– No chodź – powiedział Vic. – Będzie super.
– Nie będzie – odparłem, choć przegrałem to starcie kilka godzin wcześniej i doskonale o tym wiedziałem.
– Będzie czadowo – powtórzył Vic po raz setny. – Dziewczyny! Dziewczyny! Dziewczyny! – Wyszczerzył w uśmiechu białe zęby.
Obaj chodziliśmy do męskiej szkoły w południowym Londynie. I choć skłamałbym, mówiąc, że nie mieliśmy żadnych doświadczeń z dziewczynami – Vic umawiał się z wieloma, a ja całowałem się z trzema koleżankami mojej siostry – prawdą jest, iż rozmawialiśmy, kontaktowaliśmy się i w pełni rozumieliśmy jedynie innych chłopaków. No, przynajmniej ja. Trudno występować w czyimś imieniu, a nie widziałem Vica od trzydziestu lat. Nie jestem pewny, czy gdybyśmy się spotkali, wiedziałbym co powiedzieć.
Maszerowaliśmy bocznymi uliczkami, które kiedyś się splatały, tworząc zadymiony i brudny labirynt za stacją East Croydon – koleżanka wspomniała Vicowi o prywatce i Vic postanowił na nią pójść, czy mi się to podoba, czy nie. A tak się składa, że się nie podobało. Ale moi rodzice wyjechali na tygodniową konferencję i byłem gościem Vica w jego domu, toteż dreptałem teraz za nim.
– Będzie tak samo jak zawsze – oświadczyłem. – Po godzinie znikniesz gdzieś obściskiwać się z najładniejszą dziewczyną na imprezie, a ja zostanę w kuchni, słuchając, jak czyjaś mama gada o polityce, poezji czy czymś podobnym.
– Musisz po prostu z nimi rozmawiać – odparł. – To chyba ta ulica, o tam. – Wskazał radośnie ręką, wymachując torbą z tkwiącą w niej butelką.
– Nie wiesz?
– Alison opisała mi wszystko, a ja zanotowałem to na kawałku papieru, tyle że zostawiłem go na stoliku w przedpokoju. Nie ma sprawy, znajdę.
– Jak? – Poczułem, że powoli wzbiera we mnie nadzieja.
– Pójdziemy ulicą – rzekł, jakby zwracał się do opóźnionego dziecka – i poszukamy prywatki. Łatwizna.
Zacząłem szukać, lecz nie dostrzegłem żadnej zabawy: jedynie wąskie domy i rdzewiejące samochody bądź motory stojące w wybetonowanych frontowych ogródkach, oraz zakurzone szklane witryny sklepików z gazetami, pachnących obcymi przyprawami i sprzedających wszystko od kart urodzinowych i używanych komiksów po pisma do tego stopnia pornograficzne, że wystawiano je w zamkniętych foliowych torebkach. Byłem przy tym, jak Vic wsunął jedno z tych pism pod sweter, ale właściciel złapał go na chodniku na zewnątrz i kazał zwrócić magazyn.
Dotarliśmy do końca ulicy i skręciliśmy w wąską alejkę pełną szeregowców. W ów letni wieczór wszystko wydawało się bardzo puste i nieruchome.
– Dla ciebie to proste – powiedziałem. – Podobasz im się, wcale nie musisz z nimi rozmawiać.
To była prawda, wystarczył jeden łobuzerski uśmiech Vica, by mógł przebierać wśród kandydatek.
– Wcale nie, to nie tak. Po prostu musisz rozmawiać.
Kiedy całowałem się z koleżankami mojej siostry, nie rozmawiałem z nimi. Były akurat w pobliżu, siostra zajmowała się czymś innym i znalazły się na mojej orbicie, toteż je pocałowałem. Nie pamiętałem żadnych rozmów. Nie miałem pojęcia co powiedzieć dziewczynie i wyjaśniłem mu to.
– To tylko dziewczyny – rzekł Vic – Nie pochodzą z innej planety.
W miarę, jak maszerowaliśmy skręcającą łagodnie ulicą, moja nadzieja, że nie zdołamy odnaleźć prywatki, zaczęła słabnąć: z domu przed nami dobiegał niski, pulsujący dźwięk, odgłos muzyki stłumionej przez ściany i drzwi. Była ósma wieczór, nie tak wcześnie, gdy się nie ma jeszcze szesnastu lat. A my nie mieliśmy. Niezupełnie.
Moi rodzice lubili wiedzieć, gdzie jestem. Nie wydaje mi się jednak, by rodzice Vica zbytnio się przejmowali. Był najmłodszym z pięciu chłopców. Już samo to wydawało mi się czymś magicznym: ja miałem zaledwie dwie siostry, obie młodsze, i czułem się jednocześnie wyjątkowy i samotny. Odkąd pamiętam, pragnąłem mieć brata. Gdy skończyłem trzynaście lat, przestałem wypowiadać życzenia na widok spadających gwiazd bądź pierwszej gwiazdki. Ale kiedy jeszcze to robiłem, nieodmiennie prosiłem o brata.
Skręciliśmy w ogrodzoną ścieżkę i stąpając po fantazyjnych kamieniach, minęliśmy żywopłot oraz samotny krzak różany, docierając do wykładanej kamykami fasady. Nacisnęliśmy dzwonek, drzwi otworzyła dziewczyna. Nie potrafiłem określić ile ma lat; była to jedna z cech dziewcząt, których szczerze nienawidziłem: gdy zaczynamy jako dzieci, jesteśmy tylko chłopcami i dziewczynkami, poruszamy się w czasie z tą samą prędkością i razem mamy pięć, siedem, jedenaście lat. A potem pewnego dnia coś przeskakuje i dziewczyny rzucają się pędem w przyszłość, wyprzedzając nas, i wiedzą już o wszystkim, mają okresy, piersi, makijaż i Bóg jeden wie co jeszcze – ja z pewnością nie wiedziałem.
Wykresy w podręcznikach do biologii nie mogły zastąpić bycia prawdziwą dorastającą młodzieżą. A do niej właśnie zaliczały się dziewczyny w naszym wieku. Vica i mnie nie można było nazwać dorastającą młodzieżą i zaczynałem już przypuszczać, że nawet kiedy będę musiał golić się co dzień zamiast co parę tygodni, wciąż pozostanę z tyłu.
– Słucham – powiedziała dziewczyna.
– Jesteśmy przyjaciółmi Alison – oznajmił Vic.
Poznaliśmy ją, z jej burzą rudoblond włosów, mnóstwem piegów i złośliwym uśmieszkiem, w Hamburgu, podczas wymiany uczniowskiej. Jej organizatorzy posłali z nami grupkę dziewcząt z miejscowej szkoły żeńskiej, by zrównoważyć proporcje płci. Dziewczyny, mniej więcej w naszym wieku, były zabawne i głośne, miały prawie dorosłych chłopaków, posiadających własne samochody, posady i motorowery oraz – w przypadku jednej z dziewczyn, ubranej w futro z szopów panny z krzywymi zębami, która opowiedziała mi to ze smutkiem pod koniec prywatki w Hamburgu, oczywiście w kuchni – żonę i dzieci.
– Nie ma jej tu – odparła dziewczyna w drzwiach. – Nie ma żadnej Alison.
– Nie szkodzi. – Vic uśmiechnął się radośnie. – Nazywam się Vic, to jest Enn. – Po sekundzie dziewczyna odpowiedziała uśmiechem. Vic przyniósł w foliowej siatce butelkę białego wina, podwędzoną z szafki rodziców w kuchni. – To gdzie to postawić?
Odsunęła się, wpuszczając nas do środka.
– Z tyłu jest kuchnia – rzekła. – Zostaw wino na stole obok innych butelek.
Miała złote falujące włosy i była bardzo piękna. Widziałem, że jest piękna, mimo że w holu panował półmrok.
– Jak masz na imię? – spytał Vic.
Odparła, że nazywa się Stella, a on uśmiechnął się łobuzersko, błyskając białymi zębami, i oświadczył, że to najpiękniejsze imię, jakie kiedykolwiek słyszał. Zręczny drań. Co gorsza, zabrzmiało to, jakby naprawdę tak myślał.
Vic ruszył do kuchni zostawić wino, a ja zajrzałem do pokoju od frontu, z którego dobiegała muzyka. Tańczyło tam kilka osób. Stella weszła do środka i również zaczęła tańczyć, samotnie kołysząc się w rytm muzyki, a ja ją obserwowałem.
Punk zaczynał wtedy właśnie swe triumfalne podboje. Na naszych adapterach puszczaliśmy The Adverts i The Jam, The Stranglers, The Clash i Sex Pistols. U innych na prywatkach słyszało się ELO albo 10cc czy nawet Roxy Music. Może parę kawałków Bowiego, jeśli akurat mieliśmy szczęście. W czasie niemieckiej wymiany jedyną płytą, na którą wszyscy się zgadzali, był Hawest Neila Younga, i jego piosenka Heart Of Gold rozbrzmiewała aż do końca wyjazdu. Znajomy refren: „Przebyłem ocean, szukając złotego serca".
Muzyka dobiegająca z owego pokoju nie przypominała niczego znajomego. Brzmiała trochę jak niemiecki elektroniczny pop grupy Kraftwerk, a trochę jak longplay, który dostałem w prezencie na ostatnie urodziny, z osobliwymi dźwiękami stworzonymi przez warsztaty radiofoniczne BBC. Miała jednak rytm, a pół tuzina dziewczyn w pokoju poruszało się lekko do jego wtóru, choć ja patrzyłem wyłącznie na Stellę. Błyszczała wśród nich.
Vic przecisnął się obok mnie i wszedł do pokoju, w ręce trzymał puszkę piwa.
– W kuchni z tyłu mają alkohole – poinformował mnie.
Podszedł do Stelli i zaczął z nią rozmawiać. Muzyka zagłuszała ich słowa, ale wiedziałem doskonale, że dla mnie nie ma miejsca w tej rozmowie.
Nie lubiłem piwa, nie wtedy. Poszedłem sprawdzić, czy znajdę coś, na co miałbym ochotę. Na kuchennym stole odkryłem dużą butlę coca-coli; nalałem sobie do plastikowego kubeczka, nie śmiąc nawet odezwać się do dwóch dziewczyn rozmawiających w ciemnej kuchni. Gestykulowały żywo i były urocze. Obie miały bardzo czarną skórę, lśniące włosy i ciuchy gwiazd filmowych. Przemawiały z cudzoziemskim akcentem i nie miałem u nich szans.
Z colą w ręce ruszyłem w głąb domu.
Był szerszy, niż się wydawał, większy i bardziej skomplikowany niż model dwa na dwa, jakiego się spodziewałem. We wszystkich pokojach panował półmrok – wątpię, by w całym budynku znalazła się choć jedna żarówka mocniejsza od czterdziestki – i wszędzie kogoś spotykałem. Według moich wspomnień wyłącznie dziewczyny. Nie poszedłem na górę.
Na oszklonej werandzie także siedziała samotna dziewczyna. Długie i proste włosy miała tak jasne, że wydawały się białe. Siedziała przy stoliku ze szklanym blatem, ze splecionymi dłońmi, wyglądając na ogród i gęstniejący wieczorny mrok. Sprawiała wrażenie smutnej.
– Mógłbym się przysiąść? – spytałem, wskazując kubkiem krzesło.
Pokiwała głową, po czym wzruszyła ramionami na znak, że jej wszystko jedno. Usiadłem.
Vic minął drzwi werandy, rozmawiał ze Stellą. Spojrzał jednak na mnie siedzącego przy stole w kokonie nieśmiałości i obaw, po czym otworzył i zacisnął dłoń w żartobliwym geście parodiującym usta. „Rozmawiaj". Jasne.
– Jesteś stąd? – spytałem dziewczynę.
Pokręciła głową. Miała na sobie mocno wyciętą srebrną bluzkę na ramiączkach. Starałem się nie gapić na wzgórki jej piersi.
– Jak masz na imię? Ja jestem Enn.
– Waina Wainy – odparła. Tak to przynajmniej zabrzmiało. – Jestem druga.
– To, uhm, to dość niezwykłe imię.
Przygwoździła mnie spojrzeniem wielkich, błyszczących oczu.
– Oznacza, że moją antenatką także jest Waina, a ja muszę jej słuchać. Nie wolno mi się rozmnażać.
– Ach. No cóż. I tak chyba na to za wcześnie, prawda?
Rozłączyła dłonie, uniosła je nad stół, rozcapierzyła palce.
– Widzisz?
Mały palec lewej ręki miała krzywy, na końcu rozszczepiał się na dwa niewielkie koniuszki. Drobna deformacja.
– Gdy mnie ukończono, trzeba było podjąć decyzję, czy mnie zatrzymać, czy wyeliminować. Miałam szczęście, że decyzja okazała się pozytywna. Teraz podróżuję, podczas gdy moje doskonałe siostry pozostają w domu w stazie. One były pierwsze. Ja jestem druga. Wkrótce muszę wrócić do Wainy i opowiedzieć jej o wszystkim, co widziałam, o wszystkich wrażeniach z waszego miejsca.
– Ja nie mieszkam w Croydon – odparłem. – Nie pochodzę stąd. – Zastanawiałem się, czy jest może Amerykanką. Nie miałem pojęcia o czym mówi.
– No właśnie – zgodziła się. – Żadna z nas nie pochodzi stąd. – Nakryła zdrową dłonią tę o sześciu palcach, zupełnie jakby chciała ją ukryć. – Spodziewałam się, że będzie większe, czystsze i barwniejsze. Choć mimo wszystko to klejnot.
Ziewnęła i na moment zakryła usta prawą, zdrową dłonią. Po sekundzie ręka znów spoczęła na stole.
– Jestem już zmęczona podróżami i czasami marzę o tym, by dobiegły końca. Na ulicy w Rio podczas karnawału ujrzałam ich na moście, złocistych, wysokich, owadziookich i skrzydlatych, i rozradowana o mało nie pobiegłam ich powitać. Wówczas jednak zorientowałam się, że to tylko ludzie w kostiumach. Powiedziałam do Hola Colta: „Czemu tak bardzo starają się wyglądać jak my?". A Hola Colt odparł: „Bo nienawidzą samych siebie, swych odcieni różu i brązu, i tego, że są tacy mali". Było to prawdziwe przeżycie, nawet dla mnie, a nie jestem jeszcze dorosła. To coś jak świat dzieci albo elfów. – Uśmiechnęła się i dodała: – Dobrze, że nikt z nich nie widział Hola Colta.
– Uhm – mruknąłem. – Zatańczysz?
Natychmiast pokręciła głową.
– To niedozwolone – wyjaśniła. – Nie wolno mi robić niczego, co mogłoby uszkodzić własność Wainy. Należę do niej.
– To może czegoś się napijesz?
– Wody – rzekła.
Wróciłem do kuchni, nalałem sobie kolejną colę i napełniłem kubek wodą z kranu. Kiedy jednak pokonałem korytarz i z powrotem znalazłem się na werandzie, okazało się, że jest pusta.
Pomyślałem, że być może dziewczyna poszła do toalety albo zmieniła zdanie co do tańca. Wróciłem do pokoju od frontu i zajrzałem do środka. Robiło się tłoczno, przybyło tańczących dziewczyn. Pośród nich dostrzegłem kilku nieznanych mi chłopaków; wszyscy wyglądali na starszych ode mnie i Vica. Wszyscy utrzymywali dystans – prócz Vica, który tańcząc trzymał Stellę za rękę, a kiedy piosenka dobiegła końca, od niechcenia objął ją ramieniem z miną właściciela, pilnującego, by nikt mu jej nie odbił.
Zastanawiałem się, czy dziewczyna, z którą rozmawiałem na werandzie, poszła na górę, bo na parterze jej nie było.
Wszedłem do salonu po drugiej stronie korytarza, dokładnie naprzeciwko pokoju, w którym odbywały się tańce, i usiadłem na kanapie. Siedziała tam już jakaś dziewczyna. Miała ciemne, krótko przystrzyżone, nastroszone włosy i sprawiała wrażenie nerwowej.
Rozmawiaj, pomyślałem.
– Uhm, mam tu wolny kubek wody – oznajmiłem. – Napijesz się?
Skinęła głową, wyciągnęła rękę i niezwykle ostrożnie odebrała mi kubek, zupełnie jakby nie przywykła do trzymania w dłoniach przedmiotów, jakby nie ufała ani swym oczom, ani rękom.
– Uwielbiam być turystką – oznajmiła i uśmiechnęła się z wahaniem. Między dwoma przednimi zębami miała szparę. Sączyła wodę z kranu jak dorosły wino. – Podczas ostatniej wycieczki odwiedziliśmy słońce, pływaliśmy z wielorybami w akwenach słonecznego ognia.
Słuchaliśmy ich historii i drżeliśmy z zimna w sferach zewnętrznych. A potem wpływaliśmy głębiej, gdzie żar rozgrzewał nas i pocieszał.
Chciałam tam wrócić, tym razem naprawdę tego chciałam. Tak wielu rzeczy jeszcze nie widziałam. Zamiast tego odwiedziliśmy świat. Podoba ci się?
– Ale co?
Machnęła ręką, wskazując wszystko wokół – kanapę, fotele, zasłony, niezapalony gazowy kominek.
– Chyba jest w porządku.
– Powiedziałam im, że nie życzę sobie odwiedzać świata – ciągnęła. – Mój rodzic-mentor nie dał się przekonać. „Musisz się jeszcze wiele nauczyć", powiedział. Odparłam: „Mogłabym nauczyć się więcej w słońcu. Albo w głębinach. Jessa tkała sieci pomiędzy galaktykami. Też chciałabym to robić".
Ale nie dał się przekonać i przybyłam do świata. Rodzic-mentor ogarnął mnie i znalazłam się tutaj wcielona w gnijącą bryłę mięsa zawieszoną na rusztowaniu z wapnia. Gdy się wcieliłam, poczułam wewnątrz różne rzeczy, trzepoczące, pompujące i pulsujące. Pierwszy raz miałam okazję przepychać powietrze przez usta, wzbudzając po drodze wibracje strun głosowych. I powtarzałam wtedy rodzicowi-mentorowi, że chciałabym umrzeć. To uznana i jedyna strategia odejścia ze świata.
Na ręce miała bransoletkę z czarnych korali; gdy mówiła, bawiła się nimi.
– Ale tu, w mięsie, kryje się wiedza – oznajmiła – i jestem zdecydowana ją poznać.
Siedzieliśmy na kanapie, bardzo blisko siebie. Postanowiłem objąć ją ramieniem, ot tak, niby przypadkiem. Wyciągnąć rękę na oparcie i powoli przesunąć ją w dół niemal niepostrzeżenie, aż w końcu jej dotknie.
– To coś, gdy do oczu napływa ciecz i świat się rozmazuje – rzekła. – Nikt mi o tym nie mówił i wciąż nie rozumiem. Dotknęłam zakamarków Szeptu i pulsowałam, i latałam z tachionowymi łabędziami, ale wciąż nie rozumiem.
Może nie porażała urodą, ale wydawała się miła, no i była dziewczyną. Zacząłem powoli zsuwać rękę, delikatnie, z wahaniem, by dotknęła jej pleców. A ona nie kazała mi jej zabrać.
W tym momencie z progu zawołał mnie Vic. Stał tam, obejmując ramieniem Stellę, i machał do mnie. Pokręciłem głową, próbując dać mu znać, że coś się święci, ale zawołał mnie po imieniu, więc z wahaniem wstałem i podszedłem do niego.
– Co jest?
– Eee. Posłuchaj. Prywatka – rzekł przepraszającym tonem Vic. – To nie ta, o której myślałem. Rozmawiałem ze Stellą i domyśliłem się, a właściwie to ona mi wyjaśniła. Jesteśmy na innej imprezie.
– Chryste. Mamy kłopoty? Musimy sobie iść?
Stella pokręciła głową. Vic pochylił się i pocałował ją delikatnie w usta.
– Po prostu cieszysz się, że tu jestem, prawda, skarbie?
– Wiesz, że tak – odparła.
Znów spojrzał na mnie i uśmiechnął się szeroko: łobuzersko, czarująco, trochę w stylu przebiegłego oszusta, trochę chłopięcego księcia w lśniącej zbroi.
– Nie martw się, to wszystko turystki z wymiany zagranicznej. Chwytasz? Tak jak wtedy, gdy pojechaliśmy do Niemiec.
– Naprawdę?
– Enn. Musisz z nimi rozmawiać, a to znaczy, że musisz też ich słuchać. Rozumiesz?
– Już to zrobiłem. Zdążyłem porozmawiać z paroma.
– Do czegoś to doprowadziło?
– Zaczynało, ale mi przerwałeś.
– Przepraszam. Po prostu chciałem, żebyś wiedział. Jasne?
To rzekłszy, poklepał mnie po ramieniu i odszedł ze Stellą. Razem wspięli się po schodach.
Zrozumcie mnie dobrze. W półmroku wszystkie dziewczyny na tej prywatce były urocze, wszystkie miały idealne twarze, i co ważniejsze, owe osobliwe rysy, proporcje, coś co odróżnia prawdziwą piękność od wystawowego manekinu. Stella była najładniejsza z nich wszystkich, ale oczywiście należała do Vica. Poszli razem na górę i tak już miało być zawsze.
Tymczasem na kanapie usiadło jeszcze kilka osób. Zaczęły rozmawiać z dziewczyną ze szczerbą między zębami. Ktoś opowiedział dowcip i wszyscy się zaśmiali. Musiałbym przepchnąć się przez nich, by wrócić na miejsce obok niej, a że nie wyglądało na to, by mnie oczekiwała ani przejmowała się moim zniknięciem, wyszedłem na korytarz. Zerknąłem na tańczących i odkryłem, że zastanawiam się, skąd dochodzi muzyka. Nie widziałem żadnego adapteru ani głośników.
Ruszyłem do kuchni.
Kuchnie na prywatkach to świetne miejsca. Nie potrzeba żadnego pretekstu, by tam zajrzeć, a przynajmniej na tej imprezie nie widziałem ani śladu czyjejś matki. Obejrzałem najróżniejsze butelki i puszki stojące na stole, nalałem do plastikowego kubka centymetr pernod i dopełniłem colą. Wrzuciłem parę kostek lodu i pociągnąłem łyk, rozkoszując się słodką goryczką drinka.
– Co pijesz? – To był głos dziewczyny.
– Pernod – odparłem. – Smakuje jak cukierki anyżowe, tyle że jest z alkoholem.
Nie dodałem, że skosztowałem go tylko dlatego, że słyszałem, jak prosi o niego ktoś z tłumu na koncertowej płycie Velvet Underground.
– Mogłabym też spróbować?
Nalałem kolejną porcję, dopełniłem colą, podałem jej. Włosy miała miedzianorude, tańczyły wokół głowy skręcone w ciasne pierścionki. W dzisiejszych czasach rzadko widuje się takie fryzury, ale wówczas były bardzo popularne.
– Jak masz na imię? – spytałem.
– Triolet – odparła.
– Ładnie – rzekłem choć wcale nie byłem tego pewien. Ona natomiast była ładna.
– To rodzaj strofy – oznajmiła z dumą. – Jak ja.
– Jesteś wierszem?
Uśmiechnęła się i odwróciła wzrok, jakby z lękiem. Profil miała niemal idealnie płaski – doskonały grecki nos opadający z czoła prostą linią. Rok wcześniej w szkolnym teatrze graliśmy Antygonę. Ja byłem posłańcem, który przynosi Kreonowi wieści o śmierci Antygony. Nosiliśmy wówczas maski na pół twarzy, które sprawiały, że wyglądaliśmy podobnie. Przyglądając się jej twarzy, pomyślałem o tamtej sztuce i o rysunkach kobiet Barry'ego Smitha w komiksach o Conanie; pięć lat później pomyślałbym raczej o prerafaelitach, Jane Morris
Lizie Siddall. Ale wtedy miałem tylko piętnaście lat.
– Jesteś wierszem? – powtórzyłem.
Przygryzła dolną wargę.
– Jeśli chcesz. Jestem wierszem albo wzorem, albo rasą ludzi, których świat pochłonęło morze.
– To chyba trudne być trzema rzeczami jednocześnie.
– Jak masz na imię?
– Enn.
– Zatem jesteś Enn – odparła. – Jesteś też samcem, dwunogiem. To chyba trudne być trzema rzeczami jednocześnie?
– Ale to przecież nie są różne rzeczy. To znaczy, nie wykluczają się nawzajem. – Wiele razy natrafiałem na to określenie w książkach, ale przed tamtym wieczorem nigdy nie wymawiałem go głośno i źle zaakcentowałem. Wykluczają.
Miała na sobie cienką sukienkę z białego, jedwabistego materiału. Jej oczy były jasnozielone; dziś kolor ten natychmiast przywiódłby mi na myśl barwione szkła kontaktowe, ale to działo się trzydzieści lat temu i wówczas wszystko wyglądało inaczej. Pamiętam, że zastanawiałem się, co Vic i Stella robią na górze. Z pewnością znaleźli się już w jednej z sypialni. Zazdrościłem mu tak bardzo, że to niemal bolało.
Mimo wszystko jednak rozmawiałem z tą dziewczyną, choć gadaliśmy o bzdurach i choć zapewne tak naprawdę wcale nie miała na imię Triolet (mojemu pokoleniu nie nadawano hippisowskich imion: wszystkie Tęcze, Gwiazdy i Promienie Słońca miały wówczas sześć, siedem, osiem lat).
– Wiedzieliśmy, że nadciąga koniec – powiedziała. – Toteż zamknęliśmy wszystko w wierszu, by pokazać wszechświatowi kim byliśmy, czemu istnieliśmy, co mówiliśmy, robiliśmy, o czym myśleliśmy, śniliśmy, czego pragnęliśmy. Zamknęliśmy nasze sny i marzenia w słowach, układając je tak, by żyły wiecznie i nigdy nie zostały zapomniane. A potem wysłaliśmy wiersz jako wzór fal, by czekał w jądrze gwiazdy, nadając swe przesłanie pulsowaniem, wybuchami i szumami spektrum elektromagnetycznego, aż do czasu gdy mieszkańcy światów odległych o tysiąc układów gwiezdnych rozszyfrują ów wzór, odczytają go i znów stanie się wierszem.
– I co się wtedy stało?
Spojrzała na mnie zielonymi oczami, zupełnie jakby patrzyła spod własnej maski Antygony. Lecz jej jasnozielone oczy wydawały się inną, głębszą częścią owej maski.
– Nie można wysłuchać wiersza i się nie zmienić – oświadczyła. – Wysłuchali go i on ich podbił, zawładnął nimi, zamieszkał w każdym z nich. Jego rytmy stały się częścią ich myśli, obrazy na zawsze odmieniły ich przenośnie, wersety, treści; ambicje stały się ich życiem. W następnym pokoleniu dzieci przychodziły na świat, znając już wiersz, i raczej prędzej niż później w ogóle przestały się rodzić. Nie było już takiej potrzeby. Pozostał jedynie wiersz, który oblekł ciało i zaczął rozprzestrzeniać się w ogromie znanego wszechświata.
Przysunąłem się bliżej niej i nasze nogi się dotknęły. Wyraźnie jej to odpowiadało; położyła mi dłoń na ramieniu. Poczułem, jak moją twarz rozjaśnia uśmiech.
– Są miejsca, w których witają nas chętnie – powiedziała Triolet. – W innych uważają nas za natrętne chwasty albo chorobę, coś co należy poddać natychmiastowej kwarantannie i wyeliminować. Ale gdzie kończy się zaraza, a zaczyna sztuka?
– Nie wiem. – Wciąż się uśmiechałem. Słyszałem obcą muzykę, pulsującą, grzmiącą i wibrującą w pokoju od frontu.
I wtedy pochyliła się ku mnie. Przypuszczam, że to był pocałunek… Przypuszczam. W każdym razie przycisnęła usta do mych ust, a potem, zadowolona, wyprostowała się, jakby złożyła na mnie swoje piętno.
– Chciałbyś go posłuchać? – spytała, a ja przytaknąłem, nie wiedząc, co właściwie proponuje, lecz byłem pewien, że potrzebuję wszystkiego, co tylko zechce mi dać.
Zaczęła szeptać mi coś do ucha. Poezja ma niezwykłą cechę – od razu można poznać, że coś nią jest, nawet jeśli nie zna się języka. Gdy słyszymy homerycką grekę, nie rozumiejąc ani słowa, wciąż wiemy, że to poezja. Słyszałem wiersze polskie i eskimoskie i wiedziałem czym są, choć nic nie rozumiałem. Jej szept też był taki. Nie znałem języka, lecz słowa przepływały przeze mnie, doskonałe, a oczami duszy ujrzałem wieże ze szkła i diamentów, ludzi o oczach barwy najjaśniejszej zieleni; pod każdą sylabą wyczuwałem niepowstrzymane, nieustępliwe nadciąganie oceanu. Być może pocałowałem ją jak należy. Nie pamiętam. Wiem, że tego chciałem.
A potem Vic zaczął potrząsać mną gwałtownie.
– Chodź! – krzyczał. – Szybko, chodź!
W mojej głowie zacząłem powracać z miejsca odległego o tysiąc mil.
– Idioto, chodź! No rusz się – warknął i zaklął. W jego głosie dźwięczała wściekłość.
Po raz pierwszy tego wieczoru rozpoznałem jedną z piosenek rozbrzmiewających w pokoju od frontu. Smutne zawodzenie saksofonu, a potem kaskada dźwięcznych akordów. Męski głos śpiewający strofy o synach milczącego wieku. Chciałem zostać i posłuchać tej piosenki.
– Jeszcze nie skończyłam – powiedziała Triolet. – Jest mnie więcej.
– Przykro mi, ślicznotko – rzekł Vic, ale już się nie uśmiechał. – Będzie jeszcze okazja – dodał, po czym chwycił mnie za łokieć, przekręcił i zaczął ciągnąć, wywlekając za drzwi.
Nie stawiałem oporu. Wiedziałem z doświadczenia, że jeśli Vic naprawdę zechce, potrafi skopać mnie na miazgę. Nie zrobiłby tego, chyba że byłby zdenerwowany albo wściekły, lecz w tym momencie kipiał wściekłością.
Przeszliśmy przez korytarz. Gdy Vic otwierał drzwi, obejrzałem się po raz ostatni przez ramię, z nadzieją że ujrzę Triolet w wejściu do kuchni. Ale nie. Zobaczyłem natomiast Stellę na szczycie schodów. Patrzyła w dół, na Vica, a ja ujrzałem jej twarz.
Wszystko to działo się trzydzieści lat temu. Wiele zapomniałem i zapomnę jeszcze więcej, a w końcu zapomnę wszystko. Jeśli jednak mam jakąkolwiek nadzieję na istnienie życia po śmierci, nie zawdzięczam jej psalmom i hymnom, lecz temu: nie mogę uwierzyć, że kiedykolwiek zapomnę tę chwilę i wyraz twarzy Stelli patrzącej, jak Vic od niej ucieka. Nawet w chwili śmierci będę to pamiętał.
Ubranie miała w nieładzie, twarz pokrywały smugi makijażu, a jej oczy…
Nie chcielibyście rozzłościć wszechświata. Założę się, że rozgniewany wszechświat patrzyłby na was takimi właśnie oczami.
I wtedy pobiegliśmy z Vikiem, byle dalej od prywatki turystek i zmierzchu. Biegliśmy, jakby ścigała nas burza, szaleńczo, na oślep, plątaniną ulic, przez labirynt. I nie oglądaliśmy się za siebie, nie zatrzymywaliśmy się, aż w końcu nie mogliśmy już oddychać. Wówczas dopiero przystanęliśmy, dysząc, niezdolni biec dalej, wszystko nas bolało. Oparłem się o ścianę, a Vic zwymiotował obficie do rynsztoka.
Otarł usta.
– Ona nie była… – Urwał.
Pokręcił głową.
Potem rzekł.
– Wiesz… Jest coś takiego. Kiedy posunąłeś się tak daleko jak śmiałeś i gdybyś poszedł dalej, nie byłbyś już sobą? Stałbyś się człowiekiem, który to zrobił? Są miejsca, w które nie możemy pójść… I myślę, że coś takiego spotkało mnie dzisiaj.
Sądziłem, że wiem o czym mówi.
– Chcesz powiedzieć, że ją przeleciałeś?
Rąbnął mnie kostkami w skroń i przekręcił gwałtownie. Zastanawiałem się, czy będę się musiał z nim bić – i przegrać – lecz po chwili opuścił rękę i odszedł na bok, wydając z siebie dziwny zdławiony dźwięk.
Spojrzałem na niego zaciekawiony i zrozumiałem, że płacze: twarz miał czerwoną, po policzkach spływały łzy i śluz. Vic szlochał na ulicy rozpaczliwie i otwarcie jak mały chłopczyk. I wtedy odszedł ode mnie, z trzęsącymi się ramionami, maszerując szybko ulicą, tak by pozostać przede mną i bym nie widział jego twarzy. Byłem ciekaw, co takiego wydarzyło się w pokoju na górze, że zachowywał się w ten sposób. Co tak bardzo go przeraziło? Nie potrafiłem odgadnąć.
Latarnie zaczęły zapalać się kolejno. Vic, potykając się, szedł naprzód, a ja dreptałem za nim ulicą w mroku, wystukując stopami rytm wiersza, którego, choć bardzo się starałem, nie potrafiłem sobie przypomnieć i którego nigdy nie zdołam powtórzyć.