— Co? Aha… Nie, oczywiście, że nie. No… skoro jesteś pewna…

Agnes spojrzała na lustro, potem na łóżko. I w końcu na Christine.

— Nie — powiedziała, zaszokowana ogromem idei, jaka się właśnie pojawiła w jej głowie, nadesłana przez Perditę. — Wcale mi to nie przeszkadza.


Doktor Undershaft wytarł nos i spróbował się uspokoić. Nie musi się przecież zgadzać. Może rzeczywiście to dziecko jest trochę tęgie, ale Gigli na przykład zgniotła kiedyś tenora na śmierć i nikt nie miał jej tego za złe.

Złoży Kubłowi protest.

Doktor Undershaft miał w życiu tylko jedną ideę: wierzył w głosy. To nieważne, jaki kto ma kształt. Nigdy nie oglądał opery z otwartymi oczami. Liczyła się muzyka, nie gra, a już z pewnością nie sylwetki śpiewaków.

Co to ma za znaczenie, jak się wygląda? Donna Tessitura miała na brodzie szczecinę, o którą można było zapalać zapałki, i spłaszczony nos na połowę twarzy, ale nadal była jednym z najlepszych kontraltów, jakie otwierały kciukiem butelkę piwa.

Naturalnie, Salzella twierdzi, że o ile ludzie zaakceptują wielką i grubą pięćdziesięcioletnią kobietę, która gra szczupłą siedemnastolatkę, to nie zgodzą się, że może to robić gruba siedemnastolatka. Uważał, że bez oporów przełkną wielkie oszustwo, ale udławią się małym kłamstewkiem. Salzella często powtarzał takie rzeczy.

W ogóle ostatnio źle się układało. Cały gmach zdawał się… chory, o ile budynki mogą chorować. Wciąż zjawiały się tłumy, ale jakoś nie było już pieniędzy. Wszystko strasznie podrożało… A teraz kupił ich handlarz sera, na miłość bogów… Jakiś brudny sklepikarz, który pewnie zechce realizować swoje wymysły. Tutaj potrzebny jest człowiek interesu, jakiś księgowy, który potrafi sprawnie dodawać kolumny liczb i nie będzie się wtrącał. Na tym polegał cały kłopot z właścicielami, których tu przeżył — na początku mieli się tylko za ludzi interesu, a potem zaczynali uważać, że mogą wnieść jakieś artystyczne przemyślenia.

Chociaż z drugiej strony handlarze sera muszą przecież dodawać swoje sery. Byle ten obecny siedział w swoim gabinecie, a nie łaził wszędzie i nie zachowywał się jak właściciel tylko dlatego, że akurat jest właścicielem…

Undershaft zamrugał. Znowu skręcił nie tam, gdzie trzeba. Nieważne, jak długo człowiek tu pracuje, Opera jest prawdziwym labiryntem. Trafił za scenę, do pomieszczenia orkiestry. Wszędzie stały instrumenty i składane krzesła. Nogą zaczepił o butelkę po piwie…

Brzęk struny sprawił, że rozejrzał się uważnie. Połamane instrumenty zalegały na podłodze. Zauważył kilka rozbitych skrzypiec, jakieś połamane oboje, puzon z wyrwanym suwadłem…

Spojrzał prosto w czyjąś twarz.

— Ale… dlaczego ty…

Półkoliste okulary wirowały przez chwilę w powietrzu, aż roztrzaskały się o podłogę.

Potem napastnik zsunął maskę, gładką i białą jak czaszka anioła, i zrobił krok naprzód.


Doktor Undershaft zamrugał…

Panowała ciemność. Jakaś postać w czarnej pelerynie uniosła głowę i spojrzała na niego przez białe jak kość oczodoły. Ostatnie wspomnienia Undershafta były nieco zamglone, ale co do jednego nie miał wątpliwości.

— Aha! — zawołał. — Mam cię! To ty jesteś Upiorem!

WIE PAN, DOŚĆ ZABAWNIE SIĘ PAN POMYLIŁ.

Undershaft zauważył inną zamaskowaną postać, która chwyciła ciało… ciało doktora Undershafta… i powlokła je gdzieś na bok.

— Ach, rozumiem. Jestem martwy.

WYDAJE SIĘ, ŻE TAK JEST W ISTOCIE.

— To było morderstwo! Czy ktoś o tym wie?

MORDERCA. I PAN, NATURALNIE.

— Ale on? Jak mógł… — zaczął Undershaft.

MUSIMY IŚĆ, przypomniał Śmierć.

— Przecież on właśnie mnie zabił! Udusił gołymi rękami!

TAK. MOŻE PAN TO ZALICZYĆ DO NOWYCH DOŚWIADCZEŃ.

— Chcesz powiedzieć, że nic nie można zrobić w tej sprawie?

MUSI PAN ZOSTAWIĆ JĄ ŻYWYM. OGÓLNIE RZECZ BIORĄC, DENERWUJĄ SIĘ, KIEDY ZMARLI PODEJMUJĄ KONSTRUKTYWNĄ ROLĘ W ŚLEDZTWIE W SPRAWIE MORDERSTWA. UTRUDNIA IM TO KONCENTRACJĘ.

— A wiesz, masz bardzo dobry głos. Piękny bas.

DZIĘKUJĘ.

— Czy tam będą… chóry i różne takie?

A CHCIAŁBY PAN?

Agnes wymknęła się wejściem dla aktorów na ulice Ankh-Morpork. Zamrugała w jasnym świetle. Powietrze wydawało się trochę kłujące, ostre i za zimne.

To, co miała zamiar zrobić, było złe. Bardzo złe. A przez całe swoje życie robiła wyłącznie rzeczy słuszne.

No, dalej, powiedziała Perdita.

Prawdę mówiąc, pewnie wcale tego nie zrobi. Ale przecież nie ma nic złego w samym pytaniu, gdzie jest sklep z ziołami. Więc spytała.

Nie ma nic złego w wejściu do niego. Więc weszła.

Z całą pewnością żadne prawo nie zabrania kupowania składników, które kupiła. W końcu może ją kiedyś rozboleć głowa albo zacznie dręczyć bezsenność.

I przecież to zupełnie nie ma znaczenia, że zabierze je ze sobą i schowa pod materacem.

Zgadza się, potwierdziła Perdita.

Właściwie jeśli wyciągnie się średnią z moralnych trudności tego, co planowała, i wszystkich drobnych działań, które musiała podjąć, by plan zrealizować, prawdopodobnie nie było to aż takie złe…

Takie pocieszające myśli ustawiały się szeregiem w jej głowie, kiedy maszerowała już z powrotem do Opery. Skręciła za róg i niemal zderzyła się z nianią Ogg i babcią Weatherwax.

Przycisnęła się do ściany i wstrzymała oddech.

Nie zauważyły jej, chociaż ten paskudny kot niani drwiąco wyszczerzył do niej zęby znad ramienia właścicielki.

Zabiorą ją z powrotem! Po prostu wiedziała, że to zrobią!

Fakt, że była osobą wolną, panią swoich czynów, i przecież nikt nie mógł jej zabronić wyjazdu do Ankh-Morpork, nie miał tu nic do rzeczy. Zechcą się wtrącać. Zawsze to robią.

Skręciła w zaułek i jak najprędzej przebiegła na tyły gmachu Opery.

Odźwierny nie zwrócił na nią uwagi.


Babcia z nianią szły spacerem przez miasto, kierując się ku obszarowi znanemu jako Wyspa Bogów. Obszar ów nie należał właściwie do Ankh i nie należał do Morpork; znajdował się w miejscu, gdzie rzeka tworzyła zakole tak głębokie, że powstała niemal wyspa. Tam właśnie miasto umieściło te swoje instytucje, których od czasu do czasu potrzebowało, ale nie czuło się z nimi najlepiej: komendę Straży Miejskiej, teatry, więzienie i wydawców. Wyspa Bogów przeznaczona była dla tego wszystkiego, co może w sposób całkiem nieoczekiwany nagle zrobić „bum!”.

Greebo rozglądał się z zaciekawieniem. Powietrze pełne było nowych zapachów i nie mógł się już doczekać sprawdzenia, czy nie należą do czegoś, co mógłby zjeść, pokonać w walce albo zgwałcić.

Niania Ogg była coraz bardziej niespokojna.

— To nie jesteśmy prawdziwe my, Esme — powiedziała.

— W takim razie kto?

— Chodzi mi o to, że ta książka była raczej dla zabawy. To nie ma sensu, zyskamy tylko złą opinię.

— Nie możemy pozwolić, żeby ktoś oszukiwał czarownice — oświadczyła stanowczo babcia.

— Nie czuję się oszukana. Czułam się świetnie, dopóki ty mi nie powiedziałaś, że jestem oszukana — stwierdziła niania, poruszając jeden z ważnych aspektów socjologii.

— Wykorzystali cię.

— Wcale nie.

— Właśnie że tak. Jesteś udręczonymi masami.

— Nie jestem.

— Straciłaś oszczędności całego życia.

— Dwa dolary?

— No, to przecież wszystko, co zaoszczędziłaś — zauważyła babcia.

— Tylko dlatego że wydałam całą resztę — odparła niania.

Ludzie często odkładali pieniądze na starość, ale niania wolała kolekcjonować wspomnienia.

— No więc sama widzisz.

— Trzymałam je, żeby pod Miedzianką postawić nowy kocioł do pędzenia — wyjaśniła niania[5] — Sama wiesz, jak jabłkownik przeżera metal…

— Odkładałaś drobne kwoty, by zabezpieczyć się i mieć spokojną starość — przetłumaczyła babcia.

— Po moim jabłkowniku nie ma spokoju — odparła z dumą niania. — Ani zabezpieczenia. Robię go z najlepszych jabłek — dodała. — No, głównie z jabłek.

Babcia zatrzymała się przed bogato zdobionymi drzwiami i uważnie obejrzała przymocowaną do nich tabliczkę.

— To tutaj — stwierdziła.

Przyjrzały się drzwiom.

— Wiesz, nigdy nie lubiłam frontowych drzwi — oświadczyła niania, przestępując z nogi na nogę.

Babcia kiwnęła głową. Czarownice żywiły swego rodzaju niechęć do głównych wejść.

Krótkie poszukiwanie pozwoliło im odkryć boczną alejkę prowadzącą na tyły budynku. Tam znalazły dużo większe, szeroko otwarte wrota. Grupa krasnoludów lądowała na wóz jakieś paki. Z głębi dobiegało rytmiczne dudnienie.

Nikt nie zwrócił na nie uwagi, kiedy weszły do środka.

Ruchoma czcionka znana była w Ankh-Morpork, jednak kiedy magowie o niej usłyszeli, ruszyli ją w takie miejsce, że nikt nie potrafił jej znaleźć. Na ogół nie wtrącali się w życie miasta, jednak kiedy chodziło o ruchomą czcionkę, twardo przygniatali ją stopą w spiczastym bucie. Nigdy nie tłumaczyli dlaczego, a ludzie nie naciskali, ponieważ nie naciska się magów — nie wtedy, kiedy człowiek lubi swój zwykły kształt. Opracowano więc inne rozwiązanie problemu i grawerowano wszystko. Zajmowało to dużo czasu i w szczególności oznaczało, że Ankh-Morpork jest pozbawione dobrodziejstwa gazet, przez co mieszkańcy sami musieli się ogłupiać jak najlepiej umieli.

Pod jedną ścianą wewnątrz składu dudniła spokojnie prasa drukarska. Obok niej, przy długim blacie, spora liczba krasnoludów i ludzi zszywała strony i przyklejała okładki.

Niania wzięła książkę ze stosu. Były to „Pikuantne rozkosze”.

— W czym mogę paniom pomóc? — odezwał się jakiś glos. Jego ton wyraźnie sugerował, że nie przewiduje świadczenia żadnej pomocy, z wyjątkiem może ułatwień w opuszczeniu tego pomieszczenia, i to szybko.

— Przyszłyśmy w sprawie tej książki — wyjaśniła babcia.

— Jestem panią Ogg — dodała niania.

Mężczyzna zmierzył ją wzrokiem.

— Ach tak? Może się pani zidentyfikować?

— Oczywiście. Poznałabym siebie wszędzie.

— Ha! Tak się składa, że wiem, jak wygląda Gytha Ogg, madame, i wcale nie jest podobna do pani.

Niania Ogg otworzyła usta, by odpowiedzieć, i wymówiła tylko:

— Och…

…tonem kogoś, kto radośnie wyszedł na drogę i dopiero teraz przypomniał sobie o pędzącym powozie.

— A skąd pan wie, jak wygląda pani Ogg? — zdziwiła się babcia.

— Strasznie już późno — wtrąciła niania. — Lepiej pójdziemy…

— Ponieważ osobiście przysłała mi swój portret — wyjaśnił Kozaberger, sięgając po portfel.

— Nie sądzę, by nas to zainteresowało — rzuciła pospiesznie niania, ciągnąc babcię za ramię.

— Mnie to wręcz niezwykle interesuje — oświadczyła babcia, wyrwała Kozabergerowi arkusik papieru i spojrzała. — Ha! No tak! To Gytha Ogg, zgadza się — przyznała. — Tak, rzeczywiście. Pamiętam, kiedy ten młody malarz przyjechał na lato do Lancre.

— Nosiłam wtedy dłuższe włosy — wymamrotała niania.

— I bardzo dobrze, jeśli się zastanowić. Ale nie wiedziałam, że masz kopie.

— No wiesz, jak to bywa, kiedy człowiek jest młody — wyjaśniła rozmarzonym głosem niania. — Gryzmolił coś przez całe lato. — Oprzytomniała. — Ale ciągle ważę tyle samo co wtedy — dodała.

— Tyle że rozkład się zmienił — odparła babcia złośliwie. Oddała szkic Kozabergerowi. — To rzeczywiście ona — przyznała. — Ale po odjęciu sześćdziesięciu lat i paru warstw ubrania. To naprawdę Gytha Ogg.

— Chce pani powiedzieć, że to tutaj wymyśliło zupę z Bananową Niespodzianką?

— Próbował pan? — zainteresowała się niania.

— Pan Cropper próbował. Nasz drukarz.

— I miał niespodziankę?

— Nie tak wielką jak pani Cropper.

— To może zaskoczyć, faktycznie. Chyba trochę przesadziłam z gałką muszkatołową.

Kozaberger miał coraz mniej wątpliwości. Wystarczyło bowiem raz popatrzeć na uśmiechniętą nianię Ogg, by uwierzyć, że jest w stanie napisać dzieło w rodzaju „Pikuantnych rozkoszy”.

— Naprawdę pani to napisała? — zapytał.

— Z pamięci — odparła dumnie niania.

— A teraz chciałaby dostać za to pieniądze — uzupełniła babcia.

Pan Kozaberger skrzywił się, jakby właśnie zjadł cytrynę i popił octem.

— Przecież oddaliśmy jej pieniądze…

— Widzisz? — Niania zmartwiła się wyraźnie. — Mówiłam ci, Esme…

— Ona chce więcej.

— Nie, wcale nie…

— Wcale nie chce — zgodził się Kozaberger.

— Chce — nie ustępowała babcia. — Chce trochę pieniędzy za każdą książkę, jaką sprzedaliście.

— Ale nie chciałabym, żeby mnie traktowali jak jakąś tantiemę — wtrąciła niania.

— Ty się nie odzywaj — upomniała ją babcia. — Wiem, czego chcesz. Chcemy pieniędzy, drogi panie.

— A jeśli wam nie dam?

Babcia przyjrzała mu się surowo.

— Wtedy odejdziemy i zastanowimy się, co robić dalej.

— To nie jest czcza pogróżka — ostrzegła niania. — Wielu ludzi żałowało, kiedy Esme się zastanowiła, co robić dalej.

— No to wróćcie, jak już się zastanowicie! — burknął Kozaberger. Rozzłościł się. — Sam już nie wiem! Autorzy chcą, żeby im płacić! Dysk się kończy…

Zniknął między pakami książek.

— Eee… myślisz, że ta rozmowa mogła pójść lepiej? — spytała niania.

Babcia zerknęła na stół obok. Leżały tam długie arkusze papieru. Szturchnęła krasnoluda, który z pewnym rozbawieniem obserwował dyskusję.

— Co to takiego? — spytała.

— To korekta Almanachu — wyjaśnił. Dostrzegł jej brak zrozumienia. — To próbny wydruk książki, żeby można poprawić wszystkie błędy, jakie tam zostawili.

Babcia wzięła arkusz.

— Idziemy, Gytho — rzekła.

— Nie chcę kłopotów, Esme — przekonywała ją niania, ruszając za nią. — To przecież tylko pieniądze.

— To już nie są pieniądze — odparła babcia. — To sposób obliczania wyników.


Kubeł podniósł skrzypce. Były przełamane na dwie części i trzymały się tylko na strunach… z których jedna właśnie pękła.

— Kto mógłby zrobić coś takiego? — zapytał. — Szczerze mówiąc, Salzella… Jaka właściwie jest różnica między operą a obłędem?

— To podchwytliwe pytanie?

— Nie.

— W takim razie odpowiem: lepsze dekoracje. Aha! Spodziewałem się tego…

Dyrektor muzyczny odgarnął szczątki i podniósł list.

— Mam go otworzyć? — zapytał. — Jest adresowany do pana.

Kubeł zamknął oczy.

— Niech pan otwiera — rzekł. — Może pan sobie darować szczegóły. Proszę mi tylko powiedzieć, ile jest wykrzykników.

— Pięć.

— Och.

Salzella wręczył mu kartkę.

Kubeł odczytał:


Szanowny Panie Kubeł!

Łups!

Ahahahahahahahaha!!!!!

Wyrazy szacunku

Upiór Opery


— Co można zrobić? — zapytał bezradnie. — Najpierw pisze uprzejme liściki, a zaraz potem dostaje obłędu na papierze.

— Herr Trubelmacher posłał wszystkich na poszukiwanie nowych instrumentów — poinformował Salzella.

— Czy skrzypce są droższe od pantofelków baletowych?

— Istnieje na świecie kilka rzeczy droższych od pantofelków baletowych. Skrzypce znajdują się wśród nich.

— Kolejne wydatki!

— Na to wychodzi, rzeczywiście.

— Ale ja myślałem, że Upiór lubi muzykę! Herr Trubelmacher mówił mi, że organy nie nadają się już do naprawy!!!

Urwał nagle. Uświadomił sobie, że wykrzykuje nieco mniej racjonalnie, niż wypada człowiekowi zdrowemu na umyśle.

— No cóż — podjął ze znużeniem. — Przedstawienie musi trwać, jak przypuszczam.

— Zgadza się — przyznał Salzella.

Kubeł pokręcił głową.

— Jak tam przygotowania do wieczornego spektaklu?

— Myślę, że się uda, jeśli o to panu chodzi. Perdita, jak się zdaje, bardzo dobrze opanowała rolę.

— A Christine?

— Doskonale opanowała noszenie sukni. Gdyby je połączyć, stworzyłyby razem jedną wspaniałą primadonnę.

Dumny posiadacz Opery wstał powoli.

— Wszystko wydawało się takie proste — poskarżył się płaczliwie. — Myślałem sobie: jak trudna może być opera? Pieśni. Tańczące ładne dziewczęta. Piękne dekoracje. Tłumy ludzi oddających gotówkę. Na pewno będzie łatwiej niż na drapieżnym rynku jogurtu, uznałem. A tu gdzie się obrócę…

Coś zachrzęściło mu pod butem. Schylił się i podniósł szczątki półkolistych okularów.

— Należą do Undershafta, prawda? — zapytał. — Ale co tu właściwie robią?

Spojrzał Salzelli prosto w oczy.

— Och, nie… — jęknął.

Salzella odwrócił się i popatrzył na oparty o ścianę wielki futerał od kontrabasu. Uniósł brwi.

— Nie… — jęknął znowu Kubeł. — No dalej. Niech pan otworzy. Bo ja mam dłonie śliskie od potu.

Salzella zbliżył się do futerału i chwycił pokrywę.

— Gotów?

Kubeł z rezygnacją pokiwał głową.

Pokrywa odskoczyła…

— O nie!

Salzella zajrzał do wnętrza.

— No cóż — powiedział. — Skręcona szyja, a korpus wciśnięty tutaj paroma kopniakami. Naprawa będzie kosztowała parę dolarów, nie ma co.

— I wszystkie struny pozrywane! Czy kontrabasy są droższe w naprawie od skrzypiec?

— Obawiam się, że naprawa dowolnych instrumentów muzycznych jest niewiarygodnie kosztowna. Być może z wyjątkiem trójkątów — oświadczył Salzella. — Mimo to mogło być gorzej, prawda?

— Co?

— No, mogliśmy tu znaleźć Undershafta.

Kubeł przyjrzał mu się. Po chwili zamknął usta.

— Aha. Tak. Oczywiście. Tak. To by było jeszcze gorsze. Tak. Mieliśmy chyba szczęście. Tak, na pewno.


— Więc to jest gmach Opery? — zdziwiła się babcia. — Wygląda, jakby ktoś zbudował takie wielkie pudło, a potem dokleił architekturę.

Odchrząknęła i zdawało się, że na coś czeka.

— Może przejdziemy się dookoła i go obejrzymy? — zaproponowała posłusznie niania, wiedząc, że babcinej ciekawości dorównuje jedynie babcine pragnienie, by się z ową ciekawością nie zdradzić.

— Chyba nie zaszkodzi — zgodziła się babcia takim tonem, jakby wyświadczała łaskę. — Skoro i tak w tej chwili nie mamy nic do roboty…

Gmach Opery istotnie był najbardziej efektywnie niefunkcjonalnym z projektów budowlanych. Stanowił sześcian. Ale, jak zauważyła babcia, trochę później architekt nagle sobie uświadomił, że jakieś dekoracje powinny się na nim znaleźć. Wcisnął zatem pospiesznie burzę fryzów, kolumn, kariatyd i rozmaitych zakręconych elementów. Wyższe poziomy zostały skolonizowane przez gargulce. W efekcie stojący przed gmachem człowiek widział wielką ścianę udręczonego kamienia.

Na tyłach, oczywiście, znajdowała się zwykła ponura kombinacja okien, rur i wilgotnych kamiennych murów. Jedna z zasad obowiązujących pewien typ architektury budownictwa publicznego głosi, że architektura owa zdarza się tylko od frontu.

Babcia zatrzymała się pod oknem.

— Ktoś śpiewa — powiedziała. — Słuchaj.

— La la la la la la — świergotał ktoś wewnątrz. — Do re mi fa sol la si do…

— To opera, zgadza się — stwierdziła babcia. — Brzmi po zagranicznemu.

Niania miała niezwykły talent językowy. Poziom zrozumiałej niekompetencji w nowym języku osiągała już po godzinie czy dwóch. Kiedy mówiła, tylko krok dzielił ją od bełkotu, ale był to naprawdę zagraniczny bełkot. Wiedziała też, że babcia Weatherwax — niezależnie od innych swoich zdolności — do języków ma drewniane ucho, jeszcze bardziej niż do muzyki.

— Eee… możliwe — przyznała. — Tam zawsze dużo się dzieje, wiem dobrze. Nasz Nev mówił, że czasami co noc wykonują inną operację.

— Jak się tego dowiedział? — zdziwiła się babcia.

— Wiesz, tam było dużo ołowiu. To wymaga pracy. Mówił, że najbardziej lubił te hałaśliwe. Mógł wtedy sobie nucić i nikt nie słyszał młotka.

Czarownice ruszyły dalej.

— Zauważyłaś tę młodą Agnes, jak o mało co na nas nie wpadła? — zapytała babcia.

— Owszem. Ledwo się powstrzymałam, żeby się nie obejrzeć.

— Nie była zadowolona, że nas spotyka. Słyszałam niemal, jak syknęła.

— To bardzo podejrzane, moim zdaniem — stwierdziła niania. — Wiesz, widzi nagle dwie przyjazne twarze, zna je z domu… Można by się spodziewać, że podbiegnie…

— W końcu jesteśmy jej starymi przyjaciółkami. No, starymi przyjaciółkami jej babki i matki, ale praktycznie na jedno wychodzi.

— Pamiętasz te oczy w fusach? Może ona jest pod wpływem jakiejś dziwnej okultystycznej mocy? Musimy być ostrożne. Ludzie czasem dziwnie się zachowują, kiedy zawładnie nimi dziwna okultystyczna moc. Pamiętasz pana Skrupuła z Kromki?

— To nie była dziwna okultystyczna moc. Miał nadkwasotę.

— Ale przez jakiś czas wyglądało to na dziwną okultystyczną moc. Zwłaszcza przy zamkniętych oknach.

Spacerkiem doszły do drzwi dla aktorów. Babcia spojrzała na rząd afiszy.

— „La Triviata” — przeczytała. — „Pierścień Nibelungingungów”…

— Bo widzisz, w zasadzie są dwa rodzaje oper — wyjaśniła niania, która posiadła także prawdziwie czarowniczą umiejętność wypowiadania stanowczych i fachowych opinii, opartych na całkowitym braku wiedzy i doświadczenia. — Są takie ciężkie, poważne opery, gdzie ludzie śpiewają po zagranicznemu i to idzie tak: „Och, och, och, umieram, och, umieram, och, och, och, to właśnie robię”. I masz takie lekkie, weselsze opery, gdzie śpiewają po zagranicznemu, i to idzie tak: „Piwo! Piwo! Piwo! Piwo! Kocham pić dużo piwa!”, chociaż czasem zamiast piwa piją szampana. I to w zasadzie cała opera, tak po prawdzie.

— Znaczy, albo umierają, albo piją piwo? — dziwiła się babcia.

— W zasadzie tak. — Niania zdołała tonem głosu zasugerować, że jest to również pełen zakres możliwych doświadczeń życiowych.

— I to cała opera?

— No wiesz… może jeszcze być o czym innym, ale na ogół to albo chlanie, albo dźganie.

Babcia zdała sobie sprawę, że jest tu ktoś jeszcze. Odwróciła się.

Jakaś postać wyszła drzwiami dla aktorów, niosąc afisz, wiadro kleju i pędzel. Była to postać dziwaczna, podobna do zadbanego stracha na wróble, w ubraniu trochę za małym, choć trudno sobie wyobrazić, by jakakolwiek odzież pasowała do tej figury, której kości i stawy wydawały się nieskończenie elastyczne i poruszały się chyba niezależnie od siebie.

Postać dotarła do dwóch czarownic przed tablicą z afiszami, zatrzymała się grzecznie. Widziały niemal słowa ustawiające się w szyku za patrzącymi w pustkę oczami.

— Przepraszam panie uprzejmie. Przedstawienie musi trwać.

Słowa znajdowały się na właściwych miejscach i miały sens, ale każde zdanie zostało wypuszczone na świat jako odrębna całość.

Babcia odciągnęła nianię na bok.

— Dziękuję.

Przyglądały się w milczeniu, jak dziwna postać z wielką starannością smaruje klejem równy prostokąt, po czym umieszcza tam afisz, metodycznie wyrównując wszystkie zmarszczki.

— Jak ci na imię, młody człowieku? — spytała babcia.

— Walter!

— Masz bardzo ładny beret.

— Mama mi go kupiła!

Walter usunął spod papieru ostatni bąbel powietrza i odstąpił. Potem, zaabsorbowany swoim zadaniem, kompletnie ignorując czarownice, chwycił wiadro z klejem i wrócił do wnętrza.

Przyjaciółki w milczeniu oglądały afisz.

— Wiesz, chętnie bym zobaczyła taką operację — oświadczyła po chwili niania. — Senor Basilica dał nam bilety.

— Och, znasz mnie przecież — odparła babcia. — Nie chcę mieć nic wspólnego z takimi przedsięwzięciami.

Niania zerknęła na nią z ukosa i uśmiechnęła się do siebie. Było to znane otwarcie Weatherwax. Oznaczało: Oczywiście, że mam ochotę, ale musisz mnie przekonać.

— Masz rację, naturalnie — zgodziła się chytrze. — To raczej dla tych ludzi w pięknych karocach. Nie dla takich jak my.

Babcia wahała się przez chwilę.

— Myślę, że to za wysokie progi — mówiła dalej niania. — Gdybyśmy poszły, oni pewnie by powiedzieli: Precz stąd, paskudne staruchy…

— Tak by powiedzieli?

— Na pewno nie chcą, żeby takie baby ze wsi, podobne do nas, mieszały się z tymi eleganckimi arystokratami.

— Tak uważasz? Nie chcą nas? No to chodźmy!

Babcia pomaszerowała do frontowego wejścia, gdzie ludzie wysiadali już z powozów. Przedostała się na szczyt schodów i pomagając sobie łokciami, dotarła do kasy.

Pochyliła się. Człowiek za kratką odsunął się odruchowo.

— Paskudne staruchy, co?

— Przepraszam bardzo…?

— W samą porę! Popatrz no, młody człowieku, mamy tu bilety na… — Zerknęła na kartoniki i skinęła na nianię Ogg. — Tu jest napisane: parter. Co za bezczelność… Nas sprowadzać do parteru? — Zwróciła się do kasjera: — Rozumiesz chyba, że zwykła widownia nas nie zadowoli. Chcemy miejsca odpowiednio wysokie… — Przyjrzała się tablicy obok kasy. — Balkon będzie lepszy. Tak, najwyższy balkon.

— Słucham? Chcą panie zamienić miejsca z parteru na balkon?

— Tak, i nawet nie próbuj żądać od nas dodatkowych pieniędzy.

— Nie zamierzałem…

— I bardzo dobrze! — Babcia uśmiechnęła się tryumfalnie, z aprobatą oglądając nowe bilety. — Idziemy, Gytho.

— Przepraszam! — zawołał kasjer, gdy niania już odchodziła. — Co pani ma na ramieniu?

— To… futrzany kołnierz.

— Ale przecież wyraźnie widziałem, że pomachał ogonem.

— Tak. Ponieważ wierzę w piękno bez okrucieństwa.


Agnes zauważyła, że coś się dzieje za sceną. Co chwilę tworzyły się niewielkie grupki; rozpraszały się prawie natychmiast, gdy kolejne osoby ruszały wypełniać jakieś tajemnicze zadania.

W kanale dla orkiestry muzycy stroili nowe instrumenty. Chór ustawiał się do sceny Zatłoczonego Placu Targowego, gdzie rozmaici żonglerzy, Cyganie, połykacze mieczy i odświętnie ubrani wieśniacy wcale się nie zdziwią, kiedy na pozór pijany baryton wkroczy, by odśpiewać przechodzącemu tenorowi znaczną część fabuły.

Zobaczyła Kubła i Salzellę pogrążonych w dyskusji z inspicjentem.

— Jak możemy przeszukać cały budynek? To prawdziwy labirynt!

— Może gdzieś zabłądził…?

— Bez okularów jest ślepy jak nietoperz.

— Przecież nie wiemy, czy przytrafiło mu się coś złego!

— Ach, tak? Ale nie był pan taki pewny, kiedy pan otwierał futerał kontrabasu! Uważał pan, że znajdzie go pan w środku! Niech pan się przyzna!

— Ja… rzeczywiście nie spodziewałem się, że będzie tam połamany kontrabas. To prawda. Ale w owej chwili byłem nieco wzburzony.

Połykacz mieczy szturchnął Agnes.

— Co?

— Kurtyna w górę za minutę, moja droga — wyjaśnił, smarując klingę musztardą.

— Czy coś się stało panu Undershaftowi?

— Nie wiem, skarbie. Nie masz przypadkiem odrobiny soli?


— Przepraszam… Przepraszam… Chcemy przejść… To pańska noga? Przepraszam…

Zostawiając za sobą linię zirytowanych i obolałych widzów, czarownice przeciskały się na swoje miejsca.

Babcia odepchnęła sąsiada i usadowiła się wygodnie. A że w pewnych kwestiach miała próg znudzenia czterolatka, zapytała:

— Co się teraz dzieje?

Niania dysponowała zbyt skromnym zasobem wiedzy o operze, by odpowiedzieć, więc zwróciła się do siedzącej obok damy.

— Przepraszam, czy mogę pożyczyć pani program? Dziękuję. Przepraszam, czy mogę pożyczyć pani okulary? Bardzo jestem wdzięczna.

Przez kilka chwil studiowała pilnie.

— To uwertura — wyjaśniła. — Próbka tego, co się zdarzy. Jest też skrót całej historii. „La Triviata”.

Poruszała ustami, czytając. Od czasu do czasu marszczyła czoło.

— Tak po prawdzie to całkiem proste — stwierdziła w końcu. — Mnóstwo ludzi się w sobie kocha, jest dużo przebierania się za innych i ogólnego bałaganu, występuje bezczelny sługa, nikt tak naprawdę nie wie, kto jest kim, parę osób dostaje obłędu, cygański chór i w ogóle. Typowa opera. Pewnie ktoś się okaże czyimś dawno zaginionym synem albo córką, albo żoną.

— Psst! — odezwał się ktoś z tyłu.

— Szkoda, że nie wzięłyśmy czegoś do jedzenia — mruknęła babcia.

— Mam chyba miętowe pastylki w nogawce.

— Psst!!

— Czy mogłabym dostać moje okulary?

— Proszę bardzo. Nie są najlepsze, prawda?

Ktoś stuknął nianię Ogg w ramię.

— Droga pani, pani futrzany kołnierz wyjada moje czekoladki!

Ktoś inny stuknął w ramię babcię Weatherwax.

— Czy zechciałaby pani zdjąć kapelusz?

Niania Ogg zakrztusiła się miętową pastylką.

Babcia Weatherwax obejrzała się na siedzącego za nią, czerwonego na twarzy dżentelmena.

— Wie pan chyba, kim jest kobieta w spiczastym kapeluszu?

— Wiem, droga pani. Kobietą w spiczastym kapeluszu, która siedzi akurat przede mną.

Babcia spojrzała na niego groźnie. A potem, ku zdumieniu niani, zdjęła kapelusz.

— Bardzo przepraszam — powiedziała. — Widzę, że niechcący okazałam złe maniery. Proszę o wybaczenie.

Wróciła do obserwacji sceny.

Niania Ogg znów zaczęła oddychać.

— Dobrze się czujesz, Esme?

— Jak nigdy.

Babcia przyglądała się teraz widowni, nie zwracając uwagi na rozlegające się wokół szepty.

— Proszę pani, naprawdę wyjada moje czekoladki. Zaczął już drugą warstwę.

— Oj… niech mu pan pokaże ten plan na wieczku pudełka, dobrze? Lubi tylko trufle, a z pozostałych łatwo można zetrzeć ślinę.

— Czy mogę prosić o ciszę?

— Jestem cicho. To ten pan i jego czekoladki tak hałasują.

Wielka sala, myślała babcia. Wielka sala bez okien…

Zaświerzbiały ją kciuki.

Spojrzała na żyrandol. Lina znikała we wnęce w sklepieniu.

Jej wzrok przesunął się wzdłuż szeregu lóż — wszystkie były dość mocno zatłoczone. W jednej wszakże ktoś zasunął kotary, jakby chciał widzieć spektakl, sam nie będąc widziany.

Następnie babcia obejrzała amfiteatr. Publiczność składała się głównie z ludzi. Tu i tam dostrzegła potężną sylwetkę trolla, chociaż trollowe odpowiedniki opery trwają zwykle po parę lat. Lśniło kilka krasnoludzich hełmów, choć na ogół krasnoludy nie interesowały się niczym, co nie miało w sobie krasnoludów. Z pewnością w dole było sporo piór, a gdzieniegdzie błysk biżuterii. Ramiona w tym sezonie nosiło się obnażone. Wiele uwagi poświęcano prezencji. Ludzie przychodzili tu, by wyglądać, nie by oglądać.

Przymknęła oczy.

W takich sytuacjach naprawdę stawała się czarownicą. Nie kiedy praktykowała głowologię na niemądrych staruszkach, kiedy przyrządzała leki, kiedy potrafiła bronić swego albo odróżniała jedno zioło od innego. Czarownicą ktoś staje się wtedy, kiedy otwiera umysł na świat i starannie bada wszystko, co tam znajdzie.

Nie zwracała uwagi na sygnały docierające do uszu; po chwili odgłosy widowni stały się tylko odległym brzęczeniem. A w każdym razie odległym brzęczeniem zakłócanym głosem niani Ogg.

— Tu piszą, że donna Timpani, która śpiewa partię Quizelli, jest divą — mówiła niania. — Czyli śpiew to dla niej zajęcie dodatkowe. Dobrze, bo takie ćwiczenia mogą się przydać.

Babcia pokiwała głową, nie otwierając oczu.

Wciąż miała je zamknięte, kiedy zaczęła się opera. Niania, która wiedziała, kiedy należy zostawić przyjaciółkę własnym myślom, starała się zachowywać milczenie. Czuła się jednak w obowiązku na bieżąco komentować wydarzenia.

— Tam jest Agnes! — oświadczyła nagle. — Hej, to Agnes!

— Przestań machać i usiądź — mruknęła babcia, próbując zatrzymać swój sen na jawie.

Niania wychyliła się przez poręcz.

— Jest przebrana za Cygankę — opowiadała. — A teraz taka dziewczyna występuje naprzód, żeby zaśpiewać… — Zerknęła do zdobytego programu. — Zaśpiewać słynną arię „Pożegnanie”. Tak tu piszą. Trzeba przyznać, że głos ma dobry…

— To Agnes śpiewa — odparła babcia.

— Nie, to ta dziewczyna, Christine.

— Zamknij oczy, głupia kobieto, i wtedy powiedz, czy to nie Agnes.

Niania Ogg posłusznie zacisnęła powieki i zaraz uniosła je znowu.

— To Agnes śpiewa!

— Tak.

— Ale tam z przodu stoi ta dziewczyna z szerokim uśmiechem i rusza ustami, i w ogóle!

— Tak.

Niania podrapała się po głowie.

— Coś tu jest nie w porządku, Esme. Nie można pozwolić, żeby kradli głos naszej Agnes.

Babcia nie otwierała oczu.

— Powiedz, czy w loży, tam z boku po prawej stronie, poruszyły się kotary?

— Właśnie zauważyłam, jak się kołyszą, Esme.

— Aha.

Babcia odprężyła się. Opadła w fotel; aria opływała ją falami dźwięku. Raz jeszcze otworzyła umysł…

Krawędzie, mury, drzwi…

Kiedy zamknie się jakąś przestrzeń, staje się ona wszechświatem samym w sobie. Pewne rzeczy pozostają w niej schwytane.

Muzyka wpadała jednym uchem, a wypadała drugim, ale wraz z nią nadpływały też inne zjawiska, pasma zdarzeń, echa dawnych krzyków…

Dryfowała dalej, poniżej świadomości, w ciemność poza kręgiem blasku ognia.

Był tam strach. Krążył niczym wielka, mroczna bestia. Czaił się w każdym kącie. Tkwił w kamieniach. W cieniu skrywała się dawna groza. Była to jedna z najbardziej pradawnych, ta, która oznaczała, że ludzkość nauczyła się chodzić dopiero wtedy, kiedy padła na kolana. Był to strach przed nietrwałością, wiedza, że wszystko przeminie, że piękny głos albo wspaniała figura to coś, czego pojawienia nie sposób kontrolować i czego odejścia nie sposób odsunąć.

Nie tego szukała, ale chyba w tym morzu pływało owo poszukiwane coś…

Zeszła głębiej.

I tak je znalazła, huczące w nocnym mroku duszy tego miejsca niby głęboki, zimny prąd.

Kiedy się zbliżyła, odkryła, że to niejeden obiekt, ale dwa, splecione wokół siebie nawzajem. Sięgnęła ku nim…

Oszustwo! Kłamstwa! Fałsz! Morderstwo!

— Nie!

Zamrugała.

Wszyscy się jej przyglądali.

Niania szarpała ją za spódnicę.

— Usiądź, Esme!

Babcia patrzyła. Żyrandol wisiał spokojnie nad pełną widownią.

— Biją go na śmierć!

— O co chodzi, Esme?

— I wrzucają do rzeki!

— Esme!

— Psst!

— Proszę pani, niech pani usiądzie!

— …a teraz zaczął Wiry Nugatowe…

Babcia chwyciła kapelusz i ruszyła bokiem wzdłuż rzędu, zgniatając pod grubymi lancrańskimi podeszwami kilka sztuk najpiękniejszego obuwia Ankh-Morpork.

Niania niechętnie ruszyła za nią. Podobała jej się ta piosenka i chciała na końcu bić brawo. Jednak dodatkowa para rąk okazała się zbędna — oklaski wybuchły, gdy tylko ucichła ostatnia nuta.

Niania Ogg spojrzała na scenę i zauważyła coś. Uśmiechnęła się.

— Podobało ci się?

— Gytho!

Westchnęła.

— Idę, Esme. Przepraszam. Przepraszam. Oj, nie chciałam. Przepraszam…

Babcia Weatherwax stała w korytarzu wyłożonym czerwonym pluszem. Opierała czoło o ścianę.

— Bardzo niedobrze, Gytho — powiedziała. — Wszystko się pomieszało. Nie jestem pewna, czy potrafię to rozplątać. Biedak…

Wyprostowała się.

— Spójrz na mnie, Gytho, dobrze?

Niania szeroko otworzyła oczy. Drgnęła, gdy fragment babcinej świadomości wsunął się pod jej źrenice.

Babcia wcisnęła na głowę kapelusz, utkała pod nim kilka luźnych kosmyków siwych włosów, po czym wyjęła osiem szpilek i wcisnęła je na miejsce z tym samym skupieniem, z jakim najemnik mógłby sprawdzać swoją broń.

— Dobrze — rzekła w końcu.

Niania Ogg odprężyła się wyraźnie.

— Nie żeby mi to przeszkadzało, Esme — powiedziała — ale czy nie mogłabyś używać lustra?

— Strata pieniędzy — odparła babcia.

W pełni uzbrojona, ruszyła korytarzem.

— To dobrze, że się nie zezłościłaś na tego człowieka, który kazał ci zdjąć kapelusz — powiedziała niania, biegnąc za nią.

— Nie warto. Jutro będzie już martwy.

— Ojej… A czemu?

— Powóz go przejedzie.

— Dlaczego mu nie powiedziałaś?

— Mogłam się pomylić.

Babcia dotarła do schodów i pędem ruszyła w dół.

— Dokąd idziemy?

— Chcę zobaczyć, kto siedzi za tymi kotarami.

Stłumione, ale nadal burzliwe oklaski wypełniały studnię klatki schodowej.

— Trzeba przyznać, że spodobał im się głos Agnes — cieszyła się niania.

— Tak. Mam nadzieję, że zdążymy na czas.

— Ojej…

— Co?

— Zostawiłam tam Greeba!

— On przecież lubi poznawać nowych ludzi. A niech mnie, to prawdziwy labirynt!

Babcia weszła w łuk korytarza, bardziej wytwornie pluszowego niż poprzedni. W ścianie tkwił cały szereg drzwi.

— Aha. Teraz…

Przeszła wzdłuż nich, licząc pod nosem. Zatrzymała się i nacisnęła klamkę.

— Czy mogę paniom w czymś pomóc?

Odwróciły się. Niska starsza kobieta podeszła cicho z tyłu. Trzymała tacę z napojami.

Babcia uśmiechnęła się do kobiety. Niania uśmiechnęła się do tacy.

— Zastanawiałyśmy się — powiedziała babcia — co to za osoba w loży woli siedzieć za zasuniętymi kotarami?

Taca zadygotała.

— Może pani potrzymam? — zaproponowała niania. — Jeszcze coś się rozleje, jeśli nie będzie pani uważać.

— Co wiecie o ósmej loży? — zapytała kobieta.

— Aha. Ósma loża — stwierdziła babcia. — To będzie ta, rzeczywiście. O ta, prawda?

— Nie! Proszę…

Babcia podeszła i chwyciła klamkę.

Drzwi były zamknięte na klucz.

Taca znalazła się w chętnych rękach niani Ogg.

— Dziękuję, z przyjemnością pomogę — powiedziała niania.

Kobieta chwyciła babcię za ramię.

— Nie! To sprowadzi straszne nieszczęście!

Babcia wyciągnęła rękę.

— Poproszę klucz, madame!

Za jej plecami niania obejrzała kieliszek szampana.

— Nie wolno go rozgniewać! I tak już źle się dzieje! — Kobieta była wyraźnie przerażona.

— Żelazo — stwierdziła babcia. — Nie mogę zaczarować żelaza.

— Czekaj. — Niania podeszła odrobinę chwiejnie. — Daj mi spinkę. Nasz Nev pokazał mi różne takie sztuczki…

Babcia uniosła dłoń do kapelusza, spojrzała na zatroskaną twarz kobiety i opuściła rękę.

— Nie — rzekła. — Na razie zostawimy tę sprawę…

— Nie wiem już, co się dzieje — zaszlochała kobieta. — Nigdy tak nie było…

— Dmuchnij sobie, kochana. — Niania podała jej brudną chustkę do nosa i poklepała łagodnie po ramieniu.

— …Nie było tego zabijania… on chciał tylko mieć swoje miejsce, żeby oglądać opery… lepiej się wtedy czuł…

— O kim mówimy? — zainteresowała się babcia.

Ponad głową kobiety przyjaciółka rzuciła jej ostrzegawcze spojrzenie. Pewne sprawy lepiej było zostawić niani Ogg.

— Otwierał ją na godzinę co piątek, żebym mogła posprzątać, i zawsze był tam mały liścik, mówiący, że dziękuje i przeprasza za czekoladki na fotelu… i komu to szkodziło, chciałabym wiedzieć…

— Dmuchnij sobie porządnie jeszcze raz — poradziła niania.

— A teraz ludzie padają jak muchy… mówią, że to on, ale ja wiem, że on nigdy nie chciał nikomu zrobić krzywdy…

— Pewnie że nie — pocieszyła ją niania.

— …tyle razy widziałam, jak patrzą na lożę. I zawsze lepiej się czuli, kiedy go zobaczyli. A potem ktoś udusił biednego pana Poundera. Obejrzałam się, a tam był jego kapelusz, spadł na dół…

— To straszne, kiedy zdarza się coś takiego — przyznała niania. — Jak się nazywasz, kochaniutka?

— Pani Plinge — chlipnęła pani Plinge. — Spadł i wylądował akurat przede mną. Wszędzie bym go poznała…

— Myślę, że najlepiej będzie, jeśli odprowadzimy panią do domu, pani Plinge — uznała babcia.

— Och, nie! Muszę obsłużyć wszystkie te damy i dżentelmenów… Zresztą to niebezpiecznie wracać o tej porze. Zwykle Walter mnie odprowadza, ale dzisiaj musi zostać dłużej… Och jej…

— Przyda ci się jeszcze dmuch, kochana. Poszukaj jakiegoś kawałka, który nie jest za mokry.

Zabrzmiała seria ostrych stuknięć — to babcia Weatherwax splotła palce i wyciągnęła ręce przed siebie, aż strzeliły jej stawy.

— Niebezpieczne, co? — rzuciła. — Ale przecież nie możemy pani zostawić takiej roztrzęsionej. Zrobimy tak: ja odprowadzę panią do domu, a pani Ogg dopilnuje wszystkiego na miejscu.

— Przecież muszę obsługiwać loże… Podaję napoje… Przysięgłabym, że miałam je tutaj przed chwilą…

— Pani Ogg wie wszystko o napojach. — Babcia Weatherwax rzuciła przyjaciółce surowe spojrzenie.

— Nie ma czegoś, czego bym nie wiedziała o drinkach — zgodziła się niania, bezwstydnie opróżniając ostatni kieliszek. — Zwłaszcza o tych.

— …i co z Walterem? Będzie się zamartwiał…

— Walter to pani syn? — spytała babcia. — Nosi beret?

Kobieta przytaknęła.

— Zawsze po niego przychodzę, kiedy pracuje do późna…

— Przychodzi pani po niego… Ale on panią odprowadza do domu…

— Bo… on… — zająknęła się pani Plinge. — To dobry chłopiec — zakończyła wyzywająco.

— Jestem tego pewna — uspokoiła ją babcia.

Ostrożnie zdjęła pani Plinge z głowy mały koronkowy czepeczek i wręczyła niani, która wcisnęła go we włosy. Zabrała też mały fartuszek. Na tym polega główna zaleta czarnych ubrań — ubierając się na czarno, można udawać każdego. Matka Przełożona czy Madame, to tylko kwestia stylu. Wszystko zależy od detali.

Coś szczęknęło — to ósma loża się zaryglowała. Potem zabrzmiał cichutki zgrzyt krzesła wciskanego pod uchwyt klamki.

Babcia uśmiechnęła się i ujęła panią Plinge pod ramię.

— Wrócę jak najszybciej — obiecała.

Niania kiwnęła głową. Przez chwilę spoglądała jeszcze za nimi.

Na końcu korytarza znalazła niewielką komórkę. Był tam stołek, robótka na drutach pani Plinge i niewielki, ale bardzo dobrze zaopatrzony barek. Na ścianie wisiała też tablica z gładkiego mahoniu, a na niej dzwonki na wielkich, zwiniętych sprężynach.

Kilka z nich podskakiwało nerwowo.

Niania przygotowała sobie dżin z dżinem i kropelką dżinu, po czym z wyraźnym zainteresowaniem przestudiowała rząd butelek.

Odezwał się kolejny dzwonek.

W barku stał też duży słój oliwek. Niania poczęstowała się pełną garścią i zdmuchnęła kurz z butelki porto.

Dzwonek spadł ze sprężyny.

Gdzieś w głębi korytarza otworzyły się drzwi i jakiś głos zawołał:

— Gdzie nasze drinki, kobieto?!

Niania skosztowała porto.

Znała pojęcie obsługi. Jako młoda dziewczyna była pokojówką na zamku w Lancre, gdzie król miał zwyczaj realizowania swych zachcianek na wszystkim, co zdołał schwytać. Młoda Gytha Ogg utraciła już niewinność,[6] miała jednak bardzo stanowcze poglądy w kwestii niechcianych zalotów. Kiedy więc zaskoczył ją w spiżarni, dokonała — formalnie rzecz biorąc — zdrady stanu za pomocą trzymanego oburącz jagnięcego udźca. To zakończyło jej krótką karierę w zamkowej kuchni i wymusiło dłuższą przerwę w działaniach władcy na zamkowych pokojach.

Te krótkotrwałe doświadczenia pomogły jej sformułować pewne poglądy, może nie aż polityczne, ale wyraźnie oggistyczne. A pani Plinge wyglądała, jakby nie jadała dosyć i nie sypiała dostatecznie długo. Ręce miała chude i zaczerwienione. Niania zawsze miała czas dla Plinge’ów tego świata.

Czy porto pasuje do sherry? Nie zaszkodzi spróbować.

Dzwoniły już wszystkie dzwonki. Pewnie zbliża się przerwa.

Spokojnie odkręciła pokrywkę słoja z marynowanymi cebulkami i schrupała kilka.

Potem — gdy inni widzowie zaczęli wystawiać głowy zza drzwi i wykrzykiwać gniewne żądania — przeszła do półki z szampanem i zdjęła dwie największe butelki. Potrząsnęła nimi solidnie, wsadziła sobie pod pachy i przytrzymując kciukami korki, wyszła na korytarz.

Niani filozofia życiowa polegała na tym, by zawsze robić to, co w danej chwili wydaje się dobrym pomysłem. To podejście nigdy jej jeszcze nie zawiodło.


Kurtyna opadła. Publiczność wciąż biła brawo na stojąco.

— Co teraz? — szepnęła Agnes do Cygana obok.

Ściągnął z głowy barwną chustę.

— Wiesz, teraz zwykle wychodzimy do… Nie, jeszcze podniosą kurtynę…

I rzeczywiście. W świetle stanęła Christine, która dygała, machała ręką i skrzyła się cała.

Cygan szturchnął dyskretnie Agnes.

— Popatrz na Timpani — szepnął. — Klasyczny przypadek nosa na kwintę.

Agnes spojrzała na primadonnę.

— Uśmiecha się — zauważyła.

— Tygrys też się uśmiecha, moja droga.

Kurtyna opadła znowu, z nieodwołalnością sugerującą, że inspicjent powywraca dekoracje i zacznie wrzeszczeć na każdego, kto spróbuje jeszcze raz dotknąć lin.

Agnes wybiegła z pozostałymi. W następnym akcie nie miała zbyt wiele do roboty. Wcześniej próbowała zapamiętać treść opery, chociaż inni członkowie chóru starali się ją od tego odwieść. Wiadomo, że można albo śpiewać, o co chodzi, albo rozumieć, o co chodzi. Ale nie da się tego zrobić naraz. Agnes jednak była osobą sumienną.

— …no więc Peccadillo (ten.), syn diuka Tagliatelli (bas), w tajemnicy przebrał się za świniopasa, by zabiegać o względy Quizzelli, nie wiedząc, że doktor Bufola (bar.) sprzedał eliksir Ludi, służącemu, nie zdając sobie sprawy, że jest to w rzeczywistości pokojówka Iodyny (sop.), przebrana za chłopca, gdyż hrabia Artaud (bar.) twierdzi, że…

Pomocnik inspicjenta odsunął ją z drogi i skinął na kogoś za kulisą.

— Opuść krajobraz wiejski, Ron.

Zza kulisy rozległa się seria gwizdów, której odpowiedziała druga, z góry.

Dekoracja się uniosła. Z mroku nad sceną zaczęły się zsuwać worki z piaskiem, służące jako przeciwwaga.

— …potem Artaud zdradza, że… no, że Zibelina musi poślubić Fideliego, nie, to znaczy Fiabego, nie wiedząc, hm… że rodzinne majątki…

Worki opadły. Przynajmniej po jednej stronie sceny. Po drugiej rozległ się przeraźliwy krzyk, przerywając Agnes realizację niemożliwego zadania zrozumienia treści opery. Dziewczyna zobaczyła odwróconą czołem w dół i wyglądającą niezdrowo twarz martwego doktora Undershafta.


Niania wśliznęła się za jakieś drzwi, zamknęła je za sobą. Po chwili tupot biegnących stóp ucichł.

Trzeba przyznać, że bawiła się nieźle.

Zdjęła koronkowy czepek i fartuszek. A ponieważ była osobą zasadniczo uczciwą, schowała je do kieszeni, by przy okazji zwrócić pani Plinge. Potem wydobyła płaski, okrągły przedmiot i uderzyła nim o ramię. Wystrzelił szpic — a po kilku poprawkach jej urzędowy kapelusz wyglądał prawie jak nowy.

Rozejrzała się. Nieobecność światła i wykładzin, połączona z wyraźną obecnością kurzu, sugerowały, że miejsce to nie jest przeznaczone dla publiczności.

Do licha! Chyba trzeba poszukać innych drzwi. Oczywiście, będzie musiała zostawić Greeba, gdziekolwiek się teraz podziewał… Ale zjawi się. Zawsze się zjawia, kiedy chce, żeby go nakarmić.

Znalazła schody prowadzące w dół, zeszła nimi do nieco lepiej oświetlonego korytarza i maszerowała spory kawałek. A potem wystarczyło już kierować się wrzaskami.

Dotarła do malowanych dekoracji i rozmaitych rekwizytów trzymanych za sceną.

Nikt nie zwrócił na nią uwagi. Pojawienie się niedużej, przyjaźnie nastawionej starszej pani nie wywołało w tej chwili żadnych komentarzy.

Ludzie biegali tam i z powrotem i krzyczeli. Ci bardziej wrażliwi po prostu stali w miejscu i krzyczeli. Jakaś potężna dama leżała na dwóch krzesłach i przeżywała atak histerii, a kilku maszynistów usiłowało wachlować ją nutami.

Niania Ogg nie była pewna, czy wydarzyło się coś niezwykłego, czy po prostu jest to opera kontynuowana z użyciem innych środków.

— Na waszym miejscu rozluźniłabym jej gorset — powiedziała, przechodząc obok.

— Na bogów, droga pani, dość już jest paniki!

Niania zbliżyła się do interesującej grupy Cyganów, arystokratów i maszynistów.

Czarownice są ciekawe z definicji i dociekliwe z natury. Wcisnęła się między nich.

— Przepuśćcie mnie! Jestem wścibską osobą — mówiła, wykorzystując oba łokcie.

Podziałało — jak zwykle działania w takim stylu.

Na podłodze leżał ktoś martwy. Niania widziała już śmierć w licznych wcieleniach i na pierwszy rzut oka potrafiła rozpoznać uduszenie. Nie jest to najładniejszy koniec, choć bywa całkiem barwny.

— Ojej — powiedziała. — Biedny człowiek. Co mu się stało?

— Pan Kubeł mówi, że musiał się zaplątać w… — zaczął ktoś.

— W nic się nie zaplątał! To robota Upiora! — przerwał mu ktoś inny. — A on wciąż może siedzieć na górze.

Spojrzenia wszystkich powędrowały ku sklepieniu.

— Pan Salzella posłał maszynistów, żeby go wykurzyli.

— Czy mają płonące pochodnie? — spytała niania.

Kilka osób spojrzało na nią, jakby po raz pierwszy zastanowili się, kim właściwie jest.

— Co?

— Kiedy tropi się złe upiory albo monstra, trzeba mieć płonące pochodnie — wyjaśniła niania. — To powszechnie znany fakt.

Przez moment przyswajali tę myśl.

— To prawda.

— Ona ma rację, wiecie…

— Powszechnie znany fakt, moja droga.

— Dostali płonące pochodnie?

— Chyba nie. Tylko zwykłe latarnie.

— To na nic — stwierdziła niania. — Latarnie są na przemytników. Na upiory trzeba płonących…

— Uwaga, chłopcy i dziewczęta!

Inspicjent stanął na pustej skrzyni.

— Słuchajcie — zaczął, nieco blady. — Wiem, że wszystkim wam znane jest powiedzenie „Przedstawienie musi trwać”…

Chór odpowiedział chóralnym jękiem.

— Trudno śpiewać wesołą piosenkę o zjadaniu jeża, kiedy człowiek czeka, aż jemu przytrafi się jakiś… wypadek! — zawołał król Cyganów.

— Zabawne, skoro mowa o piosenkach z jeżami, to ja… — zaczęła niania, ale nikt jej nie słuchał.

— Przecież tak naprawdę nie wiemy, co się stało…

— Naprawdę? Mamy zgadywać? — rzucił Cygan.

— …ale mamy już ludzi rozstawionych w kominie…

— Tak? Gdyby nastąpiły kolejne… wypadki?

— …a pan Kubeł upoważnił mnie do zapewnienia, że dziś wieczór dostaniecie premię w wysokości dwóch dolarów, w nagrodę za odważne uznanie, że przedstawienie musi trwać…

— Pieniądze? Po takim wstrząsie? Pieniądze? Myśli, że obieca nam parę dolarów, a my zgodzimy się zostać na tej przeklętej scenie?

— Skandal!

— On jest bez serca!

— Niewyobrażalne!

— Powinien dać co najmniej cztery!

— Zgadza się! Cztery!

— To hańba, przyjaciele! Dyskutować o kilku dolarach, kiedy tu oto leży martwy człowiek? Nie macie szacunku dla jego pamięci?

— Właśnie! Dwa dolary to faktycznie brak szacunku! Pięć albo nie gramy!

Niania Ogg pokiwała głową. Oddaliła się, by poszukać odpowiedniego kawałka materiału i przykryć zwłoki doktora Undershafta.

Teatralny światek dosyć się jej podobał. Miał własną magię. Dlatego Esme go nie lubiła, zdaniem niani. Była to bowiem magia iluzji, oszustw i błazeństw, co niani odpowiadało, bo nie można wyjść za mąż trzy razy, jeśli się trochę nie oszukuje. Ale wszystko to było nazbyt zbliżone do własnej babcinej magii, żeby babci nie zaniepokoić. A to powodowało, że nie mogła zostawić tego świata w spokoju. Tak jakby musiała ciągle naciskać bolące miejsce.

Ludzie nie zwracają na ogół uwagi na niskie starsze panie, które wyglądają, jakby były na swoim miejscu. A niania Ogg potrafiła się dopasować do otoczenia szybciej niż martwy kurczak w hodowli robaków.

Poza tym niania dysponowała pewnym dodatkowym niewielkim talentem. Był to umysł niczym piła mechaniczna, ukryty za obliczem podobnym do pomarszczonego jabłka.

Ktoś szlochał.

Dziwna postać klęczała przy martwym kierowniku chóru. Wyglądała jak marionetka z odciętymi sznurkami.

— Możesz mi pomóc z tą płachtą, kawalerze? — zapytała cicho niania.

Para wilgotnych oczu, z których ciekły strumienie łez, zamrugała na widok niani.

— On się nie obudzi!

Niania zmieniła umysłowy bieg.

— Zgadza się, skarbie — powiedziała. — Jesteś Walter, prawda?

— Zawsze był dobry dla mnie i dla mamy! Nigdy mnie nie kopnął!

Dla niani stało się jasne, że nie ma co liczyć na pomoc. Przyklęknęła i spróbowała sama sobie poradzić.

— Proszę pani, oni mówią, że to Upiór, proszę pani! To nie Upiór, proszę pani! Nigdy by tego nie zrobił! Zawsze był dobry dla mnie i dla mamy!

Niania znowu przerzuciła biegi. Dla Waltera Plinge trzeba było porządnie zwolnić.

— Mama by wiedziała, co robić.

— No, ale… poszła wcześniej do domu, Walterze.

Woskowa twarz Waltera zaczęła wykrzywiać się w wyrazie śmiertelnej grozy.

— Nie może iść do domu bez Waltera, żeby jej pilnował! — zawołał.

— Na pewno zawsze tak mówi — zgodziła się niania. — Na pewno zawsze dba o to, żeby Walter był przy niej w drodze do domu. Ale myślę, że w tej chwili chciałaby, żeby Walter działał jak należy, a ona mogła być z niego dumna. Przedstawienie jeszcze się nie skończyło.

— To niebezpieczne dla mamy!

Niania poklepała go po ręce i odruchowo wytarła dłoń o spódnicę.

— Dobry chłopak — powiedziała. — A teraz muszę iść…

— Upiór nikogo by nie skrzywdził!

— Tak, Walterze, ale muszę już iść. Znajdę kogoś, kto ci pomoże, a ty musisz ułożyć biednego doktora Undershafta w jakimś spokojnym miejscu, dopóki nie skończy się przedstawienie. Rozumiesz? A ja jestem pani Ogg.

Walter popatrzył na nią, rozdziawiając usta, ale po chwili kiwnął głową.

— Zuch.

Niania zostawiła go nad ciałem, a sama ruszyła dalej za scenę. Przebiegający młody człowiek odkrył nagle, że złapał nianię.

— Przepraszam, chłopcze — odezwała się niania, wciąż trzymając go za rękę. — Znasz tu kogoś o imieniu Agnes? Agnes Nitt?

— Raczej nie, pszepani. A czym ona się zajmuje?

Możliwie grzecznie starał się uwolnić i biec dalej, ale uchwyt niani był niczym stal.

— Trochę śpiewa. Duża dziewczyna. Głos na podwójnych resorach. Ubiera się na czarno.

— Nie chodzi przypadkiem o Perditę?

— Perdita? A tak, to będzie ona. Zgadza się.

— Myślę, że zajmuje się Christine. Są w gabinecie pana Salzelli.

— Czy Christine to ta chuda dziewczyna w białym?

— Tak, pszepani.

— I spodziewam się, że zechcesz mi pokazać, gdzie jest ten gabinet pana Salzelli?

— Ja zechcę…? To znaczy tak. Trzeba przejść wzdłuż sceny, pierwsze drzwi po prawej.

— Jaki grzeczny chłopak, poratował biedną staruszkę — pochwaliła go niania. Jej uścisk nabrał siły i niewiele już dzieliło go od odcięcia dopływu krwi. — A nie sądzisz, że miło by było, gdybyś pomógł też młodemu Walterowi, o tam, żeby jakoś zadbał o ciało tego nieszczęśnika?

— Gdzie tam?

Niania obejrzała się. Martwy pan Undershaft leżał na miejscu, ale Walter zniknął.

— Biedny chłopak, bardzo był poruszony — uznała niania. — Nic dziwnego. Należało się tego spodziewać. W takim razie… Może znajdziesz sobie innego dzielnego młodzieńca, żeby tobie pomógł, zamiast Waltera?

— No… tak.

— Grzeczny chłopak — powtórzyła niania.


Był wieczór, niezbyt jeszcze późny. Babcia i pani Plinge przeciskały się między przechodniami na ulicach, podążając w kierunku Mroków — części miasta tłocznej jak gniazdowisko gawronów, a pachnącej jak wysypisko śmieci. I odwrotnie.

— Zatem — zaczęła babcia, kiedy wkroczyły w labirynt cuchnących zaułków — pani chłopak, Walter, zwykle odprowadza panią do domu, tak?

— To dobry chłopak, pani Weatherwax — odparła niepewnie pani Plinge.

— Z pewnością to szczęście, że może się pani wesprzeć na takim mocnym ramieniu.

Pani Plinge uniosła wzrok. Spojrzenie w oczy babci Weatherwax przypominało patrzenie w lustro: to, co stamtąd na człowieka wyglądało, to był on sam. I nie było przed tym kryjówki.

— Dręczą go — wymamrotała. — Poszturchują i chowają mu miotłę. To nie są źli chłopcy, ale go dręczą.

— Przynosi swoją miotłę do domu, prawda?

— Dba o swoje rzeczy. Wychowałam go, żeby ich pilnował i nie sprawiał nikomu kłopotów. Ale poszturchują biedaka i przezywają…

Zaułek kończył się dziedzińcem podobnym do studni między wysokimi budynkami. Sznury do prania we wszystkie strony przecinały prostokąt rozświetlonego księżycem nieba.

— To już tutaj — oświadczyła pani Plinge. — Bardzo jestem pani wdzięczna.

— Jak Walter dostanie się do domu bez pani? — spytała babcia Weatherwax.

— Och, w gmachu Opery jest dość miejsc, żeby się przespać. Wie, że jeśli po niego nie przyjdę, ma tam zostać na noc. Robi, co mu się powie, pani Weatherwax. Nigdy nie sprawia kłopotów.

— Nie mówiłam, że sprawia.

Pani Plinge zaczęła szperać w torebce, w tej samej mierze próbując umknąć przed wzrokiem babci Weatherwax, co znaleźć klucz.

— Przypuszczam, że Walter widzi prawie wszystko, co się dzieje w gmachu Opery — stwierdziła babcia, ujmując ją za przegub. — I zastanawiam się, co takiego… zobaczył.

Puls skoczył w tej samej chwili co złodzieje. Cienie rozwinęły się nagle. Zgrzytnął metal.

— Jesteście tylko we dwie, moje panie — oświadczył niski głos. — A nas jest sześciu. Nie warto nawet krzyczeć.

— Olaboga, laboga — odpowiedziała babcia.

Pani Plinge padła na kolana.

— Błagam, nie krzywdźcie nas, szlachetni panowie! Macie przecież matki!

Babcia przewróciła oczami. Niech to licho porwie i demony na dodatek. Była dobrą czarownicą. Taką rolę powierzyło jej życie. Takie brzemię musiała dźwigać. Dobro i Zło są kategoriami całkiem zbytecznymi, jeśli człowiek dorasta z wysoce rozwiniętym poczuciem tego, co Słuszne i Niesłuszne. Miała nadzieję, och, jakąż miała nadzieję, że ci tutaj, choć młodzi, są zatwardziałymi przestępcami.

— Miałem kiedyś matkę — przyznał najbliższy z rabusiów. — Tylko chyba żem ją zjadł.

Aha, pozycje w czołówce. Babcia uniosła ręce do kapelusza, by wyjąć dwie długie szpilki…

Dachówka zsunęła się z dachu i z pluskiem wpadła do kałuży.

Wszyscy unieśli głowy.

Na tle księżyca przez moment widać było człowieka w pelerynie. Wyciągnął przed siebie rękę, w której trzymał miecz. A potem zeskoczył, lądując zgrabnie przed zdumionym złodziejem.

Świsnęła klinga.

Pierwszy z rabusiów odwrócił się i pchnął w mroczną sylwetkę przed sobą. Sylwetka okazała się drugim rabusiem, który machnął ręką i przejechał nożem po żebrach trzeciego.

Zamaskowany przybysz tańczył między nimi, a jego miecz niemal pozostawiał w powietrzu lśniące ślady. Później babcia uświadomiła sobie fakt, że ostrze ani razu nie zetknęło się z ciałem — ale też nie musiało. Kiedy sześciu walczy przeciwko jednemu, w zamieszaniu i w ciemności, a zwłaszcza jeśli tych sześciu nie jest przyzwyczajonych i w dodatku całą wiedzę o walce na noże zyskali od innych amatorów, to jest sześć szans na siedem, że dźgną któregoś z kompanów, a mniej więcej jedna na dwanaście, że przytną sobie własne ucho.

Dwaj, którzy nie byli jeszcze ranni po dziesięciu sekundach, spojrzeli na siebie, odwrócili się i rzucili do ucieczki.

I wszystko się skończyło.

Jedyny z walczących, stojący jeszcze pionowo, skłonił się przed babcią Weatherwax.

Ah! Bella donna.

Zafurkotała czarna peleryna podszyta czerwonym jedwabiem, a potem i ona zniknęła. Przez chwilę słychać jeszcze było lekkie kroki na bruku.

— Coś podobnego — powiedziała babcia. Jej dłoń zawisła nieruchomo w połowie drogi do kapelusza.

Wokół rozmaite ciała jęczały albo wydawały z siebie bulgoczące odgłosy.

— Olaboga — westchnęła. Po czym wzięła się w garść. — Będziemy potrzebowały przyjemnie ciepłej wody i trochę bandaży, jak również dobrej, ostrej igły do zszywania ran, pani Plinge — oświadczyła. — Nie możemy pozwolić, żeby ci nieszczęśnicy wykrwawili się na śmierć, prawda? Nawet jeśli rabują bezbronne staruszki…

Pani Plinge wydawała się zbyt przerażona.

— Musimy być miłosierne, pani Plinge — nalegała babcia.

— Dołożę do ognia i podrę prześcieradło — zgodziła się wreszcie pani Plinge. — Nie wiem, czy znajdę igłę.

— Och, ja chyba mam jakąś — uspokoiła ją babcia i wyjęła jedną, wbitą w rondo kapelusza. Przyklęknęła obok leżącego rabusia. — Jest trochę zardzewiała i tępa — dodała — ale zrobimy, co tylko można.

Igła błysnęła w świetle księżyca. Okrągłe, przerażone oczy złodzieja skupiły na niej wzrok, potem przesunęły się ku twarzy babci. Zaskomlał. Usiłował łopatkami zakopać się w bruku.

Może to dobrze, że nikt inny nie widział w mroku babcinej miny.

— Pora na dobry uczynek — powiedziała.


Salzella dramatycznie wzniósł ręce.

— Przypuśćmy, że spadłby na dół w połowie aktu?

— No dobrze, dobrze — ustąpił Kubeł, który siedział za biurkiem tak, jak człowiek mógłby się ukrywać w bunkrze. — Zgadzam się. Po spektaklu wezwiemy Straż Miejską. Nie ma innego wyjścia. Poprosimy ich tylko, żeby byli dyskretni.

— Dyskretni? Widział pan kiedy strażnika?

— Zresztą i tak niczego nie znajdą. Przedostał się na dach i uciekł, mogę się założyć. Kimkolwiek jest. Biedny doktor Undershaft. Nigdy nie miał nerwów jak postronki…

— A dziś ma postronki zamiast nerwów — zauważył Salzella.

— To było nieładne!

Salzella pochylił się nad biurkiem.

— Ładne czy nie, zespół składa się z ludzi teatru. Przesądnych. Wystarczy drobiazg, jak choćby zamordowanie kogoś na scenie, a całkiem się rozsypują.

— Nie był zamordowany na scenie. Został zabity poza sceną. Poza tym nie ma pewności, czy to rzeczywiście morderstwo. Był ostatnio bardzo… przygnębiony.


Agnes przeżyła szok, ale nie szok z powodu śmierci doktora Undershafta. Zdumiała ją raczej własna reakcja. Nieprzyjemne i przerażające było oglądanie martwego człowieka, ale jeszcze bardziej zobaczenie siebie istotnie zaciekawionej tym, co się dzieje — tym, jak ludzie się zachowują, jak się poruszają, co mówią. Całkiem jakby wyszła z siebie, stanęła z boku i obserwowała wszystko.

Christine za to zwyczajnie zemdlała. Podobnie jak donna Timpani. Więcej osób ratowało Christine niż primadonnę, mimo że Timpani ocknęła się i zemdlała znacząco jeszcze kilka razy. W końcu musiała dostać histerii. Nikt ani przez moment nie pomyślał, że trzeba pomagać Agnes.

Przeniesiono Christine do gabinetu Salzelli za sceną i ułożono na sofie. Agnes przyniosła miskę z wodą i ręcznik, a teraz ocierała jej czoło. Są bowiem ludzie, których przeznaczeniem jest być układanym na wygodnych sofach, a są tacy, którym los przeznaczył tylko noszenie misek z zimną wodą.

— Kurtyna idzie w górę za dwie minuty — przypomniał Salzella. — Pójdę zebrać orkiestrę. Pewnie siedzą pod Ciosem w Plecy, po drugiej stronie ulicy. Dranie, zdążą wypić po pół kufla, zanim jeszcze ucichną oklaski.

— I nadal potrafią grać?

— Nigdy nie potrafili, więc nie rozumiem, czemu teraz mieliby zacząć. To przecież muzycy, panie Kubeł. Zwłoki mogłyby ich zdenerwować, jedynie wpadając im do piwa. A nawet wtedy by grali, jeśli dostaliby premię za zwłokę.

Kubeł podszedł do leżącej Christine.

— Jak ona się czuje?

— Coś bełkocze… — zaczęła Agnes.

— Komuś herbaty? — rozległo się pytanie. — Nie ma nic lepszego od filiżanki herbaty. Nie, skłamałam… Ale widzę, że sofa i tak jest zajęta, to taki mój żart, bez urazy. Ktoś ma ochotę na filiżankę mocnej herbaty?

Agnes obejrzała się ze zgrozą.

— No, ja na przykład napiłbym się z rozkoszą — rzekł Kubeł fałszywie jowialnym tonem.

— A ty, panienko? — Niania mrugnęła do Agnes.

— Eee… nie, dziękuję. Pracuje pani tutaj?

— Zastępuję panią Plinge, która źle się poczuła. — Niania mrugnęła po raz drugi. — Nazywam się Ogg. Nie zwracajcie na mnie uwagi.

To wyraźnie uspokoiło Kubła. Choćby dlatego, że przypadkowe roznosicielki herbaty prezentowały najmniejsze z możliwych w tej chwili zagrożeń.

— To dzisiejsze przedstawienie bardziej przypomina Grand Guignol niż operę — stwierdziła niania. Szturchnęła Kubła. — To po zagranicznemu „cała scena we krwi” — dodała jeszcze.

— Doprawdy.

— Tak. To znaczy… Wielki Gignol.

W dali zagrała muzyka.

— Uwertura do aktu drugiego — stwierdził Kubeł. — Jeśli Christine wciąż jest za słaba, to…

Rzucił Agnes rozpaczliwe spojrzenie. Cóż, w takiej chwili ludzie chyba zrozumieją.

Pierś Agnes z dumą wypięła się jeszcze bardziej.

— Tak, panie Kubeł?

— Może znajdziemy ci coś białego…

Christine jęknęła, nie otwierając oczu. Uniosła rękę i dotknęła przegubem czoła.

— Ojej, co się stało?!

Kubeł przyklęknął obok niej.

— Dobrze się czujesz? Przeżyłaś szok! Myślisz, że możesz wyjść na scenę ze względu na dobro sztuki i żeby ludzie nie zażądali zwrotu pieniędzy?

Uśmiechnęła się mężnie. Niepotrzebnie mężnie, zdaniem Agnes.

— Nie mogę rozczarować drogiej publiczności!! — oświadczyła.

— Doskonale! — ucieszył się Kubeł. — W takim razie musisz się pospieszyć. Perdita ci pomoże… Prawda, Perdito?

— Tak. Oczywiście.

— I musisz stanąć w chórze do duetu — przypomniał Kubeł. — Gdzieś blisko w chórze.

Agnes westchnęła.

— Tak, wiem. Chodźmy, Christine.

— Kochana Perdita — szepnęła Christine.

Niania przyglądała się, jak wychodzą. Następnie powiedziała:

— Ja wypiję tę herbatę, jeśli pan już skończył.

— Co? A tak, tak, skończyłem — zgodził się Kubeł. — Bardzo dobra.

— Tego… Zdarzył się drobny wypadek przy lożach — poinformowała.

Kubeł chwycił się za serce.

— Ilu nie żyje?

— Ależ skąd, nikt nie zginął, nikt nie zginął. Trochę są przemoczeni, bo rozlał mi się szampan.

Kubeł odetchnął z ulgą.

— Tym bym się nie przejmował.

— Kiedy mówię, że się rozlał… to znaczy, że rozlewał się przez jakiś czas.

Machnął ręką.

— Dobrze się zmywa z dywanów.

— A plamy na suficie zostają?

— Pani…

— Ogg.

— Proszę nas zostawić.

Niania skinęła głową, pozbierała filiżanki i wyszła. Jeśli nikt nie zainteresował się starszą panią z herbatą, to nikt nie zwróci też uwagi na staruszkę za stosem prania. Pranie wszędzie stanowi przepustkę.

Jeśli chodziło o nianię Ogg, to jej zdaniem pranie było też czymś, co przytrafia się innym. Uznała jednak, że powinna przygotować się do roli. Znalazła wnękę z pompą i zlewem, podwinęła rękawy i wzięła się do pracy.

Ktoś stuknął ją w ramię.

— Nie powinna pani tego robić — powiedział. — To przynosi pecha.

Obejrzała się na maszynistę.

— Jak to? Pranie sprowadza siedem lat nieszczęścia?

— Gwizdała pani.

— Zawsze gwiżdżę, kiedy się zastanawiam.

— Chodzi mi o to, żeby nie gwizdała pani na scenie.

— To pechowe?

— Można tak powiedzieć. Wykorzystujemy kod gwizdów przy zmianach dekoracji. Kiedy worek piasku ląduje na człowieku, to jest rzeczywiście pech.

Niania uniosła wzrok. Maszynista popatrzył także. W tym miejscu sufit znajdował się o dwie stopy nad głową.

— Po prostu bezpieczniej jest nie gwizdać — wymamrotał.

— Zapamiętam — obiecała niania. — Żadnego gwizdania. Ciekawe. Człowiek się uczy przez całe życie…


Kurtyna uniosła się do drugiego aktu. Niania podglądała zza kulis.

Interesujące było, jak śpiewacy starają się stale trzymać jedną rękę powyżej szyi, dla ochrony przed… wypadkiem. Zdawało się, że wykonują o wiele więcej salutów, machnięć i dramatycznych gestów, niż wymagałaby tego sama opera.

Obejrzała duet Iodyny i Bufoli, być może pierwszy w historii, gdy para śpiewaków cały czas patrzyła w górę.

Niani podobała się także muzyka. Jeśli muzyka jest pokarmem miłości, to zawsze miała ochotę na sonatę z ziemniaczkami. Ale było jasne, że w spektaklu coś przestało iskrzyć.

Potrząsnęła głową.

Jakaś postać przesunęła się w mroku za jej plecami; wyciągnęła rękę. Niania odwróciła się i spojrzała w przerażające oblicze.

— Och, jesteś już, Esme. Jak się tu dostałaś?

— Wciąż masz nasze bilety, więc musiałam przekonać człowieka przy drzwiach. Ale dojdzie do siebie za minutę czy dwie. Co się działo?

— Książę odśpiewał długą pieśń o tym, że musi już iść, potem hrabia zaśpiewał, jak pięknie jest na wiosnę, a potem czyjeś zwłoki spadły z sufitu.

— Takie rzeczy często się dzieją w operach, prawda?

— Nie, raczej nie.

— Aha. W teatrze, jak zauważyłam, kiedy człowiek dostatecznie długo obserwuje martwe ciała, może zauważyć, jak się ruszają.

— Wątpię, czy to się poruszy. Uduszone. Ktoś morduje ludzi z opery. Pogadałam z dziewczętami z baletu.

— Doprawdy?

— To ten Upiór, o którym stale opowiadają.

— Hm… Nosi taki czarny operowy kostium i białą maskę?

— Skąd wiesz?

Babcia była wyraźnie zadowolona z siebie.

— Ale kto chciałby mordować ludzi z opery… — Niania przypomniała sobie wyraz twarzy donny Timpani. — No, może oprócz innych ludzi z opery. I jeszcze muzyków. I zapewne kilku widzów…

— Nie wierzę w upiory — oznajmiła stanowczo babcia.

— Daj spokój, Esme! Sama mam ich w domu co najmniej tuzin!

— Och, wierzę w duchy. Smutne istoty, które włóczą się po świecie i jęczą… Ale nie wierzę, że zabijają ludzi ani że używają mieczy. — Przespacerowała się tam i z powrotem. — A tutaj i tak jest za dużo upiorów.

Niania milczała. To najlepsze rozwiązanie, kiedy babcia słucha, nie korzystając z uszu.

— Gytho…

— Tak, Esme?

— Co oznacza „Bella Donna”?

— To taka fikuśna nazwa wilczej jagody, Esme.

— Tak myślałam. Ha! Co za bezczelność!

— Ale w operze oznacza Piękną Damę.

— Doprawdy? Och… — Babcia odruchowo przyklepała twardy jak skala kok. — Głupoty!

…poruszał się jak muzyka, jak ktoś tańczący do rytmu rozbrzmiewającego w myślach. A jego twarz, przez jedną chwilę w blasku księżyca, była jak czaszka anioła…


Duet po raz kolejny otrzymał oklaski na stojąco.

Agnes wmieszała się dyskretnie w szeregi chóru. Przez pozostałą część drugiego aktu nie miała wiele do roboty oprócz tańca — a przynajmniej poruszania się możliwie rytmicznie wraz z pozostałymi — podczas Cygańskiego Jarmarku i słuchania księcia, który śpiewał pieśń o tym, jak pięknie jest na wsi latem. Z ramieniem wyciągniętym dramatycznie nad głową.

Cały czas zerkała w stronę kulis.

Jeśli pojawiła się niania Ogg, to ta druga też musi tu gdzieś być. Agnes żałowała, że w ogóle pisała do domu te nieszczęsne listy. W każdym razie nie zaciągną jej z powrotem, choćby nie wiem jak się starały…


Do samego końca w operze nikt już nie zginał, z wyjątkiem tych, od których wymagało tego libretto. Ci konali długo. Nastąpiło drobne zamieszanie, kiedy komuś z chóru o mało nie rozbił głowy worek z piaskiem, strącony z pomostu przez któregoś z maszynistów, rozstawionych tam, by nie dopuszczać do wypadków.

Na końcu znowu zebrali oklaski. Większa ich część przypadła Christine.

Wreszcie kurtyna opadła.

A potem uniosła się i opadła jeszcze kilka razy, gdy Christine kłaniała się publiczności.

Agnes miała wrażenie, że chyba Christine wykonała o jeden ukłon więcej, niż usprawiedliwiała to burza braw. Perdita, obserwująca wszystko jej oczami, stwierdziła tylko: Oczywiście że tak.

Aż w końcu opuścili kurtynę po raz ostatni.

Publiczność rozeszła się do domów.

Od kulis i z góry, z komina scenicznego, zabrzmiały gwizdy maszynistów. Kolejne fragmenty operowego świata znikały w ciemności nad sceną. Ktoś przeszedł w poprzek i zgasił większość świateł. Wznosząc się jak ogromny tort urodzinowy, żyrandol został podciągnięty do swej wnęki, by można było pogasić świece. Potem zabrzmiały kroki ludzi schodzących z poddasza…

W ciągu dwudziestu minut od ostatniego klaśnięcia audytorium było już puste i ciemne — jeśli nie liczyć kilku płomyków świec.

Potem zabrzęczało wiadro.

Na scenę wkroczył Walter Plinge — jeśli można użyć tego słowa, by określić jego sposób poruszania. Przesuwał się jak marionetka na gumowych nitkach, co sprawiało wrażenie, że tylko przypadkiem dotyka stopami podłogi.

Bardzo powoli, bardzo starannie zaczął zmywać deski sceny.

Po kilku minutach plama cienia wysunęła się z mroku i zbliżyła do niego. Walter spojrzał w dół.

— Dobry wieczór, panie Kocie — powiedział.

Greebo otarł się o jego nogi. Koty wyczuwają ludzi dostatecznie nierozumnych, by dawali im jedzenie. Walter z pewnością świetnie się kwalifikował.

— Pójdę poszukać mleka. Dobrze, panie Kocie?

Greebo zamruczał jak burza z piorunami.

Swym dziwnym krokiem, posuwając się naprzód jedynie po uśrednieniu, Walter zniknął za kulisami.

Dwie niewyraźne postacie siedziały jeszcze na balkonie.

— Smutne — uznała niania.

— Ma dobrą pracę w ciepłym miejscu, a matka stale się nim opiekuje — odparła babcia. — Wielu radzi sobie gorzej.

— Ale jaka przyszłość go czeka? Jeśli się dobrze zastanowić…

— Na kolację mieli kilka zimnych ziemniaków i połówkę śledzia — powiedziała babcia. — Dom pusty, prawie żadnych mebli.

— Skandal.

— Chociaż nie należy zapominać, że jest teraz odrobinę bogatsza — zauważyła babcia. — Zwłaszcza jeśli sprzeda wszystkie te noże i buty — dodała, bardziej do siebie.

— Świat jest okrutny dla starszych dam — uznała niania, matrona i władczyni licznego klanu, bezdyskusyjny tyran połowy Ramtopów.

— Zwłaszcza tak wystraszonych jak pani Plinge.

— Też bym była wystraszona, gdybym była już stara i musiała pamiętać o Walterze.

— Nie o tym mówię, Gytho. Znam się na strachu.

— To prawda — przyznała niania. — Większość osób, które spotykasz, jest przerażona.

— Pani Plinge żyje w lęku — rzekła babcia, jakby nie słyszała przyjaciółki. — Nie potrafi normalnie myśleć ze zgrozy. Strach opętał jej umysł. Czułam, że przerażenie unosi się wokół niej niczym mgła.

— Czemu? Z powodu Upiora?

— Jeszcze nie wiem. W każdym razie jeszcze nie wszystko. Ale odkryję to.

Niania sięgnęła w zakamarki swej sukni.

— Napijesz się czegoś? — Wśród halek zabrzmiało stłumione brzęknięcie. — Mam szampana, brandy i porto. I jakieś przekąski, i herbatniki.

— Gytho Ogg, uważam, że jesteś złodziejką — oznajmiła babcia.

— Wcale nie! — oburzyła się niania. I dodała z poczuciem owej moralności wyższego rzędu, tak charakterystycznej dla czarownic: — To, że od czasu do czasu coś, formalnie rzecz biorąc, ukradnę, nie czyni mnie jeszcze złodziejką. Nie myślę po złodziejsku.

— Wracajmy do pani Palm.

— Dobrze. Tylko czy najpierw mogłybyśmy coś zjeść? Nie narzekam na kuchnię, ale to, co tam podają… to trochę jak całodzienne śniadanie, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi…

Jakiś szelest dobiegł je ze sceny. Powrócił Walter i odrobinę tłuściejszy Greebo. Chłopak znów zaczął szorować scenę.

— Jutro z samego rana — rzekła babcia — pójdziemy odwiedzić pana Kozabergera od Almanachu. Zdążyłam się zastanowić, co dalej. A potem rozwiążemy sprawy tutaj.

Zerknęła na nieświadomą niczego postać na scenie.

— Co takiego wiesz, Walterze Plinge? — mruknęła pod nosem. — Co takiego widziałeś?


— Czy to nie wspaniałe?! — westchnęła Christine, siadając na łóżku.

Jej nocna koszula, jak zauważyła Agnes, była biała i niezwykle wręcz koronkowa.

— Tak, rzeczywiście.

— Pięć razy podnosili kurtynę!! Pan Kubeł mówi, że to więcej niż dla kogokolwiek od czasów donny Gigli!! Jestem pewna, że nie zdołam zasnąć z podniecenia!!

— Więc napij się pysznego ciepłego mleka, które dla nas przygotowałam — zaproponowała Agnes. — Wieki trwało, zanim wniosłam rondel po tych schodach.

— I kwiaty!! — wykrzyknęła Christine, nie zwracając uwagi na stojący obok łóżka kubek. — Pan Kubeł mówi, że zaczęli je znosić zaraz po przedstawieniu!! Powiedział…

Ktoś cicho zapukał do drzwi.

— Wejść!!

Drzwi otworzyły się i wszedł Walter Plinge, niewidoczny spoza bukietów. Po kilku krokach potknął się, zachwiał i upuścił je. W niemym zakłopotaniu popatrzył na dziewczęta, odwrócił się nagle i ruszył do drzwi.

Christine zachichotała.

— Przepraszam, ma… panienko.

— Dziękuję, Walterze — powiedziała Agnes.

Drzwi zamknęły się.

— Czy to nie dziwne?! Zauważyłaś, jak na mnie patrzył?! Czy mogłabyś, Perdito, przynieść wodę do kwiatów?!

— Oczywiście, Christine. To w końcu tylko siedem kondygnacji.

— A w nagrodę wypiję to pyszne mleko, które dla mnie przygotowałaś!! Dodałaś korzeni?!

— O tak. Korzeni też.

— To nie taki napój, jaki warzą te twoje czarownice, prawda?!

— No… nie — zapewniła Agnes. W końcu w Lancre wszyscy używali świeżych ziół. — Nie wystarczy wazonów na te kwiaty, nawet jeśli użyję nocnika.

— Czego?!

— No wiesz… naczynia do używania nocą. Nocnika.

— Jesteś taka zabawna!!

— W każdym razie zabraknie — powtórzyła Agnes, czerwieniąc się ze wstydu. Za jej oczami Perdita dokonała mordu.

— W takim razie wstaw do wody te od hrabiów i arystokratów, a resztą zajmę się jutro!! — zdecydowała Christine i sięgnęła po kubek.

Agnes wzięła kociołek i skierowała się do drzwi.

— Perdito, skarbie!! — zawołała jeszcze Christine, z kubkiem w połowie drogi do ust.

Agnes obejrzała się.

— Wydawało mi się, kochana, że śpiewałaś ociupinkę za głośno!! Pewnie widzom trudno było mnie słuchać!!

— Przepraszam, Christine.

Schodziła w mroku. Dziś w nocy na każdej kondygnacji płonęła świeca. Bez nich schody byłyby zwyczajnie ciemne — z nimi cienie skradały się i wyskakiwały na każdym rogu.

Dotarła do pompy w niewielkiej wnęce przy pokoju inspicjenta. Napełniła kociołek.

Na scenie ktoś zaczął śpiewać.

Była to aria Peccadilla z duetu sprzed trzech godzin, ale wykonywana bez muzyki, tenorem takiej barwy i czystości, że Agnes upuściła naczynie, ochlapując sobie nogi zimną wodą.

Nasłuchiwała przez chwilę, aż uświadomiła sobie, że sama śpiewa pod nosem partię sopranu.

Pieśń dobiegła końca. Usłyszała głuchy stuk oddalających się kroków.

Podeszła do drzwi na scenę, zawahała się, po czym otworzyła je i wybiegła w rozległą, ciemną pustkę. Pozostałe jeszcze płonące świece dawały tyle światła, ile gwiazdy w pogodną noc.

Nie było nikogo.

Przeszła na środek sceny, przystanęła i aż wstrzymała oddech ze zdumienia — czuła przed sobą widownię, tę potężną pustą przestrzeń wydającą taki dźwięk, jaki wydawałby aksamit — gdyby chrapał.

To nie była cisza. Na scenie cisza nie zapada nigdy. To był szum złożony z miliona dźwięków, które nigdy naprawdę nie umilkły — gromu oklasków, uwertur, arii… Wylewały się w pustkę: fragmenty melodii, zagubione nuty, strzępy pieśni…

Cofnęła się i nadepnęła komuś na nogę.

Odwróciła się.

— André, nie można tak…

Ktoś skulił się przestraszony.

— Przepraszam, panienko!

Agnes odetchnęła.

— Walter?

— Przepraszam, panienko!

— Nic nie szkodzi. Po prostu mnie wystraszyłeś.

— Nie widziałem panienki.

Walter coś trzymał. Ku zdumieniu Agnes, ciemniejszy kształt w mroku okazał się kotem przerzuconym przez ręce Waltera jak stary dywan i mruczącym z zadowoleniem. To przecież tak, pomyślała, jakby ktoś wsunął rękę do wnętrza maszynki do mięsa, żeby sprawdzić, co ją zablokowało.

— To Greebo, prawda?

— To szczęśliwy kot. Pełen mleka.

— Walterze, co robisz na scenie w środku nocy, po ciemku, kiedy wszyscy poszli już do domu?

— A co panienka robi?

Po raz pierwszy usłyszała z ust Waltera pytanie. Poza tym był przecież kimś w rodzaju woźnego, mógł chodzić wszędzie…

— Ja… zgubiłam się — wyjaśniła, wstydząc się tego kłamstwa. — Lepiej… no, pójdę już do swojego pokoju. Aha… słyszałeś, jak ktoś tu śpiewał?

— Przez cały czas, panienko.

— Ale teraz!

— Teraz rozmawiam z panienką.

— Aha…

— Dobranoc, panienko!

Przeszła przez ciepłą, miękką ciemność do niewielkich drzwi. Na każdym kroku walczyła z chęcią spojrzenia za siebie. Wzięła kociołek i pobiegła do schodów.

Za nią, na scenie, Walter ostrożnie postawił Greeba na podłodze, zdjął beret i wyjął z niego coś białego i cienkiego.

— Czego teraz posłuchamy, panie Kocie? Już wiem: uwertury do „Die Flederleiv” J.Q. Bubbli pod dyrekcją Vochuy Doinova.

Greebo wydął policzki jak kot, który za jedzenie skłonny jest zgodzić się prawie na wszystko.

Walter usiadł obok niego i słuchał muzyki wydobywającej się z murów.


Kiedy Agnes wróciła do pokoju, Christine spała już mocno, chrapiąc jak ktoś, kto trafił do ziołowego nieba. Kubek leżał przy łóżku.

To nie był zły uczynek, pocieszała się Agnes. Christine na pewno przyda się dobry, mocny sen. Można wręcz uznać to za przejaw opiekuńczości.

Obejrzała kwiaty. Przysłano wiele róż i orchidei; do większości bukietów dołączono bileciki. Jak widać, liczni arystokraci doceniali piękny śpiew, a przynajmniej piękny śpiew, który zdawał się wydobywać z ust kogoś wyglądającego jak Christine.

Ułożyła kwiaty w stylu lancrańskim, który polegał na tym, że brało się w jedną rękę wazon, w drugą bukiet, po czym siłą doprowadzało oba obiekty do kontaktu.

Ostatni bukiet był najmniejszy, opakowany w czerwoną bibułkę. Nie było bileciku. Prawdę mówiąc, nie było też kwiatów.

Ktoś po prostu zapakował pół tuzina poczerniałych, długich różanych łodyg i z jakiegoś powodu spryskał je zapachem. Przypominał piżmo i był dość przyjemny — ale i tak uznała to za marny żart. Rzuciła ten dziwny bukiet do kubła na śmieci, zdmuchnęła świecę i usiadła.

Czekała. Nie była pewna, na kogo czeka. Ani na co.

Po minucie czy dwóch zauważyła dziwny blask w kuble. Była to ledwie widoczna fluorescencja, jakby schował się tam chory świetlik — ale była.

Agnes przeszła na czworakach po podłodze i zajrzała do środka.

Na martwych łodygach pojawiły się kwiaty róż, przezroczyste jak szkło, widoczne tylko dzięki delikatnemu migotaniu na brzegach płatków. Jarzyły się niczym błędne ogniki.

Wyjęła je ostrożnie i w ciemności wymacała pusty kubek. Nie był to najlepszy wazonik, ale musiał wystarczyć. Siedziała potem i patrzyła na widmowe kwiaty, aż…

…ktoś odchrząknął. Wzdrygnęła się, pojmując, że usnęła.

— Madame…

— Panie…

Głos brzmiał melodyjnie, jakby lada chwila miał zacząć śpiewać.

— Uważaj. Jutro musisz zaśpiewać partię Laury w „Il Truccatore”. Czeka nas wiele pracy. Jedna noc ledwie wystarczy. Większość tego czasu zajmie nam aria z pierwszego aktu.

Na chwilę zagrały skrzypce.

— Dzisiejszy twój występ był… dobry. Są jednak pewne obszary, nad którymi musisz popracować. Uważaj więc.

— Czy ty przysłałeś róże?

— Lubisz róże? Kwitną tylko w ciemności.

— Kim jesteś? Czy twój śpiew słyszałam przed chwilą?

Tajemniczy rozmówca milczał przez chwilę.

— Tak.

I zaraz:

— Zajmijmy się rolą Laury w „Il Truccatore”, „Mistrzu przebrań”, zwanym też czasem wulgarnie „Człowiekiem o tysiącu twarzy”…


Kiedy czarownice dotarły przed biuro Kozabergera, znalazły siedzącego na schodach bardzo dużego trolla, który na kolanach trzymał maczugę. Uniósł dłoń wielkości łopaty, dając znak, że dalej nie przejdą.

— Nikomu nie wolno włazić — oświadczył. — Pan Kozaberger ma spotkanie.

— A jak długo potrwa to spotkanie?

— Pan Kozaberger jest niezwykle wydłużonym spotykaczem.

Babcia przyjrzała się trollowi z podziwem.

— Dawno pracujesz w wydawniczym interesie? — spytała.

— Od dziś rano — odparł z dumą troll.

— Pan Kozaberger cię zatrudnił?

— Aha. Przyszedł dziś na Aleję Kamieniołomów i wybrał specjalnie mnie na… — Troll zmarszczył czoło, usiłując sobie przypomnieć trudne słowa. — Perspektywiczne stanowisko w rozwojowej firmie wydawniczej.

— A na czym polega twoja praca?

— Mam tu siedzieć.

— Przepraszam bardzo. — Niania przecisnęła się do przodu. — Te warstwy poznałabym wszędzie. Pochodzisz z Miedzianki w Lancre, prawda?

— I co z tego?

— My też jesteśmy z Lancre.

— Taa?

— Wiesz, to jest babcia Weatherwax.

Troll uśmiechnął się z niedowierzaniem, po czym znowu zmarszczył czoło i spojrzał na babcię.

Kiwnęła głową.

— Ta, którą wy, chłopcy, nazywacie Aaoograha hoa, wiesz? — dodała niania. — Ta, której Trzeba Unikać.

Troll przyjrzał się swojej maczudze, jak gdyby poważnie rozważał możliwość zatłuczenia się na śmierć.

Babcia poklepała go po omszałym ramieniu.

— Jak ci na imię, mój chłopcze?

— Karborund, szanowna pani — wymamrotał. Jedna noga zaczęła mu drżeć.

— Jestem pewna, że świetnie sobie poradzisz w wielkim mieście.

— Właśnie. Dlaczego nie zaczniesz od razu? — zaproponowała niania.

Troll spojrzał na nią z wdzięcznością i odbiegł, nie tracąc nawet czasu na otwieranie drzwi.

— Naprawdę tak o mnie mówią? — zapytała babcia.

— No… tak — potwierdziła niania, kopiąc się w myślach w kostkę. — To dowód szacunku, oczywiście.

— Aha.

— Ehm…

— Zawsze bardzo się starałam, żeby dobrze żyć z trollami. Wiesz o tym.

— Oczywiście.

— A jak krasnoludy? — spytała nagle babcia, jak ktoś, kto odkrył nagle u siebie pęcherz, którego istnienia wcześniej nie podejrzewał, i teraz nie może się powstrzymać od naciskania go palcem. — Też mają dla mnie jakieś imię?

— Chodźmy porozmawiać z panem Kozabergerem, dobrze? — zaproponowała wesoło niania.

— Gytho!

— Eee… No tak… O ile pamiętam, K’ez’rek d’b’duz.

— A co to znaczy?

— No… „Obejdź Górę z Drugiej Strony” — wyjaśniła niania.

— Och.

Kiedy wspinały się po schodach, babcia zachowywała niezwykłe u siebie milczenie.

Niania nie przejmowała się pukaniem. Otworzyła drzwi.

— Hej, hej, panie Kozaberger! — zawołała. — To znowu my, tak jak pan mówił. Oj, nie próbowałabym skakać przez okno. Jest pan na trzecim piętrze, a ten worek pieniędzy może być niebezpieczny, gdyby musiał się pan wspinać.

Mężczyzna cofał się pod ścianą tak, by w końcu między nim a czarownicami znalazło się biurko.

— Co się stało z trollem na dole? — zapytał.

— Postanowił wycofać się z interesów wydawniczych. — Niania usiadła i uśmiechnęła się promiennie. — Spodziewam się, że ma pan dla nas pieniądze.

Kozaberger zrozumiał, że znalazł się w ślepym zaułku. Wykrzywiał twarz na różne sposoby, wypróbowując w myślach rozmaite możliwe odpowiedzi. Wreszcie uśmiechnął się równie szeroko jak niania i zajął miejsce naprzeciw niej.

— Oczywiście, w tej chwili sytuacja jest dość trudna — powiedział. — Prawdę mówiąc, nie przypominam sobie gorszego okresu — dodał z rozsądną dozą szczerości.

Spojrzał na babcię. Jego uśmiech pozostał na miejscu, ale reszta twarzy zaczęła się wolno odsuwać.

— Ludzie jakoś nie chcą kupować książek — wyjaśnił. — A koszt grawerowania jest, powiedzmy sobie uczciwie, niegodziwy.

— Wszyscy, których znam, kupują Almanach — rzekła babcia. — Chyba każdy w Lancre kupuje Almanach, nawet krasnoludy. A to bardzo dużo półdolarówek. W dodatku książka Gythy sprzedaje się chyba znakomicie.

— Naturalnie, cieszę się, że jest taka popularna. Ale zapominają panie o dystrybucji, opłacaniu handlarzy, zużyciu…

— Wasz Almanach wystarczy dla całej rodziny na rok, oszczędnie — stwierdziła babcia. — Pod warunkiem że nikt się nie pochoruje, a papier będzie odpowiedni i cienki…

— Mój syn Jason zawsze kupuje dwa egzemplarze — zaznaczyła niania. — Naturalnie, ma liczną rodzinę. Drzwi do wygódki prawie się nie zamykają…

— Tak. Ale widzi pani, chodzi o to, że… Właściwie nic nie muszę pani płacić. — Kozaberger starał się nie zwracać uwagi na ich słowa. Jego uśmiech miał teraz całą twarz tylko dla siebie. — To pani mi zapłaciła za druk, a ja oddałem pani pieniądze. A nawet, o ile pamiętam, nasza księgowość popełniła drobną omyłkę na pani korzyść, choć nie mam zamiaru…

Cichł z wolna.

Babcia Weatherwax rozłożyła arkusz papieru.

— Te przepowiednie na przyszły rok… — zaczęła.

— Skąd pani je ma?

— Pożyczyłam. Mogę oddać, jeśli pan chce.

— Tak? Co z nimi?

— Są błędne.

— Co to znaczy: są błędne? Przecież to przepowiednie!

— Nie wyobrażam sobie deszczu curry w Klatchu w maju. Curry nie pojawia się tak wcześnie.

— Zna się pani na przepowiedniach? — spytał drwiąco Kozaberger. — Naprawdę? Bo ja drukuję je od lat.

— Nie zajmuję się takimi mądrymi przewidywaniami na całe lata do przodu — przyznała babcia. — Ale mogę całkiem dokładnie przedstawić panu jedną trzydziestosekundową.

— Doprawdy? I co takiego się zdarzy za trzydzieści sekund?

Babcia powiedziała.

Kozaberger ryknął śmiechem.

— Tak, to rzeczywiście niezłe. Powinna pani dla nas pracować! Słowo daję, ambitna próba. Lepsze niż samozapłon biskupa Quirmu, a to nawet nie nastąpiło! Za trzydzieści sekund, co?

— Nie.

— Nie?

— Teraz już dwadzieścia jeden — stwierdziła babcia.


Pan Kubeł zjawił się w Operze wcześnie, by sprawdzić, czy ktoś już dzisiaj zginął.

Dotarł aż do gabinetu i żadne zwłoki nie wypadły z mroku. Naprawdę nie spodziewał się czegoś takiego. Lubił operę. Wydawała się taka… artystyczna. Obejrzał setki spektakli i praktycznie nikt w tym czasie nie zginął, z jednym wyjątkiem sceny baletowej w „La Triviata”, kiedy to balerina została z przesadnym entuzjazmem rzucona na kolana starszego dżentelmena w pierwszym rzędzie. Jej nic się nie stało, ale starszy pan zmarł w jednej niewyobrażalnie szczęśliwej chwili.

Ktoś zastukał do drzwi.

Kubeł uchylił je na ćwierć cala.

— Kto nie żyje? — zapytał.

— Ni-nikt, panie Kubeł. Przyniosłem panu listy.

— Ach, to ty, Walterze. Dziękuję.

Odebrał pakiet i zamknął drzwi.

Przyszły rachunki. Zawsze przychodziły rachunki. Opera praktycznie sama się prowadzi, mówili mu. Owszem, ale nie uprzedzili, że trzeba ją napędzać pieniędzmi. Przejrzał pozostałe…

Zauważył kopertę z herbem Opery.

Patrzył na nią tak, jak można patrzeć na bardzo złego psa trzymanego na bardzo cienkiej smyczy.

Nic nie robiła. Leżała tylko i wyglądała na porządnie zaklejoną.

Po chwili wahania rozpruł ją nożem do papieru i rzucił na blat, jakby się bał, że ugryzie. Nie ugryzła jednak, więc ostrożnie wyjął złożony list. Przeczytał.


Drogi panie Kubeł,

Byłbym niezwykle wdzięczny, gdyby dziś wieczorem Christine zaśpiewała partię Laury. Zapewniam pana, że doskonale sobie poradzi.

Drugi skrzypek trochę się spóźnia, a wczorajszy drugi akt był — szczerze wyznam — wyjątkowo drewniany. Naprawdę trzeba to poprawić. Niech wolno mi będzie wyrazić radość z przybycia senora Basiliki.

Gratuluję, że udało się panu go zaangażować.

Życząc wszelkich sukcesów

Upiór Opery


— Panie Salzella!

Salzella został w końcu sprowadzony. Przeczytał list.

— Nie ma pan chyba zamiaru ustąpić? — zapytał.

— Ona rzeczywiście wspaniale śpiewa.

— Myśli pan o tej Nitt?

— Ja, no… tak… wie pan, o co mi chodzi.

— Ale to zwykły szantaż!

— Doprawdy? Przecież niczym nie grozi.

— Pozwolił pan jej… to znaczy im pan pozwolił śpiewać wczoraj wieczorem, i jak na tym wyszedł biedny Undershaft?

— W takim razie co pan radzi?

Znów usłyszeli nierówne stukanie do drzwi.

— Wejdź, Walterze! — zawołali równocześnie.

Walter wszedł chwiejnie, dźwigając węglarkę.

— Rozmawiałem z komendantem Vimesem ze Straży Miejskiej — poinformował Salzella. — Obiecał, że na dzisiejsze przedstawienie przyśle swoich najlepszych ludzi. Zamaskowanych.

— Mówił pan chyba, że wszyscy są niekompetentni.

Salzella wzruszył ramionami.

— Musimy postępować zgodnie z przepisami. Wie pan, że doktor Undershaft został uduszony, a potem dopiero zawieszony?

— Powieszony — poprawił go odruchowo Kubeł. — Ludzie bywają powieszeni. Zawiesza się mięso.

— Naprawdę? Wdzięczny jestem za tę informację. No więc nasz biedny stary Undershaft został najwyraźniej uduszony. A potem zawieszony.

— Doprawdy, Salzella, ma pan dość dziwne poczucie…

— Skończyłem już, panie Kubeł.

— Tak, Walterze, dziękuję. Możesz iść.

— Tak, panie Kubeł.

Walter bardzo sumiennie zamknął za sobą drzwi.

— Obawiam się, że tutaj to konieczność — wyjaśnił Salzella. — Jeśli człowiek nie znajdzie jakiegoś sposobu, żeby sobie radzić z tymi… Dobrze się pan czuje, Kubeł?

— Co? — Kubeł, który wpatrywał się w zamknięte drzwi, potrząsnął głową. — Aha. Tak. Hm. Walter…

— Co z nim?

— On jest… Żadnych skarg, prawda?

— Wie pan, miewa swoje… śmieszne zachowania. Ale jest nieszkodliwy. Niektórzy maszyniści i muzycy bywają dla niego okrutni… Wie pan, posyłają go po puszkę niewidzialnej farby albo torbę dziur po gwoździach i takie tam. Wierzy w to, co mu się powie. Czemu pan pyta?

— Taki wpadł mi pomysł… Głupi właściwie.

— Myślę, że faktycznie jest głupi. W sensie formalnym…

— Nie, chodziło mi… Zresztą mniejsza z tym.


Babcia Weatherwax i niania Ogg opuściły biuro Kozabergera i odeszły skromnie ulicą. Przynajmniej babcia szła skromnie. Niani trochę to nie wychodziło.

— Ile właściwie tego jest? — pytała co jakieś trzydzieści sekund.

— Trzy tysiące dwieście siedemdziesiąt dolarów i osiemdziesiąt siedem pensów — powtarzała babcia. Była zamyślona.

— Moim zdaniem to ładnie z jego strony, że zajrzał nawet do popielniczek, żeby wyzbierać wszystkie miedziaki, jakie mogły się tam zapodziać. Przynajmniej do tych, których mógł dosięgnąć. Mówiłaś, że ile tego jest?

— Trzy tysiące dwieście siedemdziesiąt dolarów i osiemdziesiąt siedem pensów.

— Nigdy jeszcze nie widziałam siedemdziesięciu dolarów naraz — stwierdziła niania.

— Nie powiedziałam, że to tylko siedemdziesiąt dolarów, ale…

— Tak, wiem. Przyzwyczajam się po trochu. I wiesz, co ci powiem o pieniądzach? Naprawdę uwierają.

— Właściwie nie rozumiem, czemu trzymasz je w nogawce reform — mruknęła babcia.

— To ostatnie miejsce, gdzie ktoś by szukał. — Niania westchnęła z żalem. — Ile to jest, powiedziałaś?

— Trzy tysiące dwieście siedemdziesiąt dolarów i osiemdziesiąt siedem pensów.

— Będzie mi potrzebna większa puszka.

— Będzie ci potrzebny większy komin.

— A już na pewno przydałaby się szersza nogawka. — Niania szturchnęła babcię. — Teraz musisz być dla mnie uprzejma, bo jestem bogata.

— To prawda — przyznała babcia, jakby zadumana. — Nie myśl, że nie biorę tego pod uwagę.

Zatrzymała się nagle. Niania wpadła na nią z brzękiem bielizny.

Przed nimi wznosił się fronton gmachu Opery.

— Musimy się znowu dostać do środka — stwierdziła babcia. — I do loży ósmej.

— Łomem — zaproponowała niania. — Końcówka numer trzy powinna załatwić sprawę.

— Nie jesteśmy „waszym Nevem”. Zresztą włamanie tam to jednak nie to samo. Musimy mieć prawo, żeby tam być.

— Sprzątanie! Możemy być sprzątaczkami i… Nie, nie byłoby właściwe, żebym udawała teraz sprzątaczkę. Przy mojej pozycji…

— Nie, na to nie możemy się zgodzić. Nie przy twojej pozycji.

Babcia przyjrzała się niani z uwagą. Pod gmach Opery podjechała kareta.

— Oczywiście — rzekła babcia, a chytrość ściekała z jej głosu niczym syrop — zawsze możemy wykupić lożę ósmą.

— Nie uda się — uznała niania. Ludzie zbiegali po schodach, nerwowo poprawiając mankiety. Mieli miny typowe dla wszystkich komitetów powitalnych. — Boją się ją sprzedawać.

— Dlaczego? — zdziwiła się babcia. — Ludzie umierają, a opera trwa. To znaczy, że każdy skłonny byłby sprzedać własną babkę, jeśli tylko dosyć na tym zarobi.

— Ale to i tak kosztowałoby fortunę…

Niania zauważyła tryumfującą minę babci i jęknęła.

— Och, Esme! Chciałam odłożyć te pieniądze na starość. — Zastanowiła się. — Poza tym i tak nic z tego nie będzie. Popatrz tylko na nas. Nie wyglądamy na odpowiednie osoby…

Enrico Basilica wysiadł z karety.

— Ale znamy odpowiednie osoby — oświadczyła babcia.

— Och, Esme!


Dzwonek nad drzwiami zadźwięczał tonem wyrafinowanym, jakby nieco zakłopotany, że musi wykonywać czynność tak wulgarną. Wolałby zapewne dyskretnie chrząknąć.

Był to najbardziej elegancki sklep odzieżowy w Ankh-Morpork. Dało się to poznać po wyraźnej nieobecności elementów tak prymitywnych jak towar. Z rzadka tylko starannie ułożony kawałek kosztownej tkaniny sugerował istniejące możliwości.

Nie był to sklep, gdzie cokolwiek się kupuje. Był to salon, gdzie czekała na gości filiżanka kawy i pogawędka. Być może, w wyniku przyciszonej rozmowy, osiem czy dziesięć łokci drogocennego materiału zmieniało właściciela, ale w sposób eteryczny, gdyż nic tak pospolitego jak handel nie miało tu miejsca.

— Sprzedawca! — krzyknęła niania.

Dama wynurzyła się zza kotary i przyjrzała się kobietom, które weszły do salonu. Zdawało się, że patrzy nozdrzami.

— Czy trafiłyście do właściwego wejścia? — zapytała.

Madame Dawning została wychowana tak, by zachowywać się uprzejmie wobec służby i dostawców, nawet jeśli byli tak obszarpani, jak te dwie wrony.

— Moja przyjaciółka chce kupić nową suknię — oznajmiła bardziej pulchna z nich. — Taką elegancką, z trenem i poduszką na siedzeniu.

— Czarną — dodała chuda.

— I jeszcze wszystkie dodatki. Mała torebka na łańcuszku, okulary na patyku… Wszystko.

— Obawiam się, że może to kosztować nyeco więcej, niż zamierzają panie wydać — rzekła madame Dawning.

— Ile to jest nyeco? — zapytała ta pulchna.

— Chcę powiedzieć, że to raczej ekskluzywny sklep.

— Dlatego przyszłyśmy. Nie chcemy żadnych szmat. Nazywam się niania Ogg, a ta… dama to lady Esmeralda Weatherwax.

Madame Dawning przyjrzała się lady Esmeraldzie z namysłem. Nie było wątpliwości, że starucha nosi się dumnie. I spogląda z góry, jak księżna.

— Z Lancre — uzupełniła niania. — I mogłaby tam mieć konserwatorium, gdyby chciała, ale nie chce.

— Ehm… — Madame Dawning postanowiła zgodzić się chwilowo na te reguły gry. — Jaki styl biorą panie pod uwagę?

— Coś wytwornego — zdecydowała niania.

— Wolałabym nyeco dokładniejsze wskazówki…

— Może coś nam pani pokaże — zaproponowała lady Esmeralda, siadając. — To do opery.

— Och, jest pani patronką opery?

— Lady Esmeralda jest patronką wszystkiego — zapewniła niania.

Madame Dawning miała maniery specyficzne dla swojej klasy i swojego wychowania. Postrzegała świat w pewien określony sposób. Kiedy nie zachowywał się odpowiednio, chwiała się w swej pewności jak potrącony bąk, po czym wirowała nadal, jakby nic nie zaszło. Gdyby cywilizacja upadła ostatecznie, a nieliczni ocaleni musieli jeść karaluchy, lady Dawning nadal używałaby serwetki i patrzyła z góry na tych, którzy zabierają się do karaluchów z niewłaściwego końca.

— W takim razie, cóż… Pokażę paniom kilka modeli — rzekła. — Proszę wybaczyć na moment.

Przeszła do długich pomieszczeń pracowni na tyłach sklepu; było tu wyraźnie mniej złoceń. Madame Dawning oparła się o ścianę i przywołała główną krawcową.

— Mildred, zjawiły się dwie bardzo dziwne…

Urwała. One przyszły za nią!

Szły teraz długim przejściem między rzędami szwaczek, kiwały im uprzejmie głowami i oglądały suknie na manekinach. Pobiegła za nimi.

— Z pewnością wolą panie…

— Ile za tę? — spytała lady Esmeralda, macając palcami kreację przeznaczoną dla księżnej wdowy Quirmu.

— Obawiam się, że nie jest na sprzedaż…

— A ile by kosztowała, gdyby była na sprzedaż?

— Trzysta dolarów, jak sądzę…

— Pięćset wydaje się odpowiednią ceną — stwierdziła lady Esmeralda.

— Naprawdę? — przestraszyła się niania Ogg. — No tak, naprawdę.

Suknia była czarna. Przynajmniej w teorii. Była czarna tak, jak czarne jest skrzydło szpaka. Uszyta z czarnego jedwabiu, z paciorkami i cekinami, była czernią na wakacjach.

— To chyba mój rozmiar. Weźmiemy ją. Zapłać tej kobiecie, Gytho.

Wirujący bąk madame zakołysał się gwałtownie.

— Wziąć ją? Teraz? Pięćset dolarów? Zapłacić? Gotówką?

— Zajmij się tym, Gytho.

— Och… No dobrze.

Niania odwróciła się skromnie i uniosła spódnicę. Zabrzmiały szelesty, elastyczne brzęknięcia… Po czym odwróciła się znowu, trzymając w ręku torbę. Odliczyła pięćdziesiąt ciepłych dziesięciodolarówek na nieprotestującą dłoń madame.

— A teraz wrócimy do sklepu i rozejrzymy się za dodatkami — oświadczyła lady Esmeralda. — Mam ochotę na strusie pióra. I którąś z tych peleryn, co je noszą damy. I taki wachlarz obszyty koronką.

— To może od razu weźmiemy parę dużych brylantów? — rzuciła ostro niania.

— Dobry pomysł.

Madame Dawning słyszała, jak kłócą się, idąc w stronę sklepu.

Spojrzała na trzymane w ręku pieniądze.

Wiedziała o starych pieniądzach, które stawały się jakoś godne szacunku dzięki temu, że ludzie trzymali je przez lata. Wiedziała o nowych pieniądzach, które — zdaje się — zarabiali ci wszyscy karierowicze, jakich pełno ostatnio w mieście. Jednak w głębi jej upudrowanego łona biło serce ankhmorporskiego sklepikarza. Zdawała sobie sprawę, że najlepsze pieniądze to te, które leżą w jej dłoni, zamiast w cudzej. Najlepsze pieniądze to te moje, nie twoje.

Poza tym była też snobką w stopniu wystarczającym, by mylić nieuprzejmość z dobrym pochodzeniem. W taki sam sposób, w jaki ludzie naprawdę bogaci nie mogą być obłąkani (są najwyżej ekscentryczni), nie mogą też być niegrzeczni (są tylko otwarci i szczerzy).

Pospieszyła za lady Esmeraldą i jej dziwaczną przyjaciółką. Sól ziemi, powtarzała sobie.

Zdążyła jeszcze podsłuchać ich dość niezwykłą rozmowę.

— Chciałaś mnie ukarać. Prawda, Esme?

— Nie mam pojęcia, o czym mówisz, Gytho.

— Tylko dlatego, że miałam wreszcie swój moment.

— Naprawdę nie rozumiem. Zresztą i tak mówiłaś, że odchodzisz od zmysłów, zastanawiając się, co zrobić z pieniędzmi.

— Owszem, ale dość by mi się podobało odchodzenie od zmysłów, zwłaszcza na wygodnym się-zląkłu, w otoczeniu silnych mężczyzn kupujących mi czekoladki i narzucających się z uprzejmościami.

— Za pieniądze nie kupisz szczęścia, Gytho.

— Chciałam je tylko wynająć na parę tygodni.


Agnes wstała późno; w uszach wciąż słyszała muzykę. Ubierała się jak we śnie — choć na wszelki wypadek wcześniej zasłoniła lustro prześcieradłem.

W bufecie zastała już kilka tancerek z baletu. Dzieliły się nacią selera i chichotały.

Był też André. Jadł coś z roztargnieniem, przeglądając nuty. Od czasu do czasu machał łyżką, zapatrzony w przestrzeń, po czym odkładał łyżkę i robił jakieś notatki.

W połowie taktu zauważył Agnes. Uśmiechnął się.

— Dzień dobry. Wyglądasz na zmęczoną.

— Eee… No tak.

— Straciłaś całe zamieszanie.

— Naprawdę?

— Była tu Straż Miejska. Rozmawiali ze wszystkimi, zadawali mnóstwo pytań i zapisywali odpowiedzi. Bardzo powoli.

— Jakich pytań?

— No, znając straż, coś w rodzaju „Czy to ty zrobiłeś?”. Oni dość wolno myślą.

— Ojej… To znaczy, że odwołają dzisiejsze przedstawienie?

André zaśmiał się głośno. Miał miło brzmiący śmiech.

— Nie wydaje mi się, żeby pan Kubeł był w stanie je odwołać. Nawet jeśli ludzie rzeczywiście padają jak muchy.

— Dlaczego nie?

— Od rana stały kolejki po bilety.

— Ale czemu?

Wytłumaczył jej.

— To obrzydliwe — stwierdziła Agnes. — Chcesz powiedzieć, że przychodzą, bo to może być niebezpieczne?

— Obawiam się, że leży to w ludzkiej naturze. Oczywiście, niektórzy chcą usłyszeć Enrico Basilicę. A także… cóż, Christine zyskała sporą popularność.

Spojrzał na nią z żalem.

— Nie przeszkadza mi to, naprawdę — skłamała Agnes. — Hm… Jak długo już tu pracujesz, André?

— No… Kilka miesięcy. Przedtem uczyłem muzyki dzieci szeryfa w Klatchu.

— A co myślisz o Upiorze?

Wzruszył ramionami.

— To jakiś szaleniec, jak sądzę.

— Tak uważasz… Nie wiesz, czy on śpiewa? To znaczy, czy potrafi dobrze śpiewać?

— Słyszałem, że przysyła kierownictwu listy krytyczne. Podobno niektóre dziewczęta słyszały nocą czyjś śpiew, ale one stale opowiadają różne głupstwa.

— Hm… Czy są tu jakieś sekretne przejścia?

Przyjrzał się jej, przechylając głowę.

— Z kim rozmawiałaś?

— Słucham?

— Dziewczęta twierdzą, że są. Oczywiście, opowiadają też, że stale spotykają Upiora. Często w dwóch miejscach równocześnie.

— Dlaczego miałyby go tak często spotykać?

— Może lubi patrzeć na młode dziewczyny. Stale przecież ćwiczą po kątach. Poza tym one są prawie obłąkane z głodu.

— Czy ciebie w ogóle ten Upiór nie interesuje? Giną ludzie!

— Wiesz, mówią, że to mógł być doktor Undershaft.

— Przecież ktoś go zabił!

— Może sam się powiesił. Ostatnio był dość przygnębiony. I zawsze zachowywał się trochę dziwacznie. Nerwowo. Ale bez niego będzie nam trudniej. Masz, przyniosłem ci stare programy. Niektóre notki mogą się przydać; w końcu jesteś w operze od niedawna.

Agnes patrzyła na kartki, wcale ich nie widząc.

Ludzie znikają, a pierwsza myśl, jaka przychodzi innym do głowy, to że bez nich będzie trudniej.

Przedstawienie musi trwać. Wszyscy tak twierdzą. Ludzie powtarzają to zdanie bez przerwy. Często mówią z uśmiechem, ale jednak są poważni. Nikt nigdy nie wyjaśnia dlaczego. A wczoraj, kiedy chór kłócił się o pieniądze, wszyscy wiedzieli, że tak naprawdę nie odmówią występu. To była tylko gra.

I przedstawienie trwało. Słyszała wszystkie opowieści. Słyszała o spektaklach, których nie przerywano mimo pożaru szalejącego w mieście, mimo smoka siedzącego na dachu, mimo rozruchów na ulicach. Dekoracja się przewracała? Przedstawienie trwało. Umierał pierwszy tenor? Trzeba zwrócić się do publiczności z pytaniem o jakiegoś studenta muzyki, który zna rolę, i dać mu wielką szansę, gdy ciało jego poprzednika stygnie spokojnie za kulisami. Dlaczego? Przecież to tylko spektakl, na litość bogów. Nic ważnego. Ale… przedstawienie musi trwać. Wszyscy przyjmowali to jak oczywistość i już się nie zastanawiali, jakby mgła wypełniła im głowy.

Z drugiej strony… Ktoś uczył ją śpiewać nocą. Tajemniczy osobnik wykonywał arię na scenie, kiedy wszyscy rozeszli się już do domów. Próbowała wyobrazić sobie ten głos jako należący do mordercy — nie udało się. Chyba nie chciała, żeby się udało. Chyba jej głowę też wypełniła mgła. Kto może tak cudownie wyczuwać muzykę, a przy tym zabijać ludzi?

Odruchowo przewracała kartki starego programu, gdy nagle jakieś imię przyciągnęło jej wzrok.

Szybko przejrzała następne. Pojawiło się znowu. Nie w każdym przedstawieniu i nigdy w ważnej roli, ale było. Zwykle jako oberżysta albo sługa.

— Walter Plinge? — zdziwiła się na głos. — Walter? Przecież… Przecież on nie śpiewa, prawda?

Wskazała palcem.

— Co? Ależ nie. — André wybuchnął śmiechem. — Bogowie… To tylko… no… takie wygodne nazwisko, przypuszczam. Czasami ktoś musi zaśpiewać jakąś bardzo drobną partię… Może śpiewak w roli, w której nie chciałby być pamiętany. I wtedy, rozumiesz, trafia do programu jako Walter Plinge. Wiele teatrów ma takie dyżurne nazwiska. Na przykład „I. Inni”. Przydatne dla każdego.

— Ale… Walter Plinge?

— Sądzę, że na początku to był żart. No bo wyobrażasz sobie Waltera Plinge na scenie? — André wyszczerzył zęby. — W tym jego bereciku?

— A co on o tym myśli?

— Nie wydaje mi się, żeby miał pretensje. Trudno powiedzieć, prawda?

Od strony kuchni rozległ się trzask, a właściwie raczej trzascendo — przeciągły grzechot, który rozpoczyna się od przewracającego się stosu talerzy, trwa, kiedy ktoś usiłuje je złapać, osiąga desperacki kontrapunkt, kiedy osoba ta uświadamia sobie, że nie ma trzech rąk, i kończy „roinroinroin” cudownie ocalonego talerza wirującego na podłodze.

Usłyszeli rozgniewany damski głos.

— Walterze Plinge!

— Przepraszam, pani Clamp.

— To paskudztwo trzyma się brzegu garnka! Puszczaj, przeklęty stworze!

Zastukały odsuwane gwałtownie garnki, potem zabrzmiał mlaszczący odgłos, który można w przybliżeniu opisać jako „spoing”.

— A teraz gdzie się podziało?

— Nie wiem, pani Clamp.

— I co tu robi ten kot?

André odwrócił się do Agnes i uśmiechnął smutno.

— To rzeczywiście trochę okrutne — przyznał — Ten biedak jest odrobinę tępy.

— Nie jestem pewna — odparła Agnes — czy spotkałam kogoś, kto by nie był.

Uśmiechnął się znowu.

— Wiem — powiedział.

— Chodzi mi o to, że wszyscy tak się zachowują, jakby tylko muzyka była ważna. Fabuła nie ma sensu! Połowa tych historii opiera się na postaciach, które nie rozpoznają swoich służących ani żon, ponieważ tamci noszą malutkie maseczki! Potężne kobiety występują w rolach wychudłych dziewcząt! Nikt nie umie porządnie grać! Nic dziwnego, że nikomu nie przeszkadza, jak śpiewam za Christine. To właściwie normalne w porównaniu z typową operą! Sam pomysł jest doprawdy operowy! Na drzwiach powinna być tabliczka „Tu zostawiać swój zdrowy rozsądek”! Gdyby nie muzyka, wszystko to byłoby śmieszne!

Zauważyła, że André przygląda jej się z operową miną.

— O to właśnie chodzi, prawda? — spytała. — Tylko przedstawienie jest ważne. Ono się liczy!

— To nie musi być realne — tłumaczył André. — Opera nie przypomina teatru. Nikt nie powie: „Musisz teraz udawać, że to jest pole bitwy, a ten typ w papierowej koronie jest królem”. Akcja służy tylko do wypełniania czasu między jedną a drugą arią.

Pochylił się i ujął jej dłoń.

— Dla ciebie musi to fatalnie wyglądać — rzekł.

Żaden osobnik płci męskiej nie dotknął jeszcze Agnes, może najwyżej aby ją odepchnąć i ukraść jej słodycze.

Cofnęła rękę.

— Lepiej, eee… pójdę ćwiczyć — oświadczyła, czując, jak rumieniec przesuwa się po skórze.

— Naprawdę bardzo dobrze weszłaś w rolę Iodyny — pochwalił ją André.

— Miałam prywatnego nauczyciela.

— W takim razie rzeczywiście głęboko przestudiował operę. Tyle tylko mogę powiedzieć.

— Ja… myślę, że tak.


— Esme?

— Tak, Gytho?

— Nie to, żebym się skarżyła albo co…

— Słucham.

— …ale dlaczego to nie ja jestem wytworną patronką opery?

— Bo jesteś pospolita jak błoto, Gytho.

— Aha. Racja. — Niania przemyślała sobie to stwierdzenie i nie dostrzegła żadnych nieścisłości, które mogłyby wpłynąć na jej osąd. — Zgadza się.

— Nie myślisz chyba, że mi się to podoba.

— Czy mam zająć się stopami szanownej pani? — spytała manikiurzystka. Patrzyła na buty babci i zastanawiała się, czy trzeba będzie użyć dłuta.

— Muszę przyznać, że fryzurę masz ładną — stwierdziła niania.

— Och, szanowna pani ma wspaniale włosy. W czym tkwi sekret?

— Trzeba dopilnować, żeby w wodzie nie było jaszczurek — wyjaśniła babcia. Przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrze nad umywalką, odwróciła wzrok… a potem zerknęła jeszcze raz. Ściągnęła wargi. — Hmm… — mruknęła.

Z drugiego jej końca manikiurzystka zdołała jakoś zdjąć babcine buty i skarpety. Ku swemu zdumieniu, zamiast pełnych zrogowaceń i odcisków potworności, jakich oczekiwała, odkryła parę stóp doskonałych. Nie wiedziała, od czego zacząć, bo nie było od czego — ale pedikiur kosztował dwadzieścia dolarów, lepiej znaleźć coś do zrobienia.

Niania siedziała obok stosu pakunków i próbowała policzyć wszystko na kawałku papieru. Nie miała babcinego talentu do liczb. Zawsze jakoś wiły się pod jej spojrzeniem i dodawały nieprawidłowo.

— Esme… Wychodzi mi, że wydałyśmy… chyba już ponad tysiąc dolarów, jak dotąd, i to nie licząc wynajęcia karety. No i nie zapłaciłyśmy za nocleg pani Palm.

— Mówiłaś przecież, że żadne kłopoty niestraszne, jeśli trzeba pomóc dziewczynie z Lancre — przypomniała babcia.

Ale nie mówiłam, że te „żadne kłopoty” nie obejmują dużych sum pieniędzy, pomyślała niania. I zaraz skarciła się w duchu za takie myśli. Chociaż… stanowczo czuła się o wiele lżejsza w regionach bieliźnianych.

Wśród artystów damskiej urody zapanowała chyba ogólna zgoda, że zrobili, co tylko mogli. Babcia obróciła się z fotelem.

— Co o tym myślisz? — spytała.

Niania Ogg patrzyła. Widziała w życiu wiele niezwykłych rzeczy, niektóre nawet dwukrotnie. Widziała elfy, chodzące głazy i podkuwanie jednorożca. Kiedyś dom spadł jej na głowę. Ale nigdy jeszcze nie widziała upudrowanej babci Weatherwax.

Wszystkie normalne wykrzykniki, oznaczające zaskoczenie i szok, okazały się niewystarczające. Sięgnęła więc po starożytną klątwę, należącą do jej babki.

— Niech mnie mogadora!

— Szanowna pani ma niezwykle zdrową cerę — stwierdziła kosmetyczka.

— Wiem — westchnęła babcia. — Nic nie mogę na to poradzić.

— Niech mnie mogadora! — powtórzyła niania.

— Puder i szminka — oświadczyła babcia. — Ha. To tylko inny rodzaj maski. Co tam… — Rzuciła fryzjerowi straszny uśmiech. — Ile jestem winna? — spytała.

— Eee… trzydzieści dolarów? To…

— Daj tej… temu panu trzydzieści dolarów, Gytho, i jeszcze dwadzieścia jako zapłatę za wszystkie kłopoty.

Poprawiła włosy.

— Pięćdziesiąt dolarów? Za to można kupić cały…

— Gytho!

— No dobrze… Przepraszam, muszę zajrzeć do banku.

Odwróciła się skromnie, uniosła brzeg spódnicy…

…brzęk, twang, twing, brzęk…

…i wróciła z garścią monet.

— Proszę, dobra ko… szanowny panie — powiedziała z przekąsem.

Na zewnątrz czekała już kareta — najlepsza, jaką babcia zdołała wynająć za pieniądze niani. Lokaj przytrzymał drzwi, a niania pomogła przyjaciółce wsiąść.

— Pojedziemy prosto do pani Palm, żebym mogła się przebrać — zdecydowała babcia, kiedy ruszyli. — A potem do Opery. Nie zostało dużo czasu.

— Dobrze się czujesz?

— Jak nigdy. — Babcia poprawiła włosy. — Gytho Ogg, nie byłabyś czarownicą, gdybyś nie wyciągała nieuprawnionych wniosków. Zgadza się?

Niania przytaknęła.

— O tak.

Nie było się czego wstydzić. Czasami nie było czasu na nic innego niż takie nieuprawnione wnioski. Czasami trzeba zwyczajnie zaufać doświadczeniu i intuicji, i szarpnąć. Niania osobiście potrafiła jednym solidnym szarpnięciem wyciągnąć całkiem nieuprawnione i oporne wnioski.

— Dlatego nie wątpię, że jakaś myśl krąży ci już po głowie w kwestii tego Upiora…

— No… tak jakby myśl, rzeczywiście…

— Może jakieś imię?

Niania poprawiła się niezręcznie na siedzeniu, nie tylko z powodu worka pieniędzy pod spódnicą.

— Muszę przyznać, że coś wpadło mi do głowy. Tak jakby… przeczucie. Znaczy, przecież nigdy nie wiadomo…

Babcia pokiwała głową.

— Tak. Ładnie się wszystko układa, prawda? To kłamstwo.

— Wczoraj w nocy sama mówiłaś, że przejrzałaś wszystko.

— A jednak to kłamstwo. Tak jak to, co ludzie myślą o maskach.

— A jakie jest kłamstwo o maskach?

— Ludzie wierzą, że ukrywają twarze.

— Przecież ukrywają twarze — zauważyła niania.

— Tylko tę, która jest na wierzchu.


Nikt nie zwracał na Agnes uwagi. Na scenie ustawiano dekoracje do wieczornego spektaklu. Orkiestra urządziła próbę, tancerki zagoniono do sali ćwiczeń. W innych pomieszczeniach ludzie śpiewali równocześnie. Ale od niej nikt chyba niczego nie chciał.

Jestem tylko chodzącym głosem, pomyślała.

Wspięła się po schodach do swojego pokoju i usiadła na łóżku. Zasłony były wciąż zaciągnięte, a w półmroku jarzyły się niezwykłe róże. Uratowała je od śmietnika, gdyż były piękne, ale w pewien sposób czułaby się lepiej, gdyby zniknęły. Wtedy mogłaby uwierzyć, że wszystko to sobie wyobraziła.

Z pokoju Christine nie dochodził żaden dźwięk. Tłumacząc sobie, że tak właściwie to jej pokój i tylko pozwoliła Christine z niego korzystać, Agnes zajrzała tam.

Panował straszliwy bałagan. Christine wstała, ubrała się — albo jakiś nadgorliwy włamywacz przeszukał wszystkie szuflady i zakamarki — i wyszła. Bukiety, które Agnes wkładała we wszystkie naczynia, jakie znalazła wczoraj w nocy, były tam, gdzie je zostawiła. Pozostałe też były tam, gdzie je zostawiła, i już więdły.

Przyłapała się na myśli, czy nie poszukać dla nich wazonów i dzbanków… i znienawidziła się za to. To tak fatalne, jak przeklinanie „choroba”. Równie dobrze mogłaby wymalować na sobie WITAJ W TYCH PROGACH i ułożyć się przed drzwiami wszechświata. Posiadanie cudownego charakteru wcale nie było zabawne. Aha — i niezłych włosów.

A potem wyszła i mimo wszystko poszukała dzbanków.

Lustro było dominującym elementem pokoju. Za każdym razem, kiedy na nie patrzyła, wydawało się większe.

No dobrze. Musi to przecież zbadać, prawda?

Z bijącym sercem przesunęła palce wzdłuż brzegów. Znalazła niewielki, wystający fragment, który mógłby być elementem ramy, ale kiedy go nacisnęła, coś kliknęło i lustro odchyliło się trochę do wnętrza. Pchnęła je, a ono ustąpiło.

Odetchnęła głęboko. I przekroczyła próg.


— To obrzydliwe! — oświadczył Salzella. — To odwoływanie się do najniższych emocji!

Kubeł wzruszył ramionami.

— Przecież nie wypisujemy na afiszach „Duża szansa zobaczenia, jak ktoś zostaje uduszony na scenie” — bronił się. — Ale plotki szybko się rozchodzą. A ludzie lubią… dramat.

— To znaczy, że straż nie żądała zamknięcia Opery?

— Nie. Powiedzieli tylko, że powinniśmy rozstawić warty, tak jak ostatnim razem, a oni… podejmą kroki.

— Kroki do najbliższego bezpiecznego miejsca, jak podejrzewam.

— Nie podoba mi się to ani trochę bardziej niż panu, ale sprawy posunęły się za daleko. Straż jest teraz niezbędna. Poza tym wybuchłyby zamieszki, gdybyśmy odwołali spektakl. Ankh-Morpork zawsze kochało… emocje. Wszystkie bilety wyprzedane. Przedstawienie musi trwać.

— No tak — mruknął złośliwie Salzella. — Czy życzy pan sobie, bym poderżnął kilka gardeł w drugim akcie? Żeby nikt nie poczuł się rozczarowany.

— Oczywiście że nie — zapewnił Kubeł. — Nie chcielibyśmy następnych zgonów. Ale…

To „ale” zawisło w powietrzu niczym martwy doktor Undershaft.

Salzella uniósł ręce.

— Poza tym uważam, że najgorsze już za nami — dodał Kubeł.

— Mam nadzieję.

— Gdzie jest senor Basilica?

— Pani Plinge odprowadziła go do garderoby.

— Pani Plinge nie została zamordowana?

— Nie, dzisiaj nie znaleźliśmy jeszcze żadnych zwłok. Jak dotąd.

— To dobra wiadomość.

— Tak. A przecież mamy już, którą to, dziesięć po dwunastej — stwierdził Salzella z ironią, której Kubeł całkiem nie dostrzegł. — Pójdę i sprowadzę go, to zjemy razem obiad. Minęło już chyba z pół godziny od jego ostatniej przekąski.

Kubeł skinął głową. Kiedy dyrektor muzyczny wyszedł, raz jeszcze ukradkiem sprawdził szuflady biurka.

Listu nie było. Może już po wszystkim? Może to prawda, co mówią o zmarłym doktorze?

Ktoś zastukał do drzwi, czterokrotnie. Tylko jedna osoba potrafiła uzyskać cztery stuknięcia bez absolutnie żadnego rytmu.

— Wejdź, Walterze!

Walter Plinge wkroczył chwiejnie.

— Jest jedna dama — oznajmił. — Chce z panem rozmawiać.

Niania Ogg wsunęła głowę zza drzwi.

— Hej! — zawołała. — To tylko ja!

— To… pani Ogg, prawda? — upewnił się Kubeł.

Było w tej kobiecie coś niepokojącego. Nie przypominał sobie jej nazwiska na liście zatrudnionych… Z drugiej strony wyraźnie orientowała się w budynku, nie była zabita i parzyła przyzwoitą herbatę. Czy zatem powinien się martwić tym, że jej nie płaci?

— Na litość bogów, nie jestem tą damą — oznajmiła niania. — Jestem pospolita jak błoto, wiem od najlepszego eksperta. Nie; ona czeka w foyer. Pomyślałam, że zajrzę tu, żeby pana ostrzec.

— Ostrzec? Przed czym mnie ostrzec? Na dziś rano nie planowałem właściwie żadnych spotkań. Kim jest ta dama?

— Słyszał pan kiedyś o lady Esmeraldzie Weatherwax?

— Nie. A powinienem?

— Sławna patronka opery. Konserwatoria w każdym miejscu — wyjaśniła niania. — I całe worki pieniędzy.

— Doprawdy? Ale miałem…

Kubeł wyjrzał przez okno. Przed budynkiem czekała kareta zaprzężona w cztery konie. Miała tak wiele rokokowych ozdób, że aż dziw, jak w ogóle zdołała ruszyć z miejsca.

— Ale ja… — zaczął od początku. — To naprawdę bardzo nie…

— Nie jest osobą, która lubi czekać — stwierdziła niania absolutnie szczerze. A ponieważ babcia przez całe rano działała jej na nerwy, ponieważ nie zapomniała jeszcze początkowego zakłopotania u pani Palm, a w dodatku strumyk złośliwości w jej charakterze był na milę szeroki, dodała: — Mówią, że w latach młodości była słynną kurtyzaną. Mówią, że już wtedy nie lubiła czekać. Teraz przeszła w stan spoczynku, naturalnie. Tak mówią.

— A wie pani, bywałem w większości teatrów operowych i nigdy nie spotkałem się z tym nazwiskiem — mruczał w zadumie Kubeł.

— Słyszałam, że swoje dotacje woli utrzymywać w tajemnicy.

Igła umysłowego kompasu Kubła zawirowała, by wreszcie wskazać kierunek: Pieniądze.

— Może ją pani wprowadzić — rzekł. — Zdołam chyba poświęcić jej kilka minut…

— Nikt nie poświęca lady Esmeraldzie mniej niż pół godziny — uprzedziła niania i mrugnęła do Kubła porozumiewawczo. — Pójdę po nią, co?

Odeszła, ciągnąc za sobą Waltera.

Pan Kubeł, tknięty nagłą myślą, sprawdził w lustrze nad kominkiem ułożenie wąsa.

Usłyszał skrzypnięcie drzwi i odwrócił się ze swym najlepszym uśmiechem umocowanym już na miejscu.

Uśmiech zbladł tylko odrobinę na widok Salzelli popychającego przed sobą wielkie cielsko Basiliki. Drobny menedżer i tłumacz kręcił się nerwowo wokół nich, niczym holownik przy transatlantyku.

— Och, senor Basilica! — zawołał Kubeł. — Mam nadzieję, że garderoba spełnia pańskie wymagania.

Basilica uśmiechnął się tępo, tłumacz przetłumaczył na brindizyjski, po czym Basilica coś powiedział i tłumacz przetłumaczył:

— Senor Basilica uważa, że jest całkiem odpowiednia, jedynie spiżarnia wydaje się za mała.

— Cha, cha — powiedział Kubeł i umilkł, kiedy nikt inny się nie roześmiał. — Jednakże — dodał szybko — senora Basilicę z pewnością ucieszy wieść, że nasza kuchnia postarała się specjalnie…

Znów ktoś zapukał. Kubeł podszedł do drzwi i otworzył.

W progu stała babcia Weatherwax — ale nie stała długo. Odsunęła właściciela Opery i dumnie wkroczyła do pokoju.

Enrico Basilica wydał z siebie dziwny odgłos, jakby się krztusił.

— Który z was nazywa się Kubeł? — zapytała.

— Ehm… To ja.

Babcia zdjęła rękawiczkę i podała mu dłoń.

— Jakże mi przykro — powiedziała. — Nie jestem przyzwyczajona, by ważne osoby same otwierały swoje drzwi. Nazywam się Esmeralda Weatherwax.

— Jestem zaszczycony. Wiele o pani słyszałem — skłamał Kubeł. — Pozwoli pani, że ją przedstawię. Bez wątpienia zna pani senora Basilicę?

— Ależ oczywiście — zapewniła babcia, patrząc Henry’emu Sluggowi prosto w oczy. — I jestem przekonana, że senor Basilica także z przyjemnością wspomina te wspólne chwile w rozmaitych teatrach operowych, których nazw w tej chwili akurat nie mogę sobie przypomnieć.

Henry uśmiechnął się krzywo i rzucił kilka słów do tłumacza.

— To niezwykłe — oświadczył tłumacz. — Senor Basilica właśnie mi powiedział, z jaką przyjemnością wspomina wiele dawnych spotkań z panią w teatrach operowych, których nazwy chwilowo wypadły mu z pamięci.

Henry ucałował dłoń babci i spojrzał na nią błagalnie.

Słowo daję, pomyślał Kubeł, ależ on na nią patrzy… Ciekawe, czy tych dwoje kiedyś…

— Och, ehm, a to jest pan Salzella, dyrektor muzyczny — oświadczył, opanowując się szybko.

— Jestem zaszczycony. — Salzella mocno uścisnął babci dłoń i spojrzał jej prosto w oczy.

Skinęła głową.

— A co jako pierwsze wyniósłby pan z płonącego domu, panie Salzella? — zapytała.

Uśmiechnął się uprzejmie.

— A co chciałaby pani, żebym wyniósł?

Puściła jego rękę i w zadumie pokiwała głową.

— Może się pani czegoś napije? — zaproponował Kubeł.

— Kieliszeczek sherry.

Salzella zbliżył się dyskretnie do właściciela, gdy ten nalewał z butelki.

— Kim ona jest, u demona? — spytał dyskretnie.

— Podobno śpi na pieniądzach — szepnął Kubeł. — I uwielbia operę.

— Nigdy o niej nie słyszałem.

— Ale senor Basilica słyszał, a to mi wystarczy. Niech pan ich jakoś zabawia, a ja zorganizuję obiad.

Otworzył drzwi i niemal potknął się o nianię Ogg.

— Przepraszam. — Niania rzuciła mu niewinny uśmiech. — Strasznie ciężko się poleruje te klamki, prawda?

— Eee… pani…

— Ogg.

— …Ogg, mogłaby pani pójść do kuchni i przekazać pani Clamp, że mamy dodatkowego gościa na obiedzie?

— Już się robi.

Niania odeszła dziarskim krokiem. Kubeł z aprobatą pokiwał głową — cóż za solidna starsza osoba…


Nie było to właściwie przejście naprawdę tajne. Kiedy dzielono pokój, pozostawiono trochę miejsca między ścianami. Z jednego końca tego korytarzyka były schody — całkiem zwyczajne schody, nawet dzienne światło wpadało tu przez zarośnięte brudem okno.

Agnes była nieco rozczarowana. Spodziewała się… no, spodziewała się prawdziwego tajnego przejścia, może z kilkoma pochodniami płonącymi w wyszukanych i tajnych uchwytach z kutego żelaza. Ale te schody zostały po prostu oddzielone ścianą od reszty budynku. Nie były tajne, były tylko zapomniane.

W kątach wisiały pajęczyny. Pod sufitem zwisały kokony pomordowanych much. Powietrze pachniało martwymi od dawna ptakami.

Ale w warstwie kurzu dostrzegła wyraźną ścieżkę. Ktoś korzystał z tych schodów, i to niejeden raz.

Zawahała się, czy pójść w dół, czy w górę. Wybrała górę.

Droga nie była długa. Po jednej kondygnacji schody kończyły się klapą — nawet nie zaryglowaną.

Pchnęła ją i zmrużyła oczy od blasku. Wiatr poruszył jej włosami. Gołąb popatrzył na nią i odleciał, gdy wysunęła głowę na świeże powietrze.

Klapa prowadziła na dach gmachu Opery — kolejny element wśród gąszczu świetlików i kanałów wentylacyjnych.

Agnes wróciła do wnętrza i ruszyła w dół. Idąc, zdała sobie sprawę, że słyszy głosy…

Te schody nie były całkiem zapomniane. Ktoś zauważył, że mogą się jeszcze przydać, choćby dla wentylacji. Głosy rozlegały się z dołu — jakieś gamy, stłumiona muzyka, strzępy rozmów. Schodząc, mijała ich warstwy, jakby się zagłębiała w bardzo starannie wykonany dźwiękowy tort.


Greebo siedział na kuchennym kredensie i z zaciekawieniem oglądał spektakl.

— Może weźmie pani chochlę? — zaproponował maszynista.

— Nie sięgnie. Walterze!

— Tak, pani Clamp?

— Daj mi tę miotłę!

— Już, pani Clamp.

Greebo zerknął na sufit, do którego przylegało coś w rodzaju wąskiej dziesięcioramiennej gwiazdy. Pośrodku miało parę bardzo przerażonych oczu.

— „Wrzucić do gotującej wody” — mówiła pani Clamp. — Tak piszą w książce kucharskiej. Nie ma ani słowa o tym, że może złapać się brzegów garnka i wyskoczyć w górę.

Pomachała kijem od miody. Mątwa skuliła się lękliwie.

— Makaron też nie wychodzi — mruczała gniewnie pani Clamp. — Od paru godzin leży na grillu, a wciąż jest twardy jak gwoździe. Co za paskudztwo!

— Hej, to tylko ja! — Niania Ogg wsunęła głowę zza drzwi. A taka była wszechobejmująca natura jej osobowości, że nawet ci, którzy widzieli ją po raz pierwszy, uwierzyli jej na słowo. — Macie kłopoty, co?

Szybko oceniła sytuację, łącznie z tą na suficie. W kuchni pachniało spalonym makaronem.

— Aha — powiedziała. — To pewnie specjalny obiad dla senora Basiliki, co?

— Miał być — wyjaśniła kucharka, wciąż bezskutecznie machając miotłą. — Ale ten przeklęty stwór nie chce zejść na dół.

Różne garnki i kotły bulgotały na długim żelaznym piecu. Niania skinęła na nie głową.

— A co dostaną inni?

— Baranina i kopytka, z sosem.

— Aha. Dobre, uczciwe jedzenie — uznała niania, oceniając wielkie kawały mięsa polanego smalcem.

— Planowałam dżemowe diabełki na deser, ale to paskudztwo zajęło mi tyle czasu, że nawet nie zaczęłam.

Niania ostrożnie wyjęła kucharce miotłę z rąk.

— Coś pani powiem. Niech pani zrobi kopytka z sosem dla pięciu osób, a ja przygotuję na szybko jakiś deser. Co pani na to?

— To bardzo miła propozycja, pani…

— Ogg.

— Słój z dżemem stoi…

— Och, nie będę używać dżemu — zapewniła niania. Zerknęła na półkę z przyprawami, uśmiechnęła się i skromnie weszła za stół…

…brzdęk, twang, twong, twing…

— Znajdzie się trochę czekolady? — spytała, wyjmując cienki tomik. — Mam tu przepis, który może być zabawny…

Pośliniła palec i otworzyła książkę na stronie pięćdziesiątej trzeciej. Czekoladowa Rozkosz ze Specjalnym Sekretnym Sosem.

Tak, pomyślała. Będzie zabawnie.

Jeśli ludzie koniecznie chcą pouczać innych ludzi, to powinni pamiętać, że inni ludzie też wiedzą to i owo o ludziach.


Urywki rozmów dobiegały zza ścian, gdy Agnes schodziła wciąż niżej po zapomnianych schodach.

To było… podniecające.

Nikt nie mówił niczego ważnego. Nie odkryła żadnych przydatnych ani groźnych tajemnic. Słyszała tylko ludzi, którzy normalnie przeżywali kolejny dzień. Ale słuchała ich potajemnie.

Takie podsłuchiwanie było złe, naturalnie.

Agnes wychowywała się ze świadomością, że jest wiele rzeczy, których robić nie powinna. Złe było podsłuchiwanie pod drzwiami, patrzenie ludziom prosto w oczy, mówienie poza kolejnością, bezczelne odszczekiwanie, pchanie się naprzód…

Ale tu, za ścianą, mogła być tą Perditą, jaką zawsze chciała się stać. Perdita nie przejmowała się niczym. Perdita robiła to, co chciała. Perdita mogła nosić wszystko, na co przyszła jej ochota. Perdita X. Nitt, pani ciemności, mistrzyni swobody, mogła nasłuchiwać odgłosów życia innych. I nigdy, ale to nigdy nie przejawiać wspaniałego charakteru.

Agnes wiedziała, że powinna wrócić do pokoju. Cokolwiek znajdowało się w coraz bardziej mrocznych głębinach, prawdopodobnie nie było dla niej przeznaczone.

Perdita schodziła coraz niżej. Agnes zabrała się z nią dla towarzystwa.


Przedobiednie drinki udały się całkiem dobrze, uznał Kubeł. Wszyscy rzucali uprzejme uwagi i absolutnie nikt nie zginął.

Z satysfakcją spostrzegł łzy wdzięczności w oczach senora Basiliki, gdy mu powiedział, że kucharka specjalnie dla niego przygotowuje specjalne brindizyjskie dania. Był wyraźnie przytłoczony wdzięcznością.

Fakt, że znał lady Esmeraldę, także Kubła uspokajał. Było w tej kobiecie coś, co wzbudzało niepokój. Zauważył, że trochę ciężko mu się z nią rozmawia. A konwersacyjnemu gambitowi „Hej, jak słyszałem, ma pani mnóstwo pieniędzy, mógłbym trochę dostać?” brakowało, zdaniem Kubła, niezbędnej subtelności.

— A więc, droga pani… — zaczął niepewnie — co… hm, sprowadza panią do naszego miasta?

— Pomyślałam, że przyjadę tutaj i wydam może trochę pieniędzy — odparła babcia. — Mam ich całkiem sporo, wie pan. Ciągle muszę zmieniać banki, bo się przesypują.

Gdzieś w udręczonym mózgu właściciela Opery jakaś część umysłu wrzasnęła „Hurra!” i strzeliła obcasami.

— Jeśli tylko mógłbym w czymś pomóc… — wymamrotał.

— Istotnie, mógłby pan. Myślałam o…

Odezwał się gong.

— Aha, nakryto do stołu — stwierdził Kubeł i podał babci ramię. Spojrzała na niego zdziwiona, ale zaraz przypomniała sobie, kim jest, i przyjęła je z gracją.

Przy gabinecie znajdowała się niewielka, ale bardzo wytworna jadalnia. Czekał tam już stół z pięcioma nakryciami i niania Ogg, dość ponętna w koronkowym czepeczku.

Dygnęła uprzejmie.

Enrico Basilica wydał z gardła cichutki jęk, jakby zaczął się dusić.

— Najmocniej przepraszam, ale nastąpił pewien kłopot — powiedziała niania.

— Kto nie żyje? — spytał szybko Kubeł.

— Ależ wszyscy żyją — uspokoiła go niania. — W tym obiad: żyje i trzyma się sufitu. A makaron całkiem sczerniał. Powiedziałam pani Clamp: rozumiem, że to zagraniczne, ale chyba nie powinien być aż taki chrupiący…

— To potworne! Nie możemy przecież tak traktować naszego gościa! — Kubeł zwrócił się do tłumacza. — Niech pan zapewni senora Basilicę, że natychmiast poślemy po świeży makaron. A co my mieliśmy dostać, pani Ogg?

— Pieczeń baranią z kopytkami.

Skryta za twarzą Enrica Basiliki krtań Henry’ego Slugga wydała z siebie cichy bulgot.

— Do tego porządny gęsty sos — mówiła dalej niania.

Kubeł rozejrzał się zdziwiony.

— Czy gdzieś tu dostał się jakiś pies? — zapytał.

— Wiecie, ja na przykład nie uznaję takiego rozpieszczania cudzoziemców — oświadczyła babcia Weatherwax. — Dziwaczne dania, też mi coś! Pierwszy raz w życiu słyszę. Czemu nie dać mu pieczeni, tak jak wszystkim?

— Ależ lady Esmeraldo, w taki sposób nie można…

Enrico szturchnął tłumacza łokciem — owym specjalnym gestem człowieka, który widzi, że jeśli nie zachowa czujności, kopytka znikną w oddali. Gromko wyrzucił z siebie kilka słów.

— Senor Basilica twierdzi, że z wielką radością skosztuje rdzennie ankhmorporskich potraw — oznajmił tłumacz.

— Nie, doprawdy nie możemy… — spróbował jeszcze raz Kubeł.

— Co więcej, senor Basilica nalega, by skosztować rdzennie ankhmorporskich potraw.

— Zgadza się. Si — zapewnił Basilica.

— Świetnie — ucieszyła się babcia. — A przy okazji, dajcie mu trochę piwa. — Żartobliwie dźgnęła tenora w brzuch, zagłębiając palec aż do drugiego stawu. — Myślę, że za dzień czy dwa zmienilibyśmy pana w kogoś miejscowego.


Drewniane schody ustąpiły miejsca kamiennym.

Perdita mówiła: Na pewno ma taką ogromną grotę gdzieś pod gmachem Opery. Będą tam setki świec rzucających ekscytujący, a przy tym romantyczny blask na… tak, na jeziorko; będzie stół zastawiony kryształami i srebrem, i oczywiście będzie miał też organ…

Agnes zaczerwieniła się w ciemności.

…y, wielkie organy, na których będzie wirtuozersko grał wiele klasycznych utworów operowych.

Agnes powiedziała: Będzie wilgotno. Będą szczury.


— Jeszcze kopytko, senor? — zaproponowała niania Ogg.

— Mmfmmfmmf!

— Może niech pan od razu weźmie dwa.

Proces jedzenia w wykonaniu Enrica Basiliki był wielce pouczający. Nie chodzi o to, że pochłaniał swoją porcję, ale jadł bez przerwy, w sposób ciągły, jakby zamierzał robić to przez cały dzień, niczym przy taśmie produkcyjnej, z serwetką wetkniętą elegancko pod kołnierzyk. Ładował widelec w chwili, kiedy poprzednia dostawa była jeszcze dokładnie przeżuwana, więc czas pomiędzy kolejnymi dawkami został skrócony do minimum. Robiło to wrażenie — nawet na niani, której nieobcy był metabolizm działający na dopalaczach. Enrico Basilica jadł jak człowiek nareszcie uwolniony od tyranii pomidorów do wszystkiego.

— Zamówię jeszcze dzban sosu, dobrze? — powiedziała.

Pan Kubeł zwrócił się do babci Weatherwax.

— Wspomniała pani, że zechce może zostać patronką naszej Opery — wymamrotał.

— O tak — zapewniła go babcia. — Czy senor Basilica będzie dzisiaj śpiewał?

— Mmfmmf.

— Mam nadzieję — mruknął Salzella. — Chyba że eksploduje.

— W takim razie stanowczo chcę być obecna. Jeszcze kawałek pieczeni, moja dobra kobieto.

— Tak, szanowna pani — odpowiedziała niania, wykrzywiając się za plecami babci.

— Eee… miejsca na dzisiaj są niestety… — zaczął Kubeł.

— Wystarczy mi loża — stwierdziła babcia. — Nie jestem wybredna.

— Niestety, nawet loże są…

— A co z lożą ósmą? Słyszałam, że zawsze stoi pusta.

Nóż Kubła brzęknął o talerz.

— Eee… loża ósma, loża ósma… Widzi pani, my nie…

— Myślałam o pewnej darowiźnie…

— Ale ósma loża, choć formalnie nie jest sprzedana…

— Chodziło mi o kwotę rzędu dwóch tysięcy dolarów — wyjaśniła babcia. — Och, wasza służąca rozsypała kopytka po całym stole. Trudno jest ostatnio znaleźć sprawną i… i grzeczną służbę, nieprawdaż?

Salzella i Kubeł spoglądali na siebie ponad stołem w milczeniu. Wreszcie odezwał się właściciel.

— Pani wybaczy, ale muszę pilnie omówić pewną kwestię z moim dyrektorem muzycznym.

Obaj odeszli w kąt, gdzie zaczęli dyskutować gorąco, choć szeptem.

— Dwa tysiące dolarów! — syknęła niania, obserwując ich spod oka.

— To może nie wystarczyć — zauważyła babcia. — Obaj strasznie poczerwienieli.

— Ale dwa tysiące dolarów!

— To tylko pieniądze.

— Ale tylko moje pieniądze, a nie tylko twoje pieniądze — przypomniała niania.

— My, czarownice, zawsze wszystko mamy wspólne. Wiesz przecież.

— No, niby tak — zgodziła się niania i po raz kolejny utrafiła w samo sedno debaty socjopolitycznej: — Ale łatwo mieć wszystko wspólne, kiedy nikt nic nie ma.

— Cóż, Gytho Ogg… myślałam, że pogardzasz bogactwem.

— Słusznie. Dlatego chciałabym mieć szansę, żeby nim pogardzać z bliska.

— Ale ja cię przecież znam, Gytho. Pieniądze by cię zepsuły.

— Chciałabym mieć okazję, by wykazać, że wcale nie. Tyle tylko mam do powiedzenia.

— Ciszej. Oni wracają…

Kubeł zbliżył się z wymuszonym uśmiechem i usiadł.

— Hm… — zaczął. — Czy to rzeczywiście musi być loża ósma? Może zdołalibyśmy przekonać kogoś z pozostałych…

— Nie chcę o tym słyszeć — przerwała mu babcia. — Podobno w ósmej loży nigdy nikogo nie widziano.

— Eee… Cha, cha… Wiem, że to śmieszne, lecz pewne stare tradycje teatralne wiążą się akurat z lożą ósmą. Absolutne bzdury, oczywiście, ale…

Pozostawił to „ale” zawieszone z nadzieją w powietrzu. Zamarzło pod surowym spojrzeniem babci.

— Widzi pani, ona jest nawiedzona — wymamrotał.

— Laboga! — jęknęła niania Ogg, przypominając sobie, że należy trzymać się roli. — Jeszcze chochlę sosu, senor Basilica? A może dolać piwa?

— Mmfmmf — odparł zachęcająco tenor i przerwał jedzenie, by widelcem wskazać stojący przed nim pusty kufel.

Babcia wciąż patrzyła.

— Przepraszam na chwilę — powiedział znowu Kubeł.

On i Salzella wrócili do kąta, skąd dobiegły odgłosy w rodzaju: „Ale dwa tysiące dolarów! To mnóstwo baletek!”.

Kubeł powrócił. Twarz mu poszarzała — spojrzenie babci wywierało niekiedy taki skutek.

— Ehm… Ze względu na zagrożenie, tego, które nie istnieje, naturalnie, cha, cha… My, to znaczy kierownictwo, czujemy się w obowiązku, ehm, uprzejmie nalegać, by w loży ósmej zasiadła pani w towarzystwie, no… mężczyzny.

Uchylił się lekko.

— Mężczyzny? — powtórzyła babcia.

— Dla ochrony — wyjaśnił słabym głosem Kubeł.

— Chociaż kto jego będzie ochraniał, naprawdę nie mam pojęcia — dodał pod nosem Salzella.

— Sądziliśmy, że może ktoś z pracowników…

— Potrafię sama sobie znaleźć mężczyznę, jeśli wyniknie taka potrzeba — oświadczyła babcia, a w jej głosie wirowały płatki śniegu.

Uprzejma odpowiedź zamarła Kubłowi w gardle, kiedy tuż za lady Esmeraldą zobaczył uśmiechniętą jak księżyc panią Ogg.

— Ktoś ma ochotę na deser?

Trzymała na tacy wielką salaterkę. Zdawało się, że powietrze nad nią drga z gorąca.

— Słowo daję — powiedział Kubeł. — Wygląda smakowicie.

Enrico Basilica spojrzał ponad pełnym widelcem, z wyrazem twarzy człowieka, który uzyskał niezwykły przywilej trafienia do nieba jeszcze za życia.

— Mmmf!


Było wilgotno. A po zgonie pana Poundera faktycznie pojawiły się szczury.

Zresztą kamień też wyglądał na stary. Oczywiście, wszystkie kamienie są stare, tłumaczyła sobie Agnes. Ten jednak zestarzał się jako element budowlany. Ankh-Morpork istniało od tysięcy lat. Gdy inne miasta budowane były na glinie, na skale albo na piaskach, Ankh-Morpork budowano na Ankh-Morpork. Ludzie wznosili nowe budynki na pozostałościach starych, wybijając tu i ówdzie jakieś przejścia, by dawne sypialnie przerobić na piwnice.

Schody skończyły się na wilgotnych kamieniach, w niemal całkowitej ciemności.

Perdita uznała, że wygląda to romantycznie i gotycko.

Agnes pomyślała, że wygląda ponuro.

Gdyby ktoś bywał w tym miejscu, potrzebowałby światła, prawda? Prowadzone po omacku poszukiwania potwierdziły ten domysł — w niedużej wnęce znalazła świecę i zapałki.

To odkrycie pomogło otrząsnąć się i Agnes, i Perdicie. Ktoś używał tego całkiem prozaicznego pudełka zapałek z obrazkiem uśmiechniętego trolla na nalepce i tego ogarka całkiem zwyczajnej świeczki. Perdita wolałaby pochodnię. Agnes nie była pewna, co by wolała. Tyle że jeśli tajemnicza osoba przychodziła tutaj, śpiewała między ścianami, poruszała się po całym gmachu niczym upiór, może zabijała ludzi… to powinna chyba zachowywać się bardziej stylowo, niż to sugerowało pudełko zapałek z obrazkiem uśmiechniętego trolla. Czegoś takiego mógłby używać… zwykły morderca.

Zapaliła świecę i — w pełnej zgodności umysłów — wraz z Perdita zanurzyły się w mrok.


Czekoladowa Rozkosz ze Specjalnym Sekretnym Sosem osiągnęła spektakularny sukces. Teraz przemieszczała się wolno ku niewielkim czerwonym zaułkom umysłów.

— Jeszcze trochę, panie Salzella? — zapytał Kubeł. — Deser pierwsza klasa, prawda? Muszę pogratulować pani Clamp.

— Trzeba przyznać, że jest odrobinę pikantny — stwierdził dyrektor muzyczny. — Pan sobie życzy, senor Basilica?

— Mmmf.

— Lady Esmeraldo?

— Z przyjemnością. — Babcia podsunęła mu talerz.

— Na pewno wyczuwam cynamon — zauważył tłumacz z brązowym pierścieniem wokół ust.

— Rzeczywiście… i może ślad gałki muszkatołowej — dodał Kubeł.

— Chyba też… kardamon? — zastanowił się Salzella.

— Kremowy smak, ale odrobinę ostry — uznał Kubeł. Wzrok lekko mu się rozogniskował. — I dziwnie… rozgrzewający.

Babcia przestała jeść i podejrzliwie spojrzała na swój talerzyk. Potem powąchała łyżkę.

— Czy to, eee… Czy tylko ja to czuję, czy rzeczywiście jest tu nieco… ciepło? — zapytał Kubeł.

Salzella chwycił poręcze krzesła. Czoło mu błyszczało.

— Może otworzę okno? — zaproponował. — Czuję się trochę… dziwnie.

— Tak, proszę otworzyć — odparł Kubeł.

Salzella zaczął się podnosić, ale nagle na jego twarzy pojawił się wyraz skupienia. Usiadł gwałtownie.

— Nie. Myślę, że raczej przez chwilę posiedzę spokojnie — rzekł.

— Och, jej… — odezwał się tłumacz. Nad jego kołnierzykiem uniosła się ledwie widoczna para.

Basilica uprzejmie stuknął go w ramię, chrząknął znacząco i wykonał gest oznaczający „przysuńcie mi to”, wskazując przy tym salaterkę z niedojedzonym deserem czekoladowym.

— Mmmf? — powiedział.

— Och, jej… — jęknął tłumacz.

Kubeł przesunął palcem pod kołnierzykiem. Pot zaczynał ściekać mu po twarzy.

Basilica zrezygnował z pomocy tłumacza i stanowczo wyciągnął rękę nad stołem. Zahaczył o salaterkę widelcem i przysunął ją do siebie.

— Eee… tak — powiedział Kubeł, starając się oderwać wzrok od babci.

— Tak… istotnie — zgodził się Salzella głosem dobiegającym z bardzo daleka.

— Och, jej — powtórzył tłumacz. Łzy stanęły mu w oczach. — Ai! Mon Deus! Dio Mio! O Goden! D ‘zuk f’t! Aagorahaa!

Senor Basilica zsunął sobie na talerz resztę Specjalnego Sekretnego Sosu i starannie wyskrobał salaterkę łyżką. Odwrócił ją dnem do góry, by nie pozostawić ani odrobiny.

— Na dworzu ostatnio było dość… chłodno — wykrztusił Kubeł. — Właściwie wręcz zimno.

Enrico obejrzał salaterkę pod światło, na wypadek gdyby w jakimś zakamarku uchowała się jeszcze zapomniana kropelka sosu.

— Śnieg, lód, szron… takie rzeczy — odparł Salzella. — Tak, rzeczywiście! Zimno we wszelkich odmianach!

— Tak, tak — westchnął z wdzięcznością Kubeł. — W takich chwilach myślę, że ważne jest, by pamiętać nazwy, powiedzmy, dużej liczby rzeczy nudnych i możliwie chłodnych!

— Wiatr, lodowce, sople…

— Sople nie!

— Och — powtórzył znowu tłumacz i runął twarzą na blat. Uderzył czołem o łyżkę, która zawirowała w powietrzu i odbiła się od głowy Enrica.

Salzella zaczął pogwizdywać pod nosem i rytmicznie uderzać o poręcz krzesła.

Kubeł zamrugał. Przed nim stał dzbanek z wodą. Z zimną wodą. Wyciągnął rękę…

— Ojej, co za niezdara ze mnie, tak mi przykro, cały się oblałem — powiedział wśród kłębów pary. — Ależ mam drewniane palce. Zadzwonię po panią Ogg, żeby przyniosła drugi dzbanek.

— Dobry pomysł — przyznał Salzella. — Może zechce pan uczynić to możliwie szybko? Też czuję się… skłonny do niezręczności.

Basilica, wciąż poruszając ustami, uniósł ze stołu głowę tłumacza i ostrożnie przełożył jego niedojedzony deser na swój talerz.

— Właściwie… właściwie… właściwie… — jąkał się Salzella. — Myślę, że chyba… przejdę się trochę… wezmę zimny… przepraszam państwa na chwilę…

Odsunął krzesło i wybiegł z pokoju, dziwnie rozstawiając nogi.

Kubeł lśnił od potu.

— Ja tylko… ja tylko… zaraz wracam — powiedział i wybiegł także.

W ciszy zgrzytnęła łyżeczka Basiliki i dobiegło skwierczenie z tłumacza.

Po chwili wielki tenor czknął barytonem.

— Oj… proszę wybaczyć — powiedział. — Oj… Niech to!

Zdawało się, że dopiero teraz zauważył opustoszały stół. Wzruszył ramionami i spojrzał z nadzieją na babcię.

— Myśli pani, że podadzą jeszcze sery? — zapytał.

Drzwi otworzyły się gwałtownie i wpadła niania Ogg, trzymająca oburącz wiadro wody.

— Dobrze już, dobrze, wystar… — zaczęła i urwała.

Babcia z godnością otarła serwetką kąciki ust.

— Tak, pani Ogg? — powiedziała.

Niania zauważyła pustą salaterkę przed Basilica.

— A może jakieś owoce? — zapytał. — Kilka orzechów?

— Ile zjadł? — szepnęła.

— Prawie połowę — odparła babcia. — Ale przypuszczam, że to na niego nie działa, bo nie dotyka ścianek.

Niania spojrzała na przyjaciółkę.

— A co z tobą?

— Dwie porcje. Z dodatkowym sosem, Gytho Ogg, oby było ci to wybaczone.

Niania popatrzyła na nią z czymś zbliżonym do podziwu.

— Nawet się nie spociłaś…

Babcia wzięła szklankę wody i wyciągnęła rękę.

Po kilku sekundach woda zaczęła wrzeć.

— No rzeczywiście, jesteś coraz lepsza, muszę ci to przyznać — stwierdziła niania. — Pewnie musiałabym bardzo wcześnie wstać, żeby zdążyć ci zrobić jakąś sztuczkę.

— Lepiej się wcale nie kładź — poradziła babcia.

— Przepraszam cię, Esme.

Senor Basilica nie rozumiał, o co chodzi w tej rozmowie, jednak z pewnym rozczarowaniem uświadomił sobie, że posiłek dobiegł zapewne końca.

— Absolutnie doskonałe — stwierdził. — Kocham takie desery, pani Ogg.

— Spodziewam się, że kochasz, Henry Sluggu — odparła niania.

Henry wyjął z kieszeni czystą chusteczkę, zarzucił ją sobie na twarz i oparł się wygodnie. Pierwsze chrapnięcie dało się słyszeć już kilka sekund później.

— Łatwy jest w prowadzeniu, prawda? — zauważyła niania. — Je, śpi i śpiewa. Przy nim człowiek zawsze wie, na czym stoi. A przy okazji, znalazłam Greeba. Ciągle chodzi za Walterem Plinge. — Zrobiła wyzywającą minę. — Mów sobie, co chcesz, ale dla mnie Walter Plinge jest porządnym chłopakiem, skoro Greebo go lubi.

Babcia westchnęła.

— Gytho, Greebo lubiłby nawet Norrisa, Maniakalnego Pożeracza Oczu z Quirmu, gdyby Norris wiedział, jak się nakłada karmę do miski.


Teraz się zgubiła. Chociaż starała się tego uniknąć. Przechodząc przez kolejne wilgotne pomieszczenia, pilnie zapamiętywała szczegóły. Starannie liczyła zakręty w lewą i prawą stronę. A mimo to się zgubiła.

Niekiedy trafiała na schody prowadzące w dół, do niższych piwnic, ale tam woda obmywała już pierwsze stopnie. W dodatku cuchnęło. Płomień świecy miał zielonkawy odcień.

Gdzieś tutaj, mówiła Perdita, jest sekretna komnata. Jeśli nie ma wielkiej, połyskliwej groty, to po co w ogóle człowiek żyje? Musi być sekretna komnata. Komora pełna… ogromnych świec i gigantycznych stalagmitów…

Ale to z pewnością nie tutaj, odpowiadała Agnes.

Czuła się jak kompletna idiotka. Przeszła przez lustro, szukając… No, może nie była całkiem gotowa, by przyznać, czego właściwie szukała, ale na pewno nie tego.

Będzie musiała wołać o pomoc.

Oczywiście, ktoś może usłyszeć, ale wołanie o pomoc zawsze łączy się z takim ryzykiem.

Odchrząknęła.

— Ehm… Halo?

Bulgotała woda.

— Eee… pomocy? Jest tu ktoś?

Szczur przebiegł jej po stopie.

No tak, myślała z goryczą Perditową częścią umysłu. Gdyby Christine tu zeszła, pewnie trafiłaby na wielką lśniącą grotę i rozkoszne niebezpieczeństwo. Szczury i cuchnące piwnice świat zachowywał dla Agnes, bo ona przecież ma taki cudowny charakter.

— Ehm… Ktoś mnie słyszy?

Kolejne szczury przemknęły po kamieniach. Z bocznych korytarzy słyszała ciche piski.

— Hej, hej!

Zgubiła się w rozległych piwnicach, ze świecą kurczącą się z każdą sekundą. Powietrze jest stęchłe, kamienie śliskie, nikt nie wie, co się z nią dzieje, może tu zginąć, może…

Oczy zalśniły w ciemności…

Jedno było zielonożółte, drugie perłowobiałe.

Za nimi pojawiło się światło.

Coś zbliżało się korytarzem, rzucając długie cienie. Szczury w panice niemal właziły jeden na drugiego, by uciec stąd jak najszybciej…

Agnes usiłowała zagłębić się w kamienną ścianę.

— Halo, panienko Perdito X. Nitt!

Znajoma sylwetka wybiegła z ciemności tuż za Greebem. Zdawało się, że ma za dużo kolan i łokci; na ramieniu niosła worek, a w ręku latarnię. Coś uciekło z czerni, emanując zgrozą…

— Nie chce panienka Nitt tu być z tymi wszystkimi szczurami!

— Walter!

— Muszę wykonywać zadania pana Poundera, bo biedak nas opuścił. Jestem osobą o wielu umiejętnościach! Nie ma ziarna dla niegodziwych! Ale pan Greebo uderza je łapą i raz-dwa odchodzą do szczurzego raju!

— Walter — powtórzyła z ulgą Agnes.

— Przyszła panienka zwiedzać, prawda? Te stare tunele biegną aż do rzeki! Trzeba być bystrym i chytrym, żeby się tu nie zgubić! Chce panienka ze mną wrócić?

Nie można było bać się Waltera Plinge. Walter budził sporo emocji, ale wśród nich nie było przerażenia.

— Eee… tak — powiedziała Agnes. — Zgubiłam się. Bardzo mi przykro.

Greebo usiadł i zaczął się myć w sposób — zdawało się Agnes — bardzo wyniosły. Gdyby koty umiały chichotać pogardliwie, na pewno by chichotał.

— Teraz mam już pełny worek, który muszę zanieść do sklepu pana Świdry! — oznajmił Walter. Odwrócił się i podskakując wyszedł z sali. Nie zadał sobie trudu, by sprawdzić, czy Agnes idzie za nim. — Dostajemy pensa za każdego, a to nie do pogardzenia! Krasnoludy uważają, że szczur to dobre jedzenie, co tylko dowodzi, jaki dziwny byłby świat, gdybyśmy rodzili się jednakowi!

Śmiesznie krótka wydała się droga do stóp jakichś innych schodów, z wyglądu często używanych.

— Widziałeś kiedyś Upiora, Walterze? — spytała Agnes, gdy chłopak postawił nogę na pierwszym stopniu.

Nie obejrzał się.

— Czy to źle kłamać?

— Hm… Tak, myślę, że tak. A więc… kiedy ostatnio widziałeś Upiora?

— Ostatnio widziałem Upiora w wielkiej sali szkoły baletowej!

— Naprawdę? I co zrobił?

Walter wahał się przez chwilę, aż wreszcie wyrzucił z siebie:

— Uciekł!

Tupiąc, ruszył w górę. Bardzo wyraźnie dawał do zrozumienia, że rozmowa dobiegła końca.

Greebo prychnął na Agnes i pobiegł za nim.

Zaledwie jedną kondygnację wyżej schody kończyły się klapą w podłodze za sceną. Zgubiła się ledwie o jedne czy dwoje drzwi od prawdziwego świata.

Nikt nie zwrócił uwagi na to, że wychodzi z piwnic. Ale w końcu w ogóle nikt nie zwracał na nią uwagi. Wszyscy przyjmowali, że będzie na miejscu, jeśli okaże się potrzebna.

Walter Plinge odszedł już, dość pospiesznie.

Agnes wahała się. Pewnie nawet by nie zauważyli, że jej nie ma — aż do chwili, kiedy Christine otworzyłaby usta i…

Nie chciał o tym mówić, ale przecież zawsze odpowiadał pytany. Miała wrażenie, że Walter Plinge nie był zdolny do kłamstwa. Kłamać jest niedobrze.

Nigdy wcześniej nie widziała szkoły baletowej, która znajdowała się niezbyt daleko za sceną, ale stanowiła osobny świat. Tancerki wybiegały stąd codziennie jak stadko bardzo chudych świergoczących owiec pod opieką starszych dam wyglądających, jakby na śniadanie jadały marynowane cytryny. Dopiero kiedy zadała kilka nieśmiałych pytań maszynistom, uświadomiła sobie, że dziewczęta wstąpiły do baletu, ponieważ same tego chciały…

Zobaczyła garderobę tancerek, gdzie trzydzieści dziewcząt myło się i przebierało na przestrzeni mniejszej niż gabinet Kubła. Garderoba miała taki sam związek z baletem, jak kompost z różami.

Agnes rozejrzała się. Wciąż nikt nie zwracał na nią uwagi.

Ruszyła do sali ćwiczeń baletu. Znajdowała się kilka kroków dalej, za brudnym korytarzykiem o ścianach zawieszonych tablicami ogłoszeń i pachnącym zastarzałym brudem. Kilka dziewcząt przebiegło obok. Nigdy nie spotykało się ich pojedynczo; zawsze były w grupie, jak jętki.

Otworzyła drzwi i weszła do sali.

Odbicia odbić odbić…

Lustra pokrywały wszystkie ściany.

Kilka dziewcząt ćwiczyło przy drążkach wzdłuż ścian. Obejrzały się na nią.

Lustra…

Na zewnątrz, w korytarzu, oparła się o ścianę i złapała oddech. Nigdy nie lubiła luster. Zawsze jej się zdawało, że się z niej śmieją. Ale czy nie mówili, że to cecha czarownicy: niechęć do stawania między dwoma lustrami? Podobno wysysają duszę albo coś w tym rodzaju. Czarownica nigdy nie stanie między lustrami, chyba że coś ją zmusi…

Ale oczywiście Agnes stanowczo nie była czarownicą. Dlatego odetchnęła głęboko i wróciła do sali.

Szeregi jej wizerunków rozbiegły się we wszystkie strony.

Zdołała zrobić kilka kroków, po czym odwróciła się i na ślepo wymacała drzwi, obserwowana przez zdziwione tancerki.

Brak snu, tłumaczyła sobie. Ogólne napięcie nerwowe. Zresztą nie musi przecież tam wchodzić, skoro już wie, kim jest Upiór.

To takie oczywiste… Upiór nie potrzebuje tajemnych, nieistniejących grot. Może przecież chować się tam, gdzie wszyscy go widzą.


Pan Kubeł zastukał do drzwi gabinetu Salzelli.

— Wejść! — odpowiedział stłumiony głos.

W środku nie było nikogo, ale w przeciwległej ścianie Kubeł zauważył jeszcze jedne drzwi. Zapukał znowu, po czym szarpnął za klamkę.

— Jestem w wannie — poinformował Salzella.

— To przepraszam.

— Nie, jestem całkiem ubrany, jeśli o to panu chodzi. Czy stoi tam cebrzyk z lodem?

— To pan go zamówił? — upewnił się Kubeł z wyraźnym zakłopotaniem.

— Tak!

— Tylko że ja, no… Zabrałem go do swojego biura, żeby wsadzić do niego nogi.

— Nogi?

— Tak. Tego… Wybrałem się na szybką przebieżkę po mieście, sam nie wiem czemu, nagle naszła mnie ochota…

— I co?

— Buty stanęły mi w ogniu przy drugim okrążeniu.

Rozległo się chlupotanie, jakieś burczenie sotto voce, po czym drzwi się otworzyły, odsłaniając Salzellę w fioletowym szlafroku.

— Czy senor Basilica jest bezpiecznie uwiązany? — zapytał, kapiąc wodą na podłogę.

— Przegląda nuty z Herr Trubelmacherem.

— I… nic mu nie dolega?

— Posłał do kuchni po jakąś przekąskę.

Dyrektor muzyczny pokręcił tylko głową.

— Niesamowite.

— A tłumacza schowali do kredensu. Jakoś nie potrafili go wyprostować.

Kubeł usiadł ostrożnie. Na nogach miał kraciaste kapcie.

— I… — zachęcił go Salzella.

— I co?

— Gdzie poszła ta straszna kobieta?

— Pani Ogg ją oprowadza. No ale co mogłem zrobić? Proszę pamiętać, chodzi o dwa tysiące dolarów!

— Staram się zapomnieć — odparł Salzella. — Obiecuję nigdy więcej nie mówić o tym obiedzie, jeśli i pan o nim nie wspomni.

— Jakim obiedzie? — zapytał z niewinną miną Kubeł.

— Brawo.

— Ale trzeba przyznać, że wywołuje niezwykłe wrażenie, prawda?

— Nie wiem, o czym pan mówi.

— Znaczy, nietrudno zrozumieć, w jaki sposób zarobiła te pieniądze…

— Wielkie nieba, człowieku, przecież ona ma twarz jak topór!

— Mówią, że królowa Ezeriel z Klatchu miała zeza, ale nie przeszkodziło jej to w posiadaniu czternastu małżonków, a to tylko wynik oficjalny. Poza tym trochę już jest zaawansowana w latach…

— Wydawało mi się, że nie żyje od dwustu lat!

— Mówię o lady Esmeraldzie.

— Ja też.

— Niech pan przynajmniej spróbuje być dla niej uprzejmy podczas dzisiejszego soirée przed spektaklem.

— Spróbuję.

— Te dwa tysiące to może być tylko początek, mam nadzieję. Za każdym razem, kiedy otwieram szufladę, znajduję nowe rachunki. Wydaje się, że już wszystkim jesteśmy winni jakieś pieniądze.

— Opera jest kosztowna…

— Mnie pan to mówi? Kiedy tylko zaczynam przeglądać księgi rachunkowe, zdarza się coś przerażającego. Myśli pan, że mam szansę na przynajmniej kilka godzin bez jakichś strasznych wypadków?

— W operze?


Glos był trochę stłumiony przez częściowo rozebrany mechanizm organów.

— Dobrze. Daj środkowe C.

Włochaty palec wcisnął klawisz. Stuknęło, a gdzieś wewnątrz mechanizmu coś brzęknęło — uoing!

— Do licha, spadła! Zaczekaj… Jeszcze raz…

Nuta zabrzmiała słodko i czysto.

— Dobra — odezwał się głos człowieka ukrytego w odsłoniętych wnętrznościach organów. — Czekaj, dokręcę kołek…

Agnes podeszła bliżej. Przygarbiona postać siedząca przy klawiaturze odwróciła się i powitała ją przyjaznym uśmiechem, o wiele szerszym od przeciętnego. Właściciel uśmiechu porośnięty był rudą sierścią i chociaż zdradzał pewne niedostatki w dziedzinie nóg, najwyraźniej stał pierwszy w kolejce, kiedy otworzono stoisko z rękami. Skorzystał też chyba ze specjalnej promocyjnej oferty warg.

— André!… — zawołała słabym głosem Agnes.

Organista wysunął się z mechanizmu. Trzymał w ręku drewnianą płytę ze skomplikowanym systemem sprężyn.

— O, witaj — powiedział.

— E… kto to jest? — spytała Agnes, cofając się przed organistą.

— Kto? Och, to bibliotekarz. Nie wydaje mi się, żeby miał jakieś imię. Jest bibliotekarzem na Niewidocznym Uniwersytecie, ale co ważniejsze, jest też ich organistą. A okazało się, że nasze organy to Johnson,[7] tak jak ich. Dał nam kilka części zamiennych…

— Uuk!

— Przepraszam… Pożyczył nam kilka części zamiennych.

— Gra na organach?

— Tak, w sposób zadziwiająco chwytny.

Agnes uspokoiła się. Stwór chyba nie zamierzał jej atakować.

— Aha — powiedziała. — No tak… To chyba całkiem naturalne. Pamiętam, czasami do naszej wsi przychodzili kataryniarze i miewali takie milutkie małpisz…

Zabrzmiał głośny akord. Orangutan uniósł drugą rękę i dobrotliwie pogroził Agnes palcem.

— Nie lubi, kiedy się go nazywa małpiszonem — wyjaśnił André. — Za to chyba ciebie polubił.

— Skąd wiesz?

— Zwykle nie traci czasu na ostrzeżenia.

Cofnęła się jeszcze o krok i chwyciła młodego człowieka za ramię.

— Możemy porozmawiać?

— Zostało tylko parę godzin, a naprawdę chciałbym naprawić…

— To ważne!

Wyszedł z nią za kulisę. Za nimi bibliotekarz uderzył kilka klawiszy na wpół zreperowanej klawiatury, po czym skrył się pod nią.

— Wiem, kim jest Upiór — szepnęła Agnes.

André przyjrzał się jej uważnie. A potem wciągnął głębiej w cień.

— Upiór nie jest kimś — powiedział cicho. — Nie bądź głuptasem. To po prostu Upiór.

— Chodzi mi o to, że jest kimś innym, kiedy zdejmie maskę.

— Kim?

— Czy powinnam zawiadomić pana Kubła i pana Salzellę?

— Kim? Zawiadomić ich o kim?

— To Walter Plinge.

Znowu zaczął się jej przyglądać.

— Jeśli będziesz się śmiał — uprzedziła Agnes — to… to cię kopnę.

— Przecież Walter nie jest nawet…

— Ja też w to nie wierzyłam, ale powiedział, że widział Upiora w szkole baletowej, a tam są lustra na wszystkich ścianach, a on byłby całkiem wysoki, gdyby się porządnie wyprostował, i w dodatku chodzi często po piwnicach…

— Daj spokój…

— Wczoraj w nocy zdawało mi się, że słyszę, jak śpiewa na scenie, kiedy już wszyscy poszli.

— Widziałaś go?

— Było ciemno.

— No tak… — zaczął lekceważąco André.

— Ale potem słyszałam, tego jestem już pewna, jak mówi do kota. Normalnie mówi. Jak całkiem normalny człowiek. Musisz przyznać, że… że jest dziwny. Czy nie wydaje ci się taką właśnie osobą, która nosiłaby maskę, żeby ukryć, kim jest naprawdę? — Spuściła głowę. — Widzę, że nie chcesz słuchać…

— Nie! Nie, tylko sądzę… no…

— Pomyślałam, że lepiej się poczuję, jeśli komuś powiem.

André uśmiechnął się w mroku.

— Jednak nikomu innemu raczej bym o tym nie wspominał.

Agnes przyglądała się własnym stopom.

— Przypuszczam, że moja teoria wydaje ci się naciągana…

André położył dłoń na jej ramieniu. Perdita wyczuła, że Agnes się skuliła.

— I czujesz się lepiej? — zapytał.

— Ja… sama nie wiem. Znaczy… no wiesz… Znaczy… nie wyobrażam sobie, żeby on kogoś skrzywdził… Strasznie mi głupio…

— Wszyscy są zdenerwowani. Nie przejmuj się.

— Tylko… nie chciałabym, żebyś mnie uznał za głuptasa…

— Jeśli chcesz, będę miał oko na Waltera — obiecał. — Ale teraz lepiej wrócę do pracy — dodał. Rzucił jej kolejny uśmiech, jasny i szybki jak letnia błyskawica.

— Dzię…

Ale on szedł już w stronę organów.


Ten sklep zaopatrywał dżentelmenów.

— To nie dla mnie — wyjaśniła niania Ogg. — To dla przyjaciela. Ma sześć stóp wzrostu, bardzo szeroki w ramionach.

— Nogawka po wewnętrznej?

— O tak.

Rozejrzała się. Właściwie czemu ma się ograniczać? W końcu to jej pieniądze.

— I jeszcze czarny płaszcz, długie czarne rajtuzy, buty z takimi błyszczącymi klamrami, jeden z tych wysokich kapeluszy, płaszcz podbity czerwonym jedwabiem, muszkę i jakąś wytworną laskę z taką elegancką srebrną gałką… i jeszcze… czarną opaskę na oko.

— Opaskę?

— Tak. Może z cekinami albo czymś takim, bo to do opery.

Krawiec przyglądał się niani podejrzliwie.

— To bardzo nietypowe — oświadczył. — Dlaczego ten dżentelmen sam nie przyjdzie?

— Nie jest jeszcze dżentelmenem.

— Ależ madame, musimy znać jego rozmiary.

Niania Ogg rozejrzała się uważnie.

— Wie pan co? — zaproponowała. — Sprzedacie mi coś, co wygląda mniej więcej jak trzeba, a my go już tak poprawimy, żeby pasował. Przepraszam…

Skromnie odeszła na stronę…

…twing, twang, twong…

…i wróciła, wygładzając spódnicę. W ręku trzymała skórzany worek.

— Ile się należy? — spytała.

Krawiec spojrzał na worek obojętnie.

— Obawiam się, że nie zdołamy zrealizować tego zamówienia wcześniej niż na przyszłą środę.

Niania westchnęła. Coraz lepiej poznawała jedną z najbardziej fundamentalnych zasad fizyki. Czas to pieniądz. A zatem pieniądze to czas.

— Właściwie miałam nadzieję, że potrwa to nieco krócej — rzekła, potrząsając znacząco workiem.

Krawiec spojrzał na nią znad czubka nosa.

— Jesteśmy rzemieślnikami wysokiej klasy, madame. Myśli pani, że ile to powinno zająć?

Co pan powie na dziesięć minut?

Dwanaście minut później wyszła ze sklepu z dużym pakunkiem pod pachą, pudłem z kapeluszem pod drugą i z hebanową laską w zębach.

Babcia czekała na zewnątrz.

— Masz wszystko?

— Aaak.

— Wezmę opaskę na oko, dobrze?

— Musimy mieć trzecią czarownicę — uznała niania, przekładając pakunki. — Ta młoda Agnes ma porządne, mocne ręce.

— Sama wiesz, że jeśli wyciągniemy ją stąd za kark, nigdy nie przestanie się skarżyć. Będzie czarownicą, kiedy zechce nią być.

Przed gmachem Opery skierowały się do wejścia dla aktorów.

— Dobry wieczór, Les! — zawołała wesoło niania zaraz za progiem. — Przestało swędzieć, co?

— Cudowną maść mi pani dała, pani Ogg — zapewnił odźwierny; jego wąs wygiął się w kształt, który mógł sugerować uśmiech.

— Pani Les zdrowa? Jak tam noga jej siostry?

— Coraz lepiej, pani Ogg. Miło, że pani pyta.

— To tylko Esme Weatherwax, która mi czasem pomaga — wyjaśniła niania.

Odźwierny skinął głową. Było jasne, że wszyscy przyjaciele niani Ogg są też jego przyjaciółmi.

— Żaden kłopot, pani Ogg.

Kiedy szły siecią zakurzonych korytarzy, babcia pomyślała — nie pierwszy raz zresztą — że niania dysponuje swoją całkiem osobistą magią.

Niania nie tyle wchodziła do różnych miejsc, ile raczej się wkręcała; podświadomie zapewne zmieniła swój naturalny talent do lubienia ludzi w naukę okultystyczną. Babcia Weatherwax nie miała wątpliwości, że przyjaciółka zna już imiona, historie rodowe, dni urodzin i ulubione tematy dyskusji połowy zatrudnionych tu osób. I pewnie zna też te kluczowe punkty zaczepienia, które skłaniają ludzi, by się przed nią otworzyli. Może to być rozmowa o dzieciach, o maści na bolące stopy albo jedna z tych naprawdę nieprzyzwoitych nianinych historyjek. Wszędzie ją przyjmowano, a po dwudziestu czterech godzinach ludzie uważali, że znają ją całe życie. I mówili jej o różnych sprawach z własnej i nieprzymuszonej woli! Niania dobrze żyła z ludźmi. Potrafiłaby nawet posąg skłonić, by wypłakał się jej na ramieniu i opowiedział, co naprawdę myśli o gołębiach.

To był talent. Babcia nigdy nie miała dość cierpliwości, by go u siebie rozwijać. Od czasu do czasu tylko zastanawiała się, czy byłby to dobry pomysł.

— Kurtyna w górę za półtorej godziny — stwierdziła niania. — Obiecałam pomóc Giselle…

— Kto to jest Giselle?

— Robi charakteryzację.

— Przecież nie masz pojęcia, jak się robi charakteryzację!

— Pomalowałam naszą wygódkę, prawda? A w każdy Duchociastny Wtorek maluję buzie na jajkach. Dla dzieciaków.

— Masz jeszcze coś załatwić? — zapytała sarkastycznie babcia. — Podnieść kurtynę? Zastąpić jakąś baletnicę, która źle się poczuła?

— Powiedziałam, że pomogę przy drinkach na sułare — odparła niania, pozwalając, by ironia spłynęła po niej jak woda z rozpalonej blachy. — Wiesz, sporo ludzi się wyniosło z powodu Upiora. To już za pół godziny w wielkim foyer. Myślę, że powinnaś tam być, bo przecież jesteś patronką.

— Co to jest sułar? — zdziwiła się babcia.

— Coś w rodzaju takiego eleganckiego przyjęcia przed operą.

— A co mam tam robić?

— Pić sherry i prowadzić uprzejme rozmowy — wyjaśniła niania. — No, w każdym razie rozmowy. Widziałam, jakie szykują jedzenie na tego sułara. Mają nawet takie małe kostki sera na patyczkach wbitych w grapefruita, a trudno o coś bardziej wytwornego.

— Gytho Ogg, nie przygotowałaś chyba żadnych… specjalnych potraw?

— Nie, Esme — zapewniła potulnie niania.

— Bo wiesz, siedzi w tobie psotny chochlik…

— Nie miałam czasu, żeby się tym zajmować.

Babcia skinęła głową.

— W takim razie lepiej poszukajmy Greeba — rzekła.

— Jesteś pewna, że to dobry pomysł, Esme?

— Może się okazać, że mamy dziś sporo do zrobienia. Przyda nam się dodatkowa para rąk.

— Łap.

— W tej chwili tak.


To był Walter. Agnes wiedziała o tym. I nie była to wiedza płynąca z umysłu, ale niemalże coś, czym oddychała. Czuła to tak, jak drzewo wyczuwa słońce.

Wszystko się zgadzało. Mógł się dostać wszędzie i nikt nie zwracał na niego uwagi. Ponieważ zawsze tu był, stał się w pewnym sensie niewidzialny. A gdyby człowiek urodził się Walterem Plinge, czyby nie marzył, by zostać kimś tak olśniewającym i pełnym fantazji jak Upiór?

Jeśli człowiek urodził się kimś takim jak Agnes Nitt, czy nie marzyłby, aby zostać kimś tak mrocznym i tajemniczym jak Perdita X. Dream?

Ta zdradziecka myśl pojawiła się, zanim Agnes zdążyła ją powstrzymać. Dodała więc szybko: Ale ja nigdy nikogo nie zabiłam.

Ponieważ właśnie w to wszyscy wierzyli: jeśli jest Upiorem, zabija ludzi.

Wszystko jedno… Wygląda dziwnie i mówi tak, jakby słowa próbowały uciec…

Ktoś dotknął jej ramienia. Agnes odwróciła się gwałtownie.

— To tylko ja!! — uspokoiła ją Christine.

— …Och!

— Nie sądzisz, że to cudowna suknia?!

— Co?

— No, ta suknia, głuptasie!!

Agnes obejrzała ją od stóp do głów.

— A tak. Bardzo ładna — powiedziała. Brak zainteresowania spływał z jej słów niczym nocna ulewa z chodnika.

— Chyba nie zrobiła na tobie wrażenia!! Doprawdy, Perdito, nie ma powodów do zazdrości!!

— Nie jestem zazdrosna. Zastanawiałam się…

Widziała Upiora tylko przez chwilę, ale na pewno nie poruszał się jak Walter. Walter chodził tak, jakby całe jego ciało było wleczone do przodu za głowę. Ale jej pewność nabrała już twardości marmuru.

— W każdym razie nie wyglądasz na zachwyconą, muszę stwierdzić!!

— Zastanawiam się, czy Walter Plinge jest Upiorem — oświadczyła Agnes i natychmiast sama siebie przeklęła, a przynajmniej zachorobowała. Wystarczająco zawstydziła ją reakcja André.

Christine szeroko otworzyła oczy.

— Przecież to błazen!!

— Dziwacznie chodzi i dziwacznie mówi — zgodziła się Agnes. — Ale gdyby się wyprostował…

Christine parsknęła śmiechem. Agnes poczuła, że ogarniają gniew.

— I praktycznie rzecz biorąc, sam mi o tym powiedział!

— A ty mu uwierzyłaś, co?! — Christine cmoknęła z politowaniem, co Agnes uznała za obraźliwe. — Doprawdy, wy, dziewczęta, wierzycie w najdziwniejsze rzeczy!!

— Co to znaczy: my, dziewczęta?

— No, wiesz przecież!! Tancerki wciąż opowiadają, że wszędzie widzą Upiora!!

— Bogowie! Uważasz mnie za jakąś łatwowierną idiotkę? Zastanów się, zanim odpowiesz!

— No… nie, oczywiście!! Ale…

— Ha!

Agnes odeszła za kulisy, bardziej dbając o efekt niż o kierunek. Gwar sceny ucichł jej za plecami, a po chwili trafiła do magazynu dekoracji. Ta droga nie prowadziła donikąd, najwyżej do podwójnej bramy otwierającej się na świat zewnętrzny. Pełno tu było fragmentów zamków, balkoników i romantycznych cel więziennych, ustawionych byle jak pod ścianami.

Christine biegła za nią.

— Naprawdę nie chciałam… Ale przecież nie Walter… To po prostu bardzo dziwny człowiek do wszystkiego!!

— Wykonuje wszelkie prace! Nikt nigdy nie wie, gdzie akurat jest. Wszyscy zakładają tylko, że kręci się gdzieś w pobliżu.

— No dobrze, ale nie musisz się tak denerwować…

Za nimi rozległ się najcichszy szelest.

Odwróciły się.

Upiór się skłonił.


— Gdzie jest grzeczny kotek? Niania ma dla grzecznego kotka miskę rybich jajeczek! — wołała niania, usiłując zajrzeć pod wielki kuchenny kredens.

— Rybie jajeczka? — spytała podejrzliwie babcia.

— Pożyczyłam z tych talerzy, co je przygotowywali na sułara.

— Pożyczyłaś?

— Właśnie. Chodź, Greebo, chodź do swojej niani…

— Pożyczyłaś? To znaczy, że kiedy kot już z nimi skończy, zamierzasz je oddać?

— To tylko takie powiedzenie, Esme — wyjaśniła niania z urazą. — To nie to samo co kradzież, jeśli człowiek nie zamierza kraść. Chodź tu, kotku, mam pyszne rybie jajeczka…

Greebo wcisnął się głębiej.


Christine westchnęła cicho i upadła zemdlona. Zdołała jednak, co złośliwie zauważyła Agnes, upaść w taki sposób, by nie uderzyć za mocno o podłogę i by leżąc, jak najlepiej demonstrować suknię. Agnes zaczynała wolno pojmować, że Christine jest całkiem sprytna w pewnych specjalistycznych dziedzinach.

Spojrzała na maskę.

— Nie mam ci za złe — powiedziała, ale głos nawet dla niej brzmiał chrapliwie. — Wiem, czemu to robisz. Naprawdę.

Żadna zmiana nie mogła się ujawnić na obliczu barwy kości słoniowej, ale oczy mrugnęły.

Agnes nerwowo przełknęła ślinę. Perditowa część umysłu chciała poddać się od razu, gdyż to byłoby bardziej interesujące, Agnes jednak nie zamierzała ustępować.

— Chcesz być kimś innym, ale musisz być tym, kim jesteś — powiedziała. — Wiem, jakie to uczucie. Ty i tak masz szczęście. Wystarczy ci tylko założyć maskę. Ale dlaczego koniecznie musisz zabijać ludzi? No dlaczego? Pan Pounder nie mógł ci przecież zaszkodzić! Ale… wchodził w różne zakamarki, prawda? I w końcu… w końcu coś znalazł?

Upiór lekko skinął głową. Wyciągnął przed siebie hebanową laskę, chwycił za oba końce i pociągnął. Wysunęła się długa, wąska klinga.

— Wiem, kim jesteś! — zawołała Agnes, gdy zrobił krok do przodu. — Mogłabym ci chyba pomóc! Może to nie była twoja wina! — Cofała się. — Przecież ja ci nic nie zrobiłam! Nie musisz się mnie bać!

Cofała się coraz szybciej. Upiór postępował za nią. Oczy w ciemnych otworach maski migotały jak niewielkie klejnoty.

— Jestem twoim przyjacielem, nie rozumiesz? Proszę cię, Walterze! Walterze!

Z daleka odpowiedział jej dźwięk, który wydawał się głośny jak grom, a w tych okolicznościach był równie mało prawdopodobny jak kociołek z czekolady.

Był to brzęk uchwytu wiadra.

— Co się stało, panienko Perdito Nitt?

Upiór zawahał się.

Zabrzmiały kroki. Nieregularne kroki.

Upiór opuścił klingę, otworzył furtkę w udającym zamkowy mur elemencie dekoracji, skłonił się ironicznie i zniknął.

Walter wyłonił się zza rogu.

Nie przypominał błędnego rycerza. Przede wszystkim miał na sobie strój wieczorowy, najwyraźniej uszyty na kogoś o całkiem innej sylwetce. Na jego głowie wciąż tkwił beret. Walter miał też fartuch, a dźwigał wiadro i szczotkę na kiju. Ale żaden bohaterski wybawca z lancą nie przegalopował dumniej po zwodzonym moście. Waltera praktycznie otaczał złoty blask.

— Co się stało panience Christine?

— Ona, tego… no… zemdlała — odparła Agnes. — Prawdopodobnie… tak, być może z podniecenia. Dzisiejszym spektaklem. Operą. Tak. Chyba. Z podniecenia. Wieczornym występem.

Walter przyjrzał się jej niespokojnie.

— Tak — przyznał cierpliwie. I dodał: — Wiem, gdzie jest skrzynka z lekami, mam ją przynieść?

Christine jęknęła i zatrzepotała rzęsami.

— Gdzie ja jestem?

Perdita zgrzytnęła zębami Agnes. „Gdzie ja jestem?”. Człowiek nie mówi takich rzeczy, kiedy odzyskuje przytomność po omdleniu. Mówi takie rzeczy, bo słyszał, że tak powinien się zachowywać, odzyskując przytomność.

— Zemdlałaś — wyjaśniła jej Agnes. Spojrzała badawczo na Waltera. — Skąd się tu wziąłeś, Walterze?

— Muszę wyszorować wygódkę maszynistów, panno Nitt. Ciągle są z nią kłopoty, pracuję tam już od miesięcy!

— Ale masz na sobie strój wieczorowy!

— Tak, bo potem będę kelnerem. Brakuje ludzi i nie ma kto podawać, jak będą pili drinki i jedli kiełbaski na patyczkach przed operą.

Nikt nie mógłby się poruszać tak prędko. Owszem, Walter i Upiór nie znaleźli się w tym magazynie równocześnie, ale przecież słyszała jego głos. Nikomu nie wystarczyłoby czasu, by schować się za stosami dekoracji i po paru sekundach wyjść po przeciwnej stronie pomieszczenia. Chyba że byłby jakimś magiem. Z opowieści dziewcząt wynikało co prawda, że często widywały Upiora w dwóch miejscach równocześnie… Może były tu inne ukryte przejścia, podobne do tych zapomnianych schodów. Może…

A zatem Walter Plinge nie jest Upiorem. Nie warto szukać jakiegoś ekscytującego wytłumaczenia, by udowodnić fałszywe twierdzenie.

Powiedziała o tym Christine. Cóż, Christine spoglądała właśnie na nią nieco zdziwiona, gdy Walter pomagał jej wstać. Powiedziała też André, ale on chyba nie uwierzył, więc nic się nie stało.

To znaczy, że Upiorem jest…

…ktoś inny.

A taka była pewna.


— Spodoba ci się, mamo. Na pewno.

— To nie dla takich jak my, Henry. Nie wiem, czemu pan Morecombe nie dał ci biletów na występ Nellie Stamp w Muzyk Holu. To jest porządna muzyka. Piosenki, które można zrozumieć.

— Piosenki o tym, jak młoda alchemiczka bada gazy i ciecze, nie są zbyt kulturalne, mamo.

Dwie osoby przeciskały się między przechodniami, zmierzając w stronę Opery. Tak brzmiała ich rozmowa.

— Ale są śmieszne. I nie trzeba pożyczać ubrań. Moim zdaniem to durnota, że trzeba się specjalnie ubierać tylko po to, by posłuchać muzyki.

— To pogłębia doznania — wyjaśnił młody Henry, który gdzieś o tym czytał.

Загрузка...