychwytywaniu tego, co mogłoby zagrozić globalnej równowadze w aglomeracji. Nadużycia i złodziejstwo obywateli, korupcja urzędników, nieudolność uczonych, głupota funkcjonariuszy niższych szczebli, wszystko to są błahostki nie zagrażające podstawom istnienia zrównoważonego układu. Powiem więcej, zjawiska te są nawet w wielu przypadkach stabilizatorem, działającym w pożądanym kierunku. Ludzie zajęci drobnymi szwindlami, załatwianiem własnych codziennych spraw i rozwiązywaniem problemów indywidualnych, nie mają czasu na dociekania o charakterze ogólnym. Jeśli usłyszysz, że ktoś wiesza psy na zerowcach, mając na myśli Radę i cały aparat administracyjny, nie reaguj. To dobrze, że podzerowcy mają nas za przyczynę wszelkich swych kłopotów, że czynią nas odpowiedzialnymi za braki i niedostatki stworzonego przez nas układu społecznego. Dopóki wierzą w tę naszą winę, sytuacja jest daleka od stanu alarmowego. Ważne jest tylko, by nie mówili ani słowa o kimś, kto jest nad nami, obojętne, jak sobie tego kogoś wyobrażają. Należy tępić wszelkie sugestie istnienia Wielkich Obcych. Ludzie nie mający dostatecznej świadomości całokształtu naszej wspólnej sytuacji, a więc wszyscy oprócz nas, muszą pozostawać w przekonaniu, że Ziemia jest suwerenną planetą, rządzoną przez ludzi lepiej lub gorzej, ale tylko przez ludzi.
– Niektórzy domyślają się czegoś, żywią pewne podejrzenia – zauważył Sneer.
– Im więc przede wszystkim należy zamykać usta. To ludzie nieodpowiedzialni. Swoimi domysłami, rozpowszechnianymi pośród współobywateli, nie sprawią niczego dobrego. Mogą jedynie spowodować zakłócenia na skalę dostrzegalną dla naszych galaktycznych przyjaciół…
Sneer zrozumiał sytuację już wcześniej, podczas rozmowy z Szefem Wydziału. Wyjaśnienia od niego uzyskane doskonale uzupełniały puste dotąd miejsca w modelu interpretującym mechanizm tak dobrze znanego działania świata Argolandu. Obcy przybysze z kosmosu byli tym jedynym brakującym ogniwem, pozwalającym rozumieć wszystko, co się tutaj, na Ziemi, dzieje. Aż dziwne, że tak niewielu spośród mieszkańców aglomeracji dochodzi do podobnych wniosków i domysłów. Czyżby naprawdę tak byli zajęci codziennością, że nie mają czasu na zastanowienie? Czy może tak skutecznie działają substancje ogłupiające? Albo działalność inspektorów równowagi, tępiących każdy przejaw niebezpiecznych spekulacji?
Teraz Sneer rozumiał, dlaczego od wielu, wielu lat – jak sięgał pamięcią – wyszydzano w masowych publikatorach wszelkie doniesienia o pojawianiu się nieznanych obiektów na niebie, wszelkie hipotezy dotyczące istnienia jakichś innych rozumnych cywilizacji w zasięgu kontaktu. Autorów takich hipotez poblicznie odsądzano od rozumu i wyśmiewano bezlitośnie.
A jednak, nawet wśród podzerowców, zdarzają się tacy, którzy dochodzą do pewnych wniosków, budują różne przypuszczenia i hipotezy… Czy nie jest przypadkiem tak, że…
Zastanawiał się przez chwilę.
Ależ tak! To bardzo prawdopodobne! Choćby taki Matt! Czyżby klasyfikacja opierała się nie tylko na walorach intelektualnych? Może i ona wprzęgnięta jest w ogólny system prewencji? Może ten, kto jest zbyt mądry, by nie dostrzec czegoś podejrzanego w tym świecie, i kto przy tym nie chce udawać, że tego nie dostrzega… zostaje automatycznie szóstakiem, piątakiem, niezależnie od poziomu umysłowego? Może stosunek do owej podejrzewanej prawdy jest jednym z kryteriów klasyfikacji?
Tak, to mogło być możliwe! Taki dociekliwy mądrala, jeśli swych wniosków nie potrafi zachować dla siebie, zostaje po prostu sklasyfikowany jako szóstak. Szóstak jest z założenia głupszy od piątaka, i nawet nie wiadomo o i l e głupszy, bo klasa szósta nie jest ograniczona od dołu. Jest więc – potencjalnie – po prostu nieograniczenie głupi. Jego głupota nie ma granic. Może wygadywać różne rzeczy ale… któżby tam słuchał idioty!
Nawet nieźle pomyślane! – stwierdził Sneer zgryźliwie, lecz nie bez uznania. – Trudno odmówić nadzerowcom staranności w opracowaniu metod utrzymywania w tajemnicy doniosłego faktu istnienia Obcej Siły.
Teraz także on miał uczestniczyć w ukrywaniu tej tragicznej prawdy. Uznawał logikę wywodu nadzerowców, widzących jedyne wyjście w takim właśnie postępowaniu, i wiedział, że powinien włączyć się w syzyfowy trud podtrzymywania świata na pochyłości, po której zsuwał się on nieubłaganie i nieuchronnie.
Wydobywając bransoletę ze skrytki w hallu wejściowym Wydziału „S", przyjrzał się jej raz jeszcze. Wszystko, czego dowiedział się ostatnio, w niewytłumaczalny sposób wiązało się w jego umyśle z jakimś niejasnym obrazem, z mglistymi wspomnieniami czegoś niesprecyzowanego – może z jakimś snem, z czyimiś słowami… Teraz, zapinając bransoletę na przegubie, myślami wracał do swego spotkania z Alicją, szukając klucza do szyfru zapisanego w jego podświadomości.
Sneer rozumiał teraz, że zwabiony przeczuciem rozwiązania zagadki, zabrnął w matnię, z której nie było powrotu. Zyskując gorzką wiedzę o mechanizmach rządzących ludzkością, tracił możliwość odzyskania swej pierwotnej, wygodnej i beztroskiej pozycji w uproszczonym społeczeństwie, którego problemy wydawały się teraz śmiesznymi kłopotami przedszkolaka – wobec grozy wiszącej nad nieświadomą sytuacji ludnością Ziemi.
Kto mi, u licha, kazał plątać się w to wszystko? – zadawał sobie pytanie, powracające co pewien czas, razem z przypływami nostalgicznej tęsknoty za betonowo-plastykowym, rodzimym środowiskiem, z którego wyrwano go nagle i przeniesiono w krajobraz tak naturalny, że aż obcy człowiekowi wychowanemu pomiędzy labiryntem ulic i monotonią wód Tibigan.
Odpowiedź narzucała się sama. To nie nadzerowcy zmusili go do opuszczenia miasta. A przynajmniej, nie tylko oni mieli w tym udział.
Wszystko przez tę dziewczynę! – pomyślał z irytacją, obracając machinalnie bransoletę wokół nadgarstka. – Otumaniła mnie, działając na tę najgłupszą, irracjonalną warstwę męskiej psychiki… Stała się obiektem pożądania i tęsknoty, znikając i pozostawiając nadzieję na spełnienie się czegoś wspaniałego, jedynego w swoim rodzaju… Jak mogłem… Jak mogę być takim durniem, by wciąż pozostawać pod jej wrażeniem?
Na podobne refleksje było jednak zdecydowanie za późno. Tutaj, w kwaterze głównej argolandzkich nadzerowców, spętany i przykuty do tego miejsca znajomością wszystkiego do końca i świadomością niemocy wobec okoliczności, mógł już tylko wyrzucać sobie brak trzeźwego rozsądku w chwili słabości.
Co robić dalej? – rozmyślał teraz wiedząc, że choćby nawet znalazł się znowu w aglomeracji, nie zdoła włączyć się do tamtej śmiesznej zabawy w życie społeczne. – Czy naprawdę nie ma żadnego wyjścia, żadnego ratunku dla tego biednego świata?
Wiedział, że nie ma… Nie znajdował ani jednej rysy, szczeliny dającej szansę podważenia oczywistości wywodów Rascallego, a jednak myśl wracała ciągle do tego problemu. Czy naprawdę nie przeoczono jakiejś szansy, jakiegoś sposobu?
Uświadomił sobie nagle, że oto spełnia się znowu przepowiednia Alicji: oto dotarł do owej mającej nadejść chwili naznaczonej w odkrytej przed nim przyszłości.
Będziesz znał prawdę – zdania napływały z głębi pamięci, jakby były echem dopiero co wypowiedzianych słów Alicji. – A kiedy dostrzeżesz, że nie ma ratunku dla świata, kiedy nie będziesz wiedział, co czynić; kiedy pomyślisz, że w całym wszechświecie nie ma istoty zdolnej ci dopomóc… – W całym wszechświecie?… – powtórzył głośno. W całym ogromnym wszechświecie nie byłożby… większej… lub nawet równorzędnej Siły?
„Nigdy nie zapominaj o Alicji" – znów te słowa, natrętnie wciskające się w świadomość. Wówczas w hotelu, usypiając ze znużenia, rejestrował je prawie bezwiednie. W chwilę potem spał już kamieniem. O czym śnił wtedy? Nie pamiętał, lecz wiedział, że musiał śnić jakiś niezwykły sen. Teraz wiedział to na pewno…
Obrazy tamtego snu napłynęły nagłą falą. Nie tylko obrazy… Melodia i słowa musiały być elementem towarzyszącym sennym widzeniom. Skąd znał tę melodię? Bo słowa… tak, to były słowa piosenki śpiewanej głosem Dony Bell… Tekst, przeczytany dwa dni temu, wracał z podświadomości, pełny i kompletny…
…lecz – jak niewola przyszła wprzód, tak i nadzieja zstąpi z gwiazd.
Tak! To właśnie był ów przeoczony wariant, ta jedyna szansa, której zasiedziali w swych wygodnych fotelach nadzerowcy nie umieli – lub może nie chcieli – dostrzegać ani przewidywać. Teraz wydała się ona Sneerowi tak oczywista, że aż niemożliwa do przeoczenia.
A ona, Alicja, była świadectwem realności tej szansy. Była tu po to, by wiedział… i działał!
Lecz jakie zadanie, jaka rola była mu przeznaczona?
Zapięcie bransolety puściło nagle, jedna z części zatrzasku oddzieliła się od toroidalnej połówki miedzianej obręczy, ukazując wewnętrzne wydrążenie. Wypadł stamtąd drobny owoidalny przedmiot przypominający żelatynową kapsułkę jakiegoś leku. Ujął ją w palce. Była przejrzysta, w jej wnętrzu przelewała się kropla błękitnego płynu. Na jej powierzchni widniały drobniutkie litery napisu.
„Wypij mnie" – odczytał Sneer.
Z głębi minionego czasu wróciły zdania, czytane głosem matki.
– „Myślę, że mogłabym, gdybym tylko wiedziała, jak zacząć"… Bo, widzicie, tak wiele zdumiewających rzeczy wydarzyło się ostatnio, że zaczęła uważać już tylko nieliczne z nich za naprawdę niemożliwe.
Stał wraz z Alicją przed maleńkimi drzwiczkami, za którymi rozpościerał się urzekający widok gwiezdnego nieba. W ustach miał jeszcze resztki żelatynowej kapsułki.
– To przejście do innego Świata, gdzie nie sięga ich moc. Obiecałam ci pomóc i oto jestem. Chodź ze mną.
– A ci wszyscy, tutaj? – wskazał dłonią za siebie.
– Ich także zabierzemy, poprzez ten otwór łączący dwa wszechświaty.
– Jak?
– Zapnij bransoletę, chwyć ręką za cokolwiek, ściśnij mocno i ciągnij za sobą ten biedny, udręczony glob. Po to dałam siłę twojej dłoni.
Spojrzał w jasną twarz Alicji, trwając w radosnym poczuciu olśnienia i zrozumienia, na granicy snu i jawy, nie wiedząc już, co jest jawą a co snem, lecz pewien, że dopiero z ostatnim z ludzi umiera nadzieja.
Warszawa – Chicago, 111. – Zakopane – Racibór, lipiec 1979 – sierpień 1980.