Michnik wyciągnął do postkomunistów rękę w chwili dla nich trudnej. W pierwszych naprawdę wolnych wyborach – samorządowych, w maju 1990 – kandydaci startujący pod szyldem Socjaldemokracji Rzeczpospolitej Polskiej uzyskali w skali kraju 0,6 procenta mandatów. Najpierw przyszła zupełnie nieoczekiwana klęska w kontraktowych wyborach. Wedle przewidywań największych pesymistów w obozie władzy miały one dać Komitetowi Obywatelskiemu połowę Senatu i niewiele więcej niż połowę z tych 35 procent, które teoretycznie mógł on zdobyć w Sejmie (do anegdoty przeszedł uważany przez Jaruzelskiego za wybitnego fachowca sekretarz KC Zygmunt Czarzasty – zbieżność nazwisk z późniejszym sekretarzem Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji nieprzypadkowa – który w maju 1989 zwierzał się towarzyszom z obaw, że „Solidarność” może wypaść w wyborach za słabo, co całą operację dzielenia się z nią odpowiedzialnością za reformy gospodarcze postawi pod znakiem zapytania). Potem zaczął się nieoczekiwanie szybki upadek komunizmu w sąsiednich krajach i postępujący w tym samym czasie rozkład PZPR, a na końcu wspomniana katastrofa w wyborach samorządowych; nawet najlepiej zorientowani w ukrytych aktywach obozu władzy mogli być w szoku. A cóż mówić o niższych rangą komunistach, którzy nie wiedzieli, ile i na jakich kontach udało się ich szefom ulokować i jakie wychodzić gwarancje nietykalności dla aparatu? Ci byli więcej niż zaniepokojeni. We wspomnieniach ludzi „Solidarności” z tego okresu powtarzają się cytowane z rozbawieniem przypadki pielgrzymowania lokalnych kacyków do miejscowych Komitetów Obywatelskich… po wytyczne. Niekiedy wręcz przychodzili oni z pytaniami, kogo na jakie stanowisko życzą sobie przywódcy Komitetu, żeby mianować. Sługusi byłej „siły przewodniej” niedwuznacznie zgłaszali gotowość służenia nowej „sile przewodniej”. Inni z tej samej przyczyny szukali okazji do podlizania się hierarchom Kościoła – partia, która wkrótce potem nienawiść do „czarnych” i histerię „państwa wyznaniowego” podniesie do rangi substytutu zbankrutowanej ideologii, zagłosowała na przykład posłusznie za ustawową poprawką nakazującą wychowywanie młodzieży w duchu wartości chrześcijańskich. Opowiadano mi o politruku z jednostki, w której miałem przykrość w 1988 roku odsługiwać „zaszczytny obowiązek obrony ludowej ojczyzny”, znanym z tego, że w piątki osobiście oblatywał jadalnię, dopilnować, aby na stolikach nie stały, jak w inne dni, spodeczki z dżemem. Kiedy na fali zmian pojawił się w tej jednostce kapelan, nasz politruk czekał na niego przy bramie i przedstawił się z niskim ukłonem: „porucznik Pipsztycki, chrzczony” (oczywiście, nazywał się inaczej – kij mu w oko, takich jak on były tysiące i nie o tego jednego chodzi).
Zachował się jakimś cudem protokół (może wpadł między segregatory, kiedy inne palono na polecenie kierownictwa szykującej się do samorozwiązania partii) z posiedzenia sekretariatu KC w lipcu 1989, na którym Kiszczak alarmował, że dochodzą do niego „niepokojące głosy o zachowaniu niektórych towarzyszy”. Towarzysze ci nawiązują podobno kontakty z młodszymi kadrami oficerskimi, wypytują o nastroje, sondują, co kadra myśli o kierownictwie i jak by się ustosunkowali, gdyby… Jednym słowem, Kiszczak doskonale sobie zdawał sprawę z sytuacji, i ostrzegał wspólników, że na tym zakręcie, na którym się w tej chwili znajdują, nie mogą być pewni poparcia swych podwładnych.
Żeby nie było nieporozumień – Kiszczak niepokoił się bynajmniej nie o to, że „młodsze kadry oficerskie” chcą zatrzymać proces reform, wrócić do marksizmuleninizmu i przywołać na ratunek zagrożonemu przez kontrrewolucję socjalizmowi Armię Czerwoną. Zresztą towarzysz, którego konkretnie miał na myśli (z późniejszej relacji samego Kiszczaka wiadomo, że „sondującym” kadry oficerskie był Aleksander Kwaśniewski) nie uchodził bynajmniej za przywódcę partyjnego „betonu”, tylko, przeciwnie, grupy gotowych do każdej ideowej wolty młodych cwaniaków. Kiszczak niepokoił się więc, że partyjni cwaniacy, i być może wraz z nimi młodsi oficerowie wojska i MSW, wyczekują dogodnego momentu, aby wkupić się w nową Polskę wymówieniem posłuszeństwa swym dotychczasowym zwierzchnikom.
Bo Kiszczak wiedział, że już nawet służby mundurowe, cóż mówić o aparacie, wyczekują hasła, by odciąć się od tracących władzę komunistycznych prominentów, oskarżycielsko krzycząc – to oni, to wszystko oni, myśmy musieli wykonywać ich rozkazy, ale zawsze byliśmy wiernymi Polakami i katolikami!
Całkowite rozbicie czerwonych i zrzucenie ich ze sceny politycznej, likwidacja ich jako samodzielnego politycznego podmiotu, było więc wtedy o włos! Gdyby „drużyna Wałęsy” w tym krytycznym momencie dała jasny sygnał: kończymy z komuną (bynajmniej nie myślę o żadnych gilotynach, tylko po prostu o decyzjach politycznych), wzbierająca gotowość ucieczki z tonącego ustroju przekroczyłaby zapewne masę krytyczną. A gdyby na dodatek „socjaldemokracja” Kwaśniewskiego i Millera pozbawiona została pieniędzy na umacnianie partyjnych struktur, jak nic podzieliłaby los rozłamowej Polskiej Unii Socjaldemokratycznej Fiszbacha (kto w ogóle jeszcze pamięta, że na ostatnim zjeździe PZPR podjęto również taką próbę zbudowania „uczciwej”, nie postkomunistycznej lewicy?).
Michnik tego nie chciał. Od mniej więcej połowy 1989 grał już w zupełnie inną grę i z wielu względów potrzebował w niej postkomunistycznych przywódców jako sojusznika. Pomógł im więc i wziął w obronę przed niepodzielającą jego ugodowości częścią własnego obozu.
Nikomu wówczas nie przemknęło nawet przez myśl, że już za kilka lat sytuacja się odwróci. Że niebawem to postkomuniści staną się dominującą na polskiej scenie politycznej potęgą, a partia realizująca koncepcje Familii zepchnięta zostanie na margines. Michnik uważał – przyznaje się do tego otwarcie w przeprowadzonym na kolanach wywiadzie-rzece Jacka Żakowskiego „Między Panem a Plebanem” – że środowisko „Solidarności” ma przed sobą „co najmniej dwanaście lat” niczym niezagrożonej władzy. A nie miał powodu wątpić, że na posługiwanie się sztandarem „Solidarności” utrzyma monopol jego…
No właśnie, to dobry moment, żeby zadać sobie pytanie – jego co? Środowisko, grupa, koteria? „Salon”, jak to nazywał Waldemar Łysiak, czy „Eleganckie towarzystwo”, jak pisał Piotr Wierzbicki? Wokół Michnika nie buduje się przecież żadna sformalizowana struktura władzy. Rozwój sytuacji politycznej wymusi w pewnym momencie założenie partii, najpierw będzie się ona nazywała Ruchem Obywatelskim – Akcją Demokratyczną, potem Unią Demokratyczną, Unią Wolności, Partią Demokratyczną – demokraci.pl, ale ani Michnik, ani większość ludzi współdziałających z nim w pracy nad urabianiem polskich umysłów formalnie w tych strukturach nie uczestniczą. Partia pozostanie tylko politycznym ramieniem czegoś, co ma i większy zasięg, i większe ambicje.
Trudno o nazwę. Mamy do czynienia z tworem amorficznym, niesformalizowanym, ze środowiskiem, które nigdy nie pisało statutów, manifestów ani wytycznych. Po części pewnie dlatego, że „struktura ukryta jest silniejsza od jawnej”, jak nauczał już Heraklit (Erich Fromm objaśnił, skąd ta siła się bierze, retorycznym pytaniem: „któż może zaatakować nieistniejące, któż może się buntować przeciwko niczemu?”). A po części, bo tego niespecjalnie potrzebowało, bo porozumiewało się instynktownie, złączone wspólnotą celów i typem wrażliwości, a czego nie wiedziało, znajdowało we wstępniakach, szkicach i felietonach obficie produkowanych przez michnikowszczyznę. Ale tę ostatnią nazwę chcę rezerwować tu dla zjawiska ze sfery debaty publicznej. A jak określić to, co mimo swej amorficzności stanowiło jednak w pewnym momencie realną i znaczącą siłę polityczną?
W „Polactwie” pozwoliłem sobie dwie główne siły, wiecznie odradzające się jako strony polskiego sporu, także sporu o Trzecią Rzeczpospolitą, nazwać „Familią” i „Konfederacją”. Z jednej strony – przekonanie, że polska tradycja, religia, patriotyzm, w ogóle polska tożsamość jest nam kulą u nogi i przeszkodą w modernizacji, plus małpi zachwyt każdą intelektualną błyskotką z paryskich salonów. Z drugiej – bezmyślna obrona polskości, podnosząca zwykłą zapyziałość do rangi istności narodowego dziedzictwa. Później przeczytałem u Marka Cichockiego diagnozę mniej więcej zbieżną z tym, co próbowałem wyartykułować, tylko mądrzej napisaną, i posługującą się podziałem na „Oświeconych” i „Sarmatów”.
Pojęcia „Familii” i „Konfederacji” wydają mi się zręczniejsze, więc pozwolą Państwo, że będę się ich trzymał.
Adam Michnik, jedna z głównych postaci Familii, uważa więc w tym czasie – wciąż jesteśmy myślami w roku 1990 – że jego środowisko jest potęgą w oczywisty sposób predestynowaną do sprawowania w Polsce władzy. Dlaczegóż nie miałby tak uważać? Familia to przecież najgłośniejsze nazwiska byłej opozycji – on sam, Kuroń, Geremek, wkrótce dołączy także Mazowiecki, pomniejszych nie licząc. Wspierają je uznani twórcy kultury – reżyser Wajda, noblista Miłosz, filozof Kołakowski, naukowcy. Wspiera je z emigracji Jerzy Giedroyc, a z Zachodu tamtejsze salony polityczne i intelektualne. Wielu wspiera z pewnymi zastrzeżeniami, ale Familia bez trudu przedstawia sprawę tak, że przeciętny obywatel o tych zastrzeżeniach nic nie wie. Bo, co najważniejsze, Familia ma w ręku propagandową potęgę – „Gazetę Wyborczą”. Gazetę, która nadaje ton wszystkim mediom. Bo w tzw. publicznym radiu i telewizji, pod dyktando ludzi delegowanych tam przez Familię, urabiają opinię publiczną starzy fachowcy od propagandy, teraz nawróceni na michnikowszczyznę. Bo w rękach ludzi Familii są dwa radia tworzące duopol na rynku prywatnych mediów elektronicznych. A nowi ludzie u władzy, ramię w ramię ze starą kadrą, dbają o to, aby miażdżącej dominacji Familii w mediach nic nie zagroziło.
Jeśli ktoś może się wydawać Familii groźny, to konkurenci do przechwycenia sztandaru „Solidarności” – do niedawna cisi rywale, a teraz zupełnie już jawni wrogowie z byłej opozycji. To przeciwko nim trzeba stoczyć wielką batalię, to ich odsunąć od wpływu na politykę, zniszczyć propagandowo, opluskwić, zepchnąć na margines życia publicznego, odciąć od mediów i od wpływu na społeczeństwo. Stawką jest dwanaście lat niczym niezagrożonej władzy – a to oznacza możliwość przefasortowania Polski pod sznyt humanistycznych wartości, tolerancji, nowoczesności i sprawiedliwości społecznej. To oznacza możliwość zrealizowania utopii „Rzeczpospolitej Samorządnej”, państwa, które nie będzie kopiowało rozwiązań zachodniej demokracji, ale pójdzie dalej – można się domyślać, że w kierunku ocalenia czegoś z wizji głoszonych u zarania opozycyjnej działalności przez Kuronia i Modzelewskiego.
Alternatywą, jak to otwarcie pisze Michnik, może być osunięcie się kraju w bagno ciemnoty, spirala rozliczeń, antysemickie ekscesy ulicznego motłochu, kołtuneria i nacjonalistyczna dyktatura.
A postkomuniści? W rok po kontraktowych wyborach wydają się tak przegrani i skompromitowani, że nikt przy zdrowych zmysłach nie spodziewa się, by jeszcze kiedykolwiek mieli wrócić do politycznej pierwszej ligi. No, może za paręnaście lat, jako jakaś zupełnie nowa, odmłodzona i wolna od peerelowskiego bagażu socjaldemokracja. Do tego czasu mogą liczyć na ograniczony elektorat, wywodzący się głównie z warstw w peerelu uprzywilejowanych.
Ale to wcale niemało. Zwłaszcza w połączeniu z wpływami, jakie ludzie postkomuny mieli i wciąż zachowują w aparacie państwa. Nie trzeba żmudnej kalkulacji, by uznać, że komuniści w nowym politycznym rozdaniu stają się wartościowym sojusznikiem.
Na pewno w każdym razie stają się Familii znacznie bliżsi, niż jacyś podnoszący głowę posolidarnościowi narodowi katolicy.
Była w tych rachubach jedna ogromna dziura, która je wkrótce miała zniweczyć. Jedno zasadnicze przeoczenie. Przeoczenie, nawiasem mówiąc, arcyinteligenckie. Bo polski inteligent, człowiek wyżywający się w gadaniu lub pisaniu, żyjący słowem i dla słowa, odziedziczył po swych szlacheckich przodkach pogardę i niezrozumienie dla spraw materialnych. Polityka go fascynuje, ale rozumie ją raczej jako politykowanie. Widzi w niej starcie racji, a nie grę interesów, na której wynik w stopniu większym od gadania wpływa – samo słowo brzmi brzydko – szmal.
Tym łatwiej było Familii tę sprawę przeoczyć, że jak na razie nie miała z funduszami wielkiego problemu. Były potrzebne, to po prostu się znajdowały – przykład sztandarowy to sama „Gazeta Wyborcza”, założona bez zainwestowania jednego grosza, nie licząc symbolicznych udziałów wpłaconych przez trzech założycieli spółki „Agora”. Jakoś nie myślano, że te fundusze miały jednak swojego dysponenta. I że byli nimi właśnie postkomuniści. A jeśli się tego domyślano, to nikt w tym nie widział problemu. Wręcz przeciwnie. Proszę bardzo, niech sobie mają tej kasy jak najwięcej, niech się w niej kąpią, niech Sekuła zapała sobie cygara studolarówkami i w ogóle; tym lepiej.
Zachowali się przywódcy Familii – najlepszy przykład, jaki mi przychodzi do głowy – niczym francuscy generałowie szykujący pierwszą wojnę światową, których cała uwaga skupiona była obsesyjnie na planie odbicia Alzacji i Lotaryngii. Kiedy wywiad alarmował, że Niemcy gromadzą potężne siły na ich lewym skrzydle, skąd mogą uderzyć przez Belgię i okrążyć Paryż, Oni wcale nie zaprzeczali prawdziwości tych doniesień, tylko odpowiadali: tym lepiej! Im więcej rzucą sił na skrzydło, tym bardziej osłabią centrum, w którym my zaatakujemy!
To zaślepienie omal nie kosztowało Francuzów przegranej wojny, uratował ich „cud nad Marną”. (To znaczy, tak to nazwali potem oni sami – laicka do bólu Francja wolała bredzić o cudzie niż powiedzieć prawdę, że ocaliło ją poświęcenie setek tysięcy rosyjskich chłopów, do zmasakrowania których Niemcy ściągnęli pod Tannenberg kilka dywizji z zachodu i w decydującym momencie tych właśnie dywizji nad Marną im zabrakło; cóż, byli to Rosjanie carscy, a więc francuskim intelektualistom niemili.) Familii natomiast nie miał kto przyjść z odsieczą i skutki zaślepienia były dla niej gorsze niż dla armii Joffre'a. Czerwoni robią na potęgę szmal? Nie zawracajcie głowy, to przecież tym lepiej, nic ich lepiej nie zwiąże z demokracją i kapitalizmem. Niech oni mają kasę, my mamy coś nieskończenie ważniejszego: racje moralne!
Jest wiele dowodów, że tak właśnie myślano wtedy w kręgu Michnika o uwłaszczaniu się nomenklatury i owym wielkim rozkradaniu Polski, którego częścią było także wyprowadzanie przez rozmaite spółki majątku po byłej PZPR.
Bardzo cennym źródłem do poznania myśli Adama Michnika są wywiady, których udzielał pismom zagranicznym. Do rodaków zwykle zwracał się on w sposób pokrętny, niejednoznaczny, w tonie – rozumiem rację wszystkich stron, zgadzam się oczywiście, że to a to trzeba zrobić, ale boję się, zastanawiam się, rozważam, pytam, czy możemy, co z tego wyniknie, czy mamy prawo to zrobić, i tak dalej. Jako publicysta Michnik stawia skuteczność perswazji ponad czystość wywodu. A jeśli chce się zdezawuować jakiś pogląd, znacznie skuteczniej jest nie zaprzeczać mu wprost, tylko, jak dobry adwokat, zasiewać wątpliwości. W odpowiednim czasie, nie od razu, wyciągnie się z nich taki wniosek, jaki był z góry założony. Znakiem firmowym Michnika-publicysty jest pokrętność. W niej osiągnął on niewątpliwe mistrzostwo.
W wypowiedziach adresowanych do czytelnika obcego ideolog Familii mniej się krępuje powiedzieć, co myśli – będziemy więc jeszcze nieraz korzystać z takich wypowiedzi.
Na razie fragment wypowiedzi z czerwca 1989 – wywiad dla belgradzkiego tygodnika „NIN”: „Jeśli ludzie z nomenklatury wejdą do spółek akcyjnych, jeśli staną się jednymi z właścicieli, wówczas będą zainteresowani, by tych akcyjnych stowarzyszeń bronić, a system akcyjny niszczy porządek stalinowski”.
W redagowanej przez Michnika gazecie tę linię obrony „uwłaszczenia nomenklatury” rozwija jeden z jego publicystów: „Chcąc uczynić reformy gospodarcze głębokimi i nieodwracalnymi warto uwikłać ludzi nomenklatury w działalność gospodarczą tak, by osobiście byli zainteresowani w powodzeniu i trwałości reform. W dodatku, gdyby udało się energię i niewątpliwe zdolności tkwiące w nomenklaturze zaprząc do uruchomienia martwych lub półżywych składników majątku narodowego, mogłoby się to opłacić także materialnie. Nie rozpaczam z powodu zaniżonych wycen majątku przechodzącego w ręce spółek nomenklaturowych. Zawsze można przecież oszacować. Że będzie to forma kredytowania? Będzie. Potraktujmy to jako odprawę nomenklatury, która społeczeństwu służyła, nie zasłużyła się, ale tracąc przywileje i zaszczyty czuje się wywłaszczona z dorobku dwóch pokoleń. Opowiadam się za odczepnym”.
W podobnym duchu wypowiadają się na łamach autorzy lepsi i bardziej znani, w tym tacy jak Ernest Skalski czy Stefan Bratkowski (którego niedługo później Michnik z łamów „Gazety Wyborczej” szurnie w sposób pozbawiony jakiejkolwiek ogłady), ale cytuję ten właśnie fragment, bo przy okazji można się z niego przekonać, jak bardzo od samego początku michnikowszczyzna zakłamywała rzeczywistość. Stwierdzenie, jakoby nomenklatura „służyła społeczeństwu” i przyznawanie jej z tej racji moralnego prawa do jakiejś odprawy to zwykłe nonsensy – równie dobrze można by pleść o służebnej misji kapo w obozach koncentracyjnych. Jeszcze gorszą brednią jest przypisywanie nomenklaturze jakichkolwiek zdolności, jeszcze „niewątpliwych”. Każdy, kto choć trochę pamięta, czym była nomenklatura, wie, że jedyną zdolnością, jaka się w niej liczyła, była psia wierność. Nie, wcale nie ideologii, choć oczywiście umiejętność deklamowania o zdobyczach socjalizmu, bratnim sojuszu i temu podobnych, jak również cierpliwego wysłuchiwania tych deklamacji na niezliczonych partyjnych nasiadówkach, była tu niezbędna. Chodziło o wierność swoim patronom i lojalność wobec podwieszonych. Bąbczak wisi pod Rębczakiem, Mrugała pod Deptułą, Wojtaszek pod Szpalerskim, a gdzieś tam w dalszym planie jeden jest człowiekiem jakiegoś tam Kociołka, a drugi Moczara czy innego łachudry. Wieloletnie kręcenie się na karuzeli nomenklaturowych stanowisk, z kombinatu do zjednoczenia, z centrali do departamentu i tak dalej, dawało mniej więcej takie samo przygotowanie do prowadzenia działalności gospodarczej, jak zawodowe szulerowanie w karty. Nomenklatura, jeśli czegoś mogła nauczyć, to tylko umiejętności funkcjonowania w strukturze mafijnej.
Były przewodniczący Związku Zawodowego Pracowników PZPR (powstało coś takiego w latach osiemdziesiątych, samo w sobie dowodząc, że ustrój kretynieje kompletnie), Wojciech Wiśniewski, spisał swe wspomnienia z tego okresu w książce pod znaczącym tytułem „Dlaczego upadł socjalizm?”. Poza wszystkim, jest ta książka znakomitym portretem partyjnego aparatu, jego mentalności, kwalifikacji, przyzwyczajeń i typowych zachowań. Komu przyszłoby do głowy zobaczyć w nomenklaturze „fachowców”, pełniących „służebną misję” wobec społeczeństwa, niech koniecznie sobie tę książkę przeczyta. „W rzadkich merytorycznych rozmowach z wyższą hierarchią uderzał mnie swoisty siermiężny praktycyzm. Moim rozmówcom wydawało się, że zadania, które przed nimi stoją, są proste i oczywiste. Żeby je wykonać, niepotrzebne są żadne spekulacje, wyrafinowane myślenie i wysiłki umysłowe, wystarczy po prostu więcej i ciężej pracować” – wspomina Wiśniewski, opisując, na czym ta ciężka praca polegała: na produkowaniu całych ton instrukcji i referatów, na niekończących się nasiadówkach i nieustającym młóceniu tych samych pozbawionych sensu stwierdzeń, często pod okiem Jaruzelskiego, który niczym dobrotliwy ojciec karcił za niedostatecznie ciężką pracę i wciąż nierozwiązane problemy, a potem nagradzał tych, którzy o problemach owych potrafili przemówić najbardziej wzruszająco. Ci „nawijacze” – a wymienia wśród nich Wiśniewski głównych cwaniaków z późniejszej SLD – wyraźnie się zresztą dystansowali od codziennego szarego urzędowania, zostawiając to starym frajerom, swą obecność w KC wykorzystywali jedynie do rzucenia się w oczy Jaruzelskiemu, bo dzięki jego życzliwości mogli powiększyć swe zdolności kombinowania na boku.
W jaki sposób mieliby „martwe lub półżywe składniki majątku narodowego” „uruchamiać” ci sami ludzie, których tępota i indolencja właśnie sprawiły, że stały się one martwe lub półżywe, wie chyba tylko nieszczęsny autor „Gazety Wyborczej”, którego nazwiska przez litość nie będę tu unieśmiertelniał. Średnio zręczny polemista w kilku akapitach zrobiłby z niego i jego wywodów stertę gałganów Ale w tym właśnie sedno sprawy, że taka polemika nie mogła się w gazecie Michnika ukazać, a jeśli nie mogła się ukazać tam, to właściwie nie miała się już gdzie ukazać.
Czytelnik, któremu chciało się nad sprawą zastanowić, mógł się żachnąć, że jak to, nasza gazeta przepuściła taką bzdurę? Może nawet zadzwonił z pretensjami albo i napisał list, którym użyźniono głębię redakcyjnego kosza. Ale większość przeczytała i bez szczególnego zastanawiania się nad tym łyknęła tezę, że to uwłaszczenie nomenklatury, o którym tyle krzyczą jacyś mniej znani, więc pewnie sfrustrowani działacze „Solidarności”, to nic złego. A przy okazji także, że sama nomenklatura nie była taka zła, służyła Polsce, i coś się jej należy. Następnego dnia podobne mądrości wsączy swemu czytelnikowi gazeta w innym tekście, dotyczącym innej sprawy. I jeszcze następnego, i znowu – dzień po dniu. Dzień po dniu, od pierwszych chwil swego istnienia, gazeta posolidarnościowej opozycji, czyli, jak wtedy sądzono, jedyna gazeta wiarygodna, sączy w umysły swych czytelników spreparowaną, zupełnie fałszywą wizję świata, w którym komuniści nie są już źli, a największym zagrożeniem dla Polski i demokracji są ci, którzy wzywają do rozliczeń z peerelem.
A za tą litościwie rozpostartą nad nimi przez michnikowszczyznę zasłoną komuniści kradną na potęgę. Można powiedzieć, że dokonuje się „pierwotna akumulacja kapitału” III RP.
Idzie im to doskonale, bo od dawna wiedzieli, czego chcą, i byli do tego przygotowani. Operacja przechwycenia majątku narodowego, przekształcenie elity partyjnego aparatu w elitę pieniądza, nie była improwizacją.
Była głównym sensem całej ustrojowej transformacji.
Familia tego nie rozumie. Familia opowiada sobie i innym bajki, z których wynika, że komunistycznych generałów nagle ruszyło sumienie, nagle doznali jakiegoś niezwykłego porywu uczciwości i zapragnęli pokojowo wyjść z komunizmu. Można odnieść wrażenie, że w ogóle po to tylko byli komunistami, po to szli w generały i robili partyjne kariery, żeby wyczekać na odpowiednią chwilę i pozbyć się tego nieznośnego ciężaru władzy oraz wszystkich jej przywilejów
„Dlaczego upadł komunizm?” – pyta Michnik w tekście z 1999 roku i odpowiada, iż decydującym czynnikiem było „to, że Polacy chcieli rozmontować system dyktatury; ci Polacy, którzy służyli dyktaturze, z tymi, którzy się przeciw dyktaturze zbuntowali, umieli się w tym celu porozumieć. To była Wielka Polska Aksamitna Rewolucja (…) Powiodło się. Za zgodą wszystkich aktorów polskiej sceny politycznej powstał rząd Tadeusza Mazowieckiego. Ten rząd dokonał historycznego dzieła dekomunizacji”.
Wszystko – całkowita nieprawda, od góry do dołu. Twierdzenie, jakoby rząd Mazowieckiego dokonał dekomunizacji jest po prostu nonsensem, także, jeśli dekomunizację rozumieć w sposób, jaki proponuje w swych artykułach Michnik, jako zmianę struktur, a nie ludzi. Mazowiecki nie zmienił także tych pierwszych. Przede wszystkim jednak całkowitą nieprawdą jest przypisanie komunistom zamiaru „rozmontowania dyktatury”.
Przeciwnie. Komuniści siadali do Okrągłego Stołu właśnie po to, aby dyktaturę ocalić. Nie mieli najmniejszego zamiaru oddawać władzy ani wyrzekać się tego, co uważali za istotę ustroju, to znaczy uprzywilejowania nomenklatury. Jeśli Adam Michnik nie wierzy nikomu innemu, mógłby spytać o to Jerzego Urbana, który wielokrotnie otwarcie mówił, jakie były prawdziwe plany jego obozu i ubolewał, że nie powiodły się one wskutek socjotechnicznego błędu: trzeba było, mówi do dziś Urban, skrócić całe te negocjacje do kilku dni, ograniczyć je wyłącznie do kompromisu w sprawie nowej ordynacji wyborczej – rozwleczone na wiele tygodni, stały się bowiem rodzajem publicznego sądu nad peerelem, którego każdy kolejny dzień wzmacniał „stronę solidarnościową”.
Wbrew temu, co uporczywie powtarza Michnik, zamiar komunistów był dokładnie przeciwny demokratyzacji kraju. Chodziło im o to, żeby – mimo rozpadu ideologii, partii na niej zbudowanej i mocarstwa okupacyjnego, które chroniło ich dotąd jako swoją marionetkową władzę – zachować stan posiadania reżimu. Chodziło im o zachowanie władzy i przywilejów w sytuacji niemożliwego już do opanowania własnymi siłami kryzysu gospodarczego, wymagającego posunięć tak trudnych do przyjęcia przez społeczeństwo, że gdyby firmowała je wyłącznie władza tak niepopularna, musiałoby dojść do buntu, którego słabnący i pozbawiony sowieckiego wsparcia reżim nie byłby już w stanie stłumić.
Służyć temu miało wciągnięcie do odpowiedzialności za reformy opozycji (pierwotnie raczej Kościoła, niż „Solidarności”) – ale wciągnięcie jej w taki sposób, aby przenosząc na nią odpowiedzialność, nie dać jej realnej władzy. Jaruzelski, jak to wyjaśnił w rozmowie z Egonem Krenzem, ostatnim gensekiem NRD, chciał wpuścić do przedsiębiorstwa wspólników, ale zachować w nim pakiet kontrolny. Sposobem na to miało być przesunięcie głównego ośrodka władzy z PZPR, skompromitowanej w oczach społeczeństwa i, raz jeszcze odwołam się do opisu sporządzonego przez Wiśniewskiego, całkowicie już w tych latach niezdolnej zrobić czegokolwiek sensownego, do utworzonego w tym celu i wyposażonego w szerokie kompetencje urzędu prezydenckiego.
To, co nastąpiło po Okrągłym Stole, szybki rozpad struktur, na których opierała się władza komunistów, był dla nich samych – dla wszystkich zresztą – zaskoczeniem i szokiem, z którego ocknęli się po mniej więcej dwóch miesiącach; wtedy to, od sierpnia 1989, zaczyna się gorączkowa realizacja „planu B”, możliwego wyłącznie dzięki kompletnej bierności i niezrozumieniu sytuacji przez Mazowieckiego, Wałęsę i ówczesne kierownictwo OKP.
Dziś znane są dokumenty i relacje, które nie pozostawiają co do tego żadnej wątpliwości, opublikowane w książkach historyków. Dlaczego Adam Michnik ignoruje tę wiedzę i z uporem powtarza bajki? Czy nie przyjmuje faktów do świadomości po prostu dlatego, że musiałby wtedy przyznać, jak monstrualnie się mylił?
Od którego właściwie momentu powinno się zacząć pisać historię III Rzeczpospolitej? Od Okrągłego Stołu? Zdecydowanie nie. Żeby mógł on dojść do skutku, już musiała być podjęta decyzja – „wpuszczamy opozycję we władzę”. Kiedy ona zapadła? Już w drugiej połowie lat osiemdziesiątych można odnieść wrażenie, że trzymający władzę w peerelu zastanawiali się nie nad tym, czy się nią podzielić, tylko jak to zrobić w sposób dla nich najbezpieczniejszy i najkorzystniejszy. Na rok przed Okrągłym Stołem w poufnej rozmowie z biskupem Orszulikiem towarzysz Ciosek naszkicował mu projekt nowej struktury władzy, w istocie potem zrealizowany: z prezydentem, parytetowym Sejmem oraz Senatem, w którym komuniści gotowi byliby dopuścić istnienie opozycyjnej większości.
Wcześniejszą, nieudaną próbą było powołanie w grudniu 1986 Rady Konsultacyjnej przy Jaruzelskim, a rok później utworzenie urzędu Rzecznika Praw Obywatelskich. Dekadę wcześniej uznano by takie posunięcia za bezprzykładną liberalizację. Ale w drugiej połowie lat osiemdziesiątych już one nie wystarczały, zapewne także dlatego, że nie udało się czerwonym namówić do jednoznacznego poparcia Rady Kościoła ani pozyskać do niej nazwisk, które by rzeczywiście porwały społeczeństwo. Kościół odrzucił też propozycję tworzenia pod jego egidą „chrześcijańskich związków zawodowych”.
Skoro te pomysły nie wypaliły, do generałów stopniowo docierało, że będą się musieli posunąć znacznie dalej, niż zamierzali. Sygnałem alarmowym, który musiał ich naprawdę przerazić, był odkryty dopiero niedawno szyfrogram z peerelowskiej ambasady w Moskwie, że „Radzieccy” (jak ich nazywano w partyjnym slangu) chcą zaprosić do Moskwy Adama Michnika, pod pretekstem festiwalu filmowego, jako osobę towarzyszącą Andrzejowi Wajdzie. Co dla ekipy Jaruzelskiego i Kiszczaka znaczyła możliwość negocjacji opozycji ponad ich głowami, bezpośrednio z Kremlem, nie trzeba się chyba rozwodzić.
Ale kiedy zaczął się proces, który spowodował, że pomysł prowadzenia rozmów z polską opozycją mógł komukolwiek w Moskwie przyjść do głowy? Jeśli szukamy przyczyn nie w peerelu, ale tam, skąd naprawdę peerelem rządzono, na Kremlu, to trzeba by zacząć całą historię od przemówienia ostatniego sowieckiego genseka na forum Zgromadzenia Ogólnego ONZ pod koniec 1988, kiedy to oficjalnie odwołał on „doktrynę Breżniewa” i zapewnił, że Moskwa nie będzie już nigdy więcej interweniować siłą, jeśli któryś z jej krajów satelickich zapragnie pójść swoją drogą. Co prawda, choć gensek przypadkiem powiedział prawdę, nikt w to nie uwierzył, czego dowodem odtajnione po latach, panikarskie telegramy wysyłane w następnym roku do centrali przez amerykańskiego ambasadora w Warszawie, informujące, że w otoczeniu Wałęsy dominuje radykalizm (!) grożący konfrontacją i sowiecką interwencją.
Ale jeśli za początek wychodzenia z komunizmu uznać zmianę w polityce Moskwy, to należy cofnąć się do kwietnia roku 1985, czyli do ogłoszenia przez nowego genseka KPZR, Michaiła Gorbaczowa, kolejnej „pieriestrojki”, która okazała się nieodwracalną i tym samym ostatnią w dziejach ustroju. Bez wątpienia nowe porządki na Kremlu zorientowanym osobom z obozu władzy szybko uświadomiły, że zbliża się przesilenie i trzeba się do niego przyszykować.
Zresztą, ci najlepiej zorientowani mogli się spodziewać zmian jeszcze wcześniej. W początkach 1985 roku ówczesny minister spraw zagranicznych ZSSR, Andriej Gromyko, wygłosił w Wiedniu przemówienie w 40. rocznicę wycofania z Austrii wojsk sowieckich. Zawarł w nim zaskakującą tezę, iż proces „neutralizacji”, analogiczny do Austrii, mógłby zostać rozciągnięty na kraje Europy Środkowej. Był to jednoznaczny sygnał, że Sowieci, wpuszczeni przez Reagana w przerastający ich możliwości kosmiczny wyścig zbrojeń, wyniszczeni chronicznym w ich ustroju kryzysem gospodarczym i uwikłani w niemożliwą do wygrania wojnę afgańską, zaczynają pękać. Jadwiga Staniszkis w swej książce przenosi granicę jeszcze wcześniej, twierdząc, że koncepcja zwinięcia „zewnętrznego imperium”, w celu skupienia sił na ratowaniu samego Związku Sowieckiego, pojawiła się za rządów Andropowa, już na jesieni 1983.
Nie pisała o tym prasa i nie mówiono w szerszych gremiach. Nawet mieszkając w Ameryce i zawodowo zajmując się sowietologią, można było – przy pewnej dozie ideologicznego zaczadzenia – te sygnały prześlepić. Zbigniew Brzeziński (uhonorowany w 2005 tytułem Człowieka Roku „Gazety Wyborczej” – sam się dziwił, dlaczego akurat w tym roku) jeszcze w wydanej w 1987 roku książce „Plan gry” nauczał, jak powinny sobie Stany Zjednoczone układać stosunki ze Związkiem Sowieckim na najbliższych 25 lat. Stwierdzał, ni mniej, ni więcej, tylko że „kontekst geopolityczny w najbliższym czasie nie może zostać rozbity ani wyeliminowany” i wzywał w związku z tym do „szerokiego odprężenia i trwałego pojednania” z ZSSR, na bazie „daleko idącego kompromisu”. Na szczęście dla świata i Polski, prezydentem USA nie był już w tym czasie Jimmy Carter, który być może właśnie słuchaniu rad późniejszego Człowieka Roku „Gazety Wyborczej” 2005 zawdzięcza to, że przeszedł do historii jako najbardziej nieudolny prezydent w dziejach swego kraju, tylko Ronald Reagan, który w dogmat o nienaruszalności geopolitycznego kontekstu nie wierzył, a może go w ogóle nie znał.
Albert Einstein, spytany kiedyś, jak się dokonuje wielkich odkryć, wyjaśnił: wszyscy wiedzą, że czegoś nie można zrobić, aż przyjdzie jakiś nieuk, który nie wie, i on to właśnie robi. Takim właśnie nieukiem, do dziś za swą rzekomą głupotę wykpiwanym przez amerykańskie elity intelektualne, wychowane w kulcie „nienaruszalności kontekstu geopolitycznego”, był Reagan. Ale znowu brnę w dygresję. Chciałem tylko zaznaczyć, że choć można było te sygnały prześlepić, nawet będąc okrzyczanym uniwersyteckim znawcą tematyki międzynarodowej, to jednak były osoby, które na pewno je wychwyciły – analitycy wywiadów i departamentów polityki zagranicznej. Możemy być pewni, że wychwycono je w otoczeniu Reagana, skoro podjęto tam decyzję o znaczącym wsparciu praktycznie już zdławionej polskiej opozycji – formalnie nieistniejąca „Solidarność” została przyjęta do międzynarodowych organizacji, a do jej przetrzebionych podziemnych struktur zaczęły szeroką strugą napływać pieniądze i sprzęt drukarski, głównie za pośrednictwem amerykańskiej centrali związkowej AFL-CIO. A czy tutejsze wywiady i kontrwywiady, te cywilne i te wojskowe, mogły nie zauważać, co się dzieje? Pytam, oczywiście, retorycznie.
Można też uznać, że zasadniczą sprawą w transformacji ustrojowej nie było geopolityczne przesunięcie ze strefy sowieckiej do zachodniej, ale wewnętrzna przemiana gospodarcza – to, przyznam, punkt widzenia miły memu sercu. Jeśli przyjmie się taką optykę, to również przyznać trzeba, że pakiet ustaw, przyjętych przez kontraktowy Sejm i znany pod potoczną nazwą „planu Balcerowicza”, nie był początkiem procesu transformacji, tylko jego logicznym uwieńczeniem.
A gdzie był początek? W lutym 1989 peerelowski Sejm przyjął ustawę „o niektórych warunkach konsolidacji gospodarki narodowej”. Była ona podstawą prawną do masowego przejmowania przez tzw. spółki nomenklaturowe majątku przedsiębiorstw państwowych. Mniej więcej w tym samym czasie czerwoni rozwiązali wydział przestępstw gospodarczych Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej. Sygnał był jasny: kradnijcie, towarzysze, ile wlezie, nic się nie opierdzielajcie, bo socjalizm i tak już zdycha.
Ale zasadnicza zmiana ustroju gospodarczego, w praktyce oznaczająca pożegnanie się z komunistycznymi pryncypiami ustrojowymi, przyszła wcześniej. Była nią ustawa „o wolności i równości gospodarczej” z grudnia 1988, potocznie zwana „ustawą Rakowskiego”. Stanowiła ona, że każdy obywatel ma prawo prowadzić działalność gospodarczą z prawem do zatrudniania nieograniczonej liczby osób, a jedynym wymogiem formalnym jest wpisanie tej działalności do ewidencji (urząd, bodaj po raz pierwszy i ostatni w naszym kraju, sprowadzony został do roli służebnej: nie miał prawa takiego wpisu odmówić). Tak duża dawka wolności gospodarczej czyniła z nas na chwilę jeden z bardziej liberalnych krajów świata, co zresztą okazało się nie do przyjęcia dla socjałów ze wszystkich stron sceny politycznej – w następnym dziesięcioleciu krok po kroku narzucano kolejne ograniczenia, i dziś o takiej swobodzie działania, jak tuż przed Okrągłym Stołem, polski przedsiębiorca może tylko marzyć. Ustawa ta miała też pewien haczyk – wprowadzając nowe możliwości dla nowo zakładanych firm prywatnych, a nie ruszając starych rygorów dotyczących „jednostek gospodarki uspołecznionej” sprytnie upośledził Rakowski te drugie względem tych pierwszych. W ten sposób zmusił przedsiębiorstwa państwowe do korzystania z pośrednictwa spółek nomenklaturowych. A więc jego ustawa o wolności gospodarczej, wprowadzając tę wolność, przygotowywała grunt pod zmiany, do których prowadzić miała wspomniana już ustawa o konsolidacji gospodarki narodowej, którą przyjęto dwa miesiące później. Wiedząc o tym wszystkim, trudno poważać uporczywie głoszony przez michnikowszczyznę dogmat, jakoby komuniści nie postępowali według żadnego planu, a dopuszczenie myśli, że było inaczej, stanowi hołdowanie „spiskowej teorii dziejów”.
Postępowali według planu. Choć ten plan nie zawsze im się udawało zrealizować. Ryszard Bugaj – którego doprawdy trudno uznać za prawicowego oszołoma – mówił mi, iż jako poseł RP miał okazję na własne oczy widzieć przygotowany przez rząd Rakowskiego, najprawdopodobniej gdzieś w początkach roku 1988, projekt ustawy prywatyzacyjnej. Był to projekt niemal bliźniaczo podobny do ustawy, którą nieco później przyjęto w Rosji, i która tam spowodowała całkowite i błyskawiczne przejęcie majątku państwowego przez aparat partii i KGB. Sztuczka prosta i z pozoru arcyliberalna: na mocy ustawy prywatyzowane państwowe przedsiębiorstwa może z licytacji kupić każdy, od ręki. Pod warunkiem, że ma pieniądze albo otrzymał na ten zakup kredyt z banku.
Kto w „realnym socjalizmie” mógł mieć wielkie pieniądze, to nawet nie warto pytać. A co do kredytów – państwowy, socjalistyczny bank, naprawdę nie przypominał banku amerykańskiego, gdzie rzeczywiście pieniądze uzyskać może każdy, kto przedstawi jakiś ciekawy biznesplan. Komu socjalistyczny, peerelowski bank, w roku, powiedzmy, 1988, dałby kredyt na kupienie tego czy innego dochodowego przedsiębiorstwa? Panu Kaziowi z ulicy Śliskiej czy towarzyszowi Mrugale, z którym prezes banku, towarzysz Szpalerski, przez wiele lat siedział biurko w biurko w komitecie?
Historia potoczyła się inaczej, sytuacja polityczna rozwinęła się niezgodnie z oczekiwaniami i wspomniany wyżej prywatyzacyjny projekt musiał Rakowski wyrzucić do kosza. A gdyby poszło nieco inaczej, i prywatyzacja Polski przebiegłaby podobnie jak za wschodnią granicą? Czy Michnik, przez całe życie człowiek lewicy, broniłby wtedy warstwy nowych towarzyszy-kapitalistów z równą pasją, z jaką bronił majątku ich partii? Czy użyłby argumentu, że nie wolno naruszać zasad wolnego rynku, że własność prywatna jest święta? Czy po odcedzeniu wszystkich retorycznych ozdobników wynikłoby z jego publicystyki, że naród, który wczoraj on sam wzywał do strajków, teraz ma się zamknąć i wziąć do posłusznej służby na folwarkach wczorajszych dyrektorów, a dzisiejszych właścicieli – bo to jest właśnie wolny rynek, a wolny rynek to dziejowa konieczność?
Założyłbym się, że tak, o wszystkie pieniądze – gdyby tylko istniał sposób rozstrzygnięcia takiego zakładu.
Nie znam żadnej historycznej pracy, która dokumentowałaby ruchy, jakie odbywały się w latach osiemdziesiątych w peerelowskiej bankowości. Ale nawet ze swej wyrywkowej i powierzchownej wiedzy dziennikarza wnosić mogę, że były to ruchy nader charakterystyczne. W kolejnych bankach regionalnych wymieniano zarządy, do których wprost z gmachów partyjnych i państwowych przenosili się komunistyczni wojewodowie, lokalni sekretarze, szefowie SB i MO. Zmiany nie ominęły oczywiście centrali – na przykład, żeby nawiązać do spraw opisanych w poprzednim rozdziale, dewizy z kont PZPR mogły zostać przerzucone w marcu 1990 na konto nowo powstałej SdRP, z naruszeniem obowiązujących wówczas przepisów, tylko dzięki życzliwości warszawskiego dyrektora oddziału PKO. Który nie mógł nie być życzliwy, skoro jeszcze niedługo wcześniej był szefem Wydziału Zagranicznego KC PZPR.
Ten masowy ruch towarzyszy i kadry oficerskiej do bankowości nie mógł być przecież dziełem przypadku. O ile wiem, nie znajduje też śladu w żadnej z zachowanych uchwał władz partyjnych. Ale miał miejsce niewątpliwie; nie jest to jedyny powód, by uważać, że w latach osiemdziesiątych oficjalne struktury PZPR mają już coraz mniej rzeczywistej władzy, że wymyka im się ona z rąk na rzecz jakichś gremiów nieformalnych, tworzonych głównie przez wojsko i służby specjalne. Myślę, że jakiś historyk dokona jeszcze żmudnej pracy prześledzenia nominacji w peerelowskiej bankowości w latach osiemdziesiątych, a przy okazji może i sprawdzenia, z której partyjnej koterii rekrutowali się nowi „bankowcy”.
Początek tego procesu, kiedy już zostanie oznaczony, również będzie istotną kandydaturą do miana początku III RP.
Ale jest jeszcze jedna – czerwiec roku 1986, kiedy to PRL została członkiem Międzynarodowego Funduszu Walutowego, a zaraz potem Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju. Podejmując tę decyzję, Jaruzelski już wtedy przesądził – choć niekoniecznie zdawał sobie z tego sprawę -że konieczne stanie się uporządkowanie finansów państwa, którym kierował, i urealnienie pieniądza. Nieuchronne stało się zerwanie z dziwacznym systemem przeliczników „cennych dewiz” i „rubli transferowych”, z wziętymi z sufitu cenami surowców i energii, z całą tą fikcją, bez której księżycowa gospodarka peerelu istnieć nie mogła.
A to nieuchronne zerwanie musiało być operacją bolesną: nie dało się jej przeprowadzić bez wielkich podwyżek cen, drastycznego spadku płacy realnej i przepadku oszczędności. Numeru z wymianą pieniędzy, jaki w analogicznej sytuacji „nawisu inflacyjnego” wykonał w 1950 Bierut, kradnąc polskim rodzinom resztki ocalonego z wojennej pożogi dorobku, za Jaruzela powtórzyć się już nie dało – bo na drzewach, zamiast liści, rzeczywiście zawiśliby komuniści. Jedyną możliwością było przerzucenie odpowiedzialności za mający nieuchronnie nastąpić szok na kogoś innego – jakiś „pakt na rzecz reform” czy „wielka koalicja”, dzięki której w oczach poddanych odpowiedzialność za ich poziom życia obciążyłaby nie tylko komunistów, ale także opozycję. Przypominam: kilka miesięcy potem miała miejsce pierwsza, nieudana próba takiej operacji, czyli utworzenie przy Jaruzelskim „Społecznej Rady Konsultacyjnej”.
(Cholera, znowu ciśnie mi się pod pióro dygresja – do tej bierutowskiej wymiany pieniędzy. Historyczny miesięcznik popularnonaukowy „Mówią wieki”, pisząc kiedyś o tej stalinowskiej grandzie, przypomniał poetycki pean na jej cześć, pióra Jana Brzechwy, który w obrzydliwy sposób wysławia grabieżców i kpi z kułaka i spekulanta, których w ten sposób dosięgła rewolucyjna sprawiedliwość:
„…przyszły inne czasy
Miliony powędrują do państwowej kasy
Przybędą za to nowe bloki albo mosty
Z pożytkiem dla każdego. Stąd rachunek prosty
Robotnicy na zmianie pieniędzy nie stracą
Bo wzbogacając państwo sami się bogacą!”.
Piszę o tym, bo kiedy w roku 2000 w pewnej miejscowości w Polsce tamtejsza prawica miała czelność zaprotestować przeciwko projektowi nadania imienia Jana Brzechwy szkole, przypominając, że oprócz pięknych wierszy dla dzieci i przedwojennych peanów na cześć Piłsudskiego ma on także na sumieniu teksty haniebne, michnikowszczyzna wytoczyła przeciwko niej najgrubsze działa, na czele ze swym ulubionym oskarżeniem o antysemityzm.)
No więc, w którym miejscu wyznaczyć ten punkt początkowy procesu, który doprowadził do powstania państwa, zwanego oficjalnie III Rzeczpospolitą, a nieoficjalnie nazywanego czasem peerelem-bis?
Osobiście sądzę, że jej początki sięgają roku 1981 i stanu wojennego. Wynika ta cezura nie tyle z jakiegoś konkretnego wydarzenia, choć mówimy o okresie w ważkie wydarzenia historyczne obfitującym, co ze zmiany sytuacji psychologicznej. I wśród rządzonych, i wśród rządzących.
Zachowały się protokoły z posiedzeń władzy PZPR podczas sierpniowych strajków. Jest w nich zapis bardzo charakterystycznego starcia argumentów. Starzy partyjni kretyni gardłują: zbombardować stocznię, wprowadzić do akcji wojsko, stocznię potem odbudujemy, miasto, jeśli będzie trzeba je zburzyć, to też, ale kontrrewolucję trzeba zmiażdżyć! Jaruzelski odpowiada chłodno: zbombardować stocznię można, można puścić czołgi na ulice Trójmiasta i wystrzelać manifestantów, jak w 1970. Ale jeśli to zrobimy, stanie kolejnych sto, albo 500, albo 1000 zakładów, a do wszystkich nie wejdziemy. Nie ma tyle wojska.
To dlatego czerwony, w przeciwieństwie do Grudnia i Czerwca nie decyduje się strzelać – bynajmniej nie dlatego, żeby nagle go ruszyło sumienie, że to nieładnie, by „Polak do Polaków”. Bunt roku 1980 jest za duży i zbyt dobrze zorganizowany, i starzy komuniści, którzy tego nie rozumieją, muszą ustąpić miejsca nowym, sprytniejszym.
Ustępstwa roku 1980 są czysto taktyczne, komuniści i wiedzą przecież doskonale, że na dłuższą metę niezależna od nich silna organizacja społeczna istnieć po prostu nie może. Ale co zrobić, skoro do jej zdławienia nie wystarcza już brutalna siła? Ekipa, którą gromadzi wokół siebie Jaruzelski, znajduje rozwiązanie: jest nim wojna psychologiczna. Zanim ruszy się czołgi, trzeba społeczeństwo tak zmęczyć, urobić i zastraszyć, żeby w krytycznym momencie pozostało bierne i obojętne. Właściwie już od pierwszych chwil po podpisaniu porozumień społecznych” rozpoczyna się wojna nerwów. Komuna na każdym kroku stara się podgrzać atmosferę. Nie idzie na konfrontację, cofa się w ostatniej chwili, ale natychmiast znajduje nowy pretekst, by ani na moment napięcie nie spadało. Pierwszym przykładem jest kryzys wywołany odwlekaniem sądowej rejestracji „Solidarności”, potem pojawiają się następne jeśli akurat nie nadarza się żadna okazja, bezpieka posuwa się do bezczelnych prowokacji, jak pobicie działaczy „Solidarności” w Bydgoszczy. Kiedy ekipie Jaruzelskiego udaje się przekonać Sowietów, że tylko ona zagwarantuje im w Polsce spokój, generał, zastąpiwszy, niezdecydowanego Kanię, zaczyna swe sekretarzowanie od apelu o „dziewięćdziesiąt spokojnych dni” – a jednocześnie prowokacje ulegają nasileniu.
Stan wojenny nie był zwycięstwem czołgów. Był zwycięstwem telewizji. Telewizji, w której komuna dzień po dniu pokazywała obraz Polski budzący w przeciętnym obywatelu lęk: w kraju nie ma ani chwili spokoju, „Solidarność” ciągle jątrzy, przez te jej nieustanne strajki brakuje podstawowych produktów spożywczych i przemysłowych. Strajki równa się puste półki, wbija TVP w polskie głowy (telewizja to codzienne wbijanie miliona gwoździ w milion desek, mawiał szef radiokomitetu z czasów Gierka); „Solidarność” równa się chaos i anarchia. Tak jak przez cały peerel cenzura pilnie usuwała jakiekolwiek informacje o przestępczości, tak teraz dokładnie odwrotnie – wytyczne z najwyższego szczebla każą każdy napad, pobicie, gwałt skrupulatnie odnotować w wieczornym dzienniku, i pokazać go ze szczegółami, jak w Ameryce. Zakaz wspominania w mediach o jakichkolwiek trudnościach gospodarczych, obowiązujący od lat czterdziestych, nagle zostaje zastąpiony nakazem ich eksponowania i wyolbrzymiania.
„Solidarność” nie ma najmniejszej szansy się temu przeciwstawić. Wydawany w limitowanym nakładzie i cenzurowany „Tygodnik Solidarność” to elitarne, inteligenckie pismo, które zresztą, gdyby nie było okienkiem na wolność w szarym więziennym murze, było by śmiertelnie nudne. Drukowanie ulotek czy malowanie po murach „Telewizja kłamie” w najmniejszym stopniu nie może odwrócić efektu, oswoić wywoływanego przez propagandę lęku. Zresztą, co znaczy „kłamie”? Czy to nieprawda, że bandyta wczoraj w Zielonogórskiem zamordował i zgwałcił idącą ze stacji kolejowej dziewczynę? Czy to nieprawda, że w sklepach jest sam ocet, że fabryki nie wykonują planów, że codziennie wybucha w kraju ileś tam strajków?
Tu mamy do czynienia z zupełnie inną propagandą, niż dotąd się w peerelu robiło, nie polegającą na bezczelnym fałszowaniu faktów, tylko na umiejętnym oddziaływaniu nimi na emocje. Manipulatorzy nabierają wprawy w sztuce, która odda im potem wielkie usługi. Sukces był większy, niż się komuna spodziewała. Widmo kilkuset strajkujących jednocześnie zakładów, tak jak straszyło Jaruzela w sierpniu 1980, tak nękało go wciąż, kiedy dopinał na ostatnie guziki przygotowania do bezprecedensowej operacji wojskowej przeciwko cywilnemu społeczeństwu. Dlatego do ostatniej chwili skamlał u Sowietów o obietnicę, że w razie czego wejdą i pomogą. Bezskutecznie – Sowieci przykazali mu, że ma się z Polakami rozprawić sam. Jaruzelski przez wiele lat zaprzeczał, jakoby prosił o „bratnią pomoc”. Kłamał, Zachowały się dowody, protokoły z posiedzeń sowieckiego Biura Politycznego, opublikowane w „Moskiewskim procesie” przez Władimira Bukowskiego, oraz dziennik czynności dowódcy wojsk Układu Warszawskiego, Kulikowa, a w nim notatka adiutanta streszczająca przebieg wizyty złożonej Kulikowowi przez Jaruzelskiego w początkach grudnia 1981. Warto wspomnieć, że choć dowody te znane są już od lat, Adam Michnik do dziś w różnych publicznych wystąpieniach wspiera kłamstwo Jaruzelskiego, jakoby jego akcja ocaliła Polskę przed interwencją sowiecką. Więc podkreślmy to z całą mocą: interwencja sowiecka groziła nie Polsce, tylko co najwyżej samemu Jaruzelowi. Kreml, uwikłany w Afganistanie, zmagający się bezskutecznie z coraz większymi trudnościami gospodarczymi w samym imperium, postawił sprawę jasno: to polscy komuniści muszą zapanować nad polskim społeczeństwem. Postawili na Jaruzelskiego. Gdyby uznali, że się on do tego zadania nie nadaje, albo gdyby, teoretyzując, Jaruzel próbował się stawiać, Kreml by „zainterweniował” – dałby polskim towarzyszom do zrozumienia, że wycofuje swe poparcie, i Jaruzel podzieliłby los Kani. W generalicji, w bezpiece i partii nie brakło zaprzedanych kreatur, które chętnie zamiast niego podjęłyby się wykonania zleconej przez Sowietów misji.
Ale nie było potrzeby ich wyszukiwać, bo to właśnie Jaruzelski się podjął. Po to właśnie Ruskie zrobili go pierwszym sekretarzem PZPR. Na litość boską, jakże by mógł nie skorzystać z okazji, by ukoronować swą karierę takim stanowiskiem? Czyż nie był do imentu komunistą, czyż nie współpracował jeszcze w latach czterdziestych z wojskową informacją, czyż nie piął się po szczeblach partyjnej kariery? Kto ciekaw, niech zobaczy, jakie przemówienia wygłaszał i co robił w 1956, 1968,1970,1976, jak dzielnie, kiedy należało, czyścił ludowe wojsko z „syjonistów” – co wyniosło go na stołek Ministra Obrony Narodowej, i jak głośno, gdy przyszły inne wytyczne, gromił „warchołów” z Radomia i Ursusa (uprzedzam tylko, że nie ma co szukać tej wiedzy w archiwum internetowym „Gazety Wyborczej”).
Kreml kazał zniszczyć kontrrewolucję, jej przywódców aresztować, a tych pomniejszych, nieznanych na Zachodzie z nazwisk, po cichu mordować – Jaruzel ze swą ekipą rzucił się wolę Kremla wypełnić. Jakże by inaczej. A o obietnicę wsparcia prosił dlatego, że jednak miał obawy, czy to się uda. Bał się, że Polacy stawią heroiczny opór, jak w Powstaniu Warszawskim.
To była, swoją drogą, komedia omyłek. Opozycja gryzła się w język, ograniczała postulaty, próbowała powściągać patriotyczne emocje, bo miała przed oczami wizje sowieckiej potęgi z czasów Stalina – gdy tymczasem złowrogie mocarstwo okupacyjne solidnie już od tego czasu nadgniło, na Kremlu miejsce geniusza zła zajęła gromada zeskleroziałych pierników, niewiele sprawniejszych od Breżniewa, który przez ostatnie lata swej władzy nie bardzo wiedział, jak się nazywa i gdzie w danej chwili jest (zachowało się o tym dziesiątki straszno-śmiesznych anegdot, ale ugryzę się w język, bo inaczej nigdy tego rozdziału, nie mówiąc już o całej książce, nie skończę), a prawdziwe mózgi, kierujące służbami specjalnymi, już były zajęte kombinowaniem, co robić w obliczu nieuchronnie nadchodzącej katastrofy.
Z kolei i Ruskie, i ekipa Jaruzela mieli wciąż przed oczami Polaków z Armii Krajowej, z Wolności i Niezawisłości i Narodowych Sił Zbrojnych, spodziewali się barykad i wieszania zdrajców – gdy tymczasem mieli do czynienia z toczonym peerelowską degeneracją polactwem, do tamtych Polaków z heroicznych czasów podobnych mniej więcej w tym samym stopniu, co dzisiejszy grecki handlarz starzyzną do Leonidasa. Polactwem, które zamiast czołgami, wystarczyło postraszyć zimnymi kaloryferami.
Różnica jest taka, że opozycja nie miała okazji zweryfikować swych błędnych wyobrażeń – a komuniści tak.
W odpowiedzi na ogłoszenie stanu wojennego nie zastrajkowało, jak obawiał się tego Jaruzel i jego sztab, tysiąc zakładów, ani pięćset, ani nawet sto (o barykadach w ogóle nie rozmawiajmy). Zastrajkowało ich – różne słyszałem obliczenia, jedni mówią dwadzieścia, inni czterdzieści, W każdym razie mniej niż pięćdziesiąt. W większości do zgaszenia strajku wystarczyło, żeby przyszedł prokurator albo komisarz wojskowy i postraszył dekretem o stanie wojennym – ani naród nie czuł w sobie jakiejś przemożnej chęci do walki, ani przywódcy go do tego specjalnie nie zachęcali, bojąc się, żeby nie wywołać kolejnego beznadziejnego powstania i masakry. Jest ciekawym pytaniem dla historyków – skoro wymiar sprawiedliwości wolnej Polski się od udzielenia na nie odpowiedzi w sposób żałosny uchylił – dlaczego właściwie doszło w tej sytuacji do masakry w kopalni „Wujek”. Z punktu widzenia stanu wojennego nie była ona na nic potrzebna, w chwili rozpoczęcia szturmu na kopalnię było już oczywiste, że operacja powiodła się ponad wszelkie spodziewanie; można było zostawić „Wujka”, otoczonego milicyjnym kordonem, w świętym spokoju i za kilka dni osamotniony protest wypaliłby się sam, jak to się stało w „Piaście” i „Ziemowicie”. Dlaczego Kiszczak zezwolił na szturm i na użycie broni? Stracił głowę? Czy też z jakiegoś powodu generalicja potrzebowała małej demonstracji, że potrafi być wobec kontrrewolucji bezwzględna?
W każdym razie ruch, który jeszcze kilka tygodni wcześniej dumnie twierdził, że ma dziesięć milionów członków (słabo wierzę w tę liczbę; chyba to jeden jeszcze narodowy mit, czekający obrazoburcy, który będzie śmiał podnieść nań świętokradczą rękę i zweryfikować w dokumentach), w chwili próby okazał się ich mieć, ja wiem – może kilkuset, może kilka tysięcy.
Nie piszę tego po to, żeby czynić rodakom gorzkie wyrzuty albo się z nich naigrawać. Wymagamy od siebie, skoro napomknąłem już o naszych narodowych mitach, Bóg jeden wie czego. Nasze wyobrażenie o własnej historii przypomina pornosa. Wiecie Państwo, co mam na myśli – dobiera się wyjątkowo jurnego byczka, pakuje zastrzykami, filmuje go przez kilka dni, z kilku kamer i montuje wszystko tak, żeby widzowi wydawało się, że facet miał nieustającą erekcję przez godzinę i sześć wytrysków jeden po drugim. A potem ogląda to jakiś naiwny człowiek i wpada w kompleksy.
Nasze wyobrażenie o polskiej historii zmontowane jest z samych bohaterskich momentów; Kościuszko istnieje w nim tylko do Maciejowic, a Poniatowski dopiero od Raszyna. Wszystko to podretuszowane, podfałszowane, żeby stworzyć wrażenie, że od zarania dziejów każdy Polak był bohaterem, wiecznie szczytującym w heroizmie, i wszyscy nic, tylko z pogardą śmierci rzucali się na przeważające siły wroga albo wysadzali wraz z nim w powietrze (jak nieszczęsny Ordon, który się wcale nie wysadził). Trudno nam przyjąć do wiadomości, że przeciętny Polak jest – przeciętny właśnie.
Propaganda, jaką bombardowano Polaków od września 1980 do grudnia 1981 dała taki skutek, jaki dała, bo innego dać nie mogła, i mając absolutny monopol w środkach masowego przekazu („musowego przykazu”, jak mawia Jan Pietrzak) można by mniej więcej tak samo urobić każde społeczeństwo. Mass media to potęga, przed którą obronić mogą tylko inne mass media. Gdyby jakiekolwiek społeczeństwo umiało się na wpływ medialnych przekazów uodpornić, na świecie nie wydawano by tylu miliardów na reklamę. Ekipa Jaruzela zdobyła w roku 1981 bezcenne doświadczenie – przekonała się, że jest w stanie posterować ludźmi tak, jak jej to wygodne, i że opozycja na co dzień nie ma wcale takiego poparcia, jak w chwilach zrywu, wolnościowego karnawału w typie Sierpnia, który może być intensywny, ale z natury rzeczy trwa krótko, a po nim następuje długa faza apatii, kiedy można z Polakami zrobić jeśli nie wszystko, to w każdym razie bardzo wiele.
To niejedyny powód, dla którego początek ustrojowej transformacji przesuwam aż do roku 1981. Przez cały ten rok trwał proces bardzo brzemienny w skutki – stopniowej zmiany warty w rządzącej partii.
W czasach gierkowskich prawie nie było już w partii przedstawicieli pierwszego pokolenia polskich komunistów, tych z KPP i komunistycznej partyzantki. Dominowali komuniści powojenni o bardzo w większości podobnych życiorysach – przeważnie wyszło toto z jakichś zapadłych wsi, z folwarcznych czworaków i bardzo biednych rodzin, a niekiedy wręcz z marginesu społecznego, i wszystko zawdzięczało Nowej Wierze. Partia dała im możliwość wyjścia na ludzi, a oni odwdzięczali się ślepą wiernością idei, która miała uszczęśliwić ludzkość. Niektórzy byli na tyle głupi, że ta wiara została im na zawsze, niektórzy poniewczasie coś zaczęli rozumieć, ale w pewnym wieku trudno o taką odwagę, żeby zerwać z całym swoim życiorysem.
Byli też, oczywiście, w PZPR aparatczycy obdarzeni nadprzeciętną inteligencją i zupełnie cyniczni, jak osławiony partyjny macher od kultury, Janusz Wilhelmi (pewnie wysoko by zaszedł, gdyby przypadkiem nie spadł samolot, którym leciał). Proszę nie sądzić, żebym przykładał nadmierną wagę do fizjonomiki, ale kto zada sobie trud, żeby przejrzeć gierkowskie gazety, a w nich galerie fotek nowych-starych członków politbiura, KC czy rządu, zamieszczane po każdej roszadzie, sam zobaczy, że przytłaczającą większość stanowią na nich gęby roztytych od nadmiaru dobrobytu wieśniaków – grube, mięsiste rysy, potrójny podbródek, małe oczka, kartoflowaty nos i rozwichrzona pożyczka a la Chruszczow. Zdjęcia tych samych gremiów z końca lat osiemdziesiątych wyglądają już zupełnie inaczej. Tam twarze wsiowych przygłupów, tu – regularnych gangsterów.
Jednym ze skutków wielkiej obawy co do szans stanu wojennego, jaką żywił Jaruzelski, był pomysł, żeby oprócz opozycjonistów, dla równowagi, „internować” – czyli aresztować bez sądu i wyroku na czas nieokreślony – także partyjniaków z ekipy Gierka z nim samym na czele. Byli to już wtedy ludzie kompletnie wyautowani, nawet człowiek tak bezczelny w swych łgarstwach jak Urban nie próbował nigdy twierdzić, że Babiuch z Jaroszewiczem mogli stworzyć jakąś niebezpieczną dla WRONy konspirację. Internowanie ich, podobnie jak odebranie emerytur, było wyłącznie zagraniem pod publiczkę, rzuceniem ich na pożarcie (ciekawe, że różna partyjna skleroza, która teraz wystawia Gierkowi pomniki, jakoś uporczywie o tej zasłudze Jaruzela nie chce pamiętać). Chodziło o zbudowanie propagandowej symetrii: gierkowscy partyjniacy, wskutek swych błędów i wypaczeń, zrujnowali państwo nie mniej niż „Solidarność”, a teraz przychodzi wojsko, ludowe, żeby ocalić Naród. W planach było wytoczenie Gierkowi i jego pomagierom pokazowego procesu, na zlecenie Jaruzelskiego sporządzono nawet raport o ich rozmaitych nadużyciach – z dzisiejszej perspektywy rozczulająco wręcz śmiesznych, ale w ogólnej bidzie peerelu załatwienie sobie na lewo parudziesięciu metrów boazerii albo miedzianej blachy na dach stanowiło przekręt porównywalny z najgłośniejszymi prywatyzacjami III RP. Do procesu w końcu nie doszło, bo czerwony zorientował się, że, po pierwsze, społeczeństwo ma to gdzieś, a po drugie, wyciąganie afer towarzyszy, nic to, że z poprzedniej ekipy, ale jednak przecież towarzyszy, skompromitowałoby dodatkowo i tak już skompromitowaną PZPR. Skompromitowaną – bo jednak w okresie karnawału „Solidarności” wykipiała wiedza o cwaniactwie i draństwie partyjnych kacyków, zdemaskowane zostały kłamstwa, znegliżowany moralny poziom ludzi plotących o społecznej sprawiedliwości. To, co wcześniej wiedzieli nieliczni sympatycy opozycji, dotarło do nawet najciężej myślącego robola.
Jaruzelski zapuszkował, pousuwał z partii albo posłał w odstawkę resztkę komunistów, którzy jeszcze wierzyli w komunizm – sam został bodaj ostatnim. Cezurą wydaje się rok 1985, kiedy to ze ścisłego kierownictwa wylecieli uznawany za lidera partyjnego betonu Stefan Olszowski (jak przystało na ideowego marksistę, po latach odnalazł się na emigracji w USA) oraz stary ubek i komunistyczny zbrodniarz generał MSW Mirosław Milewski, który, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, karierę zaczynał w szeregach NKWD, rozstrzeliwując akowców i przypadkowych mieszkańców podbijanych przez krasną armię terenów.
Jednocześnie stan wojenny sprowokował do rzucenia legitymacji większość naiwnych, rozmaitych partyjnych „liberałów”, których w maszynerię aparatu wkręciło złudzenie, że wchodząc w struktury i oddając rytualny pokłon bożkowi marksizmuleninizmu będą w stanie „coś zrobić” dla ludzi, kraju, narodowej gospodarki, kultury et cetera. Czołgi na ulicach przekonały ich, że niczego się zrobić nie da, że system jest niereformowalny.
Jedyną liczącą się motywacją do zajmowania stanowisk „partyjno-państwowych”, jak się to wtedy nazywało, pozostał oportunizm. Władza dla władzy, kariera dla kariery. Będąc w nomenklaturze, można sobie było postawić lepszy dom, kupić porządną gablotę, jeździć na Zachód oraz mieć kobiety noszące koronkową bieliznę i używające zagranicznych perfum. Z czasem doszedł do tego czynnik dodatkowy: można było założyć jakiś mniej lub bardziej lewy interes i zacząć robić prawdziwy szmal. Nie jakieś zabawne grosze, jakie udało się udowodnić Szczepańskiemu czy Tyrańskiemu, wyznaczonym do roli kozłów ofiarnych rozliczeń z Gierkiem i jego czasami, ale prawdziwy szmal. W dolarach.
Bliski współpracownik Kiszczaka, pułkownik Wojciech Garstka, w przypływie szczerości wyzna po latach, że dla partyjnych liderów jego epoki „legitymacja partyjna nie była wyborem światopoglądowym, ale sytuacyjnym”.
Ale zaraz, po kolei. Wspomnieć trzeba, że, jak to często w historii bywa, triumf, jakim niewątpliwie był stan wojenny, okazał się zarazem początkiem końca. Owszem, udało się niesforne społeczeństwo wziąć pod but, spacyfikować i wybić z polskich głów marzenia o wolności. Ale co dalej?
Jeśli, jak wmawiała propaganda, trudności gospodarcze były skutkiem „anarchii”, wywołanej strajkami „Solidarności”, to po jej zdławieniu sytuacja powinna się szybko poprawić. Tylko że jakoś poprawić się nie chciała, i propagandowe zaklęcia o „wychodzeniu na prostą” nic nie pomagały. Nie pomagało posadzanie w fabrykach komisarzy wojskowych, puszczanie w teren wojskowych grup operacyjnych i inspekcji robotniczo-chłopskich, które miały tropić nadużycia i marnotrawstwo. Oczywiście, tego rodzaju środki – jedyne, na jakie mogła się zdobyć trepowska mózgownica Jaruzela – nie mogły pomóc, bo problemem centralnie planowanej gospodarki nie była żadna tam spekulacja, zła organizacja pracy czy „gospodarczy woluntaryzm” (nie bardzo nawet już pamiętam, co ten bełkot miał znaczyć), tylko samo centralne planowanie. Pamiętajmy też, że w pierwszych latach swych rządów Gierek wypuścił z butelki dżinna, którego socjalizm nie był już w stanie z powrotem do niej zagnać – narozdawał tyle podwyżek płac, emerytur i świadczeń, że dochody społeczeństwa w krótkim czasie wzrosły prawie o połowę. Jak sam potem wyznawał Januszowi Rolickiemu w wywiadzie-rzece, oczekiwał, że w odpowiedzi wysoko rozwinięte społeczeństwo socjalistyczne odwdzięczy się proporcjonalnym wzrostem wydajności pracy. Ale wydajność wzrosnąć jakoś nie chciała (i nic dziwnego – gdyby Gierek miał blade pojęcie o ekonomii, wiedziałby, że wydajność pracy nie zależy od uczuciowego zaangażowania robotnika, tylko od organizacji i energo- oraz surowcochłonności stosowanych technologii). W związku z tym nie chciała też nijak wzrosnąć podaż towarów. Społeczeństwo, żeby za otrzymane pieniądze cokolwiek kupić, musiało więc stać w coraz dłuższych kolejkach, i w efekcie zamiast być wdzięczne za podwyżki płacy, robiło się coraz bardziej wkurzone, a kiedy z tego wkurzenia zaczynało się buntować, władza dla uspokojenia sytuacji dawała mu kolejne podwyżki. Po stanie wojennym tym bardziej starano się jak najwięcej rzucić na rynek do konsumpcji. Tylko nie było co, nie było jak. System trzeszczał coraz głośniej, „nawis inflacyjny” rósł niepowstrzymanie, sojusznicy nie ukrywali, że nie pomogą, bo mają własne problemy, i jeszcze na dodatek ten przeklęty Reagan cisnął sankcjami. Dla wtajemniczonych stawało się coraz bardziej oczywiste, że katastrofa jest nieuchronna.
Wiem, że to sprawy ogólnie wiadome, przepraszam, jeśli uznają Państwo, że rozwodzę się nad nimi niepotrzebnie. Chodzi mi o to, byście się spróbowali wczuć u takiego partyjnego aparatczyka lat osiemdziesiątych. Takiego typowego, nie jakiegoś emeryta od Moczara, plotącego o podnoszącym głowę wrogu klasowym i imperialistycznej agresji. On już dobrze wie, że cały ten socjalizm, sprawiedliwość społeczna i tak dalej to zwykła lipa -że jest tylko sowiecka armia za Bugiem, Odrą i pod Legnicą, czyli „kontekst geopolityczny”, albo, jak to wtedy partyjniacy najchętniej ujmowali, „pewne zasadnicze uwarunkowania”. Taki aparatczyk nie zna szczegółów, ale generalnie wie, w jakim kierunku idą sprawy. Wie, że jest, użyjmy tego śmiesznego, archaicznego słowa, sprzedawczykiem. No to… No?
No to, u cholery, jak się już sprzedaje, to się chce sprzedawać ZA COŚ. Nie za parę metrów boazerii czy blachę na dach domku!
Znów możemy się odwołać do pułkownika Garstki, który motywacje swych ówczesnych towarzyszy podsumował krótko: aparat oczekiwał przede wszystkim „możliwości wygodnego urządzenia się”.
I partia wiedziała, że musi aparatowi tę możliwość dać. Że jeśli spróbuje takich cyrków, na jakie pozwalać sobie mógł jeszcze Gomułka, zmuszający podwładnych do życia w ascezie, jeśli pozwoli, by partyjnym sekretarzom ktoś liczył i ograniczał lewizny, to wkrótce wszystkie kadry się rozlezą. Wiedziała, ale nie miała już nic do rozdawania. „Gospodarka niedoborów”, która okazała się praktycznym skutkiem budowania sprawiedliwości społecznej, sięgnęła takiego dna, że nawet towarzysz Ciosek – jak gdzieś opowiadał – chcąc zmienić sobie w domu wannę, musiał pisać podanie o nadzwyczajny przydział tego rzadkiego luksusu do kolegi ministra.
„Przez cały Boży dzień towarzysze zajmowali się załatwianiem, poprzez różne dojścia i znajomości, dla siebie, rodziny i przyjaciół: mebli, lodówek, pralek, napraw samochodów, telefonów, telewizorów, lekarstw itp. Oprócz tematów dużych koledzy, jak zauważyłem, z upodobaniem zajmowali się sprawami bardzo drobnymi, na przykład okazyjnym zakupem koszuli, garnituru z przeceny, butów z importu, a nawet lepszej kiełbasy, chudszego boczku, cielęciny itp. Pokój, w którym pracowali, zamieniał się w swoisty bazar telefoniczny, ośrodek pośrednictwa w przeprowadzaniu transakcji handlowych” – opisuje „partię w nieustającym działaniu” cytowany już Wiśniewski.
W maju 1989 na posiedzeniu sekretariatu KC Jaruzelski grzmiał na towarzyszy, którzy pięć lat wcześniej założyli spółdzielnię mieszkaniową „Młoda Gwardia” i szybko przekształcili ją w niezwykle skuteczny sposób pomnażania pieniędzy – co nie było trudne, bo spółdzielni, której udziałowcami było 80 wysokich funkcjonariuszy partyjnych, głównie członków KC, nikt nie śmiał niczego odmówić. „Skandaliczne rzeczy… premie, nagrody, podwójna pensja prezesa, wysokie uposażenia… To krzycząca niesprawiedliwość, gangsterstwo pod naszym bokiem. Jakie mamy moralne prawo pouczać innych, jeśli u siebie krytykujemy taką zarazę!” – grzmiał towarzysz pierwszy sekretarz. A „zaraza”, rozparta na sali, słuchała z pobłażliwym rozbawieniem. „Dominowało zawołanie enrichissez-vous, bogaćcie się”, podsumował nastroje w partyjnej wierchuszce lat osiemdziesiątych towarzysz Haka, skądinąd wielce zasłużony w urzędowym torowaniu nomenklaturze drogi do bogactwa. Tyrady Jaruzelskiego były dowodem albo krańcowej obłudy, albo kompletnej utraty kontaktu z rzeczywistością. Raczej tego drugiego, bo w systemie komunistycznej władzy było to częste schorzenie genseków, wiedzących tyle, ile im napisano w podetkniętym biuletynie specjalnym. Na szczęście dla „zarazy”, moralne kompulsje towarzysza generała nie trwały długo i szybko ustąpiły miejsca którejś z innych jego pasji – walce o czystość i poprawność polszczyzny czy staraniom o właściwe prowadzenie się młodzieży i zwalczaniu zepsucia moralnego, czyli tępieniu zdjęć gołych bab w gazetach.
Wspomniana już Jadwiga Staniszkis pisze, iż partyjna wierchuszka, przyzwalając aparatowi na bogacenie się na własną rękę, nie zdawała sobie sprawy, iż rozpoczyna dekompozycję ustroju wywalczonego przez Budionnego i Dzierżyńskiego. Że był to właśnie pomysł na zachowanie aparatu w spójności, tylko okazał się mieć odwrotne skutki – tak, jak reformy Gorbaczowa.
Być może. Choć wydaje mi się równie prawdopodobne, że niektórzy wiedzieli od początku: socjalizm, w jego formie ortodoksyjnej, kończył się nieodwołalnie, a jeśli nie socjalizm, to co? Kapitalizm, oczywiście. A kapitalizm, jak to wbijano w głowy przez dziesięciolecia peerelu, to ustrój oparty na wyzysku człowieka przez człowieka, w którym jest warstwa uprzywilejowana i warstwa wykorzystywana. No to w której warstwie mają się znaleźć ludzie z partyjnej nomenklatury?
Możliwe, że prawda leży pośrodku, to znaczy, że proces przekształcania się komunistów w oligarchię pieniądza zaczął się spontanicznie, a dopiero z czasem gremia decyzyjne uświadomiły sobie, dokąd jadą, i zaczęły ten proces planować, porządkować, tak, aby przeprowadzić ustrojową transformację z maksymalną dla siebie korzyścią.
Przedstawiłem wcześniej – w kolejności odwrotnej od chronologicznej, bo tak mi wyszło – poszczególne etapy tego procesu. Można do nich jeszcze dodać ustawę z 1986, zezwalającą na ograniczone tworzenie spółek Z udziałem kapitału zagranicznego, tak zwanych „polonijnych”. Zasadą tych spółek było zmuszenie chcącego w Polsce zainwestować polonusa do wzięcia „partnera krajowego”, a owych partnerów krajowych wyznaczały Wojewódzkie Urzędy Spraw Wewnętrznych. To już było zupełnie jawne wchodzenie bezpieki w biznes.
Ale przecież jeszcze wcześniej, tuż po odwołaniu stanu wojennego, zaroiło się w polskich sklepach od zachodnich towarów z prywatnego importu. Głównie szamponów. Kosztowały straszne pieniądze, ale innych nie było, więc się sprzedawały. Kto na tym prywatnym imporcie zarabiał? Na pewno nie tylko towarzysze z „telefonicznego bazaru” w KC. Nie dało się postawić takiej bariery, która by dopuściła do możliwości zarobić u tylko nich; skoro okazało się, że można, to korzystali także ludzie przypadkowi, którzy akurat z jakiejś racji mieli paszporty i dobre pomysły, czym by tu obrócić, żeby mieć maksymalne przebicie.
W systemie totalnej reglamentacji i całkowitej wszechwładzy urzędników nie mogło jednak być mowy o równości podmiotów gospodarczych. Jeśli się chciało w owych czasach prowadzić działalność gospodarczą, taką drobną, ot, wziąć w ajencję… No tak, jak mogłem zapomnieć o tym – na początku lat osiemdziesiątych WRONa puściła się na taką śmiałą reformę, że pozwalała prowadzić różne drobne interesy jako ajencje, to znaczy, formalnie wciąż jeszcze, zgodnie z marksistowskim dogmatem, wszystko pozostawało państwowe, ale w ajencji, więc już jakby prawie prywatnie. No więc jeśli chciało się robić interesy, wziąć w ajencję sklepik albo knajpkę, to były dwie metody: albo się bezustannie użerać z kontrolami, kolędować po urzędach i prosić się o taki czy inny papier, albo, jak się zwięźle mówiło, „mieć swojego ubeka”.
Czy mi się zdaje, czy ktoś z Państwa westchnął właśnie, że coś mu to przypomina, a ktoś inny, młodszy, mruknął – „to już wtedy”?
Tak, oczywiście, podobieństwo nie jest przypadkowe. W pewnym sensie wciąż mamy ten ustrój gospodarczy, który budowały kolejne decyzje komunistów w latach osiemdziesiątych, począwszy od wspomnianych ajencji i zalegalizowania „prywatnego importu”, wcześniej uważanego za przemyt: niby-kapitalizm, w którym niektórzy mają z zasady uprzywilejowana pozycję. Niektórzy nazywają to „kapitalizmem politycznym”, inni „kapitalizmem kompradorskim”. To nie są najlepsze nazwy. Bo jeśli w jakiejś gospodarce nie ma równości szans, to nie można jej nazwać wolnorynkową ani kapitalistyczną. Słowa „kapitalizm” czy „wolny rynek” są tu nie na miejscu.
Głupactwo cytowanych na początku tego rozdziału wypowiedzi o rzekomych praktycznych pożytkach z uwłaszczania nomenklatury polega na tym, że wygłaszano je w roku 1989. Siedem lat wcześniej te same opinie byłyby zupełnie słuszne. Zresztą, taki właśnie sens miał napisany jeszcze wcześniej „List do porucznika Borewicza” samego Mirosława Dzielskiego. Cholera wie, może właśnie ten tekst, dostarczony przez bezpiekę na partyjno-rządowe biurko wśród innych skonfiskowanych wydawnictw drugoobiegowych, dostarczył komuś natchnienia?
W odniesieniu do sytuacji początku lat osiemdziesiątych niczego temu rozumowaniu nie można było zarzucić: pozwólmy komunistom kraść i kombinować, a rozwali to partię i komunizm od środka, stworzy z części aparatu nową klasę (właściwie, jeśli pamiętać, że to właśnie aparat partyjny nazwał znany dysydent nową klasą, powinienem napisać: jeszcze nowszą klasę), która ze swej natury będzie zainteresowana demontażem komunizmu.
Ale w roku 1989 Polska miała już ten proces za sobą! On się już dokonał i już przyniósł wszystkie korzyści, jakich się po nim można było spodziewać. Bogacenie się aparatu już rozsadziło socjalizm od wewnątrz, odebrało aparatowi PZPR resztki wiary w ideologię i doprowadziło do upadku poprzedniego systemu – w Magdalence, przy Okrągłym Stole i w kontraktowych wyborach.
W dalszych zmianach nowa (jeszcze nowsza) klasa nie miała już żadnego interesu. Przeciwnie, osiągnęła wszystko, i teraz mogła tylko tracić swoje przywileje. Od tego momentu będzie ona dążyć do wyhamowania procesu zmian, a nawet jego cofnięcia. Do zatrzymania Polski w ustroju hybrydalnym, ułomnym – nie kombinujmy specjalnie z nazwą, po prostu w postkomunizmie.
Ostatnią rzeczą, jaką należało w tym momencie historycznym robić, było gwarantowanie nowszej klasie utrzymania przywilejów i opieranie się na niej. Przeciwnie. Dobro Polski wymagało właśnie tego, aby teraz nowszą klasę stanowczo pozbawić wpływu na bieg wydarzeń, żeby nie mogła hamować rozpoczętego procesu transformacji i przeszkadzać w doprowadzeniu go do finału: zastąpienia socjalizmu gospodarką wolnorynkową.
Ale Familia przyjęła strategię dokładnie odwrotną. Uznając postkomunistów za sojuszników i broniąc ich materialnego uprzywilejowania, sprawiła, że proces transformacji ustrojowej został w Polsce, zgodnie z interesem uwłaszczonej nomenklatury, zatrzymany na kilkanaście lat, a nawet cofnięty w stosunku do tego, na co pozwalała ustawa Rakowskiego z grudnia 1988. Nie podejrzewam Michnika ani innych przywódców Familii, żeby zdawali sobie sprawę, co de facto oznacza i jakie niesie skutki ich polityczna strategia. Po prostu o tym nie myśleli. Ich pojęcie o gospodarce i procesach w niej zachodzących było nad wyraz mgliste; żyli wśród kawiarnianych fantomów. Jeden błąd pociągał za sobą drugi. Błędne rozeznanie sytuacji poskutkowało upatrywaniem zagrożeń zupełnie nie tam, gdzie one były, i wyznaczeniem celów zupełnie nieadekwatnych do sytuacji. Ale zanim o tym, jeszcze parę uściśleń terminologicznych i troszkę faktografii.
Powtarzam: stanowczo protestuję przeciwko nazywaniu panującego w Polsce ustroju gospodarczego kapitalizmem albo wolnym rynkiem.
Proszę, weźmy podstawowe dane – cytuję z opracowania Centrum imienia Adama Smitha, z roku 2005.
Przez ręce administracji państwowej przechodzi, podlegając różnym formom redystrybucji, 55 proc. Produktu Krajowego Brutto. Stopa opodatkowania wynosi, (zależnie od sposobu obliczenia, 35 proc. (brutto) albo 80 proc. (netto). Oprócz podatków istnieje 8 rodzajów przymusowych składek, ściąganych od pracowników i pracodawców. Państwo jest właścicielem ponad 50 proc. środków produkcji oraz 3 milionów hektarów ziemi uprawnej. Działalność gospodarcza reglamentowana jest przez 216 rodzajów koncesji i licencji (tak! – u zarania III RP koncesjonowanych było tylko 7 rodzajów działalności gospodarczej, takich jak handel bronią czy wydobycie bogactw mineralnych). W kilkunastu zawodach obowiązują kodeksy limitujące dostęp do nich. Ponad 40 instytucji kontrolnych może w każdej chwili wkroczyć do firmy, aby przeprowadzać nieograniczone w czasie kontrole. Państwo ustala minimalną płacę, maksymalne odsetki i minimalne ceny skupu w rolnictwie oraz chroni ustawowo liczne monopole i oligopole (na czele z kluczową dla rozwoju technologicznego telekomunikacją – dzięki czemu Polak jest w Europie na trzecim miejscu od końca pod względem dostępu do Internetu). Rejestracja firmy trwa średnio 60 dni, a średni czas dochodzenia sprawiedliwości w procesie sądowym – 1000 dni.
Wystarczy?
To nie jest żaden kapitalizm. Ale, prawda, że nie jest to też „realny socjalizm”, ten budowany w peerelu. Nie ma Centralnej Komisji Planowania, ręcznego sterowania gospodarką i tak dalej. Więc co to jest?
Na początku lat dwudziestych wydawało się, że mimo wygranej przez bolszewików wojny domowej ich władztwo zaraz się rozleci. Rosja nigdy nie miała sprawnej gospodarki, ale wzniecona przez bolszewików zawierucha doprowadziła ją do kompletnej ruiny, a sposoby reanimacji podsuwane przez marksizm, zamiast poskutkować, okazały się potęgować problemy. Wtedy towarzysz Lenin rzucił hasło: Nowa Polityka Ekonomiczna. W skrócie (według rosyjskiej składni) NEP.
Nazwa, jak zawsze w komunizmie, była dokładnie odwrotna od prawdy: „nowa” polityka oznaczała powrót do tego, co stare – dopuszczenia prywatnej własności i konkurencji. Ale w takim tylko zakresie, żeby nie zagroziło to władzy bolszewików. Pod kontrolą. Dokładnie według zasady, którą sformułowano za rządów Mazowieckiego: tylko tyle kapitalizmu, ile konieczne, za to tyle socjalizmu, ile tylko możliwe.
Wolny rynek to wieczna niepewność. Pucybut może zostać milionerem, ale i milioner może zbankrutować i pójść na dziady. W socjalizmie tego problemu nie było, dawał pewność, że kto jest w nomenklaturze, będzie mu się żyło dobrze, a kto jest zwykłym robolem albo inteligencikiem, niech będzie szczęśliwy, jeśli ciężką pracą dorobi się małego fiata i M-3. I niech będzie pewny, że nie wyskoczy wyżej, choćby go Pan obdarzył wszelkimi możliwymi talentami i choćby się usrał z wysiłku.
Ale socjalizm bankrutował. Utrzymać się go nie dało. Powstał problem, jak przeskoczyć do kapitalizmu, a nie stracić uprzywilejowanej pozycji.
Odpowiedź była prosta: wziąć z kapitalizmu tylko to, co konieczne. Konieczna była reforma finansów zresztą, jak wspomniałem, w momencie przystąpienia peerelu do Międzynarodowego Funduszu Walutowego stało się to oczywiste. Konieczne było urealnienie pieniądza, wprowadzenie jego wymienialności, opanowanie inflacji, która w ostatnich latach peerelu osiągnęła szalone tempo. Oraz wprowadzenie wolnego rynku w handlu, usługach, w drobnej wytwórczości, żeby ludność mogła się jakoś zaopatrzyć w to, co niezbędne do życia, i żeby rolka szarego, wstrętnie szorstkiego papieru toaletowego przestała być luksusem, a brak sznurka do snopowiązałek nierozwiązywalnym problemem każdych żniw.
Ale nie chodziło o to, żeby tu zapanował prawdziwy kapitalizm, tylko o to, żeby ci, którzy byli warstwą wyższą jako mandaryni reżimu, pozostali warstwą wyższą jako kapitaliści. Dlatego – z punktu widzenia interesów nowszej klasy – musiały szybko wrócić ograniczenia, wszelkiego rodzaju koncesje i zezwolenia, dlatego pozostać musiała i rozrosnąć się jeszcze bardziej biurokracja, dlatego ogromna część dochodu narodowego musiała pozostać w dyspozycji państwa.
Ścieżka przemiany korzystnej dla nomenklatury wyglądała następująco: najpierw, po okresie wstępnych przygotowań nagła, całkowita liberalizacja, podczas której my, wykorzystując przewagi, jakie daje nam udział we władzy, bogacimy się pierwsi. Oczywiście, nie da się uniknąć, że przy tej okazji wzbogacą się także jacyś ludzie zupełnie przypadkowi, po prostu pojawią się normalni, uczciwi biznesmeni. Ale kiedy już „pierwotna akumulacja” się dokona, kiedy nomenklatura już się uwłaszczy – wtedy w jej interesie będzie odwrót od liberalizacji i powrót do ścisłej kontroli państwa nad gospodarką. To pozwoli zamknąć klub bogaczy, a tych, którzy się do niego wślizgnęli, oswoić i zmusić do wejścia w układ albo z tego klubu usunąć. Oczywiście pod hasłem odchodzenia od „dzikiego kapitalizmu” na rzecz państwa „opiekuńczego”.
Dokładnie tak potoczyła się transformacja gospodarcza w III RP.
Weźmy sobie, tak jako typowe przykłady, dwóch biznesmenów, o których z różnych przyczyn było ostatnio bardzo głośno. Pierwszy nazywa się Roman Kluska. Zbudował swą firmę uczciwie, od zera, rozpoczynając w Polsce produkcję komputerów. Aż pewnego dnia Urząd Skarbowy wyliczył mu, zupełnie bezpodstawnie, absurdalnie wysoki, rujnujący podatek. Jednocześnie z wezwaniem do jego zapłaty pojawili się u Kluski „życzliwi” z propozycją: daj łapówę, wejdź w układ, będziesz miał spokój i będziesz mógł zarabiać dalej. Kluska się nie ugiął. Został aresztowany, przeszedł długą, znaną z mediów gehennę, jego firmę doprowadzono do upadku. Po latach sąd którejś tam instancji przyznał, że oskarżenia, na podstawie których go uwięziono, były wyssane z palca, podobnie jak roszczenia Urzędu Skarbowego. Uznał też, że Klusce nie należy się odszkodowanie, i że urzędników, którzy go zgnoili, nie ma podstawy prawnej ukarać, a tych, którzy jako pośrednicy przyszli po łapówkę, nie ma jak złapać.
Drugi to Jan Kulczyk. Przyjaciel Aleksandra Kwaśniewskiego i innych komunistycznych prominentów, pierwszy milion dostał od ojca, który za peerelu robił legalnie interesy w Niemczech, a takich interesów nie dało się wtedy robić bez błogosławieństwa władzy, czyli, konkretnie, komunistycznego wywiadu. Kulczyk szybko stał się najbogatszym człowiekiem w Polsce, jako właściciel całego mnóstwa firm, które wszystkie robiły kokosowe interesy z państwem, reprezentowanym przez ludzi prywatnie będących jego przyjaciółmi. Jeden z bardzo wielu przykładów – prywatyzacja Telekomunikacji Polskiej SA. Pomińmy już dyskusję nad tym, czy była ona potrzebna, i krzyczący z ekonomicznego punktu widzenia nonsens, że sprzedano nie tyle firmę, co monopol na świadczenie w Polsce usług telekomunikacyjnych, na dodatek, co czyni kpiną stosowanie w tym konkretnym wypadku określenia „prywatyzacja”, firmie państwowej; tyle że francuskiej. Pomińmy to. Ale jaki miała sens polityczna decyzja, że jednocześnie ze sprzedażą mniejszościowego pakietu udziałów Francuzom, co najmniej 15 proc. musi objąć na warunkach preferencyjnych „partner krajowy”? Taki, że owym partnerem krajowym, decyzją stosownych władz, stał się właśnie Kulczyk. Objął udziały po cenie znacznie niższej niż France Telekom. A skądinąd wiadomo, że nie wyłożył na ten zakup ani grosza, bo wziął kredyt. Ponieważ ustawa mówiła, że musi być partner krajowy, ale nic nie wspominała, że ten partner krajowy nie może swych udziałów sprzedać, więc niedługo potem Kulczyk swe 15 procent odsprzedał tym, którzy mieli je kupić od razu. Tyle, że różnica między preferencyjnym kursem, po jakim dostał akcje on, a ceną, jaką mieli zapłacić Francuzi, poszła do jego kieszeni, zamiast do skarbu państwa. A, nawiasem mówiąc – kredyt Kulczyka też spłacili Francuzi. Nie musiał więc wykładać na całą operację ani grosza, wyjąwszy oczywiście ewentualne koszta pozyskiwania życzliwości decydentów.
Czysty zysk, bez kiwnięcia palcem – tylko dzięki decyzjom ministrów i ich podwładnych. Takim biznesmenem mógłbym być i ja, i każdy z Państwa, gdyby akurat na nas, a nie na Kulczyka, spłynęła łaska rządzących. W III RP były dziesiątki takich, których spotkał los Kluski, a może setki, jeśli policzyć tych, którzy postawieni na jego miejscu uznali, że „na układy nie ma rady” i zapłacili haracz. Takich Kulczyków też były dziesiątki. Nadal są.
I to niby jest, kurwa, wolny rynek?! Kapitalizm?! Nie. To jest właśnie NEP.
W roku 1989, jak wspomniałem, zlikwidowano wydział przestępstw gospodarczych MO. Państwo przez długi czas nie miało żadnej wyspecjalizowanej służby, która by mogła łapać wielkich i mniejszych aferzystów – na wszelki wypadek, bo zawsze mógłby się znaleźć wśród gliniarzy jakiś uczciwy idiota, nierozumiejący dziejowych konieczności. Jednocześnie, jak też wspomniałem, prawo umożliwiło powstawanie „spółek nomenklaturowych”. Na czym to polegało? Bardzo prosto: dyrektor firmy zawiązywał spółkę ze swym zastępcą i, powiedzmy, sekretarzem POP, po czym, jako dyrektor, ze sobą, jako prezesem spółki, podpisywał umowę na sprzedaż, po państwowej cenie, całej produkcji firmy. Od tej chwili towar leżący w fabrycznych składach był już własnością spółki, i to na jej konto szły pieniądze ze sprzedaży go na rynku, ale już po cenie rynkowej, a więc kilkakrotnie wyższej. I już spółka miała za co, w następnym ruchu, wykupić prywatyzowaną firmę; zwłaszcza że kierownictwo tej ostatniej, jako udziałowcy spółki, nie było zainteresowane w wycenie firmy zgodnie z jej rzeczywistą wartością.
Zresztą, w razie potrzeby – od czego kredyty? Przecież w bankach siedzieli towarzysze, i rozdawali innym towarzyszom pieniądze bez najmniejszego problemu. I bez żadnego zabezpieczenia. Spółka trzech towarzyszy, którzy zrzucali się po pięć tysięcy złotych (ówczesne ustawowe minimum) występowała o dziesięć milionów kredytu – i prezes dawał. Nie spłacała go, ale wkrótce występowała do tego samego banku po dwadzieścia milionów – i też je dostawała. Bank przez to upadł? Kto by się tym przejmował, państwo brało zobowiązania na siebie. Rządzący kręcili głowami, ubolewając, że w ferworze transformacji udzielono tylu „złych kredytów”, ale żeby ratować zagrożone banki, spłacali kredyty zamiast tych, co je wzięli, z funduszy publicznych. Co się mieli szczypać, spłacali przecież nie ze swoich pieniędzy, tylko z naszych. Ratowanie samego tylko Banku Gospodarki Żywnościowej pochłonęło w 1993 roku ówczesnych 16 bilionów złotych.
Jeszcze fajniejszym przykładem było coś, co nazywało się „Gecobank”. Obracał on głównie pieniędzmi Fundacji na rzecz Nauki Polskiej. Fundację tę powołano, aby wspierała badania naukowe, i w tym celu przejęła ona 100 mln dolarów po zlikwidowanym peerelowskim Centralnym Funduszu Rozwoju Nauki i Techniki. Jednak zarząd fundacji (spróbujmy zgadnąć, z jakich środowisk politycznych się ów zarząd wywodził; dodam dla ułatwienia, że nie opozycyjnych) za priorytet uznał działalność bankową, która polegała na rozdawaniu „kredytów”. Były to takie kredyty, że w roku 1992 wszystkie one (wszystkie – sto procent!) zostały uznane przez kontrolę NBP za „kredyty nieprawidłowe”. Z owych kredytów udało się potem odzyskać 3 procent. To i tak nieźle, bo w roku następnym na wieczne nieoddanie rozdane zostało 99,7 procenta udzielonych przez Gecobank „kredytów”. I jeżeli ktoś sądzi, że otrzymali te prezenty ludzie zajmujący się badaniami naukowymi, to się grubo myli.
Co by zrobiono w cywilizowanym kraju z człowiekiem, który tak zarządzał bankiem? i który, będąc jego prezesem, jednocześnie zasiadał w radzie wspomnianej fundacji, która powierzone jej pieniądze Skarbu Państwa utopiła w prywatnym banku, który z kolei po prostu je rozdał?
Co by z nim zrobiono w cywilizowanym kraju, to wszyscy wiedzą. Ale może nie wszyscy wiedzą, jaki los spotkał go w III Rzeczpospolitej, państwie, z którego, zdaniem michnikowszczyzny, powinniśmy być bardzo dumni i bronić go przed nawiedzonymi dekomunizatorami. Otóż w chwili, gdy piszę te słowa, były prezes Gecobanku jest prezesem PKO BP i uchodzi za znakomitego bankowca oraz menedżera.
Nawet nie chce mi się unieśmiertelniać jego nazwiska, bo raz, że nikomu nic nie powie, a dwa, że takich misiów było i jest zatrzęsienie.
Stary komunista Brecht twierdził, że okradzenie banku jest niczym wobec założenia banku. W odniesieniu do zwalczanego przez Brechta piórem kapitalizmu to oczywista bzdura. Ale w odniesieniu do polskiego NEP-u – jak najbardziej prawda.
Komuniści pozwolili zakładać banki prywatne ustawą ze stycznia 1989. Oczywiście trzeba na to było mieć zgodę, której byle komu nie dawano. Z myślą o tych towarzyszach, którym się nie chciało, utworzono jednocześnie z majątku Narodowego Banku Polskiego dziewięć regionalnych banków depozytowo-kredytowych, co bardzo ułatwiło pompowanie państwowych pieniędzy do prywatnych kieszeni.
Niektórym towarzyszom się chciało. Trzy dni po kontraktowych wyborach założony zostaje Bank Inicjatyw Gospodarczych. Wśród udziałowców – Aleksander Kwaśniewski, Leszek Miller, Jerzy Szmajdziński. Także towarzysze mniej znani, ale akurat piastujący szefostwa państwowych kolosów – Państwowego Zakładu Ubezpieczeń i Poczty Polskiej; także kilku mniejszych państwowych firm. Fundusz założycielski banku jest śmiechu warty, ale zaraz po powstaniu samo tylko PZU (w tym samym roku wykaże ono bilion złotych strat) lokuje w BIG-u na dzień dobry 65 miliardów złotych, na dziesięć lat, na warunkach arcyniekorzystnych, bo nie dość, że odsetki są niskie, to o spłatę lokaty PZU zobowiązuje się nie występować przed jej upływem. Transza po transzy, kierownictwo PZU, zanim wreszcie zostanie przez niemrawą nową władzę zmienione, zdąży wpompować w BIG łącznie pół biliona. Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego – muszą przecież Państwo znać ten skrót, FOZZ – dokłada do tego swoją lokatę, 160 miliardów. Ile wpłaciła Polska Poczta Telegraf i Telefon? Nie wiemy. Ile było takich BIG-ów, też do końca nie wiemy. To wszystko, co dziś znamy dzięki wścibstwu niezależnych dziennikarzy, to drobne ułamki tego, co było. Wiemy, bo tego się nie dało ukryć, że po pewnym czasie BIG przejął, za zgodą ówczesnych władz, państwowy Bank Gdański, skądinąd znacznie od niego większy, i ponoć, jak twierdzono podczas prac sejmowej komisji ds. prywatyzacji PZU, za pieniądze pożyczone od tegoż Banku Gdańskiego.
Za rządów Akcji Wyborczej Solidarność jej macherzy od finansów, usiłujący zbudować analogiczne do czerwonych finansowe zaplecze dla swej partii, Wieczerzak i Jamroży, znowu posługując się pieniędzmi Polaków ubezpieczonych (w znacznej części przymusowo) w PZU, do spółki ze sprowadzonym w tym celu do Polski holenderskim konsorcjum finansowym oraz bankiem niemieckim, będą próbowali przejąć nad BIG-iem kontrolę i odwołać jego nomenklaturowego prezesa Bogusława Kotta. Przebywający w tym czasie w Davos prezydent Kwaśniewski natychmiast pośle do Polski z interwencją swego ekonomicznego doradcę, późniejszego premiera, Marka Belkę.
Żeby było śmiesznie, obaj – Kwaśniewski i Belka – poza tą sytuacją deklarujący niezmierne przywiązanie do zasad wolnorynkowych i wyśmiewający oszołomów mówiących coś o interesie narodowym w gospodarce, na okoliczność walki o BIG chórem zaczną deklamować, że nie wolno pozwolić, by „polski” bank przejęty został przez Niemców.
Dziesięć procent udziałów w BIG ma spółka Transakcja. To również ciekawa firma, założona jeszcze w roku 1988. Wśród pierwszych udziałowców są Akademia Nauk Społecznych przy KC PZPR i partyjny koncern prasowy RSW Prasa – Książka – Ruch, w radzie nadzorczej skarbnik PZPR Wiesław Huszcza, Marek Siwiec i Jerzy Szmajdziński. W początkach 1989 RSW na jasno sformułowane polecenie KC PZPR przeleje do Transakcji 2,7 miliarda złotych.
Ponieważ przynależność Transakcji do PZPR jest trudna do ukrycia, w krótkiej chwili niepewności, czy aby Sejm nie przyjmie ustawy o nacjonalizacji majątku Kompartii, na wszelki wypadek swoje udziały w BIG-u przekazuje Transakcja za drobną część ich wartości firmie Universal, wówczas już sprywatyzowanej na rzecz jej nomenklaturowego kierownictwa, mniej więcej sposobem opisanym powyżej. Inne aktywa Transakcji rozprowadzone zostają pomiędzy jej spółki-córki. Zupełnie niepotrzebnie – Adam Michnik czuwa, żeby „nienawiść” przypadkiem nie zatriumfowała.
Przewertujmy pierwsze strony bardzo ciekawego dla ludzi zainteresowanych historią najnowszą kalendarium „III Rzeczpospolita w odcinkach” Teresy Bochwic. 29 sierpnia 1989: pełnomocnik ds. gospodarczych KC PZPR Mieczysław Wilczek przelewa należące do PZPR 22 miliony franków szwajcarskich na konto Union Bank of Switzerland w Zurychu. 31 grudnia: Leszek Miller i Mieczysław Wilczek zakładają Agencję Gospodarczą PZPR, która przejmuje dwa budynki w Warszawie, pięćdziesiąt samochodów i 5 milionów dolarów – co szybko zostanie rozdzielone pomiędzy 80 (!) powołanych przez Agencję spółek-córek. Troszkę z innej beczki, ale skoro jesteśmy przy grudniu 1989: za 6,5 miliona złotych, co stanowi równowartość czterech średnich pensji, Ireneusz Sekuła kupuje wtedy od skarbu państwa 130-metrowe mieszkanie przy Alei Róż w Warszawie; trzy lata później sprzeda je za 1 mld 600 mln złotych, co stanowić będzie równowartość 600 średnich pensji.
Takie to „niewątpliwe zdolności” do interesów tkwiły w nomenklaturze!
Nawiasem, Sekuła sprzeda to mieszkanie Bogusławowi Bagsikowi, od którego z kolei wynajmie je adwokat Mirosław Brycha.
10 stycznia 1990: Mieczysław Rakowski podpisuje udzielenie Agencji Gospodarczej PZPR pożyczki 9,3 mld złotych. 12 stycznia tenże sam Rakowski odbiera w warszawskim mieszkaniu Władimira Ałganowa (zapewne pamiętają Państwo to nazwisko) pół miliona dolarów pożyczki od bratniej KPZR. Jednocześnie decyzją KC PZPR dostaje od niej „na potrzeby związane z likwidacją partii” 1,2 miliona dolarów i 500 milionów złotych. Co robi z taką kupą gotówki, na razie ustalić się nie udało. 15 lutego: w ostatniej chwili przed powołaniem Komisji Likwidacyjnej RSW przekazuje Transakcji 3,9 mld złotych, a następnie jeszcze 1,1 mld. 30 marca – skarbnik SdRP Huszcza oraz liderzy tej partii składają 7,5 miliona dolarów w depozyt adwokacki w kancelarii Mirosława Brychy (niepotrzebnie: Adam Michnik czuwa… a, już to pisałem). Brycha potem przekaże te pieniądze do kilku kolejnych spółek. W jednej z nich będzie się ich pomnażaniem zajmował człowiek zdemaskowany po latach jako „księgowy” mafii pruszkowskiej…
Są to strzępy wiedzy o tym, co się wówczas działo. Mniej więcej w tym samym czasie Prokuratura Generalna, wskutek płynących z politycznego zaplecza rządu nacisków, sporządza raport o spółkach nomenklaturowych. Prokuratura stwierdza istnienie 1593 takich spółek – w istocie było dużo więcej, bo prokuratura nie uwzględniała wypadków, gdy towarzysz prezes i towarzysz dyrektor zamiast siebie samych, wpisywali jako udziałowców spółek członków najbliższej rodziny. A przecież trudno wierzyć, żeby towarzysz Kwaśniewski i towarzysz Oleksy, którzy do objęcia udziałów w grynderskiej „Polisie” wydelegowali małżonki, byli jedynymi takimi spryciarzami w partii.
W równoległej kontroli Najwyższa Izba Kontroli stwierdza, że co najmniej 60 proc. z wyżej wymienionych spółek nie zajmowało się w ogóle niczym, poza przymusowym pośrednictwem w sprzedaży produktów państwowych zakładów.
Oczywiście na stwierdzeniu faktów się kończy. Nie ma mowy o żadnym śledztwie, przygotowaniu jakiegoś aktu oskarżenia. Przecież to było całkowicie legalne.
Podobnie, jak legalne było otwarcie przez Aleksandra Gawronika koncesjonowanej sieci kantorów wymiany walut wzdłuż całej zachodniej granicy – 20 marca 1989, w minutę (!) po wejściu w życie prawa legalizującego obrót walutami.
Podobnie, jak sprowadzenie przez innego czerwonego biznesmena sprzętu elektronicznego za wiele milionów złotych w tym akurat dniu, kiedy nie był on clony, bo wskutek przedziwnej pomyłki urzędników stosownego ministerstwa przestały obowiązywać poprzednie stawki ceł, a nowe miały zacząć obowiązywać dopiero od dnia następnego.
Podobnie, jak najzupełniej legalne było założenie lokaty złotowej w banku. Kto wiedział, że za chwilę, wskutek operacji kursowej stabilizującej polską walutę, całkowicie zmieni się peerelowska zasada, że złotówki stale tracą na wartości, a dolary zyskują, i zamieniwszy tysiąc baksów na złotówki ulokował je, powiedzmy, na rok, odebrał po tym roku równowartość kilkunastu tysięcy dolarów.
Podobnych, legalnych – w świetle ówczesnego prawa – biznesów zebrałoby się pewnie na całą książkę. To, co wiemy, to tylko strzępki. A krociowe interesy nawet w świetle tego prawa nielegalne – afery rublowa, papierosowa, spirytusowa, afera FOZZ? Te znamy. A co się wtedy działo z handlem surowcami energetycznymi, przy którym wszystko inne to groszowe interesy dla cieniasów?
Aparat partyjny, przypomnijmy słowa pułkownika MSW Garstki, który do partii wstąpił z powodów sytuacyjnych, a nie światopoglądowych, szukał możliwości wygodnego urządzenia się. I ją znalazł. Używam w tej książce określenia „czerwona mafia”, i Państwo myślą pewnie, że to jeden z licznych przejawów mojego stylistycznego rozbuchania. W tym konkretnym przypadku akurat nie. PZPR, im dalej w lata osiemdziesiąte, tym trudniej nazywać partią – komunistyczną czy jakąkolwiek inną. To właśnie w coraz większym stopniu mafia. Mafia, jak to zwykle wielkie mafie, utworzona ze splotu mafii drobniejszych – wszechobecnych personalnych sitw, które jednak mają świadomość wspólnego interesu i w chwili zagrożenia zewnętrznego występują wspólnie. Mafia, której jedyną racją istnienia jest wzajemne się popieranie, bogacenie się, władza i związane z nią przywileje. Czy o tym bezczelnym rozkradaniu Polski nie wiedziano? Ależ owszem. Niektórzy z „solidarnościowych” ministrów, nowo mianowanych urzędników, dostrzegłszy, jak karuzela lewych spółek wysysa z państwa miliardy złotych, alarmowali swych zwierzchników. Robili to parlamentarzyści, kontrolerzy NIK. Jeden z nich, Michał Falzmann, przypłacił to śmiercią, podobnie jak jego przełożony, prezes Walerian Pańko. Te ostrzeżenia szły w próżnię. W „Gazecie Wyborczej” z tamtego okresu (a później tym bardziej) nie znajdziecie Państwo żadnego z podanych powyżej faktów. Nie przejawiała ona wtedy ani cienia tej niezwykłej czujności w patrzeniu władzy na ręce, jaką wykazuje dziś, kiedy do władzy doszły siły polityczne najgłębiej jej niemiłe. Czy jej dziennikarze nie potrafili dotrzeć do informacji? Nie żartujmy sobie. Stanisław Remuszko, któremu w początkach „Wyborczej” pozwolono nieopatrznie pracować w „grupie etosowej” (jak określił redakcję jeden z jej szefów) wydał o tych początkach książkę. Pomieścił w niej między innymi teksty, które wówczas mu w „Wyborczej” odrzucono. Choćby na podstawie lektury tych tekstów – tylko jednego, jedynego autora – można stwierdzić, że taka była po prostu redakcyjna polityka. Nie atakować komunistów, nie nastawiać do nich negatywnie; wręcz przeciwnie. Bogacą się? Doskonale…
Przy Okrągłym Stole, a jakże, rozmawiano także o reformie gospodarczej. W swoim „Polactwie” wyraziłem się o ustaleniach tych rozmów lekceważąco i potem jeden z ich „solidarnościowych” uczestników miał mi za złe, że nie poprzedziłem tej opinii rzetelnym zapoznaniem się z dokumentami.
Na swoje usprawiedliwienie mam jedno: nie zapoznałem się, bo, abstrahując, było tam coś mądrego czy nie – na pewno nie było tam niczego, co by wywarło wpływ na rzeczywistość III RP. Wszystkie ekonomiczne ustalenia Okrągłego Stołu zostały z miejsca odłożone ad acta i nikt ich ani przez chwilę nie próbował wcielać w życie.
To jeden z najdziwniejszych na oko aspektów ustrojowego przełomu. Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie siadał do negocjacji z postulatami socjalnymi, i wstawał od nich z obietnicą tychże postulatów spełnienia. A potem nagle nastąpiła „terapia szokowa” Balcerowicza. Ową terapię przeprowadził rząd kierowany przez Tadeusza Mazowieckiego, tego samego, który polemizował z artykułem Michnika „Wasz prezydent – nasz premier” używając argumentu, iż „Solidarność” nie jest gotowa brać odpowiedzialności za kraj, ponieważ nie ma programu gospodarczego, który dawałby szansę wyjścia z głębokiego kryzysu.
Można zrozumieć, dlaczego wkrótce po napisaniu tej polemiki Mazowiecki zmienił zdanie. Nie dlatego, żeby nagle odkrył, że w jego obozie istnieje gotowy plan reform – raczej dlatego, że dał się przekonać, iż na jego przygotowywanie po prostu nie ma już czasu. Kraj się sypie i reformę trzeba zacząć od zaraz. I może ją zacząć tylko rząd „niekomunistyczny”. Według ludzi, którzy formowaniu tego rządu towarzyszyli, skompletowanie gabinetu było proste – poza jednym stanowiskiem. Nikt nie chciał być ministrem finansów. Doradzać, proszę bardzo, ale do brania się za bary z katastrofą finansową, do jakiej doprowadzili komuniści, z kilkusetprocentową inflacją, chętnych nie było. Szukano dość rozpaczliwie jakiegoś pomysłu, a jeszcze bardziej rozpaczliwie desperata gotowego go zrealizować. Jak zabawna anegdota brzmi fakt, że Jeffrey Sachs, później okrzyczany przez narodowo-katolicką prawicę wrogiem Polski i agentem imperializmu, trafił na posiedzenie OKP dzięki zaproszeniu nie żadnych liberałów, tylko właśnie posłów z frakcji, jak by to się w języku obecnej propagandy politycznej nazywało, „prospołecznej” – którzy liczyli, że propozycje amerykańskiego profesora stanowić będą alternatywę dla „dzikiego kapitalizmu”.
Oczywiście, nie ma sytuacji, w której nie byłoby alternatywy. Polska transformacja mogła w szczegółach wyglądać różnie. Ale cokolwiek chciałoby się zrobić, trzeba było zacząć od jednego: żeby gospodarka mogła funkcjonować, musiał istnieć prawdziwy pieniądz. Żeby zaistniał prawdziwy pieniądz, trzeba było zdławić inflację. Żeby zdławić inflację, trzeba było ściągnąć z rynku fikcyjne pieniądze. Trzeba było zlikwidować fikcję, w której żyło kilka pokoleń. Fikcją były wkłady na książeczkach oszczędnościowych, fikcją były banknoty pochowane w bieliźniarkach. Fikcją były też, w pewnym sensie, oszczędności przechowywane w dolarach. Bo wysoki i nigdy niespadający kurs dolara, do którego przyzwyczaił Polaków peerel też był przecież cząstką komunistycznej nienormalności.
A powrót do normalności musiał oznaczać, że miliony Polaków nagle zauważą, iż oszczędności ich całego życia praktycznie przestały istnieć. Książeczki PKO, książeczki mieszkaniowe, na które ojcowie rodzin latami wpłacali znaczącą część swojej pensji, ciułane na czarną godzinę dolary, kupowane po horrendalnym kursie na czarnym rynku i chowane w bieliźniarkach lub biblioteczkach – wszystko to już po kilku tygodniach od rozpoczęcia reformy okazało się żałośnie mało warte.
Leszek Balcerowicz, który tej operacji dokonał, do dziś pozostaje w oczach wielkiej części Polaków tym, który ich okradł. Tym, przez którego poupadały zakłady pracy, zapewniające im wcześniej socjalne bezpieczeństwo, przedszkole i wczasy, tym, z winy którego, mówiąc najogólniej, życie zaczęło być trudne. Ugruntowują ich w tym przekonaniu głosy rozmaitych obrońców ludu, niestety nie tylko spośród polityków, którzy zachowują się tak, jakby peerel był krajem dostatnim i mającym świetlane perspektywy, zniszczonym nie wiedzieć czemu, jakimś złowrogim kaprysem Balcerowicza.
Oczywiście, owi „obrońcy ludu” nie chcą – albo nie potrafią – przyjąć do wiadomości oczywistego faktu, że Polaków nie okradła „Solidarność”, tylko komuniści.
Że wszystko, co nastąpiło po roku 1989, było tylko gwałtownym ujawnieniem skutków wieloletnich działań Jaruzelskiego, Gierka, a nawet jeszcze Gomułki, działań, których efekty przez wiele lat maskowano, trwoniąc na zachowanie pozorów biliony pożyczone na Zachodzie i potrącane co miesiąc milionom Polaków z wynagrodzeń na poczet obiecywanych emerytur.
Cokolwiek mówić o Michniku, poparł on przecież reformy Balcerowicza bardzo zdecydowanie i rozpiął nad nimi parasol ochronny. Więc przynajmniej za to powinien być w tej książce pochwalony – powie może ten i ów spośród Państwa. Za to, że potrafił zmienić zdanie, zerwać z całą intelektualną tradycją swojej formacji, która – jak wspominał sam Adam Michnik – „budowała swą antytotalitarną tożsamość na wizji państwa, w którym robotnicy przejmują fabryki i władają nimi poprzez demokratycznie wybrane rady robotnicze (…) Był to swego rodzaju projekt trzeciej drogi – przeciw komunistycznej dyktaturze, ale też przeciw kapitalistycznej gospodarce rynkowej, ufundowanej na wyzysku”.
Jeszcze tuż przed powstaniem rządu Mazowieckiego, we wrześniu 1989, mówi Michnik w wywiadzie dla sowieckiej „Prawdy”: „niekiedy słyszy się opinie, że powinien to być [nowy ustrój Polski – RAZ] system kapitalistyczny. Dla mnie jest to absurdalne. Obecnie w niektórych kołach w Polsce powstał kult słowa»prywatyzacja«. Co to znaczy? Co prywatyzować? Koleje, samoloty? Przecież to bajki, absurd!”. Niedługo później jednak zmieni zdanie, i to do tego stopnia, że po paru latach w obronie systemu kapitalistycznego i prywatyzacji stoczy polemikę ze swym mistrzem, Jackiem Kuroniem, tłumacząc mu, iż „idea władzy rad robotniczych i centralnego planowania to fałszywe odpowiedzi” i chcąc reformować kraj, trzeba się było takich złudzeń wyrzec.
Nie tylko Michnik – cała formacja lewicowo-liberalnej, inteligenckiej opozycji, zmieniła zdanie z dnia na dzień. Fakt, że kwestie gospodarcze nigdy nie były dla niej ważne. Na łamach podziemnych pism nie dyskutowano takich problemów, prawie się nad nimi nie zastanawiano – potoczny w tych środowiskach pogląd miał raczej charakter pewnego sentymentu do haseł „społecznej sprawiedliwości” i nie był ugruntowany, co pozwoliło łatwo go odrzucić. Z punktu widzenia analizy makroekonomicznej to odrzucenie było na pewno dla Polski dobre – dziś nie ma co do tego wątpliwości, dowodem porównanie Polski z Bułgarią i Rumunią, które „szokowej” reformy zaniechały, oraz Czechami i Węgrami, które ją rozmyły. Nie zmienia to faktu że ten makroekonomiczny program zmian został przeforsowany wolą polityczną bynajmniej nie strony opozycyjnej, ale właśnie od dawna szykujących się do takiej operacji komunistów.
Poparcie dla Balcerowicza ze strony michnikowszczyzny miało charakter typowo neoficki, a więc niezrozumienie sprawy łączyło się w nim z zajadłością. Po prostu, jakby kto przełożył wajchę – do wczoraj samorządy robotnicze i prawa pracownicze, a od dziś wolny rynek, który nagle stał się dziejową koniecznością tak samo, jak pół wieku wcześniej był nią socjalizm. W ferworze politycznej walki to, co jeszcze tak niedawno było „bajkami, absurdem”, stało się częścią nowej, europejskiej i modernizacyjnej świadomości, przeciwstawianej „zaściankowi” i umysłowej ciasnocie politycznych przeciwników z „wojny na górze”, a potem walki o dekomunizację. Takie powiązanie michnikowszczyzny z Balcerowiczem jej ówcześni wrogowie przyjęli zresztą z radością – z ich punktu widzenia, Balcerowicz nadawał się na wroga lepiej niż ktokolwiek inny. Michnik irytował tylko prawicowo-niepodległościową elitę, prostemu wyborcy jego prawdziwe czy domniemane winy były raczej obojętne. Natomiast dotkniętymi skutkami reformy gospodarczej czuły się miliony. Wałęsa, jak wiadomo, gdy tylko zdobył prezydenturę, wyślizgał swych dotychczasowych centroprawicowych stronników i stopniowo zaczął ich wypychać poza scenę polityczną. W tym momencie zwrócenie przez przeciwników „układu Okrągłego Stołu” głównego ataku personalnie właśnie przeciwko Balcerowiczowi stało się dla nich już nie tylko wygodne, ale wręcz konieczne – chcąc przetrwać, musieli centroprawicowcy znaleźć coś, co porwie „masy”, których zainteresowanie walką z komunizmem było dokładnie takie, jak to pokazały KPN-owskie demonstracje czy okupacje partyjnych gmachów w roku 1989. Tym czymś mógł być tylko ekonomiczny populizm. Ponieważ jednocześnie centroprawica była rozdrobniona i na śmierć pokłócona, natychmiast zaczęła się w tym populizmie licytować – kto przywali ostrzej i kto więcej obieca. A o medialnym wizerunku centroprawicy decydowała w znacznym stopniu michnikowszczyzna, która dla propagandowej skuteczności nie nagłaśniała płynących stamtąd opinii wyważonych, tylko właśnie skrajne, im bardziej prymitywne i kompromitujące, tym lepiej. Krytykowanie wolnego rynku, prywatyzacji i wszystkich reform w czambuł, odwoływanie się do prymitywnych, peerelowskich wyobrażeń o prawach „klasy robotniczej” stało się więc dla centroprawicowych przywódców najpewniejszym sposobem na zaistnienie w mediach.
W ten sposób, pośrednio, Michnik przyczynił się do faktu, że ekonomista honorowany na świecie jako symbol polskiego sukcesu gospodarczego w kraju stał się w ostatnim piętnastoleciu ulubionym celem do plucia. Neofickie poparcie, jakiego mu michnikowszczyzna udzieliła, i pryncypialny sposób, w jaki odniosła się do wszelkich jego krytyk, na jednym poziomie ustawiając te, które płynęły od szanowanych profesorów ekonomii, z tymi, które wygłaszali ludzie pokroju Zygmunta Wrzodaka, niezmiernie upodobniło w tej kwestii michnikowszczyznę do gierkowskiej „propagandy sukcesu”. „Gazeta Wyborcza” (a za nią inne media) najpierw gołosłownie zapewniała, że reforma będzie bezbolesna, potem, że wszelkie bóle potrwają krótko i niedługo wszyscy odczujemy jej błogosławione skutki, a potem już tylko uparcie wmawiała ludziom, że już jest im lepiej, i namolnie dowodziła tego makroekonomicznymi wskaźnikami. Przede wszystkim zaś każdego, kto śmiałby wątpić, zakrzykiwała, że jest głupcem, troglodytą i zwolennikiem drukowania pieniędzy bez pokrycia. Ludzi, którzy potracili oszczędności i z trudem mogli sobie znaleźć jakiś dochód, można było w ten sposób tylko doprowadzić do wściekłości.
Reforma Balcerowicza wcale nie potrzebowała ta niej propagandy. Potrzebowała objaśnienia. Ale jeśli się przyjęło nadrzędne, polityczne założenie, że komunistów trzeba wybielać, nie wolno im wypominać żadnych świństw, nie wolno osłabiać ich politycznej pozycji – uczciwie jej objaśnić nie było można. Bo przede wszystkim trzeba by Polakom powiedzieć, w jakim naprawdę stanie jest Polska gospodarka, trzeba by im uświadomić, że zostali okradzeni, że dorobek ich życia przepadł, poszedł na zbrojenia Układu Warszawskiego, na „czy się stoi, czy się leży”, na chore eksperymenty gospodarcze – i teraz można tylko zacisnąć zęby i ratować się przed totalnym, ostatecznym upadkiem.
A skoro komuniści stali się nagle cennymi sojusznikami przeciwko zagrożeniu nacjonalistyczną dyktaturą, to nie było można mówić, że są grabieżcami i sprawcami społecznych nieszczęść. Tę prawdę trzeba było przed Polakami ukryć. W imię wyższych racji. Więc zamiast objaśniać, wygodniej było wrzeszczeć na tych, którzy się takich objaśnień domagali, i pogrozić, że kto ma wątpliwości, ten nie jest godny uczestniczyć w debacie z poważnymi ludźmi. Czyniąc z Balcerowicza jednego z bożków w stawianym przez michnikowszczyznę panteonie, uczyniono go także kozłem ofiarnym obwinianym o skutki półwiecza komunistycznych porządków. W ten sposób michnikowszczyzna, wbrew wszystkim deklaracjom, doskonale przyczyniła się do rozkwitu populizmów.
Odpowiedzialność centroprawicy jest zresztą w tej sprawie nie mniejsza. Ona również, acz z innych względów, nie krytykowała za polską biedę komunistów, ale na wszelkie sposoby przypisywała ją reformom. „Balcerowicz zniszczył Polskę” stało się zawołaniem w tych kręgach ulubionym – w ten sposób antykomunizm doprowadził wielu swych wyznawców do cichej apoteozy peerelu i do wybielania PZPR w oczach prostego Polaka w stopniu nie mniejszym, niż czynił to swoimi bruderszaftami Michnik.
Cała ta sytuacja była spełnieniem marzeń komunistów – o niczym lepszym nie mogli oni śnić. Bolesne reformy, które bali się rozpoczynać, przeprowadzone zostały pod szyldem „Solidarności”, i to na „Solidarność” w ogóle, a na Balcerowicza w szczególności, spadło całe wynikłe z tego odium. Ta część ustrojowej operacji – wyjęcie kasztanów z ognia cudzymi rękami – udała się w stu dziesięciu procentach. Teraz pozostawało już tylko liczyć zagarniętą kasę, czekać na wybory i rychłe przejęcie władzy.
Reforma Balcerowicza była reformą minimum. Przeprowadzono generalną, podstawową zmianę, niezbędną, żeby kraj się nie zawalił. Ale nie poszły za nią demonopolizacja i prywatyzacja, nie poszło za nią powszechne uwłaszczenie ani wyrównanie szans w gospodarczej grze. Nie zbudowano prawdziwego wolnego rynku, który dałby Polakom poczucie, że kapitalizm to nie przywileje dla bogaczy, ale coś korzystnego dla wszystkich. Przeciwnie – wkrótce po uzdrowieniu finansów państwa reformy zostały wyhamowane, a potem wręcz odwrócone. Nowej władzy na nich nie zależało. Nie znała się, nie rozumiała, nie widziała potrzeby. A stara ekipa, jak to się już tu wyjaśniało, wręcz była zainteresowana, aby zmiany jak najszybciej zatrzymać, zanim pójdą za daleko.
Z dzisiejszej perspektywy widać wyraźnie, że w kluczowym momencie dokonały się tylko takie zmiany, jakie były w tym momencie na rękę „reformatorskiemu skrzydłu” wycofującego się reżimu. Bo też tylko komuniści wiedzieli wtedy, czego chcą. Nowa ekipa miotała się między ględzeniem o sprawiedliwości społecznej a wzdychaniem nad losem nieuniknionych ofiar koniecznych reform, nie bardzo zresztą rozumiejąc, na czym właściwie te reformy polegają. Do niczego więcej, niż „przyklepanie” postpeerelowskiego NEP-u, nie była zdolna.
Proszę zwrócić uwagę na cytowany już fragment wywiadu Michnika dla serbskiego tygodnika NIN: „system akcyjny zniszczy porządek stalinowski”. Adam Michnik tego czasu gryzie się w język, by nigdzie, ani razu, nie krytykować komunizmu. Jeśli pojawia się w jego publicystyce jakaś krytyka obalonego reżimu, jest to zawsze krytyka stalinizmu.
„W jaki sposób ruch demokratyczny może zwyciężyć stalinowską nomenklaturę bez rewolucji i przemocy? Tylko poprzez sojusz demokratycznej opozycji z reformatorskim skrzydłem władzy” – pyta i odpowiada sobie sam w przywoływanym już artykule „Wasz prezydent – nasz premier”. (W kontekście omawianych tu spraw warto, przy okazji, zwrócić uwagę, że, wbrew stereotypowi, pomysł, na którym artykuł ów został oparty, nie był autorstwa Michnika. Sojusz „reformatorskich” skrzydeł opozycji i PZPR wymyślił jeden z partyjnych strategów, profesor Reykowski, i wedle relacji świadków natchnął Michnika tą ideą podczas rozmowy kilka dni wcześniej.)
„Tak widzę zadanie wszystkich zwolenników ewolucyjnego przechodzenia od systemu stalinowskiego komunizmu do parlamentarnej demokracji” – konkluduje Michnik w innym, o miesiąc wcześniejszym programowym wystąpieniu.
Państwo oczywiście wiedzą, ale przypomnę, że Stalin umarł w marcu 1953, a głośny referat Chruszczowa, częściowo demaskujący jego zbrodnie, wygłoszony został trzy lata później. Za koniec stalinizmu w Polsce uważa się zwykle październik 1956 i następującą po nim „pieriedyszkę”. Po zwolnieniu z więzienia Gomułki i objęciu przez niego władzy nad PZPR komunizm przeszedł znaczące przeobrażenia. Nie przestał być ustrojem bandyckim, totalitarnym, ale nie był to już ustrój ten sam. Polska Gomułki, w której niedomęczonych akowców wypuszcza się z więzień i nawet pozwala w trybie indywidualnym dochodzić sądowych rehabilitacji, to nieco inny kraj niż Polska Bieruta. Polska Gierka, gdzie władze czują się już zmuszone ograniczyć prześladowania opozycji z uwagi na umowy międzynarodowe (które podpisały, by Zachód dał im kredyty), gdzie działacze opozycji publicznie podają w ulotkach swoje nazwiska i numery telefonów, i choć nękani aresztowaniami i grzywnami, napadani i bici, nadal żyją, ba, nawet nadal im te telefony działają – to kraj jeszcze inny. Rządy totalnie bezideowej mafii z lat osiemdziesiątych to też inna jakość. A Adam Michnik w roku 1989 konsekwentnie powtarza, że wrogiem jest „stalinizm”?
Co chce przez to powiedzieć? Jedyna logiczna odpowiedź: że wrogiem demokracji nie jest komunizm, tylko jego wypaczenia.
I to wcale nie wrogiem głównym. „Idea demokratyczna zderzać się teraz będzie z tęsknotą za autokracją – pisał Michnik w październiku 1989 – idea europejska z nacjonalistycznym zaściankiem, społeczeństwo otwarte ze społeczeństwem zamkniętym”. Któż reprezentuje tęsknotę za autokracją, zaścianek i społeczeństwo zamknięte? Przymiotnik „nacjonalistyczny” wskazuje jednoznacznie, że nie komuniści. Jeszcze bardziej wskazuje na to rzucony w dalszym ciągu tego samego tekstu postulat stworzenia – jako lekarstwa na całe zło – „specyficznej polskiej syntezy orientacji dawniej konkurencyjnych”.
Miesiąc później formułuje to Michnik bardziej dobitnie: „Dotychczas nadrzędny polski konflikt polegał na walce przeciwników systemu totalitarnego z jego obrońcami. Teraz totalitarny ład jest destruowany – spór będzie toczyć się o to, jakiego systemu pragniemy. Jakiej Polski pragniemy? (…) Demokratycznej, pluralistycznej i europejskiej? Czy też zaściankowej i wiecznie prowincjonalnej, ciasnej i kultywującej własne kompleksy? Myślę, że ten właśnie podział jest dziś najbardziej istotny… Tędy przebiega linia demarkacyjna, we wszystkich politycznych obozach ideowych, także w obozach obecnie rządzącej koalicji: w „Solidarności”, w PZPR, ZSL i SD”.
W tym, w wielu wcześniejszych i późniejszych tekstach, a przede wszystkim w redakcyjnej praktyce gazety, wówczas jeszcze ukazującej się ze znaczkiem „Solidarności”, wyznacza Michnik zupełnie nowy podział. Poprzedni, na komunistów i antykomunistów, w jego przekonaniu już nie odpowiada potrzebom chwili. Po stronie idei demokratycznej i europejskiej jest „sojusz demokratycznej opozycji z reformatorskim skrzydłem władzy”; a tak się składa, że „skrzydło reformatorskie” PZPR to jak raz akurat cała jej wierchuszka, plus szefostwo służb specjalnych. Po drugiej – pozostała, „niedemokratyczna” część opozycji oraz pozostała część dotychczasowej władzy.
Innymi słowy: dla Michnika i jego środowiska – od dawna podkreślającego, że są „demokratyczną” opozycją, w przeciwieństwie do opozycji niepodległościowej komuniści stali się teraz sojusznikami w walce ze stalinistami oraz antykomunistami. Ale ponieważ stalinistów od dawna już nigdzie, poza publicystyką Michnika, nie ma, a antykomuniści rzeczywiście istnieją, jest oczywiste, przeciwko komu wspólny front musi się skierować przede wszystkim.
Postawę Michnika w początkach NEP-u można rozumieć różnie. Można przyjąć najprostszą i narzucającą się hipotezę, że pozostał wierny swej młodzieńczej żarliwości komunisty, który – wzorem Kuronia i Modzelewskiego, autorów sławnego, ukaranego uwięzieniem obydwu, listu do partii – dokonał odkrycia, że partia z nazwy komunistyczna odeszła od ideałów Marksa i Lenina, i postanowił rzucić jej wyzwanie nie z pozycji wroga komunizmu, ale właśnie ortodoksa. Ten trop bardzo chętnie podejmują najbardziej nieprzejednani wrogowie naczelnego „Gazety Wyborczej”, ku żywiołowemu poparciu zdecydowanych zwolenników tego, co w Polsce nazywa się prawicą. Syn komunisty i komunistki, brat stalinowskiego zbrodniarza, sam przyznający się do pochodzenia z „żydokomuny” – nie trzeba więcej dowodów, że to po prostu taki sam komuch, jak Jaruzelski czy Urban. A jego opozycyjną działalność i kolejne odsiadki można wytłumaczyć silną zawsze u komunistów, jak zresztą i u każdej innej sekty, pasją do tropienia i tępienia ze szczególną zajadłością wewnętrznych herezji. Albo nawet uznać za zwykły propagandowy pic, który miał skołować Polaków, uwiarygodnić Michnika, i umożliwić mu odegranie wyznaczonej dla niego roli opozycjonisty. Inni wysuwają na plan pierwszy kwestie towarzyskie: lokator Alei Przyjaciół (nomen omen), ekskluzywnego warszawskiego zakątka, zarezerwowanego dla wysokich rangą członków aparatu i bezpieki, buntował się, ale i dla niego, i dla tych, którzy pozostali wierni aktualnej linii partii, był to spór w rodzinie. Gdy ten spór wygasł, okazało się, że mimo wszystkich dzielących ich zaszłości, Michnik bardziej poczuwa się do duchowej wspólnoty z sąsiadami i przyjaciółmi domu, ludźmi wywodzącymi się z tej samej formacji społecznej i towarzyskiej, pokroju Kwaśniewskiego czy Urbana niż z „Polakiem-katolikiem”.
„Wróciło jabłko do jabłoni”, podsumował działalność Michnika po Okrągłym Stole jeden z wybitnych polskich dziennikarzy. Nie piszę, który, bo sam autor tych słów później się z nich wycofał, twierdząc, że były wypowiedziane pod wpływem emocji chwili i niesprawiedliwe; myślę, że się wycofał właśnie z uwagi na ludzi, których poglądy nakreśliłem powyżej, nie chcąc być z nimi utożsamiany.
Z postkomunistami łączy Michnika nie tylko młodość, zauważą inni, ale także wspólny lęk przed „polskim ciemnogrodem”, przed polskim nacjonalizmem czy ksenofobią, którym tyle miejsca poświęca w swojej publicystyce. To na pewno ważny trop do zrozumienia Michnika i michnikowszczyzny; na tyle ważny, że trzeba się nim będzie zająć osobno.
Sami Państwo będziecie musieli sobie odpowiedzieć, co takiego się stało, że człowiek postrzegany jako bodaj największy i najbardziej ideowy przeciwnik komunizmu, stał się w wolnej Polsce czołowym sojusznikiem czerwonej mafii, ochronił ją przed rozliczeniami i otworzył drogę powrotu do władzy. Mam, oczywiście, nadzieję, że moja książka Państwu w tym pomoże. Ale nie mam zwyczaju wymagać od czytelników, by się ze mną w całej rozciągłości zgadzali. W zupełności mi wystarcza, jeśli to, co piszę, skłoni ich, by się nad jakąś sprawą zastanowić.
Na razie chciałbym Państwa uwagę zwrócić na problem, którego – mam takie wrażenie – nie zauważył dotąd, w każdym razie nie sformułował w ten sposób, nikt.
Świadomość, że demokracji w Polsce nie da się zbudować bez jakiegoś udziału ludzi dawnego reżimu, że „Solidarność” z dnia na dzień, ani nawet z roku na rok, nie obsadzi aparatu przymusu i sprawiedliwości, resortów gospodarczych, służb specjalnych „swoimi” ludźmi, bo po prostu tych „swoich” nie ma, i wiele czasu minie, zanim ich do tego zadania przygotuje – nie była wcale wyłączną własnością Michnika i jego salonu. To tylko propagandowy stereotyp, ukuty przez michnikowszczyznę. My jesteśmy realistami, bo wiemy, że wolna Polska jest skazana jeszcze przez długi czas na komunistyczne kadry, i trzeba działać tak, aby te kadry były wobec niej lojalne. A tamci chcieliby dekomunizować do gołej ziemi, prześladować wszystkich, którzy byli w PZPR, usuwać ze stanowisk fachowców, tylko dlatego, że byli na tych stanowiskach za peerelu, i zastępować ich ludźmi bez kompetencji; no jakież to by miało tragiczne następstwa dla kraju, przecież to obłęd!
No, prawda – gdyby ktoś tak rzeczywiście zamierzał, to byłby obłęd.
Ale wbrew temu stereotypowi, przeciwna strona „wojny na górze” wcale nie widziała spraw inaczej. Ani Wałęsa, ani Kaczyński. Ten pierwszy zresztą jako prezydent szybko udowodnił swoimi personalnymi decyzjami, że w najmniejszym stopniu nie brzydził się najgorszą nawet czerwoną kanalią, jeśli tylko sądził, że ta kanalia będzie mu służyć równie wiernie, jak wiernie służyła Jaruzelskiemu, Kiszczakowi i innym.
Wałęsa jako prezydent chętnie opierał się na ludziach starego reżimu. Nie przeszkadzało mu, że Jerzy Milewski był wieloletnim agentem bezpieki, nie przeszkadzała mu szemrana przeszłość Wachowskiego i jego powiązania. Ludzie, na których stawiał w walce o kontrolę nad resortami siłowymi, Wilecki, Czempiński, Jasik czy Fąfara, nie wywodzili się bynajmniej z Armii Krajowej. A w telewizji… Może warto przypomnieć, jako dość charakterystyczny przykład, wszechwładnego szefa telewizyjnej „jedynki” z czasów Kwiatkowskiego, Sławomira Zielińskiego. Komisarz polityczny Kwaśniewskiego, tylko jego opiece zawdzięczający wyciszenie skandali obyczajowych, z którymi się nawet specjalnie nie krył, w roku 1989 szef kampanii wyborczej Urbana – a zarazem człowiek, za sprawą którego za rządów SLD Papież dosłownie nie schodził z małego ekranu. Nominację na szefa pionu informacyjnego TVP zawdzięczał właśnie Wałęsie, kiedy ten obraził się, że poprzedni szef nie przysłał mu kamer tam, gdzie prezydent akurat chciał je w danej chwili mieć. Wałek wyczuwał bezbłędnie ten typ ludzi i stokroć bardziej wolał ich od opozycjonistów, bo ci drudzy z reguły mieli charaktery.
Oczywiście, postkomuniści, na których Wałęsa się oparł, szybko się na niego wypięli. Ale to dlatego, że Wałęsa okazał się za cienki. Został prezydentem za późno, gdy czerwona mafia przy życzliwości michnikowszczyzny złapała już grunt. Gdyby historia potoczyła się inaczej, na takich Zielińskich, pobożniejszych od samego Ojca Dyrektora i deklamujących patriotyczne czytanki, zajechałby Wałęsa o wiele dalej niż na Kaczyńskich czy Macierewiczach, których zresztą odrzucił w pierwszej chwili, kiedy tylko mógł, z pogardliwym mianem „popaprańców”.
Powiecie Państwo, że Wałęsa to przypadek szczególny. Dla niego wojna z Familią w 1990 miała charakter czysto personalny, a zwolenników „przyśpieszenia”, owych „frustratów bez kwalifikacji”, jak ich nazwał Michnik, wykorzystał instrumentalnie, wystrychnął na dudka i wydudkał na strychu. To oczywiście prawda.
Weźmy więc Kaczyńskiego, który, w przeciwieństwie do Wałka, dowiódł późniejszą działalnością, że w to, co wtedy mówił, naprawdę wierzył. Nie znam ani jednego jego wystąpienia, w którym przejawiałby chęć do dekomunizowania sołtysów, do rugowania z życia publicznego nie to już, żeby wszystkich członków PZPR, ale nawet jej średniego aparatu. To były zwykłe insynuacje, które pozostały nam w pamięci wyłącznie wskutek tej asymetrii, iż michnikowszczyzna miała na swe usługi wszystkie media, a jej przeciwnicy zostali na długi czas pozbawieni głosu. Kaczyński mówił wtedy o konieczności rozbicia solidarności między komunistami, wytworzonych w peerelu powiązań – o sprawieniu, żeby umoczeni w nieczyste interesy donosili na siebie nawzajem, żeby się, po prostu, bali i próbowali Kitować – każdy na własną rękę, pogrążając pozostałych (proszę zerknąć choćby do jego wywiadu w „My” Torańskiej). W jego wypowiedzi rysowało się coś na kształt denazyfikacji w zachodnich Niemczech w latach czterdziestych, ograniczonej do grupy nazistów najbardziej winnych i najbardziej prominentnych. Można to nazwać ścięciem głowy; bez niej pozostałości nazistowskiego aparatu nie były już dla odbudowywanej demokracji groźne – choć oczywiście do rzeczywistego oczyszczenia wiele brakowało i te braki miały zostać nadrobione dopiero dwadzieścia lat później.
Istotą sporu o „przyśpieszenie” nie był dylemat, czy kadry pozostałe po peerelu wykluczyć ze społeczeństwa, czy włączać do budowania wolnej Polski – tylko jak je w ten proces włączyć. Przypomnijmy sobie, o czym mówiliśmy na początku tego rozdziału. Partia i bezpieka trzeszczały, kadry niższego szczebla wyglądały tylko sygnału, by rzucać swych dotychczasowych szefów, i przechodzić do obozu zwycięzcy. Gdyby nowa władza odsunęła od władzy generałów – „generałów”, napiszmy, idzie mi tu o przenośnię – musiałaby, oczywiście, mianować nowych spośród pułkowników albo i majorów, którzy te stopnie też zdobyli w poprzednim ustroju. Ale lojalność tych nowych generałów wobec wolnej Polski byłaby bez porównania większa, a bez porównania mniejsza byłaby groźba przeniesienia przez nich z peerelu czy wytworzenia mafijnych powiązań, które z tak fatalnym skutkiem odbiły się na piętnastoleciu III RP.
To ważne: spór o stosunek nowej władzy do komunistów nie był sporem etycznym, moralnym – wybaczać czy nie wybaczać. Był sporem politycznym – którym wybaczać, a z których zrobić kozłów ofiarnych.
Zaraz, zaraz – widzę, jak się obruszyli niektórzy z Państwa. – A gdzie tu moralność? Gdzie etyka? Czyż taki Zieliński sprawujący rządy w TVP jako lizus Wałęsy i odstawiający Polaka-katolika byłby mniej ohydny, niż ten sam Zieliński podlizujący się Kwaśniewskiemu i udający socjaldemokratę?
Sam fakt, że zadajecie mi Państwo takie pytanie, jest dowodem, jak silny wpływ na Wasze myślenie wywarła michnikowszczyzna. Powtórzmy to, jeśli trzeba, wykrzyczmy: problem wyjścia z totalitaryzmu nie był problemem etycznym, tylko praktycznym. Jak wyzwolić się ze struktur reżimu i zastąpić je strukturami wolnego państwa. Wzorzec denazyfikacji Niemiec Zachodnich w drugiej połowie lat czterdziestych nie był wzorcem złym – skazano większość winnych najcięższych zbrodni, reszcie się upiekło, bo demokratyczne państwo było za słabe, aby rozliczyć wszystkie winy, ale zdecydowanie uniemożliwiono wszelkie próby powrotu hitlerowców do władzy oraz tworzenia przez nich partii czy organizacji, które by realizowały ich grupowe interesy i w imię tych interesów próbowały wpływać na życie publiczne.
Michnik, niwecząc to rozwiązanie, wskazywał wzory Hiszpanii czy Chile i ich łagodne wyjście z dyktatur Franco i Pinocheta. Był to wzorzec nieprzystający do polskich realiów. Dyktatury obu generałów łączył z komunizmem tylko brak demokracji. Franco i Pinochet nie byli, jak Jaruzelski, narzędziami w rękach obcych okupantów, a ich władza nie miała ambicji całkowitego i trwałego przebudowania struktury społecznej. Ludzie, na których się opierali, byli oczywiście połączeni wspólnotą interesów, ale ponieważ Hiszpania i Chile były cały czas krajami wolnorynkowymi, nie wytworzyli niczego na kształt komunistycznej czerwonej mafii, która zawłaszczyła całe państwo wraz z gospodarką i starała się utrzymać stan posiadania po transformacji. Można też dodać, że żadne z tych państw nie leży w miejscu, gdzie geopolityka jest tak istotna, jak w środku Europy.
Oczywiście, który z wzorców – denazyfikacji, czy pożegnania z Franco i Pinochetem – był dla Polski roku 1989 lepszy, można by dyskutować. „Zasługą” michnikowszczyzny jest właśnie to, że tej dyskusji nie było. Że zastąpiono ją moralizowaniem, kawiarnianymi kazaniami o sprawiedliwości jako takiej, zupełnie oderwanymi od tego, co się rzeczywiście w tym przełomowym momencie działo.
Ale zamierzam być okrutny. Skoro Michnik gładko przemknął się nad rzeczywistością, nad potrzebami odzyskiwanej niepodległości, stwierdzając, że go to nie dotyczy, bo on reprezentuje tu nie przyziemną politykę, ale moralność i etykę – to wypadnie go właśnie o moralność i etykę zapytać. Za chwilę.
W sporze, jak postępować z ludźmi obalonego reżimu, Michnik i jego akolici uznali, że należy stawiać na to kierownictwo partii i służb, z którym się pertraktowało. Głównym sensem ich działań było udzielenie „generałom” pomocy w utrzymaniu kontroli nad ich własnym obozem, nad owymi chwiejącymi się w wierności pułkownikami i majorami. Argument, jakim szermowali, miał charakter etyczny właśnie: trzeba dotrzymywać słowa. Nie rozstrzeliwuje się ludzi, z którymi się usiadło do rozmów, wyjaśniał Kuroń (jakby ktoś mówił o rozstrzeliwaniu). A Mazowiecki, pytany przez Giedroycia (według relacji tego ostatniego), czy rzeczywiście podpisał komunistom gwarancje bezkarności i zachowania wpływów, odpowiedział mu: nie trzeba podpisu, żeby dotrzymywać słowa.
Miałbym się za frajera, gdybym uwierzył, że naprawdę o to chodziło. Ludzie Wałęsy zasiadali do Okrągłego Stołu jak do rozmów o kapitulacji; nie musieli zaciągać wobec przywódców czerwonej mafii żadnych zobowiązań. A jeśli je, wbrew rozsądkowi, zaciągnęli, to były one niczym wobec zobowiązań, jakie mieli wobec tysięcy działaczy podziemia, drukarzy, kolporterów, wobec ludzi, którzy ryzykowali na manifestacjach i strajkach.
Zwłaszcza wobec tych, którzy za to zapłacili represjami, pobiciem, aresztowaniem, nierzadko śmiercią. Ryzykowali i płacili za swych przywódców, ale nie za to, żeby przy pierwszej okazji pousadzali oni dupy na wysokich stołkach i pobratali się z oprawcami tylko za to, żeby mogli zbudować wolną, lepszą Polskę!
Zobowiązania przywódców opozycji wobec komunistów, z którymi „usiadła do stołu”, nie były i nie mogły być ważniejsze od jej zobowiązań wobec narodu, który im zaufał. Choć wiedział o nich niewiele, tyle, ile mógł się dowiedzieć w państwie totalitarnym – że są przeciwnikami reżimu. To narodowi wystarczyło, by przypisał im wtedy cele, które się wydawały oczywiste, i wszystkie możliwe cnoty.
Te zobowiązania jakoś Familii nie leżały na sercu. Poczuwała się tylko do obowiązków wobec Jaruzelskiego, Kiszczaka, Millera i Kwaśniewskiego.
Wróćmy więc do pytania: co powodowało Michnikiem, gdy dokonywał swej niewiarygodnej wolty, gdy ustawiał się w jednym szeregu z przywódcami czerwonej mafii przeciwko swym wczorajszym towarzyszom z podziemia, i uznawał antykomunizm za zło?
Myślę, że zadecydowało o tym dwóch panów, których nazwiska przypadkiem brzmiały bardzo podobnie: Moczar i Mecziar. Można jeszcze do ich dodać trzeciego, też na „m”: Miloszevicia.
Moczara Michnik zapamiętał z roku 1968. Jeden z zaprzedanych komunistów, stary PPR-owiec i sowiecki agent, był tym, który w politycznej walce z konkurencyjną frakcją w Kompartii sięgnął po retorykę narodową i antysemityzm.
Jednocześnie dorabiał sobie legendę partyzancką i lansował się na polskiego patriotę, w czym nie było krzty prawdy – jego prawdziwy stosunek do polskości oddają słowa, które wypowiedział w latach pięćdziesiątych „dla nas, partyjniaków, jedyną ojczyzną jest Związek Radziecki” (zresztą swojsko brzmiące Moczar było nazwiskiem przybranym, w istocie, o czym oczywiście nie wiedziano, nazywał się Diomko albo Demko i miał w żyłach więcej krwi ukraińskiej niż polskiej). Ale dla wielu ludzi znękanych komunistyczną nagonką na przedwojenną Polskę, na Armię Krajową, Powstanie Warszawskie i patriotyzm, parę tanich gestów Moczara wystarczyło, by uwierzyli, że jest on mniejszą świnią niż pozostali towarzysze.
A broń antysemityzmu okazała się w partyjnych porachunkach skuteczna, Moczar niechybnie zostałby gensekiem, gdyby nie przystopowali go towarzysze z Kremla, którym odwoływanie się do polskich tradycji patriotycznych nie przypadło do smaku. Partyjne szeregi były na hasło „bij Żyda” bardzo podatne, z przyziemnych powodów. „Komuniści, pozbawieni zaplecza w polskim społeczeństwie, powszechnie traktowani jako bolszewicka agentura, szeroko otworzyli się na środowiska nizin społecznych, które były przesiąknięte prymitywnym antysemityzmem – pisał historyk IPN Maciej Korkuć. – I napuszczali je na Żydów, których przyjmowano na kierownicze stanowiska, bo poziomem wykształcenia przewyższali prymitywnych nowych funkcjonariuszy systemu…” I dalej: „Już w pierwszych miesiącach nowej władzy mówiono [na posiedzeniach kierownictwa PPR] o tym, że w partii jest ferment przeciwko Żydom”.
Publicysta Witold Jedlicki, w którym niektórzy widzą wręcz sprytnie podesłanego Giedroyciowi przez Moczara agenta wpływu, przedstawił walkę o władzę w PZPR jako starcie „chamów” i „Żydów” – choć w rzeczywistości odsetek komunistów pochodzenia wiejskiego i żydowskiego był w obu frakcjach, „Puławach” i „Natolinie”, mniej więcej podobny. Wśród wychowanych na „Kulturze” ludzi „opozycji demokratycznej” dodatkowo ugruntował w ten sposób stereotyp „polskiego nacjonalizmu”, jakoby genetycznie, nierozerwalnie związanego z antysemityzmem i nieuchronnie prowadzącego do pogromów.
Nad tym, że syn komunistycznego działacza Ozjasza Szechtera naznaczony jest traumą swego pochodzenia, że słysząc „niech żyje Polska” słyszy od razu „Polska dla Polaków”, a obrońcy polskości zlewają się w jego oczach z ludźmi, każącymi jemu i jemu podobnym „wypierdalać do Izraela”, specjalnie się rozwodzić nie trzeba – ta trauma aż bije z kart jego publicystyki. I nie jest on w swoim środowisku osobliwością, niemal każdy z potomków „żydokomuny”, spośród których rekrutowało się wielu działaczy antykomunistycznej opozycji, nieraz słyszał w swym życiu, niestety nie tylko od ubeków, że jest żydkiem, parchem i szkoda, że Hitler nie zrobił z nim porządku tak jak z innymi.
Parafrazując sławne słowa Gomułki o dogmatyzmie i rewizjonizmie – dla Michnika komunizm to grypa, a nacjonalizm to dżuma.
Moczar (nie on jeden) pokazał, że partia komunistyczna potrafi bez żenady przeskakiwać od internacjonalizmu do szowinizmu. To było dawno. Ale równolegle miał Michnik przed oczami zupełnie świeże przykłady z sąsiedniej Słowacji i z nieodległej Serbii. Przykłady, że partia komunistyczna w stanie agonii może kierować się ku frazeologii nacjonalistycznej i pod hasłami nacjonalistycznymi utrzymywać się przy władzy.
Michnik, wskazuje na to wiele dowodów, uznał, że taki scenariusz zagraża Polsce. Uznał też, że zapobieżenie wariantowi słowackiemu czy serbskiemu jest najważniejsze. Nie wolno dopuścić, pod żadnym pozorem, aby tracący uprzywilejowaną pozycję komuniści zaczęli się ratować sojuszem z „endeckim ciemnogrodem” i sięganiem po jego ideologię.
„Proces demokratycznych przemian opiera się na kompromisie – konkluduje Michnik w cytowanym już, tekście»Jakiej Polski pragniemy«z listopada 1989. – Wszelako ten kompromis jest kruchy… Dlatego potrzeba nam będzie wiele tolerancji, uporu… Dla niepodległości, która stanowi wartość najwyższą”.
A teraz bardzo charakterystyczny cytat z artykułu „Antykomunizm z ludzką twarzą”. Uwaga – skaczemy w przyszłość, artykuł ten pochodzi bowiem z listopada roku 1993, i jest reakcją Michnika na wybory parlamentarne wygrane przez SLD.
„Zmieni się przedmiot publicznej debaty. To już nie Geremek będzie oskarżany o»zbrodnię Magdalenki«przez wyznawców jaskiniowego antykomunizmu, lecz o»zdradę socjalizmu i PZPR«w Magdalence oskarży»różowego«Kwaśniewskiego sfrustrowany»czerwony«aparatczyk z terenu. I to już nie mnie będą opluwać za dialog z gen. Jaruzelskim młodociani, głupawi bolszewicy, lecz Jaruzelskiego postawią pod pręgierzem za kontakty z Michnikiem pryncypialni towarzysze z frontu ideologicznego PZPR”.
Chwała Michnikowi przynajmniej za to, że te nonsensy pozostawił po latach w archiwum internetowym „Gazety Wyborczej” (wielu charakterystycznych tekstów nie można tam dziś znaleźć) i nie wstydził się ich włączyć do zbioru książkowego. Choć, obserwując go od pewnego czasu, podejrzewam, że nie wynikło to z gotowości przyznania się do zupełnie błędnych diagnoz, tylko z uporczywego w nich trwania.
Cóż, było to dość konkretne proroctwo. Można je zweryfikować. Uwaga, uwaga – czy ktokolwiek słyszał o podobnych, zapowiadanych przez Adama Michnika w roku 1993, wypadkach? Czy ktokolwiek słyszał, by jacyś komunistyczni aparatczycy zarzucali Kwaśniewkiemu zdradę PZPR w Magdalence? Czy słyszeliście, żeby jacyś pryncypialni towarzysze stawiali Jaruzelskiego pod pręgierzem za kontakty z Michnikiem? Słyszał ktoś – proszę? Dziewczynko? Chłopczyku? Słyszeliście?! Bo ja nie słyszałem! Ni cholery, ani razu, ani słowa nie słyszałem – a przecież siedzę w dziennikarstwie od lat kilkunastu i śledzę, co się w polityce dzieje. Przeciwnie, widziałem i słyszałem, że Kwaśniewski, dopóki wygrywał, miał wśród postkomuny, zarówno tej starej, jak i młodej, absolutny posłuch. Że na każdym zjeździe SLD Jaruzelski witany był i przez starych, pryncypialnych towarzyszy, i przez młody narybek, frenetyczną owacją na stojąco, graniczącym z histerią uwielbieniem.
Więc mamy oto kolejny charakterystyczny cytat z Adama Michnika, który zasługuje na miano kompletnej bredni.
Ale co z tej bredni wynika? Że w roku 1993 Michnik głęboko (i w całkowitej sprzeczności z faktami) wierzył, iż zaplecze postkomunistów podzielone jest w sposób symetryczny do podziału, który – w znacznym stopniu za jego sprawą – ujawnił się na przełomie lat 1989/1990 w OKP.
Jeśli wierzył w to jeszcze w roku 1993, to bez wątpienia tak właśnie widział sytuację wtedy, gdy decydowała się przyszłość Polski i polskiej sceny politycznej na najbliższe piętnaście lat. Z jednej strony opozycja podzielona na zaściankową, endecką, skłonną do wszystkiego co najgorsze, i na demokratyczną, oddaną idei demokratycznej i europejskiej. Z drugiej obóz władzy, w której jest „skrzydło reformatorskie”, a więc Jaruzelski, Kiszczak, Kwaśniewski czy Urban, którzy, póki mają środki, by trzymać straż nad aparatem PZPR-u i służb, gwarantują, że nie pójdą one w niewłaściwym kierunku – i beton. Beton, który według wersji oficjalnej, skłonny jest wezwać w sukurs Sowietów i rozpętać krwawą wojnę domową w obronie pryncypiów marksizmu-leninizmu… Czy już cytowałem wywiad Bronisława Geremka dla „Le Figaro” z lipca 1990: „Wybór Jaruzelskiego na prezydenta zapobiegł wojnie domowej”? No to cytuję. Zabawne, prawda?
Ale tak naprawdę, jak sądzę, tym, czego się ze strony owego betonu Familia obawiała, nie było jego wystąpienie w obronie leninowskiej ortodoksji, ale przypomnienie nauki towarzysza Moczara i, wzorem Słowacji czy Serbii, sprzężenie sił z „endeckim ciemnogrodem”, i wspólne wtrącenie Polski w ciemności rozjaśniane tylko płomieniami stosów i podpalanych w czasie pogromów żydowskich domów.
W polityce, pisał Talleyrand, błąd jest gorszy od zbrodni. A taka analiza sytuacji w przełomowym roku 1989 była właśnie błędem. Strasznym błędem, dowodzącym, że Michnik i inni przywódcy Familii nie mieli bladego pojęcia o rzeczywistości, o nastrojach społecznych i sytuacji w aparacie upadającego reżimu, że żyli w świecie urojeń, kawiarnianych fantomów.
Komuniści mieli wszystko, poza ratowaniem własnych fortun, głęboko w tyle. Starania Macieja Giertycha, który po to poszedł do Rady Konsultacyjnej przy Jaruzelskim, by mniej więcej taki sojusz, jakiego obawiał się Michnik, czerwonym proponować, nie przyniosły żadnego, absolutnie żadnego rezultatu – i nie mogły, bo nacjonalizm, postendecja, jakkolwiek to zwać, nie stanowił w schyłkowym peerelu żadnej godnej uwagi siły. W Słowacji, Serbii czy w krajach posowieckich komuniści mogli się przemalowywać na nacjonalistów, bo ani nie byli tam aż tak skompromitowani i znienawidzeni przez własne narody, jak w Polsce, ani nie mieli przeciwko sobie żadnej politycznej konkurencji; antykomunistyczna opozycja w ich krajach nie istniała. W Polsce wszystko było inaczej. Także dlatego, że polskie społeczeństwo pogrążone było w głębokim zwisie i hasła patriotyczno-narodowe nikogo nie były w stanie wyciągnąć na ulicę. W najmniejszym stopniu nie zagrażał Polsce moczaryzm/mecziaryzm. Zagrażał jej postkomunizm.
Sojusz z czerwoną mafią przeciwko „jaskiniowym antykomunistom” otwierał postkomunizmowi szerokie perspektywy.
Jak wspomniałem na wstępie, proponując ten sojusz, Michnik przekonany był, że będzie w nim odgrywał rolę decydującą.
Bardzo się mylił.