Ciemność nie była całkowicie bezgłośna. Coś ją mąciło. Ktoś zadawał mi pytania, na które nie potrafiłem odpowiedzieć, pytania wydające mi się pilnymi zadaniami, którym nie byłem w stanie sprostać. Te głosy raz po raz mówiły o przekroczeniu. To, co mnie dotknęło, wysłało mnie nie w bezmyślne milczenie, ale na arenę snów, na której byłem zwierzyną łowną.
Przypomniałem sobie to wszystko później. W chwili, gdy się ocknąłem, w ogóle nie miałem poczucia minionego czasu. Zamknąłem oczy na przeplotowych ulicach starówek, a potem otworzyłem je, zaczerpnąłem tchu i rozejrzałem się po pokoju.
Był mały, szary, pozbawiony ozdób. Leżałem w łóżku — nie, na łóżku. Na pościeli. Nie poznawałem ubrania, które miałem na sobie. Usiadłem.
Szarą, gumową podłogę pokrywały zadrapania. Okno wpuszczało do środka padające wprost na mnie światło. Na szarych ścianach widziałem plamy i pęknięcia. Stało tam biurko i dwa krzesła. Wysoki pokój wyglądał jak zaniedbany gabinet. U sufitu wisiał klosz z ciemnego szkła. Nic nie mąciło panującej tu ciszy.
Wstałem z łóżka i zamrugałem. Wcale nie kręciło mi się w głowie tak mocno, jak się spodziewałem. Drzwi były zamknięte. Okno ulokowano za wysoko, bym mógł coś przez nie zobaczyć. Podskoczyłem do niego, co jednak spowodowało lekkie zawroty głowy, ale ujrzałem tylko niebo. Ubranie, w którym się obudziłem, było czyste i pozbawione wszelkich cech charakterystycznych. Pasowało całkiem nieźle. Wtedy właśnie przypomniałem sobie, co działo się ze mną w ciemności. Moje serce i oddech przyśpieszyły nagle.
Cisza była męcząca. Złapałem się dolnej krawędzi okna i podciągnąłem w górę. Ręce mi drżały. Nie miałem punktu oparcia dla nóg i nie mogłem wytrzymać w tej pozycji zbyt długo. Poniżej ciągnęły się dachy. Widziałem łupkowe dachówki, anteny satelitarne, płaskie betonowe powierzchnie, sterczące dźwigary i anteny, cebulaste kopuły, śrubowe wieże, zapory balonowe, tylne powierzchnie czegoś, co mogło być maszkaronami. Nie potrafiłem określić, gdzie jestem, nie wiedziałem też, kto może mnie obserwować zza szyb.
— Siadaj. — Spadłem nagle na podłogę. Podniosłem się i odwróciłem. Ktoś stał w drzwiach. Ze jego plecami paliło się światło i był tylko ciemną plamą rysującą się na jego tle. Kiedy podszedłem bliżej, zobaczyłem, że przybysz jest mężczyzną piętnaście, może dwadzieścia lat starszym ode mnie. Był krępy i żylasty, a jego ubranie było równie nieokreślone jak moje. Za nim stało dwoje ludzi, kobieta w moim wieku i drugi mężczyzna, nieco od niej starszy. Ich twarze były całkowicie pozbawione wszelkiego wyrazu. Wyglądali jak ulepiona na kształt ludzi glina na chwilę przed tym, nim Bóg tchnął w nią życie. — Siadaj. — Starszy mężczyzna wskazał na krzesło. — Wyjdź z tego kąta.
Uświadomiłem sobie, że rzeczywiście wcisnąłem się w kąt. Wyprostowałem się, starając się uspokoić oddech. Oderwałem dłonie od ścian i stanąłem jak człowiek.
— To bardzo krępujące — odezwałem się po dłuższej chwili — Przepraszam. — Usiadłem na wskazanym krześle. — Jestem Tyador Borlú — odezwałem się, gdy już byłem w stanie zapanować nad głosem. — A pan?
Usiadł i przyjrzał mi się, przekrzywiając głowę w geście bezosobowej, ptasiej ciekawości.
— Jestem z Przekroczeniówki — odparł.
— Z Przekroczeniówki — powtórzyłem. Zaczerpnąłem z drżeniem oddechu. — Tak, z Przekroczeniówki.
— A czego się spodziewałeś? — zapytał po chwili mężczyzna. — Czego się spodziewałeś? — Czy to było zbyt wiele? W innej sytuacji potrafiłbym odpowiedzieć na to pytanie. Rozglądałem się nerwowo, jakbym chciał zobaczyć coś niemal niewidzialnego, co ukrywało się w kątach. Mężczyzna uniósł prawą rękę, mierząc wskazującym i wielkim palcem w moje oczy. Potem skierował je na własne. „Patrz na mnie”. Posłuchałem go. Łypnął na mnie spod zmarszczonych brwi. — Sytuacja — rzekł. Uświadomiłem sobie, że obaj mówimy po besźańsku. Jego akcent nie był w pełni besźański ani ulqomański, ale z pewnością nie był też europejski ani północnoamerykański. Był bezbarwny. — Popełniłeś przekroczenie, Tyadorze Borlú. Gwałtowne. Zabiłeś przy tym człowieka. — Znowu na mnie spojrzał. — Strzeliłeś z Ul Qomy do kogoś, kto znajdował się w Besźel. To znaczy, że przekroczyłeś. — Splótł dłonie. Jego cienkie kości poruszały się pod skórą zupełnie jak moje. — Nazywał się Yorjavic. Ten, którego zabiłeś. Pamiętasz go?
— Nie…
— Znałeś go wcześniej.
— Skąd wiecie?
— Sam nam powiedziałeś. To zależy od nas, w jaki sposób tracisz przytomność, ile czasu spędzisz w tym stanie, co wtedy zobaczysz i powiesz, a także kiedy ją odzyskasz i czy to w ogóle się stanie. Skąd go znałeś?
Potrząsnąłem przecząco głową, ale…
— Prawdziwi Obywatele — zawołałem nagle. — Był tam, gdy próbowałem ich wypytać.
To był ten, który zadzwonił po prawnika Gosza. Jeden z tych agresywnych nacjonalistów.
— Był żołnierzem — oznajmił mężczyzna. — Snajperem. Służył sześć lat w Besźańskich Siłach Zbrojnych.
To mnie nie zdziwiło. Strzał był nadzwyczajny.
— Yolanda! — Uniosłem wzrok. — Jezu, Dhatt. Co się z nimi stało?
— Starszy detektyw Dhatt już nigdy nie odzyska pełnej ruchomości w prawym stawie barkowym, ale wraca do zdrowia. Yolanda Rodriguez nie żyje. — Przyglądał mi się z uwagą. — Pocisk, który zranił Dhatta, był przeznaczony dla niej. Dopiero drugi trafił ją w głowę.
— Niech to diabli. — Przez kilka sekund mogłem jedynie patrzeć na podłogę. — Czy jej rodzina wie?
— Tak.
— Czy ktoś jeszcze ucierpiał?
— Nie. Tyadorze Borlú, popełniłeś przekroczenie.
— On ją zabił. Nie wiecie, co jeszcze…
Mężczyzna wyprostował się na krześle. Nim jeszcze zdążył odpowiedzieć, pokiwałem głową w geście pozbawionych nadziei przeprosin.
— Yorjavic nie przekroczył, Borlú. Strzelił przez granicę, w Hali Łącznikowej. To nie było przekroczenie. Prawnicy mogą się spierać, czy zbrodnię popełniono w Besźel, gdzie nacisnął spust, czy w Ul Qomie, gdzie kule uderzyły w cel. A może w obu miastach jednocześnie? — Rozpostarł dłonie w eleganckim geście mówiącym „kogo to obchodzi?”. — On nie przekroczył, ale ty to zrobiłeś. Dlatego jesteś teraz w Przekroczeniu.
Kiedy wyszli, przyniesiono posiłek. Chleb, mięso, owoce, ser i wodę. Zjadłem wszystko, a potem zacząłem szarpać drzwi, lecz nawet nie drgnęły. Dotknąłem koniuszkami palców pokrywającej je farby, ale znaczyły ją tylko zwykłe pęknięcia albo kod był zbyt wyrafinowany, bym mógł go odczytać.
Yorjavic nie był pierwszym człowiekiem, do którego strzeliłem ani nawet którego zabiłem, niemniej nie było ich zbyt wielu. Nigdy też nie zastrzeliłem kogoś, kto nie mierzył z broni do mnie. Czekałem, aż zacznę drżeć. Serce waliło mi wściekle, ale dlatego, że byłem w tym miejscu, nie z powodu wyrzutów sumienia.
Byłem sam przez długi czas. Spacerowałem po całym pokoju, przyglądałem się ukrytej w kloszu kamerze. Znowu podciągnąłem się do okna, żeby popatrzeć na dachy. Gdy drzwi otworzyły się ponownie, zapadł już półmrok. Do środka weszła ta sama trójka.
— Yorjavic w pewnym sensie przekroczył — oznajmił starszy mężczyzna, nadal mówiąc po besźańsku. — Kiedy go zastrzeliłeś. Ofiary przekroczenia zawsze również przekraczają. Wywarł znaczący wpływ na wydarzenia w Ul Qomie. W ten sposób się o nim dowiedzieliśmy. Ktoś wydał mu polecenia. Nie byli to Prawdziwi Obywatele. Tak to wygląda — skwitował. — Przekroczyłeś i w związku z tym należysz do nas.
— I co teraz będzie?
— To, co zdecydujemy. Ten, kto przekroczył, należy do nas.
Mogli bez trudu sprawić, że zniknę. Na temat tego, co by to w praktyce oznaczało, krążyły tylko pogłoski. Nikt nigdy nie słyszał relacji tych, których zabrała Przekroczeniówka, i nie było wiadomo, co się z nimi działo, po tym, jak już… Właściwie co? Odsiedzieli wyrok? Albo musieli być zdumiewająco dyskretni, albo nigdy ich nie wypuszczano.
— Nawet jeśli nie dostrzegasz sprawiedliwości w tym, co robimy, to jeszcze nie znaczy, że jesteśmy niesprawiedliwi, Borlú. Możesz to uznać za swój proces. Powiedz nam, co i dlaczego zrobiłeś, a może będziemy mogli coś postanowić. Musimy zakończyć sprawę przekroczenia. Trzeba przeprowadzić dochodzenia. Możemy rozmawiać z ludźmi, którzy nie przekroczyli, jeśli potrafimy udowodnić, że to ma znaczenie dla sprawy. Rozumiesz? Istnieją surowsze i mniej surowe sankcje. Mamy twoje dane. Jesteś z policji. — Co próbował mi powiedzieć? Że jesteśmy kolegami po fachu? Nie odzywałem się ani słowem. — Dlaczego to zrobiłeś? Powiedz nam. Opowiedz nam o Yolandzie Rodriguez i o Mahalii Geary.
Nie odzywałem się przez bardzo długi czas, ale nie miałem żadnego planu.
— Słyszeliście o nich? Co wiecie?
— Borlú.
— Co tam jest? — zapytałem, wskazując na drzwi. Zostawili je uchylone.
— Wiesz, gdzie jesteś — odparł mężczyzna. — Wkrótce zobaczysz to na własne oczy. Na jakich warunkach, to już zależy od tego, co powiesz i zrobisz. Opowiedz nam, jak tu trafiłeś. Ten głupi spisek powrócił po raz pierwszy od długiego czasu. Opowiedz nam o Orciny, Borlú.
Jedynym źródłem światła była wąska strużka barwy sepii wpadająca przez uchylone drzwi. To stanowczo nie wystarczało. Mój rozmówca cały czas był ukryty w cieniu. Potrzebowałem kilku godzin, by opowiedzieć im o całej sprawie. Niczego nie ukrywałem, bo na pewno i tak wszystko wiedzieli.
— Dlaczego przekroczyłeś? — zapytał mężczyzna.
— Nie zamierzałem tego robić. Chciałem się tylko dowiedzieć, dokąd pójdzie zabójca.
— To przekroczenie. On był w Besźel.
— Tak, ale przecież wiecie, że to się zdarza cały czas. A kiedy się uśmiechnął… Jego mina… Pomyślałem o Mahalii i Yolandzie.
— Skąd wiedział, że tam będziecie?
— Nie mam pojęcia. Był nacjonalistycznym świrem, ale najwyraźniej miał kontakty.
— A co ma z tym wspólnego Orciny?
Popatrzyliśmy na siebie.
— Powiedziałem wam wszystko, co wiem — odparłem i ukryłem twarz w dłoniach, spoglądając nad koniuszkami palców. Odniosłem wrażenie, że dwoje stojących w drzwiach ludzi w ogóle na mnie nie patrzy. Zerwałem się z krzesła i pobiegłem w ich stronę. Któreś z nich, nawet nie zauważyłem które, złapało mnie w biegu i cisnęło pod przeciwległą ścianę. Potem ktoś mnie uderzył, z pewnością kobieta, bo, gdy uniosłem głowę, młodszy mężczyzna nadal opierał się o framugę. Starszy siedział spokojnie na krześle.
Kobieta usiadła mi na plecach i zacisnęła ręce na szyi.
— Borlú, popełniłeś przekroczenie. W tym pokoju odbywa się twój proces — oznajmił starszy mężczyzna. — I tu może się zakończyć. Znalazłeś się poza zasięgiem prawa. Wszelkie decyzje należą do nas. Powtarzam, powiedz nam, co ci ludzie i te morderstwa mają wspólnego z opowieścią o Orciny.
Minęła krótka chwila.
— Co mu robisz? — zapytał kobietę.
— On się nie dusi — odpowiedziała.
Śmiałem się, na ile pozwalał mi na to jej chwyt.
— Nie chodzi wam o mnie — rzekłem, odzyskawszy zdolność mowy. — Mój Boże, to śledztwo w sprawie Orciny.
— Nie ma żadnego Orciny — oznajmił mężczyzna.
— Wszyscy mi to powtarzają. A mimo to dzieją się różne rzeczy, ludzie giną albo znikają, a słowo „Orciny” wypływa w związku ze sprawą raz po raz.
Kobieta mnie puściła. Siedziałem na podłodze, potrząsając głową ze zdziwienia.
— Wiecie, dlaczego się do was nie zwróciła? — zapytałem. — Yolanda? Myślała, że to wy jesteście Orciny. Gdyby ktoś ją zapytał: „Jak może istnieć miejsce między miastem a miastem”, odpowiedziałaby: „Wierzysz w Przekroczeniówkę? Gdzie ona się kryje?”. Ale nie miała racji, prawda? Wy nie jesteście Orciny.
— Nie ma żadnego Orciny.
— To dlaczego zadajecie mi te wszystkie pytania? Przed czym uciekałem od wielu dni? Widziałem, jak Orciny albo coś bardzo do niego podobnego postrzeliło mojego partnera. Wiecie, że przekroczyłem, co was obchodzi reszta? Dlaczego po prostu mnie nie ukarzecie?
— Jak mówimy…
— Co to właściwie ma być? Miłosierdzie? Sprawiedliwość? Dajcie spokój. Jeśli między Besźel a Ul Qomą istnieje coś jeszcze, w jakim położeniu to was stawia? Ścigacie Orciny, ponieważ niespodziewanie wróciło. Nie wiecie, gdzie się ukrywa ani co właściwie jest grane. To znaczy… — „Do diabła z tym”. — Boicie się.
Młodszy mężczyzna i kobieta przynieśli stary projektor filmowy z ciągnącym się za nim przewodem. Włączyli go i rozległo się buczenie. Jako ekran służyła jedna ze ścian. Wyświetlano sceny z przesłuchania. Odsunąłem się dalej, by lepiej widzieć, ale nie wstałem z podłogi.
Przesłuchiwano Bowdena. Rozległ się szum, a potem usłyszałem głos doktora. Mówił po illitańsku. Zorientowałem się, że przesłuchujący są z militsyi.
— …nie wiem, co się stało. Tak, tak, ukrywałem się, bo ktoś mnie ścigał. Ktoś próbował mnie zabić. A potem się dowiedziałem, że Borlú i Dhatt opuszczają miasto. Nie wiedziałem, czy mogę im zaufać, ale pomyślałem sobie, że mógłbym się wydostać razem z nimi.
— …nosił broń?
Głos przesłuchującego był stłumiony.
— Dlatego, że ktoś próbował mnie zabić. Tak, miałem pistolet. Jak świetnie wiecie, we wschodniej Ul Qomie broń można kupić na połowie rogów ulicznych. A ja mieszkam tu od lat.
Coś niezrozumiałego.
— Nie.
— Dlaczego nie?
To usłyszałem wyraźnie.
— Dlatego, że nie ma żadnego Orciny — odpowiedział Bowden.
Coś niezrozumiałego.
— Nic mnie nie obchodzi, co pan myśli, w co wierzyła Mahalia, co powiedziała Yolanda, czy co insynuuje Dhatt. Nie, nie mam pojęcia, kto do mnie zadzwonił. Ale Orciny nie istnieje.
Rozległ się głośny trzask i na obrazie pojawił się Aikam. Chłopak łkał niepowstrzymanie. Padały kolejne pytania, ale on je ignorował.
Obraz znowu się zmienił. Miejsce Aikama zajął Dhatt. Był po cywilnemu i miał rękę na temblaku.
— Kurwa, nie wiem — krzyczał. — Po chuja mnie o to pytacie? Zapytajcie Borlú. On najwyraźniej wie o tym całym pierdolonym syfie znacznie więcej od mnie. Orciny? Nie, kurwa, nie wierzę w Orciny. Nie jestem dzieckiem. Problem w tym, że choć jest cholernie oczywiste, że Orciny to totalna bzdura, coś nadal się dzieje. Ludzie zdobywają informacje, do których nie powinni mieć dostępu, a innym ludziom strzelają w głowę nieznani sprawcy. Pierdolonym dzieciakom. Dlatego właśnie zgodziłem się pomóc Borlú i w dupę z prawem. Jeśli chcecie zabrać mi za to odznakę, to proszę bardzo. Możecie sobie nie wierzyć w Orciny. Kurwa, sam w nie nie wierzę. Ale lepiej trzymajcie głowy nisko, żeby to nieistniejące miasto was nie zastrzeliło. Gdzie Tyador? Co z nim zrobiliście?
Obraz znieruchomiał na ścianie. Przesłuchujący popatrzyli na mnie w blasku bijącym od czarno-białej, wykrzywionej w gniewnym grymasie twarzy Dhatta.
— I co? — zapytał starszy mężczyzna, wskazując głową na ścianę. — Słyszałeś, co powiedział Bowden? Co tu jest grane? Co wiesz o Orciny?
Przekroczeniówka jest niczym. Sprawa jest prosta. Nie ma ambasad ani armii, nie znajdzie się tu turystycznych atrakcji. Nie posiada waluty. Jeśli ktoś popełni przekroczenie, znika tu bez śladu. To pustka pełna gniewnych policjantów.
Ślad, raz po raz prowadzący do Orciny, sugerował systemowe nadużycia, tajne zasady, miasto-pasożyta egzystujące tam, gdzie nie powinno istnieć nic poza Przekroczeniówką. Skoro Przekroczeniówka nie była Orciny, mogła być jedynie parodią samej siebie, jeśli przez stulecia tolerowała taki stan rzeczy. Dlatego, gdy przesłuchujący pytał mnie, czy Orciny istnieje, znaczyło to: „Czy jesteśmy w stanie wojny?”.
Zwróciłem ich uwagę na fakt, że mamy wspólny cel. Ośmieliłem się targować z nimi.
— Pomogę wam… — powtarzałem ze znaczącą pauzą na końcu, sugerującą słowa „pod warunkiem”. Wiedzieli, że chcę dorwać morderców Mahalii Geary i Yolandy Rodriguez, ale nie byłem zbyt szlachetny, by uciec się do targów. Istniało miejsce na zawarcie transakcji, a myśl, że mógłbym się wydostać z rąk Przekroczeniówki, przyprawiała o zawrót głowy.
— Raz już o mało mnie nie zatrzymaliście — zauważyłem. Obserwowali mnie, gdy zbliżyłem się grostopicznie do własnego domu. — Czy to znaczy, że jesteśmy partnerami? — zapytałem.
— Popełniłeś przekroczenie. Ale jeśli nam pomożesz, możesz liczyć na łagodne potraktowanie.
— Naprawdę myślisz, że to Orciny je zabiło? — zapytał drugi mężczyzna.
Czy byli gotowi zakończyć moją sprawę, jeśli istniała choć niewielka możliwość, że Orciny ukrywa się wśród nas? Że jego mieszkańcy chodzą po ulicach, niedostrzegalni dla obywateli Besźel i Ul Qomy, ponieważ i ci, i tamci uważają ich za mieszkańców drugiego miasta? Że ukrywają się jak książki w bibliotece?
— Co się stało? — zapytała kobieta, zauważywszy moją minę.
— Powiedziałem wam wszystko, co wiem. Nie ma tego zbyt wiele. To Mahalia naprawdę wiedziała, co się dzieje, a ona nie żyje. Ale zostawiła coś po sobie. Powiedziała Yolandzie, że uświadomiła sobie prawdę, przeglądając swe notatki. My nie znaleźliśmy tam niczego w tym rodzaju, ale wiem, jak ona pracowała. I wiem, gdzie można je znaleźć.
Budynek ten — można by go nazwać komendą — opuściłem rankiem w towarzystwie starszego z dwóch mężczyzn. Uświadomiłem sobie, że nie wiem, w którym mieście się znajduję.
Większą część nocy poświęciłem na oglądanie filmów z przesłuchań prowadzonych w Ul Qomie i w Besźel. Strażników granicznych z obu miast, przechodniów, którzy nie wiedzieli nic poza tym, że ludzie nagle zaczęli krzyczeć. Kierowców, którym kule przelatywały nad głowami.
— Corwi — odezwałem się, gdy na ścianie pojawiła się jej twarz.
— Gdzie on jest? — Coś w nagraniu sprawiało, że jej głos zdawał się dobiegać z daleka. Była wściekła, ale panowała nad sobą. — W co mój szef się wdał, do cholery? Tak chciał, żebym pomogła mu przeprowadzić kogoś przez granicę.
To było wszystko, co udało się ustalić besźańskim przesłuchującym. Grozili jej zwolnieniem z pracy, ale zareagowała na to z taką samą pogardą jak Dhatt, choć używała mniej obrazowego języka. Nic nie wiedziała.
Pokazali mi też krótkie ujęcia z przesłuchań Biszai i Sariski. Biszaya płakała.
— W ten sposób mi nie zaimponujecie — stwierdziłem. — To po prostu okrutne.
Najciekawsze były materiały z przesłuchań towarzyszy Yorjavica, członków skrajnych ugrupowań nacjonalistycznych z Besźel. Niektórych z nich pamiętałem ze spotkania pod ich siedzibą. Gapili się ponuro na przesłuchujących ich policjantów. Kilku nie chciało nic powiedzieć bez adwokata. To były intensywne przesłuchania. W pewnym momencie policjant pochylił się nad blatem i walnął przesłuchiwanego w twarz.
— Niech cię chuj — zawołał krwawiący mężczyzna. — Jesteśmy po tej samej stronie, ty pierdolony skurwysynu. Jesteś besźaninem, nie jesteś z pierdolonej Ul Qomy ani z pierdolonej Przekroczeniówki.
Nacjonaliści demonstrowali arogancję, obojętność, złość, a często również chęć współpracy, wszyscy jednak zapewniali, że nic nie wiedzieli o czynie Yorjavica.
— Kurwa, nigdy nie słyszałem o tej cudzoziemce. Nie wspomniał o niej ani słowem. Była studentką? — zapytał jeden z przesłuchiwanych. — No wie pan, robimy to, co jest dobre dla Besźel. Nie musimy znać powodów. Ale… — Załamywał rozpaczliwie ręce, próbując się wytłumaczyć tak, by nikogo nie oskarżyć. — Kurwa, jesteśmy żołnierzami. Tak samo jak wy. Walczymy dla Besźel. Jeśli usłyszymy, że trzeba coś zrobić, jeśli wydaje się nam polecenia, bo na przykład trzeba kogoś ostrzec, czerwonych, unifów, zdrajców, ulqoman albo pierdolonych przydupasów Przekroczeniówki czy kogoś w tym rodzaju, i trzeba coś zrobić, to wszystko w porządku, wie pan, jak to jest. Nie zadajemy pytań, tylko robimy, co trzeba. Przynajmniej na ogół. Ale nie wiem, dlaczego ta Rodriguez… Nie wierzę, żeby to zrobił, a jeśli rzeczywiście tak było, nie… — Wykrzywił twarz w gniewnym grymasie. — Nie mam pojęcia dlaczego.
— Oczywiście mają kontakty w wysoko postawionych kręgach — oznajmił przesłuchujący mnie mężczyzna. — Ale w tak trudnej do zrozumienia sytuacji musimy wziąć pod uwagę ewentualność, że Yorjavic mógł wcale nie być Pierwszym Obywatelem. A przynajmniej nie tylko. Mógł reprezentować w ich szeregach jakąś bardziej tajną organizację.
— Albo raczej tajne miejsce — zauważyłem. — Myślałem, że obserwujecie wszystko.
— Nikt nie przekroczył. — Położył przede mną swoje papiery. — To są wyniki przeszukania mieszkania Yorjavica przeprowadzonego przez besźańską policzai. Nic nie wiąże go z niczym w rodzaju Orciny. Jutro wyjdziemy wcześnie rano.
— Skąd zdobyliście to wszystko? — zapytałem, gdy on i jego towarzysze wstali. W odpowiedzi wlepił tylko we mnie nieruchome, pogardliwe spojrzenie, a potem wyszedł.
Wrócił po krótkiej nocy i tym razem byłem gotowy na spotkanie.
Pomachałem papierami.
— Zakładając, że moi koledzy wykonali dobrą robotę, nie ma tu nic ciekawego. Kilka opłat, napływających od czasu do czasu, ale sumy nie były zbyt wielkie. To mogło być cokolwiek. Parę lat temu zdał egzamin i mógł przechodzić przez granicę. To nic nadzwyczajnego, choć biorąc pod uwagę jego poglądy… — Wzruszyłem ramionami. — Prenumeraty, książki na półkach, znajomi, przebieg służby wojskowej, kryminalna przeszłość, miejsca, w których można go było spotkać, wszystko to sugeruje, że był po prostu zwyczajnym, agresywnym nacjonalistą.
— Przekroczeniówka go obserwowała. Podobnie jak wszystkich dysydentów. Nic nie świadczyło o niezwykłych kontaktach.
— Masz na myśli Orciny?
— Nic nie znaleźliśmy.
W końcu wyprowadził mnie z pokoju. Na korytarzu zobaczyłem taką samą obłażącą farbę, wytarty, bezbarwny dywan oraz serię drzwi. Usłyszałem czyjeś kroki i gdy dotarliśmy do schodów, minęła nas jakaś kobieta. Mój towarzysz pozdrowił ją krótko. Potem obok nas przeszedł mężczyzna, a w następnym korytarzu spotkaliśmy kilku kolejnych ludzi. Ich ubrania byłyby legalne zarówno w Besźel, jak i w Ul Qomie.
Słyszałem rozmowy w obu językach, a także w trzecim — archaicznym albo mieszanym — który łączył ich cechy. Ktoś pisał na maszynie. Przyznaję, że nawet nie przyszło mi do głowy, by zaatakować towarzysza i spróbować ucieczki. Nie wątpiłem, że mnie obserwują.
Na ścianach mijanego przez nas gabinetu zobaczyłem tablice obwieszone notatkami oraz półki pełne aktówek. Jakaś kobieta wyciągała papier z drukarki. Dzwonił telefon.
— Chodź — ponaglił mnie mężczyzna. — Powiedziałeś, że wiesz, gdzie jest prawda.
Przed nami były dwuskrzydłowe drzwi prowadzące na zewnątrz. Wyszliśmy, a gdy padło na mnie światło słońca, uświadomiłem sobie, że nie wiem, w którym mieście się znajdujemy.
Gdy minęła przeplotowa panika, zrozumiałem, że z pewnością jesteśmy w Ul Qomie, bo tam właśnie leżał nasz cel. Ruszyłem ulicą za swym strażnikiem.
Oddychałem ciężko. Ranek był wietrzny i hałaśliwy. Niebo przesłaniały chmury, ale nie było deszczu. Westchnąłem, poczuwszy chłód. Ogarnęła mnie przyjemna dezorientacja spowodowana przez spowitych w płaszcze ulqoman, warczące samochody, krzyki ulicznych sprzedawców ubrań, książek i żywności. Wszystko inne przeoczałem. Z góry dobiegał furkot lin. To jeden z ulqomańskich balonów kołysał się na wietrze.
— Nie muszę ci mówić, żebyś nie próbował uciekać ani nie krzyczał — odezwał się mężczyzna. — Wiesz, że mogę cię powstrzymać. I wiesz również, że nie ja jeden cię obserwuję. Jesteś w rękach Przekroczeniówki. Mów mi Ashil.
— Wiesz, jak mam na imię.
— Kiedy jesteś ze mną, nazywasz się Tye.
Tye, podobnie jak Ashil, nie jest typowo besźańskim albo ulqomańskim imieniem. Można je uznać za pochodzące z dowolnego z obu języków. Ashil przeprowadził mnie przez podwórze, gdzie fasady budynków zdobiły posągi i dzwony, a na ulicznych ekranach wyświetlano dane z giełdy. Nie miałem pojęcia, gdzie jesteśmy.
— Na pewno jesteś głodny — stwierdził.
— Mogę zaczekać.
Skierował mnie w boczną ulicę. Ona również była przeplotem. W ulqomańskich budkach stojących pod supermarketem sprzedawano oprogramowanie i bibeloty. Złapał mnie za ramię i pociągnął. Zawahałem się, ponieważ nie widziałem w okolicy nic do jedzenia, i opierałem mu się przez chwilę. Były tu kioski z kluskami i budki z pieczywem, ale znajdowały się w Besźel.
Starałem się je przeoczać i nie czuć zapachu, ale nie ulegało wątpliwości, że właśnie ku nim zmierzamy.
— Chodź — polecił i przeprowadził mnie przez membranę między miastami. Uniosłem nogę w Ul Qomie i postawiłem ją na ziemi w Besźel, gdzie czekało śniadanie.
Za nami stała ulqomanka z malinowymi włosami ostrzyżonymi na punka, sprzedająca kody odblokowujące do komórek. Spojrzała na nas z zaskoczeniem przechodzącym w konsternację. Potem przeoczyła nas pośpiesznie, gdy Ashil kupił jedzenie w Besźel.
Zapłacił markami besźańskimi, wsunął mi papierowy talerz w rękę i poprowadził mnie na drugą stronę ulicy, do supermarketu znajdującego się w Ul Qomie. Kupił za dinary opakowanie soku pomarańczowego i również mi je wręczył.
W jednej ręce trzymałem talerz, a w drugiej sok. Ashil powiódł mnie na środek przeplotowej ulicy.
Mój wzrok pogrążył się w chaosie. Czułem się, jakbym oglądał film Hitchcocka, z nagle zmieniającymi się ujęciami i iluzją głębi. Ulica wydłużała się, a punkt skupienia wzroku zmieniał. Wszystko, co próbowałem przeoczyć, zbliżało się nagle do mnie.
Z Besźel dobiegły mnie dźwięki i zapachy, bicie zegarów na wieżach, metaliczny stukot i zgrzyt tramwajów, odór kominowego dymu i inne znajome zapachy. Wszystko to mieszało się z ulqomańskim aromatem korzeni i krzykami po illitańsku, warkotem helikoptera militsyi oraz warczeniem niemieckich samochodów. Barwy ulqomańskiego światła i plastikowych okien nie tłumiły już ochrowej barwy kamiennych fasad sąsiedniego miasta, które było moją ojczyzną.
— Gdzie jesteś? — zapytał Ashil, tak cicho, że tylko ja mogłem go usłyszeć.
— Nie…
— Jesteś w Besźel czy w Ul Qomie?
— Ani tu, ani tu. Jestem w Przekroczeniu.
— A ja jestem tu z tobą. — Ruszyliśmy przez przeplotowy, poranny tłum. — W Przekroczeniu. Nikt nie wie, czy nas widzi, czy przeocza. Bez obaw. To nieprawda, że nie jesteś w żadnym z miast. Jesteś w obydwu. — Stuknął mnie palcem w pierś. — Oddychaj.
Pojechaliśmy ulqomańskim metrem. Siedziałem absolutnie nieruchomo, jakby resztki Besźel przylegały do mnie niczym pajęczyna i mogły przestraszyć innych pasażerów. Potem wysiedliśmy i wsiedliśmy do besźańskiego tramwaju. Tam poczułem się lepiej, jakbym wrócił do domu. Następnie ruszyliśmy na piechotę, wędrując przez oba miasta jednocześnie. Besźańskie poczucie swojskości ustąpiło miejsca zakrojonej na większą skalę niezwykłości. Zatrzymaliśmy się przed stalowo-szklanym frontonem Ulqomańskiej Biblioteki Uniwersyteckiej.
— Co byś zrobił, gdybym teraz spróbował uciec? — zapytałem.
Ashil nie odpowiedział. Wyjął pozbawiony znaków skórzany futerał i pokazał strażnikowi odznakę Przekroczeniówki. Mężczyzna gapił się na nią przez parę sekund, a potem wyprostował się nagle.
— Mój Boże — rzekł. Był imigrantem, sądząc po akcencie, z Turcji, ale spędził tu już wystarczająco długi czas, by zrozumieć, co widzi. — W czym…
Ashil kazał mu gestem wracać na krzesło i wszedł do środka.
Biblioteka była nowsza od besźańskiej.
— Nie będzie sygnatury — zauważył Ashil.
— W tym właśnie rzecz — odparłem. Sprawdziliśmy plan budynku. Dzieła traktujące o historii Besźel i Ul Qomy starannie oddzielono od siebie, ale ulokowano w sąsiedztwie, na trzecim piętrze. Siedzący w boksach studenci spoglądali na przechodzącego obok Ashila. Otaczała go aura autorytetu, przywodząca na myśl rodziców albo wykładowców. Wielu książek, które tu widzieliśmy, nie przetłumaczono. Dostępne były tylko angielskie albo francuskie oryginały. Tajemnice epoki poprzedników czy Literalny litoral. Besźel, Ul Qoma i nadmorska semiotyka. Poświęciliśmy na poszukiwania kilkanaście minut. Było tu mnóstwo półek. Wreszcie znalazłem to, czego szukałem — na przedostatniej półce od góry, w trzecim rzędzie od głównego przejścia. Odepchnąłem na bok zaskoczonego studenta, jakbym to ja reprezentował tu władzę, i sięgnąłem po książkę wyróżniającą się tym, że jej grzbietu nie zdobił symbol kategorii. — Mam ją. — To było to samo wydanie, które czytałem. Psychodeliczne ilustracje symbolizujące otwarcie drzwi percepcji, długowłosy mężczyzna idący ulicą, przy której stały domy w dwóch wyraźnie różnych, i całkowicie zmyślonych, stylach architektonicznych, a w cieniach kryły się obserwujące wszystko oczy. Otworzyłem książkę przed nosem Ashila. Między miastem a miastem. Egzemplarz był mocno wyczytany. — Jeśli to wszystko jest prawdą, obserwują nas nawet w tej chwili — powiedziałem cicho, wskazując na jedną z par oczu na okładce.
Przerzuciłem strony. Większość z nich pokrywały maleńkie notatki: czerwone, czarne i niebieskie. Mahalia pisała bardzo drobnymi literkami, a jej gromadzące się przez lata notatki przypominały splątane włosy. Obejrzałem się za siebie i Ashil zrobił to samo. Nikogo tam nie było.
NIE — przeczytaliśmy w jej zapiskach. NIEPRAWDA i CZYŻBY? C.F. HARRIS I IN., a potem OBŁĘD! SZALEŃSTWO!!! i inne tego typu uwagi. Ashil wyjął mi książkę z rąk.
— Mahalia rozumiała Orciny lepiej niż ktokolwiek inny — stwierdziłem. — I tu właśnie ukryła prawdę.
— Oboje próbują się dowiedzieć, co się z tobą stało — oznajmił Ashil. — Corwi i Dhatt.
— I co im powiedzieliście?
Obrzucił mnie znaczącym spojrzeniem. „Nie rozmawiamy z nimi”. Wieczorem przyniósł mi kolorowe odbitki wszystkich stron oraz okładek egzemplarza Między miastem a miastem z uwagami Mahalii. To był jej notatnik. Choć wymagało to sporego wysiłku i skupienia, byłem w stanie prześledzić jej rozumowanie na każdej z zabazgranych stron.
Wieczorem Ashil zaprowadził mnie na spacer po obu miastach. Bizantyńskie łuki i zakrętasy Ul Qomy sąsiadowały ze środkowoeuropejskimi, średniowiecznymi budynkami z cegły, typowymi dla Besźel, z ich płaskorzeźbami przedstawiającymi kobiety w chustach na głowach i bombardierów. Woń besźańskich gotowanych posiłków i razowego chleba mieszała się z gorącymi zapachami Ul Qomy, jej barwne światła i ubiory odbijały się od szarobazaltowego tła drugiego miasta. Słyszałem jednocześnie urywane, pełne zredukowanych samogłosek dźwięki i gardłowe tony przywodzące na myśl odgłosy połykania. Nie miałem już wrażenia, że jestem jednocześnie i w Besźel, i w Ul Qomie. Znajdowałem się w trzecim miejscu, które było nigdzie, a zarazem i tu, i tam. W Przekroczeniu.
Wszyscy — i w Besźel, i w Ul Qomie — sprawiali wrażenie zaniepokojonych. Po wędrówce przez przeplotowe miasta wróciliśmy nie do gmachu, w którym się obudziłem — zdążyłem się już zorientować, że znajduje się on przy Rusai Bey w Ul Qomie albo przy TushasProspekta w Besźel — ale do innego, umiarkowanie eleganckiego domu z budką konsjerża przy wejściu, położonego niezbyt daleko od głównej komendy. Ulokowane na najwyższym piętrze pokoje z pewnością rozciągały się na sąsiednie budynki. Kręciło się tam wielu ludzi z Przekroczeniówki. Widziałem pełno anonimowo wyglądających sypialni, kuchni, gabinetów, staroświeckich komputerów i zamkniętych szafek, a także małomównych mężczyzn i kobiet.
Gdy dwa miasta zrosły się ze sobą, pojawiły się między nimi miejsca, których żadna ze stron nie uważała za swoje albo które były budzącymi kontrowersje dissensi. W nich właśnie żyła Przekroczeniówka.
— A co, jeśli ktoś się tu włamie? Czy to się nie zdarza?
— Od czasu do czasu.
— I…
— Włamywacze są w Przekroczeniu i należą do nas.
Wszyscy sprawiali wrażenie bardzo zajętych, a podczas rozmów używali na przemian wszystkich trzech języków — besźańskiego, illitańskiego i swego mieszanego narzecza. Ashil zaprowadził mnie do bezosobowej sypialni. W oknach były kraty, z pewnością gdzieś ukryto też kamerę. Przy wejściu była mała toaleta. Ashil nie wyszedł. Dołączyło do nas kilka innych osób.
— Popatrzcie na siebie — zacząłem. — Jesteście dowodem na to, że to wszystko może być prawdą.
Międzymiejski charakter Orciny, sprawiający, że większości obywateli Besźel i Ul Qomy wydawało się ono absurdem, był czymś nie tylko możliwym, lecz również nieuniknionym. Dlaczego Przekroczeniówka nie miałaby uwierzyć, że w tych wąskich lukach kwitnie życie? Ich niepokój sugerował mi raczej: „Nigdy ich nie zauważyliśmy”, a to była zupełnie inna sprawa.
— To niemożliwe — sprzeciwił się Ashil.
— Zapytaj swoich zwierzchników. Tych, którzy mają władzę. Nie wiem kogo. — Jakie inne ośrodki władzy, wyższe lub niższe, istniały w Przekroczeniówce? — Wiesz, że ktoś nas obserwuje. A przynajmniej obserwował Mahalię, Yolandę i Bowdena.
— Nie ma żadnych dowodów łączących zabójcę z podobnymi sprawami — odezwał się po illitańsku jeden z pozostałych.
— W porządku. — Wzruszyłem ramionami. — A więc to był przypadkowy, bardzo fartowny prawicowy bojówkarz. — Mówiłem po besźańsku. — Jeśli tak uważacie. A może myślicie, że winni są wchodźcy? — Żadne z nich nie zaprzeczyło istnieniu legendarnych międzymiejskich uciekinierów. — Wykorzystali Mahalię, a kiedy przestała im być potrzebna, zabili ją. Zamordowali też Yolandę, celowo wybierając sposób, który uniemożliwił wam ich ściganie. To sugeruje, że ze wszystkiego w Besźel, Ul Qomie, czy gdziekolwiek indziej, najbardziej boją się Przekroczeniówki.
— Ale — kobieta wskazała na mnie palcem — popatrz, co sam zrobiłeś.
— Przekroczyłem? — To otworzyło im drogę do ingerencji w tej tajemniczej wojnie. — Tak. Co wiedziała Mahalia? Ustaliła coś na temat ich planów. Dlatego ją zabili.
Przez okno padał słaby blask nocnych świateł Besźel i Ul Qomy. Moich złowrogich słów słuchała coraz większa liczba ludzi z Przekroczeniówki. Ich twarze kryły się w mroku jak oblicza sów.
Zamknęli mnie na noc w pokoju. Zająłem się czytaniem notatek Mahalii. Potrafiłem zauważyć kolejne fazy, choć chronologia nie odpowiadała kolejności stron. Wszędzie nowsze zapiski pokrywały starsze, tworząc palimpsest ewoluujących interpretacji. Musiałem stać się archeologiem.
We wczesnym okresie, w dolnych warstwach zapisków, pismo Mahalii było staranniejsze, a notatki dłuższe i bardziej wygładzone. Zawierały też więcej odnośników do tekstów innych autorów oraz do jej własnych esejów. Specyficzny język Mahalii i używane przez nią nieortodoksyjne skróty utrudniały mi zadanie. Studiowałem stronę po stronie, próbując odczytać i przetłumaczyć jej wczesne myśli. Na pierwszy plan wysuwał się w nich gniew.
Czułem, że nad nocnymi ulicami unosi się coś nieokreślonego. Chciałem pogadać ze znajomymi z Besźel albo z Ul Qomy, ale mogłem tylko wyglądać przez okno.
Nie wiem, czy Ashil rozmawiał z jakimiś ukrywającymi się w trzewiach Przekroczeniówki zwierzchnikami, ale rano wrócił sam i zastał mnie nadal ślęczącego nad notatkami. Poszliśmy do pokoju na drugim końcu korytarza. Nasunęła mi się myśl o ucieczce. Nie widziałem, by ktoś nas obserwował. Z pewnością jednak by mnie powstrzymali. A nawet gdybym zdołał się wymknąć, dokąd mógłby się udać ścigany, międzymiejski zbieg?
W ciasnym pokoiku było kilkanaście osób. Ludzie z Przekroczeniówki stali albo siedzieli niepewnie na skraju biurek, rozmawiając cicho w dwóch albo w trzech językach. Najwyraźniej trwała dyskusja. Dlaczego mi to pokazano?
— …Gosharian mówi, że nie, dzwonił przed chwilą…
— A co z SusurStrász? Czy nie mówiono…
— Tak, ale nikogo nie zgubiliśmy.
To była narada kryzysowa. Ludzie mruczeli coś do telefonów, pośpiesznie sprawdzali wykazy.
— Zaczęło się — poinformował mnie Ashil.
Do pokoju schodzili się wciąż nowi ludzie.
— I co teraz? — zapytała młoda kobieta mająca na głowie chustę noszoną przez besźańskie mężatki z tradycjonalistycznych rodzin. Zwracała się do mnie: więźnia, skazańca, konsultanta. Pamiętałem ją z wczorajszego wieczoru. W pokoju zapadła cisza. Wszyscy patrzyli na mnie. — Opowiedz mi jeszcze raz o tym, co spotkało Mahalię.
— Próbujecie wytropić Orciny? — zapytałem. Nie potrafiłem jej nic zasugerować, choć miałem wrażenie, że coś jest już na wyciągnięcie ręki.
Wznowili rozmowę, posługując się skrótami i slangiem, których nie rozumiałem, widziałem jednak, że toczą debatę i próbowałem pojąć, o co im chodzi — kwestie strategii albo wyboru kursu. Każde z nich od czasu do czasu szeptało coś, co brzmiało jak ostateczne rozstrzygnięcie sprawy, a potem przerywało na chwilę, unosiło rękę albo jej nie unosiło i rozglądało się, by policzyć głosy.
— Musimy zrozumieć, z czym mamy do czynienia — odezwał się Ashil. — Co jesteście gotowi zrobić, by dowiedzieć się tego, co wiedziała Mahalia? — Jego towarzysze robili się coraz bardziej podekscytowani. Przerywali sobie nawzajem. Przypomniałem sobie, że Jaris i Yolanda mówili, że pod koniec Mahalia była wściekła. Wyprostowałem się gwałtownie na krześle. — Co się stało? — spytał mnie.
— Musimy pojechać na wykopaliska.
Przyjrzał mi się z uwagą.
— Wybiorę się tam z Tyem — oznajmił. — Kto za?
Trzy czwarte obecnych uniosło na chwilę ręce.
— Już powiedziałam, co o nim sądzę — sprzeciwiła się kobieta w chustce, która nie poparła wniosku.
— Słyszałem — odparł Ashil. — Ale…
Zatoczył krąg palcem, wskazując na cały pokój. Przegrała głosowanie.
Wyszedłem z Ashilem. Nadal odnosiłem wrażenie, że na ulicach czai się aura groźby.
— Czujesz to? — zapytałem. Skinął głową. — Muszę… Czy mogę zadzwonić do Dhatta?
— Nie. Nadal jest na zwolnieniu. A jeśli go zobaczysz…
— To co wtedy?
— Jesteś w Przekroczeniu. Lepiej będzie dla niego, jeśli zostawisz go w spokoju. Zobaczysz wielu ludzi, których znasz. Nie stawiaj ich w trudnej sytuacji. Muszą wiedzieć, gdzie się znajdujesz.
— Bowden…
— Obserwuje go militsya. Dla jego bezpieczeństwa. Nikt w Besźel ani w Ul Qomie nie potrafi odkryć żadnego związku między nim a Yorjavicem. Ktokolwiek próbował go zabić…
— Nadal uważamy, że to nie było Orciny? Że Orciny nie istnieje?
— …może spróbować znowu. Przywódców Prawdziwych Obywateli przesłuchała policzai, ale jeśli nawet Yorj i grupa innych członków organizacji utworzyli jakąś tajną komórkę, oni najwyraźniej nic o tym nie wiedzą. Są wściekli z tego powodu. Widziałeś film.
— Gdzie jesteśmy? Którędy do wykopalisk?
Ashil zawiózł nas tam, korzystając z różnych środków transportu w serii zdumiewających przekroczeń. Przedzieraliśmy się przez dwa miasta, zostawiając za sobą przekroczeniowy tunel w kształcie naszej trasy. Zastanawiałem się, gdzie ma schowaną broń. Strażnik przy bramie Bol Ye’an poznał mnie i uśmiechnął się, ale uśmiech szybko zniknął z jego twarzy. Być może słyszał o moim zniknięciu.
— Nie będziemy zwracać się do uczonych ani przesłuchiwać studentów — oznajmił Ashil. — Musisz zrozumieć, że przybyliśmy tu zbadać okoliczności popełnionego przez ciebie przekroczenia.
Byłem policjantem prowadzącym śledztwo w sprawie własnej zbrodni.
— Byłoby łatwiej, gdybyśmy mogli porozmawiać z profesor Nancy.
— Żadnych rozmów z naukowcami ani studentami. Zaczynajmy. Wie pan, kim jestem? — zapytał strażnika.
Weszliśmy do gabinetu Buidzego. Mężczyzna stał zwrócony plecami do ściany, gapiąc się na Ashila z potężnym, czystym strachem, na mnie zaś ze strachem mieszającym się z oszołomieniem. Łatwo było odczytać z twarzy jego myśli. „Czy mogę wspomnieć o tym, o czym mówiliśmy wcześniej? Kim on właściwie jest?”. Ashil zaprowadził mnie w głąb pokoju i obaj stanęliśmy w plamie cienia.
— Ja nie przekroczyłem — raz po raz powtarzał szeptem Buidze.
— Domaga się pan dochodzenia? — zapytał Ashil.
— Pana zadaniem jest powstrzymanie przemytu — stwierdziłem. Buidze skinął głową. Kim byłem? Żaden z nas tego nie wiedział. — I jak pan sobie z tym radzi?
— Święte Światło… To nonsens. Gdyby któreś z tych dzieciaków chciało ukraść jakieś znalezisko, musiałoby schować je do kieszeni zaraz po wykopaniu, nim jeszcze zostanie skatalogowane, a to niemożliwe, bo przed opuszczeniem wykopalisk wszystkich poddaje się rewizji. Zresztą nikt nie mógłby sprzedać takich obiektów. Jak już mówiłem, studenci łażą po terenie i może się zdarzyć, że przekraczają, stojąc nieruchomo. Cóż można na to poradzić? Nie sposób niczego im udowodnić. To jeszcze nie znaczy, że są złodziejami.
— Mahalia powiedziała Yolandzie, że mogą nimi być, nie wiedząc o tym — poinformowałem Ashila. — Pod sam koniec. — Co zginęło? — zapytałem Buidzego.
— Nic! — Zaprowadził nas do magazynu artefaktów. Pragnął być pomocny tak bardzo, że aż się potykał. Po drodze zauważyło nas dwoje studentów, których pamiętałem. Zatrzymali się nagle, to było coś w kroku Ashila, który starałem się naśladować, i cofnęli pośpiesznie. W pomieszczeniu stały szafki, w których przechowywano wykopane z ziemi i oczyszczone znaleziska. Szuflady wypełnione niewiarygodną rozmaitością odpadków z epoki poprzedników, cudownymi i uparcie niepojętymi fragmentami butelek, modeli układu słonecznego i kamiennych toporów oraz skrawkami pergaminu. — Gdy ludzie wracają z wykopalisk, dyżurny pilnuje, by schowali wszystko do szafek, a potem zostawili klucz. Nikt nie opuszcza terenu bez przeszukania. Nie zdarza się, żeby ktoś protestował z tego powodu. Wszyscy wiedzą, że tak już jest.
Skinąłem na Buidzego, każąc mu otworzyć szafkę, a potem przyjrzałem się schowanej wewnątrz kolekcji. Każdy z obiektów spoczywał w odrębnym polistyrenowym przedziale szuflady. Górnych szuflad jeszcze nie wypełniono. Dolne były pełne. Niektóre z bardziej kruchych znalezisk owinięto w bezkłaczkową tkaninę. Otwierałem kolejne szuflady, przyglądając się ponumerowanym przedmiotom. Ashil zatrzymał się obok mnie i zajrzał do ostatniej szuflady, jakby była filiżanką, a artefakty liśćmi herbaty, z których mógł coś wywróżyć.
— Kto przechowuje klucze nocą?
— Hm, to zależy. — Buidze bał się nas coraz mniej, ale nie sądziłem, by miał kłamać. — Wszystko jedno. To nieważne. Wszyscy czasem się tym zajmują. Ten, kto zostaje dłużej w pracy. Mamy grafik, ale oni zawsze go ignorują.
— A po oddaniu klucza strażnikom wychodzą?
— Tak.
— Natychmiast?
— Ehe. Na ogół. Mogą jeszcze zajrzeć na chwilę do gabinetu, pospacerować po terenie, ale z reguły nie siedząjuż długo.
— Po terenie?
— To jest park. Całkiem… ładny. — Wzruszył bezradnie ramionami. — Ale nie ma innej drogi wyjścia. Kilka metrów dalej zaczyna się alteracja. Muszą wchodzić tędy i zawsze ktoś ich sprawdza.
— Kiedy Mahalia ostatnio oddawała klucz?
— Nie pamiętam. Robiła to bardzo często.
— Ostatnio…
— W noc swego zniknięcia — odpowiedział po chwili namysłu.
— Niech pan pokaże mi listę mówiącą, kto kiedy to robił.
— Nie da rady! Mamy grafik, ale, jak już mówiłem, oni ciągle się zamieniają. — Otworzyłem najniższe szuflady. Między maleńkimi, prymitywnymi figurkami, lingamami poprzedników i starożytnymi pipetkami leżały owinięte w tkaninę drobiazgi. Dotykałem ich delikatnie. — Te są stare — stwierdził Buidze, patrząc na mnie. — Wykopano je dawno temu.
— Widzę — odparłem, czytając etykietki. Wszystkie przedmioty pochodziły z wczesnego okresu wykopalisk. Odwróciłem się, usłyszawszy, że ktoś wchodzi do pokoju. To była profesor Nancy. Zatrzymała się gwałtownie, gapiąc się na Ashila i na mnie. Spędziła w Ul Qomie wiele lat i potrafiła dostrzegać drobne szczegóły. Zdała sobie sprawę, co widzi. — Dzień dobry, pani profesor — powiedziałem. Skinęła głową. Popatrzyła na Buidzego, a on na nią. Skinęła głową i wyszła. — Kiedy Mahalia opiekowała się kluczami, zawsze po ich oddaniu wybierała się na spacer, prawda? — zapytałem. Buidze wzruszył ramionami ze zdziwioną miną. — I często proponowała, że to zrobi, choć to nie była jej kolej. Na pewno częściej niż jeden raz.
Wszystkie małe artefakty spowito w tkaninę. Nie grzebałem w szufladzie, ale pomacałem jej tył, zapewne nie zachowując przepisanej ostrożności.
Buidze przestępował nerwowo z nogi na nogę, ale nie próbował mnie powstrzymywać.
Z tyłu trzeciej szuflady od góry, gdzie spoczywały przedmioty wydobyte przed z górą rokiem, jedno z zawiniątek ustąpiło nagle pod moim palcem. Zamarłem w bezruchu.
— Powinno się wkładać rękawiczki — zaprotestował Buidze.
Odwinąłem tkaninę i znalazłem w środku owinięte w kawałek gazety drewienko, pokryte farbą i naznaczone śladami śrub. Nie starożytna rzeźba, lecz całkowicie bezwartościowy kawałek drzwi.
Buidze wytrzeszczył oczy. Uniosłem znalezisko pod światło.
— Która to dynastia? — zapytałem.
— Przestań — skarcił mnie Ashil. Wyszliśmy razem z magazynu. Buidze podążył za nami.
— Jestem Mahalią — oznajmiłem. — Właśnie zamknąłem magazyn. Zgłosiłem się na ochotnika, że to zrobię, chociaż kolej przypadała dzisiaj na kogoś innego. A teraz chodźmy się przejść.
Wyszedłem na dwór, omijając wykop o starannie oznakowanych warstwach. Pracujący w nim studenci gapili się na nas ze zdziwieniem. Potem wyszliśmy na pokryte gruzami historii pustkowia. Za nimi znajdowała się brama, którą otwierała uniwersytecka legitymacja. Przed nami również się otworzyła, z uwagi na to, kim byliśmy i gdzie się znajdowaliśmy. Weszliśmy do parku. Tak blisko wykopalisk rosły w nim tylko chaszcze i nieliczne drzewa. Widzieliśmy garstkę ulqoman, ale żaden nie był za blisko. Między wykopaliskami a zasadniczą częścią znajdującego się w Ul Qomie parku nie było nieprzerwanej ulqomańskiej przestrzeni. Wciskało się w nią Besźel.
Na granicach bezdrzewnego obszaru widzieliśmy besźan siedzących na głazach albo przy przeplotowym stawie. Tylko niewielkie obszary parku leżały w Besźel — kilkumetrowy pas biegnący wzdłuż granicy drzew, przeplotowa wstęga ścieżek i krzaków oraz jednolita plama oddzielająca od siebie dwie ulqomańskie sekcje. Mapy jasno tłumaczyły przechodniom, dokąd wolno im chodzić. To właśnie tu, w przeplocie, studenci mogli się zatrzymywać skandalicznie blisko drugiego państwa, napawając się pornografią separacji.
— Przekroczeniówka obserwuje podobne pogranicza — zapewnił mnie Ashil. — Mamy kamery. Zauważylibyśmy każdego, kto pojawił się w Besźel, a nie przyszedł stamtąd.
Buidze trzymał się z tyłu. Ashil mówił cicho, by szef straży nas nie słyszał, tamten zaś starał się na nas nie patrzeć. Spacerowałem w kółko.
— Orciny… — zacząłem. W Ul Qomie nie było stąd innego wyjścia niż przez teren wykopalisk. — Dissensi? Absurd. Nie tak przekazywała towar. Oto, co robiła. Widziałeś Wielką ucieczkę? — Podszedłem do skraju przeplotowej strefy, gdzie na odcinku kilkunastu metrów kończyła się Ul Qoma. Oczywiście byłem teraz w Przekroczeniu, i mogłem przejść do Besźel, jeśli chciałem. Zatrzymałem się jednak na granicy wspólnej przestrzeni, jakbym nadal przebywał w Ul Qomie. Podszedłem do samej granicy pasa jednolitego Besźel, dzielącego nas od reszty ulqomańskiego parku. Upewniłem się, że Ashil mnie obserwuje, a potem udałem, że wkładam drewienko do kieszeni, choć w rzeczywistości wsunąłem je pod spodnie. — Miała dziurę w kieszeni. — Postąpiłem kilka kroków naprzód, nie opuszczając przeplotu. Drewienko zsunęło się wzdłuż mojej nogi, na szczęście nie zostawiając w niej drzazgi. Zatrzymałem się w chwili, gdy spadło na ziemię. Udając, że kontempluję horyzont, poruszyłem lekko nogą, by wbić przedmiot w ziemię i przykryć go zdeptaną trawą oraz piaskiem. Kiedy się oddaliłem, nie oglądając się za siebie, nikt nie znalazłby drewienka, gdyby nie wiedział, gdzie go szukać. — A po jej odejściu zjawiał się ktoś przebywający w Besźel albo przynajmniej robiący takie wrażenie, by nie przyciągać niczyjej uwagi — zacząłem. — Zatrzymywał się i spoglądał na niebo. Grzebał butem w ziemi i coś z niej wykopywał. Potem siadał na chwilę na kamieniu, dotykał ziemi i chował coś do kieszeni. Mahalia nie zabierałaby najświeższych znalezisk, bo to mogłoby przyciągnąć uwagę. Ale zamykając magazyn, otwierała stare szuflady, tylko na króciutką chwilę.
— Jak wybierała łupy?
— Może przypadkowo. A może wydawano jej jakieś instrukcje. Strażnicy codziennie wszystkich przeszukiwali, czemu więc mieliby podejrzewać, że któreś z nich kradnie? Nigdy nie miała nic przy sobie. Zostawiała towar w przeplocie.
— A potem ktoś przychodził z Besźel i go zabierał. — Odwróciłem się i rozejrzałem uważnie na wszystkie strony. — Czujesz się obserwowany? — zapytał Ashil.
— A ty?
Zapadła bardzo długa cisza.
— Nie wiem.
— Orciny. — Znowu się odwróciłem. — Mam już tego dość. — Znieruchomiałem. — Naprawdę. — Raz jeszcze się odwróciłem. — To męczące.
— Co o tym myślisz? — zapytał Ashil.
Między drzewami rozszczekał się pies. Obaj unieśliśmy wzrok. Pies był w Besźel. Byłem gotowy go przeoczyć, ale oczywiście nie musiałem tego robić.
To był labrador. Przyjaźnie nastawione, czarne zwierzę węszące po krzakach przytruchtało do nas i Ashil wyciągnął do niego rękę. Właściciel wyszedł z krzaków i uśmiechnął się do nas, a potem poderwał się nagle i odwrócił wzrok z wyraźną dezorientacją. Przywołał psa do siebie. Zwierzę posłuchało, oglądając się na nas. Mężczyzna próbował nas przeoczyć, ale nie potrafił się powstrzymać przed zerknięciem na nas ukradkiem. Zapewne zastanawiał się, dlaczego zaryzykowaliśmy zabawę z psem w tak niestabilnej części miasta. Gdy Ashil spojrzał mu w oczy, besźanin odwrócił wzrok. Na pewno uświadomił sobie, kim jesteśmy i gdzie przebywamy.
Według katalogu fragment drzwi zastąpił mosiężną rurkę zawierającą przekładnie unieruchomione przez rdzę już przed wieloma stuleciami. Zniknęły jeszcze trzy artefakty. Wszystkie pochodziły z wczesnego okresu wykopalisk i owinięto je w tkaninę. Zastąpiono je zwitkiem papieru, kamykiem i nogą lalki. Miały to być pozostałości karabińczyka zawierające jakiś prymitywny mechanizm zegarowy, skorodowane urządzenie przypominające maleńki sekstans oraz garść gwoździ i śrub.
Przeszukaliśmy ziemię w pogranicznej strefie i znaleźliśmy dziury, stare otarcia oraz pozostałości zmarzniętych kwiatów, ale nigdzie nie było płytko zakopanych bezcennych skarbów z epoki poprzedników. Zabrano je stąd już dawno temu. Nikt nie mógłby ich sprzedać.
— A więc to przekroczenie — stwierdziłem. — Bez względu na to, skąd przyszli domniemani orcinianie, zabrali towar z Ul Qomy i przenieśli go do Besźel. No cóż, może z ich punktu widzenia nigdy nie opuszczał Orciny, ale w oczach większości przeszedł z jednego miasta do drugiego, a to znaczy, że mamy do czynienia z przekroczeniem.
Kiedy wracaliśmy na kwaterę, Ashil do kogoś zadzwonił i gdy dotarliśmy na miejsce, ludzie z Przekroczeniówki kłócili się i głosowali w typowy dla siebie szybki, swobodny sposób. Tematy dyskusji były jednak dla mnie obce. Ludzie wchodzili do pokoju w środku niezwykłej debaty, rozmawiali przez komórki, przerywali raptownie mówiącym. Atmosfera była nerwowa, choć twarze zebranych jak zwykle nic nie wyrażały.
Z obu miast napłynęły raporty, wspierane mamrotaniem ludzi trzymających w rękach telefony i odbierających wiadomości od innych agentów.
— Wszyscy mają się na baczności — powtarzał Ashil. — Zaczęło się. — Bali się strzałów w głowę i przekraczających morderców. Liczba małych przekroczeń rosła. Interweniowali, gdzie tylko mogli, ale wiele przypadków umykało ich uwadze. Ktoś powiedział, że na ulqomańskich domach pojawia się graffiti w stylu sugerującym besźańskich artystów. — Nie było tak źle od czasu, hm… — odezwał się Ashil. Podczas dyskusji wyjaśniał mi wszystko szeptem: — To jest Raina. Jest w tej sprawie szczególnie nieprzejednana. Samun uważa, że samo wspomnienie o Orciny jest przyznaniem się do porażki. Byon jest przeciwnego zdania.
— Musimy być przygotowani — ciągnął mówca. — Coś odkryliśmy.
— To Mahalia coś odkryła — sprzeciwił się Ashil. — Nie my.
— W porządku, Mahalia. Kto wie, kiedy coś się wydarzy? Nie mamy pojęcia, co się dzieje. Wiemy, że zaczęła się wojna, ale nie widzimy przeciwnika.
— Nie mogę za tym nadążyć — oznajmiłem Ashilowi. Zaprowadził mnie z powrotem do pokoju. Kiedy się zorientowałem, że zamknął mnie w nim, zaprotestowałem głośno.
— Musisz pamiętać, dlaczego tu jesteś — odpowiedział mi przez drzwi.
Usiadłem na łóżku i zacząłem czytać notatki Mahalii w nowy sposób. Nie próbowałem podążać śladem danego długopisu, tonem charakterystycznym dla jakiegoś okresu dociekań, by odtworzyć tok jej myśli. Czytałem wszystkie notatki na każdej stronie, zmieniające się przez lata opinie zgromadzone w jednym miejscu. Próbowałem stać się archeologiem jej marginaliów, oddzielającym poszczególne warstwy. Każdą stronę traktowałem jako odrębną całość, ignorując chronologię, śledziłem spór, jaki Mahalia toczyła sama ze sobą.
Na wewnętrznej stronie tylnej okładki, pośród warstw gniewnego teoretyzowania, znalazłem wypisane wielkimi literami na dawniejszych mniejszych: ALE C.F. SHERMAN. Linia łączyła te słowa z napisem: KONTRARGUMENT ROSENA na przeciwległej stronie. Znałem te nazwiska ze swych poprzednich dociekań. Cofnąłem się o kilka stron. Za pomocą tego samego długopisu Mahalia napisała tam swym późnym, pośpiesznym pismem NIE — ROSEN, VIJNIC.
Na dawniejszych notatkach wyrażających aprobatę pisała krytyczne uwagi, wsparte coraz liczniejszymi wykrzyknikami. NIE, a potem strzałka łącząca to słowo nie z oryginalnym, drukowanym tekstem, ale z wcześniejszymi, pełnymi entuzjazmu notatkami. Prowadziła dyskusję z samą sobą. DLACZEGO TEST? KTO?
— Hej — zawołałem. Nie wiedziałem, gdzie jest kamera. — Hej, Ashil. Sprowadźcie Ashila. — Nie przestawałem krzyczeć, dopóki się nie zjawił. — Potrzebny mi dostęp do sieci.
Zaprowadził mnie do pokoju komputerowego. Stojąca tam maszyna wyglądała, jakby miała procesor 486 albo coś równie antycznego. Systemu operacyjnego nie znałem, to była jakaś domorosła imitacja Windowsa. Mimo to połączenie było bardzo szybkie. Oprócz nas dwóch w pomieszczeniu przebywało kilka innych osób. Ashil stał za moimi plecami i patrzył, co piszę. Obserwował moje poszukiwania, a z pewnością chciał się też upewnić, że nie wyślę nikomu e-maila.
— Możesz wejść wszędzie — zapewnił.
Miał rację. Aby wejść na płatne strony chronione hasłami, wystarczyło wcisnąć enter.
— Co to za połączenie? — zapytałem, choć nie liczyłem na odpowiedź. Wpisałem w wyszukiwarkę „Sherman, Rosen, Vijnic”. Na forum, które niedawno odwiedzałem, trójkę autorów poddawano miażdżącej krytyce. — Popatrz. — Znalazłem nazwy ich najważniejszych dzieł i przeczytałem recenzje na Amazonie, by w przybliżeniu zapoznać się z ich tezami. Zajęło mi to kilka minut. Potem wyprostowałem się na krześle. — Popatrz. Popatrz. Sherman, Rosen i Vijnic są totalnie znienawidzeni na fracturedcity.org. Dlaczego? Dlatego, że w swych książkach twierdzą, że Bowden pisał bzdury, a jego argumenty są do dupy.
— Sam to przyznaje.
— Nie w tym rzecz. Popatrz, Ashil. — Przerzuciłem strony Między miastem a miastem, pokazując mu wcześniejsze, a potem późniejsze notatki Mahalii. — Chodzi o to, że ona ich cytuje. Pod sam koniec. W swych ostatnich uwagach.
Pokazałem mu kolejne strony.
— A więc zmieniła zdanie — stwierdził wreszcie. Patrzyliśmy na siebie przez długi czas.
— Wspominała o pasożytach, mówiła, że się myliła i że przekonała się, iż jest złodziejką. Niech to szlag. Nie zabito jej dlatego, że była jedną z garstki cholernych wybranych znających straszliwą tajemnicę o istnieniu trzeciego miasta. Ani dlatego, że zorientowała się, że orcinianie ją okłamywali i wykorzystywali. Nie o takich kłamstwach mówiła. Mahalia zginęła, ponieważ w ogóle przestała wierzyć w Orciny.
Choć błagałem i się wściekałem, Ashil i jego współpracownicy nie pozwolili mi zadzwonić do Corwi ani do Dhatta.
— Cholera, czemu nie? — pytałem. — Oni mogliby wykonać to zadanie. Dobra, w takim razie zróbcie, co tam właściwie robicie, i dowiedzcie się prawdy. Yorjavic nadal jest naszym najlepszym śladem. On albo jacyś jego towarzysze. Wiemy, że był w to zamieszany. Spróbujcie ustalić, w które dokładnie dni Mahalia zamykała magazyn, a potem sprawdźcie, czy można się dowiedzieć, gdzie się podziewał w te wieczory Yorjavic. Musimy sprawdzić, czy to on odbierał towar. Policzai obserwuje Prawdziwych Obywateli, może się czegoś dowiedziała. Niewykluczone, że przywódcy organizacji sami nam wszystko powiedzą, jeśli poczują się zagrożeni. Sprawdźcie też, co robił Syedr. W sprawę jest zamieszany ktoś, kto ma dostęp do materiałów z Hali Łącznikowej.
— Nie zdołamy ustalić wszystkich dat. Słyszałeś, co mówił Buidze. W połowie przypadków brała klucze poza kolejnością.
— Pozwólcie mi zadzwonić do Corwi i Dhatta. Oni potrafią przefiltrować informacje.
— To ty jesteś w Przekroczeniu — odparł Ashil. — Nie zapominaj o tym. Nie możesz niczego żądać. Wszystko, co robimy, służy śledztwu w twojej sprawie. Rozumiesz?
Nie chcieli mi dać komputera do celi. Obserwowałem wschód słońca, patrzyłem, jak za oknem robi się jasno. Nie zdawałem sobie sprawy, że jest już tak późno. W końcu udało mi się zasnąć. Obudziłem się, gdy do pokoju wrócił Ashil. Pociągnął łyk jakiegoś napoju — pierwszy raz widziałem, żeby coś jadł albo pił. Potarłem powieki. Był już dzień. Ashil nawet w najmniejszym stopniu nie sprawiał wrażenia zmęczonego. Rzucił mi na kolana papiery i wskazał na kawę oraz pigułkę czekające na stoliku.
— To wcale nie było takie trudne — oznajmił. — Kiedy oddają klucze, muszą składać podpis, więc mamy wszystkie daty. Tu masz oryginalne grafiki, a tu listy z podpisami. Jest tego mnóstwo. Nie ma mowy, byśmy mogli sprawdzić, co robił Yorjavic przez tyle wieczorów, nie wspominając już o Syedrze. To trwało ponad dwa lata.
— Chwileczkę. — Ułożyłem obie listy obok siebie. — Mniejsza o planowane daty. Nie zapominajmy, że Mahalia wykonywała rozkazy swego tajemniczego kontaktu. Musimy sprawdzić te dni, gdy nie musiała oddawać kluczy, ale to zrobiła. Nikt nie lubi tego zadania, bo trzeba dłużej siedzieć w pracy, a czasami się zdarzało, że niespodziewanie mówiła wyznaczonemu na dany dzień studentowi: „Zrobię to za ciebie”. Wtedy właśnie otrzymywała wiadomość, że ma przekazać towar. Te daty są ważne. I nie ma ich znowu tak wiele.
Ashil skinął głową, licząc podejrzane dni.
— Cztery, pięć. A zniknęły trzy artefakty.
— To znaczy, że w dwóch przypadkach nic się nie wydarzyło. Może zamieniła się z kimś z legalnych powodów, bez żadnych instrukcji. Ale i tak musimy sprawdzić wszystkie pięć. — Ashil skinął głową. — Dowiedzieć się, co wtedy robili nacjonaliści.
— Jak mogli to zorganizować? I po co?
— Nie mam pojęcia.
— Zaczekaj tutaj.
— Łatwiej by było, gdybyś pozwolił mi pójść ze sobą. Czego się jeszcze boisz?
— Zaczekaj.
Znowu zamknął mnie w pokoju i choć nie krzyczałem do kamery, łypałem ze złością na wszystkie ściany kolejno, żeby mnie zobaczyła.
— Nie — z niewidocznego głośnika dobiegł mnie głos Ashila. — Podczas dwóch z wymienionych nocy Yorjavic był pod obserwacjąją policzai. Nie zbliżał się do parku.
— A co z Syedrem? — zapytałem pustkę.
— Nic z tego. Ma alibi na cztery noce. To mógł być jakiś inny wysoko postawiony nacjonalista, ale sprawdziliśmy, co ma policzai na nich wszystkich i nie znaleźliśmy nic interesującego.
— Cholera. A jak wygląda to jego alibi?
— Wiemy, co wtedy robił. Nie zbliżał się do parku. Uczestniczył w spotkaniach, w te dni, a także w następne.
— W jakich spotkaniach?
— Jest członkiem Izby Handlowej. Wtedy były targi. — Umilkłem na dłuższą chwilę. — O co chodzi? — zapytał wreszcie Ashil.
— Przyjęliśmy błędne założenia. — Poruszyłem palcami w powietrzu, jakbym próbował coś złapać. — Dlatego, że to Yorjavic strzelał i wiedzieliśmy, że Mahalia wkurzyła nacjonalistów. Ale czy to nie bardzo dziwny zbieg okoliczności, że targi przypadały akurat w te wieczory, gdy Mahalia zgłaszała się na ochotniczkę do zamknięcia magazynu? — Znowu zapadła długa cisza. Przypomniałem sobie, jak długo musiałem czekać na spotkanie z Komisją Nadzoru z powodu podobnych targów. — Po imprezie urządza się przyjęcia dla gości, prawda?
— Gości?
— Dla korporacji. Tych, którym Besźel liże dupę. Po to właśnie organizuje się te targi. Użerają się na nich o kontrakty. Ashil, dowiedz się, kto był wtedy w mieście.
— W Izbie Handlowej…
— Sprawdź listę gości na każdym przyjęciu. Przejrzyj prasę z kilku następnych dni i dowiedz się, kto dostał kontrakty. Bierz się do roboty. — Po kilku minutach, spacerując wkoło po celi, odezwałem się na głos: — Jezu Chryste! Ja pierdolę! Dlaczego po prostu mnie nie wypuścicie, do chuja? Jestem z policzai, do cholery, to moja robota. Wy świetnie sobie radzicie w charakterze straszaka, ale w tym jesteście do dupy.
— Popełniłeś przekroczenie — odezwał się Ashil, otwierając drzwi. — W tej właśnie sprawie prowadzimy śledztwo.
— Jasne. Czy czekałeś pod drzwiami, aż powiem coś, co zapewni ci dobre wejście?
— Tu masz listę. — Wziąłem od niego kartkę. Wypisano na niej nazwy firm: kanadyjskich, francuskich, włoskich, brytyjskich, a także paru mniejszych amerykańskich, obok rozmaitych nazw. Pięć dat podkreślono na czerwono. — Reszta uczestniczyła w jednej albo dwóch imprezach, ale te podkreślone były obecne za każdym razem, gdy Mahalia zamykała magazyn — oznajmił Ashil.
— ReddiTek produkuje oprogramowanie. Burnley… Nie wiem, czym się zajmują.
— To firma konsultancka.
— CorIntech to części elektroniczne. Co jest napisane obok nazwy?
Ashil spojrzał na kartkę.
— Człowiek kierujący ich delegacją nazywał się Gorse. Pracuje dla ich spółki macierzystej, Sear & Core. Przyjechał spotkać się z miejscowym szefem CorIntech-u, kierującym filią w Besźel. Obaj chodzili na przyjęcia z Nyisemu, Buricem i resztą członków izby.
— Cholera — mruknąłem. — Czy… Za którym razem był tutaj?
— Za każdym.
— Za każdym? Dyrektor spółki macierzystej? Sear & Core? Cholera…
— Powiedz mi — ustąpił wreszcie.
— Nacjonaliści nie daliby rady dokonać czegoś takiego. Zaczekaj. — Zastanawiałem się chwilę. — Wiemy, że mają informatora w Hali Łącznikowej, ale… Co, do licha, Syedr mógł zrobić dla tych ludzi? Corwi ma rację. To bałwan. A co on mógł z tego mieć? — Potrząsnąłem głową. — Ashil, w jaki sposób to działa? Wyciągacie informacje z obu miast. Czy możecie… Jaki jest wasz status międzynarodowy? To znaczy Przekroczeniówki.
— Musimy przyjrzeć się tej firmie.
Ashil powiedział, że jest awatarem Przekroczeniówki i tam, gdzie doszło do przekroczenia, może zrobić wszystko. Mimo to musiałem się z nim męczyć bardzo długo. Stał się nagle sztywny i nieprzenikniony. Nie wiedziałem, co myśli, nie byłem nawet pewien, czy mnie słyszy. Nie sprzeciwiał się moim słowom ani nie zgadzał się z nimi. Stał spokojnie, podczas gdy wygłaszałem swój tekst.
Mówiłem, że to prawda, iż nie mogą ich sprzedać, ale nie o to w tym chodzi. Wszyscy słyszeliśmy pogłoski o artefaktach poprzedników. O ich tajemniczych właściwościach, gwałcących prawa fizyki. Chcą sprawdzić, czy to prawda. Mają Mahalię, która je dla nich ukradnie, lecz w tym celu muszą ją przekonać, że nawiązała kontakt z Orciny. Ale ona ich przejrzała.
Corwi wspominała kiedyś o wycieczkach po Besźel, które musieli odbywać przedstawiciele korporacji. Kierowcy mogli ich zawieźć w dowolne jednolite albo przeplotowe miejsce, na przykład do ładnego parku, w którym mogliby rozprostować nogi.
Stał za tym dział badań i rozwoju Sear & Core.
Ashil gapił się na mnie ze zdumieniem.
— To nie ma sensu — oznajmił. — Kto inwestowałby pieniądze w absurdalne przesądy?
— Czy rzeczywiście jesteś pewien, że nie ma w tym ziarna prawdy? A nawet jeśli masz rację, CIA zapłaciło miliony dolarów ludziom próbującym zabijać kozy przez patrzenie na nie. Cała ta sprawa kosztowała Sear & Core najwyżej kilka tysięcy. Nie muszą wierzyć w ani jedno słowo z tych legend. Mogą sobie pozwolić, by wydać takie sumy na sprawdzenie nieprawdopodobnych pogłosek, choćby tylko po to, by zaspokoić ciekawość.
Ashil wyjął komórkę i zaczął dzwonić do kolejnych ludzi. Była wczesna noc.
— Musimy urządzić konklawe — mówił. — Sprawa jest ważna. Tak, postaraj się. W zwyczajowym miejscu.
Wielokrotnie powtarzał te same słowa.
— Możecie coś zrobić? — zapytałem.
— Tak. Tak… Potrzebna będzie demonstracja siły. Siły Przekroczeniówki.
— To znaczy, że mi uwierzyłeś? Prawda, Ashil?
— Jak mogliby to zrobić? W jaki sposób ludzie z zewnątrz przekazywali wiadomość Mahalii?
— Nie mam pojęcia. To właśnie musimy sprawdzić. Przekupili paru miejscowych. Stąd pochodziły pieniądze napływające do Yorja.
To były niewielkie sumy.
— To niemożliwe, by stworzyli dla niej Orciny.
— Dyrektor całej korporacji nie przyjeżdżałby tu dla tej grupki obleśnych lizusów, a już zwłaszcza nie przy każdej okazji, gdy Mahalia zamykała magazyn. Daj spokój, gospodarka Besźel jest w opłakanym stanie. Robią nam łaskę przez sam fakt, że tu są. Musi istnieć jakiś związek…
— Och, zbadamy tę sprawę. Ale to nie są obywatele ani obywatele, Tye. Oni nie czują…
— Strachu — dokończyłem. Panicznego lęku przed Przekroczeniówką, odruchowego posłuszeństwa okazywanego przez wszystkich w Ul Qomie i Besźel.
— Nie reagują na nas odruchowo i jeśli mamy coś osiągnąć, musimy zademonstrować siłę. Będziemy potrzebowali wielu ludzi, by nasza obecność dała się odczuć. A jeśli to wszystko prawda, będzie to oznaczało zamknięcie dużej firmy działającej w Besźel. Kryzys dotknie całego miasta. Skutki okażą się katastrofalne. Nikt nie będzie z tego zadowolony. Zdarzało się już, że miasto albo miasto spierały się z Przekroczeniówką, Tye. A nawet toczyły z nią wojny… — przerwał na chwilę, czekając, aż dotrą do mnie implikacje jego słów. — Nikt na tym nie skorzysta. Dlatego trzeba, byśmy silnie zaznaczyli swą obecność.
Przekroczeniówka musiała wszystkich zastraszyć. Rozumiałem to.
— Chodźmy — odezwałem się wreszcie. — Szybko.
Niestety, narada awatarów Przekroczeniówki przybywających ze swych posterunków, próba poskromienia chaosu za pomocą rozproszonego autorytetu, nie była zbyt skuteczna. Ludzie odpowiadali na telefony, zgadzali się albo nie zgadzali, mówili, że się stawią albo nie, zapewniali, że wysłuchają Ashila. Tak przynajmniej wyglądało to w jego relacji.
— Ilu ludzi potrzebujecie? — zapytałem. — Na co czekacie?
— Mówiłem już, że musimy silnie zademonstrować swą obecność.
— Czujesz, co się dzieje? — zapytałem. — Co unosi się w powietrzu? — Trwało to przeszło dwie godziny. Pobudzony przez coś, co podali mi w posiłku albo napoju, chodziłem po pokoju, uskarżając się głośno, że mnie zamknięto. Do Ashila dzwoniło coraz więcej ludzi. Nie tylko ci, których zawiadomił. Wieści się rozeszły. Z korytarza dobiegały jakieś hałasy — szybkie kroki, głosy, krzyki i odpowiedzi na nie. — Co się dzieje?
Ashil słuchał telefonu, nie dźwięków słyszalnych za drzwiami.
— Nie — rzekł głosem, który niczego nie zdradzał. Powtarzał to słowo kilka razy, aż wreszcie przerwał połączenie i spojrzał na mnie. Po raz pierwszy odniosłem wrażenie, że jego nieruchoma twarz wygląda jak unik. Musiał mi coś powiedzieć i nie wiedział, jak to zrobić.
— Coś się stało?
Na korytarzu krzyczano coraz głośniej. Wkrótce usłyszałem również głosy dobiegające z ulicy.
— Zderzenie.
— Samochodów?
— Autobusów. Dwóch autobusów.
— Przekroczyły?
Skinął głową.
— Są w Besźel. Złożyły się wpół na placu Finna. — To był wielki przeplotowy plac. — A potem uderzyły w mur w Ul Qomie. — Nie odzywałem się ani słowem. Każdy wypadek prowadzący do przekroczenia wymagał interwencji Przekroczeniówki. Grupka awatarów pojawiała się nagle, otaczała miejsce incydentu, określała parametry, wyprowadzała na zewnątrz niewinnych, zatrzymywała winnych i najszybciej jak tylko można przekazywała kontrolę policji z obu miast. Wypadek uliczny z pewnością nie powinien stać się powodem hałasów, jakie słyszałem. Musiało w tym być coś więcej. — To były autobusy wiozące uchodźców do obozów. Wszyscy wydostali się na zewnątrz. Nie przeszli szkolenia i ciągle przekraczają. Wędrują między miastami, nie mając pojęcia, co robią.
Potrafiłem sobie wyobrazić panikę gapiów i przechodniów, nie wspominając już o niewinnych kierowcach z Besźel i Ul Qomy, którzy rozpaczliwie omijali zderzające się ze sobą pojazdy, z konieczności wjeżdżając na miejscowtórowy teren, nim zdołali odzyskać kontrolę nad pojazdem i wrócić do rodzinnego miasta. A potem opadły ich dziesiątki rannych, przerażonych intruzów, którzy wcale nie chcieli naruszać zasad, ale nie mieli wyboru. Nie znali języka i nie mogli poprosić o pomoc, wydobywali się z rozbitych autobusów, trzymając w ramionach płaczące dzieci, i przesączali się przez granice. Zwracali się do ludzi, których zobaczyli, ślepi na niuanse narodowości — ubrania, kolory, włosy, pozy — i ciągle przechodzili z jednego państwa do drugiego.
— Zarządziliśmy blokadę — oznajmił Ashil. — Całkowitą. Oczyściliśmy ulice. Przekroczeniówka pozostanie na nich, dopóki to się nie skończy.
— Słucham?
Stan przekroczeniowy. Nie ogłaszano go za mojego życia. Zakaz wstępu do obu miast i przechodzenia między nimi, absolutne wymuszanie wszystkich zasad dotyczących przekraczania. Policja w obu miastach była gotowa do działań zgodnych z poleceniami Przekroczeniówki przez cały czas zamknięcia granic. To właśnie były dźwięki, które słyszałem, mechaniczne głosy przebijające się przez zawodzenie syren. Głośniki ogłaszające w obu językach stan przekroczeniowy, nakazujące ludziom opuścić ulice.
— Z powodu wypadku autobusowego?
— Sprowokowano go celowo — wyjaśnił Ashil. — To była zasadzka. Unifikacjonistów. Kiedy nastąpił wypadek, nagle się od nich zaroiło. Zewsząd napływają meldunki o przekroczeniach.
Powoli odzyskiwał panowanie nad sobą.
— Unifikacjoniści z którego miasta?
Mój głos ucichł stopniowo, gdy uświadomiłem sobie, jak brzmi odpowiedź.
— Z obu. Współpracują ze sobą. Nawet nie wiemy, czy to besźańscy unifi zatrzymali autobusy. — Oczywiście, że ze sobą współpracowali. Wiedzieliśmy o tym. Czy jednak nieliczne grupki utopijnych entuzjastów mogłyby dokonać czegoś takiego? Sprowokować całkowite załamanie porządku? — Są wszędzie w obu miastach. To ich powstanie. Chcą doprowadzić do zjednoczenia.
Ashil się wahał. To właśnie kazało mi mówić dalej — fakt, że siedział w pokoju wiele minut dłużej, niż było to konieczne. Sprawdzał zawartość kieszeni, przygotowując się do pełnienia obowiązków żołnierza. Wezwano wszystkie awatary Przekroczeniówki. Spodziewano się go. Syreny nadal wyły, głosy nie milkły.
— Ashil, wysłuchaj mnie, na Boga. Wysłuchaj mnie. Myślisz, że to przypadek? Daj spokój, nie otwieraj tych drzwi. Kurwa, naprawdę wierzysz, że w chwili, gdy zaszliśmy tak daleko, gdy ustaliliśmy tak wiele faktów, nagle wybuchło powstanie? Ktoś nam to zrobił, Ashil. Żeby unieszkodliwić ciebie i całą Przekroczeniówkę. W jaki sposób się dowiedziałeś, które firmy były tu obecne, gdy Mahalia przekazywała towar?
Znieruchomiał.
— Jesteśmy Przekroczeniówką — odpowiedział po chwili. — Możemy zrobić wszystko, co potrzeba…
— Niech cię szlag, Ashil. Nie jestem jakimś oskarżonym, którego trzeba zastraszyć. Muszę się tego dowiedzieć. Jak zdobywacie informacje?
— Podsłuchy. Informatorzy — ustąpił wreszcie i zerknął w stronę okna. Dobiegające zza niego hałasy z każdą chwilą stawały się głośniejsze. Zatrzymał się przy drzwiach, czekając, aż powiem coś więcej.
— Agenci albo systemy podsłuchowe ulokowane w gabinetach w Besźel i w Ul Qomie mówią wam wszystko, co chcecie wiedzieć, tak? Ktoś sprawdzał bazy danych w poszukiwaniu informacji o poczynaniach członków Besźańskiej Izby Handlowej. To przyciągnęło czyjąś uwagę, Ashil. Kazaliście komuś ściągnąć informacje i ktoś inny to zauważył. To wystarczający dowód na to, że coś odkryliśmy. Znasz unifów. Oni są niczym. I w Besźel, i w Ul Qomie, wszystko jedno. To tylko maleńka garstka idealistycznych smarkaczy. Jest wśród nich więcej agentów niż agitatorów. Ktoś wydał im rozkaz. Ktoś to zorganizował, ponieważ zorientował się, że go tropimy. Ale chwileczkę — ciągnąłem. — Ta blokada… Ona nie ogranicza się do Hali Łącznikowej, tak? Wszystkie granice są zamknięte. Lotniska również, mam rację?
— BesźAir i Illitania mają zakaz lotów. Lotniska nie przyjmują zagranicznych samolotów.
— A co z prywatnymi lotami?
— Instrukcje są takie same, ale nie mamy nad nimi władzy, jak nad państwowymi liniami, więc to trudniejsze…
— W tym właśnie rzecz. Nie zdołacie ich powstrzymać na czas. Ktoś próbuje uciec. Musimy się dostać do budynku Sear & Core.
— Tam właśnie…
— Tam właśnie dzieją się najważniejsze rzeczy. To… — Wskazałem na okna. Słyszeliśmy brzęk tłuczonego szkła, krzyki, dźwięki pędzących pojazdów, odgłosy walki. — To jest tylko zmyłka.
Na ulicach mogliśmy obserwować śmiertelne konwulsje małej rewolucji, która umarła, nim zdążyła się narodzić, choć jeszcze o tym nie wiedziała. Te ostatnie drgawki były jednak niebezpieczne i musieliśmy zachowywać się jak żołnierze. Godzina policyjna mogła nie wystarczyć, by zapanować nad paniką.
W obu miastach ludzie biegali bezładnie po ulicach, a głośniki ostrzegały ich po besźańsku i illitańsku, że Przekroczeniówka ogłosiła blokadę. Wybijano okna. W ruchach niektórych biegnących postaci wyczuwało się raczej ekscytację niż przerażenie. To nie byli unifi. Byli za młodzi i zanadto niezorganizowani: rzucające kamieniami nastolatki popełniające najgroźniejsze występki w swoim życiu, drobne przekroczenia polegające na wybijaniu szyb w mieście, w którym nie mieszkały. Usłyszałem piskliwą syrenę ulqomańskiej straży pożarnej. Jej samochód przemknął obok nas, kierując się tam, gdzie nocne niebo rozświetliła łuna. Kilka sekund po nim pojawił się drugi, besźański. Strażacy nadal starali się zachowywać podział. Ulqomańscy walczyli z ogniem po jednej stronie łączonego budynku, a besźańscy po drugiej.
Dzieciaki naprawdę powinny szybko zmiatać do domów. Przekroczeniówka była wszędzie. Nadal działała ukradkiem i większość ludzi chodzących ulicami o tak późnej porze ją przeoczała. Biegnąc, zauważyłem grupkę awatarów poruszających się w sposób mogący przypominać panikę mieszkańców Besźel i Ul Qomy, lecz zarazem nieco inaczej, bardziej celowo, jak skradające się ku ofierze drapieżniki — podobnie jak ja i Ashil. Mogłem ich zobaczyć dzięki niedawno zdobytej wprawie i oni również mnie widzieli.
Zauważyliśmy bandę unifów. Nawet po kilku dniach międzymiejskiego życia przeżyłem szok, widząc, że obie grupy biegną razem, a ich ubrania, pomimo internacjonalistycznych, punkowo-rockerskich kurtek oraz naszywek, wbrew woli posiadaczy jednoznacznie określają ich — dla ludzi uwrażliwionych na miejską semiotykę — jako pochodzących albo z Besźel, albo z Ul Qomy. Niemniej skupili się w jedną grupę, ciągnąc za sobą pas oddolnego Przekroczenia. Przechodzili od budynku do budynku, malując sprayem slogany w zręcznej kombinacji besźańskiego i illitańskiego. Filigranowe, szeryfowe pismo było dość łatwe do odczytania. Napisy w obu językach głosiły: RAZEM! JEDNOŚĆ!
Ashil wyciągnął broń, którą przygotował przed wyjściem. Nie przyjrzałem się jej wówczas zbyt dokładnie.
— Nie mamy czasu… — zacząłem, ale z otaczających powstańców cieni nie tyle się wyłoniła, co skonkretyzowała grupa ludzi z Przekroczeniówki. — Jak to robicie? — zapytałem. Awatarów nie było zbyt wielu, ale zaatakowali przeciwnika bez obaw i za pomocą niezbyt spektakularnych, lecz bardzo brutalnych chwytów unieruchomili trzech unifów. Niektórzy z pozostałych stanęli do walki, ale Przekroczeniówka miała broń. Nie słyszałem strzałów. Dwóch unifów zwaliło się na ziemię. — Jezu — mruknąłem.
Pobiegliśmy dalej.
Ashil wyjął kluczyki i szybkim, wprawnym ruchem otworzył drzwi przypadkowo wybranego samochodu.
— Wsiadaj. — Obejrzał się za siebie. — Przerwanie czynności życiowych odbyło się w niewidocznym miejscu. Przeniosą ich gdzie indziej. To sytuacja kryzysowa. Oba miasta są teraz w Przekroczeniu.
— Jezu…
— W obecnej sytuacji to nieuniknione. Robimy to tylko dla obrony miast i Przekroczeniówki.
— A co z uchodźcami?
— Istnieją inne metody.
Włączył silnik.
Po ulicach poruszało się niewiele samochodów. Odnosiłem wrażenie, że kłopoty zawsze są za rogiem. Widzieliśmy niewielkie grupki awatarów. Kilkakrotnie któryś nich wyłaniał się z chaosu i zdawało się, że spróbuje nas zatrzymać, ale za każdym razem Ashil tylko gapił się na niego albo pokazywał swą odznakę i bębnił palcami tajny kod, by potwierdzić swój status, i pozwalano nam ruszać w drogę.
Błagałem go, żeby zabrał więcej awatarów.
— Nie zgodzą się — odpowiedział. — Nie uwierzą mi. Powinienem być z nimi.
— Nie rozumiem.
— Wszyscy są zajęci walką z kryzysem. Brak mi czasu, by ich przekonać.
Gdy to powiedział, stało się dla mnie absolutnie jasne, jak niewielu jest awatarów. Bardzo cienka linia dzieliła Przekroczeniówkę od zagłady. Prymitywna demokracja jej metodyki i decentralizacja sprawiająca, że każdy sam sobie wydawał rozkazy, sprawiały, że Ashil mógł wykonać tę misję, ponieważ przekonałem go o jej znaczeniu, ale kryzys spowodował, że byliśmy sami.
Ashil zmieniał pasy autostrady, przekraczając nadwerężone granice, by uniknąć ognisk anarchii. Na rogach stały militsya i policzai. Gdzieniegdzie z mroku wyłaniała się Przekroczeniówka. Jej poruszające się niesamowitym krokiem, który tak świetnie opanowały, awatary kazały miejscowym policjantom coś zrobić — zabrać zatrzymanego unifa albo usunąć ciało — po czym znowu znikały. Dwukrotnie widziałem, jak eskortowały przerażonych mężczyzn i kobiety o północnoafrykańskim wyglądzie, uchodźców, którzy stali się narzędziem służącym wywołaniu chaosu.
— To niemożliwe, nie mamy… — Ashil przerwał nagle, dotykając słuchawki w uchu. Napływały kolejne wiadomości.
Po tych wydarzeniach obozy wypełnią się unifikacjonistami. Wszystko było już rozstrzygnięte, ale unifi nie zaprzestawali prób zmobilizowania populacji, głęboko niechętnej ich celom. Być może wspomnienia o wspólnej akcji dodadzą sił tym spośród nich, którzy przetrwają dzisiejszą noc. Z pewnością czuli się oszołomieni tym, że mogą przekroczyć granicę i przywitać towarzyszy z sąsiedniego miasta, którzy nagle znaleźli się na tej samej ulicy, połączyć z nimi siły choćby tylko na krótką chwilę pośrodku nocy, pod nabazgranym na ścianie sloganem i wybitym oknem. Z pewnością wiedzieli już, że masy ich nie poparły, lecz mimo to nie wycofali się do swych miast. Jak mogliby teraz zawrócić? Honor, desperacja albo odwaga kazały im walczyć dalej.
— To niemożliwe — powtórzył Ashil. — Nie wyobrażam sobie, by dyrektor Sear & Core, jakiś cudzoziemiec, mógł to zorganizować… Straciliśmy… — Wysłuchał kolejnej wiadomości z twarzą bez wyrazu. — Straciliśmy awatary.
Wybuchła wojna, krwawa wojna między tymi, którzy chcieli zjednoczyć miasta, a siłami, których zadaniem było zachować ich odrębność.
Napis JEDNOŚĆ, stanowiący połowę sloganu, był widoczny na ścianie Hali Ungira, która była również Pałacem Sul Kibai, ale teraz stracił swój sens. Besźańskie dzielnice biznesowe nie mogły się równać ze swymi ulqomańskimi odpowiednikami. Siedziba firmy Sear & Core znajdowała się przy brzegu rzeki Colinin. To była jedna z nielicznych udanych prób ożywienia umierających nadrzecznych dzielnic Besźel. Jechaliśmy wzdłuż czarnej rzeki.
Obaj unieśliśmy wzrok, usłyszawszy warkot dobiegający z opróżnionego przez blokadę nieba. Helikopter był jedynym poruszającym się na nim obiektem. Jego potężne światła padły na nas z góry.
— To oni — stwierdziłem. — Spóźniliśmy się. — Helikopter nadlatywał jednak z zachodu, zmierzając ku brzegowi rzeki. Nie oddalał się od budynku, lecz zmierzał ku niemu. — Szybciej. — Nawet w tak pełnej napięcia sytuacji Ashil prowadził samochód z biegłością budzącą mój podziw. Przemknął po pogrążonym w mroku moście, skręcił w jednolitą, jednokierunkową ulicę znajdującą się w Besźel, przeciął przeplotowy plac i wjechał w kolejną ulicę, jednolicie ulqomańską. Wychylałem się przez okno, by obserwować helikopter, lądujący na dachu budynku niespełna kilometr przed nami. — Wylądował — poinformowałem Ashila. — Śpiesz się.
Na dachu znajdował się przebudowany magazyn, po obu jego stronach unosiły się zapory balonowe umieszczone nad ulqomańskimi budynkami. Na placu nie było nikogo, ale pomimo późnej pory w budynku Sear & Core paliły się światła, a w wejściu stali ochroniarze. Gdy weszliśmy do środka, ruszyli agresywnie w naszą stronę. W środku były marmurowe posadzki i światło jarzeniówek, na ścianach niczym dzieła sztuki zawieszono loga S&C z nierdzewnej stali. Na stołach ustawionych przy sofach leżały czasopisma i przypominające je wyglądem korporacyjne sprawozdania.
— Kurwa, spływajcie stąd — zawołał mężczyzna, były besźański wojskowy, sięgając w stronę kabury. Ruszył ku nam ze swymi ludźmi, ale zaraz się zatrzymał. Zauważył, jak się porusza Ashil.
— Odsuńcie się — rozkazał ten, łypiąc spode łba na strażnika, by go zastraszyć. — Całe Besźel jest dzisiaj w Przekroczeniu. — Nie musiał pokazywać odznaki. Strażnicy się cofnęli. — Odblokujcie windę, dajcie mi klucze do lądowiska helikopterów i wycofajcie się. Nikt więcej z nami nie pojedzie.
Gdyby ochroniarze byli cudzoziemcami, gdyby przyjechali z rodzinnego kraju Sear & Core albo zostali zwerbowani w Europie lub w Ameryce Północnej, mogliby nie wykonać rozkazu. To jednak było Besźel i strażnicy byli miejscowi. Zrobili, co im kazano. W windzie Ashil wyciągnął broń, wielki pistolet nieznanej mi konstrukcji. Na jego lufę założono spektakularnie wyglądający tłumik. Zrobił użytek z klucza, który dali nam ochroniarze, i pojechał na samą górę.
Drzwi się otworzyły. Do środka wtargnął zimny powiew. Ujrzeliśmy przed sobą kopulaste dachy i anteny, a także sznury mocujące ulqomańskie zapory balonowe do dachów odległych o kilka przecznic biurowców o zwierciadlanych fasadach, wieże świątyń z obu miast, a tam, w mroku, za gąszczem zabezpieczających poręczy, lądowisko. Czekał na nim czarny helikopter. Jego śmigło obracało się bardzo powoli, niemal bezgłośnie. Zebrała się przed nim grupka ludzi.
Nie słyszeliśmy zbyt wiele poza warkotem silnika oraz dobiegającym z dołu wyciem syren towarzyszącym tłumieniu unifikacjonistycznych zamieszek. Stojący przy helikopterze mężczyźni nie usłyszeli naszych kroków. Zbliżaliśmy się ukradkiem, pochylając nisko głowy. Ashil prowadził mnie w stronę helikoptera. Mężczyzn było czterech. Dwaj byli potężnie zbudowani i mieli ogolone głowy. Wyglądali na ultranacjonalistów. Prawdziwych Obywateli wysłanych z tajną misją. Stali po obu stronach nieznanego mi faceta w garniturze oraz kogoś, kogo twarzy nie widziałem, bo był odwrócony. Wszyscy pogrążyli się w ożywionej rozmowie.
Nic nie powiedziałem, ale jeden z nich nas zauważył. Wszyscy poderwali się nagle, zwracając się ku nam. Pilot helikoptera skierował na nas policyjny reflektor. Zebrani ludzie poruszyli się i zobaczyłem twarz ostatniego mężczyzny.
To był Mikhel Buric, socjaldemokrata, przedstawiciel opozycji w Izbie Handlowej.
Oślepiony przez blask reflektora, poczułem, że Ashil złapał mnie za rękę i pociągnął za grubą, żelazną rurę wentylacyjną. Na dłuższą chwilę zapadła cisza. Czekałem na strzał, ale żaden nie padł.
— Buric — powiedziałem Ashilowi. — Buric. Wiedziałem, że Syedr nie byłby w stanie czegoś takiego zorganizować. — To on wszystkim kierował, on nawiązywał kontakty. Wiedział o poglądach Mahalii, widział ją podczas jej pierwszej wizyty w Besźel, gdy rozgniewała wszystkich na konferencji demonstracją młodzieńczej opozycyjności. Buric był pomysłodawcą. Znał prace Mahalii i wiedział, że pragnęła fikcyjnej historii, pociechy niesionej przez paranoję, względów człowieka ukrytego za zasłoną. Jako członek Izby Handlowej mógł jej to wszystko zapewnić. Znaleźć zbyt na to, co kradła na jego polecenie dla wymyślonego Orciny. — Kradziono tylko artefakty z przekładniami — zauważyłem. — W Sear & Core prowadzono nad nimi badania. To był eksperyment naukowy. — Jak wszyscy besźańscy politycy Buric miał swoich informatorów i zawiadomili go oni, że ktoś prowadzi dochodzenie w sprawie Sear & Core, że zbliżamy się do prawdy. Być może sądził, że wiemy więcej niż w rzeczywistości i byłby wstrząśnięty, gdyby usłyszał, jak niewiele się domyśliliśmy. Człowiek o jego pozycji mógł bez większego trudu wprowadzić policyjnych prowokatorów w szeregi biednych, głupich unifikacjonistów, by pokrzyżować szyki Przekroczeniówce i ułatwić sobie ucieczkę. — Są uzbrojeni?
Ashil zerknął na nich i skinął głową.
— Mikhel Buric? — zawołałem. — Buric? Dlaczego prawdziwi Obywatele towarzyszą liberalnemu sprzedawczykowi, takiemu jak ty? Wysyłasz na śmierć dobrych żołnierzy takich jak Yorj? Każesz zabijać studentki mogące wykryć twoje przekręty?
— Spływaj, Borlú — powiedział głosem, w którym nie słyszało się gniewu. — Wszyscy jesteśmy patriotami. Znają moją historię.
Do hałasów nocy dołączył warkot przyśpieszającego obroty silnika.
Ashil popatrzył na mnie i wyszedł na otwartą przestrzeń.
— Buric — oznajmił swym budzącym lęk głosem. Unosił pistolet nieruchomo przed sobą i szedł w stronę helikoptera, chowając się za bronią, jakby go prowadziła. — Odpowiadasz przed Przekroczeniówką. Pójdziesz ze mną.
Podążyłem za Ashilem, który zerknął na mężczyznę towarzyszącego politykowi.
— To Ian Croft, kierownik miejscowej filii CorIntech-u — poinformował Ashila Buric, krzyżując ramiona na piersi. — Jest tu gościem. Zwracaj się do mnie. I pierdol się.
Prawdziwi Obywatele wyjęli broń. Buric ruszył w stronę helikoptera.
— Nie ruszaj się z miejsca — ostrzegł go Ashil. — Cofnijcie się — zawołał do Pierwszych Obywateli. — Jestem z Przekroczeniówki.
— I co z tego? — zadrwił Buric. — Od lat pracowałem w rządzie tego miasta. Powstrzymywałem unifów. Zapewniałem Besźel inwestycje. Kradłem te cholerne błyskotki ulqomanom spod nosa, a co robią tchórze z Przekroczeniówki? Bronią Ul Qomy!
Ashil rozdziawił usta ze zdumienia.
— Mówi do Prawdziwych Obywateli — wyszeptałem do niego.
— Unifi pod jednym względem mają rację — ciągnął Buric. — Jest tylko jedno miasto i gdyby cholerna Przekroczeniówka nie zastraszała przesądnej i tchórzliwej ludności, wszyscy byśmy o tym wiedzieli. I to miasto nazywa się Besźel. A wy próbujecie zmusić patriotów do posłuszeństwa? Ostrzegałem ich, ostrzegałem swoich towarzyszy, że możecie się zjawić, choć powiedziano wam jasno, że to nie wasz interes.
— Dlatego ujawniłeś film o furgonetce — domyśliłem się. — Żeby nie dopuścić Przekroczeniówki do sprawy i przekazać cały syf militsyi.
— Pierdolić Przekroczeniówkę — oznajmił, starannie wypowiadając te słowa. — Jej priorytety nie są priorytetami Besźel. Tutaj uznajemy tylko jedną władzę, ty zaszczane ni to, ni sio. Władzę Besźel.
Skinął na Crofta, polecając mu, by wsiadł pierwszy do helikoptera. Prawdziwi Obywatele wytrzeszczali oczy. Nie byli gotowi strzelić do Ashila i sprowokować wojnę z Przekroczeniówką. Na ich twarzach już teraz malowało się oszołomienie wywołane bluźnierstwem, jakim było sprzeciwienie się Przekroczeniówce choćby w tak niewielkim stopniu. Nie opuszczali też jednak broni. Jeśli Ashil wystrzeli, odpowiedzą ogniem, a było ich dwóch. Niosła ich fala posłuszeństwa Buricowi. Nie musieli wiedzieć, dokąd leci ich mocodawca ani co go do tego skłoniło. Płacił im za to, żeby strzegli jego pleców, gdy będzie to robił. Byli naładowali cholerną odwagą.
— Ja nie jestem z Przekroczeniówki — odezwałem się. Buric odwrócił się i spojrzał na mnie. Prawdziwi Obywatele wlepili we mnie spojrzenia. Poczułem, że Ashil się zawahał. Nie opuszczał jednak broni. — Nie jestem z Przekroczeniówki. — Zaczerpnąłem głęboko tchu. — Jestem inspektor Tyador Borlú z besźańskiej Brygady Najpoważniejszych Zbrodni. Nie reprezentuję tu Przekroczeniówki, Buric. Reprezentuję besźańską policzai, a ty złamałeś besźańskie prawo. Przemyt to nie moja działka. Możesz przemycać, co chcesz. Nie interesuję się też polityką i nie obchodzi mnie, czy zadarłeś z Ul Qomą. Przyszedłem tu dlatego, że jesteś mordercą. Mahalia nie była ulqomanką ani wrogiem Besźel. A jeśli nawet mogło się zdawać, że nim jest, to tylko z powodu bzdur, jakie jej powtarzałeś, by zaopatrywała cię w towar. Który potem sprzedawałeś wydziałowi badań i rozwoju zagranicznej firmy. Nie pierdol, że robiłeś to dla Besźel. Byłeś po prostu paserem pracującym dla cudzoziemców. — Prawdziwi Obywatele mieli zmieszane miny. — Ale Mahalia zorientowała się, że ją okłamywałeś. Że nie naprawiała dawnych krzywd ani nie poznawała ukrytej prawdy. Zorientowała się, że zrobiłeś z niej złodziejkę. Dlatego kazałeś Yorjavicowi pozbyć się jej. Ale tamtą zbrodnię popełniono w Ul Qomie, więc nie mógłbym nic ci zrobić, nawet gdybyśmy udowodnili, że jesteś z nią powiązany. Na tym jednak nie koniec. Kiedy usłyszałeś, że Yolanda się ukrywa, pomyślałeś, że Mahalia coś jej powiedziała. Nie mogłeś ryzykować, że wszystko wygada. Kazałeś Yorjowi załatwić ją z tej strony granicy. To był sprytny plan, zapobiegający ingerencji Przekroczeniówki. Z drugiej strony strzał padł w Besźel i tu też wydałeś rozkaz. A to znaczy, że należysz do mnie. Ministrze Mikhelu Buric, zgodnie z uprawnieniami przyznanymi mi przez rząd i sądy Wspólnoty Besźańskiej, aresztuję cię pod zarzutem spisku w celu zamordowania Yolandy Rodriguez. Pójdziesz ze mną.
Na kilka sekund zapadła pełna zdumienia cisza. Ruszyłem powoli w stronę Mikhela Burica, mijając Ashila.
To nie potrwa długo. Prawdziwi Obywatele mieli dla miejscowej policji, którą uważali za słabą, niewiele więcej szacunku niż dla bezwolnych besźańskich mas. To jednak były poważne zarzuty i wygłosiłem je w imieniu Besźel. Zgodzili się uczestniczyć w politycznej sprawie, a ta na taką nie wyglądała. Z pewnością też podano im inne motywy tych zabójstw, o ile w ogóle o nich wiedzieli. Obaj nacjonaliści popatrzyli na siebie niepewnie.
Ashil ruszył się z miejsca. Wypuściłem powietrze z płuc.
— Niech to chuj — warknął Buric. Wyjął z kieszeni mały pistolecik, uniósł go i wycelował we mnie. Powiedziałem: „Och” albo coś w tym rodzaju, a potem zatoczyłem się do tyłu. Usłyszałem strzał, ale nie brzmiał on tak, jak się spodziewałem. To nie był huk, lecz raczej głośny wydech, powiew wiatru. Pamiętam, że tak właśnie pomyślałem, dziwiąc się, że zauważam podobną rzecz w chwili śmierci.
Buric zatoczył się sztywno do tyłu, machając szaleńczo rękami. Na jego piersi pojawiła się czerwona plama. Nie ja oberwałem, tylko on. Wypuścił z ręki pistolet, jakby odrzucał go celowo. To wyciszony przez tłumik strzał z broni Ashila usłyszałem przed chwilą. Buric runął na dach.
Rozległy się kolejne strzały. Dwa, szybko jeden po drugim, a potem trzeci. Ashil padł na ziemię. Prawdziwi Obywatele strzelili do niego.
— Stać, stać! — krzyknąłem. — Kurwa, nie strzelać! — Podkradłem się bokiem do Ashila, który leżał na betonie, krwawiąc i warcząc z bólu. — Kurwa, aresztuję was — wrzasnąłem. Prawdziwi Obywatele popatrzyli na siebie nawzajem, na mnie, a na koniec na martwego Burica. Rzekomo proste zadanie stało się nagle skomplikowane i pełne przemocy. Ich twarze jasno świadczyły, że uświadomili sobie rozmiary pajęczyny, w którą wpadli. Jeden z nich mruknął coś do drugiego i obaj podążyli truchtem w stronę windy. — Stać! — krzyknąłem, ale zignorowali mnie. Uklęknąłem przy charczącym Ashilu. Croft nadal stał nieruchomo przy helikopterze. — Nie ruszać się! — zawołałem jeszcze. Prawdziwi Obywatele otworzyli drzwi i zjechali na dół.
— Nic mi nie jest, nic mi nie jest — wydyszał Ashil. Dotknąłem go, by poczuć obrażenia. Miał pod ubraniem jakiś pancerz, który zatrzymał potencjalnie śmiertelny strzał. Drugi pocisk trafił jednak w ramię. Mężczyzna krwawił i jęczał z bólu. — Hej, ty — zdołał zawołać do człowieka z Sear & Core. — W Besźel możesz być pod ochroną, ale mam prawo ci powiedzieć, że nie jesteś w Besźel. Jesteś w Przekroczeniu.
Croft zajrzał do wnętrza helikoptera i powiedział coś pilotowi. Ten skinął głową i przyśpieszył obroty wirnika.
— Skończyłeś? — zapytał Croft.
— Wysiadaj. Helikopter ma zakaz odlotu — zażądał Ashil, choć zaciskał zęby z bólu, a pistolet wypadł mu z rąk.
— Nie jestem obywatelem Besźel ani Ul Qomy — oznajmił Croft. Mówił po angielsku, choć nie ulegało wątpliwości, że nas rozumie. — Nic mnie nie obchodzicie ani się was nie boję. Odlatuję. „Przekroczeniówka”. — Potrząsnął głową. — Banda świrów. Wydaje ci się, że obchodzicie kogokolwiek poza tymi dwoma miasteczkami? Tutejsi was finansują, robią, co im każecie, i może nawet się was boją, ale nikt inny się wami nie przejmuje. — Usiadł obok pilota i zapiął pasy. — I tak nie możecie mnie zatrzymać, ale stanowczo nie radzę wam próbować. „Zakaz odlotu”. Jak wam się zdaje, co by się stało, gdybyście sprowokowali mój rząd? Myśl, że Besźel albo Ul Qoma mogłyby toczyć wojnę z prawdziwym państwem, jest śmieszna, a o Przekroczeniówce nawet nie warto wspominać.
Zatrzasnął drzwi. Obaj na razie nie próbowaliśmy wstawać z dachu. Ashil leżał, a ja klęczałem obok niego. Helikopter warczał coraz głośniej, aż w końcu wzbił się w górę, jak zawieszony na sznurku. Podmuch targał naszymi ubraniami, poruszając trupem Burica. Maszyna przemknęła między wieżowcami obu miast, poruszając się w przestrzeni powietrznej Besźel i Ul Qomy jako jedyny obiekt na niebie.
Śledziłem ją wzrokiem. Inwazja na Przekroczeniówkę. Spadochroniarze lądujący w obu miastach, szturmujący tajne posterunki w spornych budynkach. By je zaatakować, musieliby najpierw rozbić Besźel i Ul Qomę.
— Ranny awatar — powiedział Ashil przez swoje radio i podał nasze położenie. — Proszę o pomoc.
— Wkrótce nadejdzie — zapewnił go głos z maszyny.
Ashil usiadł, wspierając się o ścianę. Na wschodzie niebo zaczynało lekko blednąć. Z dołu nadal dobiegały odgłosy przemocy, ale było ich coraz mniej. Wciąż słyszeliśmy syreny, besźańskie i ulqomańskie. Policzai i militsya odzyskiwały kontrolę nad swymi ulicami, a Przekroczeniówka wycofywała się, gdzie tylko było to możliwe. Blokada potrwa jeszcze dobę, by wyłapać resztki unifów, przywrócić normalność i zagonić pozostałych uchodźców z powrotem do obozów, ale najgorsze było już za nami. Chmury na wschodzie przybrały lekko czerwonawą barwę. Przeszukałem ciało Burica, lecz nie znalazłem nic interesującego.
Ashil coś powiedział. Jego głos brzmiał słabo i musiałem prosić o powtórzenie.
— Nadal nie potrafię uwierzyć, że mógłby tego dokonać.
— Kto?
— Buric. Którykolwiek z nich.
Oparłem się o komin i spojrzałem na rannego. Patrzył w kierunku wschodzącego słońca.
— Ehe — przyznałem po chwili. — Była zbyt inteligentna. Młoda, ale…
— Tak. W końcu wszystkiego się domyśliła, ale nie sądzę, by Buric był skłonny zaangażować kogoś takiego.
— Jest jeszcze sposób, w jaki to zrobiono — dodałem. — Gdyby Buric kazał kogoś zabić, nigdy nie znaleźlibyśmy ciała. — Do pierwszego brakowało mu kompetencji, a do drugiego był zbyt kompetentny. To nie miało sensu. Siedziałem nieruchomo. Robiło się coraz jaśniej, a my czekaliśmy na pomoc. — Była specjalistką — odezwałem się po dłuższej chwili. — Znała historię. Buric był bystry, ale nie w takich sprawach.
— Co o tym myślisz, Tye?
Od strony wejścia na dach dobiegł odgłos kroków. Drzwi otworzyły się z trzaskiem i wyszła z nich kobieta, którą niejasno rozpoznawałem jako awatara Przekroczeniówki. Ruszyła ku nam, mówiąc coś przez radio.
— Skąd wiedzieli, gdzie będzie Yolanda?
— Znali twoje plany — odparł. — Podsłuchiwali telefon twojej przyjaciółki Corwi — zasugerował.
— Dlaczego strzelali do Bowdena? — zapytałem. Ashil spojrzał na mnie. — W Hali Łącznikowej. Myśleliśmy, że to Orciny próbowało go załatwić, bo nieświadomie poznał prawdę. Ale to nie było Orciny. To… — Spojrzałem na ciało Burica. — On kazał to zrobić. Dlaczego chciał zabić Bowdena?
Ashil skinął głową.
— Myśleli, że Mahalia powiedziała Yolandzie wszystko, co wiedziała, ale… — zaczął powoli.
— Ashil — przerwałem mu.
— Już dobra, dobra. Ja tylko… — Zamknął oczy. Kobieta przyśpieszyła kroku. Nagle rozchylił powieki i spojrzał na mnie. — Bowden od początku mówił ci, że Orciny nie istnieje.
— To prawda.
— Wstań — poleciła kobieta. — Muszę cię stąd zabrać.
— A co ja mam zrobić? — zapytałem.
— Wstawaj, Ashil — popędziła go. — Jesteś słaby.
— Ehe, jestem — przerwał jej. — Ale…
Rozkasłał się. Spojrzał na mnie, a ja na niego.
— Trzeba go stąd zabrać — oznajmiłem. — Musimy powiedzieć awatarom, że…
Ale Przekroczeniówka nadal była zajęta wydarzeniami kończącej się nocy i nie mieliśmy czasu, by kogokolwiek przekonać.
— Chwileczkę — rzekł do kobiety. Wyjął z kieszeni odznakę i wręczył mi ją razem z pękiem kluczy. — Autoryzuję to — oznajmił. — Uniosła brwi, ale się nie sprzeciwiła. — Mój pistolet chyba gdzieś tam leży. Reszta awatarów nadal…
— Daj mi komórkę. Jaki masz numer? A teraz ruszajcie. Trzeba go stąd zabrać. Zrobię to, Ashil.
Kobieta odprowadzająca Ashila nie prosiła o pomoc. Przegoniła mnie nawet.
Znalazłem jego broń. Była ciężka, a tłumik miał niemal organiczny wygląd, jakby lufę pokrywała warstwa flegmy. Potrzebowałem stanowczo zbyt wiele czasu, by odnaleźć blokadę zabezpieczającą. Nie ryzykowałem wyjmowania magazynka, by sprawdzić, czy jest nabity. Schowałem broń i ruszyłem na dół.
Po drodze sprawdzałem numery zapisane w telefonie. Wszystkim przypisano pozbawione znaczenia ciągi liter. Wprowadziłem ręcznie numer, którego potrzebowałem. Instynkt podpowiedział mi, by nie poprzedzać go kodem kraju. Miałem rację. Udało się uzyskać połączenie. Telefon zadzwonił, gdy wszedłem do holu. Ochroniarze popatrzyli na mnie niepewnie, ale pokazałem odznakę Przekroczeniówki i wycofali się.
— Halo… Kto mówi?
— Dhatt, to ja.
— Święte Światło, Borlú? Co… Gdzie jesteś? Gdzie się podziałeś? Co się dzieje?
— Dhatt, zamknij się i słuchaj. Wiem, że jest jeszcze noc, ale chcę, byś się obudził. Potrzebuję twojej pomocy. Posłuchaj.
— Światło, Borlú, wydaje ci się, że śpię? Myśleliśmy, że jesteś z Przekroczeniówką. Gdzie się podziałeś? Wiesz, co się dzieje?
— Jestem z Przekroczeniówką. Posłuchaj. Nie wróciłeś jeszcze do pracy, zgadza się?
— Kurwa, zgadza się. Nadal mam przesrane.
— Potrzebuję twojej pomocy. Gdzie jest Bowden? Przesłuchaliście go, tak?
— Bowdena? Ehe, ale potem go puściliśmy. Dlaczego pytasz?
— Gdzie teraz jest?
— Święte Światło, Borlú. — Usłyszałem, że usiadł, biorąc się w garść. — U siebie w domu. Bez paniki, obserwujemy go.
— Każ waszym ludziom go zatrzymać, dopóki się nie zjawię. Zrób to, proszę. Natychmiast. Dziękuję. Zadzwoń do mnie, gdy już będziecie go mieli.
— Chwileczkę. Z jakiego numeru dzwonisz? Nie wyświetla się na mojej komórce.
Podałem mu numer. Zatrzymałem się na placu, obserwując jaśniejące niebo i krążące nad obydwoma miastami ptaki. Chodziłem w tę i we w tę, jako jedna z nielicznych, ale nie jedyna osoba obecna tu o tak wczesnej godzinie. Przyglądałem się innym, którzy przechodzili obok ukradkiem: Besźel, Ul Qoma, Besźel, trudno wyczuć. Wychodzili z potężnego Przekroczenia, które wreszcie dogasało powoli wokół nich.
— Borlú? On zniknął.
— Jak to zniknął?
— Przydzieliliśmy kilku funkcjonariuszy do jego mieszkania, tak? Dla ochrony, po zamachu na niego. No więc, gdy po zmierzchu zaczęło się szaleństwo, potrzebowaliśmy wszystkich ludzi, więc odwołaliśmy ich do jakiegoś innego zadania. Nie znam szczegółów. Przez jakiś czas nikogo tam nie było. Odesłałem ich z powrotem, bo sytuacja trochę się uspokoiła. Militsya i wasi ludzie próbują przywrócić granice, ale na ulicach nadal trwa pierdolony obłęd. Tak czy inaczej, odesłałem ich i właśnie przed chwilą okazało się, że Bowdena nie ma.
— Niech to szlag.
— Tyad, co tu, kurwa, jest grane?
— Już tam jadę. Czy mógłbyś… nie wiem, jak to się nazywa po illitańsku… wysłać za nim list gończy?
Powiedziałem tę nazwę po angielsku, jak na filmach.
— Ehe. Mówimy na to „rozesłać halo”. Zrobię to, ale, Tyad, widziałeś ten kurewski chaos na ulicach? Myślisz, że ktokolwiek go zauważy?
— Musimy spróbować. Próbuje zwiać.
— Dobra, w takim razie ma przejebane. Wszystkie granice są zamknięte, więc nie pozwolą mu wyjechać. Nawet gdyby przeszedł przedtem do Besźel, wasi ludzie nie są aż tak niekompetentni, by kogoś wypuścić.
— Dobra, ale wyślij za nim halo, zgoda?
— Roześlij, nie wyślij. W porządku. Ale i tak go nie znajdziemy.
Po ulicach obu miast mknęły kolejne pojazdy ratownicze zmierzające ku miejscom, gdzie nadal trwał kryzys. Tu i ówdzie widziało się też cywilne samochody. Ich kierowcy ostentacyjnie przestrzegali przepisów drogowych swych miast, omijali się nawzajem z niezwykle praworządną starannością. Nieliczni przechodnie zachowywali się podobnie. Wszyscy musieli mieć legalne, możliwe do udowodnienia powody, by opuszczać domy. Oni również manifestacyjnie widzieli i przeoczali to, co należało. Przeplot może znieść wiele.
Było zimno. Świt jeszcze nie nadszedł. Miałem uniwersalne kluczyki otrzymane od Ashila i choć brakowało mi jego tupetu, włamałem się do ulqomańskiego samochodu. W tej samej chwili Dhatt zadzwonił znowu. Jego głos brzmiał zupełnie inaczej. Słyszałem w nim coś w rodzaju podziwu. Nie potrafiłem określić tego inaczej.
— Myliłem się. Znaleźliśmy go.
— Słucham? Gdzie?
— W Hali Łącznikowej. Strażnicy graniczni to jedyni funkcjonariusze, których nie skierowano na ulice. Mówią, że siedział w hali od wielu godzin. Na pewno poszedł do niej, gdy zaczęła się rozróba. Był tam też wcześniej, razem ze wszystkimi, którzy nie zdążyli przekroczyć granicy przed jej zamknięciem. Słuchaj dalej.
— Co on tam robi?
— Tylko czeka.
— Zatrzymali go?
— Tyad, posłuchaj. Nie mogą go zatrzymać. Wynikł pewien problem.
— Co jest grane?
— Nie… nie sądzą, żeby przebywał w Ul Qomie.
— Przeszedł na drugą stronę? To znaczy, że trzeba pogadać z besźańskim patrolem…
— Nie, posłuchaj. Nie potrafią określić, gdzie on jest.
— Co? Co? Co on robi, do licha?
— On po prostu… po prostu tam stał, tuż za wejściem. Widzieli go wyraźnie, a kiedy ruszyli ku niemu, zaczął się oddalać… ale sposób, w jaki się porusza, ubranie, które ma na sobie… nie potrafią określić, czy jest w Ul Qomie, czy w Besźel.
— Niech sprawdzą, czy przeszedł przez granicę przed jej zamknięciem.
— Tyad, tam panuje pierdolony chaos. Nikt nie śledzi papierów, zapisów w komputerze, czy co tam właściwie mają. Nie wiemy, czy to zrobił.
— Musisz im kazać…
— Tyad, posłuchaj, ledwie mi się udało wycisnąć z nich choć tyle. Boją się jak cholera, że już przez to, że go zobaczyli i powiedzieli mi o tym, popełnili przekroczenie. I, kurwa, nie mylą się, bo wiesz co? To całkiem możliwe. Dzisiejszej nocy Przekroczeniówka jest wszędzie, ogłoszono pierdoloną blokadę, Tyad. W takiej chwili nikt nie chce ryzykować przekroczenia. Nie dostaniesz więcej informacji, chyba że Bowden przeniesie się w miejsce znajdujące się jednoznacznie w Ul Qomie.
— A gdzie jest teraz?
— Skąd mam wiedzieć? Nie chcą ryzykować patrzenia na niego. Powiedzieli tylko, że zaczął chodzić. Tylko chodzić, ale w taki sposób, że nikt nie wie, w którym mieście się znajduje.
— Nikt go nie zatrzymuje?
— Nawet nie wiedzą, czy mogą go zobaczyć. On nie przekroczył, po prostu… nie wiedzą. — Przerwał na chwilę. — Tyad?
— Jezu, oczywiście. Czeka, aż ktoś go zauważy.
Skierowałem samochód w stronę odległej o kilka kilometrów Hali Łącznikowej.
— Słucham? Co jest, Tyad?
— Tego właśnie chce. Sam to powiedziałeś, Dhatt. Nie może przejść granicy, bo zatrzymają go strażnicy miasta, w którym przebywa. To znaczy którego?
Przez chwilę znowu panowała cisza.
— Niech mnie chuj — warknął Dhatt.
W tym stanie niepewności nikt nie zatrzyma Bowdena. Nikt się nie odważy.
— Gdzie jesteś? Daleko od Hali Łącznikowej?
— Mogę tam dotrzeć za dziesięć minut, ale…
Ale on również nie zatrzyma Bowdena. Choć Dhatt był wściekły, nie zaryzykuje przekroczenia, zauważając człowieka, który mógł nie przebywać w jego mieście. Chciałem mu powiedzieć, żeby się tym nie przejmował, miałem ochotę go błagać, ale czy rzeczywiście mogłem go zapewnić, że się myli? Nie miałem pewności, że nikt go nie obserwuje i nie ma niebezpieczeństwa.
— A czy militsya go aresztuje, jeśli zapewnisz, że na sto procent jest w Ul Qomie?
— Pewnie, ale jak mają go śledzić, jeśli nie mogą zaryzykować zobaczenia go?
— Idź tam. Dhatt, proszę. Posłuchaj. Nic cię nie powstrzymuje przed wybraniem się na spacer, tak? Pójdź do Hali Łącznikowej i pokręć się tam, a jeśli ktoś w pobliżu zdradzi się w jakiś sposób, że przebywa w Ul Qomie, będziesz mógł go aresztować. Tak? — Nie musiał niczego przyznawać, nawet przed sobą. O ile nie wejdzie w żadne interakcje z Bowdenem, dopóki jego sytuacja pozostanie niejasna, będzie mógł wszystkiemu zaprzeczyć. — Dhatt, proszę.
— W porządku. Ale posłuchaj, jeśli pójdę na pierdolony spacer, i ktoś, kto będzie blisko, być może grostopicznie, nie przejdzie jednoznacznie do Ul Qomy, nie będę mógł go aresztować.
— Chwileczkę. Masz rację. — Nie mogłem go prosić, by zaryzykował przekroczenie. Istniała możliwość, że Bowden przeszedł przez granicę i przebywał teraz w Besźel, a w takim przypadku Dhatt był bezsilny. — Dobra. Idź na ten spacer. Zawiadom mnie, jak już będziesz w Hali Łącznikowej. Muszę wykonać jeszcze jeden telefon.
Rozłączyłem się i zadzwoniłem pod kolejny numer. Tym razem również nie korzystałem z kodu, mimo że łączyłem się z innym krajem. Pomimo wczesnej pory telefon odebrano niemal natychmiast, a głos, który usłyszałem, był w pełni przytomny.
— Cześć, Corwi.
— Szef? Jezu, gdzie jesteś? Co się dzieje? Wszystko z tobą w porządku? Co się dzieje?
— Corwi, wszystko ci opowiem, ale w tej chwili to niemożliwe. Chcę, żebyś szybko ruszyła w drogę, nie zadając żadnych pytań, i robiła dokładnie to, co ci powiem. Potrzebuję cię w Hali Łącznikowej.
Zerknąłem na zegarek, a potem spojrzałem na niebo. Poranek nie śpieszył się z przyjściem. Dhatt i Corwi zmierzali już do granicy, każde w swoim mieście. To Dhatt zadzwonił pierwszy.
— Jestem na miejscu, Borlú.
— Widzisz go? Znalazłeś go? Gdzie on jest? — Cisza. — No dobra, Dhatt, posłuchaj. — Nie chciał zobaczyć kogoś, kto mógł nie przebywać w Ul Qomie, ale nie dzwoniłby do mnie, gdyby nie miał powodu nawiązywać kontaktu. — Gdzie jesteś?
— Na rogu Illya i Suhash.
— Jezu, chciałbym wiedzieć, jak urządzić telekonferencję na tym ustrojstwie. Wiem już, jak sobie poradzić z rozmową oczekującą, więc bądź pod cholernym telefonem. — Połączyłem się z Besźel. — Corwi? Posłuchaj. — Musiałem się zatrzymać przy krawężniku i porównać plan Ul Qomy ukryty w schowku z moją wiedzą o Besźel. Większa część starówek tworzyła przeplot. — Corwi, chcę, żebyś pojechała na róg ByulaStrász i… i WarszaStrász. Widziałaś zdjęcia Bowdena, tak?
— Ehe…
— Wiem, wiem. — Ruszyłem. — Jeśli nie jesteś pewna, że przebywa w Besźel, nie możesz do dotknąć. Jak już mówiłem, proszę cię tylko o to, byś się wybrała na spacer. Jeśli okaże się, że ktoś jest w Besźel, będziesz mogła go aresztować. Zawiadom mnie, gdzie jesteś, dobra? I uważaj.
— Na co, szefie?
To było celne pytanie. Nie wydawało się prawdopodobne, by Bowden zaatakował Dhatta albo Corwi. Gdyby to uczynił, stałby się przestępcą w jednym z miast. A gdyby zaatakował oboje, byłoby to przekroczenie. O dziwo, do tej pory go nie popełnił. Poruszał się, zachowując równowagę między miastami. Pieszy Schrödingera.
— Gdzie jesteś, Dhatt?
— W połowie długości ulicy Teipei.
— Ta ulica dzieli grostopicznie miejsce z MirandiStrasz w Besźel. Zawiadomiłem Corwi, dokąd powinna się udać. — Wkrótce będę na miejscu.
Minąłem już rzekę. Na ulicy pojawiało się coraz więcej pojazdów.
— Dhatt, gdzie on jest? To znaczy, gdzie ty jesteś? — Odpowiedział mi. Bowden musiał się trzymać przeplotowych ulic. Gdyby wszedł na jednolity obszar, byłby skazany na wybrane miasto i miejscowa policja mogłaby go zatrzymać. W śródmieściach najstarsze ulice są zbyt wąskie i kręte, bym dzięki samochodowi mógł zyskać wiele czasu. Dlatego porzuciłem go i pobiegłem po bruku pod wystającymi ponad ulicę gontami besźańskiej starówki, mijając zdobne mozaiki i kopuły ulqomańskiej. — Z drogi! — krzyczałem do nielicznych przechodniów, w jednej ręce trzymając odznakę Przekroczeniówki, a w drugiej komórkę.
— Jestem na końcu MirandiStrasz, szefie.
Głos Corwi zmienił barwę. Nie chciała przyznać, że widzi Bowdena. Nie dostrzegała go w pełni, ale też nie przeoczała całkowicie. Znajdowała się w pośrednim stanie, ale nie ograniczała się już do wykonywania moich rozkazów. Była blisko Bowdena. Być może nawet ją zauważył.
Po raz kolejny przyjrzałem się pistoletowi Ashila, ale nie potrafiłem zrozumieć zasad jego działania. Na nic mi się nie zda. Schowałem broń do kieszeni i skierowałem się w miejsce, gdzie w Besźel czekała Corwi, w Ul Qomie Dhatt, a Bowden chodził po ulicach i nikt nie był pewien, w którym mieście przebywa.
Najpierw zobaczyłem Dhatta. Włożył kompletny mundur, miał rękę na temblaku i trzymał telefon przy uchu. Przechodząc obok, klepnąłem go w ramię. Poderwał się gwałtownie, zobaczył, że to ja i wciągnął powietrze. Wyłączył komórkę i przelotnie wskazał oczyma kierunek. Gapił się na mnie z trudnym do zidentyfikowania wyrazem twarzy.
Nie musiałem wypatrywać Bowdena. Rzucał się w oczy, mimo że garstka ludzi odważyła się już zapuścić na przeplotową ulicę. Ten krok. Dziwny, niewiarygodny. Nie sposób go dobrze opisać, ale dla każdego, kto przywykł do fizycznych cech charakterystycznych Besźel i Ul Qomy, wydawał się wykorzeniony i oderwany, celowy i pozbawiony ojczyzny. Przyjrzałem się jego plecom. Nie wałęsał się bez celu, lecz oddalał się z patologiczną neutralnością od centrów miast, zmierzając ku granicom, górom i reszcie kontynentu leżącej za nimi.
Kilkoro zaciekawionych tubylców przyglądało mu się z wyraźnym zmieszaniem. Na wpół odwracali wzrok, niepewni, na co powinni patrzeć. Wskazałem na nich kolejno i skinąłem dłonią, nakazując im zejść mi z drogi. Wszyscy mnie posłuchali. Być może jacyś ludzie obserwowali Bowdena z okien, ale nie sposób by było im tego udowodnić. Ruszyłem ku niemu, idąc w cieniu Besźel pod krętymi rynnami Ul Qomy.
Corwi patrzyła na mnie. Dzieliło ją od niego tylko kilka metrów. Schowała telefon i wyciągnęła broń, ale nadal nie chciała patrzeć bezpośrednio na Bowdena. Niewykluczone, że gdzieś ukrywała się obserwująca nas Przekroczeniówka. Ścigany do tej pory nie przekroczył, więc nie mogli go tknąć.
Idąc, wyciągnąłem rękę. Nie zwolniłem, ale Corwi złapała mnie za nią i przez chwilę spoglądaliśmy sobie nawzajem w oczy. Obejrzałem się i zobaczyłem, że kobieta i Dhatt stoją w dwóch różnych miastach, oddaleni od siebie zaledwie o kilka metrów, i spoglądają na mnie. Wreszcie nadszedł świt.
— Bowden.
Odwrócił się. Jego twarz zastygła w nerwowym grymasie. W ręce trzymał jakiś przedmiot, którego kształtu nie widziałem dokładnie.
— Inspektor Borlú. Kto by pomyślał, że spotkam pana… tutaj?
Spróbował się uśmiechnąć, ale nie wyszło mu to za dobrze.
— Tutaj, to znaczy gdzie? — zapytałem. Wzruszył ramionami. — To, co pan robi, jest naprawdę imponujące — ciągnąłem. Raz jeszcze wzruszył ramionami, w geście, który nie był ani besźański, ani ulqomański. Będzie potrzebował co najmniej doby, by dotrzeć do granicy, ale Besźel i Ul Qoma są małymi państwami. Mógł to zrobić. Musiał być niezwykle biegłym obywatelem, niewiarygodnie wprawnym obserwatorem i znawcą miast, by poznać milion ledwo widocznych nawyków odróżniających od siebie mieszkańców Besźel oraz Ul Qomy i uniknąć połączenia ich w możliwą do zidentyfikowania całość. Wycelował we mnie trzymanym w ręce przedmiotem.
— Jeśli mnie pan zastrzeli, dorwie pana Przekroczeniówka.
— Zakładając, że nas obserwuje — odparł. — Myślę, że jest pan tu jej jedynym przedstawicielem. Po dzisiejszej nocy będą musieli naprawić istniejące od stuleci granice. Zresztą to i tak nie ma znaczenia. Jaka zbrodnia by to była? Gdzie pan się znajduje?
— Próbował pan odciąć jej twarz. — To właśnie była ta rana pod brodą. — Czy… Nie, to był jej nóż. Ale nie mógł pan tego zrobić. Dlatego zadowolił się pan grubą warstwą makijażu. — Zamrugał, ale nic nie powiedział. — Jakby to mogło ukryć jej tożsamość. Co to jest?
Pokazał mi na chwilę przedmiot, a potem cofnął rękę i znowu we mnie wycelował. Zaśniedziałe ze starości urządzenie było brzydkie i stukało, gdy nim ruszano. Połączono je w całość nowymi taśmami z metalu.
— Rozbiło się. Kiedy.
To nie brzmiało, jakby się zawahał. Po prostu przestał mówić.
— Jezu, tym ją pan uderzył. Kiedy pan sobie uświadomił, że przejrzała te wszystkie kłamstwa. — Złapał ciężkie narzędzie i walnął nim w chwili wściekłości. Mógł się teraz przyznać do wszystkiego. Dopóki pozostawał w stanie niepewności, czyje prawo mogło go dosięgnąć? Zobaczyłem, że rękojeść przedmiotu, zwrócona w stronę Bowdena, kończy się ostrym, paskudnym kolcem. — Chwycił pan to, zdzielił ją w głowę i upadła na ziemię. — Wykonałem ruch naśladujący dźgnięcie. — To stało się pod wpływem chwili, mam rację? Tak? To znaczy, że nie umie pan z tego strzelać. Czyżby to była prawda? Wszystkie te pogłoski o „dziwnej fizyce”? Czy to jest jeden z przedmiotów, o które chodziło Sear & Core? Dlatego jeden z ważniejszych gości targów chodził na spacery po parku jak zwykły turysta?
— Nie nazwałbym tego bronią — odparł. — Ale… Chce pan zobaczyć jego działanie?
Pomachał przedmiotem.
— Nie kusiło pana, by sprzedać to na własną rękę? — Zrobił obrażoną minę. — Skąd pan wie, jak to działa?
— Jestem archeologiem i historykiem — odpowiedział. — I to niewiarygodnie dobrym. A teraz stąd odchodzę.
— Z miasta? — Pokiwał głową. — Z którego miasta?
Pochylając głowę, pomachał przecząco przedmiotem.
— Wie pan, nie chciałem tego zrobić. Ona była…
Tym razem jego głos rzeczywiście ucichł. Bowden przełknął ślinę.
— Na pewno się wściekła, gdy sobie uświadomiła, że ją pan okłamywał.
— Zawsze mówiłem prawdę. Słyszał mnie pan, inspektorze. Powtarzałem to wiele razy. Nie ma żadnego Orciny.
— Czy schlebiał jej pan? Mówił, że jest jedyną osobą, której może wyznać prawdę?
— Borlú, mogę pana w każdej chwili zabić i nikt nawet nie będzie wiedział, gdzie jesteśmy. Gdyby był pan w jednym albo w drugim miejscu, mogliby mnie zatrzymać, ale tak nie jest. Rzecz w tym, że obaj wiemy, iż tak się nie stanie, ale wyłącznie dlatego, że nikt tutaj, nawet Przekroczeniówka, nie przestrzega zasad, które sami stworzyli. Gdyby ich przestrzegano, tak właśnie by się stało. Gdyby nikt nie wiedział, w którym miejscu przebywał pański zabójca i pan również, pańskie ciało zgniłoby tutaj. Ludzie musieliby je omijać. Ponieważ nikt nie przekroczył. Ani Besźel, ani Ul Qoma nie zaryzykowałyby uprzątnięcia ciała. Zasmradzałoby oba miasta, aż zostałaby z niego tylko plama. Odchodzę, Borlú. Myśli pan, że Besźel po pana przyjdzie, jeśli pana zastrzelę? Albo Ul Qoma?
Corwi i Dhatt z pewnością go słyszeli, nawet jeśli starali się tego nie robić. Bowden patrzył tylko na mnie, nie ruszając się z miejsca.
— Mój, hm, partner z Przekroczeniówki miał rację — stwierdziłem. — Nawet gdyby Buric wymyślił to wszystko, brakowało mu wiedzy i cierpliwości potrzebnych, by oszukać Mahalię. Była inteligentna. Potrzebny był ktoś, kto znał archiwa, tajemnice i pogłoski o Orciny. Nie tylko pobieżnie, ale w pełni. Kto był ekspertem. Jak pan zauważył, mówił pan prawdę. Raz po raz powtarzał, że Orciny nie istnieje. O to właśnie chodziło. To nie Buric wystąpił z tym pomysłem, prawda? Po konferencji, na której Mahalia narobiła takiego zamieszania? I z pewnością nie było to Sear & Core. Oni opłaciliby kogoś, kto przemyciłby towar w prostszy sposób. To była tania operacja i po prostu wykorzystali sposobność. Rzecz jasna potrzebował pan kontaktów Burica, a on nie zamierzał zmarnować okazji do okradzenia Ul Qomy i wylansowania Besźel. Ciekawe, ile inwestycji było z tym powiązanych? Oczywiście sam też trochę na tym zarobił, ale to był pański pomysł, a panu nie chodziło o pieniądze. Brakowało panu Orciny. Chciał pan mieć ciastko i je zjeść. Tak, mylił się pan w sprawie Orciny, ale można było spowodować, by okazało się, że jednocześnie miał pan rację. — W Bol Ye’an wykopywano cenne artefakty. Dotyczące ich szczegóły znali tylko archeolodzy albo ci, którzy je tam umieścili, jak myślała biedna Yolanda. I nagle domniemani orcinianie wysłali swej domniemanej agentce polecenia nakazujące jej bez zwłoki, by nie miała czasu do namysłu, odzyskać dla nich to, co do nich należało. — Przekonał pan Mahalię, że może wyjawić prawdę tylko jej. Powiedział pan, że odciął się od swojej książki z powodów politycznych? Czy raczej, że to było tchórzostwo? To mogłoby wzbudzić sympatię. Idę o zakład, że tak właśnie pan zrobił. — Podszedłem bliżej. Mina Bowdena zmieniła się nagle. — „Wstydzę się tego, Mahalio, ale naciski były zbyt silne. Masz więcej odwagi ode mnie. Nie poddawaj się, jesteś już bardzo blisko prawdy. Poznasz ją…”. Ten syf zmarnował panu karierę i nie mógł już pan odzyskać straconego czasu. Mógł pan jednak udowodnić, że miał rację. Jestem pewien, że płacili nieźle, proszę mi nie wmawiać, że tak nie było, Buric miał swoje powody, Sear & Core swoje, a nacjonaliści są gotowi pracować dla każdego, kto ma forsę i gadane. Dla pana jednak najważniejsze było Orciny, mam rację? Ale Mahalia zrozumiała, że to nonsens, doktorze Bowden. — Za drugim razem ta fałszywa historia zabrzmiała znacznie bardziej przekonująco. Mógł przedstawić nie tylko fragmenty znalezionych w archiwach, błędnie zinterpretowanych dokumentów, lecz również dodawać lipne dowody, podsuwać jej stronnicze źródła, a nawet pisać fałszywe wiadomości z nieistniejącego miasta, w tym również do samego siebie, przeznaczone dla oczu Mahalii, a potem również dla naszych. A jednocześnie mógł zgodnie z prawdą utrzymywać, że to wszystko nonsens. Ale ona i tak go przejrzała. — To musiało być dla pana bardzo nieprzyjemne — skwitowałem.
Jego wzrok nie kierował się w żadne określone miejsce.
— Było… Właśnie dlatego…
Powiedziała mu, że nie będzie więcej przekazywała towaru, a tym samym skrywane zyski się skończą, ale nie to wprawiło go we wściekłość.
— Czy myślała, że pan również dał się nabrać? Czy może zrozumiała, że to pan za tym wszystkim stał? — To zdumiewające, że tego rodzaju szczegół był właściwie pozbawiony znaczenia. — Myślę, że nie wiedziała. Szyderstwo nie leżało w jej charakterze. Na pewno sądziła, że pana chroni. Przypuszczam, że dlatego właśnie chciała tego spotkania. Żeby panu powiedzieć, że ktoś oszukał was oboje. Że grozi wam niebezpieczeństwo. — Za jego atakiem stał straszliwy szał. Plany usprawiedliwienia post facto zdyskredytowanego projektu spełzły na niczym. Stracił szansę udowodnienia oponentom, że miał rację. Mahalia po prostu go przechytrzyła, nawet o tym nie wiedząc, przejrzała jego wymysły, choć tak bardzo starał się je uwiarygodnić. Zmiażdżyła go, nie czując złości i nie uciekając się do podstępów. Dowody po raz kolejny obaliły jego teorię, jej ulepszoną wersję, Orciny 2.0, tak samo jak poprzednim razem, gdy naprawdę w nią wierzył. Mahalia zginęła, ponieważ udowodniła Bowdenowi, że był głupcem, wierząc w legendę, którą sam stworzył. — Co to za przedmiot? Czy Mahalia…
Nie mogłaby jednak wynieść obiektu sama, a gdyby komuś go przekazała, to z pewnością nie Bowdenowi.
— Mam go od lat — wyjaśnił. — Sam go znalazłem. Kiedy zacząłem tu pracować. Ochrona nie zawsze była tak ścisła.
— Gdzie się pan z nią spotkał? Czy to był jakiś lipny dissensus? Stary, pusty budynek, w którym Orcinianie rzekomo odprawiali swe czary?
To nie miało znaczenia. Popełnił zbrodnię w jakimś odludnym miejscu i tyle.
— Czy uwierzyłby mi pan, gdybym powiedział, że nie pamiętam tej chwili? — zapytał z ostrożnością w głosie.
— Tak.
— To był tylko moment, tylko…
Rozumowanie, które zniszczyło jego dzieło. Być może pokazał jej artefakt, jakby to był dowód, a ona odpowiedziała: „To nie jest Orciny. Musimy się zastanowić. Kto mógłby pragnąć ukraść te znaleziska?”. I wtedy nadeszła furia.
— Rozbił go pan.
— Nie poza możliwość naprawy. Jest solidny. Jak wszystkie te artefakty.
Mimo że zatłukł ją nim na śmierć.
— Przewiezienie ciała przez granicę było dobrym pomysłem.
— Kiedy zadzwoniłem do Burica, nie miał ochoty wysyłać kierowcy, ale zrozumiał, dlaczego to konieczne. Militsya ani policzai nie były problemem. Nie mogliśmy pozwolić, by zauważyła nas Przekroczeniówka.
— Ale pańskie plany są przestarzałe. Widziałem je wtedy na biurku. Wszystkie te śmieci, które zebrał pan albo Yorj… czy pochodziły z miejsca zbrodni?… były bezużyteczne.
— Kiedy zdążyli tam wybudować skatepark? — Na moment udało mu się nadać swemu głosowi ton autentycznej wesołości. — Ta droga miała prowadzić prosto nad rzekę.
„Gdzie obciążone żelastwem ciało zatonęłoby błyskawicznie”.
— Czy Yorjavic nie znał własnego miasta? Co z niego za żołnierz?
— Nigdy nie miał powodu jeździć do Pocost, a ja nie byłem w Besźel od czasu konferencji. Kupiłem ten plan już dość dawno i poprzednim razem wszystko się zgadzało.
— Wszystko przez cholerną rewaloryzację zabudowy, tak? Przyjechał do Pocost z ciałem i nagle okazało się, że od rzeki dzielą go rampy i półrury, a świt był już blisko. Wtedy właśnie wszystko się popsuło i doszło do… konfliktu między panem a Buricem.
— To właściwie nie był konflikt. Wymieniliśmy kilka ostrych słów, ale myśleliśmy, że sprawa przyschnie. Nie, zaczął się niepokoić dopiero, gdy wysłano pana do Ul Qomy. Wtedy sobie uświadomił, że ma kłopoty.
— A więc… w pewnym sensie jestem panu winien przeprosiny.
Bowden spróbował wzruszyć ramionami. Nawet ten gest nie należał do żadnego z miast. Co chwila przełykał ślinę, ale jego tiki również nie zdradzały, gdzie się znajduje.
— Skoro tak pan mówi — zaczął. — Wtedy właśnie wysłał swych Prawdziwych Obywateli na łowy. A nawet przysłał tę bombę, by skierować podejrzenia na Qoma Najpierw. Chyba myślał, że w to uwierzyłem. — Bowden skrzywił się z niesmakiem. — Na pewno słyszał o poprzednim przypadku.
— Nie tylko to. Wszystkie te groźby w języku poprzedników, które wysyłał pan do siebie, by odwrócić naszą uwagę. Fałszywe włamania. Wszystko to miało uwiarygodniać pańskie Orciny. — Spojrzał na mnie z wyrzutem, dlatego powstrzymałem się przed powiedzeniem „pańskie brednie”. — A co z Yolandą?
— Bardzo… bardzo mi przykro z jej powodu. Buric na pewno myślał, że ona i ja byliśmy… Że ja albo Mahalia coś jej powiedzieliśmy.
— Ale pan tego nie zrobił. I Mahalia również nie. Próbowała ją chronić przed tym wszystkim. W gruncie rzeczy Yolanda była jedyną osobą, która przez cały czas wierzyła w Orciny. Była pańską największą zwolenniczką. Ona i Aikam. — Wbił we mnie wzrok. Jego twarz nic nie wyrażała. Wiedział, że wspomniana przeze mnie para nie należała do najinteligentniejszych ludzi. Przez dłuższą chwilę nie odzywałem się ani słowem. — Chryste, ależ pan kłamie, Bowden — zacząłem wreszcie. — Nawet teraz. Jezu. Wydaje się panu, że nie wiem, że to pan zawiadomił Burica, kiedy Yolanda przejdzie granicę? — Usłyszałem, że nagle zaczerpnął drżący oddech. — Wysłał ich pan tam na wypadek, gdyby coś jednak wiedziała. A, jak już mówiłem, nie wiedziała. Zabił ją pan bez powodu. Ale dlaczego pan się tam zjawił? Wiedział pan, że spróbują załatwić i pana. — Znowu zapadła długa cisza. Przyglądaliśmy się sobie nawzajem. — Musiał się pan upewnić, tak? I oni również.
Nie zleciliby Yorjavicowi tego nadzwyczajnego, ponadgranicznego zamachu tylko z powodu samej Yolandy. Nawet nie mieli pewności, czy rzeczywiście coś wiedziała. Byli jednak pewni, że Bowden wie wszystko.
Przed chwilą powiedział mi: „chyba myślał, że w to uwierzyłem”.
— Zawiadomił ich pan, że Yolanda tam będzie, i dodał, że chce przekroczyć granicę razem z nią, bo Qoma Najpierw próbuje pana załatwić? Naprawdę myśleli, że pan w to wierzy? Ale przecież mogli to sprawdzić — odpowiedziałem sam sobie. — Wszystko zależało od tego, czy się pan pokaże. Musiał się pan tam znaleźć, bo w przeciwnym razie zorientowaliby się, że zostali oszukani. Gdyby Yorjavic pana nie zobaczył, zorientowałby się, że pan coś knuje. Musiał ujrzeć oba cele. — Stąd brały się dziwaczny krok i zachowanie Bowdena w hali. — Dlatego musiał się pan zjawić i postarać się, by ktoś pana osłaniał… — przerwałem. — Czy były trzy cele? — zapytałem. W końcu to przeze mnie plan zakończył się niepowodzeniem. Potrząsnąłem głową. — Wiedział pan, że spróbują pana zabić, ale warto było podjąć to ryzyko, żeby się pozbyć Yolandy. Kamuflaż.
Któż podejrzewałby Bowdena o współudział, jeśli Orciny próbowało go zabić?
Jego mina zwarzyła się powoli.
— Gdzie jest Buric?
— Nie żyje.
— Dobrze. Dobrze…
Podszedłem bliżej. Skierował artefakt w moją stronę, jakby był jakąś krótką różdżką z epoki brązu.
— Dlaczego to pana obchodzi? — zapytałem. — Co pan teraz zrobi? Ile lat mieszkał pan w miastach? I co teraz? Wszystko się skończyło. Orciny legło w gruzach. — Postąpiłem kolejny krok. Nadal mierzył we mnie, oddychając przez usta i wybałuszając oczy. — Została panu tylko jedna opcja. Był pan w Besźel. Mieszkał pan w Ul Qomie. Jest jeszcze tylko jedno miejsce. Czy chce pan zamieszkać anonimowo w Stambule? W Sewastopolu? Dotrzeć do Paryża? Myśli pan, że to wystarczy? Orciny to bzdura. Chce pan zobaczyć, co naprawdę kryje się między miastami?
Minęła chwila. Wahał się wystarczająco długo, by zachować pozory.
Wredny, złamany człowiek. Jedynym, co zasługiwało na większą pogardę niż jego czyny, była ledwie skrywana skwapliwość, z jaką przystał na moją propozycję. Zgodził się pójść ze mną, ale to nie była odwaga. Podał mi ciężki artefakt i przyjąłem go od niego. Przedmiot zagrzechotał. To była rura pełna przekładni i starych zegarowych mechanizmów, które zraniły Mahalię w głowę, gdy metal pękł.
Bowden oklapł. Wydał z siebie cichy jęk: przeprosiny, błaganie, ulga? Nie słuchałem go i nie pamiętam, co to było. Nie aresztowałem go. Nie byłem policjantem, nie w tamtej chwili. Byłem z Przekroczeniówki, a Przekroczeniówka nikogo nie aresztuje. Zatrzymałem go jednak i wypuściłem z płuc długi oddech. Było po wszystkim.
Bowden nadal nie zdecydował, gdzie się znajduje.
— W którym mieście pan jest? — zapytałem. Dhatt i Corwi stali obok, gotowi do działania. To z nich, które dzieliło z nim miejsce, aresztowałoby go, gdyby powiedział to na głos.
— W obu — odpowiedział.
Złapałem go za kołnierz, odwróciłem i odprowadziłem na bok. W zgodzie z przyznanymi mi uprawnieniami przyprowadziłem ze sobą Przekroczenie, otoczyłem go nim, przeprowadziłem z obu miast do żadnego. Do przekroczenia. Corwi i Dhatt przyglądali się, jak go zabieram poza ich zasięg. Skinąłem do nich głową ponad granicami na znak podziękowania. Nie patrzyli na siebie nawzajem, ale oboje odwzajemnili się takim samym gestem.
Gdy ciągnąłem za sobą powłóczącego nogami Bowdena, nasunęła mi się myśl, że to ja popełniłem przekroczenie, w którego sprawie prowadziłem śledztwo i którego był dowodem.