PROLOG: DŁUGIE POSZUKIWANIA

Gdy los i ludzie częstują mnie wzgardą,

Chcę miłosierdzie wzbudzić w głuchym niebie;

Płaczę i Żalę się na dolę twardą…


Jak co noc od ponad dwunastu lat, Saito Yamagata niepewnym krokiem wspinał się krętymi kamiennymi schodami na szczyt najwyższej wieży klasztoru Chota. Czuł napór chłodnego wiatru wiejącego od niskiego wejścia na platformę na szczycie. To będzie długa, przejmująco zimna noc. Bez znaczenia. Yamagata szukał pokuty, nie komfortu. Pokuty — i czegoś jeszcze.

Kiedyś był szefem światowego koncernu. Yamagata Corporation prowadziła nawet działalność poza Ziemią — budowała pierwsze energetyczne satelity słoneczne. Ludzie drżeli na widok najmniejszego jego grymasu; gdy się uśmiechnął, rodziły się fortuny. Potem zachorował na nieuleczalnego raka mózgu i umarł.

Takie było pierwsze życie Yamagaty. Jego jedyny syn utrzymywał kontakt ze światem zewnętrznym dzięki najnowszym systemom łączności, także satelitarnemu przekaźnikowi umieszczonemu na orbicie specjalnie dla niego. Ku rozpaczy głównego lamy, który szczerze pragnął prowadzić Yamagatę ścieżką do oświecenia, Saito sprowadził nawet własnego kucharza i zdołał przybrać na wadze. I zaczął pisać pamiętniki.

Być może dlatego, że nadal żył swoim poprzednim życiem, Yamagata odkrył, że całkowite trzymanie się z dala od korporacji, którą stworzył, jest niemożliwe. W swojej celi często rozmawiał ze swoim synem, korzystając z systemu połączeń wideofonicznych. Zaczął podsuwać Nobu rady. Opracował wielki plan dla Yamagata Corporation, plan, który sięgał daleko poza Ziemię. Poprowadził korporację na wojnę o asteroidy.

Dopiero szok spowodowany masakrą habitatu Poczwarka sprawił, że Yamagata uświadomił sobie, co zrobił. Na Poczwarce bezsensownie i okrutnie zamordowano ponad tysiąc bezbronnych mężczyzn, kobiet i dzieci.

Przecież to nie ja wydałem rozkaz ataku, powtarzał sobie. Ale z powodu tej tragedii nie mógł spać. Najlepsze potrawy przygotowane przez kucharza wydawały się nie mieć smaku, nie miał na nie ochoty. W duszy prześladował go obraz przerażonych niewinnych ludzi, krzyczących bezradnie w rozpaczy, gdy ich kosmiczny habitat rozrywano na strzępy.

Wiele tygodni zajęło Yamagacie zrozumienie, że to, co odczuwa, to coś więcej niż poczucie winy. Po raz pierwszy w życiu odczuwał wstyd. Wstydził się tego, co zapoczątkował. Nie wydałem rozkazu ataku, powtarzał sobie. Atak był jednak nieuniknioną konsekwencją wojny, którą zapoczątkował.

Po raz pierwszy w życiu utraciwszy pewność siebie, targany wstydem, jakiego nigdy dotąd nie zaznał, Yamagata uprosił wielkiego lamę o prywatną audiencję, mając nadzieję, że stary człowiek pomoże mu ukoić te rozterki.

— Wydarzyła się tragedia — zaczął niepewnie.

Wielki lama milczał i czekał cierpliwie na ciąg dalszy, siedząc na niskiej kanapie w swojej komnacie, z ogoloną głową, z ascetyczną kościstą twarzą i zapadniętymi policzkami, a jego oczy barwy mahoniu wpatrywały się uważnie w Yamagatę.

— W kosmosie rozgrywa się wojna — mówił dalej Yamagata. — Daleko stąd. W Pasie Asteroid.

— Tutaj także docierają pogłoski — odparł wielki lama, a jego głos był niewiele głośniejszy od cichego pomruku.

— Kilka dni temu zginęło ponad tysiąc ludzi — zająknął się Yamagata. — Zostali zamordowani. W kosmicznym habitacie.

Twarz wielkiego lamy poszarzała.

Czując, jak serce łomocze mu w piersi, Yamagata wreszcie wyrzucił z siebie:

— To mogła być moja wina! To ja mogłem być przyczyną ich śmierci!

Wielki lama chwycił obiema rękami swoją szatę barwy szafranu. Yamagata pomyślał, że stary człowiek doznał ataku serca. Stał przed wielkim lamą, złamany wstydem i winą, milczący, gdyż nie znajdywał słów na wyrażenie tego, co czuł.

Kiedy w końcu wielki lama odzyskał panowanie nad sobą, spojrzał w oczy Yamagaty, spojrzeniem, które przeszywało aż do głębin duszy.

— Czy przyjmujesz na siebie odpowiedzialność za te śmierci? — spytał głosem twardym jak stal.

Dla dumnego, potężnego Yamagaty, nie było łatwo stać przed niemłodym, odzianym w skromną szatę lamą, i prosić go o przebaczenie. Bał się, że stary człowiek wypędzi go z klasztoru, upokorzy go, oskarży o to, że zanieczyszcza powietrze, którym oddychają.

— Przyjmuję — wyszeptał.

— Od czterech lat żyjesz wśród nas — oświadczył wielki lama — ale nie jako jeden z nas. Wykorzystywałeś nasze sanktuarium i naszą drogę życia dla osobistej wygody.

Yamagata milczał. To była prawda.

Powoli, w słowach twardych jak kamienie górskiego orlego gniazda, wielki lama oznajmił Yamagacie, że musi szukać prawdziwej pokuty, w przeciwnym razie będzie już zawsze uginał się pod ciężarem win.

— Jak mam to zrobić? — spytał Yamagata.

Lama milczał przez długą chwilę, po czym rzekł:

— Stań się jednym z nas. Przyjmij naszą drogę. Szukaj swojej ścieżki do odkupienia. Szukaj oświecenia.

Yamagata skinął głową na zgodę.

Targany wyrzutami sumienia, Yamagata wkroczył na ścieżkę pokuty. Odesłał swojego kucharza do Japonii, pozbył się wygodnych mebli i sprzętu elektronicznego, przeprowadził się do prostej celi i próbował żyć jak lamowie. Pościł z nimi, modlił się, spał na prostym drewnianym podeście. I co noc, w zimie czy w lecie, wspinał się na szczyt wieży, by spędzać w samotności godziny na kontemplacji, próbując medytować, próbując znaleźć prawdziwe odkupienie dla swojej duszy.

Wielki lama zmarł, gdyż ten odłam nie akceptował kuracji odmładzających, i został zastąpiony przez młodszego. A jednak co noc Yamagata wspinał się niepewnym krokiem na wieżę i siadał w pozycji lotosu na zimnej kamiennej posadzce wieży, czekając — na co? Wybaczenie? Zrozumienie?

Nie. Po wielu latach Yamagata uświadomił sobie, że tak naprawdę poszukuje oświecenia, satori, ścieżki samorealizacji, którą chce podążać.

Nic. Moc po nocy, rok po roku, ani śladu. Yamagata modlił się do milczącego nieba i nie otrzymywał odpowiedzi. Zastanawiał się, gdzie popełnił błąd, czy nie zasłużył na jakiś znak ze strony bezgranicznego wszechświata. Głęboko w duszy uważał jednak, że całe te medytacje i umartwienia nie były niczym więcej poza starannie ukrytym nonsensem. I to go martwiło, uświadomił sobie, że dopóki dopuszcza takie myśli, nigdy nie znajdzie ścieżki, której tak rozpaczliwie szuka.

Owiał go chłodny wiatr, przykucnął więc przy kamiennej barierze, szczękając zębami, mimo ciepłego płaszcza, którym się owinął i futrzanej czapy naciągniętej na uszy. Przycisnął podbródek do piersi, a jakiś głos wewnętrzny mówił mu, że jest głupcem, godząc się na to cierpienie i poniżenie. Z uporem jednak tkwił w miejscu, czekając, trwając w nadziei, modląc się o oświecenie.

Noc była mroźna. Dmący wicher przeszywał go lodowymi igłami. Yamagata siedział sam, w opuszczeniu, próbując nie zwracać uwagi na mroźny wiatr, próbując odnaleźć swoją ścieżkę do odkupienia. Nic. Tylko ciemność i błyszczące punkciki tysięcy gwiazd patrzących na niego z czarnego sklepienia nieba.

Odwzajemnił ich spojrzenie. Dostrzegł Wielką Niedźwiedzicę i znalazł Gwiazdę Polarną. Gwiazda Biegunowa była oddalona o tysiące lat świetlnych, przypomniał to sobie z wykładu z astronomii, wiele lat temu.

Najbliższą gwiazdą była Alfa Centauri, ale znajdowała się za daleko na południu, by dostrzec ją zza tych lodowatych gór.

Nagle Yamagata odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się, serdecznym, głębokim śmiechem zachwytu, zapominając o kąsających zębach lamentującego nocnego wiatru. Oczywiście, powiedział sobie w duchu. Odpowiedź była przy mnie przez te wszystkie lata, a ja byłem zbyt ślepy, żeby ją dostrzec. Gwiazdy! Moja droga musi prowadzić do gwiazd.

Загрузка...