Część Trzecia Księga Uleczenia

1

Od ostatniego królewskiego ślubu na Zamku, ślubu łączącego Lorda Confalume’a i lady Roxivail, minęło trzydzieści lat z okładem i nikt z kręgu Koronala nie był dość stary, by znać odpowiedni protokół i właściwe procedury. Z tego powodu wszyscy odpowiedzialni za to wydarzenie urzędnicy urządzili wielkie przekopywanie archiwów, póki nie dowiedział się o tym Prestimion i nie zakończył poszukiwań.

— Jesteśmy w stanie sami wyprawić ślub i wesele i nie potrzebujemy pytać urzędników, jak to się robi, prawda? — powiedział do Navigorna. — Poza tym, czy małżeństwo Confalume’a i Roxivail było aż tak udane, że chcemy się na nim choć trochę wzorować?

— Pani Varaile — odpowiedział dyplomatycznie Navigorn — w niczym nie przypomina lady Roxivail, mój panie.

Nie, pomyślał Prestimion. Absolutnie w niczym.

Prestimion widział próżną i oziębłą żonę Lorda Confalume’a tylko raz w życiu: podczas zabaw koronacyjnych jej syna, Korsibara, kiedy to jego krótkie, bezprawne i dramatyczne rządy dopiero się rozpoczynały. Roxivail była niską, ciemnowłosą, uderzająco atrakcyjną kobietą, która z pomocą czarów zachowała urodę również w średnim wieku, a jej piękno aż spłoszyło Prestimiona. Nic dziwnego, ona i jej córka, Thismet, były do siebie niezwykle podobne, do tego stopnia, że Roxivail wyglądała raczej jak starsza siostra, niż jak matka Thismet.

Jej zaskakujące pojawienie się na koronacji, pierwsza wizyta na Zamku od jakichś dwudziestu lat, ożywiła stare plotki. Confalume, choć był władczym i potężnym Koronalem, nie umiał rządzić własnym życiem. Ich małżeństwo było burzliwe, a skończyło się głośnym wyjazdem Roxivail z Zamku do luksusowego pałacu na wyspie w Zatoce Stoien. Pozostała tam na zawsze, nie licząc wyprawy na Zamek na koronację syna. Podczas jej długiej nieobecności Confalume zmuszony był rządzić bez małżonki i samotnie wychowywać bliźnięta. Bliźnięta, o których istnieniu nie pamiętał teraz nikt, nawet rodzice. Ci, którzy pamiętali o małżeństwie poprzedniego Koronala, wiedzieli tylko, że było nie tylko nieszczęśliwe, ale i bezdzietne. Prestimion spodziewał się po swoim dużo więcej.

Wreszcie on sam, z pomocą Navigorna i nieprzebraną liczbą rad dotyczących smaku i stylu od Septacha Melayna, opracował oficjalny program ślubu i wesela. Postanowił, że mieli na nim być obecni książęta z Góry Zamkowej, ale nie z prowincji, bo to oznaczałoby zaproszenie wraz z innymi wielkimi panami także Dantiryi Sambaila, a nieobecność prokuratora Ni-moya byłoby trudno wyjaśnić.

Oczywiście, należało zaprosić lady Therissę i Pontifexa Confalume’a. Prestimion zakładał jednak, że ich obecne obowiązki i wielkie odległości sprawią, że nie przybędą na Górę Zamkową po raz drugi w ciągu niespełna roku i faktycznie, przysłali przeprosiny i wyrazy żalu. Reprezentować ich mieli oficjalni wysłannicy na Zamku, Panią — Hierarchini Marcatain, a Pontifexa Vologaz Sar. Lady Therissa ponownie wyraziła nadzieję, że Prestimion odwiedzi ją na Wyspie, kiedy tylko pozwolą mu na to zamkowe obowiązki i że przywiezie ze sobą żonę.

Kilka przyjaciółek Varaile ze Stee miało być jej druhnami. Prestimionowi w ceremonii mieli towarzyszyć Septach Melayn, Gialaurys i Teotas. Jego drugi brat, Abrigant, również powinien brać udział w tym wydarzeniu, ale nie wiadomo było, czy powróci na czas ze swoich poszukiwań żelaza w Skakkenoir, a Prestimion nie zamierzał opóźniać ślubu z jego powodu.

Szybko poradził sobie z faktem, że Varaile pochodziła z ludu i że nikt na Zamku nie pamiętał, kiedy Koronal wybrał na żonę kobietę bez urodzenia. Wezwał Navigorna i oświadczył:

— Nadajemy dzisiaj nowy tytuł diuka i właśnie sporządziłem dokumenty. Dopilnuj, by dotrzymano zwyczajowych procedur.

Navigorn rzucił okiem na podany mu przez Prestimiona dokument i jego twarz spurpurowiała z zaskoczenia i konsternacji.

— Mój panie! Przyznać tytuł diuka temu ohydnemu, zakochanemu w pieniądzach, do granic okropnemu…

— Delikatniej, Navigornie. Mówisz o ojcu przyszłej małżonki Koronala.

Zszokowany własnymi słowami, Navigorn wydał dźwięk, jakby się zakrztusił i wymamrotał przeprosiny.

Prestimion roześmiał się.

— Nie znaczy to oczywiście, że cokolwiek z tego, co powiedziałeś, jest nieprawdą. Mimo to nadamy Simbilonowi Khayfowi szlachectwo, ponieważ w ten sposób nadamy je też jego córce i ominiemy drobny kłopot protokolarny. To chyba najprostszy sposób, by go rozwiązać, Navigornie. A najlepsze jest to, że on nawet nie dowie się, co się stało. Wiesz, że zupełnie postradał rozum. W jego obecnym stanie moglibyśmy uczynić go Koronalem lub Pontifexem i nie zauważyłby różnicy.

Przypomniał w ten sposób o prawdziwym problemie z ojcem panny młodej. Simbilon Khayf nie był w stanie pojawić się publicznie. Był teraz żałosną, bełkoczącą postacią, której obojętne były higiena i stosowne obyczaje, nieustannie mamroczącą o pokucie za grzechy. Nawet w swym najlepszym stanie potrafiłby przynieść Prestimionowi wstyd podczas ceremonii, a w chwili obecnej nie było wątpliwości, że przyniesie.

— Ogłosimy, że jest zbyt chory, by pojawić się publicznie — oświadczyła Varaile i tak się stało.

Ten problem rozwiązano łatwo, ale niemal codziennie wynikały nowe, dotyczące przebiegu uroczystości.

Jedną z nich była kwestia, ilu magów, poza Maundigandem-Klimdem, miało pojawić się na ceremonii, jakie szkoły mieli reprezentować i, jeśli w ogóle, jaką odgrywać rolę. Gdyby to Prestimion mógł decydować, nie zaproszono by żadnego, ale Gialaurys przekonał go, jak nierozsądny to pomysł. W końcu postanowiono, że przy ceremonii obecni będą przedstawiciele wszystkich szkół, ale na wyraźne życzenie Prestimiona mieli stać w rozsądnej odległości od podwyższenia i mogli wypowiadać swoje inkantacje tylko w ramach ogólnej, wstępnej medytacji.

Trzeba też było wynaleźć jakieś zadanie dla Serithorna, największego z panów królestwa, znaleźć sposób, by Zamku nie zalała kolejna fala prezentów, skoro tak wiele podarków koronacyjnych pozostało wciąż nieodpakowanych i zadecydować, czy urządzać kolejny turniej, by uświetnić zaślubiny Koronala. Prestimion nie spodziewał się, że będzie musiał zmierzyć się z tyloma szczegółami. W jakiś sposób jednak cieszył się nimi, bo przynajmniej na razie oszczędzały mu konieczności zmierzenia się z epidemią szaleństwa, zastanawiania się, jak znaleźć Dantiryę Sambaila, czy rozwiązywania tysięcy rutynowych problemów, z którymi każdego zwykłego tygodnia musiał mierzyć się Koronal. Wszyscy wokół rozumieli, że królewski ślub był w tej chwili najważniejszy.

Wreszcie znalazł się na podwyższeniu w kaplicy Lorda Apsimara, która, jak ktoś ustalił, była tradycyjnym miejscem obchodzenia uroczystości ślubnych. Po jego prawej ręce stała Hierarchini Marcatain w imieniu Pani Wyspy, po lewej reprezentant Pontifexa Confalume’a, a przed nim Varaile, zaś dalej tłum wielkich królestwa, ubranych we wspaniałe stroje i Septach Melayn, od którego aż biła duma ze skutków swojego swatania. Wypowiedziano tradycyjne słowa, wymieniono obrączki, a w uszach Prestimiona rozbrzmiał dobrze znany, stary hymn weselny, pochodzący z czasów Lorda Stangarda.

Stało się. Varaile była jego żoną.

Czy też, w prawdziwszym znaczeniu tego słowa, miała się nią stać za kilka godzin, gdy zakończą się uczty i nareszcie zostaną sami.

Obok komnat Prestimiona znajdował się luksusowy apartament, który należał do lady Roxivail za czasów jej małżeństwa z Lordem Confalumem. Zgodnie z jego życzeniem, nikt z niego nie korzystał od kiedy Roxivail opuściła Zamek. Szambelani założyli, że te pokoje zajmie teraz Varaile i że para królewska będzie z nich korzystać po ślubie i dołożyli wielkich starań, by odnowić i przemeblować je po dwóch dekadach zaniedbania.

Prestimion uważał jednak apartament Roxivail za pechowe miejsce na pierwszą wspólną noc. Zamiast tego wybrał apartamenty w Wieży Munneraka, położonym we wschodnim skrzydle Zamku budynku z białej cegły, w którym kiedyś mieszkał z innymi szlachcicami. Komnatom tym brakowało splendoru, ale Prestimion wcale go nie potrzebował na tę noc i sądził, że Varaile również. Na swój sposób był to dość ładny apartament, z dużymi pokojami, przez których łukowe, witrażowe okna rozciągał się wspaniały widok na otchłań zwaną Spadkiem Morpin. Była tam też duża wanna, zbudowana z wielkich bloków czarnego marmuru z Khyntoru połączonych tak zmyślnie, że nie dało się odkryć, gdzie kończył się jeden, a zaczynał drugi. Do tych właśnie apartamentów Prestimion przyprowadził swoją świeżo poślubioną żonę i tu, w małym pokoju, który służył mu kiedyś za gabinet i bibliotekę, czekał, podczas gdy ona zmywała z siebie zmęczenie po długim dniu ceremonii zaślubin.

Zdawało się, że nim go wezwała, minęło dziesięć lat. Ale w końcu zawołała.

Czekała na niego w pokoju, gdzie umieszczono małżeńskie łoże, wspaniałe i o rozmiarach godnych imperium, wyrzeźbione z najciemniejszego hebanu Rialmaru, z baldachimem z najpiękniejszej koronki z Makroposopos. Idąc korytarzem, Prestimion poczuł nagłe uderzenie paraliżującego strachu na myśl, że duch Thismet mógłby stanąć między nim i jego żoną w tym najważniejszym momencie — ale wtedy otworzył drzwi sypialni i ujrzał Varaile stojącą przy łóżku w miękkim, złotym blasku świec wyższych niż ona sama i w tym momencie Thismet była już tylko imieniem, cennym, lecz odległym wspomnieniem, zaledwie duchem ducha.

Po kąpieli Varaile założyła prześwitującą suknię z białego jedwabiu, spiętą na lewym ramieniu spinką z plecionego złota. Prestimion zachwycił się powściągliwością, która nakazała jej okryć się przed jego wejściem do sypialni. Ale widział też przez materiał zarys jej jędrnego ciała i zrozumiał, że powodowała nią nie tylko skromność. Z zachwytu wstrzymał oddech i podszedł do niej.

Przez najkrótszą z chwil w jej oczach był cień niepokoju, wręcz strachu. Zniknął tak szybko, jak się pojawił.

— Małżonka Koronala — powiedziała Varaile, jakby zdumiona. — Czy to możliwe? — i zanim zdążył przemówić, odpowiedziała sobie. — Tak. To możliwe. Chodź do mnie, Prestimionie.

Dotknęła wiązania na ramieniu.

Suknia spadła jak pajęczyna.

2

Trzydniowy miesiąc miodowy w mieście uciech w Morpin Wysokim, oddalonym o godzinę jazdy lataczem, był wszystkim, na co mógł sobie pozwolić. Już i tak, od kiedy objął tron, zbyt długo przebywał z dala od ośrodka władzy.

W młodości Prestimion często przybywał do tego radosnego, migoczącego, przypominającego ogromny plac zabaw miasta, by brać udział w szalonych przejażdżkach, dać się wyrzucać w tunelach energii i tańczyć na zbijających z nóg, niełatwych do opanowania lustrzanych zjeżdżalniach. Teraz nie mógł sobie już pozwolić na takie rozrywki. Koronal nie mógł wystawiać swojego ciała nawet na tak niewielkie ryzyko, jakie wiązało się z tymi zabawami, a i lud nie byłby zachwycony, widząc go baraszkującego jak mały chłopiec. Nie dało się zaprzeczyć, że stał się więźniem swojej własnej królewskiej wysokości.

Morpin Wysokie zapewniało jednak rozkosze i dla tych, których pozycja w królestwie nie pozwalała na poruszanie się wśród ludu. Prestimion i Varaile zatrzymali się w Apartamentach Góry Zamkowej, mieszczących się w białym budynku o ostrym jak nóż kształcie, zarezerwowanym na potrzeby arystokracji. Zajęli tam wielopokojowy Apartament Koronala, który był nie tyle apartamentem, co raczej miniaturowym pałacem położonym na szczycie wysokiego hotelu, tak jak Zamek stał na szczycie Góry.

Najwyższy poziom ich apartamentu stanowiła przezroczysta bańka z najczystszego kwarcu, służąca za komnatę sypialną. Mieli stamtąd widok na całe, lśniące w słońcu miasto, aż do gigantycznej fontanny, którą na jego obrzeżach zbudował Lord Confalume i która nieustannie wyrzucała na zdumiewającą wysokość grube pióropusze wody, wciąż zmieniające kolory. Piętro niżej znajdowała się garderoba, wyrastająca niczym połyskliwa narośl w kształcie rogu, wykonana z białego metalu i podparta z drugiej strony budynku tak, że rozciągał się stamtąd widok na piękne przedmieścia Morpin Niskiego i na oszałamiającą, ciemną pustkę Spadku Morpin, miejsca, gdzie ściana Góry opadała tysiące stóp pionowo w dół. Zaraz pod garderobą znajdował się pokój wydrążony w jednej gigantycznej kuli jadeitu, w którym słychać było muzykę pochodzącą z niewiadomego źródła, a nazywano go harmonicznym schronieniem. Dalej długie, wysoko sklepione przejście opadało stromo do prywatnej jadalni, niewielkiego, elegancko umeblowanego pomieszczenia, gdzie Koronal z małżonką spożywali posiłki. Opadające kaskadą balkoniki były trzecim punktem widokowym, z którego można było, stojąc w czystym powietrzu Góry, podziwiać ciemną, skomplikowaną bryłę Zamku wysoko w górze.

Drugie przejście, prowadzące w innym kierunku, kończyło się skomplikowaną galerią radości, wspartą na filarach ze złotego marmuru. Tutaj mieszkańcy apartamentu mogli pływać w basenie wyłożonym płytkami z granatu lub zawiesić się w strumieniu ciepłego powietrza i pozwolić, by nieopisywalne doświadczenia zalały ich zmysły. Tutaj też trzymano wzorzyste dywany przeznaczone do medytacji w skupieniu, pojemniki ruchliwych, świetlistych stworzeń wykorzystywanych w autohipnozie, duży wybór urządzeń stymulujących i wiele innych, mających zapewnić rozrywkę królewskiej parze.

Z tego miejsca budynek zakręcał łukowato i znów wypuszczał dwa skrzydła w górę, lecz na różnych poziomach. Jedno z nich wypełnione było psychoobrazami, które zebrali różni Koronalowie w ciągu dwóch ubiegłych wieków, a drugie stanowiło galerię pełną antyków, bibelotów, małych rzeźb i ozdobnych waz. W środku, pomiędzy tymi dwoma skrzydłami, znajdowała się duża jadalnia, pojedynczy, solidny, ośmiokątny blok polerowanego agatu, wysunięty daleko nad przepaść, w którym Koronal i jego małżonka mogli podejmować gości.

Koronal i małżonka nie chcieli jednak przyjmować żadnych gości, a całą uwagę poświęcali sobie nawzajem. Będą jeszcze mieli czas na pijatyki z Septachem Melaynem, na słuchanie Serithorna opowiadającego o dworskich plotkach z dawnych czasów, na goszczenie wielkich książąt i diuków. Ten czas chcieli mieć wyłącznie dla siebie. Wciąż mogli się o sobie wiele nauczyć i mieli na to najlepszą okazję. Prestimion i Varaile spędzali dni na spacerach, oglądaniu eksponatów, którymi wypełniony był apartament, podziwianiu zapierających dech w piersiach widoków na miasto i pluskaniu się w basenie, a większość czasu poświęcali na wymianę myśli, wspomnień, pomysłów i czułości. Posiłki przynosiła im milcząca służba, kiedy tylko przypominali sobie, by ją wezwać.

Trzeciego dnia z największym żalem musieli wyjść ze swojej kryjówki. Przed budynkiem czekał na nich królewski latacz, mający zabrać ich na Zamek, a tysiące ludzi wszystkich stanów i pozycji, zarówno tych, którzy przybyli do Morpin Wysokiego na wakacje, jak i tych, którzy mieli spełniać ich zachcianki, krzyczało:

— Persimmon! Varaile! Persimmon! Varaile! Niech żyją Persimmon i Varaile!


* * *

Potem trzeba było wrócić do pracy. Prestimion musiał zająć się milionem spraw, składających się na rządzenie, a Varaile czekało ciężkie zadanie prowadzenia królewskiego domu.

By to dla nich trudny okres. We wcześniejszych latach Prestimion, jako prawa ręka Lorda Confalume’a, miał wiele okazji, by dowiedzieć się, jak wiele obowiązków dźwiga na barkach Koronal, ale w jakiś sposób nigdy sobie tego w pełni nie uświadomił. Confalume, człowiek silny i zdrowy, sprawiał, że wszystko wyglądało prosto. Dla niego niekończące się, rutynowe obowiązki były tylko przerwą w prawdziwej pracy, którą było wyrażanie wielkości królestwa i jego monarchy poprzez wspaniały program rozbudowy. Nakazał budować fontanny, place, pomniki, pałace, drogi, parki i porty. Zaprojektowany z przepychem Tron Confalume’a i zachwycająca sala, w której stał, miały symbolizować rządy Confalume’a przez następne stulecia. Nawet po czterdziestu latach bycia Koronalem, gdy wycofał się z aktywnego rządzenia do własnego świata magów i zaklęć, wciąż wykazywał ten sam świetny gust i witalność. Tylko jego najbliżsi wiedzieli, jak zmęczony był naprawdę pod koniec rządów i jaką ulgę odczuł, gdy zmarł stary Pontifex Prankipin i on sam mógł przenieść się do Labiryntu i żyć tam w spokoju.

Prestimionowi też nie brakło witalności, ale był innym człowiekiem niż Confalume. Z Confalume’a energia płynęła nieprzerwanym, spokojnym strumieniem, jak ze słońca. Prestimion, człowiek o temperamencie zmiennym i kapryśnym, ukrywający nieustanne napięcie ducha, działał pod wpływem impulsu; ciężko pracował, po czym przez pewien czas zbierał siły. W ten sposób poradził sobie z powstaniem przeciwko Korsibarowi: najpierw miał miejsce okres oczekiwania, kalkulacji i planowania, a później nagłe kontruderzenie, które zmiotło uzurpatora.

Koronal nie mógł rządzić w ten sposób. Zajmował miejsce na samym szczycie świata, w najbardziej dosłownym znaczeniu tego słowa, i codziennie po zboczach Góry Zamkowej docierały do niego potrzeby, nadzieje, lęki i problemy piętnastu miliardów mieszkańców Majipooru. I chociaż możliwie najwięcej pracy zlecało się innym, to władca ponosił ostateczną odpowiedzialność za każdą podjętą decyzję. Źródłem każdej z nich był władca. On był wcieleniem świata, on uosabiał Majipoor.

Czy Korsibar zdawał sobie z tego sprawę, gdy tak niemądrze postanowił uczynić się Koronalem? Czy może myślał, że bycie królem to niekończące się turnieje i uczty, i nic poza tym? Może i tak? Był bardzo płytkim człowiekiem.

Prestimion nie potrafiłby stać z boku, patrzeć, jak mija czas, a Korsibar rządzi po swojemu, bez przeszkód. Powodowało nim w równym stopniu poczucie obowiązku wobec świata, jak i pragnienie władzy, bycia Koronalem.

Z tego powodu, choć mógł współpracować z Korsibarem pokojowo i zdobyć sobie miejsce w Radzie za cenę jednego znaku gwiazd i przysięgi wierności, nie potrafił tego zrobić i dlatego Korsibar wtrącił go do Tuneli Sangamora za zdradę, wypowiadając mu tym wojnę. Teraz Korsibara nie pamiętał nikt, to Prestimion był Lordem Koronalem Majipooru. Dlatego siedział tu i przebijał się codziennie przez stosy petycji, decyzji, memorandów i akt Rady, tak grube, że mogłyby zdławić gabroona. Wystarczało to, by niemal z nostalgią wspominał czasy wojny domowej, kiedy żył czystym działaniem, z dala od papierkowej roboty.

Choć nie wszystko, co trafiało na jego biurko, było całkiem rutynowe.

Po pierwsze, epidemia szaleństwa. Po ulicach tysięcy miast chodziły jej bełkoczące ofiary, patrzące na świat niewidzącymi oczami. Większość z nich nie szkodziła nikomu, ale nie wszystkie. Szpitale były pełne wrzeszczących wariatów. Zdarzały się wypadki, kolizje, pożary, nawet morderstwa. Czym było to spowodowane? Prestimion obawiał się, że wie, ale nie mógł o tym z nikim porozmawiać. Ani też nie widział rozwiązania. Sprawozdania o chaosie płynęły nieprzerwaną strugą i ciążyły na jego sercu, ale nic nie mógł poradzić.

Nie mógł też zaradzić odległemu zagrożeniu, które stwarzał jego daleki kuzyn, Dantirya Sambail, straszny przeciwnik, diaboliczny wróg, złowrogi i nieprzewidywalny, wciąż nieuchwytny. Gdzie był? Co planował? Przez te wszystkie miesiące nikt go nie widział ani o nim nie słyszał.

Łatwo i wygodnie było myśleć, że zginął i razem z demonicznym zausznikiem Mandraliską leżeli martwi i gnili w jakimś przydrożnym rowie w południowym Alhanroelu. Ale było to aż nazbyt proste i Prestimionowi nie chciało się wierzyć, że los tak wielkodusznie usunął Dantiryę Sambaila z jego listy kłopotów bez żadnego wysiłku z jego strony. Mimo to, sieć szpiegów na obydwu kontynentach nie zdobywała żadnych informacji.

Prokurator powinien był już wrócić do swego pałacu w Ni-moya, ale ten wciąż pozostawał pusty. Nie pojawił się też nigdzie w południowym ani zachodnim Alhanroelu. To wszystko było nader niepokojące. Prestimion wiedział, że Dantirya Sambail zjawi się ponownie, gdy najmniej będzie tego oczekiwał i kiedy to uczyni, sprawi jak najwięcej problemów. Mógł jednak tylko czekać, wykonywać codzienne obowiązki i czekać. I czekać.


* * *

Maundigand-Klimd przyszedł do niego i powiedział:

— Spójrz na to, mój panie.

Su-suheryjski mag miał ze sobą płócienny worek, tak wypchany, jakby przyniósł w nim trzy funty dojrzałych calimbotów prosto z targowiska.

Był poranek Dnia Trzeciego, w którym Prestimion miał zwyczaj udawać się do sali ćwiczeń na sparingi szermiercze z Septachem Melaynem. To zawsze była nieuczciwa walka, bo Septach Melayn miał nad nim osiem czy dziesięć cali przewagi zasięgu ramion, nie wspominając o tym, że był niekwestionowanym mistrzem walki każdym rodzajem ręcznej broni. Teraz jednak najważniejsza dla nich była praca nad utrzymaniem kondycji, ponieważ obaj byli przez większość czasu uwiązani do biurek i dlatego każdego trzeciego dnia tygodnia mierzyli się na palcaty, zaś piątego dnia spotykali się na torze łuczniczym, gdzie przewagę miał Prestimion.

— Co tu masz i czy muszę to oglądać akurat w tej chwili? — zapytał Prestimion niecierpliwie. — Mam spotkanie z Wysokim Doradcą.

— Zajmę ci tylko parę minut, mój panie.

Maundigand-Klimd odwrócił worek do góry dnem i na biurko Prestimiona wypadły trzy tuziny małych, uciętych główek.

Gdy minął pierwszy szok, Prestimion zrozumiał, że były ceramiczne, ale wykonano je realistycznie i z dbałością o szczegóły. Miały szeroko otwarte usta, wytrzeszczone oczy, rozdęte nozdrza, a na szyjach przekonująco ohydne ślady cięcia. Dobrze przedstawiały ludzi, którzy umarli w potwornych męczarniach.

— Bardzo ładne — powiedział Prestimion zdławionym głosem. — Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Czy to najnowszy trend w biżuterii pośród dam dworu, Maundigandzie-Klimdzie?

— Kupiłem je zeszłej nocy na magicznym targowisku w Bombifale. To, mój panie, amulety, mające chronić przed szaleństwem.

— Magiczne targowisko, o ile pamiętam, jest otwarte tylko w Dni Morza i to nie wszystkie. Wczoraj był drugi dzień.

— Teraz targowisko w Bombifale jest otwarte każdej nocy, Wasza Miłość — powiedział cicho Su-Suheris. — A te przedmioty sprzedają na wielu straganach. Po pięć koron za sztukę. Są masowo produkowane ze sztanc, ale wykonane znakomicie.

— Właśnie widzę. — Prestimion trącił jedną z nich czubkiem palca. Były przerażające, niepokojąco realistyczne mimo małego rozmiaru. Zobaczył twarze zarówno kobiet, jak i mężczyzn, kilku Ghayrogów, paru Hjortów, nawet jedną głowę Su-Suherisa, która sprawiła, że aż zadrżał z obrzydzenia. Z tyłu miały przyczepione niewielkie, metalowe zaczepy. — Magia przeciwko magii, tak? Nosi się je, by przeciwdziałać czarom, które powodują plagę szaleństwa?

— Właśnie tak. W branży nazywamy to magią maskującą. Ta mała rzeźba wysyła wiadomość, że ten, kto ją nosi, już jest dotknięty szaleństwem — krzyczy, ma dzikie oczy, okaleczoną duszę, jednym słowem, jest obłąkany — i nie ma potrzeby, by to, co przynosi szaleństwo, go dotknęło.

— Czy to działa?

— Wątpię, mój panie. Ale ludzie w nie wierzą. Prawie każdy, kogo widziałem na targu, miał jedną z nich. Istnieją też inne przedmioty o tym samym zastosowaniu, jest ich przynajmniej siedem czy osiem rodzajów i sprzedający zapewniają, że dają pełne bezpieczeństwo. Większość z nich jest tak ordynarna i prymitywna, że przez nie wstydzę się być magiem. Czegoś takiego mógłby używać tylko dzikus. Ale strach jest powszechny. Czy pamiętasz, panie, gdy Prankipin umierał i w każdej chmurze i każdym przelatującym ptaku dopatrywano się złego omenu, a na całym świecie pojawiały się dziwaczne kulty?

— Tak, pamiętam. Widziałem raz Patrzących, jak tańczyli w swojej Procesji Tajemnic w Sisivondal.

— Znowu tańczą. Maski, idole i wcale nieświęte święte przedmioty wychodzą z ukrycia. Amulety, które tu widzisz, są tylko małym wycinkiem całości. Mój panie, zawodowo zajmuję się czarodziejstwem i nie wątpię w istnienie niewidzialnych mocy, tak, jak zdarza się tobie. Ale dla mnie te przedmioty są czymś ohydnym. Są symptomem szaleństwa, równie niepokojącego jak to, które mają leczyć.

Prestimion ponuro pokiwał głową. Znowu zaczął dźgać palcem główki, odwracając dwie lub trzy, które upadły twarzą w dół i w zdumieniu odkrył, że patrzy w swoją własną twarz.

— Zastanawiałem się, kiedy ją zauważysz, mój panie.

— Zadziwiające. Absolutnie zadziwiające. — Prestimion podniósł ją i uważnie obejrzał. Zadrżał. Była to bardzo udana podobizna, malutki, wrzeszczący Lord Prestimion, niewiele większy od czubka kciuka. — Podejrzewam, że gdzieś tam jest i Septach Melayn, i Gialaurys, i lady Varaile, mam rację? A ten Su-Suheris ma być tobą, Maundigandzie-Klimdzie? Czy oni myślą, że nasze twarze będą z większą mocą odpędzać szaleństwo niż twarze zwykłych ludzi?

— To rozsądne przypuszczenie, mój panie.

— Ach. Może i tak. — Znalazł podobiznę Septacha Melayna. Przedstawiono go doskonale, oddano nawet, mimo że krzyczał obłąkańczo, jego beztroski uśmiech i odważne, błyszczące, błękitne oczy. Nie znalazł jednak żadnej Varaile i bardzo go to ucieszyło. Odepchnął od siebie stos amuletów. — Jak ja nie znoszę tej głupiej naiwności, Maundigandzie-Klimdzie! Tej żałosnej wiary w wartość magii, w talizmany i obrazy, zaklęcia i proszki, egzorcyzmy, abrakadabry, przyzywanie biesów i demonów, rohille, ammatepile, veralistie i całą resztę! Co za marnowanie czasu, pieniędzy i nadziei! Widziałem, jak te głupoty całkiem pożerają Lorda Confalume’a, którego umysł był tak zaciemniony podszeptami magów, że gdy spotkał go prawdziwy kryzys, nie umiał sobie z nim poradzić… — przerwał, bo nawet z Maudigandem-Klimdem nie chciał rozmawiać o rewolcie Korsibara. — Obaj wiemy dobrze, że magiczne akcesoria potrafią pomóc, ale większość z tego, co uchodzi za magię, to przejaw zwykłej głupoty. Miałem nadzieję, że ten przypływ przesądów cofnie się trochę za moich rządów. A zamiast tego… zalewa nas nowa fala nonsensu, właśnie wtedy, gdy… — znów przerwał. — Przepraszam, Maundigandzie-Klimdzie. Ty w to wierzysz. Obraziłem cię.

— Nie poczułem się obrażony, mój panie. Nie wierzę w to bardziej, niż ty sam. Nie kieruję się wiarą, lecz empirycznymi doświadczeniami. Są rzeczy, które są same przez się prawdziwe, a inne są nieprawdą. Ja uprawiam prawdziwą magię, która jest rodzajem nauki. Mam tamtych ludzi w takiej samej pogardzie, jak ty, dlatego właśnie przyniosłem dziś te przedmioty.

— Z nadzieją, że wydam edykt, który je zdelegalizuje? Nie mogę tego zrobić, Maundigandzie-Klimdzie. Niemądrze jest walczyć dekretami z irracjonalnymi wierzeniami ludzi.

— Rozumiem to, panie. Chciałem tylko zwrócić twoją uwagę na to, że plaga szaleństwa przynosi ze sobą też inny rodzaj utraty rozumu, który może zaszkodzić twojemu panowaniu.

— Gdybym wiedział, co należy zrobić, zrobiłbym to.

— Nie wątpię.

— Ale…? Chcesz mi coś zasugerować?

— Nie w tej chwili, mój panie.

Prestimion wyczuł zmianę tonu w głosie Maundiganda-Klimda, jakby pomijał milczeniem coś ważnego. Patrzył na dwie głowy, w czworo matowych, zielonych oczu. Su-Suheris był nieocenionym doradcą, a w pewnym stopniu również cennym przyjacielem. Były jednak chwile, kiedy Prestimion nie potrafił go rozgryźć, nie rozumiał go i to był właśnie taki moment. Jeśli był tu jakiś ukryty podtekst, nie był pewien jaki.

Nagle pojawiła się pewna możliwość. Bardzo nieprzyjemna, ale nie wolno było nie brać jej pod uwagę.

Powiedział:

— Już dyskutowaliśmy pomysł Septacha Melayna, że szaleństwo zostało spowodowane światowym wymazaniem pamięci, które sam poleciłem w dzień zwycięstwa nad Korsibarem pod Granią Thegomar. Chyba wiesz, jak niechętnie przyjąłbym tę teorię.

— Tak, mój panie. Wiem.

— Po sposobie, w jaki to mówisz, wnoszę, że się ze mną nie zgadzasz. Co ukrywasz, Maundigandzie-Klimdzie? Czy masz wiedzę, że to właśnie to spowodowało szaleństwo?

— To nie jest pewna wiedza, mój panie.

— Ale uważasz to za możliwe, tak?

Przez cały ten czas rozmawiała z nim lewa głowa Maundiganda-Klimda, bardziej gadatliwa. Teraz jednak przemówiła druga.

— Tak, mój panie. Zaiste, bardzo możliwe.

Prestimion na chwilę zamknął oczy i mocno wciągnął powietrze. To bezceremonialnie wypowiedziane zdanie nie było żadną niespodzianką. W ciągu ostatnich tygodni coraz bardziej skłaniał się w myślach ku wnioskowi, że on sam ponosi odpowiedzialność za ciemność, która opadła na świat. Mimo to zabolało go, że inteligentny i zdolny Maundigand-Klimd popierał ten pomysł.

— Jeśli szaleństwo świata zostało wywołane przez magię — powiedział powoli — to może być tylko przez magię wyleczone, nieprawdaż?

— Może być i tak, mój panie.

— Czy próbujesz mi zatem powiedzieć, że jedynym sposobem, by to wszystko naprawić, jest wezwać Heszmona Gorse’a i jego ojca z Triggoin wraz z całą resztą magów, którzy brali wtedy udział w rzucaniu czaru i nakazać im rzucić czar odwrotny, który przywróciłby wszystkim pamięć o wojnie domowej?

Maundigand-Klimd zawahał się, a Prestimion nieczęsto widział, by to czynił.

— Nie jestem pewien, panie, czy to by pomogło.

— I dobrze. Bo zastosowanie tej kuracji wykluczam z góry. Nie jestem zachwycony prawdopodobnymi konsekwencjami podjętej po wojnie decyzji, ale bez wątpienia nie zrobię nic, by ją zmienić. Między innymi nie zamierzam poinformować wszystkich obywateli, że ich nowy Koronal rozpoczął rządy od oszukania całej planety i zaszczepienia jej fałszywego przekonania, że wstąpił na tron zwykłym trybem, w pokoju. Poza tym widzę wielkie ryzyko wiążące się z gwałtownym przywróceniem wiedzy o prawdziwym przebiegu wydarzeń. Przez ostatnich kilka lat ludzie żyli w świecie o fałszywej historii, którą ja i moi magowie umieściliśmy w ich głowach pod koniec wojny. Na dobre i złe, zaakceptowali tę prawdę. Jeśli im ją teraz odbiorę, może to spowodować problemy jeszcze gorsze od tych, z którymi się obecnie borykamy. Co na to powiesz, Maundigandzie-Klimdzie?

— Całkowicie się zgadzam.

— Tak więc problem pozostaje. Na świecie szaleje plaga, skutkiem tego pojawia się dużo złej magii oraz szarlataneria i oszustwo, którymi obaj pogardzamy. — Prestimion spojrzał gniewnie na amulety, które Maundigand-Klimd wysypał na jego biurko i zaczął zbierać je do worka. — Ponieważ plagę tę spowodowała magia, trzeba sobie z nią poradzić z pomocą antymagii. Dobrej, prawdziwej magii, jak ją nazywasz. Doskonale. Proszę cię, przyjacielu, poszukaj jakiegoś rozwiązania i poinformuj mnie o nim.

— Och. Lordzie Prestimionie, gdyby to było takie proste! Ale zobaczę, co da się zrobić.

Su-Suheris wyszedł. Prestimion pogrzebał w worku i znalazł głowy Prestimiona i Septacha Melayna, które wrzucił do kieszeni tuniki.

Septach Melayn czekał na niego w sali ćwiczeń, nerwowo chodząc tam i z powrotem, tnąc palcatem powietrze. Smukły kawałek drewna nocokwiatu wydawał z siebie groźne buczenie z każdym ruchem jego gibkiego nadgarstka.

— Spóźniłeś się. — Wyjął ze stojaka drugi palcat i podał go Prestimionowi. — Miałeś dziś rano wiele ważnych dekretów do podpisania?

— Odwiedził mnie Maundigand-Klimd — wyjaśnił Prestimion, odkładając palcat i wyjmując z kieszeni główki. — Przyniósł mi to. Przyznasz, że są urocze.

— O, jak najbardziej! Twoja i moja podobizna, o ile się nie mylę. Do czego służą?

— To amulety, służą do zaklęć. Mają ponoć odpędzać szaleństwo. Maundigand-Klimd twierdzi, że nocne targowisko jest od niedawna pełne takich przedmiotów. Sprzedają się jak kiełbaski na środku Valmambry. Kupił ich cały wór. Przedstawiają nie tylko twoją czy moją twarz, ale różne, nawet Ghayrogów, Hjortów i Su-Suherisów. Każdy znajdzie coś dla siebie. Wracają też stare kulty, a wszyscy magowie zacierają ręce.

— To szkoda — powiedział Septach Melayn. Wziął podobiznę swoją i Prestimiona, położył je na dłoni. — Trochę to makabryczne, ale jak świetnie wykonane! Zobacz, uśmiecham się i krzyczę zarazem! I chyba troszkę mrugam. Chciałbym poznać artystę, który je zaprojektował. Jak myślisz, może zgodziłby się wykonać pełnowymiarowy portret?

— Wariat z ciebie.

— Może masz rację. Mogę zatrzymać sobie ten drobiazg?

— Jeśli cię to bawi.

— Jeszcze jak! A teraz, mój panie, proszę, podnieś ostrze. Pozycja, Prestimionie! Pozycja!

3

Z początkiem następnego tygodnia, kiedy Prestimion jadł śniadanie, przyniesiono mu informację, że jego brat, Abrigant, powrócił w nocy na Zamek ze swojej podróży na południe i prosi o natychmiastową audiencję.

Presitmion wstał o świcie. Wciąż było bardzo wcześnie. Varaile jeszcze spała. Abrigant pewnie wcale się nie położył. Skąd ten pośpiech?

— Powiedzcie mu, że spotkam się z nim w sali tronowej Stiamota za trzydzieści minut — polecił.

Ledwo zdążył usiąść, a już Abrigant wpadł do sali. Wyglądał, jakby nawet nie przebrał się po podróży. Oblicze miał opalone i ogorzałe od drogi, a brązowa peleryna, którą nosił do wyświechtanych, zielonych rajtuzów była połatana i brudna. Nad lewą kością policzkową miał spory siniec, niezbyt świeży, ale wciąż siny.

— No, bracie, witaj z powrotem w… — zaczął Prestimion, ale nie zdołał kontynuować powitania.

— Ożeniłeś się, co? — wypalił Abrigant. Jego mina wyrażała gniew i wyzwanie. — Z tego, co słyszałem, wziąłeś królową. Kim ona jest, Prestimionie? Czemu nie poczekałeś, żebym mógł uczestniczyć w ceremonii?

— Jak na młodszego brata mówiącego do króla, jesteś bardzo bezpośredni, Abrigancie.

— Był czas, kiedy robiłem przed tobą ceremonialne znaki gwiazd i kłaniałem się, a ty powiedziałeś, że to zbyt oficjalne jak na braci. A teraz…

— Teraz przesadzasz w drugą stronę. Nie widzieliśmy się od wielu miesięcy, a tu proszę, rzucasz się na mnie jak dziki bidlak, bez uśmiechu ani przyjacielskiego uścisku, i żądasz, bym tłumaczył się z moich działań jakbyś to ty był Koronalem, a ja zwykłym…

Abrigant znowu mu przerwał.

— Sługa, który mnie przyjął po przyjeździe, powiedział, że masz teraz małżonkę i ma ona na imię Varaile. Czy to prawda? Kim jest Varaile, bracie?

— Córką Simbilona Khayfa.

Abrigant nie zdziwiłby się bardziej nawet gdyby Prestimion uderzył go w twarz. Aż drgnął.

— Córka Simbilona Khayfa? Córka Simbilona Khayfa? Prestimionie, czy ten nadęty, arogancki głupiec jest teraz członkiem naszej rodziny? Bracie, bracie, coś ty zrobił?

— Zakochałem się, oto, co zrobiłem. Ty natomiast zachowujesz się jak kłótliwy gbur. Uspokój się, Abrigancie i zacznijmy tę rozmowę od początku. Lord Koronal wita księcia Muldemar na Zamku po długiej wyprawie i prosi go, by usiadł. Siądź tutaj, Abrigancie. Tak. Dobrze. Nie lubię, kiedy ktoś tak nade mną wisi, wiesz. — Abrigant wyglądał na całkowicie zaskoczonego, ale Prestimion nie umiał powiedzieć, czy to na skutek upomnienia, czy faktu, że przyznał się wprost do poślubienia córki Simbilona Khayfa. — Wyglądasz, jakbyś miał za sobą ciężką podróż. Mam nadzieję, że była owocna.

— O, tak. Nawet bardzo. — Abrigant mówił przez zaciśnięte zęby.

— Więc opowiedz mi o niej.

Ale nie tak łatwo było zbić Abriganta z tropu.

— Ten ślub, bracie…

Prestimion zebrał tyle cierpliwości, ile jej w ogóle miał.

— Jest wspaniałą kobietą. Nosi się jak królowa. Nie będziesz wątpił w słuszność mojego wyboru, kiedy ją ujrzysz. Co się tyczy jej ojca, zapewniam cię, że nie kocham go bardziej niż ty, ale nie ma powodów do rozpaczy. Dopadło go szaleństwo, które krąży po świecie, jest bezpiecznie odizolowany i nikogo nie obrazi swoim wulgarnym stylem bycia. A co się tyczy opóźnienia przeze mnie ślubu do twojego powrotu, nie muszę ci się tłumaczyć. Weź pod uwagę, proszę, jaką miałem pewność, że dotrzymasz słowa i porzucisz wyprawę do Skakkenoir po sześciu miesiącach. Mogło cię nie być dwa lata, trzy, mogłeś nigdy nie wrócić.

— Dałem słowo. Dotrzymałem go co do joty. Dokładnie w sześć miesięcy od naszego rozstania rozpocząłem podróż powrotną.

— No, przynajmniej za to ci dziękuję. Mówisz, że wyprawa się udała?

— O tak, Prestimionie. Bardzo. Muszę ci powiedzieć, że byłoby lepiej, gdybyś nie narzucił mi sześciomiesięcznego limitu, ale nawet mimo tego mam sporo do opowiedzenia. Naprawdę oszalał? Idiota i jeszcze wariat? Jak doskonale to do niego pasuje! Mam nadzieję, że trzymasz go na łańcuchu pośród tych ohydnych bestii, które Gialaurys przywiózł ci z Kharax.

— Mówiłeś, że masz wiele do opowiedzenia — przypomniał mu Prestimion. — Może byłbyś łaskaw zacząć, bracie.


* * *

Abrigant, wciąż wyraźnie wstrząśnięty informacją o ślubie Prestimiona, ale i starający się o tym nie myśleć, opowiedział, że rozpoczął podróż udając się na wschód od Sippulgaru wzdłuż aruachozyjskiego wybrzeża Morza Wewnętrznego. Było to paskudne, duszne miejsce. Powietrze było tak wilgotne i gęste, że ledwo dawało się oddychać, osy i mrówki wielkości myszy i nawet dżdżownice miały skrzydła i szczęki, dlatego kiedy dotarli do prowincji Vrist, skręcili w głąb lądu. Po raz ostatni widzieli morze w ponurym vristiańskim porcie Glystrintai. Później znaleźli się w dużo mniej wilgotnej okolicy, w większości niezamieszkałej. Był to gorący płaskowyż, prymitywnie wyglądający, pokryty zmarszczkami poszarpanych wzgórz i zastygłej lawy, pełen różowych jezior, w których mieszkały gigantyczne węże i niespokojnych rzek, zamieszkanych przez potworne, ospałe ryby w kolorze błota, większe od ludzi, które wyglądały, jakby pochodziły z dużo wcześniejszej epoki.

W tej spalonej słońcem, prehistorycznej krainie, gdzie horyzont zawsze był daleki, dzień po dniu panowała okropna cisza, przerywana tylko rzadkimi krzykami szybujących wysoko, paskudnie wyglądających, drapieżnych ptaków, większych nawet od khestrabonów i surastren żerujących na wschodzie. Podróżnicy czuli się, jakby byli pierwszymi ludźmi, którzy badają nieznaną, dziewiczą planetę.

Ale wtedy zobaczyli dym ogniska na horyzoncie. Następnego dnia dotarli do krainy czarnych jak smoła wzgórz pokrytych żyłami lśniącego, białego kwarcu. Żyły tam tysiące Liimenów, wydobywających złoto na końcu świata.

— Prawdziwe złoto tym razem? — zapytał Prestimion. — Po złotych pszczołach, złotych wzgórzach i ścianach ze złotego kamienia wreszcie miejsce, gdzie można znaleźć prawdzie złoto?

— Tak, metal — powiedział Abrigant. — To były kopalnie prowincji Sethem, gdzie Liimeni pracują jak niewolnicy pod morderczym słońcem. Proszę, sam zobacz. — Sięgnął do jutowego plecaczka, który przyniósł ze sobą do sali tronowej i wyciągnął trzy cienkie, kwadratowe płytki ze złota, na których wybito symbole geometryczne. — Dali mi je, ale nawet nie wiem, ile są warte. Górników to chyba nie obchodziło. Wykonują po prostu swoją pracę, jakby byli maszynami.

— Kopalnie Sethem — powtórzył Prestimion. — Złoto musi się skądś brać. Nigdy o tym nie myślałem.

Wyobraził sobie długie rzędy Liimenów pracujących w jałowym, kamienistym terenie; dziwnych, na nic się nie skarżących, gruboskórnych stworów o szerokich, płaskich głowach w kształcie młotów i trzech ognistych oczach, świecących jak węgle w kraterach głęboko osadzonych oczodołów. Kto ich zebrał i zaprowadził w tamto miejsce? O czym myśleli podczas długich dni swojego niesamowitego znoju?

Skarb ukryty był pod kwarcem; to w jego żyłach, zatopionych w skale, można było znaleźć drobiny złotego pyłu. Liimeni, opowiadał Abrigant, wydobywali je, rozpalając ogniska na czarnych skałach, po czym wylewając zimną wodę i ocet na rozgrzany kamień, by móc z tak powstałych pęknięć wydobywać złoto. Niektórzy pracowali na powierzchni wzgórz, inni głęboko w tunelach, tak niskich, że nie mogli w nich stanąć prosto, pełzali więc po ziemi, przyświecając sobie lampami przyczepionymi do czoła. Wreszcie udawało im się zebrać wielkie stosy złotonośnej skały. Wtedy wkraczali inni, którzy kruszyli ją wielkimi młotami, a małe kawałki następnie inni robotnicy mielili w żarnach napędzanych siłą ich mięśni, aż skała miała konsystencję mąki.

Ostatnie stadium polegało na wysypywaniu tak przygotowanego kwarcu na sita i polewaniu wodą, wypłukującą śmieci, pozostawiającą wyłącznie drobiny czystego metalu. Wytapiało się je w piecu, z dodatkiem soli, cyny i otrębów hoikki, przez wiele dni, z czego otrzymywano lśniące bryłki, przekuwane następnie w wąskie cienkie płytki, takie jak te, które otrzymał Abrigant.

— To straszna praca w strasznym miejscu — powiedział. — Ale pracują przez cały dzień, przekopując się przez wielką masę kamienia, by znaleźć odrobinę złota. Tyle pracy tylko po to, by zdobyć złoto! Gdyby tylko było tego więcej, może znaleźlibyśmy sposób, by zmienić je w pożyteczne żelazo albo miedź. Ale mamy tylko to i możemy co najwyżej robić z niego ozdoby.

— A po Sethem — spytał Prestimion — dokąd się udaliście?

— Dalej na wschód — odparł Abrigant. — W głąb prowincji Kinorn, która może i nie jest prawdziwą pustynią, ale i tak poraża niegościnnością, ponieważ prastare ruchy ziemi poskładały ją tak, że przejazd przez nią przypomina podróż po gigantycznym sicie. Jechaliśmy przez kolejne wzgórza i zawsze ukazywało nam się nowe, jeszcze bardziej strome. Rzucało nas w lataczach jak na morzu. Ten siniec, Prestimionie… uderzyłem się w głowę, kiedy nasz pojazd się przewrócił i już myślałem, że to koniec. Są tam wsie, Bogini raczy wiedzieć, czemu. Mieszka tam lud trudniący się rolnictwem i sprawiający wrażenie, że niewiele wie o reszcie świata. Mówi trudnym do zrozumienia dialektem. Zimroel był dla nich mitem, nie słyszeli nigdy o jego demonicznym prokuratorze, twierdzili, że słyszeli o Pięćdziesięciu Miastach Góry Zamkowej, o Alaisor, Stoien, Sintalmondzie i Sisivondal, ale chyba znali tylko ich nazwy. Spytałem o Skakkenoir, uśmiechali się i mówili „tak, tak, Skakkenoir” i pokazywali na wschód. Wypowiadali tę nazwę w sposób tak barbarzyński, że w życiu ci go nie powtórzę, ale mówili, że ziemia tam jest jasnoczerwona. W kolorze żelaza, Prestimionie.

— Oczywiście, dokładnie wtedy skończył się okres sześciu miesięcy — rzucił lekko Prestimion — i zawróciłeś, nie zobaczywszy nic więcej?

— Zgadłeś, bracie! Tak właśnie było. Właściwie mieliśmy parę dni zapasu, więc pojechaliśmy odrobinę dalej. I spójrz, Prestimionie! — Znowu sięgnął do plecaczka i wyjął trzy fiolki czerwonego piasku oraz czwartą, zawierającą suche, pokruszone liście jakiejś rośliny. — Niech przebadają ten piasek, sądzę, że jest bogaty w żelazo, jest go tam co najmniej jedna część na dziesięć tysięcy. I te liście! Czy to mogą być metalonośne rośliny Skakkenoir? Tak sądzę, Prestimionie. Znaleźliśmy tylko mały pas czerwonej ziemi, szeroki na najwyżej dwadzieścia stóp, ale sądzę, że to przedsmak krainy Skakkenoir. Na czerwonej ziemi rosło pół tuzina roślinek. Prawdziwe bogactwo leży dalej na wschód, jestem o tym przekonany. Ale oczywiście przysiągłem, że zawrócę w dniu, w którym rozpocznie się siódmy miesiąc i tak uczyniłem. Byłem bardzo blisko. Wierzę w to. Ale przysiągłem, że zawrócę.

— W porządku, Abrigancie. Wyraziłeś się jasno.

Prestimion otworzył fiolkę z liśćmi i wyjął jeden z nich. Zwykły liść, nie było w nim nic metalicznego, łatwiej byłoby otrzymać złoto z lśniących krzewów ze wzgórz Arvyandy, które odbijały promienie słońca, niż żelazo z tego małego, pomarszczonego, brązowego kawałeczka rośliny. Mimo to, należało przeprowadzić badania.

— No i proszę — powiedział Abrigant. — Kopalnie Skakkenoir są twoje. To taka brzydka kraina, Prestimionie, tak odrzucająca upałem i pofałdowanym krajobrazem… Rozumiem, czemu inni poszukiwacze tak łatwo się poddawali. Ale może nie zależało im na znalezieniu krainy żelaza tak bardzo, jak mnie. Wielkie bogactwo czasów Prestimiona, bracie, jest w tych czterech fiolkach.

— Oby tak było. Jeszcze dziś polecę, by je zbadano. Ale nawet, jeśli zawierają żelazo, co wtedy? Nie zajdziemy daleko z odrobiną czerwonego piachu i paroma listkami. Skakkenoir pozostaje nieodkryte.

— Było zaraz za wzgórzem, Prestimionie! Przysięgam!

— Ach, tak, ale czy na pewno?

Abrigant spojrzał na niego gniewnie.

— Pojadę znów i się przekonam. Wezmę duże latacze i więcej ludzi. I tym razem nie będzie sześciomiesięcznych terminów. To straszna kraina, ale pojadę, jeśli tylko zezwolisz na nową ekspedycję. I przywiozę tyle żelaza, ile tylko zapragniesz.

— Najpierw analiza chemiczna tych próbek, bracie. Potem porozmawiamy o nowej ekspedycji.

Abrigant już chciał ostro odpowiedzieć, gdy rozległo się pukanie do drzwi, ciche „puk, puk”, po którym Prestimion poznał, że to Varaile. Podniósł rękę, zanim jego brat zdążył przemówić i wstał, by jej otworzyć.

Powitała go ciepłym uściskiem i dopiero, gdy się rozdzielili, zauważyła, że w pokoju jest ktoś jeszcze.

— Wybacz, Prestimionie. Nie wiedziałam, że jesteś…

— To mój brat, Abrigant, który dopiero powrócił z trudnej wyprawy na dalekie południe w poszukiwaniu krainy żelaza. Okazuje się, że bardzo zaskoczył go fakt, że ożeniłem się pod jego nieobecność. Abrigancie, oto moja małżonka, Varaile.

— Bracie — powiedziała bez wahania — jakże się cieszę, że bezpiecznie wróciłeś! — Natychmiast też podeszła do niego i obdarzyła go uściskiem prawie tak ciepłym jak Prestimiona.

Abrigant sprawiał z początku wrażenie zaskoczonego ciepłem jej powitania i odpowiedział na uścisk sztywno i niezręcznie. Po chwili jednak wziął ją w ramiona bez rezerwy, a kiedy z nich wypuścił, jego oczy świeciły nowym blaskiem, a jasną twarz miał zarumienioną z zakłopotania i przyjemności. Widać było wyraźnie, że Varaile ujęła go w jednej chwili i że był pod wrażeniem piękna, manier i charyzmy żony swego brata.

— Właśnie opowiadałem Lordowi Prestimionowi, jak ogromnie żałowałem, że nie było mnie na waszym ślubie. Spośród wszystkich braci jestem mu najbliższy wiekiem i byłoby wspaniale stać przy nim, kiedy wypowiadał przysięgę.

— On również żałował, że nie mogłeś być obecny — odpowiedziała Varaile — ale mogło się zdarzyć, że nie wracałbyś bardzo długo, nikt nie wiedział, jak długo dokładnie. Oboje uznaliśmy, że najlepiej będzie nie czekać.

— Rozumiem. — Abrigant ukłonił się lekko. Zachowywał się do przesady uprzejmie. Gniewny człowiek sprzed paru chwil zniknął bezpowrotnie. Spoglądając w kierunku Prestimiona, powiedział: — Chyba skończyliśmy na razie, bracie. Jeśli pozwolisz, udam się do swoich komnat i zostawię cię z twoją panią.

Jego oczy lśniły i Prestimion czytał z nich tak, jakby potrafił czytać w samych jego myślach. Dobrze się sprawiłeś, bracie. Ta kobieta jest prawdziwą królową!

— Nie, nie — zaprotestowała Varaile. — Tylko tędy przechodziłam. Nie chcę przerywać waszego spotkania. Na pewno macie sobie jeszcze wiele do powiedzenia — posłała Prestimionowi całusa i ruszyła w stronę drzwi. — Czy zjemy obiad przy Dworze Pinitora, jak zawsze, mój panie?

— Tak sądzę. Może Abrigant się do nas przyłączy.

— Bardzo bym chciała — powiedziała miło, pożegnała się z obydwoma i wyszła.


* * *

— Jakaż ona wspaniała — powiedział Abrigant, wciąż promieniejąc. — Teraz wszystko rozumiem. Czy cały czas mówi do ciebie „mój panie”?

— Tylko w towarzystwie nieznanych jej osób — wyjaśnił Prestimion. — Odrobina ceremoniału, to wszystko. Jest doskonale wychowana. Ale kiedy jesteśmy sami, rozmawiamy dużo cieplej.

— Taką mam nadzieję, bracie. — Abrigant w zadziwieniu potrząsnął głową. — Córka Simbilona Khayfa! Kto by uwierzył? Że też ten zaniedbany człowiek jest ojcem takiej kobiety…

4

Na równinach Alhanroelu, z których Góra Zamkowa wznosiła się do nieba, było teraz lato, chociaż na samym Zamku nie czuło się zmian pór roku. Tam panowała wieczna, łagodna wiosna.

A także zwodniczy spokój. Przynajmniej przez chwilę nie trzeba było walczyć z żadnym kryzysem. Prestimion przyzwyczajał się do roli Koronala, spotykał z delegacjami z dalekich krain, od czasu do czasu odwiedzał pobliskie miasta Góry, przewodniczył spotkaniom Rady, konferował z przedstawicielami Pontifeksa i Pani o sprawach państwa, które wymagały jego współpracy. Plaga szaleństwa pochłaniał wciąż nowe ofiary, ale nie tak często jak wcześniej i większość ludności sprawiała wrażenie, jakby przyjęła ją jako kolejny aspekt życia, niczym zbyt obfite deszcze, które zalewały pola w okresie zbiorów, śnieć lusavendrową, burze piaskowe, które czasem szalały w południowo-wschodnim Zimroelu i wszystkie inne trudy, które sprawiały, że życie na Majipoorze nie było idealnym rajem.

Dantirya Sambail jakby kompletnie zniknął z powierzchni ziemi. Myśl, że postradał życie podczas podróży po Alhanroelu wydawała się Prestimionowi zbyt piękna, by być prawdziwą, ale powoli zaczynał sądzić, że to właśnie się stało. Sama myśl o świecie bez Dantiryi Sambaila sprawiała, że ogarniał go cudowny spokój i odprężenie. W chwilach największego stresu czy zmęczenia w czasie swoich codziennych obowiązków lubił myśleć, że na zawsze pozbył się Dantiryi Sambaila, tylko po to, by poczuć ukojenie, jakie te słowa przynosiły jego duszy.

Varaile także dobrze dostosowała się do zmian, jakie wniosła w jej życie pozycja żony Prestimiona. Małżonka Koronala miała własne zajęcia, które wypełniały cały dzień. Jedno zaś narzuciła sobie sama: co rano, zanim ruszała do codziennej pracy, składała wizytę Simbilonowi Khayfowi w jego wygodnym więzieniu: domku gościnnym w północnej części Zamku, opodal Sali Hendighaila.

Człowiek, który niegdyś był najbogatszym obywatelem Stee i którego wielka posiadłość w tym mieście była obiektem zazdrości i podziwu, mieszkał teraz w zaledwie pięciu pokojach z dala od centrum życia na Zamku. Nie sprawiał jednak wrażenia, jakby się tym martwił ani w ogóle to zauważał. Najlepsze dni Simbilona Khayfa minęły. Nie dawał nawet znaku, że pamięta, jak wielką miał władzę ani jak wściekła ambicja go do niej doprowadziła, z miliona małych przejawów próżności, które mówiły całemu światu, że z Simbilonem Khayfem trzeba się liczyć, nie zostało nic.

Teraz każdego dnia na nowo rodził się dla świata. Wczorajsze doświadczenia, jakiekolwiek by były, znikały z jego umysłu jak ślady, pozostawione przez ptaki na brzegu Morza Wewnętrznego w czasie odpływu. Jego poranna opiekunka budziła go, kąpała i ubierała w prostą, białą szatę, dawała mu śniadanie i zabierała na krótki spacer po Gzymsie Lorda Methiraspa, szerokim, brukowanym tarasie za jego domem. Zazwyczaj Varaile przychodziła akurat, kiedy stamtąd wracał.

Tego dnia, jak i każdego, Simbilon Khayf był odprężony i szczęśliwy. Jak zawsze powitał ją uprzejmym, choć lekko roztargnionym pocałunkiem w policzek i przelotnym uściskiem dłoni. Choć ze swojego poprzedniego życia pamiętał niewiele, to przynajmniej wiedział zazwyczaj, że miał córkę i że miała na imię Varaile.

— Dobrze dziś wyglądasz, ojcze. Wyspałeś się?

— Och, jak najbardziej. A ty, Varaile?

— Miło byłoby pospać chwilę dłużej, ale, to zrozumiałe, nie mogłam. Położyliśmy się wczoraj bardzo późno. Odbył się kolejny bankiet, przybył diuk Chorg z Bibiroonu, który jest wielkim znawcą win. A ponieważ rodzina Prestimiona słynie z winiarni, to naturalnie trzeba było sprowadzić z Muldemar całą skrzynkę rzadkich roczników specjalnie na ten bankiet i diuk, wyobraź sobie, chciał spróbować choć trochę z każdej butelki.

— Prestimion? — spytał Simbilon Khayf, uśmiechając się słabo.

— Mój mąż. Lord Prestimion, Koronal. Wiesz, że jestem żoną Koronala, prawda, ojcze?

Simbilon Khayf zamrugał.

— Poślubiłaś starego Confalume’a? Dlaczego to zrobiłaś? Czy nie dziwnie być żoną człowieka starszego od twojego ojca?

— Ależ wcale nie! — powiedziała Varaile, śmiejąc się pomimo powagi sytuacji. — Ojcze, Confalume nie jest już Koronalem. Teraz jest Pontifexem. Mamy nowego Koronala.

— Tak, oczywiście, Lord Korsibar. Jaki ja jestem niemądry! Jak mogłem zapomnieć, że to Korsibar został Koronalem po Confalumie?

Wpatrywała się w niego zaskoczona i smutna. Jego biedny umysł błądził przedziwnymi ścieżkami.

— Korsibar? Nie, ojcze. Skąd wziąłeś to imię? Nie ma żadnego Lorda Korsibara. Nigdy nie słyszałam o nikim, kto nosiłby to imię.

— Ale byłem pewien, że…

— Nie, ojcze.

— Kto więc…

— Prestimion, ojcze. Prestimion. On jest obecnym Koronalem, sukcesorem Lorda Confalume’a. A ja jestem jego żoną.

— Ach. Lord Prestimion. To bardzo ciekawe. Nowy Koronal ma na imię Prestimion, nie Korsibar. O czym ja myślałem? Mówisz, że jesteś jego żoną?

— Tak.

— To ile macie dzieci, ty i ten Lord Prestimion?

Lekko się rumieniąc, odpowiedziała:

— Nie jesteśmy jeszcze tak długo małżeństwem, ojcze. Na razie nie mamy dzieci.

— Będziecie mieli. Wszyscy mają dzieci. Sam miałem jedno, jak sądzę.

— Tak. Miałeś. Właśnie z nim rozmawiasz.

— Och. Tak. Córkę, która wyszła za Koronala. Jak on ma na imię, ten Koronal, którego jesteś żoną?

— Prestimion, ojcze.

— Prestimion. Tak. Znałem kiedyś jednego Prestimiona. Niewysoki, blondyn, świetny łucznik. Sprytny chłopak. Ciekawe, co się z nim stało.

— Został Koronalem, ojcze — cierpliwie odpowiedziała Varaile. — Wyszłam za niego.

— Wyszłaś za Koronala? Naprawdę to powiedziałaś? Wyszłaś za Koronala? Jakie to niezwykłe! I jaka to nobilitacja dla rodziny, moja droga. Nikt z naszej rodziny jeszcze nie poślubił Koronala, mam rację?

— Jestem pewna, że jestem pierwsza — odparła Varaile. Podczas każdej wizyty, mniej więcej w tym momencie, oczy napełniały się jej łzami i musiała się na moment odwrócić, ponieważ Simbilon Khayf był oszołomiony i zaniepokojony za każdym razem, gdy widział, że płacze. To była ta chwila. Przesunęła palcami po twarzy i odwróciła się do niego, dzielnie uśmiechnięta.

W ciągu ostatnich tygodni zrozumiała, że nigdy nie kochała swojego ojca, kiedy był jeszcze zdrowy, właściwie nawet niezbyt go lubiła. Akceptowała ich wspólne życie nie kwestionując żadnego jego aspektu: ani jego głodu pieniędzy i chwały, ani żenujących ambicji towarzyskich, ani arogancji, ani wielu głupstw w stroju i mowie, ani jego bogactwa. Kaprys Bogini sprawił, że była jego córką, kolejny, wczesna śmierć jej matki, uczynił ją panią domu Simbilona Khayfa, kiedy wciąż była ledwie dziewczynką. Varaile przyjęła to wszystko naturalnie i zwyczajnie wykonywała obowiązki, które jej przypadły, dławiąc wszystkie buntownicze myśli, które mogły jej przyjść do głowy. Życie córki Simbilona Khayfa często wystawiało ją na próbę, ale to było jej życie i nie widziała dla niego żadnej alternatywy.

A teraz ten straszny człowieczek, który przypadkiem był jej ojcem, stał się wrakiem, pustym naczyniem. On też padł ofiarą kaprysu Bogini. Mogła łatwo się od niego odwrócić i zapomnieć, że w ogóle istniał, a on w ogóle by tego nie zauważył. Ale nie, tego nie wolno jej było zrobić. Przez całe życie zajmowała się Simbilonem Khayfem, nie dlatego, że chciała, ale musiała. Teraz tamto legło w gruzach, a jej życie zmieniło się ogromnie na lepsze z powodu kolejnego żarciku Bogini, ale ona wciąż się nim opiekowała, nie dlatego, że musiała, ale ponieważ chciała.

Siedział przy niej i uśmiechał się, nie rozumiejąc, kiedy opowiadała mu o wczorajszych wydarzeniach na Zamku: o porannym spotkaniu z Kazmai Noorem, zamkowym architektem, by omówić plany muzeum, które chciał zbudować Prestimion, o obiedzie z diuszesą Chorg i księżniczką Hektiroon, o popołudniowej wizycie w szpitalu dziecięcym w Halanx i o otwarciu placu zabaw w pobliskim Morpin Niskim. Simbilon Khayf słuchał z uśmiechem, od czasu do czasu powtarzając tylko:

— O, to bardzo ładnie. Naprawdę bardzo ładnie.

Później wyciągnęła dokumenty i powiedziała:

— Wczoraj zajęłam się też paroma osobistymi sprawami. Wiesz, ojcze, że przepisuję wszystkie przedsiębiorstwa naszej rodziny na pracowników, bo ktoś musi się nimi zająć, a nie możemy tego teraz robić ani ty, ani ja, zresztą żona Koronala nie powinna parać się handlem. Wczoraj przenieśliśmy prawa do kolejnych siedmiu.

— O, to bardzo ładnie.

— Mam tu ich nazwy, jeśli cię to interesuje, choć nie sądzę. Na Zamku był Migdal Velorn… wiesz, kim on jest, ojcze? Podpisałam wszystkie dokumenty, które mi przyniósł. Dotyczyły Młynów Velathynu, kompanii spedycyjnej w Alaisor, dwóch banków i… W każdym razie było ich siedem. Zostało nam już tylko jedenaście spółek i mam nadzieję, że pozbędę się ich w ciągu paru tygodni.

— No tak. To dobrze, że zajmujesz się takimi sprawami.

Jego wieczny uśmiech działał na nerwy. Te wizyty nigdy nie były łatwe. Czy powinna mu dzisiaj powiedzieć coś jeszcze? Chyba nie. Jaka zresztą różnica? Wstała, by odejść.

— Muszę już iść, ojcze. Prestimion cię pozdrawia.

— Prestimion?

— Mój mąż.

— O, Varaile, a więc masz teraz męża? Jak to ładnie. Macie dzieci?


* * *

W piękny, złoty poranek pod koniec lata Prestimion udał się do swojej rodzinnej posiadłości w Muldemar, by uczestniczyć w dorocznym święcie młodego wina. Co roku o tej porze, zgodnie ze stara tradycją, młode wino ze zbiorów poprzedniej jesieni wydobywano z piwniczek, by po raz pierwszy go spróbować, a w mieście Muldemar odbywało się całodzienne święto, zakończone wielkim bankietem w Domu Muldemar, siedzibie księcia Muldemar.

Prestimion, gdy jeszcze był księciem, prowadził to wydarzenie z tuzin razy. Później, przez dwa lata z rzędu, wojna domowa sprawiła, że nie mógł być obecny. Teraz zaś był Koronalem, a w Muldemar zastąpił go Abrigant. Mimo to w zeszłym roku też nie było bankietu, ponieważ w zwyczajowej porze święta Abrigant przebywał na wschodzie, polując na Dantiryę Sambaila. Miało to więc być pierwsze święto Abriganta jako księcia Muldemar, a obecność Prestimiona byłaby dla niego wielkim zaszczytem. Koronal zazwyczaj nie pojawiał się na tych uroczystościach, ale żaden członek rodziny Prestimiona nie był wcześniej Koronalem. Uznał, że powinien tam pojechać. Poza tym oznaczało to zaledwie trzy czy cztery dni nieobecności na Zamku.

Varaile za to czuła się nie najlepiej i została. Nawet krótka podróż do Muldemar to dla niej trochę za dużo, powiedziała, a już szczególnie nie miała siły brać udziału w wystawnej kolacji, podczas której obfite potrawy i mocne wino będą podawane długo w noc. Poprosiła Prestimiona, by zamiast niej zabrał ze sobą Septacha Melayna. Prestimion niezbyt chciał jechać bez niej, ale jeszcze mniej chciał rozczarować Abriganta, który poczułby się głęboko zraniony jego nieobecnością. Stało się więc tak, że kiedy majordomus Nilgir Sumanand przyszedł do rezydencji Koronala z wiadomością, że młody rycerz kandydat Dekkeret wrócił na Zamek po długiej nieobecności i pragnie spotkania z Koronalem w sprawie wielkiej wagi, przyniósł tę wieść Varaile, a nie Prestimionowi.

— Dekkeret? — zapytała. — Nie sądzę, bym znała to imię.

— Nie, pani. Wyjechał zanim tu zamieszkałaś.

— Czy to nie dziwne, że rycerz kandydat prosi o audiencję u Koronala? Jak ważna jest ta sprawa niezwykłej wagi? Czy sądzisz, że dość ważna, by wysłać go do Prestimiona do Muldemar?

— Nie mam pojęcia. Powiedział, że to dość pilne, ale że musi ją przekazać Koronalowi osobiście, albo Wysokiemu Doradcy, a jeśli nie ma żadnego z nich, wtedy księciu Akbalikowi. Koronal przebywa dziś w Muldemar, jak wiesz, jest z nim Wysoki Doradca, a książę Akbalik dotąd nie powrócił ze swojej podróży. Sądzę, że przebywa w Stoienzar. Nie chcę przerywać wolnego czasu Koronala bez twojego, pani, pozwolenia.

— Nie. Masz rację, Nilgirze Sumanandzie. — I, ku własnemu zaskoczeniu, bo przez cały ranek czuła mdłości, dodała: — Przyślij go do mnie. Sama się dowiem, czy to coś, czym warto niepokoić Koronala.


* * *

Było w twarzy i szczerym spojrzeniu Dekkereta coś wielkodusznego i otwartego, co sprawiło, że Varaile natychmiast, instynktownie go polubiła. Był ewidentnie inteligentny, ale nie było w nim cwaniactwa i chytrości. Był dużym, mocno zbudowanym młodym człowiekiem, mógł mieć może ze dwadzieścia lat, a może rok czy dwa więcej. Miał szerokie, potężne ramiona i wyglądał jak ktoś pełen ogromnej siły fizycznej, którą uważnie kontroluje. Jego twarz i ręce były tak opalone, że wyglądały jak wyprawiona skóra, jakby spędził niedawno dużo czasu w gorącym, nieprzyjaznym klimacie.

Powiedziała mu, że Koronal będzie nieobecny jeszcze przez parę dni. Wyraźnie dała do zrozumienia, że nie przerwie wizyty swego męża w Muldemar, o ile nie będzie miała naprawdę dobrego powodu. Zapytała, co dokładnie rycerz kandydat Dekkeret chce powiedzieć Koronalowi.

Dekkeret z początku się wahał. Może zbił go z tropu fakt, że spotkał się z małżonką Lorda Prestimiona, a nie z nim samym, a może to, że owa małżonka była prawie w jego wieku. A może po prostu nie chciał zdradzić swoich informacji komuś, kogo nie znał, w dodatku kobiecie, która nawet nie była członkiem Rady. W każdym razie nie starał się nawet ukryć swojej niepewności co do dalszego zachowania.

Potem jednak zadecydował chyba, że bezpieczniej będzie wszystko opowiedzieć. Trudno mu było zacząć, ale w końcu przeszedł do długiego, chaotycznego wstępu. Powiedział, że książę Akbalik zabrał go jakiś czas temu z misją dyplomatyczną do Zimroelu. Nie powierzono mu żadnego ważnego zadania, ale miał nabrać doświadczenia, gdyż do świty Koronala dołączył dopiero niedawno. Po pewnym czasie spędzonym w Ni-moya załatwił sobie, z powodów, których nie wyjaśnił jasno, tymczasowe przeniesienie w służbę Pontifexa i udał się na Suvrael, by zbadać problem związany z eksportem bydła.

— Suvrael? — powiedziała Varaile. — Żeby ze wszystkich miejsc być wysłanym właśnie tam, to straszne!

— Odbyło się to na moją własną prośbę, pani. Wiem, to nieprzyjemna kraina. Ale odczuwałem potrzebę, by udać się na chwilę w jakieś nieprzyjemne miejsce. Trudno mi będzie to wytłumaczyć.

Dla Varaile brzmiało to tak, jakby specjalnie chciał doświadczyć ogromnych niewygód, może dla oczyszczenia, jako rodzaj aktu pokuty. Ciężko jej było to zrozumieć. Postanowiła jednak nie pytać.

Dekkeret wyjaśnił, że na Suvraelu miał za zadanie odwiedzić miejsce zwane Ghyzyn Kor, stolicę krainy, gdzie hodowano bydło i tam dowiedzieć się o powody spadku produkcji wołowiny. Ghyzyn Kor leżało w sercu otoczonej górami, żyznej strefy pastwisk, położonej sześć czy siedem tysięcy mil w głębi skwarnego kontynentu i całkowicie otoczonej najstraszniejszymi z pustyń. Kiedy dotarł do portu Tolaghai na północnozachodnim wybrzeżu Suvraelu, odkrył, że dotarcie na miejsce nie będzie proste.

Powiedziano mu, że w głąb lądu prowadzą trzy główne drogi. Na jednej z nich szalały akurat straszne burze piaskowe, przez co była nieprzejezdna. Drugą zamknięto dla podróżnych z powodu napadów zmiennokształtnych bandytów. Trzecia, rozpalona droga przez pustynię, wiodąca przez góry w miejscu zwanym Przełęczą Khulag, była ostatnio rzadko używana i w złym stanie. Nikt już tamtędy nie jeździł, jak mówiono, ponieważ droga była nawiedzona.

— Nawiedzona?

— Tak, pani. Powiedziano mi, że przez duchy, które wchodziły w umysł, gdy człowiek spał i kradły jego sny, zastępując je przerażającymi koszmarami. Słyszałem, że niektórzy wędrowcy pomarli na pustyni od własnych złych snów. A za dnia duchy śpiewały gdzieś daleko, myląc drogę, sprowadzając z właściwej ścieżki dziwacznymi odgłosami, aż człowiek gubił się gdzieś w piaskowym pustkowiu i nigdy nie wracał.

— Duchy, które kradną sny — powtórzyła Varaile, zdumiona. Sceptycyzm nie pozwalał jej dawać wiarę tej historii. — Na pewno nie należysz do ludzi, którzy dają się przestraszyć takimi bzdurami.

— Nie należę, pani. Ale wyruszyć samemu w tę paskudną pustynię to co innego, z duchami czy bez. Zacząłem już wierzyć, że moja misja zakończy się całkowitym niepowodzeniem, Ale wtedy spotkałam człowieka, który twierdził, że często przeprawiał się przez Przełęcz Khulag w głąb lądu i nigdy nie miał problemów z duchami. Nie powiedział, że duchów tam nie ma, ale że dysponuje sposobem, by oprzeć się ich mocy. Wynająłem go na przewodnika.

Dekkeret powiedział, że nazywał się on Venghenar Barjazid i był przebiegłym człowiekiem o złej reputacji, zapewne przemytnikiem, który zażądał za swoje usługi niebotycznej sumy. Plan polegał na odwróceniu zwykłego układu snu i czuwania, na podróżowaniu w nocy, a rozbijaniu obozu na palące godziny dnia. Towarzyszył im syn Barjazida, nastoletni chłopak imieniem Dinitak, oraz zajmująca się bagażami Skandarka i Vroon, który znał wszystkie pustynne drogi. Podróżowali rozklekotanym, starym lataczem.

Podczas podróży z Tolaghai na wzgórza, prowadzące do Przełęczy Khulag, nic się nie działo. Dekkeret uznał krajobraz za porażająco brzydki, wypełniony wyschniętymi, kamienistymi korytami rzek, nakrapianą, piaszczystą ziemią i poskręcanymi, kolczastymi roślinami, a stał się jeszcze bardziej nieprzyjazny, gdy przekroczyli przełęcz i znaleźli się na Pustyni Skradzionych Snów. Nigdy nie przypuszczał, że na świecie istnieje miejsce równie straszne, równie surowe, ponure i niegościnne. Mimo to, jak mówił, po prostu przyjął to okrutne, jałowe pustkowie do wiadomości i nie czuł się przerażony. Może nawet, jak przypuszczała Varaile, w jakiś perwersyjny sposób spodobało mu się tam, skoro pojechał do Suvraelu w poszukiwaniu trudów i cierpienia.

Potem zaczęły się nocne koszmary. Właściwie dzienne. Śnił, że leciał w łagodne objęcia Pani Wyspy, stojącej wewnątrz kuli z czystego, jasnego światła. Była to radosna, przepełniona spokojem wizja, ale stopniowo znalazł się samotnie na nagim, szarym zboczu góry i patrzył w martwy, pusty krater. Obudził się drżący od strachu i szoku.

— Śniłeś dobrze? — zapytał go wtedy Barjazid. — Mój syn mówi, że jęczałeś we śnie, przetaczałeś się z boku na bok i łapałeś za kolana. Czy poczułeś dotyk złodziei snów, kandydacie Dekkeret?

Kiedy Dekkeret potwierdził, mały człowieczek zaczął wypytywać go o szczegóły. Rozzłościło to chłopaka i zapytał, czemu ma pozwolić Barjazidowi grzebać w swoim umyśle, ale ten uparł się i w końcu Dekkeret opowiedział, co śnił. Tak, powiedział Barjazid, to było dotknięcie złodziei snów: wdarcie się w umysł, niepokojące nałożenie się obrazów, odebranie sił.

— Zapytałem go — powiedział Dekkeret do Varaile — czy sam kiedyś poczuł to dotknięcie. Powiedział, że nigdy. Podobno był odporny. Jego syna, Dinitaka, zaatakowali tylko raz czy dwa. Nie chciałem wtedy myśleć o stworach, które to robią. Zapytałem tylko, czy sny stają się gorsze, im głębiej wchodzi się w pustynię. Odpowiedział na to, bardzo spokojnie, że tak mu mówiono.

Kiedy wyruszyli o zmierzchu, Dekkeretowi wydało się, że słyszy śmiech w oddali, podzwanianie dzwonków i bicie w koszmarne bębny.

Następnego dnia miał kolejny sen, który rozpoczął się w pięknym zielonym ogrodzie pełnym fontann i oczek wodnych, ale szybko zmienił w koszmar, w którym leżał nagi i bez żadnej osłony pod słońcem pustyni, aż czuł, jak jego skóra zwęgla się i pęka z trzaskiem. Tym razem, gdy się obudził, odkrył, że we śnie odszedł od obozowiska i że leżał w pełnym świetle dnia pośrodku kolonii gryzących mrówek. Nie potrafił znaleźć drogi do latacza i myślał, że umrze, ale w końcu przyszedł po niego Vroon z manierką wody i zaprowadził w bezpieczne miejsce. Podczas tej przygody dosyć wycierpiał, nawet więcej, niż chciał, ale najgorsze, jak powiedział Varaile, nie było ani gorąco, ani pragnienie, ani mrówki, ale cierpienie wynikające z bycia pozbawionym ukojenia, jakie niosą normalne sny i przerażenie, kiedy radosna i kojąca wizja zmieniała się w coś makabrycznego i strasznego.

— A więc opowieści podróżników są jednak prawdziwe? — zapytała Varaile. — Na tej nawiedzonej pustyni naprawdę żyją zabójcze duchy, które kradną sny.

— W pewnym sensie, pani. Zaraz to wyjaśnię.

Prawie wyjechali z pustyni i poruszali się korytem wyschniętej rzeki po terytorium, którym często wstrząsały trzęsienia ziemi. Teren stopniowo unosił się w stronę dwóch wysokich szczytów na południowym zachodzie, pomiędzy którymi leżała Przełęcz Munnerak, prowadząca do chłodniejszych, zielonych pastwisk. Za parę dni mieli być w Ghyzyn Kor.

Najgorszy sen wciąż był jeszcze przed nim. Nie opisał go Varaile dokładnie, powiedział tylko, że stanął w nim twarzą w twarz ze swoim jedynym złym uczynkiem, grzechem, który wysłał go w pokutną podróż do Suvraelu. Kiedy spał, został zmuszony do odtworzenia tego grzechu krok po kroku, aż do końcowej sceny o strasznej intensywności, która sprawiła, że nawet teraz drżał i bladł. W tym momencie poczuł nagły, przeszywający ból, jakby igła ostrego, białego światła wbijała mu się w głąb czaszki.

— Słyszałem gdzieś daleko uderzenia w wielki gong — mówił Dekkeret — i bliski śmiech jakiegoś demona. Kiedy otworzyłem oczy, byłem niemal oszalały ze strachu i rozpaczy. I wtedy ujrzałem Barjazida, na wpół schowanego za lataczem. Zdejmował właśnie jakiś mechanizm, który wcześniej miał na głowie, i próbował schować go do torby.

Varaile lekko drgnęła.

— To on wywoływał sny?

— Och, pani, jesteś mądra, bardzo mądra! Tak, to był on. Miał maszynę, która pozwalała mu wchodzić w umysły i zmieniać myśli. Maszynę dużo potężniejszą, niż ta, której używa Pani Wyspy, bo ona może tylko przemawiać do umysłów, a urządzenie Barjazida wydaje im rozkazy. Przyznał się do tego, niezbyt chętnie i bez radości, kiedy zażądałem, by powiedział mi prawdę. To był, jak powiedział, jego własny wynalazek, pracował nad nim od wielu lat.

— I prowadził eksperymenty, wykorzystując umysły podróżnych, których zabierał na pustynię?

— Właśnie tak, pani.

— Dobrze uczyniłeś, Dekkerecie, że przyszedłeś z tym do Koronala. To urządzenie jest niebezpieczne. Trzeba go powstrzymać.

— To już zrobione — powiedział Dekkeret. Na jego twarzy był szeroki uśmiech, wyrażający zadowolenie z siebie. — Udało mi się wziąć Barjazida i jego syna do niewoli i odebrałem im tę maszynę. I oni, i ona są ze mną na Zamku. Lord Prestimion będzie chyba zadowolony. O, pani, mam nadzieję, że będzie, nie ma dla mnie nic ważniejszego, niż dawać mu powody do zadowolenia!

5

— Ma na imię Dekkeret — powiedziała Varaile. — Rycerz kandydat, bardzo młody i jeszcze nieoszlifowany, ale sądzę, że przeznaczony do wielkich rzeczy.

Prestimion roześmiał się. Siedzieli z Gialaurysem w sali tronowej Stiamota. Wrócili na Zamek ledwo godzinę wcześniej i Varaile powitała go tą historią, jakby była to najważniejsza rzecz na świecie.

— O, dobrze znam Dekkereta! Uratował mi życie dawno temu w Normork, kiedy rzucił się na mnie z tłumu jakiś wariat z nożem.

— Tak było? Nie wspomniał o tym.

— Bardzo bym się zdziwił, gdyby zachował się inaczej.

— Historia, którą mi opowiedział, jest w najwyższym stopniu zdumiewająca, Prestimionie.

Wysłuchał jej, ledwo uważając.

— Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem — powiedział, gdy skończyła. — Był z Akbalikiem na misji w Zimroelu, a potem z jakiegoś powodu samotnie pojechał do Suvraelu. Teraz, jak mówisz, wrócił i co przywiózł ze sobą?

— Maszynę, która przejmuje kontrolę na ludzkimi umysłami. Wynalezioną przez obdartego przemytnika, zwanego Barjazid, który proponuje podróżnym przeprowadzenie przez pustynię, ale zamiast tego…

— Barjazid? — Prestimion zerknął na Gialaurysa, marszcząc brwi. — Wydaje mi się, że już słyszałem to nazwisko. Nawet na pewno. Nie pamiętam tylko, gdzie.

— Podejrzany człowieczek z Suvraelu, z rozbieganymi oczkami i skórą wyglądającą jak wytrawiona — powiedział Gialaurys. — Przez parę lat był na usługach diuka Svora. Bardzo śliski typek z tego Barjazida, podobny do Svora. Nie znosiłeś go.

— A, już pamiętam. Zaraz po kłopotach pod Granią Thegomar, kiedy złapaliśmy vroońskiego czarnoksiężnika, Thalnapa Zelifora, który robił urządzenia do czytania w myślach i bez wahania sprzedawał je zarówno nam, jak i naszym przeciwnikom…

Gialaurys przytaknął.

— Dokładnie wtedy. Ten cały Barjazid stał tuż obok, kazałeś mu spakować Vroona i wszystkie jego rzeczy i odeskortować go na wieczne wygnanie do Suvraelu. Tam na pewno pozbył się czarnoksiężnika przy pierwszej okazji i przywłaszczył sobie maszynę do kontroli umysłu — zwrócił się do Varaile. — Gdzie teraz jest ten Barjazid, pani?

— W Tunelach Sangamora. Obaj, on i jego syn.

Prestimion wybuchnął szczerym śmiechem.

— To mi się podoba! Koło pięknie się zamknęło! Właśnie w tunelach poznałem Thalnapa Zelifora, byliśmy więźniami, przykutymi obok siebie. — W tym momencie Varaile spojrzała na niego zdumiona. Prestimion zrozumiał, że zupełnie pogubiła się w rozmowie pełnej nawiązań do wojny domowej. — Opowiem ci tę historię przy innej okazji — obiecał. — Co się zaś tyczy tej jego zabawki, spojrzę na nią przy okazji. Maszyna, która kontroluje umysły? No cóż, prędzej czy później pewnie znajdę dla niej jakieś zastosowanie.

— Sądzę, że lepiej będzie prędzej, niż później.

— Proszę cię, Varaile. Nie bagatelizuję jej wagi. Teraz jednak trzeba zająć się masą innych rzeczy. — Uśmiechnął się, by złagodzić swoje słowa, ale nie ukrywał zniecierpliwienia. — Wezmę się za to jak najszybciej.

— A książę Dekkeret? — spytała Varaile. — Powinien chyba zostać nagrodzony za te informacje.

— Książę Dekkeret? O, nie, jeszcze nie. Wciąż jest człowiekiem z ludu, chłopcem z Normork, który wspina się po drabinie tutejszej hierarchii. Ale masz rację, powinniśmy nagrodzić jego dobrą służbę. Co powiesz, Gialaurysie? Podnieść go o dwa poziomy? Tak. Jeśli jest teraz na drugim poziomie, a tak mi się zdaje, przenieś go na czwarty. O ile wyzdrowiał już z tego ataku wyrzutów sumienia, który wysłał go do Suvraelu.

— Gdyby tam nie pojechał, Prestimionie, nigdy nie przejęlibyśmy maszyny do kontrolowania umysłów — zauważyła Varaile.

— To prawda. Ale ten przedmiot może okazać się bezużyteczny. A ta cała wyprawa do Suvraelu trochę mi przeszkadza. Dekkeret miał pracować dla nas w Ni-moya, nie wybierać się na prywatne przygody, nawet, jeśli okazały się wartościowe. Nie chcę, żeby znów zrobił coś takiego. A teraz — powiedział, kiedy Gialaurys pożegnał się i wyszedł — porozmawiajmy o czymś innym, dobrze, Varaile?

— O czym?

— O nowej podróży.

Po jej twarzy przemknął cień niezadowolenia.

— Znowu gdzieś wyruszasz, Prestimionie?

— Nie ja. My. Tym razem będziesz mi towarzyszyć.

Jej twarz pojaśniała.

— O, to dużo lepiej! A dokąd pojedziemy? Może do Bombifale? Chciałabym je zobaczyć. Albo do Amblemorn? Mówią, że to bardzo dziwne i nietypowe miejsce, z wąskimi, krętymi drogami i prastarymi, brukowanymi ulicami. Zawsze chciałam zobaczyć Amblemorn, Prestimionie.

— Wybieramy się dalej — powiedział jej. — Dużo dalej, bo aż na Wyspę Snu. Nie widziałem mojej matki od koronacji, a ona nigdy nie poznała mojej żony. Już dawno powinniśmy byli pojechać z wizytą. Ona pragnie cię poznać. I mówi, że musi ze mną omówić ważne sprawy. Popłyniemy łodzią w dół Iyann do Alaisor, a stamtąd na Wyspę. O tej porze roku to najlepsza trasa.

Varaile skinęła głową.

— A kiedy wyruszamy?

— Za tydzień? Dziesięć dni? Może być?

— Oczywiście — potem uśmiechnęła się, może trochę smutno. — Koronal nigdy nie zostaje długo na Zamku, prawda, Prestimionie?

— Później będzie mnóstwo czasu na siedzenie w domu — odparł. — Kiedy będę Pontifexem, a moim domem dno Labiryntu.


* * *

W mieście Stoien, leżącym na krańcu Półwyspu Stoienzar w dalekim, północnozachodnim Alhanroelu, Akbalik siedział nad grubą stertą konosamentów, protokołów ładunkowych, list pasażerów i innych morskich dokumentów, kartkując je mozolnie i szukając jakiejkolwiek wskazówki co do miejsca pobytu Dantiryi Sambaila. Codziennie przez ostatnie trzy miesiące nie robił nic innego. Kopia każdego świstka, który miał cokolwiek wspólnego z okrętami, pływającymi pomiędzy Alhanroelem i Zimroelem trafiała do centrum wywiadu, które Akbalik założył w Stoien z polecenia Septacha Melayna. Teraz wiedział już więcej o cenie stu miar korzenia gumba czy koszcie ubezpieczenia transportu jagód thuyol od robaków kleg niż kiedykolwiek myślał, że się dowie. Mimo to nie był ani odrobinę bliżej odnalezienia Dantiryi Sambaila niż w dniu, kiedy tu przybył.

Raporty, które co tydzień wysyłał na Zamek, były coraz bardziej lakoniczne i czuć w nich było rozdrażnienie. Akbalik przebywał na prowincji od wielu miesięcy i spędzał nieprzerwane pasmo dni pośród męczących nieznajomych, najpierw w Ni-moya, teraz tutaj. Słynął ze spokoju, ale nawet on miał granice wytrzymałości. Zaczynał okropnie tęsknić za życiem na Zamku. Niczego tu nie osiągał, nadeszła pora, najwyższa pora, jak sądził, by przenieść go z powrotem do stolicy. W paru ostatnich raportach poprosił o to wprost.

Nie otrzymywał jednak żadnej odpowiedzi. Septach Melayn był pewnie zbyt zajęty szlifowaniem swych umiejętności szermierczych, by czytać jego listy. Akbalik napisał raz do Gialaurysa, ale równie dobrze mógłby słać petycje do posągu Lorda Stiamota. Co zaś tyczyło się Koronala, Akbalik dowiedział się, że odbywał on pielgrzymkę na Wyspę Snu, by przedstawić swoją niedawno poślubioną żonę matce i w tej chwili znajdował się gdzieś na rzece Iyann, w połowie drogi pomiędzy Górą a Alaisor. Zdawało się, że nie było żadnej szansy na załatwienie rozkazu powrotu. Akbalik nie miał wyboru, musiał siedzieć tu dzień w dzień i bez końca przedzierać się przez góry dokumentów spedycyjnych.

Przynajmniej miasto Stoien było dość wesołym miejscem na banicję, jeśli nie miało się wyboru i było tylko wygnańcem na prowincji. Panował tam doskonały klimat, przez cały rok było ciepło jak w lecie, powietrze było słodkie, niebo bezchmurne, od rana do południa wiała przyjemna, nadmorska bryza, wieczory były łagodne, a co noc, dokładnie o północy, spadał cudownie orzeźwiający deszcz. Samo miasto było wąskim pasem, ciągnącym się przez ponad sto mil wzdłuż łagodnego łuku olbrzymiego portu tak, że jego dziewięć milionów mieszkańców żyło wygodnie, nie tłocząc się. To miejsce cieszyło oko. Jako że cały półwysep Stoienzar był płaski i nigdzie nie wznosił się na więcej niż dwadzieścia stóp nad poziom morza, mieszkańcy portu Stoien zapewnili sobie urozmaicenie topograficzne postanawiając, że każdy budynek wzniesiony będzie na ceglanym postumencie z fasadą z białego kamienia i że owe platformy będą znacznie różnić się wysokością. Niektóre nie miały więcej niż dziesięć, piętnaście stóp, zdarzały się też daleko w głąb lądu takie, które były właściwie potężnymi, sztucznymi wzgórzami, wysokimi na setki stóp.

Niektóre szczególnie ważne budynki górowały nad ulicami, stojąc w izolacji, na własnych fundamentach. Zdarzały się też całe kwartały o powierzchni ponad mili kwadratowej, stojące na jednym, gigantycznym podwyższeniu. Oko ludzkie musiało się tu wciąż poruszać, gdyż z każdej strony napotykało na przyjemne różnice wysokości. Efekt użycia tak wielkiej liczby cegły został zaś złagodzony obfitością krzewów, pnączy i roślin, wyrastających z tropikalnym rozmachem z podstawy każdej platformy, wzdłuż pochylni, prowadzących na wyższe poziomy i wspinających się po wysokich ścianach. Bogactwo roślinności mieniło się mnóstwem kolorów, nie tylko wieloma odcieniami zielonych liści, ale też wspaniałym indygo, topazem, szkarłatem, cynobrem i fioletem niezliczonych kwiatów.

Tak, to było ładne miejsce. Z gabinetu Akbalika, położonego wysoko w portowym urzędzie celnym, rozciągał się zachwycający widok na Zatokę Stoien, która w tym miejscu była bladoniebieska i gładka jak szkło. Widział na setki mil w dal, ku północy, aż do miejsca, gdzie horyzont przecinał krzywiznę olbrzymiej planety i zamieniał wszystko w cienką, szarą linię. Mimo to Akbalik pragnął wrócić do domu. Zaczął układać w głowie nową wiadomość do Septacha Melayna:

„Drogi przyjacielu i czcigodny Wysoki Doradco! Od czasu, gdy z Twego polecenia przybyłem do miasta Stoien minęły cztery miesiące i przez cały ten czas pracowicie i z należytą dokładnością wykonywałem zadanie…”.

— Książę Akbaliku? Proszę wybaczyć, książę…

Był to Odrian Kestivaunt, Vroon, który był jego sekretarzem. Niewielki stwór stał przy drzwiach, jak zawsze nie mogąc ustać w miejscu, a jego macki zwijały się i rozwijały w sposób, który Akbalik nauczył się znosić. Niósł kolejny plik papierów.

— Więcej lektury, Kestivaunt? — spytał Akbalik z kwaśną miną.

— Przejrzałem je, książę Akbaliku. I znalazłem w nich coś interesującego. Pochodzą w frachtowców, które w ciągu ostatnich dwóch tygodni wypłynęły z różnych portów na Zimroel. Jeśli mi wolno, książę…

Kestivaunt przyniósł papiery na biurko i zaczął je rozkładać, jakby były kartami do pasjansa. Były to protokoły ładunkowe, jak zauważył Akbalik, długie listy towarów przeplatane komentarzami jakiegoś kapitana na temat stanu, w jakim znajdowały się w momencie załadunku na pokład, jakości ich opakowania i tym podobnych rzeczy.

Akbalik zaglądał przez ramię Vroona, kiedy ten rozkładał kolejne kartki. Tyle kwintali miodowego lotosu, tyle a tyle worków gumy mandratowej, tyle funtów orokhalku, taka liczba toporów ciesielskich, szydeł, trzonków do siekier, kulbak, młotów…

— Czy to naprawdę konieczne, Kestivaunt?

— Suplikuję, mój książę, jeszcze chwilka. Już. A teraz, zwracam waszą uwagę na siódmą linijkę pierwszej deklaracji. Widzicie, co tam wpisano?

— „Anyvug ystyn ripliwich raditix” — przeczytał zdumiony Akbalik. — Tak, widzę. Ale nie rozumiem. Co to, czy to po vroońsku?

— Bardziej przypomina skandarski, rzekłbym, ale nie jest zbyt podobne. Sądzę, że nie jest to żaden z języków używanych na Majipoorze. Teraz dalej, panie, jeśli łaska, dziesiąta linia drugiej deklaracji.

— „Emijiquk gybpij jassin ys”. Co to za bełkot?!

— Może zaszyfrowana wiadomość? Spójrzcie tu, panie, trzynasta linijka następnego dokumentu: „Kesixm richtip jumlee ayviy”. I szesnasta następnego: „Mursez ebumit yumus ghok”. I dziewiętnasta linijka kolejnego. — Vroon w podnieceniu przekładał papiery, podsuwając je pod nos Akbalika. — Ten bełkot przeplata się z normalnymi wpisami w trzylinijkowych interwałach. Sądzę, ze brakuje nam pierwszych dwóch linijek wiadomości, czyli pierwszego i czwartego wiersza dokumentów, których tu nie mamy. Jest tego więcej, zebrałem już czterdzieści linijek. Cóż może to być, jeśli nie szyfr?

— Zaiste. To brzmi zbyt dziwacznie, żeby mogło być językiem. Ale są szyfry i szyfry — powiedział Akbalik. — To może być tylko sposób jakiegoś kupca na ukrycie sekretów przed konkurencją. — Spojrzał na jedną z kartek. „Zinucot takttamt ynifogi nhogtua”. A jeśli to znaczyło „w przyszłym tygodniu wyrusza dziesięć tysięcy żołnierzy”? Poczuł nagły dreszcz podniecenia. — Z drugiej strony, może to być sposób porozumienia Dantiryi Sambaila i jego sojuszników.

— Owszem — przytaknął Vroon — to może być właśnie to. A szyfr może łatwo złamać ktoś, kto jest ekspertem w tej dziedzinie.

— Mówisz może o sobie? — Akbalik wiedział, że Vroonowie mieli rozliczne zdolności wróżbiarskie.

Macki Vroona zaczęły wić się w geście zaprzeczenia.

— Nie ja, panie. To ponad moje możliwości. Ale mój znajomy, Givilan-Klostrin…

— To imię Su-Suherisa, prawda?

— Tak jest. To mąż cieszący się doskonałą opinią, dla którego ten tekst nie stanowiłby żadnej trudności.

— Mieszka w Stoien?

— W Treymone, panie, mieście domów na drzewach. To tylko kilka dni drogi wzdłuż wybrzeża stąd…

— Wiem, gdzie jest Treymone, dziękuję. — Akbalik zamyślił się na chwilę. Przez miesiące pracy z Odrianem Kestivauntem nauczył się mu ufać, ale angażowanie w tak delikatną sprawę obcego Su-Suherisa było zupełnie inną kwestią. Najpierw trzeba będzie przeprowadzić małe śledztwo. Dwugłowi sprawiali wrażenie, jakby wszyscy znali się wzajemnie. Postanowił zapytać Maundiganda-Klimda o zdanie, zanim zatrudni Givilana-Klostrina.

„Geenux taquidu eckibin oeciss. Emajiqk juqivu xhtkip ss”.

Akbalik przycisnął palce do bolących skroni. Zastanawiał się, czy ten bełkot skrywał tajne plany Dantiryi Sambaila. A może był to tylko tajny język jakiegoś podejrzanego, skandarskiego marynarza?

Zudlikuk. Zygmir. Kasiski. Fustus.

Na Zamek wysłano pytanie do maga, Maundiganda-Klimda. W odpowiednim czasie przyszła jego odpowiedź. Twierdził, że dobrze zna Givilana-Klostrina i że książę mógł mu całkowicie zaufać. „Ręczę za niego jak za własnego brata”, pisał Maundigand-Klimd.

Akbalik uznał, że to wystarczająca rekomendacja. Wezwał Odriana Kestivaunta.

— Przekaż twojemu znajomemu Su-Suherisowi — powiedział — żeby jak najszybciej przybył do miasta Stoien.


* * *

Mimo wszystko widok Givilana-Klostrina sprawił, że Akbalik zwątpił w słuszność słów Maundiganda-Klimda.

Sam Maundigand-Klimd, którego Akbalik darzył najwyższym szacunkiem, nosił się z godnością i odznaczał dostojeństwem, podkreślonym jeszcze klasztorną wręcz skromnością ubioru. Na Zamku, gusta dotyczące stroju wahały się od krzykliwie barwnych po szokująco oryginalne, ale Maundigand-Klimd cenił sobie przede wszystkim surowe szaty z czarnej wełny lub ciemnozielonego lnu, ozdobione tylko czerwoną szarfą, służącą za akcent kolorystyczny.

Givilan-Klostrin zaś przybył do gabinetu Akbalika odziany w groteskowy strój z wyszywanego złotem brokatu pozszywanego z kwadratami z jedwabiu w kilkunastu gryzących się kolorach, zaś na dwóch wydłużonych głowach nosił wysokie kapelusze o pięciu czubkach, którymi prawie zamiatał sufit. Na każdym kapeluszu wymalowano pół tuzina wielkich, okrągłych oczu o krzaczastych brwiach, po trzy z przodu i z tyłu. Na ramionach wróża były sztywne epolety, wysokie na osiem czy dziesięć cali i także pomalowane w oczy. Zwieszały się z nich cienkie, szkarłatne proporczyki.

Zamierzony efekt miał zapewne wzbudzać podziw, jednak Akbalik uznał go za absurdalny i komiczny. Taki strój mógł nosić fakir albo żebrzący dziad, za kilka koron przepowiadający przyszłość na targowisku. W dodatku Su-Suheris miał strasznego zeza, lewe oko jego prawej głowy patrzyło w stronę prawego oka lewej głowy w sposób, który sprawiał, że w Akbaliku skręcały się wnętrzności.

Ręczę za niego jakby był moim bratem, pisał Maundigand-Klimd. Akbalik wzdrygnął się. Nie chciałby mieć brata podobnego do Givilana-Klostrina, ale z drugiej strony nie był Su-Suherisem.

— Jestem domem Thungmy — oświadczył Givilan-Klostrin uroczystym tonem i czekał.

Vroon już to wytłumaczył. Thungma był niewidzialnym duchem czy demonem, z którym kontaktował się Givilan-Klostrin w wieszczym transie, był więc jego „domem”, gdy go wzywał.

Su-Suheris, stojący na szeroko rozstawionych nogach i ze skrzyżowanymi ramionami, zdawał się wypełniać sobą cały pokój. Patrzył na Akbalika lodowato.

— Najpierw zapłata — szepnął Odrian Kestivaunt. — To ogromnie ważne.

— Tak, rozumiem. Powiedz mi, Ghilanie-Klostrinie, ile będzie kosztować twoja porada? — zapytał Akbalik, który od prób nawiązania kontaktu wzrokowego z magiem miał prawie mdłości.

— Dwadzieścia rojali — powiedziała natychmiast lewa głowa. Jej głos był głęboki i dudniący.

Była to niedorzeczna suma. Większość ludzi zarabiała mniej w ciągu roku. Godzinna wizyta u tłumacza snów kosztowała parę koron, czyli stukrotnie mniej. Akbalik już zaczął protestować, ale drżenie macek Vroona i jego szeptane „panie, panie!” sprawiły, że zamilkł. Wynagrodzenie maga, jak kilkakrotnie mówił mu Odrian Kestivaunt, było istotną częścią całego procesu i targowanie się mogło zniszczyć przedsięwzięcie.

Cóż, te dwadzieścia rojali i tak nie należało do niego. Akbalik wyjął z sakiewki i położył na stole cztery lśniące monety pięciorojalowe, jedne z nowych, przedstawiających Confalume’a w szatach Pontifexa i przystojny profil Prestimiona z drugiej strony. Givilan-Klostrin pochwycił je zręcznie i przycisnął na chwilę do zewnętrznych kości policzkowych, jakby upewniając się, że są prawdziwe.

— Gdzie są dokumenty? — zapytał mag.

Kestivaunt przygotował długi na stronę zapis zaszyfrowanych linijek, które znalazł w protokołach towarowych. Akbalik podał go Su-Suherisowi. Ten potrząsnął naraz obiema głowami — co wywołało u Akbalika zawroty głowy — i zażądał oryginałów. Książę spojrzał na Kestivaunta, który wybiegł z pokoju, w podnieceniu machając na wszystkie strony mackami, by po chwili wrócić w papierami. Givilan-Klostrin wziął je od niego. Akbalik ledwo powstrzymał się od śmiechu na widok wysokiego na siedem stóp Su-Suherisa, który z całą powagą pochylał się nad mającym ledwo osiemnaście cali Vroonem.

Givilan-Klostrin otworzył skrzynkę, którą ze sobą przyniósł i zaczął ustawiać swoje przyrządy do zaklinania na ławie. Akbalika to zaskoczyło, bo widział, jak Maundigand-Klimd wróżył bez użycia jakichkolwiek przedmiotów i często wyrażał wręcz pogardę dla takich urządzeń. Może to tylko część przedstawienia, uzasadnienie astronomicznej ceny. Patrzył, jak Givilan-Klostrin wyjął i zapalił pięć stożkowatych kadzideł, które natychmiast wypełniły pokój chmurami dusząco słodkiego dymu. Następnie mag wyciągnął niewielką, metalową kopułę i dotknął wybrzuszenia na jej czubku, sprawiając, że zaczęła wydawać z siebie rytmiczne bicie, podobne do dźwięku dzwonu. Drugie takie urządzenie, postawione obok pierwszego, wydawało głęboki, niski dźwięk, podobny do dalekiego zaśpiewu, trzecie zaś dziwaczny, wibrujący ton, jakby ktoś dmuchał w stożkowate muszle.

Givilan-Klostrin podał czwartą kopułkę Akbalikowi, a piątą Vroonowi.

— Dotkniecie ich włączników — powiedział poważnie — we właściwym momencie. Będziecie wiedzieć, gdy nadejdzie.

Akbalik zaczął czuć się niezręcznie. Mdlący zapach kadzidła, hipnotyczna muzyka dzwonów i muszli, śpiew — nagle zaczęło go to przerastać.

Nie było odwrotu. Proces — bardzo kosztowny proces — już trwał.

Givilan-Klostrin trzymał stos protokołów towarowych Kestivaunta w palcach wyciągniętych jedna nad drugą dłoni. Czworo oczu miał zamknięte. Z obu jego gardeł wydobywał się dziwny, niepokojący odgłos, jakby bulgot, którego powtarzający się rytm i upiorne harmonie w jakiś sposób zgrywały się z odległym śpiewem. Wyglądał niemal jakby spał. Potem, powoli, zaczął chwiać się, a nogi mu drżały. Wychylił się daleko w tył, pochylając głowy tak, że skierował je na podłogę za nim, potem wyprostował się, pochylił znowu, i jeszcze raz, i jeszcze…

Wtem Odrian Kestivaunt, nie otrzymawszy żadnej wyraźnej wskazówki, dotknął metalowego czubka małej, metalowej kopułki, którą trzymał w dłoniach. Dobiegł z niej donośny dźwięk trąbek, który rozniósł się po pokoju z siłą zdolną chyba wyginać ściany. Akbalik poczuł, że jakaś wewnętrzna siła nakazuje mu nacisnąć przycisk na jego własnej kopułce, która, gdy to uczynił, wydała z siebie niesamowite, ogłuszające odgłosy zderzanych talerzy. Zgiełk wokół nich był porażający. Akbalik czuł się, jakby nagłe przeniósł się w sam środek złożonej z tysiąca instrumentów orkiestry opery w Ni-moya.

Po twarzach Givilana-Klostrina spływały strugi potu. Akbalik nigdy wcześniej nie widział, żeby Su-Suheris się pocił, myślał wręcz, że nie są do tego zdolni. Oddech maga zamienił się w wysilone dyszenie. Z nosa i ust płynęła mu krew. Mocno przyciskał dokumenty do piersi.

Kiedy dźwięki, dochodzące z pięciu kopułek zaczęły przybierać na sile, Givilan-Klostrin jął zataczać się jak pijany po pokoju, z każdym krokiem odrzucając głowy do tyłu i unosząc kolana prawie do piersi. Powarkiwał jak dzika bestia. Wpadał na stół i krzesła, i chyba nie zdawał sobie z tego sprawy. Kiedy jedno krzesło wyraźnie go zdenerwowało, bo wpadł na nie trzy razy z rzędu, uniósł stopę i kopnął je z tak zdumiewającą siłą, że połamał je w drzazgi. Był to niezwykły wyczyn. Akbalik pomyślał, że ma przed sobą kogoś naprawdę opętanego.

Pokój całkowicie wypełniały dźwięki trąbek, dzwonów, gongów. Givilan-Klostrin zatrzymał się przy oknie i stał tam, wychylony w przód, oddychając ciężko i trzęsąc się konwulsyjnie. Kiwał się na boki, unosił jedną stopę, delikatnie stawiał ją na ziemi, unosił drugą. Jego głowy odskakiwały od siebie, po czym zbliżały się do siebie gwałtownie, prawie się zderzając, i znów się oddalały. Miał wydęte policzki, wywiesił oba języki, wydawał dziwne dźwięki, jak miech. Na chwilę otworzył oczy, które kręciły się w oczodołach.

Trwało to i trwało, minuta, dwie, trzy, pięć. Rytm muzyki narastał i tworzył niesamowite napięcie, grożące w każdej chwili wybuchem. Czy ten straszny atak kiedyś się skończy?

Nagle zapadła głucha cisza. Pięć metalowych kopułek jednocześnie przestało wydawać dźwięki. Givilan-Klostrin wyglądał na pogrążonego w głębokim transie.

Przestał się trząść, kołysać i podnosić stopy. Stał w miejscu jak posąg, całkowicie nieruchomo. Jego prawa głowa zwisała bezwładnie, jakby złamała się podtrzymująca ją szyja, za to lewa patrzyła wprost na Akbalika. Przez ponad minutę trwało to zawieszenie. Potem z prawej głowy zaczął dochodzić niski, jękliwy, nieartykułowany dźwięk, niczym dudniące zawodzenie, które wznosiło się i opadało w obrębie pięciu czy sześciu oktaw, powoli przechodząc w serie pozbawionych akcentowania, sylabicznych fraz, równie niezrozumiałych dla Akbalika, jak zaszyfrowane linijki deklaracji towarowych.

Po chwili wyprostowana, lewa głowa także przemówiła. Powoli zaczęła tłumaczyć wieszczbę, którą mówiła głowa prawa. Wypowiadała słowa wyraźnie, dokładnie i zrozumiale.

— Człowiek, którego szukacie — powiedziała lewa głowa Givilana-Klostrina — znajduje się w tej prowincji. To wiadomości, które wysyła ze swojego tajnego obozu w południowej części prowincji Stoien towarzyszom w innych krainach. Spędził wiele miesięcy na budowaniu armii w odległym miejscu, wkrótce zgromadzi tu swoje siły. Pragnie obalić króla świata.

Wypowiedziawszy ostatnie słowa, Su-Suheris upadł wyczerpany na podłogę, lądując ze straszliwym hukiem u stóp Akbalika. Przez dłuższą chwilę leżał twarzą do ziemi, drżąc. Potem podniósł po kolei obie głowy i patrzył na Akbalika oszołomionym, niepewnym spojrzeniem, jakby nie wiedział, gdzie się znajduje i kim jest stojący przed nim człowiek.

— Czy to koniec? — zapytał Akbalik.

Su-Suheris słabo skinął głową.

— Dobrze. — Akbalik wykonał ręką ostry gest, jakby coś ucinał. — Zapomnisz wszystko, o czym tu dziś mówiono.

Na obu twarzach Givilana-Klostrina malowało się zdumienie. Słabym głosem powiedział:

— Czy cokolwiek zostało powiedziane? Przez kogo? Nic nie pamiętam, mój panie. Nic. Dom Thungmy jest pusty.

— To prawda — wymruczał Vroon. — Nie zachowują żadnych wspomnień swoich transów. Jak mówiłem, są tylko przekaźnikami tego, co postanowi odkryć demon.

— Mam nadzieję, że naprawdę tak jest — powiedział Akbalik. — Zabierz go stąd jak najprędzej.

Sam czuł się wstrząśnięty i słaby, jakby to on, a nie Su-Suheris przeżył spazmy i konwulsje tego dziwnego ataku. Głowa bolała go od uporczywego dźwięku gongów i trąbek. W mózgu zaś rozbrzmiewały mu nieustannie powolne, dokładne, zdumiewające słowa wieszcza: człowiek, którego szukacie, jest tutaj. Spędził wiele miesięcy, zbierając armię w odległym miejscu. Jego pragnieniem jest obalić króla świata.


* * *

Zwyczajowa droga z Góry Zamkowej do portu Alaisor na zachodnim wybrzeżu Alhanroelu prowadziła rzeką: w dół zbocza Góry lataczem przez Khresm i Rennosk do Gimkandale, skąd brała początek rzeka Uivendak, później łodzią przez Miasta Zbocza Stipool i Furbile i do podnóży Góry przez Estotilaup i Vilimong aż na centralną równinę kontynentu. Uivendak, która po tysiącu mil zmieniała nazwę na Clairn, a kolejne tysiąc mil dalej stawała się Haksim, pod koniec łączyła się z potężną Iyann, która wypływała z wilgotnej, zielonej krainy na północny zachód od pustyni Valmambra i spotykała Haksim w miejscu zwanym, nie wiedzieć czemu, Trzy Rzeki, choć łączyły się tutaj tylko dwie. Od tego punktu aż do wybrzeża połączone rzeki zwano Iyann.

Ostatni fragment Iyann był niegdyś znany z powolności i podróżujący na zachód musieli cierpliwie znosić niespieszną końcówkę podróży, ale od czasu przerwania tamy Mavestoi, leżącej w górę rzeki od miejsca, gdzie wpadała do niej Haksim, wody Iyann płynęły dużo szybciej niż w poprzednich stuleciach. Łódź, która wiozła Prestimiona i Varaile poruszała się z prędkością, która nawet by mu się podobała, gdyby nie przypominała o tragicznym przerwaniu tamy.

Od wybrzeża dzieliło ich już tylko parę dni drogi. Szybko przemieszczali się przez ciepłe, zielone, żyzne tereny rolnicze, których mieszkańcy stali przy brzegach, machając, wiwatując i wykrzykując imię Prestimiona, a czasami również Varaile, gdy obok przepływał statek Koronala. Prestimion i Varaile stali obok siebie przy burcie, odpowiadając na powitania machaniem.

Varaile wydawał się być zdumiona siłą i głębią uczucia, które aż biło od tych ludzi.

— Posłuchaj, Prestimionie. Posłuchaj! Można aż poczuć ich miłość do ciebie!

— Raczej do urzędu Koronala. Niewiele ma to wspólnego ze mną. Nie mieli czasu, by dowiedzieć się o mnie nic ponad fakt, że Lord Confalume wybrał mnie swoim następcą, więc muszę być w porządku.

— Sądzę, że chodzi o coś więcej. Jest nowy Koronal po tylu latach rządów Confalume’a. Wszyscy go kochali i podziwiali, to prawda, ale rządził tak długo, że wszyscy zaczęli traktować go jak coś oczywistego, niczym słońce czy księżyce. Teraz na Zamku siedzi nowy człowiek i widzą w nim głos młodości, nadzieję na przyszłość, kogoś świeżego i pełnego sił, który będzie budował na osiągnięciach Lorda Confalume’a i poprowadzi Majipoor w nową, wspaniałą epokę.

— Oby mieli rację — powiedział Prestimion.

Przez chwilę patrzyli na zachód, gdzie złotozielona kula słońca powoli chowała się za horyzontem. Ziemia tutaj była płaska, a rzeka bardzo szeroka. Na brzegu widziało się teraz mniej ludzi.

Wtedy Varaile powiedziała:

— Powiedz mi, Prestimionie. Czy prawo pozwala, aby syn Koronala został jego sukcesorem?

To pytanie go wystraszyło.

— Co? O czym ty mówisz, Varaile? — powiedział ostro, odwracając się do niej i mierząc ją spojrzeniem tak wściekłym, że odsunęła się od niego, lekko wystraszona.

— Nic, nic! Tylko się zastanawiałam…

— Nie zastanawiaj się więc. To się nie stanie. Nie stało się w przeszłości, nie wydarzy się w przyszłości. Na Majipoorze mamy monarchię z nadania, nie dziedziczenia. Mogę ci jako dowód pokazać zapisy historyczne sięgające wielu lat wstecz.

— Nie ma takiej potrzeby. Wierzę ci — wciąż była zaniepokojona gwałtownością jego reakcji. — Ale dlaczego tak się rozzłościłeś, Prestimionie? Zadałam ci zwykłe pytanie.

— Muszę przyznać, że bardzo dziwaczne.

— Tak? Nie dorastałam na Zamku, jak wiesz. Nie znam się na prawie konstytucyjnym. Wiem tylko, że nowy Koronal zazwyczaj nie jest synem poprzedniego. A potem zaczęłam się zastanawiać, co by było, gdyby…

Prestimion zrozumiał, że jej pytanie było całkowicie niewinne. Nie miała skąd dowiedzieć się o Korsibarze i jego tragicznej w skutkach rewolcie. Próbował się uspokoić. Po prostu go zaskoczyła, to wszystko, zdawało mu się, że próbuje dotknąć rzeczy delikatnych, jeśli nie zakazanych, ale w rzeczywistości nie miała na myśli nic złego.

— Cóż — powiedziała — jeśli on nie może zostać Koronalem, ani księciem Muldemar, ponieważ Abrigant będzie miał kiedyś własne dzieci i to one odziedziczą ten tytuł, to pewnie zostanie księciem czegoś innego.

— On? — zdziwił się Prestimion niezbyt mądrze.

— O, tak — powiedziała Varaile, głaszcząc się po brzuchu. — To niewątpliwie on, Prestimionie. Wiem to już od paru tygodni. Mimo to poprosiłam Maundiganda-Klimda o wróżbę i potwierdził.

Prestimion zagapił się na nią. Nagle wszystko nabrało sensu.

— Varaile?

— Wyglądasz na bardzo zdziwionego, Prestimionie! Jakby to stało się po raz pierwszy w historii świata.

— Dla mnie dzieje się pierwszy raz. Ale nie o to chodzi, Varaile. Powiedziałaś Maundigandowi-Klimdowi kilka tygodni temu, a mi nie? Pewnie jeszcze Septachowi Melaynowi. I Gialaurysowi, i Nilgirowi Sumanandowi, i twoim służkom, i Skandarowi, który zamiata dziedziniec przed…

— Przestań, Prestimionie! Chcesz mi powiedzieć, że się nie domyśliłeś?

Potrząsnął głową.

— W ogóle nie przyszło mi to do głowy.

— Sądzę wiec, że powinieneś bardziej uważać.

— A ty nie powinnaś tyle zwlekać z przekazaniem mi takich wiadomości.

— Czekałam aż do tej chwili, ponieważ doradził mi to Maundigand-Klimd. Postawił mi horoskop i powiedział, że lepiej dla dziecka będzie, jeśli nie powiem ci o nim, póki nie będziemy na zachód od dziewiętnastego południka. A teraz jesteśmy, prawda, Prestimionie? Mówił, że to tam, gdzie ziemia staje się płaska, a rzeka bardzo szeroka.

— Nie jestem kapitanem tego statku, Varaile. Nie śledzę szerokości geograficznej.

— Wydaje mi się, że chodzi raczej o długość.

— Szerokość… długość… co to za różnica? — zastanawiał się, czy faktycznie minęli dziewiętnasty południk. Pewnie tak. Ale co tam, jaka to różnica, osiemnasty południk, dziewiętnasty czy dwusetny? Powinna mu była dawno powiedzieć. Wyglądało jednak na to, że jego przeznaczeniem było na każdym kroku dawać się oplatać jakimiś czarami. W głowie pulsował mu gniew. — Czarnoksiężnicy! Magowie! To oni rządzą światem, nie ja! To skandal, Varaile, kompletny skandal, że taka wiadomość krąży po Zamku od tygodni, a ukrywa się ją przede mną tylko dlatego… dlatego, że jakiś mag powiedział ci… — aż jąkał się z oburzenia. Patrzyła na niego szeroko otwartymi ze zdumienia oczami. Uśmiechnęła się, po czym zachichotała.

Wtedy roześmiał się też Prestimion. Wiedział, że zachowuje się bardzo głupio.

— Och, Varaile… Varaile… Tak bardzo cię kocham, Varaile! — objął ją i przycisnął do siebie. Po długiej chwili wypuścił ją, uśmiechnął się i pocałował ją w czubek nosa. — I nie, Varaile, on nie może zostać Koronalem po mnie i nawet o tym więcej nie myśl. Zrozumiano?

— Tylko się zastanawiałam, to wszystko — powiedziała.

6

W innych okolicznościach Prestimion powinien spędzić przynajmniej tydzień w Alaisor. Jako Koronal byłby niewątpliwie gościem honorowym na bankiecie, wydanym przez burmistrza Hilgimura w sławnej Sali Topazowej i odbyłby zwyczajową wizytę w świątyni Pani na Wzgórzach Alaisor. A gdyby wciąż był księciem Muldemar, spotkałby się z wielkimi handlarzami wina, z którymi jego rodzina była powiązana od wielu pokoleń, i tak dalej.

Ale to były szczególne okoliczności. Musiał szybko dostać się na Wyspę. Z tego powodu, chociaż spotykał się z burmistrzem, miało to trwać ledwie godzinę, może dwie. Zrezygnował z odwiedzenia świątyni na wzgórzu, ponieważ wkrótce miał spotkać Panią osobiście. A co się tyczyło handlarzy winem, nie mieli już dla niego znaczenia, ponieważ był Koronalem i nie zajmował się rodzinnymi interesami. Mógł sobie pozwolić tylko na jedną noc w Alaisor, potem ruszał w dalszą drogę.

Burmistrz przygotował dla Prestimiona i Varaile okazały, czteropiętrowy apartament, w którym mogły mieszkać tylko Potęgi Królestwa, położony na szczycie trzydziestopiętrowej wieży Alaisorskiej Kompanii Handlowej. Z okien widać było całe miasto. Maundigand-Klimd i pozostali członkowie świty zostali rozmieszczeni w mniejszych, ale także luksusowych kwaterach w pobliżu.

Było to miasto o iście imperialnym splendorze, największe na zachodnim wybrzeżu. Równolegle do brzegu biegła tutaj ściana wysokich klifów z czarnego granitu. Iyann, płynąc do morza, wycięła w nich dawno temu szeroki kanion, a u ich stóp Alaisor rozwijał się jak ogromny wachlarz, sięgając daleko wzdłuż brzegów na północ i południe. Zatoka, utworzona ujściem Iyann tworzyła wspaniały port. Z centrum miasta do jego południowych i północnych krańców biegły szerokie bulwary, zbiegające się nad wodą. W punkcie ich spotkania stało sześć gigantycznych obelisków z czarnego kamienia, znaczących miejsce, w którym Stiamot, zwycięzca Metamorfów, został siedem tysięcy lat temu pochowany. Prestimion pokazał ten pomnik Varaile z zachodniego okna ich mieszkania, skąd rozciągał się widok na port.

Historia mówiła, że Stiamot, kiedy został Pontifexem, w bardzo podeszłym wieku postanowił odbyć pielgrzymkę na Zimroel, do Danipiur, przywódczyni Metamorfów, i błagać ją o przebaczenie za podbój. Jednak jego podróż zakończyła się w Alaisor, gdzie zachorował i nie mógł podróżować dalej. Kiedy umierał, patrząc w morze, poprosił, by pochować jego ciało tutaj, zamiast zabierać je o tysiące mil na wschód, do Labiryntu.

— A świątynia Pani? — zapytała Varaile. — Gdzie ona jest?

Znajdowali się na najwyższym piętrze budynku. Prestimion zaprowadził Varaile do ogromnego, łukowego okna wychodzącego na wschód i na ciemną, pionową ścianę klifu. O tej porze dnia zachodzące słońce nadawało im brązowozielony połysk.

— Tam — powiedział. — Zaraz pod krawędzią. Widzisz?

— Tak. Przypomina białe oko patrzące na nas z czoła wzgórza. Byłeś tam kiedyś, Prestimionie?

— Tak, raz. Byłem w Zimroelu tuzin lat temu i po drodze spędziłem kilka dni w Alaisor, i poszliśmy tam z Septachem Melaynem. To wspaniały budynek, delikatny łuk z białego marmuru, jednopiętrowy, który zdaje się zwisać z klifu. Przed sobą widzisz całe miasto, rozłożone jak mapa, a dalej morze, niemal do Wyspy.

— To brzmi wspaniale. Nie moglibyśmy udać się tam jutro, choć na chwilkę?

Prestimion uśmiechnął się.

— Koronal nie może nigdzie pójść na chwilkę. To drugie najświętsze miejsce w całym Majipoorze. Gdybym w ogóle tam poszedł, musiałbym zostać przynajmniej na całą noc i spotkać się z Hierarchinią i jej akolitkami. Odprawiano by ceremonie i tak dalej… no, wiesz, jak to jest, Varaile. Wszystko, co robię, ma duże znaczenie symboliczne. A statek na Wyspę nie może czekać, wieją sprzyjające wiatry i musimy wypływać jutro. Kiedy wiatr się odwróci, możemy być zmuszeni czekać nawet wiele miesięcy, a tego nie mogę zaryzykować. Możesz odwiedzić świątynię, gdy będziemy w Alaisor następnym razem.

— A kiedy to się stanie? Prestimionie, świat jest taki wielki! Czy mamy dość czasu, by gdziekolwiek być dwa razy?

— Za cztery lub pięć lat, kiedy sprawy królestwa się uspokoją, powinienem odbyć wielką procesję, a wtedy pojedziemy wszędzie, Varaile. Nawet do Zimroelu, do Piliplok, Ni-moya, Dulorn, Pidruid, Tilomon, Narabalu. Wtedy znowu będziemy przejeżdżać przez Alaisor i zostaniemy trochę dłużej. Obiecuję ci to. Wszystko, czego nie zobaczymy podczas tej podróży, nadrobimy w następnej.

— Mówisz „my”. Czy żona Koronala uczestniczy z nim w wielkim objeździe? Kiedy Lord Confalume przybył do Stee podczas ostatniej procesji, nie było z nim jego małżonki.

— Inny Koronal. Inna żona. Ty będziesz u mojego boku, gdziekolwiek pojadę.

— Czy to obietnica?

— Nawet przysięga. Przysięgam na wąsik Lorda Stiamota, tu, w cieniu jego grobu.

Pochyliła się i delikatnie go pocałowała.

— Tak więc postanowione.


* * *

Nigdy nie był na Wyspie Snu. Właściwie, kiedy jeszcze był księciem na Zamku, nie przyszło mu do głowy, żeby kiedykolwiek tam pojechać. Nie jeździło się na Wyspę tak po prostu, chyba że chciało się przeżyć rytualne oczyszczenie. Nawet Koronalowie przybywali tam tylko w czasie wielkiej procesji, a na to było jeszcze za wcześnie.

Teraz jednak Wyspa pojawiła się przed nim na horyzoncie jak cudowna, biała ściana, a widok ten wywołał dziwne podniecenie.

— Zaskoczy was jej ogrom — powtarzali w kółko ci, którzy kiedykolwiek na niej byli. Z powodu tych ostrzeżeń Prestimion spodziewał się, że wcale nie będzie zaskoczony. Zawsze myślał, że wyspa to polać lądu całkowicie otoczona wodą i że wyspy są zazwyczaj niewielkie. Wszyscy mówili, że Wyspa Snu jest duża, ale on wciąż sądził, że jej granice będą zawsze widoczne, jak zagięta linia przechodząca w ocean. W rzeczywistości jednak Wyspa okazała się być olbrzymia, tak duża, że w każdym innym świecie nazwano by ją kontynentem. Widziana z morza z pewnością była wielka jak kontynent. Tylko w porównaniu z Alhanroelem, Zimroelem i Suvraelem, oficjalnymi kontynentami Majipooru, można było określać Wyspę tak niepozornym mianem.

Jedna z pięknych historii, które o niej opowiadano, mówiła, że w starożytnych czasach — miliony lat temu, jeszcze zanim na Majipoorze pojawili się chociażby Zmiennokształtni — Wyspa leżała głęboko pod powierzchnią morza, ale straszna konwulsja wnętrza ziemi wyrzuciła ją w górę w ciągu jednej doby. Dlatego to miejsce było tak uświęcone: to Bogini wyniosła je z wód.

Nie sposób było wątpić w podmorski rodowód Wyspy. Świadczył o nim fakt, że cała była pojedynczym, gigantycznym blokiem białej kredy, szerokim na kilkaset mil i wysokim na ponad pół mili, składającym się z kolistych warstw umieszczonych jedna na drugiej, a kreda jest substancją, która powstaje ze skorupek maleńkich morskich żyjątek.

Te gigantyczne, kredowe szańce lśniły teraz w blasku słońca porażającą bielą, wypełniając morze przed nimi jak nieprzekraczalna bariera. Varaile i Prestimion podziwiali je bez ruchu.

— Wydaje mi się, że widzę stąd dwa z trzech poziomów, może cień trzeciego — powiedział Prestimion. — Ten największy, podstawa wyspy, jest zwana Pierwszym Tarasem. Na jego krawędzi rośnie las, setki stóp nad poziomem morza. Widzisz? Tam zaczyna się Drugi Taras, o średnicy sporo mniejszej niż Pierwszy. Jeśli spojrzysz w górę wzdłuż białej ściany, zobaczysz długą linię zieleni. Zdaje mi się, że to granica między Drugim i Pierwszym Tarasem. Trzeci Taras biegnie w głębi lądu, setki mil od brzegu. Stąd go nie widać, z wyjątkiem może zarysu jego wierzchołka. To Świątynia Wewnętrzna, miejsce pobytu Pani.

— Oszałamiające. Wiedziałam, że Wyspa jest z białego kamienia, ale nie myślałam, że będzie tak błyszczący! Czy udamy się na sam szczyt?

— Najpewniej tak. Pani rzadko schodzi, by spotkać się ze swoim synem. Jest w zwyczaju, że jej hierarchinie witają Koronala w porcie i zabierają go najpierw do miejsca noclegu, które jest tam dla niego przygotowane. Widzisz, on reprezentuje świat działania, hałas i męską gwałtowność i musi przejść pewne rytuały, nim wejdzie do kontemplacyjnej krainy swojej matki. Potem prowadzą go w górę, przez różne tarasy na trzech progach. W końcu dotrzemy do samej świątyni, położonej na szczycie, gdzie przyjmie nas moja matka.

Olbrzymie ściany wyspy wznosiły się z morza tak stromo, że istniały tylko dwa porty, oba trudno dostępne: Taleis po stronie Zimroelu i Numinor z tej, w kierunku Alhanroelu. Do nich, w określonych porach roku, przybywali pielgrzymi z kontynentów, czasem chcąc na rok czy dwa wycofać się ze zwykłego życia i oddać medytacjom i rytualnemu oczyszczeniu; inni pragnący dołączyć do służby Pani i spędzić w niej resztę życia.

Chyży statek, który wiózł Prestimiona i Varaile z Alaisor był za duży, by wejść do portu Numinor. Zarzucił kotwicę daleko na morzu, a jej pasażerowie przesiedli się na oczekujący ich prom, którego pilot znał sekrety wąskiego kanału, pełnego silnych prądów i zdradzieckich raf, przez który docierało się do brzegu.

Trzy wysokie, starsze kobiety, noszące się z wielką godnością i powagą, odziane w identyczne złote szaty obrębione czerwienią, czekały na pomoście na przybicie promu. Były to hierarchinie Wyspy, przyboczne, które lady Therissa wysłała na powitanie gości.

— Polecono nam, by wpierw zabrać was — powiedziała najstarsza z nich — do domu, zwanego Siedem Ścian.

Prestimion się tego spodziewał. Siedem Ścian był tradycyjnym domem gościnnym dla nowo wybranych Koronalów. Okazał się być niskim, mocnym budynkiem z ciemnego kamienia, stojącym na szczycie klifu w porcie Numinor, nad samym morzem.

— Dlaczego nazywa się Siedem Ścian? — zapytała Varaile. — Na moje oko jest całkiem kwadratowy.

— Nikt tego nie wie — odparł Prestimion. — To miejsce jest tak stare, jak sam Zamek i prawda o jego przeszłości ginie wśród legend. Mówi się, że lady Thiin, matka Lorda Stiamota, zbudowała go, kiedy jej syn przybył na Wyspę, by podziękować za zwycięstwo w Wojnach Metamorfów. Ponoć w jego fundamentach leży pogrzebanych siedmiu wojowników, których lady Thiin zabiła własnoręcznie, kiedy broniła Wyspy przed Zmiennokształtnymi najeźdźcami. Ale fundamenty tego budynku były często odnawiane i nikt nigdy nie znalazł tam szkieletów Metamorfów. Istnieje też teoria, że Lord Stiamot kazał zbudować na dziedzińcu siedmioboczną kaplicę, ale po niej też nie został żaden ślad. Słyszałem również, że nazwa tego miejsca to po prostu nasza wersja pradawnego słowa Zmiennokształtnych, oznaczającego „miejsce, gdzie skrobie się ryby”, ponieważ w dawnych czasach była tutaj wioska rybacka Metamorfów.

— Ta wersja najbardziej mi się podoba — powiedziała Varaile.

— Mnie również.

Musiał odbyć pewne rytuały oczyszczające, zanim mógł udać się wyżej i w głąb Wyspy, spędził więc kilka godzin, wykonując je pod okiem jednej z hierarchiń. Tej nocy on i Varaile spali w pięknej komnacie z widokiem na morze, otoczeni ciemnymi tkaninami w tak stare wzory, że Prestimion zastanawiał się, czy zostały osobiście wybrane przez Lorda Stiamota. Wyobrażał sobie, że duchy wszystkich królów z minionych lat, którzy spali w tym pokoju, stłoczą się wokół niego w nocy i będą opowiadać anegdoty z czasów ich panowania i dawać rady na temat jego własnych problemów, ale w rzeczywistości niemal natychmiast zapadł w najgłębszy ze snów i śnił spokojnie. Wyspa była miejscem łagodności i harmonii, żaden niepokój nie znajdował na niej miejsca.

O poranku rozpoczęli podróż w górę, do Pani. Varaile i Prestimion wyruszyli sami, bez tych, którzy rozpoczęli z nimi podróż z Zamku. Pozwolenia na wkroczenie na Trzeci Próg i do Wewnętrznej Świątyni z zasady nie udzielano tym, którzy nie przeszli przez pełen rytuał inicjacyjny.

Hierarchini zaprowadziła ich do nadmorskiego terminala, skąd wyruszały małe latacze, na których mieli jechać w górę. Kiedy Prestimion patrzył w górę na białą ścianę Pierwszego Progu, unoszącą się praktycznie pionowo, nie miał pojęcia, jak można ją pokonać, ale pojazd ruszył w górę cicho i łatwo, bez trudu wspinając się coraz wyżej i osiadł na lądowisku na szczycie klifu jak gigantyczna gihorna ze złożonymi skrzydłami. Patrząc za siebie, widzieli port Numinor, wyglądający z góry jak zabawka, a dwa ramiona jego wysuniętego w morze, wygiętego falochronu jak delikatne patyczki.

— Jesteśmy na Tarasie Oszacowania, na który przybywają wszyscy nowicjusze. Tutaj są poddawani ocenie i decyduje się o ich przeznaczeniu — wyjaśniła jedna z hierarchiń. — Dalej, niedaleko w głąb lądu, jest Taras Rozpoczęcia, gdzie wstępne szkolenie przechodzą ci, którym pozwolono przejść dalej. Po pewnym czasie, czasem po dniach, tygodniach, czasem latach, przenoszą się na Taras Zwierciadeł, gdzie muszą skonfrontować się z samymi sobą i przygotować się na to, co leży dalej.

Na Prestimiona i Varaile czekał już nowy latacz, by wieźć ich dalej. Szybko zostawili za sobą różowy bruk Tarasu Oszacowania i podróżowali przez pozornie nieskończone pola uprawne Tarasu Rozpoczęcia, którego wejście znaczyły piramidy z ciemnoniebieskiego kamienia, wysokie na dziesięć stóp. Widzieli tu nowicjuszy zajętych podrzędnymi pracami na roli i innych, zebranych na świętych naukach w otwartych amfiteatrach. Nie mieli czasu zatrzymać się i przyjrzeć się temu dokładniej, bo odległości tu były wielkie, a wielka, biała bryła Drugiego Progu górowała przed nimi, ale wciąż bardzo daleko.

Popołudnie chyliło się ku końcowi, gdy dotarli do podnóża klifu. Zatrzymali się na nocleg na trzecim tarasie progu, Tarasie Zwierciadeł, który leżał dokładnie pod wiszącą nad nimi ścianą. Na tym tarasie wszędzie powkopywano w ziemię płyty z polerowanego, czarnego kamienia, przez co gdziekolwiek się patrzyło, widziało się własne odbicie, zmienione i wzmocnione przez tajemnicze światło. Wcześnie rano ruszyli w dalszą drogę w górę i po raz drugi odbyli zapierającą dech w piersiach podróż małym lataczem na krawędź następnego Progu.

Stąd wciąż widzieli morze, ale było ono bardzo daleko, a Numinor znajdował się poza zasięgiem wzroku, schowany za krawędzią Wyspy. Ledwo widać było różową krawędź zewnętrznego tarasu Pierwszego Progu. Taras Zwierciadeł, znajdujący się dokładnie pod nimi, zdawał się świecić zielonkawym płomieniem w miejscach, gdzie na kamienne płyty padało światło słońca.

— Zewnętrzny taras, na którym teraz jesteśmy — powiedziała im hierarchini — to Taras Poświęcenia. Stąd przejedziemy na Taras Kwiatów, Taras Modlitwy, Taras Wyrzeczenia i Taras Wstąpienia.

Prestimion poczuł podziw, kiedy spoglądał na złożoność i bogactwo, z jakimi zbudowana była kraina Pani. Nigdy nie podejrzewał, że do wykonywania tutejszych czynności prowadzi tak skomplikowana droga.

Nie miał jednak czasu na zwlekanie i naukę. Wciąż musiał dotrzeć do najświętszego ze wszystkich sanktuariów, położonego nad Trzecim Progiem domu Pani.

Znaleźli się tam po kolejnym, pionowym podjeździe. Prestimiona natychmiast uderzyła wyjątkowość powietrza w tym miejscu, setki stóp nad poziomem morza. Było chłodne i niezwykle czyste, tak że każdy szczegół Wyspy widać było jak przez szkło powiększające. Był tak oczarowany dziwami — światłem, niebem, drzewami — że nie słuchał hierarchini, wymieniającej nazwy tarasów, przez które jechali, póki nie powiedziała:

— To Taras Adoracji, brama do Wewnętrznej Świątyni.

Miejsce to było pełne niskich, pomalowanych na biało kamiennych budynków, stojących pośród niezwykle pięknych i tchnących spokojem ogrodów. Poinformowano ich, że Pani już czeka, ale najpierw musieli odświeżyć się po podróży. Akolici zaprowadzili ich do samotnego domku w ogrodzie pełnym wiekowych, rosochatych drzew i altanek porośniętych serpentynami pnączy, obsypanych mnóstwem niebieskich kwiatów o wielu płatkach. Nie mogli oprzeć się urokowi murowanej wanny, wyłożonej zmyślnie przeplatanymi paskami w kolorze zieleni i turkusu. Wykąpali się wspólnie, a Prestimion z uśmiechem przesunął dłonią po zaokrąglonym brzuchu Varaile. Później ubrali się w miękkie, białe szaty, które im pozostawiono, a służący przynieśli posiłek, złożony z pieczonej ryby i przepysznych, niebieskich jagód oraz schłodzonego, szarego wina, którego Prestimion nie rozpoznał. Dopiero potem jedna z hierarchiń, które towarzyszyły im w podróży, powiedziała, że są wzywani przez Panią. Przypominało to sen. Cały proces był tak poważny i majestatyczny, że Prestimion z trudem uświadamiał sobie, że przybył z wizytą do własnej matki.

Teraz była więcej niż tylko jego matką. Była matką świata, matką boginią.

Do Wewnętrznej Świątyni, gdzie na nich czekała, dotarli po delikatnym łuku z białego kamienia, który prowadził nad stawem pełnym wielkookich, złotych ryb na zielone pole, gdzie wszystkie źdźbła trawy zdawały się mieć dokładnie tę samą długość. Po jego drugiej stronie stał niski, okrągły budynek o płaskim dachu, całkowicie pozbawiony ozdób, zbudowany z tego samego przejrzystego, białego kamienia, co mostek. Miał osiem wąskich skrzydeł, równomiernie rozmieszczonych, przypominających ramiona gwiazdy.

Hierarchini wskazała tę rotundę.

— Wejdźcie, proszę.


* * *

Prosty pokój pośrodku rotundy był ośmiokątną komnatą z białego marmuru, bez żadnych mebli. W jego centrum znajdował się basen, również ośmiokątny. Stała przy nim lady Therissa, wyciągając do nich ręce w powitalnym geście.

— Prestimion. Varaile.

Jak zawsze zdawała się cudownie młoda, ciemnowłosa, pełna wdzięku i o gładkiej skórze. Niektórzy twierdzili, że zawdzięcza to magii, ale Prestimion wiedział, że się mylą. Nie znaczyło to, że lady Therissa pogardzała usługami czarowników, gdyż od dawna zatrudniała paru magów w Domu Muldemar. Ale mieli oni przewidywać przyszłość zbiorów winorośli, a nie rzucać czary, mające chronić ją przed upływem czasu. Nawet teraz miała na nadgarstku magiczny amulet, złotą bransoletę z runami wypisanymi okruchami szmaragdów, ale to też, jak wiedział Prestimion, służyło czemuś innemu niż próżności. Był głęboko przekonany, że to własnej, wewnętrznej energii, a nie magii, jego matka zawdzięczała to, że zachowała urodę mimo upływu lat.

Fakt, że została Panią Wyspy, nadał jej nowego blasku, nieznanej mu wcześniej królewskiej aury, która wzmacniała i pogłębiała jej wielkie piękno. Srebrny diadem na czole, insygnium władzy Pani Wyspy, otaczał ją wspaniałą, świetlistą aurą.

Słyszał historie o tym, jak srebrny diadem nieuchronnie odmieniał tych, którzy go nosili i to musiało stać się z lady Therissą. Była to rola, na której odegranie czekała całe życie. Dawno temu mogła być tylko żoną księcia Muldemar, kiedy tytuł ten przeszedł na Prestimiona, była znana jako matka księcia Muldemar, ale teraz wreszcie stała się kimś wybitnym, posiadaczką tytułu Pani Wyspy, jedną z trzech Potęg Królestwa. Prestimion pomyślał, że była to pozycja, do której po cichu przygotowywała się przez cały czas, kiedy on pozostawał prawdopodobnym spadkobiercą tronu Confalume’a i która teraz nałożyła na nią obowiązki, do wykonywania których się urodziła. Przez lata o tym nie wiedziała, ale takie było jej przeznaczenie.

Najpierw objęła Varaile, ciepło, długo trzymała ją w ramionach, parokrotnie nazywając ją córką i z czułością gładząc jej policzek. Nigdy nie miała córki, a Prestimion ożenił się jako pierwszy z jej synów.

Ciąża Varaile nie była dla niej zaskoczeniem, powiedziała o niej od razu, mówiąc o dziecku jako o „nim”, jakby nie było co do tego żadnych wątpliwości. Prestimion czekał z boku przez dłuższą chwilę, kiedy dwie kobiety rozmawiały.

W końcu odwróciła się do niego i też objęła, choć dużo krócej. W jej dotyku czuł mrowiącą potęgę jej urzędu, siłę, która wyróżniała ją spośród wszystkich istot tego świata. Kiedy odsunęła się od niego, Prestimion zauważył, że jej zachowanie było inne niż chwilę temu wobec Varaile. Ciepły uśmiech zniknął, spojrzenie pociemniało. Przechodziła do sedna wizyty.

— Prestimionie, co stało się ze światem? Czy wiesz, co widzę, kiedy wysyłam w niego mój umysł?

Był pewien, że do tego to zmierzało.

— Masz na myśli szaleństwo?

— Tak, szaleństwo. Znajduję je wszędzie. Gdziekolwiek spojrzę, widzę ogłupienie i ból. Jest oczywiście zadaniem Pani i jej akolitów, by przeszukiwać świat, wyciągać rękę do tych, którzy cierpią i dawać im pocieszenie w snach i robimy co w naszej mocy, ale to, co się dzieje, przerasta nasze możliwości. Pracujemy dzień i noc, lecząc tych, którzy nas potrzebują, ale są ich miliony. Miliony, Prestimionie. I ta liczba codziennie rośnie.

— Wiem. Widziałem wiele miast w trakcie moich podróży. Chaos, ból… Zaatakowały nawet ojca Varaile. I…

— Ale czy to widziałeś, Prestimionie? Nie tak, jak ja. Chodź ze mną.

7

Odwróciła się i wyszła z pokoju, nakazując gestem, by szedł za nią. Prestimion zawahał się i ze zmarszczoną brwią spojrzał na Varaile, niepewny, czy jej także dotyczyło to zaproszenie, ale skinął, by szła za nim. Lady Therissa zawsze mogła wyprosić Varaile, jeśli ta miałaby nie oglądać tego, co chciała mu pokazać.

Była już dość daleko, minęła najpierw jedno, potem drugie skrzydło, wystające ze świątyni jak szprycha. Prestimion zajrzał do środka i ujrzał akolitów, albo może hierarchinie, siedzących przy długich stołach z głowami schylonymi jak przy medytacji. Wszyscy mieli na głowach srebrne diademy podobne do tego, który nosiła Pani. Tajemnice Wyspy, pomyślał. Wysyłają swoje umysły na poszukiwanie potrzebujących, by sprowadzić na nich lecznicze sny. Czy ich dusze przemierzały świat za zasługą magii, czy nauki? Pomiędzy tymi dwiema metodami istniała różnica, choć sposoby, jakich do wykonywania swoich obowiązków używała Pani i jej ludzie, wydawały mu się równie magiczne jak zaklęcia i inkantacje magów.

Weszła do małego pokoju, oświetlonego naturalnym światłem, wpadającym przez delikatne, rzeźbione otwory w marmurowym suficie. Wyglądał na jej prywatny gabinet. Znajdowało się w nim biurko, wykonane z wypolerowanej płyty kolorowego kamienia, niska kanapa i kilka stolików. Pod ścianą stały trzy alabastrowe wazony pełne pięknych, ciętych kwiatów w odcieniach szkarłatu, fioletu, żółci i kobaltowego błękitu.

Nie przeszkadzało jej chyba, że Varaile szła za nimi, ale całą uwagę miała zwróconą na Prestimiona. Z płytkiego, elegancko inkrustowanego pudełka wyjęła cienki, srebrny diadem, podobny do jej własnego i podała mu go.

— Załóż to, Prestimionie.

Bez wahania usłuchał. Prawie go nie czuł, tak delikatnie był wykonany.

— A teraz… — powiedziała, stawiając na stole przed nim dwie niewielkie butelki wina. — To nie wino z naszej winnicy, ale być może rozpoznasz ten smak. Wypij wszystko naraz.

Teraz okazał wahanie zdziwionym spojrzeniem. Ona jednak otworzyła swoją butelkę i wypiła duszkiem, więc po chwili zrobił to samo. To było ciemne wino, ciężkie i ostre, zostawiające słodkawy posmak przypraw. Kiedyś pił coś podobnego, ale gdzie? Wtedy Prestimion zrozumiał. To było wino, którego tłumacze snów używali przy swoich poradach, by pomóc otworzyć się umysłom swoich klientów. Zawierało ono narkotyk, który przełamywał bariery pomiędzy umysłami. Ostatnio tłumaczył swoje sny lata temu, bo wolał rozszyfrowywać je samemu, niż pytać o ich znaczenie kogoś obcego, ale wiedział, że to było to wino.

— Wiesz, co to?

— Wino snów. Położymy się?

— To nie jest tłumaczenie, Prestimionie. Nie zaśniesz, ale zobaczysz rzeczy, których nigdy wcześniej nie widziałeś. Obawiam się, że mogą być straszne. Daj mi ręce — wyciągnął je do niej. — Normalnie potrzebne są miesiące ćwiczeń w technice nim pozwoli się komuś to zrobić — powiedziała. — Moc wizji jest zbyt wielka, może w jednej chwili spalić nieprzygotowany mózg. Ale ty nie będziesz podróżował sam. Będziesz tylko towarzyszył w mojej podróży po świecie, takiej, jaką odbywam codziennie. Moimi oczami zobaczysz to, co ja widzę, a ja będę cię bronić przed nadmiarem wrażeń.

Delikatnie ujęła jego ręce. Splotła swoje palce z jego i gwałtownie zacieśniła chwyt z zaskakującą siłą.

Czuł się, jakby uderzono go w czoło młotem.

Nie mógł skupić wzroku. Wszystko się rozmyło. Rzucił się w tył, jakby miał upaść, ale ona podtrzymała go bez wysiłku. Pokój wokół niego kręcił się i wirował, wszystko było w ruchu: Varaile, jego matka, biurko, wazony z kwiatami, wszystko latało wokół jego głowy, w której kręciło się tak, jakby w pół godziny wypił pięć butelek wina.

Potem znów przyszedł spokój, piękna chwila równowagi i stabilizacji, podczas której czuł, że jak widmo unosi się z podłogi, łatwo przenika przez otwory w suficie i unosi się coraz wyżej i wyżej w niebo jak nieuwiązany balon. Przypominało mu to narkotyczną wizję, której doświadczył kiedyś w czarnoksięskim mieście Triggoin, kiedy to z użyciem magicznych ziół i przez wypowiedzenie potężnych Imion uniósł się ponad królestwo chmur i spoglądał na Majipoor z kosmosu.

Teraz jednak było inaczej.

Wtedy widział świat z wysoka i z chłodnym obiektywizmem boga. Widział całą planetę jak piłkę, powoli obracającą się w przestrzeni, model świata z trzema kontynentami odznaczającymi się jak ciemne kliny nie większe od paznokcia. Ostrożnie wziął tę piłkę do ręki i delikatnie, z ciekawością dotykał jej palcem, badał ją z fascynacją i miłością, ale przez cały czas był poza nim, oddalony od życia jego mieszkańców.

Teraz był zarazem ponad światem i wmieszany w wewnętrzną rzeczywistość tego, co działo się pod nim. Spoglądał w dół z ogromnej wysokości, a jednak pozostawał złączony z bulgoczącą, niespokojną energią miliardów ludzi.

Czuł, że leci z nieskończoną prędkością gdzieś wysoko w powietrzu, a w ciemności pod nim mnóstwo miast, miasteczek i wiosek Majipooru świeciło jak znaki. Każde łatwo było rozpoznać: tu wielka Góra, Pięćdziesiąt Miast i Sześć Rzek, Zamek przyczepiony do czubka olbrzymiej skały i rozciągnięty na boki, a tam, odwzorowane z tą samą, idealną dokładnością, leżały Sisivondal, Sefarad, Sippulgar, Sintalmond, Kajith Kabulom Pendiwane, Stoien i Alaisor, cała reszta Alhanroelu i równie wyraźne miasta Zimroelu: Ni-moya, Piliplok, Narabal, Dulom, Khyntor i wiele innych, a teraz widział pod sobą Wyspę, a na południu Suvrael z miastami, których nie widział nawet w snach, Tolaghai i Natu Gorvinu i Kheskh. Rozpoznawał je od razu, intuicyjnie, jakby były podpisane.

Zarazem miał wrażenie, że podróżuje tuż nad dachami tych miast, tak blisko, że mógł dotknąć dusz ich mieszkańców tak samo, jak dotykał małej, obracającej się piłki wtedy w Triggoin.

Z dołu uderzały w niego potężne psychiczne emanacje, jak ciepło z komina, a to, co czuł, było przerażające. Nie było żadnej ochronnej bariery, która oddzielałaby go od życia miliardów ludzi, mieszkających w tych miastach. Wszystko zalało go potężną falą. Słyszał krzyki bólu, smutku i całkowitej rozpaczy, czuł cierpienie dusz odizolowanych od bliźnich tak, jakby były zamknięte w blokach lodu, czuł pulsowanie umysłów, które poruszały się w pięćdziesięciu kierunkach naraz, przez co nie mogły ruszać się wcale. Poczuł ból tych, którzy rozpaczliwie próbowali zrozumieć swoje myśli i im się to nie udawało. Czuł koszmarne przerażenie tych, którzy zaglądali do swych umysłów w poszukiwaniu przeszłości i znajdowali tylko puste kaniony.

Wciąż na nowo doświadczał paniki, którą powoduje wewnętrzna anarchia. Czuł desperackie drgawki zranionego ducha. Czuł koszmar ślepoty serca i wstyd jego głuchoty. Czuł smutek nieodwołalnej straty.

Czuł wszechobecny chaos.

Chaos.

Chaos.

Chaos.

Szaleństwo.

Tak, szaleństwo, całą jego niepowstrzymaną rzekę, rozlewającą się po świecie jak uwolniony przybój ohydnego ścieku. Wielkie zniszczenie, wszechogarniający, niepowstrzymany kataklizm, toczącego się po świecie molocha katastrofalnego pandemonium, zniszczenia dużo większe, niż kiedykolwiek mógł je sobie wyobrazić.

— Matko — jęknął. — Matko!


* * *

— Wypij to — powiedziała Varaile podając mu puchar. — To woda. Tylko woda.

Otworzył oczy. Siedział na kanapie w gabinecie matki, oparty o poduszkę. Biała szata, którą miał na sobie, przesiąknięta była potem. Drżał. Upił wody i wzdrygnął się. Varaile delikatnie dotknęła jego czoła, jej palce na jego rozpalonej brwi były zimne jak lód. Po drugiej stronie pokoju zobaczył swoją matkę, stojącą za biurkiem i przyglądającą mu się spokojnie z założonymi ramionami. Powiedziała:

— Nie przejmuj się, Prestimionie. Za parę chwil ci przejdzie.

— Zemdlałem, prawda?

— Straciłeś przytomność, ale nie upadłeś.

— Proszę. Zabierz to — poprosił, sięgając do diademu, który jednak zniknął już z jego czoła. Zadrżał. — Matko, co to był za koszmar!

— Tak. Koszmar. Widzę to codziennie, od wielu miesięcy. To samo widzą moi ludzie. To właśnie stało się z naszym światem, Prestimionie.

— Z całym światem?

Uśmiechnęła się.

— Nie, jeszcze nie całym. Spora część jest wciąż zdrowa. To, co czułeś, to ból najbardziej podatnych na chorobę, pierwszych ofiar, tych, którzy nie mieli jak obronić się przed atakiem, który przyszedł nocą. To ich krzyki wznoszą się w powietrze i szukają mnie, kiedy co noc nad nimi przelatuję. Jak sądzisz, jakie sny mogę sprowadzić, by uleczyć taki ból?

Milczał. Nie umiał na to odpowiedzieć. Zdawało mu się, że nigdy w życiu nie czuł takiej rozpaczy, nawet wtedy, kiedy Korsibar przejął koronę, która według wszelkich przewidywań miała przypaść jemu.

Zniszczyłem świat, pomyślał.

Spoglądając na Varaile, powiedział:

— Czy masz jakiekolwiek wyobrażenie, czego doświadczyłem, kiedy miałem to na głowie?

— Musiało być strasznie. Twój wyraz twarzy… taki zszokowany, okropny…

— Twój ojciec miał szczęście — powiedział. — Nie rozumie, co się z nim stało. Taką przynajmniej mam nadzieję.

— Zaglądałeś w umysły ludzi?

— Nie w pojedyncze. Przynamniej nie sądzę, żeby tak było. Chyba nie da się zaglądać do poszczególnych umysłów. Ale odczułem ogólne wrażenie, odbierałem fale uczuć, sumę tego, co znajduje się naraz w setkach umysłów.

— W tysiącach — wtrąciła Pani.

Ze swojej pozycji po drugiej stronie pokoju obserwowała go bardzo uważnie. Jej spojrzenie było ciepłe, współczujące i matczyne, ale zarazem przenikliwe, wwiercające się w głąb duszy.

Po chwili cicho przemówiła.

— Prestimionie, opowiedz mi o wydarzeniach, które sprowadziły to na nasz świat.

Ona wie, pomyślał.

Nie było co do tego wątpliwości. Nie zna szczegółów, ale istotę sprawy. Wie, że jestem za to odpowiedzialny, że u źródła tych wydarzeń leży coś, co zrobiłem.

Czekała teraz, by dowiedzieć się reszty. Wiedział, że nie może dłużej tego przed nią ukrywać. Chciała, by wyznał jej wszystko, a on był gotów — nawet chętny — wszystko jej powiedzieć.

Ale co z Varaile? Spojrzał na nią niepewnie. Czy powinien poprosić ją, by wyszła? Czy potrafi powiedzieć to, co powiedzieć musi, w jej obecności i tym samym wmieszać ją w swoją straszliwą zbrodnię? Varaile, to ja jestem odpowiedzialny za to, co stało się z twoim ojcem, to właśnie musiałby powiedzieć. Czy się ośmieli?

Tak, pomyślał.

Tak. Jest moją żoną. Może i jestem królem świata, ale nie będę miał przed nią tajemnic.

Powoli, ostrożnie, Prestimion zaczął mówić.

— To wszystko moje dzieło, matko. Chyba już o tym wiesz, ale przyznam się i tak. To ja, ja sam jestem przyczyną tej katastrofy. Nigdy nie chciałem, by tak się stało, ale stało się mimo wszystko i ponoszę za to odpowiedzialność.

Usłyszał, jak Varaile ostro wciąga powietrze, zdumiona i wystraszona. Jego matka nic nie mówiła, patrzyła tylko uważnie i spokojnie, jak wcześniej. Czekała na resztę opowieści.

— Wyjaśnię to do początku — powiedział.

Pani skinęła głową, wciąż milcząc.

Prestimion zamknął na chwile oczy i próbował się uspokoić. Zacząć od początku, słusznie. Ale gdzie jest początek?

Najpierw wymazanie pamięci, potem jego przyczyny, pomyślał. Tak.

Odetchnął głęboko i skoczył w opowieść głową naprzód.

— Ostatnie wydarzenia na świecie nie potoczyły się tak, jak wam się wydaje. Miało miejsce wielkie oszustwo. Wydarzyły się wielkie rzeczy, bez precedensu w historii tego świata, lecz nikt o nich nie wie. Zginęły tysiące ludzi, ale powód ich śmierci został ukryty. Wymazano prawdę i żyliśmy w kłamstwie, a prawdziwą historię zna tylko kilka osób: Septach Melayn, Gialaurys, Abrigant i paru innych. Nikt więcej. Wyznam wam ją teraz, ale mam nadzieję, że zrozumiecie, że nie może jej poznać nikt więcej.

Przerwał. Spojrzał najpierw na swoją matkę, potem na Varaile. Wciąż nic nie mówiły. Miały nieprzeniknione, odległe wyrazy twarzy. Czekały na to, co miał powiedzieć.

— Ty, matko, miałaś czterech synów. Jeden z nich nie żyje, Taradath, który był bardzo mądry, był poetą, uwielbiał bawić się słowami. Myślisz, że zginął, gdy pływał w rzece na północy. To nieprawda. Owszem, utonął, ale podczas strasznej bitwy u brzegu rzeki Iyann, kiedy przerwano tamę Mavestoi. Czy to cię zaskakuje? Taka jest prawda, tak zginął Taradath. Ty jednak do tej pory wierzyłaś w kłamstwo, za które ja i tylko ja jestem odpowiedzialny.

Jedyną reakcją Pani było lekkie drgnienie kącika ust. Zdumiewała go jej samokontrola. Varaile wyglądała na całkowicie zagubioną.

— Dalej. Lord Confalume miał dwoje dzieci. Bliźnięta, syna i córkę. Widzę, że to was zaskoczyło. Tak, nikt teraz nie wie o dzieciach Confalume’a i za to również jestem odpowiedzialny, Córka miała na imię Thismet, była drobną, delikatną, bardzo piękną, bardzo skomplikowaną kobietą, niezwykle ambitną. Odziedziczyła to chyba po swojej matce, Roxivail. Syn zaś, silny, przystojny, wysoki, ciemnowłosy, doskonały myśliwy i sportowiec, nosił się jak prawdziwy pan. Muszę przyznać, że za mądry nie był, raczej prosty, ale na swój sposób dobroduszny. Miał na imię Korsibar.

Kiedy wypowiedział to imię, Varaile wydała krótki okrzyk zdumienia. Jej reakcja zaskoczyła Prestimiona, ale postanowił nie przerywać opowieści zadawaniem pytań. Lady Therissa była bardzo odległa, zagubiona w myślach.

— Pontifex Prankipin zachorował — mówił dalej Prestimion. — Lord Confalume, spodziewając się rychłej zmiany władców, wybrał mnie swoim następcą. Oczywiście nie mówił tego publicznie, póki Prankipin żył. Wszyscy książęta i panowie królestwa zebrali się w końcu w Labiryncie w oczekiwaniu na śmierć Pontifexa. W tym czasie źli ludzie przyszli do księcia Korsibara i zaczęli mu szeptać: „Jesteś synem Koronala i wspaniałym, godnym mężczyzną. Czemu, gdy twój ojciec będzie Pontifexem, Koronalem miałby zostać ten mały Prestimion? Przejmij tron, Korsibarze! Przejmij go! Przejmij!” Wśród tych, którzy najmocniej go namawiali było dwóch łajdackich braci, Farholt i Farquanor, o których teraz też nikt już nie pamięta, i dobrze. Kolejnym spiskowcem był mag, Su-Suheris, zimny i zły. No i lady Thismet, która miała na niego największy wpływ. Naciskali, a Korsibar był zbyt słaby i prosty, by się im oprzeć. Nigdy nie wyobrażał sobie siebie jako Koronala. Teraz jednak sprawili, że myślał, że tron mu się należy. Stary Pontifex zmarł, a my zebraliśmy się w sali tronowej na ceremonii przekazania władzy. Mag Korsibara rzucił czar, który zmącił nasze umysły, a kiedy wróciły nam zmysły, zobaczyliśmy Korsibara siedzącego u boku swego ojca na podwójnym tronie z koroną gwiazd na głowie, a Confalume, na którego rzucono zaklęcie zgody, nie zrobił nic, by powstrzymać tę uzurpację.

— Ciężko w to uwierzyć — westchnęła lady Therissa.

— Uwierz mi, matko. Błagam, uwierz. Tak właśnie było.

Mówiąc coraz szybciej, Prestimion opowiedział im o wojnie domowej. O objęciu władzy przez Korsibara i swoim sprzeciwie. O naiwnej prośbie młodego Koronala, by Prestimion zajął miejsce w Radzie, którą odrzucił z takim gniewem i pogardą, że Korsibar kazał go aresztować i trzymać w łańcuchach w tunelach Sangamora. O tym, jak z nich wyszedł w wyniku kompromisu wypracowanego przez zdradzieckiego Dantiryę Sambaila, który chciał dla własnego zysku poszczuć na siebie ich obu. Opowiadał, jak zebrał armię, by walczyć z nieprawomyślnym dojściem Korsibara do władzy, jak stoczył pierwszą bitwę pod miastem Arkilon i poniósł porażkę z rąk generała Navigorna. Jak wycofał się do centralnego Alhanroelu i pobił Navigorna nad rzeką Jhelum. Opowiadał o innych bitwach, o zwycięstwach i porażkach, o długiej drodze na północny zachód przez Alhanroel z armią Korsibara depczącą mu po piętach. O wielkiej porażce w dolinie Iyann, kiedy Dantirya Sambail, sprzymierzony z Korsibarem, namówił go do wysadzenia tamy Mavestoi i zalania wojsk Prestimiona.

— To wtedy zginął Taradath, matko, a z nim wielu innych, wiernych towarzyszy, a cała dolina znalazła się pod wodą. Mnie też porwał prąd, ale udało mi się dopłynąć w bezpieczne miejsce i ruszyłem na północ, na pustynię Valmambra. Byłem sam i niemal umarłem. Znaleźli mnie tam Septach Melayn, Gialaurys i diuk Svor, którego może pamiętacie. W czterech udaliśmy się do Triggoin, gdzie przez parę miesięcy ukrywaliśmy się wśród czarowników i trochę się od nich nauczyłem. — Prestimion uśmiechnął się krzywo. — Moim nauczycielem był Gominik Halvor. To był początek mojego sojuszu z nim i jego synem, Heszmonem Gorsem.

Prestimion znów przerwał, jego matka była bardzo blada. Cała historia ogromnie nią wstrząsnęła i teraz starała się objąć ją umysłem. Varaile nawet nie próbowała. Większość tych imion i miejsc była jej nieznana, historia niezrozumiała, wyglądała na całkowicie zagubioną.

Zbliżał się do kulminacyjnego momentu opowieści. Mówił o tym, jak prawie załamał się w Triggoin, ale postanowił podjąć się wizjonerskiej misji, w której jego przeznaczeniem było obalić Korsibara i uleczyć świat. Opisał swój powrót z Triggoin, zbieranie nowej armii w Gloyn w centralnozachodnim Alhanroelu, marsz na wschód do Góry Zamkowej, zakończony wielką, ostateczną bitwą z Korsibarem pod Granią Thegomar.

Nie powiedział jednak, że Thismet postanowiła zmienić strony, że stanęła przed nim w obozie w Gloyn i oddała mu się za królewską nałożnicę. Obiecał sobie, że nie będzie miał tajemnic przed Varaile, ale kiedy w swojej opowieści zaczął zbliżać się do epizodu z Thismet, nie potrafił zmusić się, by jej powiedzieć. Co by to dało? To było coś, co się stało, a później zostało wymazane i nie miało żadnego wpływu na obecny stan świata. To była tylko osobista historia, teraz całkowicie zapomniana. Niech tam pozostanie, pomyślał Prestimion. Teraz ważniejsze było uczciwe przedstawienie wydarzeń pod Granią Thegomar.

— Stali na wysokiej pozycji — powiedział Prestimion. — My byliśmy w dole, w bagnistej okolicy zwanej Beldak. Z początku przegrywaliśmy, ale kiedy zaczęliśmy się cofać, piechota Korsibara głupio zeszła ze wzgórza, by nas ścigać. Gdy złamali szyk, wezwaliśmy posiłki ze skrzydła i związaliśmy ich walką na dwa fronty. Zdobyliśmy przewagę i wtedy właśnie wystawiłem magów, którzy byli moją tajną bronią.

— Magów, Prestimionie? — powiedziała lady Therissa. — Ty?

— Na szali były losy świata, matko. Byłem gotów użyć każdej dostępnej broni, by zakończyć panowanie Korsibara. Wystąpił Gominik Halvor i jego syn, a z nimi z tuzin wysokich magów z Triggoin i rzucili czar, który zamienił jasny dzień w bezksiężycową noc. W ciemnościach zniszczyliśmy armię uzurpatora. Korsibara zabił jego własny mag, Su-Suheris Sanibak-Thastimoon. On też zabił lady Thismet, a potem zginął z ręki Septacha Melayna. Dantirya Sambail, który tego dnia walczył przeciwko nam, znalazł mnie w zamieszaniu i wyzwał do walki o władzę, ale pokonałem go i uwięziłem. Wtedy poddał się Navigorn i tak skończyła się wojna. Tego dnia zginął dobry earl Kamba, który nauczył mnie strzelać z luku, zginął Kanteverel z Bailemoony, mój drogi, mały, przebiegły diuk Svor i wielu innych wielkich panów, a ja wreszcie zostałem Koronalem.

Spojrzał na swoją matkę. Jego opowiadanie w końcu wywarło na nią wpływ. Milczała w szoku.

Po chwili, odzyskując rezon, zapytała:

— Czy to naprawdę się wydarzyło, Prestimionie? Brzmi to raczej jak fantastyczna historia ze starożytnego, epickiego poematu. Choćby „Księgi Zmian”.

— To naprawdę się stało. Wszystko.

— Skoro tak, czemu nic o tym nie wiemy?

— Ponieważ wykradłem tę wiedzę z waszych umysłów. — I Prestimion opowiedział zakończenie historii, jak stał pośród trupów pod Granie Thegomar i nie czuł radości ze zwycięstwa, a tylko rozpacz z powodu podziału świata, jego nienaprawialnego rozdarcia pomiędzy dwiema niemożliwymi do pogodzenia frakcjami. Jakże bowiem ci, którzy walczyli za Korsibara i widzieli, jak umierają za niego ich towarzysze, mogli teraz zaakceptować władzę Prestimiona? Jak mógł wybaczyć tym, którzy stanęli przeciwko niemu, czasem zdradliwie, jak książę Serithorn i diuk Oljebbin, admirał Gonivaul czy Dantirya Sambail, którzy najpierw obiecali mu wsparcie? Co z krewnymi tych, którzy zginęli w tych krwawych bitwach? Czy nie będą do końca życia żywić urazy do zwycięzców?

— Wojna — powiedział Prestimion — pozostawiła na świecie bliznę. Gorzej, ranę, która miała się nigdy nie zagoić. Ale nagle ujrzałem sposób na naprawę nienaprawialnego, na uleczenie nieuleczalnego.

Stąd wezwanie po raz ostatni Gominika Halvora i jego magów i rozkaz, by rzucili niezwykle potężny czar, który wymaże wojnę z historii świata. Korsibar i jego siostra zostaną zapomniani, a tych, którzy umarli w skutek jego przejęcia władzy będzie pamiętało się, że zginęli inaczej niż na polu walki, nikt nie będzie wiedział, że miała miejsce jakakolwiek wojna, nawet magowie, którzy wymażą wszystkim pamięć. Wszystkim, poza Prestimionem, Gialaurysem i Septachem Melaynem. W pamięci wszystkich Lord Prestimion miał założyć koronę rozbłysku gwiazd zaraz po zakończeniu rządów Prankipina, bez wmieszania się żadnego Lorda Korsibara.

— Wiecie już wszystko. — Prestimion znów drżał, a jego skronie rozpalone były jak w gorączce. — Myślałem, że leczę świat, ale go zniszczyłem. Otworzyłem bramy szaleństwu, które go teraz pożera, a którego pełne wymiary pojąłem dopiero dzisiaj. Pierwszy raz od dłuższego czasu odezwała się Varaile.

— Ty? Ale… jak, Prestimionie? Jak?

— Wiesz jak to jest, Varaile, kiedy promienie gorącego słońca ogrzewają powietrze, aż się unosi i pozostawia za sobą pustkę? Natychmiast zaczynają wiać niespokojne, chłodne wiatry, by ją wypełnić. A ja stworzyłem taką pustkę w umysłach miliardów ludzi. Wyciąłem z ich wspomnień wielki plaster rzeczywistości i nie dałem nic w zamian. Prędzej czy później musiały zawiać niespokojne, zimne wiatry. Nie dla wszystkich, ale dla wielu. I to się jeszcze nie skończyło.

— Mój ojciec… — powiedziała cicho.

— Tak, twój ojciec. I zbyt wielu innych. Ponoszę winę za to wszystko. Chciałem tylko leczyć, a… a…

Zająknął się i nie mógł mówić dalej. Po chwili przemówiła Pani.

— Chodź do mnie, Prestimionie. — Wyciągnęła do niego ręce.

Podszedł do niej i ukląkł, oparł policzek o jej udo i zamknął oczy, gdy ona obejmowała go i głaskała po czole tak, jak wiele lat temu, gdy był małym chłopcem i umarło mu ulubione zwierzątko, źle poszło na strzelnicy lub ojciec przemówił do niego za ostro. Wtedy zawsze potrafiła go ukoić i koiła go również teraz, zabierając jego udrękę nie tylko jak matka, ale także z mocą powierzoną jej jako Pani Wyspy, mocą rozgrzeszania i wybaczania.

— Matko, nie miałem wyboru, musiałem tak postąpić — powiedział zduszonym, nieswoim głosem. — Wojna pozostawiła zbyt wiele urazów, które na zawsze splamiłyby moje rządy.

— Wiem. Wiem.

— Ale… spójrz, co zrobiłem, matko…

— Ćśśś… ćśśś… — objęła go mocniej. Pogłaskała po brwi. Czuł siłę jej miłości, potęgę jej duszy. Uspokajał się. Po chwili delikatnie, gestem, nakazała mu wstać. Uśmiechała się.

Varaile powiedziała:

— Mówiłeś, że początki tych wydarzeń mają pozostać tajemnicą. Nadal tak uważasz? Nie wiem, czy nie powinniśmy powiedzieć światu prawdy, Prestimionie.

— Nie. Nigdy. To tylko pogorszyłoby sprawy. — Prestimion był teraz spokojniejszy, oczyszczony dzięki swojemu wyznaniu, przestał się trząść i gorączkować, w głowie mu się rozjaśniło, choć nie opuszczały go skutki wizji, której doświadczył, mając na głowie diadem Pani. Wątpił, żeby kiedykolwiek miał się od niej uwolnić. Lecz to, co sugerowała Varaile, zdawało mu się niemożliwe.

— Nie dlatego, że postawiłoby mnie to w złym świetle — powiedział — choć na pewno by tak było. Ale to byłoby dodawaniem chaosu do chaosu. Zabrać ludziom resztkę przekonania, gdzie może leżeć prawda… Nie mogę, Varaile! Rozumiesz to, prawda? Rozumiesz, matko?

— Jesteś pewien? — spytała Varaile. — Może gdybyś w końcu powiedział prawdę, odegnałoby to koszmary i złudzenia i znowu postawiło wszystkich na pewnym gruncie. Albo mógłbyś znowu wezwać magów i kazać im rzucić drugi czar…

Potrząsnął głową i spojrzał błagalnie w stronę Pani.

— Prestimion ma rację, Varaile — powiedziała. — Nie da się tego cofnąć, ani przez publiczne wystąpienia Koronala, ani magią. Już widzieliśmy, jakie niezamierzone konsekwencje może mieć akt czystej dobrej woli. Nie możemy ryzykować, że to się powtórzy.

— Mimo wszystko, matko, musimy sobie teraz poradzić z konsekwencjami — powiedział Prestimion. — Tylko jak? Jak?

8

Przez jakiś czas pozostawali na Wyspie, gdyż Prestimion nie zaplanował natychmiastowego powrotu. Wiatry wciąż wiały na zachód od Alhanroelu, więc gdyby mieli teraz wypływać, podróż powrotna byłaby długa i trudna.

Poza tym czuł się zmęczony i wyczerpany stopniowym zrozumieniem katastrofy, którą spowodował i możliwością, że nie da się naprawić zniszczeń. Obawiał się, że fakt ten splami jego imię na zawsze.

Wiele lat temu zaczął uświadamiać sobie, że być może zostanie Koronalem i że jeśli tak się stanie, będzie dobrze wykonywać tę pracę, a potem zaczął pragnąć jej całym sercem. I — mimo problemów, jakie spowodował Korsibar — w końcu zdobył koronę rozbłysku gwiazd, tak jak uczynili to przed nim Stiamot, Damlang, Pinitor, Vildivar, Guadeloom i wszyscy, których imiona były wypisane na wielkiej tablicy przed Domem Zapisów w Labiryncie. Zasiedli na tronie i rządzili, z większymi i mniejszymi sukcesami, a każdy z nich zostawił ślad na historii świata i widoczny dowód swojego momentu potęgi, dodając coś namacalnego do Zamku: sala tronowa Stiamota, Dziedziniec Vildivara, wieża strażnicza Arioca, cokolwiek. Potem na jakiś czas zostawali Pontifexami, a w końcu starzeli się i umierali. Ale czy którykolwiek z nich spowodował taką katastrofę, jak Prestimion? On będzie miał wyjątkowe miejsce w historii. Pragnął, by rządy Lorda Prestimiona zapisały się w annałach jako złoty wiek, a mimo to stracił tron zanim jeszcze na nim zasiadł i stoczył wojnę, która kosztowała życie niezliczone i niewyobrażalne rzesze dobrych ludzi, a także kilku bezużytecznych. Potem zaś, kiedy korona wreszcie należała do niego, w chwili ogłupienia zrobił coś, co miało uleczyć świat z jego ran, a zamiast tego nieskończenie pogorszyło sprawy. Och, Stiamocie!, myślał. Och, Pinitorze! Jakim mizernym następcą waszej wielkości jestem!

W tych ponurych chwilach Prestimion czerpał pociechę z bliskości Pani. Dlatego powiedział jej, że postanowił pozostać na Wyspie trochę dłużej i przygotowano dla niego i dla Varaile apartament w Wewnętrznej Świątyni.

Dziesięć dni minęło niepostrzeżenie. Potem na Trzeci Próg dotarła wiadomość, że do Numinoru przybył statek z pielgrzymami ze Stoien. W porze wiatrów z zachodu nie było w tym nic dziwnego. Chwilę później jednak przyszła kolejna wiadomość z portu. Na statku przywieziono ze Stoien ważną wiadomość do Koronala i właśnie w tej chwili kurier spieszył z nią do Wewnętrznej Świątyni.

— To od Akbalika — powiedział Prestimion, łamiąc grubą, woskową pieczęć. — Przez cały rok przebywał w Stoien i zbierał tam informacje, usiłując zdobyć jakieś pewne wieści co do miejsca pobytu Dantiryi Sambaila. Czemu miałby tu do mnie pisać, o ile nie… och, Varaile! Na miłość Bogini, Varaile!

— O co chodzi, Prestimionie? Mów!

Dźgnął papier palcem.

— Akbalik pisze, że prokurator żyje. Wciąż jest w Alhanroelu. Przez cały ten czas ukrywał się gdzieś przy południowej granicy prowincji Stoien, pomiędzy palmami piłowymi, krabami bagiennymi i zwierzoroślinami. Stworzył tam sobie, jak widzę, bazę, z której rozpęta nową wojnę domową!

Varaile natychmiast zasypała go pytaniami. Prestimion uniósł rękę, by ją uciszyć.

— Pozwól, że skończę czytać. Mhm… przechwycono zaszyfrowane wiadomości… Mag Su-Suheris wprowadził się w trans, w którym je przetłumaczył… W załączniku pełen tekst… — przerzucał kartki, które wysłał mu Akbalik.

Oczywiście nie był w stanie zrozumieć czegokolwiek z samych zaszyfrowanych informacji, które wplatano w niewinne deklaracje towarowe. „Emijiquk gybpij jassnin ys? Kesixm ncthip jumlee ayvyi”? Prestimion pomyślał, że by to zrozumieć potrzebny był Su-Suheris z trzema głowami. Ale Akbalik najwyraźniej wybrał odpowiedniego wykonawcę do tego zadania, gdyż kiedy mag oświadczył, że tajny obóz Dantiryi Sambaila znajduje się na południowym wybrzeżu Stoien, Akbalik wysłał ludzi, by przeczesali ten region i faktycznie znaleźli obóz prokuratora tam, gdzie powinni.

— Ale dlaczego tak długo nikt go nie widział, jak myślisz? — zapytała Varaile.

— Nie wiesz, jak wygląda południowe wybrzeże Stoien? No tak, skąd miałabyś wiedzieć. Nikt przy zdrowych zmysłach się tam nie zapuszcza. Nikt o tym miejscu nawet nie myśli. Dlatego właśnie, zdaje mi się, postanowił się tam ukryć. Mówią, że tam jest jak w saunie. W ciągu godziny od upału topią się kości. Rośnie tam manganoza, drzewo z ostrymi liśćmi, nazywają ją palmą piłową, która tworzy zagajniki tak gęste, że nie da się w nie wejść. Poza tym gdziekolwiek się obrócisz, znajdujesz olbrzymie owady i wielkie kraby, które potrafią nieuważnemu człowiekowi odciąć stopę jednym uderzeniem szczypiec. Czy można wymyślić lepsze miejsce na dom dla Dantiryi Sambaila?

— Musisz go bardzo nienawidzić — powiedziała Varaile.

To zaskoczyło Prestimiona. Nienawidzić? Nigdy nie myślał o sobie jako o człowieku zdolnym do nienawiści. To słowo znał tylko ze słyszenia.

Zastanawiał się, czy jest na świecie ktokolwiek, kogo by nienawidził? Może Korsibar? Nie, na pewno nie jego. Jego można było potraktować ulgowo. Zaskakujące przejęcie władzy przez Korsibara owszem, rozgniewało Prestimiona, ale mimo to nigdy nie widział w nim nikogo innego, jak tylko dużego, głupiego, dobrodusznego tumana, który dał się wciągnąć przez grupę złych, egoistycznych towarzyszy w sytuację przerastającą jego możliwości.

Może Farquanor i Farholt, podli poplecznicy Korsibara, bez których świat był dużo lepszym miejscem? Czy ich nienawidził?

Właściwie nie. Farquanor był paskudnym małym intrygantem, a Farholt wielkim, zarozumiałym osiłkiem. Prestimion bardzo ich nie lubił. Ale nie czuł do nich nienawiści. Wątpił nawet, czy nienawidzi Sanibaka-Thastimoona, którego mroczne zaklęcia sprowadziły na świat tyle zła i który pozbawił Thismet życia. Ale w ręku Thismet, gdy umierała, był miecz. Czy Sanibak-Thastimoon zabiłby ją, gdyby go nie zaatakowała?

To nie było już ważne. Nie nienawidzi się ludzi za to, że są głupi jak Korsibar, przebiegli jak Farquanor czy gwałtowni i tępi jak Farholt. A Sanibak-Thastimoon wierzył, że służy interesom swojego pana, Korsibara — czy można było go za to nienawidzić? Najlepiej było w ogóle nie odczuwać nienawiści, tylko nie zgadzać się z niektórymi, pilnować, by nie zrobili krzywdy tobie i twoim bliskim i zajmować się swoimi sprawami.

Ale co z Dantiryą Sambailem, prawdziwym powodem tylu nieszczęść świata? Czy jego nienawidził?

— Tak — powiedział Prestimion. — Nienawidzę go. Jest zły do szpiku kości. Widać to na pierwszy rzut oka, w tych jego nieprawdopodobnie pięknych, kłamliwych oczach, lśniących miękko w tłustej, brzydkiej twarzy. Ten człowiek nie powinien był się urodzić. W chwili idiotycznej bezmyślności darowałem mu życie pod Granią Thegomar, a w kolejnej pozwoliłem, by wrócono mu pamięć o wojnie, którą przeciwko mnie prowadził. Teraz najchętniej cofnąłbym obie te decyzje, gdybym tylko mógł.

Chodził w kółko, coraz bardziej zły. Sama myśl o prokuratorze sprawiała, że dostawał szału.

Zdrady Dantiryi Sambaila raz za razem wzmacniały frakcję Korsibara, a bez niego uzurpator mógłby ponieść porażkę przez własną niekompetencję. W każdym ważnym momencie wojny domowej zjawiał się Dantirya Sambail, a za nim szło kolejne szatańskie oszustwo i zdrada. Prokurator wysłał swoich własnych, znienawidzonych braci, wiecznie pijanego Gaviada i wielkiego, paskudnego Gaviundara, by dowodzili armiami po stronie Prestimiona, w sekrecie polecając im, by w krytycznym momencie zmienili stronę. To Dantirya Sambail przekonał Korsibara, by przerwał tamę Mavestoi. To on…

— Ten człowiek jest potworem — powiedział Prestimion. — Zrozumiałbym może, gdyby zbuntował się z chciwości albo prymitywnej żądzy władzy. Ale on już rządził całym kontynentem i był bogaty ponad ludzkie pojęcie. Nie powoduje nim nic, poza bezpodstawną nienawiścią, Varaile. Bez powodu kipi jadem, który zatruwa wszystko, co robi. I zmusza nas, by na nienawiść odpowiadać nienawiścią. Nie minęły dwa lata odkąd zakończyliśmy wojnę domową i wciąż cierpimy z powodu jej skutków, a on szykuje kolejną! Cóż poza nienawiścią mogę czuć do takiego człowieka? Zniszczę go, przysięgam, Varaile, jeśli tylko dostanę kolejną szansę.

Trząsł się z gniewu. Varaile nalała mu wina, słodkiego, złotego wina z Dulorn i przycisnęła palce do jego skroni, aż się uspokoił.

— Pojedziesz do tego Stoien, by z nim walczyć? — zapytała.

Prestimion skinął głową.

— Akbalik wysłał kopie tego raportu Septachowi Melaynowi na Zamek. Nie wątpię, że on i Gialaurys zbierają już armię, by pomaszerować do południowych krain. A w każdym razie jeszcze dzisiaj wydam im taki rozkaz.

W jego głowie już układała się strategia.

— Jedna armia będzie szła z północnego zachodu, od miasta Stoien po przekątnej półwyspu, a druga od południa, przez Ketheron, Arvyandę i Kajith Kabulon na wybrzeże Aruachozji, trasą, którą podróżowaliśmy w zeszłym roku, a potem na zachód z Sippulgaru do prowincji Stoien… tak. Tak, otoczymy go. A wtedy…

Rozległo się pukanie do drzwi.

— Otworzyć? — zapytała Varaile.

— Kto to może być? Tak, otwórz. Tymczasem — ciągnął Prestimion — pożegluję jak najszybciej do Stoien i tam spotkam się z Akbalikiem, i przyłączę się do wojsk, które wyruszą… tak?

Varaile otworzyła drzwi. Przed nim stał akolita, trzymając wiadomość.

— Co to?

Może nowe wiadomości od Akbalika? Prestimion złamał pieczęć i szybko przejrzał pismo.

— Coś ważnego? — zapytała Varaile.

— Nie jestem pewien. Jest tutaj twój młody przyjaciel, Dekkeret. Odbył niezwykle spieszną podróż z Zamku do Alaisor i przybył stamtąd na jednym z ekspresowych statków pocztowych. Poprosił o specjalne pozwolenie na wejście tutaj i Pani mu go udzieliła. W tej chwili wspina się na Drugi Próg. Spodziewają się go tu jeszcze dzisiaj.

— Oczekiwałeś go?

— Bynajmniej. Nie mam pojęcia, po co przyjechał, Varaile. Pisze, że musi spotkać się ze mną natychmiast, ale nie tłumaczy dlaczego. Czuję, że wiadomości, które przywozi mi z największą prędkością przez pół świata nie mogą być dobre?


* * *

Twarz Dekkereta, jeszcze niedawno szczera i chłopięca, zmężniała. Zachowywał się bardziej powściągliwie, w sposób niezwykle zrównoważony. Od czasu gdy Prestimion spotkał go po raz pierwszy w Normork, Dekkeret bez końca podróżował po świecie i teraz, gdy wszedł do pokoju Prestimiona i wykonał salut wierności, mimo że wyglądał nie najlepiej z powodu zmęczenia wariackim tempem swojej ostatniej podróży, emanował siłą i rozmysłem.

— Przywożę pozdrowienia od Wysokiego Doradcy Septacha Melayna i Wielkiego Admirała Gialaurysa, mój panie — powiedział na początek. — Prosili mnie, bym cię poinformował, że otrzymali wiadomości od Akbalika z miasta Stoien dotyczące Dantiryi Sambaila i że rozpoczęli przygotowania do akcji wojskowej, zarazem oczekując na twoje dokładne instrukcje.

— Dobrze. Nie spodziewałem się niczego innego.

— Jesteś więc, panie, świadom miejsca pobytu prokuratora?

— Otrzymałem wiadomość od Akbalika dopiero dziś rano. Szykuję rozkazy, które wyślę na Zamek.

— Wydarzyło się coś jeszcze, panie. Barjazidowie uciekli i są teraz w drodze do Stoienzaru w celu zaproponowania swoich usług Dantiryi Sambailowi. Mają ze sobą maszynę do kontroli umysłów.

— Co? Przecież byli uwięzieni w tunelach! Czy to miejsce jest aż tak dziurawe, że żeby z niego wyjść, wystarczy splunąć? Może je opuścić każdy poza mną — dodał Prestimion po cichu, wspominając gorzkie dni uwięzienia.

— Jakiś czas temu zostali wypuszczeni z tuneli, sir. Żyli jako wolni ludzie w północnym skrzydle Zamku.

— Jak to możliwe?

— Cóż, sir, podobno stało się to tak…

Prestimion słuchał opowieści z rosnącym niedowierzaniem i niepokojem.


* * *

Mały człowieczek o rozbieganych oczach, Venghenar Barjazid, przed wojną domową żył na Zamku jako członek świty diuka Svora. Uwięziony w tunelach, jakimś cudem skontaktował się z innym byłym poddanym zmarłego diuka, który sfałszował papiery nakazujące uwolnienie Barjazida oraz jego syna i przeniesienie ich do skromnego mieszkania w jednym z sektorów mieszkalnych Zamku.

Nikomu nie przyszło do głowy kwestionować zasadność tego przeniesienia. Barjazidowie wyszli na wolność bez żadnych trudności. Przez ponad miesiąc mieszkali po cichu w nowych kwaterach, nie zwracając na siebie uwagi. Do czasu, kiedy pewnego ranka odkryto, że nie tylko zorganizowali sobie ucieczkę — włącznie ze zdobyciem dobrego ścigacza, który mógł ich zabrać dokądkolwiek pragnęli — ale również zabrali ze sobą cały zestaw przyrządów do kontroli umysłów i ich modeli, które starszy Barjazid zdobył od vroońskiego czarownika, Thalnapa Zelifora, kiedy eskortował go do Suvraelu.

Prestimion przesunął ręką po twarzy, mrucząc przekleństwa.

— I pojechali przyłączyć się do Dantiryi Sambaila, dobrze rozumiem? Skąd ktokolwiek może to wiedzieć? Zostawili wiadomość w pokoju, czy jak?

— Nie, sir. Oczywiście, że nie. — Dekkeret zdławił leciutki uśmieszek. — Ale po ich zniknięciu przeprowadzono śledztwo i odkryto ich wspólnika, i książę Navigorn dokładnie go przesłuchał. Bardzo dokładnie. Książę Navigorn bardzo przeżył cały ten incydent.

— Spodziewam się — powiedział Prestimion sucho.

— Podczas przesłuchania okazało się, że wspólnik, który nazywał się Morteil Dikaan, sir…

— Nazywał?

— Niestety nie przeżył przesłuchania — odpowiedział Dekkeret.

— Ach.

— Ów wspólnik, panie, zabrał maszynę do kontroli umysłów z magazynu, w którym ją trzymaliśmy. Przyniósł ją Barjazidowi do tuneli Sangamora. A on wykorzystał ją, by wszyscy, którzy oglądali jego papiery, uznawali je za autentyczne. W ten sam sposób rozkazał, by oddano mu do dyspozycji jeden z zamkowych lataczy kiedy był gotów podjąć podróż na południe.

— To jego urządzenie — zapytał Prestimion tonem pogrzebowej powagi — ma moc, której nie można się oprzeć? Sprawia, że ten, kto je nosi, może zmusić każdego do wykonywania wszystkich jego rozkazów?

— Niezupełnie, mój panie. Ale jest bardzo potężne. Poczułem jego moc na własnej skórze w Suvraelu, w miejscu zwanym Pustynią Skradzionych Snów. Nadano jej tę nazwę, ponieważ czaił się tam Barjazid, wchodził w umysły podróżników i zmieniał ich zdolność percepcji tak, że nie odróżniali już prawdy i fałszu, iluzji od rzeczywistości. Tłumaczyłem to już lady Varaile, mój panie. Opowiedziałem jej o moich doświadczeniach z działaniem tej maszyny, kiedy podróżowałem z Barjazidem i wyjaśniłem potencjalne zagrożenia z niej wynikające.

Varaile powiedziała:

— Tak, mówił mi, Prestimionie. Może pamiętasz, usiłowałam opowiedzieć ci tę historię, kiedy wróciłeś ze święta w Muldemar, ale byłeś zajęty, co zrozumiałe, planami podróży na Wyspę…

Prestimion skrzywił się. To była prawda. Nawet nie pofatygował się osobiście wypytać Dekkereta o to, co przydarzyło mu się w Suvraelu. Bardzo szybko odsunął od siebie całą sprawę, zapamiętując jedynie, by kiedyś wrócić do tematu i już się nad nim nie zastanawiał.

Maszyna, która kontroluje umysły! A Barjazid już jechał, by przekazać ją Dantiryi Sambailowi.

Był to kolejny poważny błąd jego rządów, powoli wchodziło mu to w krew. Koronal, pomyślał, nigdy nie może pozwolić sobie nawet na sen, bo boi się, że gdy tylko zamknie oczy, świat spotka jakaś tragedia. W jaki sposób, zastanawiał się Prestimion, Confalume był w stanie utrzymać porządek przez ponad czterdzieści lat? Oczywiście Confalume nie musiał radzić sobie z wojną domową i jej konsekwencjami, a Dantirya Sambail, niech demony pożrą jego duszę, postanowił poczekać do końca jego rządów, zanim zaczął sprawiać kłopoty.

Spojrzał na Dekkereta. Chłopak wpatrywał się w niego z szacunkiem, niemal podziwem. Dekkeret, zdawało się, nie miał pojęcia, że w mózgu Koronala aż wrze od niepokoju i samooskarżeń.

— Opisz mi szczegółowo — polecił Prestimion — co maszyna Barjazida może zrobić z ludzkim umysłem.

Dekkeret spojrzał niepewnie na Varaile, która energicznie skinęła głową.

Po chwili wahania, przemówił do Prestimiona.

— Na początku to był tylko koszmar. Śniłem, że zostałem wezwany do Pani i było to wspaniałe, ale kiedy do niej biegłem, zniknęła, a ja zostałem, wpatrzony w krater wygasłego wulkanu. Człowiek nie może poczuć prawdziwej siły snu kogoś innego, prawda, panie? Trzeba to przeżyć samemu. Mogę powiedzieć ci, że był to koszmar, bardzo straszny, i zrozumiesz go, gdy przypomnisz sobie jakieś swoje sny. Ale nie da się zrozumieć, jak straszny naprawdę był czyjś sen. Mimo to, zapewniam cię, panie, było to najgorsze doświadczenie, jakie można sobie wyobrazić. Czułem się splugawiony… pusty… zgwałcony. Barjazid wiedział, co się stało. Próbował później wypytywać mnie o szczegóły tego snu. Chodzi o to, że prowadził eksperymenty na ludzkich umysłach. Testował swoje przyrządy, sir.

— I to wszystko? Zesłał ci nieprzyjemny sen?

— Gdyby tylko to, panie. Sen był zaledwie początkiem. Kiedy znowu zasnąłem, miałem kolejny. W Tolaghai poznałem pewną kobietę, pozostającą w służbie pontyfikalnej. Przyszła do mnie we śnie, byliśmy oboje nadzy, prowadziła mnie przez śliczny ogród. Powinienem chyba powiedzieć, że w Tolaghai przez krótki czas byliśmy kochankami. Szedłem więc za nią chętnie, ale nagle wszystko się zmieniło, a ogród stał się przerażającą pustynią pełną jakby duchów i myślałem, że umrę tam od upału i przez mrówki, które zaczęły mnie gryźć. Obudziłem się i odkryłem, że Barjazid sprawił, że chodziłem we śnie i zgubiłem się na pustyni w najgorszej porze dnia, nagi, z dala od obozu, bez wody, poparzony słońcem i spuchnięty od upału. Vroon, który z nami podróżował, znalazł mnie i uratował, w przeciwnym razie umarłbym. Nie jestem lunatykiem, sir. To była sprawka Barjazida. Polecił mi wstać i iść we śnie, więc wstałem i poszedłem.

Prestimion, ze zmarszczoną brwią i gryząc dolną wargę, nakazał mu gestem, by mówił dalej. Wiedział, że historia ma dalszy ciąg. Był tego pewien.

Tak.

— Wtedy, panie, przyszedł trzeci sen. Na bagnach Khyntoru, kiedy polowałem na stitmoje z księciem Akbalikiem, popełniłem potworny grzech. Byli z nami przewodnicy, ludzie z bagien i moja przewodniczka została powalona przez stitmoja, na którego polowałem, ale ja byłem tak zaaferowany polowaniem, że zostawiłem ją tam, gdzie upadła i ruszyłem w pogoń za zwierzęciem. Kiedy wróciłem dużo później, odkryłem, że zabiła ją i częściowo zjadła jakaś padlinożerna bestia.

— Więc to było to — powiedział Prestimion.

— Co, panie?

— To, co zrobiłeś. Powód, dla którego wyruszyłeś do Suvraelu. Akbalik napisał, że zrobiłeś w Khyntorze coś, czego ogromnie się wstydzisz i pojechałeś do Suvraelu, by odpokutować.

Twarz Dekkereta oblała się czerwienią płomienia.

— Wolałbym o tym nie mówić. Ale kazałeś mi powiedzieć, co maszyna Barjazida zrobiła z moim umysłem. Otóż z jej pomocą wszedł w niego, mój panie, i znalazł tam polowanie na stitmoje, i zmusił mnie, żebym znów to przeżywał. Tyle że tym razem było to dziesięć razy bardziej bolesne niż prawdziwe zdarzenie, bo wiedziałem dokładnie, co się wydarzy i nie mogłem temu nijak zapobiec. W kulminacyjnym momencie Barjazid był ze mną w tym zaśnieżonym lesie i wypytywał o porzucenie mojej przewodniczki, by biec za stitmojem. Chciał znać każdy szczegół tego wydarzenia, jak czułem się, przedkładając przyjemność polowania nad ludzkie życie, czy było mi wstyd, jak zamierzałem sobie poradzić z poczuciem winy. We śnie powiedziałem mu: „Czy jesteś moim sędzią?” A on odparł: „Oczywiście. Widzisz moją twarz?”. I zdarł swoje własne oblicze tak, jak można zdjąć maskę, a pod nim miał inną twarz, kpiącą, śmiejącą się, i to była moja własna twarz, mój panie. Moja własna.

Zgarbił się i odwrócił wzrok. Sprawiał wrażenie, jakby samo wspomnienie go przerażało.

— Nie wchodziłeś w te szczegóły, kiedy pierwszy raz opowiadałeś mi tę historię — wtrąciła Varaile. — Polowanie, przewodniczka, zdejmowanie maski.

— Nie, pani. Uznałem, że to temat zbyt straszny na zwykłą rozmowę. Ale teraz było życzeniem Koronala, bym… żebym opowiedział…

— Tak — przerwał mu Prestimion. — Co było dalej?

— Obudziłem się. Czułem wielki ból. Zobaczyłem Barjazida z maszyną w rękach. Chwyciłem go i zmusiłem do wyjaśnień, powiedziałem, że go aresztuję i zabieram na Zamek, żebyś się o wszystkim dowiedział.

— Ale ja byłem zbyt zajęty innymi sprawami, by cię wysłuchać — westchnął Prestimion. — A teraz Barjazid jest o krok od przekazania swojej maszyny Dantiryi Sambailowi.

— Wyjaśniłem wszystko Septachowi Melaynowi, sir. Wydał rozkaz natychmiastowego przechwycenia Barjazida i jego syna, o ile to możliwe.

— O ile to możliwe, właśnie. Ale on ma maszynę, która pozwala mu bawić się rzeczywistością. Przejdzie między patrolami tak, jak wyszedł z tuneli i z samego Zamku.

Prestimion wstał.

— Chodźcie za mną, oboje. Trzeba chyba omówić sprawy z moją matką.


* * *

Lady Therissa, siedząc za biurkiem w swoim małym, prywatnym gabinecie, słuchała w poważnej ciszy Prestimiona, który streszczał jej opowieść Dekkereta. Nawet kiedy skończył, długo milczała.

— To prawdziwe zagrożenie, Prestimionie — powiedziała w końcu.

— Owszem, zdaję sobie z tego sprawę.

— Czy już przyłączył się do prokuratora?

— Tego nie wiem, ale podejrzewam, że nie. Nawet mając do pomocy tę swoją diabelską zabawkę, podróż przez Kajith Kabulon i odnalezienie Dantiryi Sambaila na wybrzeżu Stoien nie będzie proste.

Varaile powiedziała:

— Sądzę, że masz rację. Zapewne jeszcze tam nie dotarł. Gdyby już był z Dantiryą Sambailem, zapewne użyliby maszyny do kontrolowania umysłów, by pogłębiać szaleństwo. Nie wydaje ci się, że doszłyby nas słuchy o całych miastach, które nagle wariują?

— Jestem tego pewien — przytaknął Dekkeret, który stał z boku, wyraźnie speszony, że znalazł się w największym sanktuarium Pani Wyspy. Kiedy przemówił, zdawał się być zaskoczony własną śmiałością, że nieproszony otworzył usta w obecności dwóch z trzech Potęg Królestwa i poruszył się, jakby chciał zniknąć z pola widzenia. Lady Therissa jednak uśmiechnęła się i nakazała mu gestem, by kontynuował. — Niewiele wiem o prokuratorze, choć nie słyszałem o nim nigdy nic, co byłoby dobre, ale znam Barjazida aż za dobrze. Jest skłonny użyć swojej maszyny w każdy sposób, jaki zasugerować mu może Dantirya Sambail.

Pani powiedziała:

— Czy jednak może ona być aż tak potężna, jak mówisz? Mamy tu na Wyspie, jak wiesz, urządzenia, które sięgają głęboko w umysł. Żadne jednak nie może zmusić człowieka, by wstał we śnie i szedł w głąb śmiercionośnej pustyni. Ani zmienić jeden rodzaj snu w inny.

— To, którego pozwoliłaś mi użyć, matko, ten srebrny diadem, kiedy piliśmy wino snów, czy to najpotężniejsze urządzenie, które tu macie?

— Nie. Są potężniejsze. Takie, które nie tylko dotykają umysłów, ale mogą też zaszczepić w nich przesłania. Nie odważyłam się pozwolić ci doświadczyć ich potęgi, nie bez długich miesięcy treningu potrzebnego, by z nich korzystać. Ale nawet one nie są tak potężne, jak te, z których korzysta Barjazid.

— Korzystałeś z urządzeń Wyspy? — zapytał Dekkeret. — Opowiedz mi, jak to było, mój panie!

— Jak było… — powiedział Prestimion, zamyślony. Przypomniał sobie tę dziwną podróż, czuł, jak wraca do niego sugestywne wspomnienie. — jak było. Dekkerecie, wracamy tu do tego samego problemu, który poruszyłeś, mówiąc, że nikt nie może poczuć siły cudzego snu. Jedyny sposób, by to zrozumieć, to założenie tego diademu.

— Panie, opowiedz mi mimo to, proszę.

Prestimion spojrzał daleko w przestrzeń, jakby przenikał wzrokiem ściany Wewnętrznej Świątyni i ponad trzema progami widział morze, błyszczące złoto w świetle południa. Przemówił bardzo cicho.

— To było jak bycie bogiem, Dekkerecie. Dało mi moc mentalnego komunikowania się z milionami ludzi. Mogłem naraz być wszędzie na Majipoorze w taki sposób, w jaki wszędzie jest atmosfera, albo pogoda, albo grawitacja.

Zmrużył oczy w szparki. Pokój, matka, żona, Dekkeret, wszystko zniknęło z jego świadomości. Zdawało mu się, że słyszy odgłos silnego wiatru. Przez zapierający dech w piersiach moment wyobraził sobie, że znów ma diadem na czole i że szybuje w górę i na zewnątrz, wznosi się wyżej niż Góra, rozciąga się nad ogromem świata swoim własnym, niepojętym ogromem i dotyka umysłów wszędzie, tysięcy, setek tysięcy, milionów, miliardów umysłów, zdrowych i biednych, chorych, sięga do nich, rozdaje słowa i pieszczoty, rozdaje pociechę błogosławionej Pani, leczącą moc Wyspy.

Wszyscy zgromadzeni w pokoju patrzyli teraz na niego. Zrozumiał, że odpłynął w jakiś daleki, dziwny stan świadomości, choć wciąż stał przed nimi. Dopiero po chwili poczuł, że w pełni powrócił.

Wtedy powiedział do Dekkereta:

— Kiedy miałem na głowie srebrny diadem, nauczyłem się, że kiedy Pani wykonuje swoje obowiązki, przestaje być zwykłym człowiekiem. Staje się siłą przyrody, prawdziwą Potęgą, taką, jaką Koronal czy nawet Pontifex, zwykli monarchowie z wyboru, nigdy nie będą. Nie powiedziałem ci tego, matko, ale w dniu, kiedy założyłem diadem widziałem bardzo wyraźnie i nigdy nie zapomnę, jak ważna jest twoja rola w świecie. I rozumiem, jak musiałaś zmienić swoje życie, by stać się Panią Wyspy.

— Ale — upierał się Dekkeret — kiedy tak podróżowałeś po świecie, używając mocy diademu, czy pomyślałeś, że mógłbyś umieszczać sny w umysłach ludzi? Albo że masz nad nimi taką władzę, że usłuchają twoich rozkazów?

— Nie, nie wydaje mi się. — Prestimion odwrócił się do matki. — Matko? — potrząsnęła głową.

— Jest tak, jak mówiłam. Tak, możemy zsyłać sny. Nie rozkazy. Nawet nie za pomocą naszych najpotężniejszych urządzeń.

Dekkeret ponuro skinął głową.

— Tak więc to, co ma Barjazid i co chce oddać Dantiryi Sambailowi, jest najbardziej zabójczą z broni. Jeśli nie powstrzymamy tych dwóch, zniszczą pokój na świecie. Dlatego właśnie przyniosłem tę wiadomość osobiście, a nie wysłałem jej zwykłymi kanałami. Bo nikt, kto nie poczuł siły maszyny Barjazida nie może zrozumieć, jaką on posiadł. A ja jestem jedynym, który jej doświadczył i przeżył, by móc o tym opowiedzieć.

9

Ze swojego biura, położonego wysoko nad portem Stoien, Akbalik obserwował przybycie królewskiej floty. Trzy smukłe statki pod banderami Koronala i Pani Wyspy.

— Powinienem zejść i czekać na kei na ich przybycie — powiedział. — Pójdę tam. Muszę.

— Wasza noga, panie… — zaprotestował Odrian Kestivaunt.

— Niech diabli wezmą moją nogę! To żadna wymówka! Przybywa Koronal, a z nim Pani. Moje miejsce jest na kei.

— Pozwól mi więc chociaż zmienić opatrunek, sir — powiedział łagodnie mały Vroon. — Na to jest jeszcze czas.

To była sensowna prośba. Akbalik usiadł na stołku przy oknie i powierzył zranioną nogę opiece Vroona. Jego macki poruszały się tak szybko, że Akbalik z trudem tylko śledził ich ruchy. Kestivaunt zdjął wczorajsze bandaże, ukazując nieładną, czerwoną ranę. Wyglądała gorzej, była obrzmiała, spuchnięta i mimo podawania leków rozprzestrzeniała się coraz bardziej. Kestivaunt przemył ją chłodnym i lekko szczypiącym, bladobłękitnym płynem, ostrożnie dotknął ciała wokół rany czubkiem macki, bardzo delikatnie rozsunął jej krawędzie i zajrzał do środka.

Akbalik syknął.

— To boli, przyjacielu.

— Proszę o wybaczenie, książę, ale muszę sprawdzić…

— Czy nie zalęgły się tam małe kraby błotne?

— Mówiłem już, panie, jest duża szansa, że ten, który was ugryzł, był dorosły i…

— Au! Na miłość Bogini, Kestivaunt! Załóż mi po prostu nowy opatrunek i skończ z tym grzebaniem! Torturujesz mnie.

Vroon przeprosił ponownie i zgarbił się nad pracą. Akbalik nie widział już, co robił, ale przynajmniej bolało mniej, niż przed chwilą. Może wysyłał tymi mackami jakąś mentalną emanację albo vrooński czar leczący? Może. Do tego szczypta suszonych ziół i więcej chłodzącego, niebieskiego płynu. Potem czysty bandaż. Było lepiej. Przynajmniej na chwilę. Krótki odpoczynek od upiornego pulsowania, palącego bólu i mdlącego uczucia, że smukłe wici zakażenia i rozkładu przemieszczają się ukrytymi ścieżkami w jego nodze i pełzną w górę, do krocza, brzucha i wreszcie serca.

— Gotowe — powiedział Kestivaunt.

Akbalik wstał. Niepewnie przeniósł ciężar ciała na zranioną nogę, lekko się skrzywił, złapał oddech. Czuł ból, promieniujący na całą lewą stronę ciała aż do szyi i dalej, do policzka i zębów. Po raz milionowy widział wielkiego, fioletowego kraba bagiennego, ohydną, masywną, brzuchatą, wyłupiastooką bestię wielkości połowy latacza, wznoszącą się groźnie z piaszczystego błota przed nim. Widział siebie samego, zręcznie odsuwającego się od potwora, dumnego ze swojej błyskawicznej reakcji, odsuwającego się od zagrożenia tak szybko, że zupełnie nie zauważył drugiego, dużo mniejszego kraba, niewiele większego od dłoni, sprytnie wysuwającego ze schronienia pod krzewem śmierdziokwiatu swoje ostre jak brzytwa szczypce w kierunku jego nogi.

— Laska — warknął. — Gdzie jest moja przeklęta laska? Są już prawie w porcie!

Vroon wskazał laskę, opartą o ścianę przy drzwiach, w zwykłym miejscu. Akbalik pokuśtykał tam, wziął ją i wyszedł. Kiedy dotarł na parter, zatrzymał się, rozejrzał w jasnym świetle dnia, odetchnął głęboko i spróbował się pozbierać. Nie chciał wyglądać jak kaleka. Koronal na niego liczył. Polegał na nim.

Od drzwi budynku urzędu celnego, w którym mieściło się biuro Akbalika, na keję było może pięćdziesiąt stóp po szerokim, brukowanym placu. Akbalik poruszał się powoli, uważnie, mocno ściskając główkę laski. Miał wrażenie, że musi przebyć pięćdziesiąt mil.

W połowie drogi zdał sobie sprawę z tłustego zapachu dymu, wiszącego w powietrzu. Spojrzał na północ i ujrzał skręcony, czarny pas dymu, unoszący się w bezchmurne niebo, a dalej niewielki, czerwony język, liżący mały, kamienny budynek na wysokim na sześćdziesiąt stóp podwyższeniu. Teraz słyszał też syreny. Tak więc wariaci znowu się za to wzięli, pomyślał. To był pierwszy pożar od czterech dni. I akurat dzisiaj, kiedy statek Koronala przypłynął, właśnie w tej chwili!

Sznur Hjortów celników stał przy wejściu na nabrzeże, blokując przejście. Akbalik nie zawracał sobie głowy wyciąganiem dokumentów, po prostu spojrzał na nich groźnie i przegonił z drogi gwałtownym ruchem ręki. Przeszedł obok, nie zaszczycając ich spojrzeniem i pokuśtykał do królewskiej kei 44, przybranej na tę okazję w zielenie i złoto.

Tak, trzy statki, duży „Lord Hostirin” i dwa okręty eskorty. Gwardia honorowa Koronala zeszła właśnie po trapie i ustawiała się wzdłuż kei. Niewielki tłumek ludzi burmistrza Bannikapa stał tuż obok nich, tworząc komitet powitalny.

— Prestimion! — krzyczeli. — Prestimion! Lord Prestimion! Niech żyje Lord Prestimion!

To, co zawsze. Ależ on musiał być tym zmęczony!

I oto on, przy burcie, z Varaile i lady Therissą u boku, do połowy schowaną za synem. Za nimi, w cieniu, Akbalik ujrzał potężną postać dwugłowego maga Prestimiona, Maundiganda-Klimda. Jaka ironia losu, pomyślał Akbalik, że Prestimion, który kiedyś w ogóle nie wierzył w magię, teraz nigdzie nie rusza się bez Su-Suherisa.

W grupie był też, co zaskoczyło Akbalika, młody Dekkeret, idący przy boku lady Varaile. To była niespodzianka. Co robił Dekkeret na statku z Wyspy? Czy nie powinien wciąż być w Suvraelu i szukać na pustyni wybaczenia Bogini za to, że pozwolił umrzeć tamtej przewodniczce, albo, co było bardziej prawdopodobne, wrócić już na Zamek?

Ruszył naprzód, krzywiąc się raz po raz, bowiem każdy pospieszny krok tylko zwiększał jego cierpienie. Przepchnął się na środek i zajął miejsce przed gwardią honorową. To było miasto Bannikapa, to prawda, ale to na prośbę Akbalika przybył sam Lord Prestimion i Akbalikowi zależało na jak najszybszym zakończeniu oficjalnych bzdur. Nie zostało mu wiele cierpliwości, szczególnie, kiedy jego nogę wciąż nękał ognisty ból.

— Panie! — zawołał. — Panie!

Koronal dostrzegł go i pomachał. Akbalik wykonał znak rozbłysku gwiazd, a potem, kiedy w zasięgu wzroku pojawiła się Pani, ją też uszanował zgodnie z rytuałem. Zaczęli schodzić na keję. Burmistrz Bannikap wystąpił naprzód, jego usta już poruszały się, wygłaszając wstęp do powitalnej mowy, ale Akbalik odpędził go ostrym spojrzeniem i pierwszy podszedł do Koronala.

Prestimion wyciągał ręce, chcąc go uścisnąć. Akbalik, nie wiedząc, co zrobić z laską, wsunął ją pod pachę i niezdarnie przycisnął do boku, obejmując Koronala.

— Co się stało? — zapytał Prestimion.

Akbalik starał się być beztroski.

— Drobny uraz nogi, mój panie. Irytujący, ale nic poważnego. Mamy do omówienia dużo poważniejsze sprawy.

— Tak, oczywiście. Niech tylko skończy się ten głupi ceremoniał. — Ruchem głowy wskazał Bannikapa i mrugnął.

Akbalik odwrócił się od niego i złożył hołd Pani i lady Varaile. Dekkeret uśmiechnął się do niego nieśmiało i niepewnie. Wciąż trzymał się z tyłu.

Zdawało się Akbalikowi, że lady Varaile jest przy nadziei. Wskazywał na to jej ubiór, poza tym miała ten promieniejący, matczyny wygląd. Myśl o tym, że Prestimion zostanie ojcem tak szybko po objęciu władzy była ciekawa. I na dodatek w tych trudnych czasach. Ale mógł się tego spodziewać. To był nowy Prestimion, bardziej odpowiedzialny, pragnący w życiu stabilizacji, pełnej dojrzałości.

Lady Therissa wyglądała wspaniale: spokojna, pełna wdzięku, opanowana. Była taka, jak Akbalik ją zapamiętał przed tą nieszczęsną podróżą w głąb Stoienzar. Czuł się lepiej, kiedy stał obok niej.

— Czy ja czuję dym? — zapytał Prestimion.

— Niedaleko stąd pali się budynek. To się ostatnio często zdarza. — Akbalik ściszył głos. — Wariaci wnoszą na dachy bele słomy i podpalają je. Nagle stało się to popularną rozrywką. Burmistrz potrafi lepiej ci to wyjaśnić.

Burmistrz, tęgi człowiek o czerwonej twarzy, jakoś tam spokrewniony z diukiem Oljebbinem i tak samo jak on zarozumiały, właśnie zaznaczał swoją pozycję, podchodząc i zawisając nad niewysokim Prestimionem w sposób, który nie mógł mu się podobać. Ale protokół to protokół i ta chwila należała do Bannikapa. Akbalik mu ustąpił. Powiedział Prestimionowi, zapatrzonemu w zamyśleniu na czarną smugę dymu na niebie, że spotka się z nim później w jego apartamencie w Kryształowym Pałacu, po czym odszedł, kulejąc.


* * *

Kryształowy Pałac zawdzięczał swoją nazwę ścianie złożonej z samych okien, długiej na dwieście stóp. Był to stosukowo nowy budynek, wzniesiony przez diuka Oljebbina za rządów Lorda Prankipina i stojący w dostojnej, samotnej lokalizacji na szczycie olbrzymiego podestu z bielonej cegły. Z luksusowego, trzypiętrowego apartamentu Lorda Prestimiona widać było całe miasto, przez co niestety akurat tego dnia można było aż za łatwo obserwować słupy dymu, wznoszące się z dziewięciu czy dziesięciu pożarów wznieconych w okolicy.

— Czy te pożary zdarzają się codziennie? — zapytał Prestimion.

Akbalik i Koronal siedzieli nad półmiskiem pełnym kostek suszonego, wędzonego mięsa smoka morskiego. Lady Varaile, zmęczona po pospiesznej i chwilami trudnej podróży, udała się do sypialni. Lady Therissa przebywała w apartamencie cztery poziomy niżej i również odpoczywała. Akbalik nie miał pojęcia, gdzie podziali się Dekkeret i Su-Suheris.

— Mniej więcej. Choć to dziwne, że jest ich tyle naraz.

— Szaleństwo?

— Tak, szaleństwo. Mamy porę suchą, paliwa nie brakuje. Te ładne pnącza, kwitnące całe lato, są teraz tylko wiechciami słomy. Tak jak ci opowiadałem, ci wariaci zbierają ją, zanoszą na dachy i tam podpalają. Nie wiem czemu. Myślę, że mamy dziś więcej pożarów niż zwykle, bo usłyszeli o przyjeździe Koronala i to ich nakręciło.

— Bannikap próbował mi wmówić, że zasadniczo zniszczenia są minimalne.

— Bo zazwyczaj tak jest. Ale nie zawsze. W ciągu ostatnich dwóch tygodni postarano się wyburzyć naprawdę zniszczone budynki, żebyś nie musiał ich oglądać podczas pobytu tutaj. Za każdym razem, kiedy zobaczysz mały park, mniej więcej rozmiarów działki pod budynek, pełen świeżo posadzonych, kwitnących krzewów, patrzysz na miejsce, gdzie miał miejsce poważny pożar. Czy mogę jeszcze napić się wina, panie?

— Tak, oczywiście. — Prestimion przysunął mu butelkę. — Powiedz mi, co zrobiłeś sobie w nogę?

— Powinniśmy rozmawiać o Dantiryi Sambailu, panie.

— I porozmawiamy. Co z nogą?

— Zraniłem się w nią, kiedy polowałem na Dantiryę Sambaila. Prokurator bardzo swobodnie przemieszcza się w obrębie tego piekła, w którym założył obóz, co parę dni zwija go i przenosi, gdziekolwiek mu się podoba. Ostatnio zrobił się naprawdę dobry z zacieraniu za sobą śladów. Nigdy nie mamy pewności, gdzie dokładnie danego dnia się znajduje. Sądzę, że korzysta z pomocy maga, który rzuca wokół niego chmurę niewiedzy. W zeszłym miesiącu szukało go kilkuset ludzi w ramach misji zwiadowczej, by upewnić się, że nie wyśliźnie nam się z rąk. Widziałem miejsce, w którym przebywał, ale dzień czy dwa wcześniej je opuścił.

— Czyli na pewno zdaje sobie sprawę z faktu, że na niego polujemy?

— W tej chwili musi to już wiedzieć. Jakże inaczej? I jeśli zgubimy go tam na dłużej niż parę dni, ponowne jego odszukanie będzie powrotem do klasycznej historii z igłą w stogu siana. Niezwykle sprytnie pozostaje poza naszym zasięgiem. W każdym razie, co się tyczy nogi…

— Tak, noga.

— Zwiadowcy donieśli, że według nich obóz prokuratora znajduje się w głębi lądu, dwieście mil od miasta Karasat, leżącego na wschodnim wybrzeżu, pomiędzy Maximin i Gundubą, o ile te nazwy cokolwiek ci mówią. Wypłynąłem więc ze Stoien, by się rozejrzeć. Wiesz, panie, większość ludzi mówi, że Suvrael jest najbardziej nieprzyjemnym miejscem na świecie, a Valmambra zajmuje odległe drugie miejsce. Ale nie, zwycięzcę mamy zaraz obok, w południowym Alhanroelu. Nigdy nie byłem w Suvraelu ani Valmambrze, ale zapewniam cię, sir, nie mogą konkurować z południowym Stoienzarem w kategorii czystej złośliwości. Pełno tam stworów, które musiały chyba przenieść się z Suvraelu w poszukiwaniu jeszcze paskudniejszego miejsca do życia. Wiem, bo jedno z nich spotkałem.

— Masz na myśli, że coś cię ugryzło?

— Tak, krab bagienny. Nie jeden z tych dużych, a powinieneś zobaczyć, jak wielkie potrafią być te potwory, panie — powiedział Akbalik, szeroko rozkładając ramiona — tylko malutki, jeszcze dziecko. Zaczaił się i dziabnął mnie szczypcami, pyk i po wszystkim. Najstraszniejszy ból, jaki kiedykolwiek czułem. Mówi się, że mają na szczypcach jakiś kwasowy jad. Noga spuchła mi tak, że była pięć razy większa, niż normalnie. Teraz już nie jest tak źle.

Prestimion, marszcząc brwi, pochylił się, by lepiej się przyjrzeć.

— Jak ją leczysz?

— Mam vroońskiego sekretarza, zwie się Kestivaunt i jest bardzo zdolny. On się nią zajmuje. Nakłada lekarstwa, dodaje do tego trochę vroońskiego hokuspokus. Jeśli czary nie pomogą, wyleczy mnie maść — wzdłuż boku Akbalika przebiegi nowy spazm potwornego bólu. Zacisnął zęby i odwrócił głowę, nie chcąc pokazać Prestimionowi, jak bardzo cierpi. Najlepszym pomysłem wydała mu się zmiana tematu. — Mój panie, powiedz mi, proszę, co Dekkeret robił z tobą na Wyspie. Zakładałem, że załatwił swoje sprawy w Suvraelu, tę swoją ekspiację czy odkupienie po wydarzeniach na bagnach Khyntoru i już dawno temu wrócił na Zamek.

— Wrócił — powiedział Prestimion — pod koniec lata. Przywiózł ze sobą kogoś, z kim miał małe starcie w Suvraelu. Pamiętasz niejakiego Venghenara Barjazida, Akbaliku?

— Niewysoki człowieczek o łajdackim wyglądzie, który załatwiał różne rzeczy dla diuka Svora?

— Ten sam. Kiedy wysłałem kłopotliwego Vroona, Thalnapa Zelifora do Suvraelu, poleciłem Barjazidowi pojechać z nim i upewnić się, że dotrze na miejsce. Był to jeden z mnóstwa błędów, jakie popełniłem od czasu, kiedy ubzdurałem sobie, że jestem dość dobry, by być Koronalem.

Akbalik słuchał z rosnącym zaniepokojeniem, podczas gdy Prestimion opowiadał mu, jak to Barjazid pozbył się Vroona i przywłaszczył sobie jego urządzenia do kontroli umysłów do własnych celów, jak eksperymentował z tymi przyrządami na Pustyni Skradzionych Snów w Suvraelu, o jego spotkaniu z Dekkeretem, który Barjazida uwięził i przywiózł wraz z maszynami na Zamek.

— Natychmiast poprosił o audiencję — powiedział Prestimion. — Nie było mnie wówczas na Zamku, więc spotkał się z Varaile i ostrożnie opowiedział jej o potędze tych wynalazków i o związanych z nimi niebezpieczeństwach. Kiedy wróciłem, próbowała mi to przekazać, ale przyznaję, że nie poświęciłem jej wiele uwagi. To kolejna czarna karta mojej historii, Akbaliku. Cóż, teraz Barjazid wymknął się z Zamku i udał się do Stoienzar, by wspomóc swoimi maszynami sprawę Dantiryi Sambaila. Z tą właśnie wiadomością przybył do mnie na Wyspę Dekkeret i to dlatego ja sam tak spiesznie przybyłem do Stoien. Jeśli Barjazid i Dantirya Sambail połączą siły…

— Jestem pewien, że to już się stało, panie.

— Skąd możesz to wiedzieć?

— Mówiłem, że prokurator doskonale sobie radzi z unikaniem zwiadowców. Sądziłem, że to jakiś mag roztacza wokół niego chmurę niewiedzy. Ale co, jeśli to wcale nie żaden mag? Jeśli te urządzenia są tak potężne, jak mówi Dekkeret… — kolejny raz Akbalik poczuł, jak noga mu płonie i ukrył przed Prestimionem skurcz bólu. — Mieliśmy szczęście, że chłopak pojechał do Suvraelu, co? A ja tak próbowałem go zniechęcić. Jaki masz plan, mój panie?

— Już ci chyba mówiłem, że Septach Melayn i Gialaurys prowadzą do Stoien wojska z Góry Zamkowej. Ruszą za Dantiryą Sambailem z zachodniego krańca półwyspu. Ja zamierzam zebrać drugą armię w Stoien i wejdę do Stoienzar z drugiej strony. Moja matka będzie kierować naszymi ruchami, uważa bowiem, że wie, jak wykorzystać magię Wyspy, by odnaleźć prokuratora. Tymczasem, aby nie uciekł z okolicy, kiedy będziemy się do niego zbliżać, zablokujemy porty na całym półwyspie, na północy i południu.

— Panie, czy mogę zapytać, kto będzie prowadził armię wyruszającą ze Stoien?

Prestimion zdawał się być zaskoczony.

— Jak to kto? Ja.

— Błagam, sir, nie.

— Nie?

— Nie powinieneś jechać do dżungli Stoienzar. Nie masz pojęcia, jak paskudne jest to miejsce. Nie mówię tylko o upale i wilgotności, ani o wielkich jak pół ramienia owadach, które całe dnie bzyczą wokół głowy. Chodzi mi o niebezpieczeństwa, mój panie, straszne zagrożenia, które czyhają na każdym kroku. Zastanawiałeś się, czemu nie ma tam osad? To jedno wielkie, kleiste bagno, gdzie przy każdy kroku zapadasz się po kostki. Kryją się w nim jadowite stwory, bagienne kraby, których pojedyncze ugryzienie oznacza śmierć, chyba że ma się szczęście i trafi, jak ja, na wyjątkowo małego. Same drzewa są twoimi wrogami. Rośnie tam takie, którego strąki eksplodują, gdy dojrzeją, rozrzucając na wszystkie strony odłamki, wbijające się głęboko w ciało, niczym sztylety. Albo inne, palma manganoza, którego liście są ostre jak…

— Wiem o tym, Akbaliku. Mimo to, zadanie prowadzenia wojsk spada na mnie, i co z tego? Myślisz, że boję się niewygód?

— W czasie marszu przez te bagna zginie wielu ludzi. Widziałem, jak to się odbywa. Sam prawie umarłem. Uważam, że nie masz prawa ryzykować ich życiem, mój panie.

W oczach Prestimiona błysnął gniew.

— Nie mam prawa? Nie mam prawa? Zapominasz się, Akbaliku. Nawet bratanek księcia Serithorna nie powinien pouczać Koronala co może, a czego nie może robić.

Upomnienie Prestimiona uderzyło Akbalika z niemal fizyczną siłą. Poczerwieniał, wymamrotał przeprosimy i wykonał pospieszny gest rozbłysku gwiazd. Aby się uspokoić, wziął duży łyk wina. Potrzebne było inne podejście. Po chwili przemówił cicho.

— Czy twoja matka naprawdę potrafi wykorzystać swą sztukę, by pomóc ci w tej wojnie, mój panie?

— Tak uważa. Może nawet będzie w stanie przeciwdziałać władzy nad umysłami, którą ma Barjazid.

— I, wybacz mi znowu, Lordzie Prestimionie, zamierzasz zabierać ją ze sobą do dżungli Stoienzar? Pani Wyspy ma jechać z tobą przez zabójcze bagna? Naprawdę zamierzasz narażać ją na takie niebezpieczeństwo?

Od razu zauważył, że zdobył punkt. Prestimion wyglądał na zdumionego. Widać było, że nie spodziewał się ataku z tej strony.

— Potrzebuję, by była przy mnie w miarę rozwoju spraw. Będzie miała lepszy wgląd w działania prokuratora.

Akbalik powiedział.

— Moc Pani działa na każdą odległość, nieprawdaż? Nie ma potrzeby, by była tak blisko ciebie. Może bezpiecznie pozostać w Stoien na czas trwania kampanii w dżungli. Możecie razem opracować strategię, a twoje rozkazy będą szybko przekazywane na front — widząc, że Prestimion szykuje się do odpowiedzi, dodał szybko: — Mój panie, błagam, posłuchaj mnie. Może siedem tysięcy lat temu Lord Stiamot prowadził armię, ale obecnie takie ryzyko podejmowane przez Koronala jest nie do zaakceptowania. Zostań w Stoien i przy pomocy Pani nadzoruj przebieg konfliktu. Pozwól mi poprowadzić wojska przeciwko prokuratorowi. Ty jesteś niezastąpiony. Ja nie. Mam już jakieś doświadczenie w radzeniu sobie z warunkami, które panują w Stoienzar. Pozwól mi wyruszyć.

— Ty? Nie. Nigdy, Akbaliku.

— Ale mój panie…

— Myślisz, że dałem się nabrać z tą twoją nogą? Widzę, jak cierpisz. Ledwo chodzisz, nie mówiąc o wyruszeniu z misją w dżunglę. Jak możesz mnie zapewnić, że twoje zakażenie nie pogorszy się, zanim zacznie ustępować? Nie, Akbaliku. Może masz rację, że nie powinienem tam jechać, ale ty na pewno też nie.

W głosie Koronala była stalowa nuta, która uświadomiła Akbalikowi, że nie warto dalej dyskutować. Siedział w milczeniu, masując pulsującą bólem nogę tuż powyżej rany.

Prestimion mówił dalej:

— Postaram się dowodzić tą operacją stąd, jak radzisz i zobaczymy, jak to się uda. Ale co do ciebie, zwalniam cię na razie z czynnej służby. Lady Varaile będzie za parę dni wracała na Zamek — wiesz, Akbaliku, że jest w ciąży? — i przydzielam ci zadanie eskortowania jej na Górę.

— Gratuluję, panie. Ale, z całym szacunkiem, niech zabierze ją Dekkeret. Powinienem pozostać tutaj, w Stoien, i pomagać ci w kampanii. Moja znajomość natury tej dżungli…

— Tak, może się przydać. Ale co będzie, jeśli stracisz nogę? Pozostanie w Stoien to idiotyczny pomysł. To zapadła dziura na prowincji. Na Zamku są najlepsi lekarze świata i wkrótce cię wyleczą. A co do Dekkereta, jest mi potrzebny tutaj. Jest jedynym, który wie cokolwiek o maszynie Barjazida.

— Błagam cię, mój panie…

— Błagam cię, Akbaliku: nie strzęp języka. Podjąłem decyzję. Dziękuję ci za wszystko, co zdziałałeś w Stoien. A teraz zabieraj się na Zamek razem z lady Varaile i niech ktoś porządnie zajmie się twoją nogą.

Prestimion wstał. Akbalik podniósł się również, z wysiłkiem, którego nie udało mu się ukryć. Jego ranna noga nie chciała go trzymać. Koronal chwycił go za ramiona i podtrzymał, gdy rozpaczliwie starał się złapać równowagę.

Z zewnątrz dobiegł nagły dźwięk syren. Na ulicach krzyczeli ludzie. Akbalik spojrzał przez okno. Z południowej dzielnicy miasta unosił się nowy słup czarnego dymu.

— Robi się coraz gorzej — mruknął Prestimion. Odwrócił się, by odejść. — Pewnego dnia, Akbaliku, będziemy wspominać te dni i chichotać. Ale chciałbym i teraz mieć więcej powodów do śmiechu.


* * *

Dopiero późnym popołudniem następnego dnia Akbalik miał okazję porozmawiać z Dekkeretem. Po raz ostatni widział go w małej, górskiej oberży w Khyntorze, wczesnej wiosny dwa lata temu, kiedy siedzieli razem pijąc grzane złote wino. To wtedy Dekkeret obwieścił, że zamierza jechać do Suvraelu.

— Zbyt surowo się oceniasz — powiedział wtedy Akbalik. — Nie ma grzechu tak strasznego, by pokutą zań uczynić akurat wyprawę na Suvrael. — Namawiał Dekkereta, by raczej odbył pielgrzymkę na Wyspę, jeśli naprawdę odczuwa potrzebę oczyszczenia duszy. — Niechaj błogosławiona Pani oczyści twojego ducha. Głupotą było przerywać karierę na Zamku na czas długiej nieobecności, której wymagała podróż do Suvraelu.

Ale Dekkeret pomimo to popłynął na Suvrael. Był też na Wyspie, choć bardzo krótko. I jak się okazało, te wyprawy nijak nie zaszkodziły jego kwitnącej karierze.

— Pamiętasz — powiedział Dekkeret — jak umówiliśmy się w oberży w Khyntorze? Że za dwa lata spotkamy się znów na Górze, kiedy ja wrócę z Suvraelu. Mieliśmy razem bawić się w Morpin Wysokim, tak się umówiliśmy. Dwa lata minęły, Akbaliku, a my wciąż tam nie pojechaliśmy.

— Przeszkodziły nam inne wydarzenia. Ja, kiedy mieliśmy się spotkać, byłem w Stoien. A ty…

— A ja popłynąłem na Wyspę Snu, ale nie jako pielgrzym. — Dekkeret roześmiał się. — Wyobrażasz sobie, Akbaliku, jak dziwaczne jest teraz moje życie? Ja, który miałem nadzieję zostać tylko rycerzem na Zamku i może objąć na starość jakieś skromne stanowisko ministerialne, dotrzymuję towarzystwa Koronalowi i jego żonie, i samej Pani, i jestem wciągnięty w najbardziej skomplikowane i delikatne sprawy państwowe.

— Tak. Szybko pniesz się w górę. Kiedyś będziesz Koronalem, zapamiętaj moje słowa, Dekkerecie.

— Ja? Akbaliku, nie bądź głupi! Kiedy to wszystko się skończy, znów będę tylko rycerzem kandydatem. To ty mógłbyś zostać Koronalem. Wiesz, że wszyscy tak mówią. Confalume może jeszcze pożyć dziesięć czy dwanaście lat, potem Prestimion zostanie Pontifexem, a następnym Koronalem możesz być…

— Przestań gadać bzdury, Dekkerecie. Ani słowa więcej.

— Wybacz, jeśli cię uraziłem. Przypadkiem jednak uważam, że byłbyś odpowiednia osobą…

— Dosyć! Ani przez chwilę nie chciałem zostać Koronalem, nie chcę zostać Koronalem teraz i nie zamierzam być nim w przyszłości. To się nie wydarzy. Choćby dlatego, że jestem rówieśnikiem Prestimiona. Jego następca będzie pochodził z twojego pokolenia, nie z mojego. Po wtóre… — Akbalik potrząsnął głową. — Dlaczego marnujemy czas na takie idiotyzmy? Następny Koronal? Lepiej róbmy co w naszej mocy, by jak najlepiej służyć obecnemu. Za kilka dni będę eskortował lady Varaile w drodze powrotnej na Zamek. Ty zostaniesz i będziesz doradzał Lordowi Prestimionowi w kwestii radzenia sobie z Barjazidem i jego zabawką. Wiesz o tym? Chcę, żebyś mi coś obiecał, Dekkerecie.

— Mów. Obiecam wszystko.

— Jeśli Koronalowi przyjdzie do głowy jechać w dżunglę na poszukiwanie Dantiryi Sambaila pomimo wszystkiego, co mu o tym powiedziałem, staniesz przed nim i powiesz, że to szaleństwo, że absolutnie nie może tego zrobić i przez wzgląd na jego żonę i matkę jego nienarodzonego dziecka i przez wzgląd na cały świat, musi pozostać poza zasięgiem istot, które żyją w tej strasznej cieplarni. Zrobisz to, Dekkerecie? Nieważne, jak bardzo go rozgniewasz, nieważne, jak zagrozi to twojej karierze, powiedz mu to. Powtarzaj mu to wciąż.

— Oczywiście. Obiecuję.

— Dziękuję.

Przez chwilę obaj milczeli. Ich rozmowa była na wskroś niezręczna, a teraz utkwiła w martwym punkcie.

Potem przemówił Dekkeret.

— Mogę zadać ci osobiste pytanie, Akbaliku?

— Spróbuj.

— Z niepokojem patrzę, jak kulejesz. Z tą noga musiało stać się coś naprawdę niedobrego. Bardzo cię boli, prawda?

— Mówisz zupełnie jak Prestimion. Moja noga, moja noga, moja noga. Słuchaj, Dekkerecie, mojej nodze nic nie będzie. Nie odpadnie ani nic podobnego. Kiedy taplałem się w błocie Stoienzaru, wredny mały krab paskudnie mnie dziabnął, wdało się zakażenie i tak, boli, dlatego od paru dni chodzę o lasce. Ale zdrowieję. Jeszcze kilka dni i wszystko będzie w porządku. Już? Skończyliśmy z tematem mojej nogi? Porozmawiajmy zamiast tego o czymś wesołym. Choćby o twoich wakacjach w Suvraelu…


* * *

Był wczesny ranek, a już gorzki zapach dymu zatruwał słodkie, świeże powietrze. Pierwszy pożar dziś, pomyślał Prestimion. Tego dnia Varaile miała wyruszyć na Zamek. Przed Kryształowym Pałacem stała już karawana siedmiu lataczy: jeden królewsko duży dla Akbalika i Varaile, cztery mniejsze dla ochrony i dwa bagażowe. Im szybciej Varaile będzie bezpiecznie w Zamku, wysoko ponad zamieszaniem, które zdawało się ogarniać niżej położone krainy, tym lepiej. Prestimion miał nadzieję, że uda mu się wrócić, nim urodzi się nowy książę. Chcieli go nazwać Taradath, by uczcić pamięć wujka, którego chłopiec nigdy nie pozna.

— Chciałabym, byś mógł nam towarzyszyć, Prestimionie — powiedziała Varaile, gdy wyszli z Pałacu i szli w kierunku lataczy.

— Chciałbym wam towarzyszyć. Najpierw pozwól mi zająć się prokuratorem, potem przyjadę.

— Zamierzasz jechać za nim w dżunglę?

— Akbalik mówi, że nie powinienem. A kimże jestem, by nie usłuchać polecenia Akbalika? Nie, Varaile, nie pojadę tam osobiście. Chcę, by moja matka była przy mnie, gdy będziemy zwyciężać Dantiryę Sambaila, a Stoienzar to nie miejsce dla niej. Ustąpiłem więc. Wyznam ci jednak, że mierzi mnie pozostawanie tutaj, w wygodnym ukryciu w Stoien, podczas gdy Septach Melayn i Navigorn będą przedzierać się z mozołem przez las palm piłowych, szukając…

Przerwała mu wybuchem śmiechu.

— Och, Prestimionie, nie bądź taki dziecinny! Może Koronalowie, o których czytałeś w Księdze Zmian ruszali w puszcze i staczali walki z potworami, które tam żyły, ale tak już się nie robi. Czy Lord Confalume miotałby się po dżungli, kiedy musiałby toczyć wojnę? Albo Lord Prankipin? — przyjrzała mu się uważnie. — Nie pojedziesz, prawda?

— Właśnie wyjaśniłem ci, dlaczego nie mogę tego zrobić.

— To, że nie możesz nie oznacza, że nie zrobisz. Możesz uznać, że tak naprawdę wcale nie potrzebujesz przy boku lady Therissy, by prowadzić wojnę. W takim wypadku, czy zostawisz ją w Stoien i pojedziesz w dżunglę, kiedy nie będzie tu Akbalika i mnie?

Zaczynało go to denerwować. Nie pragnął wkraczać w tę koszmarną dżunglę bardziej, niż ktokolwiek inny. I rozumiał, że życia Koronala nie należało narażać. To nie była wojna domowa, podczas której był tylko obywatelem, pragnącym obalić uzurpatora, teraz był namaszczonym, uświęconym królem. Ale żeby prowadzić wojnę zdalnie z odległości dwóch tysięcy mil, podczas gdy jego przyjaciele narażali życie pośród krabów bagiennych i palm piłowych?

— Jeśli z jakiegoś powodu stanie się koniecznym i absolutnie nieuniknionym, bym tam pojechał, pojadę — powiedział wreszcie. — W innym wypadku nie. — Delikatnie dotknął przodu sukni Varaile. — Wierz mi, pragnę wrócić na Zamek w jednym kawałku zanim urodzi się Taradath. Nie podejmę żadnego ryzyka, poza tym, które podjąć będę zmuszony — potem wziął ją za rękę, pocałował palce i poprowadził ją do latacza. — Powinnaś już jechać. Ale gdzie Akbalik? Powinien już tu być.

— To chyba on, Prestimionie, prawda? Tam dalej.

Wskazała na drugą stronę placu. Tak, człowiek o lasce. Szedł bardzo powoli, co i rusz zatrzymywał się, by odciążyć lewą nogę. Prestimion patrzył na niego, pełen złych przeczuć. Niepokoiła go ta zakażona noga Akbalika. Vroońska magia miała ograniczoną moc, a Akbalik powinien znaleźć się w rękach najlepszych chirurgów Zamku. Był dla niego ważny. Prestimion zastanawiał się, jak poważna tak naprawdę była jego rana.

— Dotarcie tutaj zajmie mu sto lat — powiedział Prestimion. — Wejdź może do latacza i usiądź, Varaile. Nie powinnaś chyba tyle stać.

Uśmiechnęła się i wsiadła do pojazdu.

Wtedy wróciła myśl, która w ciągu ostatnich tygodni często zjawiała się w głowie Prestimiona. Chciał o to zapytać już wielokrotnie, ale nigdy nie miał okazji. Zajrzał do latacza.

— Zanim odjedziesz, Varaile, mam jedno pytanie. Pamiętasz jak byliśmy w Wewnętrznej Świątyni i opowiadałem matce i tobie historię wymazania pamięci? Powiedziałem wtedy, że syn Lorda Confalume’a, który przejął władzę, nazywał się Korsibar. Zdawałaś się być ogromnie zaskoczona. Dlaczego?

— Słyszałam wcześniej to imię. Od mojego ojca, podczas jednego z jego majaków. Wydawało mu się, że Confalume jest wciąż Koronalem, a kiedy powiedziałam, że nie, że jest nowy Koronal, on powiedział „Ach tak, Lord Korsibar”. Nie, ojcze, powiedziałam wtedy, nowym Koronalem jest Lord Prestimion, nie ma żadnego Korsibara. Myślałam, że przemawia przez niego szaleństwo. Ale później, kiedy powiedziałeś, że uzurpator, którego wymazano z pamięci świata, nazywał się Korsibar…

— Tak, rozumiem — powiedział Prestimion. Poczuł nagły dreszcz. — Znał to imię. Pamiętał Korsibara. Zastanawiam się, czy to możliwe, że wymazanie pamięci zaczyna blaknąć i wyziera spod niego prawda?

Akurat tego teraz potrzebuję, pomyślał. Ale może tylko ci, którzy byli najbardziej szaleni, doświadczali takich retrospekcji, a ich słów raczej nikt nie potraktuje poważnie. „Mój ojciec podczas swoich majaków”, powiedziała Varaile. Mimo to, było to coś, o czym powinien pamiętać. Trzeba porozmawiać o tym z jednym z magów, pomyślał, może z Maundigandem-Klimdem albo Heszmonem Gorsem.

To była kwestia na inną okazję. Wreszcie przyszedł Akbalik.

Uśmiechnął się szeroko i nieprzekonująco.

— Jesteśmy gotowi? — zawołał z wyraźnie wymuszoną wesołością.

— Gotowi i czekamy. Jak noga? — zapytał Prestimion, choć widział, że była bardziej spuchnięta niż wieczorem. Ale może to tylko złudzenie.

— Noga? Noga ma się dobrze, mój panie. Czasem troszkę ukłuje. Jeszcze kilka dni…

— Tak — powiedział Prestimion — lekkie ukłucia. Zdaje mi się, że widziałem, jak kłuło cię parokrotnie, gdy przechodziłeś przez plac. Kiedy wrócisz na Zamek, nie zwlekaj z pójściem do lekarza, dobrze? — odwrócił wzrok, by nie widzieć, z jakim trudem Akbalik wsiada do latacza. — Bezpiecznej podróży! — zawołał. Varaile i Akbalik pomachali mu. Wirniki pojazdu zaczęły szumieć. Budziły się pozostałe pojazdy karawany. Prestimion stał na placu i patrzył na wschód przez dłuższą chwilę po tym, jak siedem pojazdów znikło z zasięgu wzroku.

10

— Powiedz mi szczerze — poprosił Septach Melayn — czy kiedykolwiek myślałeś, że jeszcze zobaczysz ten kawałek świata?

— Czemu nie? — odpowiedział Gialaurys. Znowu wjeżdżali do dżungli Kajith Kabulon po odbyciu podróży na południe przez Bailemoonę, Ketheron i Arvyandę dokładnie tą samą trasą, którą jechali dwa lata wcześniej. Wtedy jednak byli towarzyszami Prestimiona podczas niewielkiej wyprawy badawczej, a teraz przybywali na czele wielkiej armii. — Służymy Koronalowi. Prestimion każe nam jechać tu, jedziemy tu. Chce, żebyśmy pojechali tam, jedziemy tam. Jeśli wiąże się to z dziesięcioma podróżami do Ketheronu w ciągu roku, albo piętnastoma do Valmambry, co nas to obchodzi?

Septach Melayn roześmiał się.

— Ciężka odpowiedź na lekkie pytanie, przyjacielu. Miałem na myśli tylko to, że świat jest tak wielki, że nikt nie spodziewa się, że odwiedzi dwa razy to samo miejsce. Nie licząc, rzecz jasna, podróży pomiędzy miastami Góry. A tu proszę: oto brodzimy przez te same bagna Kajith Kabulon po raz drugi w ciągu trzech lat.

— Powtórzę moją odpowiedź — powiedział zrzędliwie Gialaurys. — Jesteśmy tutaj, ponieważ jest życzeniem Koronala Lorda Prestimiona, byśmy znaleźli się w Stoienzar, a najkrótsza droga z Góry Zamkowej do Stoienzar prowadzi przez Kajith Kabulon. Nie udaje mi się odkryć celowości twego pytania. Ale nie byłby to pierwszy raz, kiedy otwarłeś usta tylko po to, by hałasować, prawda, Septachu Melaynie?

— Czy sądzicie — spytał Navigorn, głównie po to, by przerwać narastające napięcie — że ktokolwiek żył dość długo, by zobaczyć cały świat? I nie mam na myśli tylko dotarcia na koniec Zimroelu, bo to robią Koronalowie podczas Wielkich Procesji. Myślę o pojechaniu wszędzie, do każdej prowincji, każdego miasta, od wschodniego brzegu Alhanroelu po zachodni Zimroelu, od ziem wokół Bieguna Północnego do południowych krańców Suvraelu.

— To trwałoby chyba z pięćset lat — zauważył Septach Melayn. — A to, jak sądzę, więcej, niż ktokolwiek z nas mógłby żyć. Ale pomyślmy… Prestimion jest Koronalem dopiero od niedawna, ale Gialaurys i ja byliśmy już we wschodnim Alhanroelu i na południu aż do Sippulgaru, a teraz mamy ogromną przyjemność zobaczyć piękny Stoienzar…

— Jesteś dzisiaj wyjątkowo irytujący, Septachu Melaynie — poskarżył się Gialaurys. — Chyba pojadę innym lataczem.

Nie ruszył się jednak, by zatrzymać pojazd i wysiąść, jechali więc dalej. Baldachim z drzew robił się coraz gęstszy. Na dole świat był zielony, z wyjątkiem kontrastowych barw grzybów, rosnących czasem na pniach drzew. Był to głównie szkarłat, choć czasami zdarzał się żółty, jaśniejszy nawet od siarkowej żółci Ketheronu. Choć było dopiero wczesne popołudnie, słońce chowało się za ciasno splątanymi pnączami, które łączyły czubki wysokich, smukłych drzew rosnących po bokach drogi. Stukanie kropli niekończącego się deszczu działało wszystkim na nerwy. Był to lekki deszcz, niezmienny, ale padający godzinami bez przerwy.

Za nimi ciągnęła się długa linia lataczy. Każdy przyozdobiony był symbolem Pontifexa, ponieważ oficjalnie nie była to armia, a tylko siły pokojowe wykonujące akcję policyjną i nominalnie pozostające pod rozkazami Pontyfikatu. Na Majipoorze nie było armii, były tylko siły pontyfikalne zajmujące się utrzymaniem porządku. Koronal nie miał swoich sił zbrojnych, poza tymi, które służyły jako gwardia zamkowa. Armia, którą wystawił Korsibar przeciwko Prestimionowi podczas wojny domowej była rozszerzoną i zapewne niekonstytucyjną wersją gwardii Koronala, a armia, którą zebrał Prestimion do wygranej walki z uzurpatorem była ochotniczą milicją.

Specjalista od prawa konstytucyjnego, jeden z tych, którzy siedzą z nosami zakopanymi w Synodach, Bilansach i Dekretach, prawdopodobnie miałby zastrzeżenia i względem tej brygady. Septach Melayn zażądał tych wojsk od Volgaza Sara, przedstawiciela Pontifexa na Zamku, pokazując mu dekret podpisany przez niego samego jako Wysokiego Doradcę i Gialaurysa jako Wielkiego Admirała, działających w imieniu nieobecnego Prestimiona i, dla porządku, również przez Navigorna i księcia Serithorna.

— Oczywiście będę zmuszony wysłać to do Labiryntu do podpisu — powiedział Vologaz Sar.

— Tak, proszę to uczynić. My jednak musimy niezwłocznie wyruszyć do Stoienzar i będziemy zbierać wojska w pontyfikalnych urzędach po drodze. Gdybyś złożył tutaj swój podpis, autoryzując nas do prowadzenia poboru tymczasowego, tylko do czasu uzyskania formalnej zgody Pontifexa…

To mówiąc, Septach Melayn wyjął drugą, identyczną kopię dokumentu.

— To skrajnie niepraworządne, Septachu Melaynie!

— Tak. Sądzę, że tak właśnie jest. Zdaje się, że musisz podpisać tutaj, tuż nad pieczęcią Pontyfikatu, którą umieściliśmy tu wcześniej celem zaoszczędzenia ci zachodu.

W zamian za współpracę, Septach Melayn zwolnił go z obowiązku dostarczenia pontyfikalnych oficerów, którzy wzięliby udział w akcji przeciwko Dantiryi Sambailowi. Powiedział, że prościej będzie, jeśli obowiązki dowódcze pozostaną skupione w rękach zaufanych ludzi Koronala. Ogrom tej prośby przerósł całkowicie Volgaza Sara.

— Cokolwiek zechcesz… — wymamrotał, rezygnując z oporu i podpisał papiery.


* * *

To był czwarty dzień podróży przez Kajith Kabulon. Zeszli z głównej drogi, która prowadziła do stolicy prowincji i plecionego pałacu księcia Thaszthasza i powoli poruszali się gąbczastą, drugorzędną drogą na zachód. Cała roślinność w tej części lasu deszczowego rozrastała się z iście tropikalną przesadą. Grube sploty kolczastego, fioletowego mchu wisiały na drzewach w takich ilościach, że ciężko było pojąć, jakim cudem ich nie zadusiły. Na każdej skale wykwitały gniewne plamy karmazynowych porostów, a długie, podobne do lin zwoje nabrzmiałych, niebieskich grzybów leżały po obu stronach drogi jak śpiące węże. Deszcz był wszechobecny.

— Czy tu kiedykolwiek przestaje padać? — spytał Navigorn. Z całej trójki tylko on nie był dotąd w Kajith Kabulon. — Na Boginię, ta pogoda doprowadza mnie do szału!

Septach Melayn spojrzał na niego w zamyśleniu. Dziwne ataki konwulsji, które z przerwami przydarzały się Navigornowi niemal od wybuchu plagi szaleństwa, wciąż czasami występowały, szczególnie gdy był w stresie. Czy nieustanne bębnienie deszczu spowoduje kolejny? Tutaj, w ciasnym wnętrzu latacza, byłoby to wyjątkowo kłopotliwe.

Pewnie mądrzej by postąpili, pomyślał Septach Melayn, gdyby Navigorn został na Zamku, wykonując obowiązki regenta, zamiast brać udział w tej ekspedycji. Ale nalegał. Wciąż miał poczucie, że jego reputacja mocno ucierpiała, gdy prokurator uciekł z tuneli Sangamora. Bardzo podobna ucieczka Venghenara Barjazida i jego syna z tego samego więzienia, choć nikt nie mógł za nią obwiniać Navigorna, obudziła w nim poczucie wstydu i winy. Dantirya Sambail nie sprawiałby teraz kłopotów, gdyby Navigorn potrafił zatrzymać go w tunelach. I tak, wyraźnie starając się dostąpić jakiegoś rodzaju odkupienia, uparł się, by jechać z nimi. Biedny, niepoważny Serithorn w końcu zmuszony został do zajmowania się rządzeniem na czas ich nieobecności, wspierany przez brata Prestimiona, Teotasa. Ale trudy klimatu lasu deszczowego odciskały na Navigornie swoje piętno. Septach Melayn nerwowo patrzył przed siebie, licząc, że wkrótce zobaczy słońce.

Odwrócił się do Gialaurysa.

— Może zaśpiewamy, mój dobry admirale? Skoczna ballada pomoże zabić czas! — to powiedziawszy, z mocą zaczął śpiewać do melodii, która miała dziesięć tysięcy lat.

Lord Vargaiz odwiedził Zmiennokształtnych raz

Zażyczył sobie ich wina,

Miast tego, spragnionemu, przynieśli sok

Z glaggaberry dzikiego wina.

Gialaurys, którego głos mógł zawstydzić wielką ropuchę z góry Kunamolgoi, skrzyżował ramiona i spojrzał gniewnie na Septacha Melayna, jakby podejrzewał go o utratę zmysłów. Za to Navigorn uśmiechnął się i przyłączył do śpiewu.

Sok z glaggaberry, przyjaciele, mówię wam

Należy pić ostrożnie.

Lecz Lord Vargaiz flaszę opróżnił wnet

Pośrodku leża obcych.

A potem z uśmiechem chytrym władca rzekł,

Smakuje mi ten wasz trunek

Pije się dobrze, lecz, zdaje się…

— Gdybyście na chwilę przestali wyć — przerwał im Gialaurys — moglibyśmy się zastanowić, którą drogą mamy dalej jechać, bo mam wrażenie, że przed nami szlak się rozwidla. A może nie ma to znaczenia, o ile śpiewamy dość głośno?

Septach Melayn spojrzał przez ramię. Mieli ze sobą Vroona przewodnika, Galielbera Dorna, ale małe stworzenie leżało skulone z tyłu pojazdu, trzęsąc się w jakiejś vroońskiej chorobie. Wilgotny klimat Kajith Kabulon wyraźnie mu nie służył.

— Dorn! — zawołał Septach Melayn. — Którędy teraz?

— W lewo — odpowiedział mu umęczony jęk, jednak nie było w nim wahania.

— Ale musimy jechać na zachód. Jadąc w lewo skręcimy w przeciwnym kierunku.

— Skoro znasz odpowiedź, po co zadajesz pytanie? — powiedział Vroon. — Róbcie jak chcecie, z tym, że droga w lewo zaprowadzi nas do Stoienzar.

Jęknął i schował się pod stosem koców.

— W takim razie jedziemy w lewo. — Septach Melayn, wzruszył ramionami. Zmienił kurs latacza. Będzie po prostu doskonale, pomyślał, jeśli cała nasza flota pojedzie niewłaściwą drogą. Ale z vroońskimi przewodnikami się nie dyskutowało. I słusznie, okazało się, że lewa odnoga drogi po kilkuset jardach wykonała pętlę, prowadząc w końcu w przeciwnym kierunku. Septach Melayn zobaczył, że omijała okrągłe, błotniste, zduszone pływającymi roślinami jeziorko, które uniemożliwiało dalszą podróż w tamtą stronę.

Wielka masa roślin pływających w jeziorze wyglądała złowrogo, wręcz drapieżnie. Były tam poplątane garby, liście przypominające rogi obfitości, zarodnie w kształcie filiżanek, plątaniny podobnych do lin łodyg, a wszystko to ciemnoniebieskie na tle jaśniejszej, zielononiebieskiej wody. Powoli poruszały się w niej duże ssaki, żerując. Septach Melayn nie miał pojęcia, czym były. Ich walcowate, różowe ciała pozostawały niemal w całości pod wodą. Widać było tylko ich zaokrąglone grzbiety i podobne do peryskopów oczy na szypułkach, a czasami również wielkie, prychające nozdrza. Za sobą zostawiały szerokie pasy pozbawione wodnych roślin, które chwiały się gniewnie, gdy stwory je pożerały, ale poza tym nie reagowały. Po drugiej stronie jeziora rośliny szybko zarastały wyrwy, wyjedzone przez bestie.

— Czujecie dziwny zapach? — zapytał Navigorn.

Okna latacza były zamknięte. Mimo to, do środka dostawała się woń jeziora. Nie dało jej się z niczym pomylić. Przypominało to wdychanie oparów ze zbiornika w gorzelni. Jezioro fermentowało. Jednym z produktów ubocznych oddychania tych wodnych roślin musiał być alkohol, a pozbawione ujścia jezioro stało się kadzią wina.

Septach Melayn przemówił łagodnie.

— Może go posmakujemy? Czy też nasza podróż zbytnio się opóźni, jeśli się zatrzymamy, jak uważacie?

— Wszedłbyś pomiędzy te różowe potwory dla łyczka wina? — spytał Gialaurys. — Tak, myślę, że to byś zrobił. A więc, nuże, padnij na czworaki i pij, ile dusza zapragnie! — szarpnął dźwignię wirnika i latacz zaczął zwalniać.

— Twoja nieustanna wrogość zaczyna mnie nudzić, admirale Gialaurysie — powiedział spokojnie Septach Melayn.

— Twoje poczucie humoru znudziło mnie już dawno, Wysoki Doradco — odparował Gialaurys.

Navigorn ponownie wprawił latacz w ruch.

— Panowie, panowie, proszę…

Jechali dalej.

Deszcz ustawał. Wyjeżdżali z Kajith Kabulon. Wreszcie. Znowu mogli oglądać słońce, świecące z tropikalną siłą prosto przed nimi, z kierunku, który musiał być zachodem. Złoty Sippulgar i wybrzeże Aruachozji leżały na południu, a za nimi wody Morza Wewnętrznego. Przed nimi był półwysep Stoienzar i Dantirya Sambail.


* * *

Skończyły się sprzeczki. Dla nich wszystkich była to kraina nowa, a w dodatku z każdą milą stawała się ona dziwniejsza i bardziej nieprzyjazna. Droga zwęziła się, aż w końcu była niewiele więcej niż niebrukowanym szlakiem. Miejscami była całkiem zarośnięta, musieli zatrzymywać się i wycinać przejazd miotaczami energii. Później wydawało się, że drogi nie ma wcale i latacze musiały przepychać się przez gąszcz, z częstymi przerwami, podczas których wycinali pnącza i drzewa, blokujące ich zupełnie.

Nie padał tu deszcz, ale okolica była bardziej wilgotna nawet niż Kajith Kabulon. Wszędzie wisiała podobna do pary mgła. Nawet z ziemi unosił się mokry opar, a przy najlżejszym dotknięciu promieni słonecznych wyrzygiwała gejzery pary. Z każdej gałęzi drzew zwisały pasożytnicze rośliny. Same drzewa wyglądały koszmarnie. Jedno sprawiało wrażenie, jakby samodzielnie tworzyło lasy, bo wypuszczało tysiące cienkich, pionowych łodyżek z pojedynczej poziomej łodygi, ciągnącej się po ziemi przed blisko milę jak czarny kabel. Inne rosło do góry korzeniami, wyrastającymi na dziesięć czy piętnaście stóp w górę i ruszającymi się, jakby próbowało złapać przelatujące ptaki. Był też trzeci gatunek, który wyglądał, jakby się roztapiał od dołu, gdyż jego pień wyrastał z dziwacznej, zdrewniałej masy, jakby roślinnego guza, szerokiego na przynajmniej pięćdziesiąt stóp i wyższego od najwyższego człowieka.

Te dziwne, niespotykane okazy flory nie stanowiły zagrożenia dla podróżnych, ale były też inne, czarujące w swoim dziwactwie, jak drzewa, których liczne żółte kwiatki zwisały na końcach długich sznurów jak latarnie i krzaki, których wiszące, niebieskoszare strąki wydawały na wietrze przyjemny odgłos dzwonków. Trochę dalej znaleźli gaj drzew, które zakwitały wszystkie naraz, o świcie. Zobaczył to Septach Melayn, który wstawał wcześnie.

— Popatrzcie! — zawołał, budząc innych, a dosłownie wszędzie wokół nich zaczęły się otwierać karmazynowe kwiaty, tworząc symfonię kolorów, pojedynczy, wspaniały akord. Przez cały dzień jechali pięknym lasem kwitnących drzew, ale o zmierzchu ich płatki zaczęły opadać z takim samym zgraniem w czasie, z jakim się otwierały. Do nocy opadły wszystkie i ziemia pokryła się różowym dywanem.

Im dalej posuwali się na zachód, tym podobne piękne chwile stawały się rzadsze, a to, co napotykali, było coraz bardziej niebezpieczne.

Najpierw pojawiło się kilka manculainów, poważnie i powoli chodzących wśród krzaków. Były to samotnicze, długonose, wielonogie stworzenia, leniwe i bojaźliwe, ze spiczastymi, czerwonymi uszami. Ich ciało pokrywały żółte, ostre jak sztylety kolce, których czarne czubki, ułamujące się pod najlżejszym dotykiem, a zdawało się, że i pod spojrzeniem, wbijały się głęboko w ciało, jakby były obdarzone wolą.

Potem zobaczyli włochate owady o dwóch rzędach złych oczu, pożywiające się ciałem małego mikkinonga, który zranił się w łapę. W parę sekund zostały z niego tylko kości. Później, na polanie, natknęli się na szybujący rój elektrycznych stworów, z których każdy był jasnym, białym błyskiem nie większym od kciuka. Kiedy poczuły, że je zauważono, wydłużyły się w pionowe, długie na dwa jardy kształty i tańczyły w nieuchwytnych grupach oddalonych o sto jardów. Zbliżył się do nich pewien nieuważny oficer, a one opadły go z radosnym buczeniem i otoczyły taką chmarą, że widać było tylko zygzaki światła, a kiedy odleciały, nie pozostało po nim nic poza sczerniałym popiołem.

Nie pojawiły się już więcej. Za to upał i wilgoć, tak trudne do zniesienia odkąd podróżni wjechali na półwysep, robiły się z każdą milą straszniejsze. Znajdowali się teraz niedaleko wybrzeża. Wiatr wiał prosto z Suvraelu, tak że palące powietrze południowego kontynentu mieszało się z parą, unoszącą się znad rozdzielającego kontynenty morza i zamieniało powietrze dolin Stoienzar w słoną zupę.

Wszelkie robactwo było tu wyjątkowo wielkie. Widzieli mięsiste stwory ze szczeciniastymi nogami i kłapiącymi szczękami, pełzające po piaszczystym błocie, które tutaj uchodziło za ziemię. Pojawiły się też pierwsze kraby bagienne, złowrogie, fioletowe skorupiaki straszliwych rozmiarów, na wpół zagrzebane w bagnistej ziemi. Tutaj też rosły osławione zwierzorośliny Stoienzar, które były umocowane w ziemi i odżywiały się przez fotosyntezę, ale miały też ramiona, które powoli się poruszały i rzędy błyszczących oczu w górnej części swoich walcowatych ciał, a pod nimi otwory gębowe. Występowały we wszystkich rozmiarach i miały niepokojący zwyczaj obracania się i gapienia, gdy obok przejeżdżały latacze. Galielber Dorn powiedział, że potrafiły pochwycić i pożreć każde małe zwierzę, które znalazło się w zasięgu ich ramion.

— Powinniśmy je wszystkie spalić — powiedział Gialaurys.

Ale miotacze energii potrzebne były do innych celów. Wjechali w krainę palm manganoza, nieładnych, pochylonych drzew, które rosły tak blisko siebie, że tworzyły ścianę niemal nie do przebicia. Drzewa te miały pęki długich, zagiętych, podobnych do piór liści, których krawędzie pokryte były bardzo ostrymi, kryształowymi komórkami. Najlżejszy powiew wiatru wystarczał, by liście te zaczynały drżeć i bujać się na boki. Wystarczało ich dotknięcie, by skaleczyć do krwi, a przy mocniejszym powiewie liść potrafił uciąć rękę, nogę czy nawet głowę.

Podróż stała się naprawdę straszna. Nie było już żadnej drogi, a jedyny sposób przejechania przez las piłowych palm polegał na wyjściu z latacza i wybiciu sobie drogi miotaczami. A każdy taki wystrzał oznaczał, że do walki z Dantiryą Sambailem pozostawało mniej amunicji.

W końcu, pomyślał Septach Melayn, trzeba będzie przedzierać się przez to pieszo i w każdej chwili być gotowym na zasadzkę i walkę wręcz z ludźmi prokuratora. A oni muszą dobrze znać teren, podczas gdy my nie znamy go wcale. Pod każdym względem mieli przewagę.

Zachował jednak te obawy dla siebie. Głośno powiedział tylko:

— Dantirya Sambail nie mógł sobie wybrać lepszego miejsca na obóz. To dokładnie w jego stylu. Wszystko tu jest tak samo uparte, złe i niebezpieczne, jak on.

11

W mieście Stoien do świtu pozostała jeszcze przynajmniej godzina. Prestimion prawie nie spał. Stał teraz przed wielkim, łukowym oknem swej sypialni na szczycie Kryształowego Pałacu i patrzył na wschód, jakby samą siłą spojrzenia mógł sprawić, że słońce wzejdzie wcześniej.

Na wschodzie, skrytym przed nim w ciemnościach, które spowijały całunem zachodni Alhanroel, kształtowano przyszłość Majipooru. Pisano historię panowania Koronala Lorda Prestimiona. Losy jego panowania miały się rozstrzygnąć w ciągu paru najbliższych tygodni. A on, jakimś cudem, był w Stoien, tysiące mil od centrum wydarzeń i biernie pozwalał innym działać w jego imieniu. Był drugoplanowym aktorem własnego przeznaczenia. Jak mógł dopuścić, by tak się stało?

Dantirya Sambail czaił się jak złośliwy pająk pośrodku sieci, którą uplótł sobie w dzikiej dżungli półwyspu Stoienzar i szykował się do rozpoczęcia dywersji i zamętu, które knuł odkąd uciekł z tuneli Sangamora. A Septach Melayn, Gialaurys i Navigorn przedzierali się w jego kierunku przez dżunglę od zachodu na czele zbrojnych sił, podczas gdy druga grupa żołnierzy przemierzała ten sam półwysep od wschodu, kierując się do tego samego celu. Tę armię powinien prowadzić sam Koronal, w najgorszym przypadku Akbalik lub Abrigant, a zamiast tego dowodził nią jakiś kapitan Pontyfikatu, którego imienia Prestimion nie potrafił zapamiętać na dłużej niż dwa dni.

Prestimiona do szału doprowadzało, że dał się uwięzić w Stoien i nie mógł zabrać ani swojej bezcennej osoby, ani swojej matki, w pobliże zagrożenia. Abrigant był teraz w Muldemar i wypełniał książęce obowiązki, które spadły na niego, gdy jego brat został Koronalem. A Akbalik, na którym Prestimion polegał tak bardzo, że zaczynał myśleć o nim jako o swoim następcy, był teraz gdzieś w centralnym Alhanroelu w drodze na Zamek, wycieńczony i być może śmiertelnie chory z powodu rany na nodze, którą odniósł w dżungli.

Było wielu kapitanów, nie tylko Akbalik, którzy mogli towarzyszyć lady Varaile podczas podróży przez Alhanroel. Akbalik podróżował z nią zamiast odgrywać kluczową rolę w ataku na obóz Dantiryi Sambaila, ponieważ jad bagiennego kraba coraz głębiej wsączał się w jego ciało, a jedyni lekarze, którzy mogli go uratować, znajdowali się na Górze Zamkowej, odległej o pół świata.

Jeśli Akbalik umrze…

Prestimion odpędził tę myśl. Miał dość rzeczy na głowie i bez rozpamiętywania takich ewentualności. Inni ukochani przyjaciele w tej chwili ryzykowali życiem w Stoienzar, gdy on siedział tu jak w klatce i szalał z frustracji, bo wiedział, że musi pozostać za linią frontu, gdzie jego święta osoba będzie osłonięta przed niebezpieczeństwami bitwy. A Dantirya Sambail na pewno wiedział, że zbliżał się decydujący moment i pewnie szykował się, by wyskoczyć ze swej kryjówki z całą swą diabelską wściekłością.

Ponad tym wszystkim wisiała złośliwa plaga szaleństwa, powoli rozprzestrzeniająca się po świecie, gotowa odebrać wszystkim zdrowy rozum, a za którą odpowiedzialny był sam Prestimion, choć pobudki miał dobre. Jaki świat stworzył tamtego dnia pod Granią Thegomar synowi, którego wkrótce miała mu urodzić Varaile? Co pozostawi po sobie Lord Prestimion światu, poza czasem, który upłynął w całkowitym chaosie? W porównaniu z tym, żałosne postępki prokuratora Ni-moya były niczym. Łatwo można było przewidzieć, że Dantirya Sambail poniesie porażkę z rąk armii, które podążały w kierunku jego obozu. Ale szaleństwo… szaleństwo… Prestimion prawie tracił zmysły, próbując znaleźć jakieś rozwiązanie.

Usłyszał pukanie do drzwi sypialni.

Odwrócił się od okna. Kto go odwiedza tak wcześnie? Co to mogło być, jeśli nie wiadomość o jakiejś katastrofie?

— Tak? — zawołał chrapliwie. — O co chodzi?

Z korytarza dobiegł głos Nilgira Sumananda.

— Mój panie, wybacz, że ci przeszkadzam, ale przybył książę Dekkeret i mówi, że musi cię niezwłocznie zobaczyć. Twierdzi, że to bardzo pilna sprawa. — Sekretarz wygłosił tę kwestię z lekkim, lecz wyraźnie słyszalnym powątpiewaniem. Inny, pewniejszy głos, powiedział ze zniecierpliwieniem:

— Nie, nie książę Dekkeret, po prostu Dekkeret.

Prestimion zmarszczył brwi. Czuł się wymięty, twarz miał zapuchniętą po niespokojnej nocy.

— Każ mu chwilę poczekać, tylko się ogarnę.

— Jeśli chcesz, mogę mu powiedzieć, żeby wrócił później.

Dekkeret chyba znów coś wyjaśniał Nilgirowi Sumanandowi, cicho, ale z niewątpliwym naciskiem. Prestimion pohamował złość. Jeśli nic nie zrobi, to może trwać cały poranek. Podszedł do drzwi i je otworzył. Nilgir Sumanand, półprzytomny z niewyspania, zamrugał do niego przepraszająco. Dekkeret stał tuż za starcem, górując nad nim jak ściana.

— Zrozum, panie — powiedział Nilgir Sumanand. — Wyrwał mnie ze snu i upierał się…

— Tak. Rozumiem. To nie kłopot. Możesz odejść, Nilgirze.

Prestimion gestem zaprosił Dekkereta do pokoju.

— Bardzo ubolewam, że godzina jest tak wczesna, mój panie — zaczął Dekkeret. — Ale mając na uwadze powagę sytuacji i wagę tego nowego zdarzenia, uznałem, że niewłaściwe będzie…

— Nieważne, Dekkerecie. Przejdź do sedna. Jeśli usłyszę jeszcze jedne uniżone przeprosiny, wybuchnę. Po prostu powiedz mi, o co chodzi.

— Dziś w nocy przybył do nas ktoś z obozu prokuratora. Sądzę, że bardzo zainteresuje cię to, co przyniósł. Zaiste, to bardzo interesujące!

— Ach, tak? — powiedział Prestimion słabym głosem. Już żałował, że pozwolił, by tak się do niego wdarto. Dantirya Sambail wysłał wiadomość. Zapewne ultimatum. Cokolwiek to było, pewnie mogło jeszcze trochę poczekać.

Dekkereta aż roznosiło ledwo skrywane podniecenie i to dodatkowo pogarszało sprawę. Prestimion poczuł nagłe niemal paraliżujące, ogromne zmęczenie. Bezsenna noc, wysiłek ostatnich tygodni, wątpliwości i oskarżenia, którymi się ostatnio bombardował — wszystko to zbierało teraz swoje żniwo. A w ruchliwej żywotności Dekkereta, w jego niezdarnej jak u źrebaka chęci dogodzenia każdemu było coś, co podkreślało wyczerpanie Prestimiona. Wciąż był stosunkowo młodym człowiekiem, ale teraz czuł się przynajmniej tak stary, jak Confalume. Było tak, jak gdyby Dekkeret wpadł tu pełen energii, wigoru i nadziei i w tych kilka chwil wyssał z Prestimiona całą witalność.

Wiedział, że rzeczą okrutną i głupią byłoby teraz odesłać Dekkereta. A choć wiadomość od prokuratora była pewnie tylko kpiącą tyradą, warto było o niej usłyszeć. Zmęczony Prestimion polecił Dekkeretowi, by mówił dalej.

— Gdy byliśmy w Wewnętrznej Świątyni, mój panie, powiedziałeś mi, że założyłeś srebrny diadem Pani, twojej matki i zajrzałeś w umysły świata tak, jak ona to co dzień robi. Mówiłeś, że to jak bycie bogiem. Opaska pozwala Pani być w jednej chwili wszędzie na Majipoorze, tak mi powiedziałeś. Ale dodałeś, że dobro korzystania z diademu ma swoje ograniczenia. Pani może wejść do umysłu śniącego i wziąć udział w jego śnie, przekazać mu swoje myśli, dać wskazówkę lub nawet pocieszyć. Nie może jednak wpływać na sam sen, ani stworzyć snu i umieścić go w śpiącym umyśle. Nie może wydawać śpiącemu poleceń, które on musi wypełnić. Czy dobrze zrozumiałem, mój panie?

Prestimion skinął głową. Panował nad sobą, ale z wielkim wysiłkiem woli.

— Powiedziałem ci wtedy, sir, że urządzenie, które wykorzystał przeciwko mnie Venghenar Barjazid w Suvraelu jest potężniejsze niż wszystko, czym dysponuje Pani i że jeśli sprzymierzy się on z Dantiryą Sambailem, wspólnie będą mogli wstrząsać światem, póki się on nie rozpadnie. Niedawno odkryliśmy, że Barjazid dotarł do obozu prokuratora i zaczął używać swojej diabelskiej maszyny do celów Dantiryi Sambaila.

Prestimion po raz drugi skinął głową.

— Mówisz mi mnóstwo rzeczy, o których już wiem, Dekkerecie. Do czego to wszystko zmierza? Mówiłeś, że przyszła wiadomość od Dantiryi Sambaila.

— Nie, panie, nigdy tego nie powiedziałem. To, co przybyło, nie jest od Dantiryi Sambaila, lecz z jego obozu i to nie wiadomość, a posłaniec. Czy mogę powiedzieć mu, żeby wszedł? Czeka pod drzwiami.

To się robi coraz bardziej tajemnicze. Prestimion dał mu pozwolenie zdawkowym ruchem ręki.

Dekkeret podszedł do drzwi i zawołał kogoś, stojącego na korytarzu.

Na progu sypialni Koronala stanął chłopiec. Piętnasto-, może szesnastoletni, smukły, opanowany, o twardym, dorosłym spojrzeniu. W jego rysach: w cienkich ustach, w wąskiej szczęce, było coś dziwnie znajomego. Wyglądał jak jakiś uliczny żebrak, był mocno opalony, ubrany w strój nieco tylko lepszy od łachmanów, a policzki i czoło pokrywały mu świeżo zagojone zadrapania, jakby niedawno przedzierał się przez kolczaste krzaki. W lewej dłoni trzymał wypchany jutowy worek.

— Mój panie — powiedział Dekkeret — oto Dinitak Barjazid, syn Venghenara Barjazida.

Prestimion aż rozkasłał się ze zdumienia.

— Jeśli to jakiś dowcip, Dekkerecie…

— Bynajmniej, panie.

Prestimion wpatrywał się w chłopca, który z kolei patrzył na niego z ciekawym wyrazem twarzy, składającym się w równych częściach z szacunku i przekory. I — tak, na Boginię! — bez wątpienia był synem swojego ojca. Prestimion widział przed sobą twarz starszego Barjazida! W napiętych rysach chłopca widać było dziką determinację i ognisty upór Venghenara Barjazida. Ale jego twarz nie miała wszystkich cech ojca. Brak w niej tej diabelskiej przebiegłości, pomyślał Prestimion, nie odbija się na niej obłudna subtelność Venghenara Barjazida, w oczach chłopca nie ma zdrady. Z czasem nabędzie tych wszystkich cech, nie ma co do tego wątpliwości. A może stary Barjazid stworzył ulepszoną wersję samego siebie, może chłopiec potrafi lepiej ukrywać ciemność, którą ma środku.

— Doczekam się jakichś wyjaśnień? — spytał po chwili milczenia. — Czy będziemy tu tak stać?

Ale Dekkeret nie pozwolił się poganiać. Był uparty, miał własny rytm i nie pozwolił się z niego wybić.

— Dobrze znam tego chłopca, mój panie. Pierwszy raz spotkałem go, gdy przebywałem na Suvraelu, podczas podróży przez pustynię, kiedy jego ojciec dla rozrywki zabawiał się moim umysłem. Kiedy odebrałem jego ojcu maszynę do kradzieży snów i oświadczyłem, że zabieram ją i jego na Górę Zamkową, by pokazać Koronalowi i Radzie, to ten chłopiec namawiał starego Barjazida do współpracy. „Powinniśmy pojechać”, mówił, „to nasza wielka szansa”.

— Szansa, by wprowadzić zamęt na Zamku, tak?

— Nie, panie. Wcale nie. Stary jest łajdakiem. Jest zły do szpiku kości. Ale chłopiec, którego tu widzisz, to coś zupełnie innego.

— Doprawdy?

— Niech sam ci powie — zaproponował Dekkeret.

Prestimion poczuł jak opadają mu powieki. Najbardziej na świecie pragnął, by ci dwaj wyszli i pozwolili mu się wyspać. Ale nie, musi dotrzeć do sedna tej tajemnicy. Gestem pozwolił młodemu Barjazidowi mówić.

— Mój panie… — zaczął chłopiec.

Spojrzał na Prestimiona, potem na Dekkereta, potem znów na Prestimiona. To ciekawe, pomyślał Prestimion, jak zmienia się jego twarz, gdy na nas patrzy. Dla Prestimiona przybierała ona wyraz głębokiego szacunku, wręcz służalczy, ale była to reakcja okazjonalna, mechaniczna, charakterystyczna dla wielu poddanych, gdy znaleźli się w obecności Potęgi Majipooru, nic poza tym. Prestimion miał wrażenie, że widzi nawet cień urazy, ukrytą niechęć, by w pełni zaakceptować władzę, jaką ma nad poddanym Koronal.

Kiedy Dinitak Barjazid patrzył na Dekkereta, oczy chłopca rozbłyskiwały ogniem, świadczącym o prawdziwej czci. Zdawał się być zahipnotyzowany wewnętrzną mocą Dekkereta, jego charyzmą i siłą. Może to dlatego, że są sobie bliżsi wiekiem, pomyślał Prestimion. Widzi we mnie kogoś ze starszego pokolenia. Był to tylko kolejny niepokojący dowód na przemijanie jego młodzieńczej energii, spowodowane zaledwie kilkoma latami u szczytu władzy.

— Mój panie — powiedział młody Barjazid — kiedy wraz z ojcem przybyłem na Zamek, miałem nadzieję, że zaofiarujemy ci maszynę snów, oddamy się na twoje usługi i do czegoś przydamy. Ale zamiast tego przez jakieś nieporozumienie zostaliśmy uwięzieni. Sprawiło to, że mój ojciec bardzo zgorzkniał, choć wiele razy mu powtarzałem, że musiała to być tylko przykra pomyłka.

Tak, pomyślał Prestimion. I nawet wiem, czyja.

— Potem uciekliśmy. Dzięki pomocy dawnego znajomego ojca, ale zamieszani w to byli również ludzie prokuratora Ni-moya. Jak wiecie, ma on swoje wpływy wśród gwardii zamkowej. — Słysząc to, Prestimion i Dekkeret wymienili spojrzenia, ale nic nie powiedzieli. — Dlatego uciekliśmy do prokuratora, który zdawał się być naszym jedynym sprzymierzeńcem — mówił dalej chłopak. — Udaliśmy się do jego obozu na półwyspie Stoienzar. Tam dowiedzieliśmy się, że prokurator planuje wypowiedzieć wojnę tobie, panie i jego wysokości Pontifexowi, i zostać panem świata.

To określenie dobrze brzmi, pomyślał Prestimion. Pan świata. Przemawia do wyobraźni. Nie ma wątpliwości, że chłopak ćwiczył tę mowę przez wiele tygodni.

A jednak nie potrafił się skupić. Zalała go kolejna fala zmęczenia. Zdał sobie sprawę, że zaczął się rytmicznie kiwać w przód i w tył, by nie zasnąć.

— Mój panie? — powiedział chłopak. — Dobrze się czujecie, panie?

— Jestem tylko trochę zmęczony, to wszystko. — Prestimion zebrał wszystkie siły, oprzytomniał na ile był w stanie. Chłopiec musiał być bardzo bystry, skoro w środku własnej opowieści zauważył, że słabnę, pomyślał. Nalał sobie wody. — Ile masz lat, chłopcze?

— Szesnaście skończę w przyszłym miesiącu, sir.

— Szesnaście. To ciekawe. W porządku, mów dalej. Powiedziałeś, że Dantirya Sambail chce być panem świata.

— Kiedy to usłyszałem powiedziałem do ojca, że nie ma tam dla nas przyszłości, tylko narobimy sobie kłopotów. Powiedziałem też: „Nie powinniśmy uczestniczyć w tej rewolcie. Koronal zniszczy Dantiryę Sambaila, a nas razem z nim”. Ale on jest człowiekiem gniewnym i pełnym goryczy. Nie złym człowiekiem, tylko właśnie gniewnym. Jego dusza płonie z nienawiści. Nie wiem, dlaczego. Kiedy powiedziałem, że powinniśmy opuścić obóz Dantiryi Sambaila, uderzył mnie.

— Uderzył?

Prestimion nawet teraz widział wściekłość w oczach chłopca.

— Zaiste, mój panie. Uderzył mnie, jakbym był zwierzęciem, które ugryzło go w stopę. Powiedział, że jestem głupcem i dzieckiem, że nie widzę, po której stronie leży prawdziwa korzyść… nieważne, co mówił, mój panie. Nic miłego. Tej nocy opuściłem obóz prokuratora i przedarłem się przez dżunglę — po raz kolejny chłopiec spojrzał na Dekkereta tym samym, pełnym uwielbienia wzrokiem. — Usłyszałem, mój panie, że książę Dekkeret przebywał w mieście Stoien. Postanowiłem więc go odnaleźć i zaciągnąć się na służbę u niego.

— U niego, tak? — powiedział Prestimion. — Nie u mnie, lecz u niego. Jakże musi ci to schlebiać, Dekkerecie. Powinienem raczej powiedzieć: książę Dekkerecie. Skoro wszyscy uważają, że nim jesteś, może trzeba ci będzie nadać ten tytuł, kiedy wrócimy na Zamek, nie uważasz?

Na nieruchomej zazwyczaj twarzy Dekkereta pojawił się wyraz zdumienia.

— Mój panie, nigdy nie aspirowałem…

— Nie, nie. Wybacz mi sarkazm, Dekkerecie. — Muszę być naprawdę bardzo zmęczony, skoro mówię takie rzeczy, pomyślał. Znowu spojrzał na Dinitaka Barjazida. — Tak więc, dalej. Ruszyłeś przez dżunglę…

— Tak, mój panie. To nie była przyjemna podróż, mój panie. Ale musiałem ją odbyć. Czy mam to teraz pokazać, książę Dekkerecie? — zapytał, patrząc w bok.

— Tak, pokaż.

Chłopiec podniósł jutowy worek, który cały czas leżał u jego stóp. Wyjął z niego skomplikowany, metalowy przedmiot, zrobiony z delikatnie splecionych prętów i kabli z różnych metali, ze złota, srebra, miedzi i może jeszcze dwóch innych, wyłożony kamieniami i kryształami, szafirami, szmaragdami i chyba hematytami, po wewnętrznej stronie mający ramę z kości słoniowej. Był nieco podobny do korony, a może do jakiegoś magicznego przyrządu, jakby rohilli, choć był dużo większy. Prestimion domyślił się, co to za urządzenie.

— To jest — powiedział chłopiec z dumą, wyciągając rękę z przedmiotem w kierunku Prestimiona, by mógł go dokładniej obejrzeć — jedna z trzech działających maszyn snów. Zabrałem ją z namiotu mojego ojca w dżungli i przyniosłem tutaj. Chcę pokazać wam, jak można jej użyć w walce z rebeliantami.

To spokojne stwierdzenie uderzyło Prestimiona jak grom z jasnego nieba.

— Mogę zobaczyć? — zapytał, gdy nieco się opanował.

— Oczywiście, mój panie.

Podał ją Prestimionowi. Był to piękny, lśniący przedmiot, skomplikowany i elegancko zaprojektowany, niewiele cięższy od piórka, który sprawiał wrażenie, jakby pulsował od zamkniętej wewnątrz potęgi.

Prestimion zdał sobie sprawę, że nie był to pierwszy raz, kiedy widział coś takiego. W czasie wojny domowej, kiedy stali obozem na łąkach Marraitis za zachód od rzeki Jhelum w przededniu wielkiej bitwy, którą mieli tam stoczyć, wszedł do namiotu Vroona Thalnapa Zelifora i zobaczył, jak ten operuje podobnie skonstruowanym przedmiotem. Vroon powiedział wtedy, że to maszyna, która pozwala wzmacniać fale pochodzące z ludzkich umysłów, czytać ich najgłębsze myśli i umieszczać w ich głowach swoje własne. Z czasem ją udoskonalił, a potem wpadła w ręce Venghenara Barjazida, a teraz… teraz…

Prestimion gwałtownie podniósł instrument do własnego czoła.

— Mój panie, nie! — krzyknął młody Barjazid.

— Nie? Dlaczego?

— Najpierw konieczne jest przeszkolenie. W przyrządzie, który trzymasz, zamknięta jest olbrzymia moc. Jeśli założy się go ot tak, można zrobić sobie krzywdę.

— Ach. Może i tak. — Podał maszynę chłopcu, jakby miała wybuchnąć.

Czy to możliwe, że ten młodzik faktycznie przyniósł mu broń, która mogła dać mu nadzieję na stłumienie powstania? Do Dekkereta powiedział:

— Jak myślisz, co tu mamy? Czy chłopcu można zaufać? A może to jakiś nowy podstęp Dantiryi Sambaila, który nam go tu przysłał?

— Zaufaj mu, panie — powiedział Dekkeret. — Och, błagam cię, Lordzie Prestimionie, zaufaj mu!

12

Podróżni, wracający ze Stoien na Górę Zamkową, zaczynali drogę na wschód przejazdem wzdłuż wybrzeża do Treymone, gdzie mogli wsiąść na łódź, żeglującą w górę rzeki Trey i płynąć nią tak daleko, jak się dało. Potem trzeba było zakręcić na północ, aby ominąć ponurą pustynię otaczającą miasto Metamorfów, Velalisier. Trasa prowadziła do szerokiej, żyznej doliny Iyann, którą podróżowało się aż do Trzech Rzek, gdzie Iyann skręcała na północ. Tutaj podróżny odbijał lekko na południe, wkraczał na trawiastą równinę zwaną Doliną Gloyn i przejeżdżał przez zachodnią część centralnego Alhanroelu aż do centrum handlowego w Sisivondal. Tam dochodziła główna droga z Góry. Od Sisivondal jechało się prosto aż do podnóży wielkiego szczytu.

Na drogę do domu Prestimion wyposażył Varaile i Akbalika w najobszerniejszy model latacza. Jechali w jego pełnym poduszek, wygodnym wnętrzu, podczas gdy niezmordowani skandarscy kierowcy prowadzili duże, śmigłe pojazdy tuż nad powierzchnią drogi. Towarzyszyła im uzbrojona eskorta złożona ze Skandarów w sześciu opancerzonych, wojskowych ścigaczach. Trzy z nich jechały z przodu, trzy za nimi. Miały chronić ich przez wszelkimi problemami, jakie mogli napotkać po drodze. Wprawdzie nikt przy zdrowych zmysłach nie podniósłby ręki na małżonkę Koronala, ale zdrowie psychiczne stawało się w tych okolicach towarem deficytowym i Prestimion nie zamierzał ryzykować. Od czasu do czasu latacze zatrzymywały się na krótki postój, by uzupełnić zapasy w mijanej wiosce lub miasteczku. Varaile widziała dzikie, obłąkane twarze, spoglądające na nich i słyszała ostre, łamiące się krzyki szaleńców. Skandarzy jednak utrzymywali wszystkich tych ludzi w bezpiecznej odległości.

Byli teraz za Gloyn i przejeżdżali przez nieznane im miejscowości o nazwach takich jak Drone, Hunzima czy Gannamunda. Dla Varaile ta część podróży była łatwa. Spodziewała się większych niewygód, zwłaszcza, że z każdym dniem zbliżał się moment przyjścia na świat księcia Taradatha. Ale poza tym, że przybierała na wadze, że rosnący brzuch ciążył jej coraz bardziej i poza pojawiającymi się z rzadka bólami nóg, ciąża nie miała wielkiego wpływu na jej samopoczucie. Varaile nigdy nie zastanawiała się nad macierzyństwem — nie miała nawet kochanka, zanim Prestimion wpadł w jej życie jak tornado i porwał ją ze sobą — ale była wysoka, silna i młoda i widziała teraz, że zniesie bez trudu wszelkie wyzwania bycia matką.

Za to Akbalik… nie było wątpliwości, że podróż na wschód bardzo go męczyła.

Zakażenie robiło się chyba coraz poważniejsze. Nic jej oczywiście nie mówił, nie poskarżył się ani słowem. Ale jego czoło przez większość czasu lśniło od potu, jakby miał nieustanną gorączkę. Czasami widziała, jak z bólu gryzie dolną wargę albo odwracał się od niej i jęczał, a Varaile udawała, że nic nie słyszy. Widziała, że dla Akbalika ważne było zachowanie pozorów jeśli nie dobrego zdrowia, to przynajmniej zdrowienia. Ale wszyscy widzieli, że tylko udaje.

Jak poważnie był chory w rzeczywistości? Czy jego życie mogło być zagrożone?

Varaile wiedziała, że Prestimion miał do Akbalika duży szacunek. Uważał go za podporę tronu. Nie należało nawet wykluczać tego, że widzi w nim swego prawdopodobnego następcę, gdyby coś stało się staremu Confalume’owi i Koronal musiał przenieść się na inny tron.

— Koronal musi zawsze myśleć o sukcesji — mówił jej nie raz i nie dwa. — W każdej chwili może zostać Pontifexem i nie będzie dobrze dla niego, jeśli nie znajdzie zawczasu kogoś, komu mógłby oddać Zamek.

Jeśli Prestimion już wybrał człowieka, który zajmie jego miejsce w takim przypadku, nic jej o tym nie powiedział. Koronalowie nie lubili, jak się zdawało, rozmów o tych sprawach, nawet z własnymi żonami. Ale Varaile już wiedziała, że Septach Melayn, choć kochany przez Prestimiona bardziej niż ktokolwiek inny, był zbyt kapryśny, by można mu było powierzyć tron, a Gialaurys, drugi wielki przyjaciel Prestimiona, był zbyt łatwowierny i za mało bystry.

Więc kto? Navigorn? Był silny, ale cierpiał z powodu czegoś, co mogło być początkami szaleństwa. Był też Dekkeret, obiecujący, zdolny i pełen zapału. Ale on był o dziesięć lat za młody do podjęcia obowiązków Koronala. Zapewne byłby przerażony, gdyby Prestimion miał jutro zwrócić się do niego i zaproponować mu koronę gwiazd.

Został więc tylko Akbalik. Utracenie go z powodu głupiego ugryzienia kraba byłoby straszliwym ciosem we wszystkie plany Prestimiona. Zwłaszcza w tych trudnych czasach, kiedy kłopoty wyrastały zewsząd jak grzyby.

Wkrótce będziemy w Sisivondal, pomyślała Varaile. To było duże miasto, jej ojciec miał w nim magazyny, bank i spółkę pakującą mięso. W takim mieście musieli być kompetentni lekarze. Czy uda się namówić Akbalika, by leczył się u któregoś z nich? Trzeba było załatwić to bardzo delikatnie.

— Akbalik był tak wrażliwy, że kiedyś wszyscy chodziliśmy do niego po rady — powiedział jej Prestimion. — Ale ta rana go zmieniła. Stał się obrażalski i gniewny. Musisz teraz bardzo uważać, żeby go nie obrazić.

Varaile sama miała powody, by nalegać na postój w Sisivondal i na wizytę lekarską. Zastanawiała się, czy urazi go propozycja, by przy okazji pozwolił lekarzom obejrzeć swoją nogę.

Spróbuje. Musiała.


* * *

Od Sisivondal dzieliło ich nadal wieleset mil. Nie pora jeszcze na poruszanie tego tematu.

Siedzieli koło siebie w ciszy, godzinami patrząc jak za oknami przesuwa się płaski, monotonny, suchy krajobraz zachodniej części centralnego Alhanroelu.

— Potrafisz mi powiedzieć, czy stoczono tu jakąś bitwę podczas wojny domowej? — zapytała w końcu Varaile, tylko po to, żeby w ogóle rozmawiać.

Akbalik spojrzał na nią dziwnie.

— Skąd miałbym to wiedzieć, pani?

— Myślałam…

— Że brałem w niej udział? Tak pewnie jest, pani. Ale nie pozostały mi żadne wspomnienia. Wiesz, dlaczego tak jest, prawda?

Na jego brwi i policzkach widać było nowe krople potu. Szare, głęboko osadzone oczy miał prawie zawsze przekrwione i nabrały teraz udręczonego wyrazu. Varaile żałowała, że w ogóle zadała to pytanie.

— Wiem, co zrobili magowie pod Granią Thegomar — powiedziała. — Ale… słuchaj, Akbaliku, jeśli wojna jest dla ciebie bolesnym tematem…

Zdawało się, że ledwo ją słyszy.

— O ile mi wiadomo, w pobliżu nie było żadnych starć — Akbalik patrzył nie na nią, tylko przez okno, na spalony słońcem, brązowy krajobraz, w którym z rzadka rosły grupki szarozielonych drzew, wypuszczających dziwne, spiralne zwoje. — Na północny zachód stąd odbyła się bitwa, przy zbiorniku na Iyann. Także w pobliżu Jhelum, na południu i zdaje się, że Prestimion wspominał o bitwie na równinie Arkilon. I oczywiście pod Granią Thegomar, ale to daleko na południowym wschodzie. O ile mi wiadomo, wojna ominęła ten region. — Akbalik odwrócił się nagle i popatrzył na nią z szeroko otwartymi oczyma. — Wiesz, pani, że walczyłem przeciwko Lordowi Prestimionowi?

Varaile nie byłaby bardziej zdziwiona, gdyby wyznał, że jest Zmiennokształtnym.

— Nie — powiedziała z całym opanowaniem, na jakie było ją stać. — Nie, nie miałam pojęcia! Byłeś po stronie Korsibara? Ale jak to możliwe, Akbaliku? Prestimion ma o tobie takie dobre zdanie, wiesz przecież!

— A ja o nim. Mimo to, sądzę, że podczas rewolucji staliśmy po przeciwnych stronach.

— Tylko sądzisz? Nie jesteś pewien?

Przez twarz przemknął mu spazm bólu, który próbował zmienić w krzywy uśmiech.

— Mówiłem ci, żadne wspomnienie wojny nie pozostało w moim umyśle, ani w czyimkolwiek, poza Prestimionem, Septachem Melaynem i Gialaurysem. Ale wiem, że kiedy to się zaczęło, byłem na Zamku. Nawet pomimo sposobu, w jaki Korsibar doszedł do władzy, niezwyczajnego i niespotykanego, wydaje mi się, że uznałbym go jako prawdziwego Koronala po prostu dlatego, że był namaszczony i koronowany. Więc jeśli poproszono mnie, bym za niego walczył, a jestem pewien, że Korsibar by mnie poprosił, zrobiłbym to. Korsibar był na Zamku, a Prestimion gdzieś na prowincji zbierał armię spośród miejscowej ludności. Większość książąt z Góry musiała pewnie służyć jako oficerowie w armii, którą uważano za prawowitą armię królewską. Wiem, że tak zrobił Navigorn. A ja, bratanek księcia Serithorna, nie mogłem przeciwstawić się mojemu potężnemu wujowi i uciec do Prestimiona.

Varaile zakręciło się w głowie.

— Serithorn też był po stronie Korsibara?

— Pani, pytasz mnie o rzeczy, których już nie pamiętam. Ale tak, zdaje mi się, że tak, przynajmniej przez jakiś czas. To były bardzo trudne czasy. Nierzadko ciężko jest powiedzieć, kto był po czyjej stronie.

Nagle prawie wstał, krzywiąc się.

— Akbaliku, czy wszystko w porządku?

— To nic, pani. To nic. Proces zdrowienia… czasem jest trochę bolesny… — uśmiechnął się nieprzekonująco. — Skończmy temat wojny, dobrze? Czy teraz rozumiesz, dlaczego Prestimion wymazał ją z naszych umysłów? To była najmądrzejsza rzecz, jaką mógł zrobić. Wolę być jego przyjacielem do śmierci niż jego dawnym wrogiem, a teraz nie pamiętam, żebym kiedykolwiek był wrogiem, jeśli w ogóle tak było. Navigorn też nie pamięta. Septach Melayn powiedział mi, że Navigorn był najważniejszym generałem Korsibara, ale teraz wszystko zostało zapomniane. Prestimion ufa mu we wszystkim. Dlatego wojna nigdy nie może być czynnikiem w naszych relacjach. I dlatego…

Znowu zajęczał, tym razem nie zdołał tego ukryć. Dziko przewracał oczami, pot płynął każdym porem jego skóry, pokrywając mu twarz jasnym połyskiem. Zaczął wstawać, obrócił się, opadł na poduszki i trząsł się konwulsyjnie.

— Akbalik! Akbalik!

— Pani… — wymamrotał. — Noga… nie wiem… ona…

Varaile złapała dzbanek z wodą, nalała mu i przycisnęła kubek do jego ust. Wypił i słabym skinieniem głowy poprosił o więcej. Potem zamknął oczy. Przez moment Varaile myślała, że umarł, ale nie, wciąż oddychał. Jest bardzo chory, pomyślała. Zanurzyła chustkę w wodzie i przetarła jego rozpalone czoło. Potem popędziła do przedniej kabiny i załomotała w drzwi, żeby zwrócić uwagę kierowcy. Skandar o brązowym futrze, zwany Varthan Gutarz, który wokół bicepsów trzech z czterech ramion nosił amulety jakiegoś skandarskiego kultu, siedział pochylony nad deską rozdzielczą latacza, ale szybko podniósł wzrok.

— Pani?

— Kiedy będziemy w Sisivondal?

Skandar spojrzał na przyrządy.

— Za jakieś sześć godzin, pani.

— Dowieź nas tam w cztery. A kiedy będziemy na miejscu, jedź prosto do największego szpitala w mieście. Książę Akbalik jest poważnie chory.


* * *

Sisivondal wyglądało, jakby składało się z samych przedmieść. Centralna równina ciągnęła się w nieskończoność, nie rosły tam żadne drzewa, pustkę wypełniały tylko małe grupki chatek z cynowymi dachami, potem pustka, znowu więcej chatek, może dwa razy więcej, niż poprzednio i znów pustka, i kilka rozrzuconych magazynów i warsztatów. Powoli przedmieścia zmieniły się w miasto, ogromne miasto.

I ogromnie brzydkie. Podczas niedawnych podróży po świecie, Varaile widziała kilka brzydkich miejsc, ale Sisivondal było naprawdę ponurym ośrodkiem handlowym, pozbawionym jakiegokolwiek piękna. Zbiegało się tu wiele głównych dróg. Wiele towarów, przewożonych z Alaisor na Górę Zamkową lub do miast w północnym Alhanroelu przechodziło przez Sisivondal. Było to surowe, praktyczne miasto, mila za milą wypełnione gigantycznymi magazynami, stojącymi przy szerokich bulwarach. Nawet rośliny Sisivondal były nudne i pożyteczne: niskie palmy camaganda o fioletowych liściach, które z łatwością mogły przetrwać długą porę suchą, trwającą większość roku i masywne lummalummy, które dla niewprawnego oka mogły się wydać szarymi skałami, i twarde, kłujące rosetty i garavedy, którym całe wieki zajmowało wypuszczenie wysokiego, czarnego kolca, z którego wyrastały kwiaty.

Wyglądało na to, że bulwar, którym wjechali od zachodu, zabierze ich prosto do centrum. Varaile zauważyła, że wjeżdżające do miasta drogi były jak szprychy wielkiego koła, połączone kolistymi alejami, które miały coraz mniejszą średnicę w miarę zbliżania się do środka. Budynki użyteczności publicznej muszą stać w centrum. Wśród nich na pewno będzie szpital.

Akbalik umierał. Teraz była tego pewna.

Tylko chwilami odzyskiwał przytomność. Niewiele z tego, co mówił, miało sens. W jednym przebłysku świadomości oświadczył, że pewnie trucizna bagiennego kraba dotarła w końcu do serca, ale poza tym bełkotał rzeczy, których nie rozumiała, pomieszane historie turniejów i pojedynków, wypraw myśliwskich, nawet walk na pięści. Pewnie wspomnienia z młodości. Czasem słyszała imię Prestimiona, czasem Septacha Melayna, czasem nawet Korsibara. Dziwne, że mówił o Korsibarze. Ale przypomniała sobie, że ojciec w szaleństwie robił to samo.

Nareszcie szpital. Ku swemu zaniepokojeniu Varaile odkryła, że główny lekarz był Ghayrogiem, istotą straszliwie obcą jak na te okoliczności. Miał srogi wyraz twarzy i zachowywał się z wielką rezerwą, nie zrobiło na nim wrażenia, że oto stanęła przed nim żona Koronala i nakazywała mu rzucić wszystko, co robi i zająć się bratankiem księcia Serithorna.

Rozwidlony, gadzi język poruszał się z niepokojącą szybkością. Szarozielone, gadzie oczy nie wyrażały współczucia. Spokojny, opanowany głos mógł równie dobrze wydobywać się z maszyny.

— Pani, przybywasz w bardzo trudnym momencie. Wszystkie sale operacyjne są zajęte. Mieliśmy tu wiele nietypowych problemów, które…

Varaile przerwała mu.

— Na pewno tak jest. Ale słyszałeś o księciu Serithornie z Samivole, prawda, doktorze? Ten człowiek jest jego bratankiem. Jest jednym z najbliższych ludzi Koronala. I wymaga natychmiastowej pomocy.

— Posłaniec Tajemnic jest dziś z nami, pani. Poproszę go, by wstawił się u bóstw miasta w sprawie tego człowieka — z tymi słowami Ghayrog skinął na tajemniczą, złowrogą postać, mężczyznę w dziwnej, drewnianej masce przedstawiającej żółtookiego psa z długimi, spiczastymi uszami.

Varaile poczuła przypływ furii. Bogowie miasta? Na Boginię, o czym mówił ten stwór?

— Mag? Nie. Chcę lekarza, nie maga. Przyjechaliśmy tutaj po pomoc medyczną.

— Posłaniec Tajemnic…

— Może przekazać swoje posłanie komuś innemu. W tej chwili zajmiesz się księciem Akbalikiem, doktorze, albo przysięgam na każdego boga, w jakiego wierzysz, że Lord Prestimion zamknie ten szpital i przeniesie wszystkich jego pracowników do najdalszego zakątka Suvraelu. Czy wyrażam się jasno? — Pstryknęła palcami na jednego ze swoich skandarskich ochroniarzy. — Mizkinie Hroszu, chcę, żebyś spisał imiona wszystkich pracujących w tym szpitalu lekarzy i wszystkich członków personelu, łącznie z Liimenem, który myje stoły operacyjne. A potem…

Ale krnąbrny Ghayrog miał dość. Wydawał już własne rozkazy i nagle znalazły się nosze dla Akbalika, a wokół zebrali się uczciwie wyglądający, młodzi stażyści, zarówno ludzie, jak i Ghayrogowie. Zabrali Akbalika. Posłaniec Tajemnic szedł przy noszach, jakby zamierzano nie tylko poddać księcia konwencjonalnemu leczeniu, ale i powierzyć opiece fantastycznego kultu, który najwyraźniej panował tu niepodzielnie.

Varaile dostała wygodny pokój, w którym kazano jej czekać. Nie trwało to długo. Wkrótce wrócił lekarz Ghayrog. Jego zachowanie było niezmiennie zimne, ale przemówił z nową łagodnością w głosie.

— Pani, próbowałem ci powiedzieć, że w niczym nie mogło pomóc przerwanie opieki nad innymi, poważnie chorymi pacjentami, by zająć się księciem Akbalikiem, ponieważ od razu widziałem, że stan księcia był krytyczny, i… i…

— Czy on umarł? — zawołała. — Czy próbujesz mi powiedzieć, że on umarł, doktorze?

Z jego twarzy mogła odczytać odpowiedź, zanim jeszcze zdołał ją wypowiedzieć.

13

Nawet w najśmielszych snach z dzieciństwa Dekkeret nie wyobrażał sobie, że znajdzie się w miejscu takim, jak to: pałacowym królewskim apartamencie na szczycie wysokiego budynku w mieście Stoien, pół świata drogi od jego rodzinnego Normork na Górze Zamkowej. W towarzystwie stojącego po jego prawej Koronala Lorda Majipooru, Prestimiona z Muldemar, z ponurym, zamyślonym wyrazem twarzy. Bez pośrednio za Koronalem zatrzymał się jego mag, Su-Suheris, Maundigand-Klimd, na którego radzie Koronal polegał w każdej sytuacji. Miejsce po lewej zajmowała dystyngowana Pani Wyspy Snu, księżna Therissa, ze srebrnym diademem na skroni. Po drugiej stronie pokoju chłopiec, Dinitak Barjazid z Suvraelu, przyciskał do piersi złowieszczy hełm do kontroli umysłu, który wykradł swojemu podstępnemu ojcu w obozie rebeliantów.

Ci ludzie trzymali w dłoniach los świata. Jakimś cudem podczas tych najważniejszych wydarzeń był między nimi Dekkeret z Normork. Nie, nawet w snach nie przyszłoby mu to do głowy. Pomimo to, był tu. Był.

— Pokaż mi go znowu, chłopcze — powiedziała księżna Therissa do Dinitaka Barjazida.

Przyniósł jej hełm. Ręce mu drżały, gdy jej go podawał. On też, pomyślał Dekkeret, jest zdumiony, że znalazł się w takim miejscu.

Już go dokładnie zbadała, obejrzała metaliczne kable i mocowania z kości słoniowej. Ona i chłopiec długo dyskutowali o technicznych aspektach tego urządzenia językiem całkowicie niezrozumiałym dla Dekkereta, i dla Koronala również.

To była maszyna piękna na swój własny, złowrogi sposób. Przypominała Dekkeretowi magiczne przyrządy, zniszczone przez szalonego maga na chwilę przed tym, jak sam skoczył za burtę podczas podróży rzeką z Piliploku do Ni-moya, którą Dekkeret odbył z Akbalikiem.

Ten hełm był jednak urządzeniem naukowym, nie magicznym aparatem. Może dlatego wydawał się jeszcze straszniejszy. Dekkeret nie wierzył w czary, choć wiedział, że niektórzy magowie — nie wszyscy — mieli prawdziwą moc. Był jednak przekonany, że większość z tego, co robili była oszustwem i szarlatanerią obliczoną na wprawienie w podziw łatwowiernych. Sam Maundigand-Klimd mówił to nie raz. Ale ten hełm nie był błyskotką, dziełem szarlatana. Pani rozmawiała o nim z Dinitakiem Barjazidem nie w kategoriach demonów, które można było przywołać przy użyciu odpowiednich zaklęć, lecz mówili o możliwości wzmacniania i przekazywania fal mózgowych przy użyciu elektryczności. To nie brzmiało jak czarnoksięstwo. Poza tym wiedział, że hełm Barjazidów działa. Sam doświadczył jego straszliwej mocy.

Pani zdjęła diadem i uniosła hełm nad głowę.

Prestimion powiedział:

— Matko, naprawdę sądzisz, że powinnaś?

Uśmiechnęła się.

— Mam niemałe doświadczenie z podobnymi urządzeniami, Prestimionie. A Dinitak wyjaśnił mi zasady działania tej maszyny.

Założyła ją. Dotknęła przełączników, coś poprawiła.

Dekkeret cierpiał patrząc, jak pozwala, by wniknęła w nią potęga tej maszyny. Pomyślał, że jest najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widział, wdzięczną, wspaniałą. Jej królewska gracja, jej spokojne rysy, wspaniałe, lśniące, czarne włosy, elegancka, prosta szata z tym zdumiewającym, fioletowoczerwonym klejnotem lśniącym na piersi… zaprawdę, była królową świata. Co będzie, jeśli ta potworna maszyna Barjazidów uszkodzi jej umysł, gdy ją założy? Co będzie, jeśli krzyknie, zblednie na ich oczach i upadnie?

Nie krzyknęła. Nie upadła. Stała, jak zawsze wyprostowana, w całkowitym bezruchu, zahipnotyzowana tym, czego doświadczała, jakby przeniesiona do innego świata.

Nie okazała po sobie, by hełm ją ranił. Jednak z upływem chwil na jej idealnym, białym czole pojawiła się zmarszczka, jej usta zacisnęły się, a ich kąciki ściągnęły w dół w ponurym wyrazie, którego Dekkeret nigdy wcześniej nie widział, a kiedy po czasie, który zdał się być wiecznością, w końcu zdjęła hełm z głowy i podała go Dinitakowi, jej palce leciuteńko drżały.

— Niebywałe — powiedziała. Jej głos był głębszy niż zazwyczaj, niemal ochrypły. Wskazała swój diadem, który leżał na stole przed nią. — W porównaniu z nim on wydaje się tylko zabawką.


* * *

— Jakie to uczucie, matko? Możesz je opisać? — zapytał Prestimion.

— Żeby je zrozumieć, musiałbyś sam założyć hełm Barjazidów. A na to jeszcze długo nie będziesz gotowy — jej wzrok spoczął na młodym Barjazidzie. — Czułam obecność twojego ojca. Dotknęłam jego umysłu — tylko tyle chciała powiedzieć o kontakcie ze starszym Barjazidem, ale twarz Dinitaka stała się poważna i pociemniała, jakby dokładnie zrozumiał, jak musiała się poczuć. Odwracając się znów do Prestimiona, powiedziała: — Odnalazłam też umysł prokuratora. Ten człowiek jest demonem.

— Naprawdę możesz rozróżnić poszczególne umysły, wasza miłość? — zapytał Dekkeret.

— Ci dwaj świecili jak latarnie morskie — odpowiedziała Pani. — Ale tak, sądzę, że przy odrobinie wprawy znajdę i inne. Wyczułam dalej na wschodzie emanację Septacha Melayna, myślę, że to był on i być może Gialaurysa, albo Navigorna. Poruszają się w stronę prokuratora przez najstraszniejszą z dżungli.

— A moją żona? I Akbalik?

Lady Therissa potrząsnęła głową.

— Nie próbowałam sięgać tak daleko. — Zwróciła się do Dinitaka. — Znalazłam twojego ojca tak łatwo, ponieważ też miał założony hełm. Kiedy wysłałam mój umysł, by zobaczyć, co zdołam odnaleźć, pierwsze, co poczułam, to umysłowa emanacja pochodząca od niego. Maszyna, którą ma, jest potężniejsza od tej, prawda?

— Tak, pani. To późniejszy model. Nie ośmieliłem się go zabrać, nigdy się z nim nie rozstaje.

— Tak jak się obawialiśmy, używa go, by rozsiewać szaleństwo. Widziałam, jak łatwo można to zrobić. Czar zapomnienia, który twoi magowie rzucili pod koniec wojny, Prestimionie, tak jak mówiłeś, stworzył ubytki w wielu umysłach, osłabienie struktury, które łatwo można przełamać. Nie potrzeba dużego nacisku, by pękły. Kiedy ten człowiek, przy użyciu swego hełmu, dotyka takich ludzi…

Prestimion wydał z siebie odgłos bardzo bliski krzykowi bólu.

— Matko, to musi się skończyć!

Jego udręka była wyraźnie widoczna. Dekkeret patrzył na niego przerażony.

— To może nie być takie proste — powiedział poważnie Maundigand-Klimd. — Używa hełmu, by bronić siebie i swego pana przed atakami, prawda, lady Therisso?

— Tak. Wyczułeś to, nieprawdaż? Zbudował mentalną tarczę, która utrudniła mi kontakt z nim. Nawet kiedy w końcu ją przebiłam, napotkałam wielką ciemność. Nie potrafię wam powiedzieć gdzie, nawet w obrębie pięciuset mil, położony jest obóz.

— Oczywiście — przytaknął Prestimion. — Istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że Barjazid używa hełmu do ukrycia obozu Dantiryi Sambaila przez napastnikami. Akbalik o tym mówił. Nazywał to „chmurą niewiedzy”. Sądził, że prokurator skorzystał z pomocy maga, który wytworzył tę chmurę jakimś zaklęciem, ale kiedy opowiedziałem mu historię Dekkereta o spotkaniu z Barjazidem i jego hełmem w Suvraelu, zasugerował, że ciągłe zniknięcia Dantiryi Sambaila mogą być sprawką Barjazida.

— Możesz być tego pewien, mój panie — powiedział Dinitak. — Nietrudno jest wykorzystać hełm do stworzenia, jak to nazywacie, chmury niewiedzy w czyimś umyśle. Sam mógłbym to zrobić. Mógłbym stać tu przed wami, a myślelibyście, że zniknąłem.

Prestimion odwrócił się do chłopca.

— Czy uważasz — spytał — że można użyć tych hełmów do zakłócania sobie nawzajem pracy?

— To powinno być możliwe, mój panie. Nie byłoby to łatwe, gdyż mój ojciec doskonale posługuje się tymi przyrządami i zawsze jest niebezpiecznym przeciwnikiem, ale tak, sądzę, że da się to zrobić.

— W takim razie rozwiązanie naszych problemów jest oczywiste. Użyjemy hełmu, który tutaj mamy, do kontruderzenia. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, usuniemy Barjazida i jego maszynę z równania, skończy się szerzenie szaleństwa, a Septach Melayn i Gialaurys będą mogli odnaleźć i zaatakować Dantiryę Sambaila. Jak myślisz, matko? Czy to coś, co mogłabyś zrobić?

Lady Therissa spojrzała synowi w oczy. Przemówiła spokojnym głosem bez wyrazu i bez choćby odrobiny ciepła.

— Prestimionie, jestem nawykła do używania moich mocy do leczenia. Nie do wojen. Nie do atakowania ludzi, nawet takich, jak Barjazid. Albo Dantirya Sambail.

Jej niespodziewana odpowiedź wyraźnie wstrząsnęła Prestimionem. W jego oczach błysnęło zdumienie, a policzki zarumieniły się. Szybko jednak odzyskał spokój.

— Matko, nie możesz myśleć o tym jako o ataku! Spróbuj chociaż widzieć w tym kontratak. To oni są stroną agresywną. Co powinnaś robić, jeśli nie chronić niewinnych ludzi przed atakami tamtych?

— Być może. Być może. — Pani nie wyglądała na przekonaną. Spochmurniała, widać było, że bije się z myślami. — Musisz też wziąć pod uwagę, Prestimionie, że ledwo potrafię używać tej maszyny. Zanim w ogóle pomyślimy o wykorzystaniu jej tak, jak proponujesz, muszę lepiej ją opanować, zrozumieć jej subtelności, lepiej wyczuć jej siłę i zasięg. A do tego będę potrzebować czasu. Zakładając, że w ogóle się zgodzę.

Wyraz rozdrażnienia na twarzy Prestimiona pogłębił się.

— Czas? Nie mamy czasu! W tej chwili w tej potwornej dżungli znajdują się dwie nasze armie. Jak długo, myślisz, matko, wytrzymają tam? I to szaleństwo, które z godziny na godzinę rozprzestrzenia się z rąk tego człowieka… nie. Nie. Musimy uderzyć natychmiast. Musisz to zrobić, matko!

Pani nie odpowiedziała. Otoczyła się murem królewskiej wielkości i patrzyła na syna w milczeniu. Milczeniu, które jest odpowiedzią, pomyślał Dekkeret. Temperatura w pokoju gwałtownie spadła. Jakież to niezwykłe, być świadkiem kłótni pomiędzy Koronalem a Panią Wyspy!

Wtedy lodowatą ciszę przerwał wysoki, jasny głos Dinitaka Barjazida.

— Jeśli Pani tego nie zrobi, ja mogę. Wiem jak.

— Zaatakowałbyś własnego ojca? — wykrzyknął Dekkeret, zdumiony.

Chłopiec spojrzał na niego z pogardą, jakby Dekkeret powiedział coś nieprawdopodobnie naiwnego.

— Och, dlaczego nie, książę Dekkerecie? Jeśli on postanowił zostać wrogiem całego świata, stał się i moim wrogiem. Po cóż miałbym przynosić tutaj hełm, jeśli nie po to, by zaproponować wykorzystanie go przeciw niemu? — oczy mu błyszczały. Twarz aż płonęła młodzieńczym zapałem. — Jestem tu, by służyć, książę Dekkerecie. Jak tylko potrafię.

Dekkeret zdał sobie sprawę, że Prestimion również się w niego wpatruje.

Nagle zrozumiał, że młody Barjazid postawił go w niezręcznej sytuacji. W końcu to on przyprowadził chłopaka do Prestimiona. To on namawiał Koronala, by mu zaufał. Od momentu, kiedy Dekkeret wyszarpnął kradnący sny hełm z rąk starszego Barjazida w Suvraelu, Dinitak mówił ojcu, że mądrze będzie pojechać na Górę Zamkową i pokazać moc urządzenia Lordowi Prestimionowi.

Ale gdyby założyć, że — jak zasugerował Prestimion, gdy Dinitak nagle przyłączył się do niego w Stoien — obecna sytuacja naprawdę jest częścią zdradzieckiego planu Dantiryi Sambaila? Co będzie, jeśli chłopak, mając na głowie hełm połączy siły z oddalonym o tysiące mil, przebywającym w Stoienzar ojcem, który ma na sobie drugie takie urządzenie? Razem mieliby siłę nie do przezwyciężenia.

To ryzykowny plan, pomyślał Dekkeret. Stawiamy wszystko na odzianego w łachmany młodzika, w którego żyłach płynie krew człowieka, dla którego fałsz i zdrada są równie naturalne jak oddychanie. Czy wolno nam ryzykować aż tak?

A jednak… mimo to…

— Cóż powiesz, Dekkerecie? — zapytał Koronal. — Przyjmiemy propozycję chłopca?

Dekkeret spojrzał obok Prestimiona, na zachowującą dystans, tajemniczą postać Maundiganda-Klimda, który przez całą dyskusją pozostawał w cieniu.

Pomóż mi, błagał Su-Suherisa oczami. To dla mnie za wiele. Pomóż mi. Pomóż mi.

Czy Maundigand-Klimd zrozumiał?

Tak. Czworo zielonych oczu maga patrzyło prosto w jego własne. Lewa głowa skinęła prawie niezauważalnie. Potem zrobiła to też prawa. Potem zaś, nie było najmniejszych wątpliwości, obie głowy skinęły jednocześnie.

Dziękuję ci, Maundigandzie-Klimdzie. Dziękuję z głębi serca.

Pewnym głosem Dekkeret powiedział:

— Kiedy tylko tu przybył, powiedziałem, żeby mu zaufać, mój panie. Wciąż twierdzę, że tak należy zrobić.

— Niech więc tak będzie — zgodził się natychmiast Prestimion. Najwyraźniej sam podjął identyczną decyzję. Spojrzał na młodego Barjazida. — Spotkamy się później — powiedział chłopcu — omówić sprawę kontrataku. — Potem przemówił do księżnej Therissy: — Matko, nie musisz się stawić. Nie będę prosił cię, byś brała w tym udział, skoro jest to dla ciebie tak nieprzyjemne. Choć mam też dla ciebie inne zadanie. — I w końcu zwrócił się jednocześnie do Dekkereta, Dinitaka i Maundiganda-Klimda: — Możecie teraz odejść, wszyscy trzej. Chciałbym przez chwilę pobyć sam z matką.


* * *

Z szafki pod oknem Prestimion wyjął butelkę wina z Muldemar, rzadkiego rocznika, który przywiózł do Stoien z Zamku. Hojnie napełnił ich kielichy.

— Proszę o wybaczenie, matko — powiedział, kiedy wypili kilka łyków i odstawili kielichy. — Ubolewam, że postawiłem cię w takiej niezręcznej sytuacji przy innych.

— Nie poczułam się obrażona. Jesteś Lordem Koronalem, Prestimionie. Odpowiadasz za losy tego świata. Ci ludzie zagrażają nam wszystkim i trzeba podjąć przeciwko nim działania. Pragnę zrobić co w mojej mocy, by ci w tym pomóc. Ale poprosiłeś o coś, czego nie mogę ci dać.

— Za to przepraszam, matko. Powinienem był pomyśleć, zanim przemówiłem. Dla ciebie użycie twych mocy do aktu agresji…

— Teraz to rozumiesz. — Pani uśmiechnęła się i wzięła go za rękę. Pocałowała ją lekko, zaledwie muskając ustami. — Trzeba spróbować, ze mną lub bez. Zastanawiam się, czy chłopcu uda się pokonać ojca. Wystarczył mi krótki kontakt z jego umysłem, by zrozumieć, jaki jest groźny. I zły.

— W najgorszym przypadku Dinitak go osłabi, a to też pomoże. Niespodziewany atak, osłabiający czujność… odwrócenie uwagi… dywersja… — Prestimion zadrżał. — Cóż, wkrótce się dowiemy. — Podniósł srebrny diadem Pani, który leżał na stole, tam, gdzie go położyła. Natychmiast poczuł mrowienie mocy, która się w nim kryła. — Musisz mnie lepiej wytrenować w korzystaniu z tego urządzenia. Będę również chciał nauczyć się korzystać z hełmu Barjazida. Jeśli mam siedzieć tak daleko od linii frontu, jak wszyscy się upierają, chcę móc uczestniczyć w walce tak, jak tylko będzie to możliwe, nawet na odległość.

— W tym mogę pomóc.

— Możesz? Z maszyną Barjazida również?

— Opanowanie jej nie przyjdzie ci łatwo. Ale tak, Prestimionie, udzielę ci wszelkiej pomocy, jakiej tylko mogę. Co oznacza, że sama muszę się wiele nauczyć. Co to za wino? Jest doskonałe.

Roześmiał się.

— Nie poznajesz go? Pochodzi z naszych winnic, matko!

Napiła się znów, tym razem uważniej smakując wino i poprosiła, by znów napełnił jej kielich.

— Z przyjemnością — powiedział. Po chwili dodał: — Matko, proszę, załóż znów swój diadem. Wyślij dla mnie swój umysł daleko. Są rzeczy, których muszę się dowiedzieć. Powiedz mi, jak radzi sobie moja armia w dżunglach Stoienzar i znajdź Varaile w drodze na wschód, i mojego biednego, cierpiącego Akbalika.

— Tak. Oczywiście — założyła wąską, srebrną opaskę i na chwilę zamknęła oczy, a kiedy znów je otworzyła, Prestimion zobaczył, że weszła w trans, teraz swobodnie przenosiła się po świecie. Wyglądała, jakby w ogóle nie zdawała sobie sprawy z jego obecności. Prawie nie odważał się oddychać. Nie było jej długo, a potem z jej oczu zniknęła nieobecność i znów była sobą.

Ale milczała.

— I? — powiedział Prestimion, kiedy nie mógł już dłużej wytrzymać. — Co widziałaś, matko?

— Najpierw trafiłam na Septacha Melayna. Jaki to wspaniały człowiek, zawsze czarujący, zawsze elegancki i pełen wdzięku! I jest ci ogromnie oddany.

— Jak sobie radzi?

— Był niespokojny i zmartwiony. Porusza się naprzód przez dżunglę, ale nigdzie nie znajduje wroga. Zwiadowcy wciąż przynoszą nowe informacje o obozie prokuratora, ale kiedy armia tam się udaje, nikogo nie znajdują. Jakby nikogo tam nigdy nie było.

— Chmura niewiedzy. Przy pomocy młodego Barjazida będziemy mogli ją przezwyciężyć. A Varaile, a Akbalik?

— Są bardzo daleko stąd, nieprawdaż? Są daleko za połową kontynentu.

— Mam taką nadzieję. Ale pokonanie takiej odległości nie jest dla ciebie problemem, prawda?

— Nie — przyznała i znów wprawiła się w trans. Tym razem, gdy z niego wyszła, miała zaciśnięte szczęki, a oczy niepokojąco ponure. I znowu zwlekała z opowieścią, aż Prestimion prawie oszalał. Pozbieranie się po takiej podróży zajmowało jej trochę czasu.

— Czy coś się stało? — spytał w końcu drżącym głosem. — Varaile? Dziecku?

— Nie. Z twoją żoną i dzieckiem, które nosi, jest wszystko w porządku. Ale twój przyjaciel Akbalik…

— Jego stan się pogorszył?

Pani wahała się przez chwilę.

— Jego cierpienie się skończyło, Prestimionie.

Te ciche słowa uderzyły go z bestialską siłą. Przez moment Prestimion był nimi zamroczony. Potem, powoli odzyskując władzę nad sobą, powiedział cicho:

— Posłałem go na śmierć, gdy pozwoliłem mu iść do dżungli. To nie pierwszy dobry człowiek, którego życie z mojej winy skończyło się za wcześnie. Obawiam się, że nie ostatni… Myślałem, matko, że zostanie Koronalem po mnie. Tak bardzo go szanowałem.

— Wiem, że go kochałeś. Żałuję, że przynoszę takie nowiny.

— Sam o nie prosiłem.

Skinęła głową.

— Wydaje mi się, że problemów jest więcej. Wyczułam ich ślad, kiedy wysłałam mój umysł w podróż. Pozwól, że znów spojrzę.

Po raz trzeci zapadła w trans. Prestimion opróżnił kielich i czekał. Tym razem, gdy powróciła, nie zadawał jej niecierpliwych pytań.

— Tak — odezwała się w końcu. — Tak mi się wydawało. Prestimionie, u wybrzeży Zimroelu zebrała się wielka flota. Właściwie armada. Mnóstwo statków, może i ponad sto, czeka na morzu w pobliżu Piliplok na rozkaz wypłynięcia od Dantiryi Sambaila.

— Więc o to chodzi! Przez cały ten czas po cichu zbierał armię do inwazji, a teraz są gotowi! Ale jakie to dziwne, matko, że zebrały się niezauważone, że nikt o tym nie doniósł…

— Wykryłam je z największym trudem. Poruszają się pod osłoną wiecznej nocy, nawet za dnia.

— Oczywiście! Znowu chmura niewiedzy! Pod którą skrył się przed nami nie tylko prokurator, ale i cała flota! — Prestimion wstał. Ku własnemu zdziwieniu poczuł, że ogarnia go jakiś spokój. Większość nowin była zła, ale przynajmniej usłyszał już wszystko, co najgorsze.

— Niech tak będzie — oznajmił głośno. — Wiemy w każdym razie, z jakim wrogiem się mierzymy. Musimy walczyć, prawda, matko?


* * *

— Robi się ciemno — powiedział Navigorn. — Może rozbijemy tu obóz?

— Czemu nie? — zgodził się z nim Septach Melayn. — To miejsce jest równie złe jak każde inne.

I gorsze niż niektóre, pomyślał. Szkoda, że nie było z nimi młodego Dekkereta. Jeśli wciąż miał ochotę na pokutę i karę, która pognała go w podróż do Suvraelu, ta dżungla wydałaby mu się idealna do samobiczowania. Na świecie musiało być niewiele regionów mniej gościnnych niż południowy Stoienzar.

W drodze na zachód przez półwysep widzieli nieskończoną procesję ohydy. Drzewa, które kiełkowały, wyrastały i umierały w ciągu jednego dnia — wyrastały z ziemi o świcie, w południe miały wysokość trzydziestu stóp, wypuszczały brzydkie, czarne kwiaty, które rozsiewały gryzący, szkodliwy opar i w ciągu godziny przemieniały się w napuchnięte, dojrzałe, śmiercionośne owoce, a wreszcie umierały od własnej trucizny o zmierzchu. Fioletowe kraby, wielkie jak domy, z łoskotem wypadały ze swoich kryjówek pod samym nosem wędrowców, klekocząc morderczymi szczypcami, ostrymi jak szable. Czarne ślimaki, które wypluwały czerwony kwas prosto na kostki podróżnych. I wszędzie przeklęte, wredne palmy piłowe, ohydne manganozy, radośnie machające swoimi straszliwymi liśćmi na każdego, kto ośmielił się do nich zbliżyć.

A teraz obozowisko Navigorna: szeroka, pylista, szara plaża pokryta ostrym żwirem przy suchej, żwirowej rzece. Doskonale, pomyślał Septach Melayn. Rzeka bez wody, dająca oku tylko jałową łachę małych, pokruszonych kamyków. Gdzieś pod spodem musi być woda, bo jeśli stało się i patrzyło w koryto dość długo, widać było, że kamyki poruszają się powoli i nieustannie, jakby wzdłuż biegu rzeki wlókł je podziemny strumień. Dla zabicia czasu, pomyślał, można by tu stać i łowić drogie kamienie, starać się wypatrzeć szmaragdy czy rubiny czy cokolwiek innego, niesione jak małe rybki wśród tych nieciekawych, powolnie poruszających się śmieci. Podejrzewał jednak, że trzeba by czekać pięćdziesiąt lat, zanim znalazłoby się coś ciekawego. Albo wieczność.

Gialaurys wysiadł z latacza i podszedł do niego.

— Czy zamierzamy rozbić tu obóz?

— A widziałeś jakieś lepsze miejsce?

— Tu nie ma wody.

— Ale nie ma też manganoz i bagiennych krabów — zauważył Navigorn. — Mógłbym odpocząć od nich przez jedną noc. A rano możemy udać się prosto do obozu prokuratora.

Gialaurys zaśmiał się chrapliwie i splunął.

— Nie. Tym razem naprawdę go znajdziemy. Mam przeczucie, że tak właśnie będzie.

— Tak. — Septach Melayn zgodził się z przyjacielem. — Oczywiście, że tak.

Odszedł od nich, usiadł przy brzegu rzeki, na głazie w kształcie siodła. Pokryte łuską, wielonogie stworzenia wielkości jego pięści szukały pożywienia w górnej warstwie żwiru, wkopywały się niżej, żeby wyłapać małe zwierzątka, które tam się kryły. Jakieś robaki, pomyślał, albo skorupiaki, albo oddychające powietrzem ryby tej suchej rzeki. Ryby z nogami pasowałyby do rzeki bez wody. Jedna z nich gramoliła się po żwirze i patrzyła na niego pół tuzinem jasnych, paciorkowatych oczu, jakby rozważała podbiegnięcie do jego kostki i skosztowanie jej. W Stoienzar wszystko próbowało gryźć, nawet rośliny. Septach Melayn rzucił w stwora kamieniem, nie próbując trafić, i zwierzak zniknął mu z oczu.

Obfitość nieprzyjaznej flory i fauny sprawiała, że przechodził tu bardzo ciężką próbę. Jego towarzysze musieli naprawdę cierpieć. Niezmiennie wroga przyroda tego półwyspu była tak przesadzona, że niemal zabawna, ale tylko przez jakiś czas można było znajdować rozrywkę w wyzwaniach rzucanych przez ziemię, która w każdej chwili dostarczała nowych niewygód i niebezpieczeństw. Cała ta przygoda zaczynała ich coraz bardziej męczyć. Wszystkim zdawało się już, że całe życie ścigają Dantiryę Sambaila, najpierw na wschodzie, potem w Ketheronie, Arvyandzie i Sippulgarze, a teraz ta niekończąca się wędrówka przez Stoienzar.

Właściwie jak długo tu już byli? Tygodnie? Miesiące? Jeden dzień zlewał się z drugim. Wydawało się, że wkroczyli w tę potworną okolicę wieki temu.

Już trzy razy zwiadowcy ruszali naprzód i wracali z informacją, że znaleźli obóz prokuratora. Żywe, ruchliwe miejsce, setki ludzi, namiotów, lataczy i wierzchowców, stosy zapasów — ale wszystko znikało jak widmo wieczorem, gdy armia przemieszczała się i była gotowa do ataku. Czy zwiadowcy znajdowali tylko iluzje? A może to brak obozu był iluzją?

Nieważne jak było, Septach Melayn wiedział, że musi tu działać jakaś magia. Abrakadabra magów, wpływająca na umysły, jakieś diabelskie zaklęcie. Dantirya Sambail bawił się nimi. A tymczasem niewątpliwie szykował wszystko do z dawna planowanego uderzenia, którym pragnął zemścić się na Prestimionie za to, że na tak wiele sposobów zdławił jego głód władzy.


* * *

Kolejny łuskowaty stwór z rzeki gapił się na niego z odległości może tuzina stóp. Stał na wpół wyprostowany, mnóstwem nóżek rysując w powietrzu skomplikowane wzory.

— Czy jesteś jednym ze szpiegów prokuratora? — zapytał go Septach Melayn. — Powiedz mu, że Septach Melayn przysyła podarek!

Znów rzucił kamieniem, tym razem dobrze celując. Ale jakimś cudem to małe zwierzę uniknęło pocisku, zręcznie przesuwając się w bok o zaledwie kilka cali. Dalej na niego patrzyło, jakby prowokując do kolejnej próby.

— Nieźle — pochwalił je. — Niewielu potrafi uniknąć ciosów Septacha Melayna!

Zostawił stworzenie w spokoju. Poczuł nagłą senność, choć był dopiero zmierzch. Przez moment z nią walczył, obawiając się, że rzeczne istoty oblezą go we śnie, ale potem rozpoznał znaki zbliżającego się przesłania od Pani i pozwolił sobie zapaść w sen.

W kilka zaledwie chwil wszedł we właściwy trans tam, na brzegu żwirowej rzeki. Nie był już w Stoienzar, lecz na zielonej i pokrytej liśćmi polanie wspaniałego parku Lorda Havilbove na stokach Góry Zamkowej, a Pani Wyspy Snu była z nim, matka Prestimiona, piękna lady Therissa. Mówiła mu, by niczego się nie bał, ruszał naprzód i odważnie uderzał.

Odpowiedział:

— Strach nie jest problemem, pani. Ale jak mogę uderzyć na coś, czego nie widzę?

— Pomożemy ci zobaczyć — obiecała mu Pani. — Pokażemy ci oblicze wroga. A wtedy, Septachu Melaynie, przyjdzie twój czas. Pora na działanie.

To był koniec. Chwila przeminęła. Pani odeszła. Septach Melayn otworzył oczy, zamrugał, zrozumiał, że śnił.

Przed nim stało pół tuzina łuskowatych stworzeń z rzeki. Wspięły się na żwir i stanęły półkolem, nie dalej niż dziesięć cali od jego butów, w tej swojej dziwnej, na wpół wyprostowanej pozie. Patrzył, jak machają przednimi łapkami, podobnie, jak robił to pierwszy. Wyglądało to prawie tak, jakby próbowały rzucić na niego jakiś czar. Czy miał przed sobą zebranie małych czarowników? Czy zamierzały zaraz ruszyć naprzód i zanurzyć swoje małe szczęki w jego ciele?

Chyba nie. Po prostu siedziały tam i go obserwowały. Być może były zafascynowane widokiem długonogiego człowieka, drzemiącego na głazie. Nie czuł zagrożenia. Widok tych stworzeń, ustawionych, jakby odbywały prawdziwy mały wiec, był tylko zabawny.

O ile sobie przypominał, byli to pierwsi mieszkańcy Stoienzar, którzy nie sprawiali wrażenia wrogich.

To dobry omen, pomyślał. Może sprawy zmienią się teraz na lepsze.

Może.

14

— Teraz — powiedział Prestimion. — Jeśli wszyscy jesteście gotowi, zaczynamy!

Cała czwórka zebrała się wokół niego w pokoju, pełniącym rolę punktu dowodzenia, należącym do królewskiego apartamentu Kryształowego Pałacu w Stoien: Dinitak, Dekkeret, Maundigand-Klimd i Pani Wyspy. Świtało. Szykowali się na tę chwilę nieprzerwanie i w największym skupieniu od dziesięciu dni.

Dinitak miał na głowie hełm snów. Miał być w awangardzie ataku. Pani, korzystając ze swojego srebrnego diademu, śledziła rozwój wszystkich aspektów walki i informowała o nich Prestimiona.

— Tak, mój panie, jestem gotów — powiedział młody Barjazid, bezczelnie mrugając do Prestimiona.

Chłopak zamknął oczy. Poprawił coś na brzegu hełmu. Wyrzucił swój umysł w górę i na zewnątrz, w kierunku obozu Dantiryi Sambaila.

Minęła nieskończenie długa chwila. Potem lewy policzek Dinitaka drgnął i ściągnął bok jego twarzy w brzydkim grymasie. Chłopak podniósł lewą rękę i szeroko rozczapierzył palce, które zaczęły trząść się jak liście na wietrze.

— Kieruje energię hełmu przeciwko swojemu ojcu — wymruczała Pani Wyspy. — Szuka go. Nawiązuje kontakt.

Chłopiec drżał. Drżał. Drżał. Drżał.

Dekkeret odwrócił się do Maundiganda-Klimda.

— Czy dobrze robimy? — zapytał cicho. — Wiem, jaki jest ojciec. Jeśli będzie mógł, zabije go.

— Bądź spokojny. Pani go ochroni — zapewnił go Su-Suheris.

— Naprawdę uważasz, że ona…

Prestimion machnął na nich ze złością, nakazując ciszę. Do matki powiedział:

— Czy masz też kontakt z Septachem Melaynem?

Odpowiedziała mu skinieniem głowy.

— Gdzie jest? Jak daleko od Dantiryi Sambaila?

— Bardzo, bardzo blisko. Ale o tym nie wie. Chmura niewiedzy osłania obóz prokuratora.

Dinitak Barjazid wydał z siebie ostry dźwięk, niemal skowyt. Nie wiedział chyba, że to zrobił. Oczy miał wciąż zamknięte, obie dłonie zaciśnięte w pięści, obie strony twarzy drżały mu konwulsyjnie tak, że jego rysy były powykrzywiane i wykręcone w ciągle zmieniający się, chaotyczny wzór.

— Nawiązał kontakt z ojcem — powiedziała księżna Therissa. — Ich umysły się stykają.

— I?

Ale teraz oczy Pani również były zamknięte.

Prestimion czekał. Prowadzenie bitwy na odległość, ilu, dwóch tysięcy mil? doprowadzało go do szaleństwa. Przeklinał własną bezczynność. Gdzieś tam był Dantirya Sambail, mający u boku Venghenara Barjazida w jego hełmie. Niedaleko na wschód od obozu prokuratora byli Septach Melayn, Gialaurys, Navigorn i armia, która szła za nimi przez Stoienzar. Druga armia, regiment sił Pontyfikatu, prowadzony przez oficera zwanego Guyan Daood, zbliżała się z przeciwnej strony. Tymczasem Koronal Majipooru stał bezczynnie z boku w swoim luksusowym pokoju z dala od bitwy i był tylko obserwatorem, zależnym od niesprawdzonego i prawie mu nieznanego chłopca z Suvraelu, który miał utorować drogę jego armiom i od swej matki, informującej go o wydarzeniach.

— Ojciec wie, że jest atakowany — powiedziała Pani jak w transie. — Ale nie odkrył jeszcze, przez kogo. Kiedy to zrobi… a… aaa…

Wskazała wyciągniętym palcem na drugą stronę pokoju. Prestimion zobaczył, jak Dinitak cofa się gwałtownie, jakby jego ciała dotknęło gorące ostrze, chwieje się, pochyla, niemal pada. Dekkeret podbiegł do przyjaciela, podtrzymał go, pomógł mu odzyskać równowagę. Odsuwając Dekkereta na bok, jakby był ledwie muchą, chłopak rozstawił stopy, odrzucił w tył głowę, ściągnął ramiona i pozwolił rękom zwisać swobodnie wzdłuż boków. Drżał na całym ciele. Jego dłonie otwierały się i zamykały, raz zwijały w pięści, raz sztywno prostował palce.

Z ust Dinitaka wydobył się nowy dźwięk, dziwniejszy niż poprzednio. Był chrapliwy i niski, zwierzęcy, pulsujący, nie całkiem warkot, nie całkiem skowyt. Prestimion słyszał wcześniej ten dźwięk, ale gdzie? Potem przypomniał sobie: to krokkotas, zamknięta w klatce, mordercza istota z nocnego targu w Bombifale, jedna wielka szczęka, zęby i pazury, wydawała taki sam dźwięk. Potem zrobił to jeszcze Dantirya Sambail tamtego dnia w tunelach Sangamora, też wydał z siebie warczenie krokkotasa, przerażający odgłos gniewu, nienawiści i pasji.

A teraz robił to Dinitak.

— Ojciec przemawia przez gardło chłopca — wyszeptała Pani. — Krzyczy z gniewu wzbudzonego zdradą.

Prestimion zobaczył, jak Dekkeret blednie ze strachu. Od razu wiedział, co młody chłopak musiał pomyśleć: że Venghenar Barjazid zwycięża, że lepsza znajomość maszyny myśli, jego zła, pozbawiona skrupułów natura, dzika determinacja, by zwyciężyć, muszą okazać się za dużym wyzwaniem dla Dinitaka. Być może zobaczą na własne oczy, jak chłopiec zostanie zniszczony.

Dinitak jednak wielokrotnie powtarzał im, że jest pewien sukcesu, a teraz nie miał wyboru, musiał przeć naprzód. To była droga, którą wybrali, nie mieli żadnej innej.

A Dinitak Barjazid sprawiał wrażenie, jakby znosił ciosy swojego ojca.

Przerażający warkot ustał. Podobnie najsilniejsze drgawki. Dinitak stał twardo, pogrążony w głębokim transie, z rozdętymi nozdrzami, otwartymi, lecz niewidzącymi oczami, wyszczerzonymi zębami i rozdziawionymi ustami. Wyglądał dziwnie, ale też dziwnie spokojnie, jakby przebył strefę straszliwych burz i dotarł do leżącej za nią spokojnej okolicy. Prestimion skwapliwie wychylił się do przodu.

— Powiedz mi, co się dzieje, matko!

— Tak. Tak. — Pani też była bardzo odległa. Słowa przychodziły jej z trudem. — Oni… zmagają się o władzę. Żaden… nie jest w stanie odepchnąć… drugiego. To… pat. Pat, Prestimionie.

— Gdybym tylko mógł jakoś pomóc…

— Nie. Nie ma potrzeby. Trzyma ojca w szachu. Sprawia, że nie może… nie może…

— Czego nie może, matko?

— Podtrzymać chmury niewiedzy — powiedziała księżna Therissa. Na chwilę wyszła z transu i skupiła wzrok na Prestimionie. — Ojciec nie może kontrolować obu rzeczy naraz, nie może powstrzymywać ataków syna i otaczać obozu prokuratora chmurą niewiedzy. Dlatego chmura się rozwiewa. Septach Melayn ma otwartą drogę.


* * *

Ta część dżungli nie różniła się od innych, była siedliskiem potworów. Upał. Wilgoć. Piaszczysta, mokra, bagnista gleba. Wszędzie gąszcz palm manganoza. Dziwne rośliny, na niebie dziwne ptaki, dziwne zwierzątka przyglądające się im z poszycia oczami, w których był głód, w powietrzu chmury złowrogich, bzyczących owadów, nad nimi wielkie, bezlitosne oko słońca, zajmujące połowę nieba. Pobliski ocean po lewej stronie i ściana zieleni po prawej. Gęsto zamieszkany, północny brzeg półwyspu znajdował się gdzieś za tymi drzewami, przyjemna kraina tętniących życiem portów, bogatych gospodarstw, okazałych kurortów, willi nad zatoką, lecz nikt tu nie zdawał się wierzyć, że one naprawdę istnieją. Północny brzeg mógł równie dobrze istnieć gdzieś w innym świecie.

Tutaj rośliny i zwierzęta były niestrudzonymi wrogami. Wszędzie czaiły się koszmarne, zębate i pazurzaste stwory. Raz za razem trzeba było opuszczać bezpieczne schronienie wewnątrz lataczy, wyjmować miotacze energii i wysadzać uparte plątaniny niebezpiecznych roślin o ostrych liściach, które blokowały przejazd. I po co? Po co? By gonić za niewidzialnym wrogiem, który wymykał im się ze zręcznością bagiennego ognika?

Ale dzisiaj… dzisiaj będzie inaczej. Obiecała im to Pani.

— Czujesz, że jest z tobą? — spytał Gialaurys. Tego dnia on i Septach Melayn jechali w czołowym lataczu. Navigorn był tuż za nimi.

— Tak, czuję ją.

Przesłania spływały na niego przez ostatnie półtora dnia, nieważne czy spał, czy czuwał. Było to coś, czego Septach Melayn nigdy jeszcze nie doświadczył, nawet nie wyobrażał sobie, że to możliwe. Pani była wciąż obecna w zakamarku jego umysłu, mówiła do niego cicho, często nie używając słów, po prostu dotykała go, uspokajała, pocieszała, dawała mu swoją siłę.

Była przy nim teraz.

Wstańcie przed świtem. Wyruszcie bez wahania. Jesteście bardzo blisko wroga.

— Co mówi? — dopytywał się Gialaurys. — Powiedz mi, Septachu Melaynie! Powiedz! Chcę wiedzieć! — był jak wielki, ochoczy, zbyt przyjazny, oswojony zwierzak, który właził Septachowi Melaynowi na głowę. — Czy naprawdę jesteśmy blisko? Dlaczego nic nie widać? Nawet dymu z ognisk?

— Spokojnie, Gialaurysie — powiedział Septach Melayn. Z tym wielkim mężczyzną trzeba było postępować cierpliwie. Miał dobre intencje i serce. — Chmura niewiedzy wciąż zakrywa wszystko przed nami.

— Ale Pani mówi, że się rozwieje…

— Spokojnie, Gialaurysie, spokojnie.

— Jesteś dziś bardzo dziwny, Septachu Melaynie.

— Wyjątkowo zgadzam się z tą opinią. W ogóle nie jestem sobą. Ale daj mi spokój, pozwól wysłuchać wiadomości od Pani bez akompaniamentu twojego basu, dobrze?

— Mówi do ciebie nawet teraz, gdy nie śpisz?

— Proszę — powiedział Septach Melayn tonem ciężkim od irytacji, zmęczenia i gniewu, i tym razem Gialaurys smutno poczłapał do swojej części kabiny. W milczeniu.

Wyruszyli zaraz po wchodzie słońca i teraz, godzinę później, słońce szybko pięło się w górę. Poruszali się przez dżunglę w kierunku północnozachodnim, ale wciąż pozostawali w odległości paru mil od morza. Pani, przemawiająca przez Septacha Melayna ze swojej pozycji u boku Prestimiona, wskazywała im drogę.

Septach Melayn wiedział, że w Stoien miało miejsce jakieś tajemnicze przedsięwzięcie, podjęte pod wodzą Prestimiona i z pomocą Pani. Nie miał pojęcia, na czym polegało, wiedział tylko, że znaleźli jakiś sposób, by uderzyć w Dantiryę Sambaila na odległość i że wkrótce mieli podnieść całun ciemności, który od wielu tygodni powstrzymywał Septacha Melayna i jego armię od zaatakowania wroga, po którego przybyli do tej upiornej dżungli.

Czy naprawdę tak było? A może to tylko halucynacje, stworzone przez jego mózg, wycieńczony długą podróżą? Skąd miał to wiedzieć?

Co miał robić, jeśli nie usłuchać wskazówek, które pojawiały się w jego głowie i mieć nadzieję, że były prawdziwe? Musiał przebijać się wciąż naprzód, póki ta wyprawa się nie skończy, o ile w ogóle spotka ich to szczęście.

Ależ dziwne to wszystko, pomyślał Septach Melayn, wspominając krótki i niespokojny okres dotychczasowych rządów Prestimiona. „Lord Confalume powiedział, że będę następnym Koronalem”, usłyszał od Prestimiona któregoś dnia, kiedy byli dużo młodsi, młodsi o tysiące lat. Cieszyli się wtedy, on, Gialaurys i mały diuk Svor, i pili długo w noc. Pod koniec przyszedł Akbalik i pomógł im dokończyć wino, przyszedł Navigorn i Mandrykarn, który zginął na wojnie, Abrigant i może jeszcze jeden z braci Koronala i nawet Korsibar — tak, Korsibar był wtedy z nimi, radośnie obejmował Prestimiona, jak wszyscy, bo szalony pomysł sięgnięcia po koronę nie przyszedł mu wtedy jeszcze do głowy. Tamtej nocy przyszłość malowała się w jasnych barwach. Ale potem… Uzurpacja, wojna domowa, wymazanie pamięci i te nowe kłopoty z Dantiryą Sambailem. Jak do tej pory całe rządy Prestimiona były czasem smutku i znoju. Jaki zysk z faktu, że Prestimion jest Koronalem miał ktokolwiek z nich, poza niewygodami, bólem, zmęczeniem, smutkiem po stracie drogich przyjaciół?

A teraz… teraz ta potworna, nieskończona podróż przez Stoienzar w pogoni za duchem, który nie dawał się odnaleźć…

Septach Melayn wzdrygnął się. To, jak i wszystko inne, było częścią planu Bogini. Bogini, która kiedyś wezwie ich z powrotem do Źródła, bo takie było przeznaczenie wszystkich, którzy kiedykolwiek żyli, wielkich i małych. Jakie wtedy znaczenie będzie miał fakt, że musieli znosić te chwile niewygody w dżungli, kiedy woleliby bawić się na Zamku?

Dlatego koniec narzekania. Trzeba iść wciąż naprzód, gdziekolwiek będzie trzeba. Wykonywać swoje zadanie, jakiekolwiek by ono było.

Patrzył naprzód przez okno latacza.

— Gialaurysie? — powiedział nagle.

— Powiedziałeś, że nie życzysz sobie rozmów.

— To było wcześniej. Spójrz, Gialaurysie! Spójrz tam! — Septach Melayn gwałtownie zatrzymał latacz i pokazywał na północ gwałtownymi gestami ręki z wyciągniętym wskazującym palcem.

Gialaurys spojrzał we wskazanym kierunku, przecierając oczy.

— Polana? Namioty? — wybełkotał niewyraźnie, zdumiony.

— I polana, i namioty.

— Czy myślisz, że gdzieś tam jest Dantirya Sambail?

Septach Melayn skinął głową. Trafili na skraj prawdziwej drogi, szerokiej na dwa latacze, przecinającej szlak, którym podążali na zachód. Rozpoczynała się na północy, pomiędzy gąszczami manganozy i prowadziła chyba do morza. Przez wyrwę, którą tworzyła w ścianie palm piłowych widać było żółtobrązowe namioty sporej wielkości obozowiska w środku dżungli, dokładnie takiego, jak pospiesznie improwizowane miejsca postoju, których ślady wielokrotnie znajdowali zwiadowcy.

W jego głowie rozbrzmiał słodki głos Pani, mówiącej, że dotarli do końca drogi i powinni szykować się do ataku.

Wysiadł z latacza i podszedł do stojącego za nimi pojazdu Navigorna, który wyglądał z niego ze zdumieniem.

— Widzisz? — zapytał Septach Melayn.

— Co mam widzieć? Gdzie?

— Jak to co? Obóz prokuratora! Otwórz oczy, człowieku! Jest tuż…

Ale kiedy Septach Melayn odwrócił się, by pokazać go Navigornowi, zamrugał z niezrozumienia, zasłonił usta dłonią i zakasłał z zaskoczenia.

Wszystko zniknęło. Albo może nigdy niczego tam nie było. Nie było drogi, przecinającej szlak. Nie było polany, nie było obozowiska, nic poza znajomą, zieloną ścianą palm manganoza.

— O czym ty mówisz, Septachu Melaynie? Co widzisz?

— Nic nie widzę, Navigornie. W tym cały kłopot. Widziałem go, Gialaurys też, chwilę temu… a teraz… teraz…

Septach Melayn całą duszą zawołał Panią, błagając o wyjaśnienie. Z początku nie było odpowiedzi. W ogóle jej przy nim nie było.

Potem poczuł ją znowu. Ale kiedy przyszła, jej obecność była odległa i niejasna, jakby jej siła ogromnie zmalała. Z największym trudem wyłapywał znaczenie strumienia pozbawionego słów kontaktu, który nawiązali.

Powoli zaczynał rozumieć.

To, co zobaczył przed chwilą, droga w dżungli i leżące dalej obozowisko nie było złudzeniem. Wróg, którego tak długo szukali, naprawdę znajdował się tuż za pobliskimi drzewami. Na jedną, krótką, dręczącą chwilę jego oczy mogły przebić chmurę niewiedzy, która tak długo skrywała przed nimi prokuratora.

Ale to, co zerwało chmurę, traciło siły. Wysiłek okazał się zbyt wielki. Chmura znowu opadła.

Oczywiście mogli zaryzykować atak na miejsce, gdzie wiedzieli, że kryje się Dantirya Sambail, ale równie dobrze mogliby pójść do walki z zawiązanymi oczyma. Prokurator i jego ludzie będą dla nich niewidzialni, a oni doskonale widoczni podczas ataku na wroga, którego nie byli w stanie zobaczyć.


* * *

Prestimion nie miał wątpliwości, że Dinitak się załamuje. Jego twarz była dziwnie blada mimo suvraelskiej opalenizny, oczy miał zamglone, szczupłe policzki zapadły się od niewyobrażalnego wysiłku. Trząsł się. Chwilami przyciskał palce do skroni. Hełm lekko mu się przekrzywił, ale chyba tego nie zauważał.

Walka trwała już od dwóch godzin i mieli właśnie stracić kluczowego gracza.

— Czy on wytrzyma, matko? — zapylał cicho Prestimion.

— Bardzo szybko słabnie. Był w stanie zaburzyć iluzję ojca, ale nie mógł jej rozwiać. A teraz uchodzą z niego siły.

Pani również zdradzała oznaki zmęczenia. Już na długo przed świtem z pomocą swego diademu nawiązała kontakt z Septachem Melaynem w odległej dżungli Stoienzaru i wciąż go utrzymywała, z bezpiecznej odległości obserwowała obóz Dantiryi Sambaila i łączyła się z Dinitakiem Barjazidem, który starał się wykorzystać hełm przeciwko swojemu ojcu. Wysiłek potrzebny do podtrzymania trzech mostów percepcji pozbawił ją sił.

Czy nasz atak na Dantiryę Sambaila załamie się, zanim zadamy pierwszy cios? — zadał sobie pytanie Prestimion.

Spojrzał znowu na Dinitaka. Nie było wątpliwości, że chłopak jest na granicy omdlenia. Twarz lśniła mu od potu, oczy nie skupiały się w jednym punkcie, lecz dziko latały na wszystkie strony tak, że chwilami widać było białka. Zaczął kiwać się w przód i w tył na piętach. Wydawał ciche, buczące dźwięki.

Nie było możliwości, żeby Dinitak dalej aktywnie przeciwstawiał się ojcu. Raczej Venghenar Barjazid spuszczał mu teraz srogie lanie. I w każdej chwili…

Tak. Dinitak obrócił się w bok, na chwilę zamarł, skulony, zadrżał od stóp do głów i zaczął upadać.

Dekkeret, stojący u boku Prestimiona, krzyknął i ruszył do chłopca z tą samą szybkością, którą pokazał kilka lat wcześniej, gdy szaleniec z sierpem wyskoczył z tłumu w Normork. Dinitak, obracając się, upadał. Dekkeret doskoczył do niego, złapał go za ramiona i delikatnie opuścił na podłogę.

Ostatnim, konwulsyjnym ruchem przed upadkiem Dinitak zrzucił hełm i przez jeden straszny moment maszyna leciała przez pokój. Prestimion niemal bez zastanowienia schwycił ją, gdy przelatywała obok, złapał ją dwoma zakrzywionymi palcami. Przez moment trzymał ją w dłoni i patrzył w zdumieniu.

Potem zrozumiał, co należało zrobić w tej chwili kryzysu.

— Teraz moja kolej — powiedział. Nie czekając na reakcję innych, uniósł hełm wysoko nad głowę, na chwilę spojrzał w górę i założył go.

Nie był to pierwszy raz. Upierał się przy swoim tak długo, aż w ciągu dwóch ostatnich tygodni Dinitak Barjazid dał mu trzy lekcje obsługi urządzenia. Dowiedział się bardzo niewiele, zaledwie posmakował możliwości. Nauczył się z grubsza, jak korzystać z jego przełączników i odbył krótkie wycieczki do zewnętrznych warstw umysłów Dinitaka i Dekkereta. Nie miał jednak okazji spróbować użyć tego przedmiotu na większą odległość.

Teraz będzie ją miał.

— Pomóż mi, jeśli możesz — poprosił Dinitaka, leżącego bezwładnie na podłodze, opartego o Dekkereta. — Jak mogę znaleźć Stoienzar?

— Najpierw potencjometr wznoszenia pionowego — powiedział chłopiec. Jego głos, słaby i piskliwy po wysiłku, był ledwo słyszalny. — W górę. W górę i na zewnątrz. Stamtąd można wybrać drogę.

W górę i na zewnątrz? Łatwo było mówić. Ale co… jak…

Cóż, od czegoś trzeba zacząć. Prestimion dotknął potencjometru wznoszenia pionowego, przekręcił go leciutko i natychmiast wyniosło go w górę. To było jak ujeżdżanie błyskawicy. Albo startującej rakiety. Jego umysł wyleciał do góry z nieskończoną prędkością przez stalowoniebieską opaskę, która była atmosferą, w ciemność poza nią i leciał w kierunku słońca.

Wielkie i złotozielone, wisiało przed nim w pustce kosmosu, przerażająco blisko, strzelając na wszystkie strony płomieniami. W jego oszałamiającym świetle Prestimion widział Majipoor daleko pod sobą, maleńką kulę, obracającą się powoli. Poszarpany szczyt Góry Zamkowej wystawał z jego boku i wyglądał jak igiełka, ale Prestimion wiedział, że była to gigantyczna igła, przebijająca się przez powietrze, które otulało świat i wyciągnięta daleko w ciemność, panującą poza nim.

Planeta odwróciła się i Góra Zamkowa zniknęła mu z oczu. Lśniąca, niebieskozielona przestrzeń pod nim była Wielkim Morzem, którego brzegi widziało tylko niewielu podróżników. Oglądał wybrzeże Zimroelu, Wyspę Snu, Archipelag Rodamaunt, a teraz Prestimion, zawieszony w bezczasie pośród gwiazd, zobaczył znowu Alhanroel, tym razem część od strony Zimroelu. Z miejsca gdzieś nad środkiem Morza Wewnętrznego widział go wyraźnie przed sobą. Długie, ciągnące się na południe wybrzeże i smukły, wystający jak kciuk półwysep.

Jestem za wysoko, powiedział do siebie. Muszę zejść niżej. Straciłem za dużo czasu. Gdy ja szybowałem w przestrzeni, na Majipoorze mijały lata, wieki. Bitwa się skończyła, świat poszedł dalej, już opowiedziano historię mojego panowania.

Straciłem za dużo czasu, muszę zejść niżej.

Poszybował w dół. Z zaskakującą łatwością poruszał się w kierunku wybrzeża Alhanroelu.

Teraz spokojnie. To jest miasto Stoien. Wszyscy w nim teraz jesteśmy, choć ja jestem też tutaj. Teraz muszę poruszać się na wschód wzdłuż południowego wybrzeża. Tak. Półwysep. Dżungla.

Z odległości milionów mil doszedł go głos Dinitaka Barjazida.

— Szukaj ognistego punktu, panie. Tam ich odnajdziesz.

Ognisty punkt? Co to niby miało oznaczać?

Przed nim był tylko chaos. Im bardziej Prestimion zbliżał się do powierzchni półwyspu, tym mniej rozumiał. Udało mu się jednak znaleźć potencjometr poziomy hełmu i przebijał się przez gruby całun oparów i ciemności, który go otaczał, przecinał go jak żywy miecz, a zagubienie powoli zamieniało się w jasność. Wysiłek był niebywały. Mózg mu płonął. Wkraczał teraz w strefę ochronnej tarczy Venghenara Barjazida. Wokół niego niebem wstrząsały wielkie fale wybuchowej siły, musiał walczyć, by nie spaść jak meteoryt do morza, które falowało i pieniło się jak świeże mleko tuż pod nim.

Odzyskał równowagę. Utrzymywał ją teraz idealnie. Wślizgnął się głębiej w ciemną, zalegającą niżej barierę, próbował przebić się na jej drugą stronę.

Zobaczył tam płonące światło.

Ognisty punkt, tak, dokładnie tak, jak powiedział młody Barjazid, płonąca sfera jasności, przeświecająca przez niepojętą chmurę, która wciąż go otaczała.

— Są tam! — zawołał. — Tak! Tak! Widzę ich! Ale jak mam…

Wtem Prestimion poczuł wsparcie, przyjazne ramię, pomagające mu utrzymać równowagę. Wyczuł obecność matki, sięgającej ku niemu z pomocą diademu, dotyka jego umysłu, użycza swej siły i mądrości. Z kolei ona polegała pewnie na instrukcjach, które szeptał jej Dinitak Barjazid.

Teraz droga przed nim była wolna.

Za pomocą jednego z delikatnych potencjometrów na hełmie, skupił umysł na ognistym punkcie, a jego blask słabł i ciemniał i teraz Presitmion bez trudu widział obóz w dżungli, jakby stał na ziemi w samym jego środku. Namioty, stosy broni, ogniska, latacze i wierzchowce.

Czyimi oczyma go oglądał? Odpowiedź przyszła natychmiast. Rozejrzał się w umyśle swojego nosiciela i szybko odnalazł jasny rdzeń wrogości, płonący straszliwie. Zadrżał, kiedy go poczuł, ponieważ natychmiast zrozumiał, że dotyka duszy zastępcy prokuratora, znienawidzonego Mandraliski.

Przebywanie w jego umyśle było podobne do pływania w morzu lawy. Mandralisca nie mógł go zranić, nie mając jednego z hełmów, ale jakikolwiek kontakt z tym człowiekiem był ohydnym doświadczeniem, którego nie należało przeciągać.

Prestimion wyrwał się. Mandralisca odszedł, zataczając się, i zniknął.

Chcę Venghenara Barjazida. A potem Dantiryi Sambaila.

— Matko? Pomóż mi znaleźć człowieka w hełmie.

Nie było takiej potrzeby. Venghenar Barjazid sam znalazł i zaatakował intruza w obozie.

Pierwszy ruch obronny przyszedł szybko i niespodziewane. Prestimion poczuł się, jakby uderzono go w tył głowy i w żołądek. Wciągnął powietrze i zatoczył się, chwiejąc się pod ciosami. Desperacko walczył o oddech, ale Barjazid nie odpuszczał. Miał potężniejszy hełm. I opanował go po mistrzowsku, a Prestimion był nowicjuszem.

Prestimion, ze świadomością podzieloną pomiędzy pokój w Stoien, gdzie przebywał z matką, Dekkeretem, Dinitakiem i Maundigandem-Klimdem, a polaną w dżungli Stoienzaru zaczął w pierwszej chwili wściekłego ataku wątpić, czy jest jakikolwiek sposób, by powstrzymać tę brutalną napaść. Zdawało się rzeczą pewną, że zostanie pokonany.

Ale wtedy pchnął tak, jak pchał Mandraliskę i Barjazid jakby ustąpił pod naciskiem. Prestimion pchnął znów, mocniej i tym razem moc furii Barjazida zmalała, albo dlatego, że Prestimion skutecznie go odrzucił, albo może tamten wycofał się i zbierał siły do ostatecznego ciosu. Niezależnie od przyczyn, ten moment spokoju dał Prestimionowi chwilę tak potrzebnego wytchnienia.

Wiedział jednak, że to nie potrwa długo. Widział małego człowieczka, jakby naprawdę przed nim stał: wąskie usta, cwane oczka, na szyi stary naszyjnik z kiepsko dopasowanych kości smoka morskiego, a na głowie hełm snów. Barjazid wyglądał na bardzo pewnego swego. Oczy błyszczały mu złą radością. Prestimion nie wątpił, że szykował się do drugiego, decydującego uderzenia.

Przygotował się na nie.

Jesteś wciąż przy mnie, matko? Potrzebuję cię.

Tak. Tak. Wciąż tam była. Prestimion czuł jej niewątpliwą obecność u boku.

Wtem, gwałtownie, zdał sobie sprawę, że do jego wysiłków dołącza druga, potężna siła, nowy bastion w tej walce. Z tego sprzymierzeńca płynęła dziwna moc, w niczym niepodobna do delikatnej i pełnej miłości emanacji Pani. Oczyma nowo przybyłego widział wszystko jakby z innym stopniem percepcji. Po chwili Prestimion rozpoznał źródło tej dziwnej zmiany pola widzenia, które stało się jakby podwójne. To musiał być Maundigand-Klimd, który w jakiś sposób wpiął się w łańcuch ataku. Jak inaczej można to było wytłumaczyć, jeśli nie wejściem su-suheryjskiego maga do walki?

Teraz, Prestimionie! Uderzaj!

Tak. Uderzył. Podczas gdy Barjazid zbierał siły do zadania ciosu, który zakończyłby walkę, Prestimion rzucił w niego całą siłę, jaką był w stanie zgromadzić.

Umiejętnością posługiwania się tymi urządzeniami Barjazid ogromnie przewyższał Prestimiona, ale duch, który wyniósł Prestimiona na tron Majipooru był silniejszy od ciemnej duszy, która skwierczała i płonęła w Venghenarze Barjazidzie. Poza tym u jego boku stała Pani i Maundigand-Klimd. Zaatakował Barjazida straszliwym pchnięciem mocy i od razu wiedział, że przełamał nim całą obronę wroga. Barjazid zatoczył się w tył, wybity z równowagi nagłym przypływem siły przeciwnika. Chwiał się i obracał, rozpaczliwie usiłując ustać.

Jeszcze raz! Jeszcze raz, Prestimionie!

Tak, jeszcze raz. I znowu, i znowu, i znowu.

Barjazid załamał się. Upadł. Leżał twarzą w dół w bagnistej ziemi, cicho pojękując.

Już nic nie broniło drogi do Dantiryi Sambaila.

15

— Widzicie go teraz? — zawołał Septach Melayn. — Namioty? Latacze? Czy to nie jest sam Dantirya Sambail? Ruszajmy, zanim znowu zniknie!

Nie rozumiał do końca, co się działo ani dlaczego, ponieważ Pani opuściła jego umysł. Jedyne, czego był pewien, to że obóz prokuratora, jeszcze przed chwilą ukryty pod nowym płaszczem niewidzialności, pojawił się przed nimi gwałtownie i był tam, otwarty i bezbronny. Świat kipiał dziwnością, sieć przeznaczenia plątała się raz za razem i Septach Melayn zrozumiał, że przyszła pora, by zakończyć to wszystko. Kolejna okazja może się nie trafić.

Dziwne, że wszystkie bariery opadły tak łatwo. Ale Septach Melayn podejrzewał, że dokonanie tego nie było wcale łatwe i że właśnie rozstrzygnęła się jakaś straszna, niewidzialna bitwa.

— Tam… tak — powiedział Navigorn, zaskoczony. — Widzę obóz. Ale jak…?

— To dzieło Prestimiona. Czuję, że on to zrobił. Jest teraz blisko nas. Chodźmy, bracia! Szybko!

Wypadł biegiem na polanę, już z obnażonym mieczem w dłoni. Gialaurys biegł po jego prawej stronie, Navigorn po lewej, a za nimi wojska, które przyprowadzili z północy wysypywały się z lataczy, by przyłączyć się do walki. To nie była dokładnie zaplanowana bitwa, lecz dziki rajd, karkołomny i zawzięty.

— Znajdźcie prokuratora! — wrzasnął Gialaurys głosem jak uderzenie gromu. — Najpierw prokurator!

— I Mandralisca! — zawołał Septach Melayn. — Ci dwaj nie mogą uciec!

Ale gdzie oni byli? Panowało wielkie zamieszanie. Obóz pełen był ogłupiałych żołnierzy, którzy biegali w gorączkowej wrzawie i nieporządku i nie dało się powiedzieć, kto był gdzie.

Kiedy szli przez obóz, jakiś chudy, wysuszony starzec, który leżał na ziemi, wstał niepewnie i szedł bez celu w ich kierunku. Jego oczy były matowe i prawie puste, twarz zniekształcona, jedna jej cześć wyginała się w dół, jakby niedawno miał udar. Na głowie miał jakieś mechaniczne urządzenie, może magiczne. Wydawał z siebie niskie, niezrozumiałe odgłosy, niespójny bełkot. Wyciągnął drżące dłonie w stronę Navigorna, który był najbliżej. Navigorn odepchnął go z pogardą, rzucając na ziemię jak stos szmat.

— Ach, czyżbyś go nie znał? — powiedział Gialaurys. — To Barjazid! Przeklęty sprawca całego tego zamętu. A przynajmniej to, co z niego zostało. — Po tych słowach odwrócił się, by przebić starca ostrzem.

Ale Septach Melayn, jak zawsze szybszy, już pozbył się go błyskawicznym pchnięciem.

— Tam chyba jest Mandralisca — powiedział Navigorn, wskazując drugi koniec polany.

I faktycznie, widać tam było najwierniejszego ze sług Dantiryi Sambaila, skradającego się wzdłuż ściany palm manganoza, szukającego drogi ucieczki.

— Jest mój — powiedział Navigorn i pobiegł za nim.

— Tam jest prokurator! — zawołał Septach Melayn. — Zajmę się nim osobiście.

Tak. Dantirya Sambail stał pięćdziesiąt stóp od nich i uśmiechał się ponad zgiełkiem pola bitwy, którym stał się jego obóz. Nie był przygotowany do walki, ubrany tylko w prostą, lnianą tunikę i miękkie skórzane buty z długimi czubami. Gdzieś jednak zdobył solidną szablę i długi, wąski sztylet. Spojrzał na Septacha Melayna i skinął na niego, wyzywając na pojedynek. Dziwne, fioletowe oczy prokuratora patrzyły niemal z miłością z jego mięsistej, rumianej twarzy.

— Tak — powiedział Septach Melayn. — Zmierzmy się, Dantiryo Sambailu.

Zbliżali się do siebie powoli, ostrożnie mierząc się wzrokiem, jakby poza nimi na polanie nie było nikogo. Prokurator w lewej ręce trzymał szablę, w prawej sztylet. To dziwne, pomyślał Septach Melayn. O ile było mu wiadomo, Dantirya Sambail był praworęczny, a potężna szabla była zawsze jego ulubioną bronią. Co planował? Czy chciał odbić miecz Septacha Melayna w bok silnym zamachem szabli i przebić jego niechronione serce sztyletem?

Nieważne. To się nie stanie. Septach Melayn był pewny, że nadeszła chwila, w której w końcu uwolni świat od tego potwora.

— Na polu pod Granią Thegomar też zaatakowałeś Prestimiona dwoma ostrzami, prawda, Dantiryo Sambailu? — zapytał go Septach Melayn przyjaźnie, wręcz serdecznie. — I uderzyłeś, jak pamiętam, toporem, zarazem próbując dosięgnąć go szablą. A mimo to cię pokonał, jak słyszałem. — Podczas gdy mówił, przeciwnicy krążyli wokół siebie po kole, próbując wmanewrować przeciwnika w mniej korzystną pozycję. Septach Melayn był młodszy, wyższy i szybszy, prokurator cięższy i silniejszy. — Tak, pokonał cię i darował ci życie. Ale ja nie jestem Prestimionem, Dantiryo Sambailu. Kiedy cię zwyciężę, będzie to twój koniec. I, powiedziałbym, rychło w czas.

— Za dużo gadasz, człowieczku od kwiatków i loczków. Ty mały lalusiu! Ty przerośnięty dzieciaku!

— Jestem lalusiem? No, może i tak. Ale dzieciakiem? Dzieciakiem, Dantiryo Sambailu?

— Tak, jesteś tylko nieznośnym dzieckiem. Dalej, Septachu Melaynie, pokaż nam próbkę twojego słynnego fechtowania.

— Zademonstruję ci ją z całą, płynącą z głębi duszy przyjemnością.

Septach Melayn zrobił krok w przód, umyślnie odsłaniając się, by sprowokować Dantiryę Sambaila do pokazania, co zamierza zrobić ze swym orężem. Ale ten usunął się tylko na bok, potrząsając szablą i sztyletem, jakby sam nie był pewien, którego użyć. Septach Melayn wykonał szybkie pchnięcie, tylko po to, by prokurator mógł zobaczyć błysk słońca na szybko poruszającym się ostrzu. Dantirya Sambail uśmiechnął się i skinął z aprobatą.

— Dobra robota, dzieciaku, bardzo dobra. Ale nie upuściłeś mi krwi.

— Nie, gdyż postanowiłem ciąć powietrze — powiedział Septach Melayn. — Ale spróbuj tego. Dzieciak, powiadasz?

Przyszła pora, by użyć wszystkich umiejętności do jak najszybszego zakończenia walki. Septach Melayn nie chciał bawić się z Dantirya Sambailem w żadne gierki. Ten człowiek już i tak za wiele razy uniknął śmierci. Prestimion w jakiś sposób otworzył drogę do tej chwili, a on musiał teraz dokończyć dzieła. Przyszła pora szybko zakończyć życie prokuratora, pomyślał, bez skomplikowanego pojedynku, inaczej prokurator będzie miał szansę wymyślić jakąś nową zdradę.

Atakując szybko, Septach Melayn wykonał mylącą fintę w lewo, z chichotem patrząc, jak łatwo Dantirya Sambail wziął ją za prawdziwe pchnięcie. Kiedy prokurator parował fintę szablą, Septach Melayn machnął lekkim mieczem w drugą stronę i wbił jego czubek w mięśnie ręki, która trzymała sztylet. Pierwsza krew sprawiła, że w niezwykłych oczach Dantiryi Sambaila mignęła furia, a może i strach? Z wściekłym wyciem rzucił się na Septacha Melayna zadając cięcie z góry, które innego przecięłoby na pół. Septach Melayn z łatwością odskoczył, uśmiechnął się do prokuratora miło i zaatakował z jego lewej, zgrabnie wyginając nadgarstek i wbijając ostrze w żebra, pchając je, aż był pewien, że dosięgło serca.

I już, pomyślał Septach Melayn. Stało się. Ta wieża zła już nie jest między nami.

Stali przez chwilę blisko siebie, prokurator wspierał się na nim, oddychał ciężko, potem jego oddech ustał zupełnie. Jego ciałem wstrząsnął dreszcz, jak wybuch wulkanu wstrząsa ziemią, a z ust chlusnęła jasna krew. Potem wszystko ustało i Dantirya Sambail wisiał na nim martwo. Septach Melayn sięgnął do szabli, wyciągnął ją z martwej dłoni prokuratora i rzucił w bok. Lekkim pchnięciem posłał martwego Dantiryę Sambaila jej śladem.

— Tak, przerośnięty dzieciak — powiedział. — Mały laluś. Na pewno miałeś rację. Właśnie nim jestem. Żegnaj, Dantiryo Sambailu. Nie będzie nam cię brakowało.

Nie czuł jednak triumfu, jeszcze nie, tylko cichą satysfakcję i jakby zrzucił z siebie wielki ciężar. Rozejrzał się, by zobaczyć, jak radzili sobie inni.

Gialaurys walczył z trzema lub czterema ludźmi prokuratora naraz. Nie wyglądało na to, by potrzebował pomocy. W środku walki spojrzał na Septacha Melayna stojącego nad ciałem Dantiryi Sambaila i uśmiechnął się do niego radośnie, składając mu w ten sposób gratulacje.

Navigorn miał mniej szczęścia. Wracał właśnie z gąszczu manganoz i wyglądał na zrozpaczonego. Na jednym z policzków miał krwawe zadrapania.

— Przeklęty Mandralisca uciekł! Przeszedł między tymi diabelnymi palmami, jakby w ogóle ich tam nie było i zniknął. Ścigałbym go, gdyby nie te drzewa. Jak widzisz, prawie pocięły mnie na kawałki.

W tej chwili chwały Septach Melayn nie zgadzał się na rozczarowanie, nawet takie. Wesoło klepnął Navigorna po ramieniu.

— Mówi się trudno. Ale proszę, przyjacielu, nie bądź dla siebie taki surowy. Ten człowiek to demon, a na demony nie poluje się łatwo. Ale sam nie zajdzie daleko, prawda? Niech pożrą go kraby, kiedy będzie błąkać się po dżungli! — Septach Melayn wskazał na rozciągnięte wokół ciała. — Spójrz! Spójrz tylko! Tam leży prokurator! A tam Barjazid! Nasza praca jest zakończona, Navigornie. Pozostaje nam tylko troszkę posprzątać!


* * *

Prestimion, oddalony o dwa tysiące mil, odczuł przerwanie napięcia jakby zerwał się wielki kabel. Zachwiał się od niego, zatoczył w tył, nagle bardzo śpiący.

Dekkeret natychmiast był u jego boku, podtrzymując go.

— Mój panie…

— Nie potrzebuję pomocy, dziękuję. — Prestimion, uwolnił się z jego uchwytu, choć wcale nie był pewny, czy rzeczywiście jej nie potrzebuje. Nie przemówił też przesadnie przekonująco, bo Dekkeret wciąż trwał u jego boku.

Prestimionowi zdawało się, że wie, co zaszło w obozie prokuratora, ale nie był pewien do końca. Wycieńczyła go podróż przy użyciu hełmu, a także bitwa z Venghenarem Barjazidem. Był przemarznięty, jakby pływał w lodowatej wodzie, kręciło mu się w głowie. Zamknął oczy, wziął kilka głębokich wdechów i walczył o odzyskanie równowagi.

Potem spojrzał w stronę Pani. Pustym, cienkim głosem starca zapytał:

— Czy on naprawdę nie żyje?

Poważnie skinęła głową. Była blada i zmęczona. Na pewno była nie mniej wykończona od niego.

— Odszedł, nie ma co do tego wątpliwości. Zabił go Septach Melayn, prawda?

Maundigand-Klimd, do którego skierowane było to pytanie, skinął naraz obiema głowami, w pełni potwierdzając.

— Nie będzie więc drugiej wojny domowej — powiedział Prestimion, a przez zmęczenie zaczęły przebijać się pierwsze promyki radości. — Możemy za to podziękować Bogini. Ale pozostaje jeszcze wiele do zrobienia, zanim świat znowu będzie zdrów.

Dekkeret powiedział:

— Mój panie, powinieneś już zdjąć hełm. Samo noszenie go na pewno wysysa z ciebie energię. A po tym, co zrobiłeś…

— Powiedziałem, że nie skończyłem! Odsuń się, Dekkerecie! Odejdź!

Jeszcze raz położył dłoń na potencjometrze wznoszenia, zanim ktokolwiek zdołał zaprotestować, i po raz drugi poszybował w niebo.

Zastanawiał się, czy to mądre.

Tak. Póki wciąż miał siły po podróży do Stoienzaru, musiał to zrobić.

W ciszy, niczym olbrzymi ptak, płynął przez noc nad wielkimi miastami Majipooru. Błyszczały pod nim w całym swoim splendorze, Ni-moya i Stee, Pidruid i Dulorn, Khyntor, Tolaghai, Alaisor i Bailemoona.

Czuł ciężar szaleństwa. Ponad wszystkim innym wyczuwał cierpienie mnóstwa uszkodzonych, rozdartych dusz, które skrzywdzono w chwili, kiedy z pamięci świata wydarto historię wojny z Korsibarem. Jego własne serce ściskało się, gdy odczuwał zniszczenie, jakie odniósł świat, wyraźniej niż wtedy, gdy przemierzał go w diademie pani.

To, co się wtedy wydarzyło, można było teraz naprawić.

Hełm Barjazida miał nieporównywalnie większą moc niż diadem Pani. Ona mogła wspierać i pocieszać, on mógł przemieniać. I być może leczyć. Czy to było możliwe? Musiał sprawdzić. Teraz.

Dotknął chorych umysłów swoim własnym. Dotknął dwóch, trzech, tysiąca, dziesięciu tysięcy. Sklejał popękane fragmenty. Wygładzał nierówności.

Tak! Tak!

To był straszliwy wysiłek. Czuł, jak jego własne siły życiowe wypływają jak rzeka, gdy leczył tych, których dotknął. Ale to działało. Był tego pewien. Dalej i dalej wykonywał sekretną Wielką Procesję po świecie, spadał w Sippulgar, Sisivondal, Treymone, w swoim własnym Muldemar i dotykał, naprawiał, leczył.

Zadanie było olbrzymie. Wiedział, że nie skończy go w ciągu jednej podróży. Ale uparł się, że zacznie tu i teraz. Że tego dnia wyciągnie z ponurej krainy, do której sam ich zepchnął, jak najwięcej tych, których skazał na szaleństwo.

Bez planu poruszał się po świecie. Szaleństwo było wszędzie.

Zatrzymał się tu.

Tu.

Tu.

Znowu, znowu, znowu. Prestimion zlatywał, dotykał, naprawiał. Nie miał już pojęcia, czy podróżował z północy na południe, czy ze wschodu za zachód, czy był w Narabalu czy nad Velathys, czy jakimś miastem na Górze Zamkowej. Leciał dalej i dalej, niepomny na wysiłek duchowy, którego się podejmował.

— Jestem Prestimion, Lord Koronal, król namaszczony z mocy samej Bogini — powtarzał setki, tysiące razy. — Biorę was w objęcia i daję wam najgłębszą miłość, daję wam dar powrotu was samych. Jestem Prestimion… Jestem Prestimion… Jestem Prestimion… Lord Koronal…


* * *

Ale cóż to? Kontakt się urywał. Samo niebo zdawało się rozpadać na kawałki. Spadał… spadał… leciał w morze. Wirował, leciał w dół, głową naprzód, w ciemność…

— Mój panie, słyszysz mnie?


* * *

To był głos Dekkereta. Prestimion otworzył oczy, co nie było łatwe, taki był oszołomiony i zdrętwiały i zobaczył, że potężny, szeroki w ramionach Dekkeret klęczy nam nim, rozciągniętym na podłodze. W jego rękach był hełm Barjazidów.

— Co ty z nim robisz? — zapytał ostro Prestimion.

Dekkeret zaczerwienił się i położył go obok siebie, poza zasięgiem Prestimiona.

— Wybacz mi, panie. Musiałem ci go zabrać.

— Zabrałeś… mi… go?

— Gdybyś miał go dłużej na głowie, umarłbyś. Widzieliśmy, że słabniesz. Dinitak kazał mi go zdjąć. Powiedziałem, że nie wolno tak dotykać Koronala, że to zabronione, że to świętokradztwo, ale jednak musiałem go zdjąć, inaczej Majipoor potrzebowałby nowego władcy. No więc zdjąłem. Nie miałem wyboru, mój panie. Wyślij mnie do tuneli, jeśli takie jest twoje życzenie. Ale nie mogłem stać tu i patrzeć, jak umierasz.

— A gdybym ci rozkazał, żebyś mi go oddał, Dekkerecie?

— Nie zrobiłbym tego, mój panie — powiedział spokojnie Dekkeret.

Prestimion skinął głową. Uśmiechnął się słabo, wymuszenie i lekko uniósł.

— Jesteś dobrym człowiekiem, Dekkerecie, i bardzo dzielnym. Gdyby nie ty, nie osiągnęlibyśmy nic z tego, co się nam dzisiaj udało. Gdyby nie ty i ten chłopiec, Dinitak…

— Nie jesteś dotknięty, mój panie, że zabrałem ci hełm?

— To był bardzo śmiały czyn. Można by zapewne zaryzykować twierdzenie, że nieco zbyt śmiały. Ale nie, Dekkerecie, nie jestem dotknięty. Zrobiłeś co należało. Pomóż mi wstać, dobrze?

Dekkeret podniósł go, jakby nic nie ważył i postawił na nogi. Zaczekał chwilkę, jakby bał się, że upadnie. Prestimion rozejrzał się po pokoju, spojrzał na matkę, na Dinitaka, na Maundiganda-Klimda. Su-Suheris był jak zawsze nieodgadniony, jego odległa postać nie wyrażała żadnych emocji. Pozostała dwójka była wciąż wycieńczona po bitwie, ale powoli odzyskiwali siły. On również.

Pani powiedziała:

— Co robiłeś, Prestimionie?

— Leczyłem szaleństwo. Tak, matko, leczyłem je. Z pomocą tego urządzenia wyleczenie jest możliwe, choć to ciężka praca i nie da się jej skończyć w jedną noc. — Spojrzał na hełm, leżący obok stopy Dekkereta i potrząsnął głową. — Jakże ohydną moc ma ta maszyna! Mam ochotę zniszczyć ją i wszystkie podobne, które znajdziemy w obozie Dantiryi Sambaila. Ale to, co raz wynaleziono, może znów być dane światu. Lepiej będzie, jeśli je zatrzymamy i znajdziemy jakiś dobry użytek, który można zrobić z jego potęgi. Zaczniemy od zadania, którego nie dane mi było skończyć: wędrówki pośród biednych szaleńców i sprowadzania ich z powrotem.

Zwracając się do Dekkereta, powiedział:

— Dantirya Sambail zebrał flotę w pobliżu Piliploku. Jej kapitanowie czekają na rozkaz od swego pana, by płynąć na Alhanroel. Poinformuj ich, Dekkerecie, że ten rozkaz nie nadejdzie. Dopilnuj, żeby się spokojnie rozproszyli.

— A jeśli nie będą chcieli?

— Wtedy rozproszymy ich siłą. Ale modlę się, żeby do tego nie doszło. Powiedz im w moim imieniu, że w Zimroelu nie będzie już prokuratorów. Podzielimy potęgę tego, który nosił ten tytuł pomiędzy książąt, lojalnych wobec korony.

Potem przemówił do Pani:

— Matko, dziękuję ci za twoją wielką pomoc i pozwalam teraz wrócić na Wyspę. Dinitaku, pojedziesz ze mną na Zamek, znajdę ci tam jakieś zadanie. A ty, Dekkerecie, od teraz już książę Dekkerecie i ty, Maundigandzie-Klimdzie, przygotujcie się do powrotu na Górę. Te nieprzyjemne sprawy za długo trzymały nas z dala od domu.

16

— A to książę Taradath — powiedziała lady Varaile, pokazując Koronalowi mały, zawinięty w futra tobołek. Wyglądała z niego pomarszczona, czerwona twarzyczka. Prestimion roześmiał się.

— To? To jest księciem?

— Będzie — poprawił brata Abrigant, który spiesznie przybył z Muldemar o poranku, gdy dotarła do niego wiadomość, że Prestimion powrócił z zachodu. Zebrali się w wielkim salonie królewskich apartamentów w Wieży Lorda Thrayma, oficjalnej rezydencji Prestimiona. — Będzie wysoki jak nasz brat Taradath i nie mniej sprytny. Będzie tak dobry w strzelaniu z łuku jak jego ojciec, a w szermierce jak Septach Melayn.

— Rozpocznę jego szkolenie, kiedy tylko zacznie chodzić — obiecał Septach Melayn poważnie. — Kiedy skończy dziesięć lat, nikt nie będzie się z nim mógł równać.

— Wszyscy jesteście wielkimi optymistami — powiedział Prestimion, ze zdumieniem patrząc na swego nowo narodzonego syna. Wszystkie dzieci są do siebie takie podobne. Ale tak, to syn Koronala i potomek książąt i zrobimy z niego wyjątkowego człowieka.

Spojrzał na Abriganta.

— Skoro widzisz w nim tak wielkie zdolności, bracie, jakiej umiejętności ty zamierzasz go nauczyć? Czy zabierzesz go do Muldemar i nauczysz tajemnic winiarstwa?

— Zrobić z niego winiarza? O nie, będę go szkolić w metalurgii!

— Metalurgii?

— Będzie zarządzał kopalniami metali w Skakkenoir, na których oprą się fundamenty dobrobytu twoich rządów. Pamiętasz, Prestimionie, jak obiecałeś, że dasz mi drugą szansę, by szukać metali w Skakkenoir, kiedy sprawa Dantiryi Sambaila zostanie zakończona? Od tego czasu grzecznie siedziałem w Muldemar i czekałem, aż nadejdzie mój czas. Chyba właśnie nadszedł, nie uważasz?

— Ach — westchnął Prestimion. — No tak, Skakkenoir. Oczywiście. W takim razie weź pięciuset ludzi albo tysiąc, i ruszaj na poszukiwania Skakkenoir, Abrigancie. I przywieź nam stamtąd dziesięć tysięcy funtów żelaza, dobrze?

— Dziesięć tysięcy ton — powiedział Abrigant. — I to będzie dopiero początek.

Tak, pomyślał Prestimion.

Dopiero początek.

Jako Koronal rządził od ilu lat? Zaledwie trzech? Czy może czterech? Ciężko było określić to dokładnie, z powodu Korsibara i tego, co zrobiono pod Granią Thegomar. Nie wiedział dokładnie, kiedy rozpoczęły się jego rządy. W oficjalnych kronikach będzie to godzina śmierci Prankipina i objęcia Pontyfikatu przez Confalume’a, ale sam Prestimion wiedział, że potem nastąpiły dwa lata walki, włóczęgi po prowincjach i wielkich bitew, dzięki którym mógł sięgnąć po koronę. A nawet wtedy, ledwo został oficjalnie koronowany, już musiał radzić sobie z Dantiryą Sambailem. I całą resztą problemów…

Cóż, teraz nastąpi początek, raz na zawsze.

Wziął dziecko z rąk Varaile. Trzymał je niepewnie, nie wiedząc, czy robi to jak trzeba i razem z nią odeszli, by stanąć samotnie, zostawiając innych — Septacha Melayna, Gialaurysa, Navigorna, Abriganta i Maundiganda-Klimda, którzy do tej pory byli filarami jego rządów — by zebrali się wokół stołu, na którym postawiono wybór win z Muldemar dla uczczenia powrotu Koronala. Kątem oka Prestimion zobaczył Dekkereta, stojącego nieśmiało z brzegu grupy, Dekkereta, który na pewno będzie ważną postacią za parę lat, i uśmiechnął się, widząc, jak Septach Melayn zaprasza go do stołu i obejmuje. Do Varaile powiedział:

— A twój ojciec? Słyszałem, że cudownie wyzdrowiał.

— To cud, Prestimionie. Ale nie do końca jest znów sobą. Nie powiedział ani słowa o wszystkim, co rozdał, kiedy był chory. Nie poświęcił ani chwili na spotkania z bankierami, którzy dotychczas zajmowali mu tyle czasu. Wydaje się, że w ogóle nie obchodzi go zarabianie pieniędzy. Najważniejszy jest dla niego wnuk. Choć co prawda wczoraj powiedział mi, że skoro wróciłeś, to może zechcesz skorzystać z jego pomocy. Jako doradcy w sprawach gospodarki, powiedzmy.

Przyjęcie Simbilona Khayfa do Rady było pomysłem zdecydowanie dziwnym. No, ale nadeszły przecież nowe czasy, a Khayf, wnioskując z tego, co właśnie usłyszał, stał się nowym człowiekiem. Zobaczymy, pomyślał Prestimion.

— Jego pomoc może się bardzo przydać, jestem tego pewien — powiedział głośno.

— Chce jej udzielić. Ma dla ciebie ogromny szacunek, Prestimionie.

— Musisz go do mnie przyprowadzić za dzień czy dwa, Varaile.


* * *

Odwrócił się i stał, patrząc w okno, wyglądając na leżący poniżej dziedziniec. Miał stąd dobry widok na większość Wewnętrznego Zamku, serce i główny ośrodek tego wielkiego budynku, z którego władał. Zamek, w którym mieszkał, nazywał się teraz Zamkiem Lorda Prestimiona i tak będzie aż do końca jego rządów. Dostał do ręki świat, by nim rządzić, i chociaż może nie zaczął zbyt pewnie, był przekonany, że skończył się okres popełniania błędów, a zacznie czas cudów i wspaniałości. Po raz pierwszy odkąd powiedziano mu, że Pontifex Prankipin umiera i że najprawdopodobniej zostanie wybrany następcą Lorda Confalume’a, poczuł, że serce ogarnia mu coś bardzo podobnego do spokoju.

Pozwolił, by jego umysł powędrował poza mury, poza Wewnętrzny Zamek i niezliczone mnóstwo pokojów, otaczających serce Zamku, poza Górę, na której szczycie stał i wspaniałe, różnorodne niziny Majipooru. Przez krótką chwilę jego umysł odbył podróż, której żaden człowiek nie byłby w stanie zakończyć przez całe życie, z jednego krańca świata na drugi i wrócił na Zamek, do wieży, która była jego domem.

— Prestimionie? — usłyszał głos Varaile, dobiegający jakby z bardzo daleka.

Odwrócił się, zaskoczony przerwaniem jego zadumy.

— Tak?

— Trzymasz dziecko do góry nogami.

— Ach. Ach tak, faktycznie — uśmiechnął się. — Może lepiej, żebyś je wzięła.

Cóż, może nie wszystkie błędy już popełnił.

Oddał dziecko Varaile, pochylił się i delikatnie pocałował ją w czubek nosa. Wrócił na środek pokoju, zobaczyć, czy Septach Melayn, Gialaurys i reszta zostawili mu choć trochę najlepszych win.

Загрузка...