DWADZIEŚCIA CZTERY

Przede wszystkim odwiedziłem namiot handlarza i sprzedałem mu broń Zebry. Prawdopodobnie dałem handlarzowi niebotyczną zniżkę. Nie mogłem jednak narzekać — bardziej zależało mi na pozbyciu się broni, przez którą można było mnie wyśledzić, niż na gotówce. Handlarz spytał, czy broń jest kradziona, ale nie zauważyłem w jego oczach prawdziwej ciekawości. Karabin, zbyt nieporęczny i rzucający się w oczy, nie nadawał się do akcji przeciw Reivichowi. Może na konwencji fetyszystów ciężkiej artylerii nie ściągnąłby zdziwionych spojrzeń.

Rad stwierdziłem, że interes Madame Dominiki nadal działa. Tym razem nie musiano mnie tu zaciągać — wszedłem z własnej woli. Kieszenie mojego płaszcza kołysały się od ogniw amunicyjnych — zapomniałem je sprzedać.

— Ona nie otwarta — powiedział Tom, dzieciak, który uprzednio nagabywał Quirrenbacha i mnie.

Rozłożyłem na dłoni kilka banknotów i klapnąłem nimi na stół przed twarzą Toma o wielkich oczach.

— Już jest otwarta — oznajmiłem i przepchnąłem się do izby namiotu.


* * *

Było ciemno, ale po sekundzie czy dwóch wnętrze pomieszczenia zarysowało się wyraźnie w polu mojego widzenia, jakby ktoś włączył bardzo słabą, szarą latarnię. Dominika spała na kanapie operacyjnej, a jej bujne kształty okrywał ubiór, który kiedyś mógł rozpocząć swoje istnienie jako spadochron.

— Obudź się — powiedziałem cicho. — Masz klienta.

Jej oczy otwarły się powoli, jak szpary w rosnącym cieście.

— O co chodzi? Gdzie szacunek? — Słowa nadeszły szybko, ale brzmiały sennie, bez prawdziwego niepokoju. — Nie możesz się tutaj tak ładować.

— Przełamałem lody w stosunkach z twoim asystentem. — Wygrzebałem następny banknot i pomachałem nim przed jej twarzą. — Jak ci się to podoba?

— Nie wiem, nic nie widzę. Coś jest nie w porządku z twoimi oczami? Dlaczego tak wyglądają?

— Z moimi oczami jest wszystko w porządku — oznajmiłem. Jak przekonująco to zabrzmiało? Przecież Lorant mówił coś podobnego. A ja już od dawna nie miałem w ogóle trudności z widzeniem w ciemnościach.

Stłumiłem te niepokojące myśli.

— Chciałbym, żebyś wykonała dla mnie pewną pracę i odpowiedziała na kilka pytań — naciskałem Dominikę. — Czy proszę o zbyt wiele?

Ruszyła swe cielsko z kanapy, wpakowując jego dolne partie w napędzaną parą uprząż. Gdy obciążyła urządzenie, posłyszałem syczenie uciekającej pary. Potem Dominika odsunęła się od łóżka z całą gracją barki.

— Jaka praca, jakie pytania?

— Chcę usunąć implant, a potem zadać parę pytań na temat swojego przyjaciela.

— Może ja też pytać o przyjaciel. — Nie miałem pojęcia, co chce przez to powiedzieć, ale nim zdążyłem to wyjaśnić, włączyła wewnętrzne oświetlenie namiotu. Zobaczyłem instrumenty, skupione wokół kanapy, którą pstrzyły niewyraźne, rdzawe strupki krwi, o rozmaitym pochodzeniu i odcieniu. — Ale to też kosztować. Pokaż mi implant. — Pokazałem. Badała go kilka chwil, jej palce w naparstkach wpijały mi się w skroń. Chyba badanie ją usatysfakcjonowało. — Podobny do implant Gry, ale ty nadal żywy.

Najwidoczniej znaczyło to, że nie może to być implant Gry; chwilowo jej logika była bez zarzutu. Bo przecież ile ofiar polowania miało szanse powrócić do Madame Dominiki, by usunęła im z czaszki urządzenie śledzące?

— Potrafisz go usunąć?

— Jeśli połączenia nerwowe płytkie, żaden problem. — Poprowadziła mnie do kanapy i przesunęła aparat wizyjny przed swoje oczy. Zerkała w głąb mej czaszki i gryzła dolną wargę. — Nie. Połączenia nerwowe płytkie, ledwo dotykać rdzenia. Dobrze dla ciebie. Ale wyglądać jak implant Gry. Jak to się tam dostać? Żebracy? — Potem potrząsnęła głową, wałki tłuszczu wokół szyi oscylowały jak przeciwwagi. — Nie, nie Żebracy, chyba że ty wczoraj kłamać, kiedy mówić, że nie mieć implant. I rana nowa. Nawet nie mieć dnia.

— Po prostu wydobądź to cholerstwo — powiedziałem. — Albo sobie stąd pójdę. Z pieniędzmi, które dałem już dzieciakowi.

— Może zrobić, ale Dominika najlepsza. To nie groźba, to obietnica.

— Więc do roboty — powiedziałem.

— Najpierw zadać pytania — odparła. Unosiła się wokół kanapy, przygotowywała inne instrumenty, wymieniając naparstki z godną podziwu zręcznością. Miała ich przy sobie całą sakwę w fałdach talii i znajdowała potrzebne, posługując się jedynie dotykiem; nie kłuła się przy tym ani nie kaleczyła.

— Mam przyjaciela o nazwisku Reivich — oznajmiłem. — Przybył dzień czy dwa przede mną i straciliśmy kontakt. Amnezja wskrzeszeniowa, powiedzieli Żebracy. Wiedzieli, że jest gdzieś w Baldachimie, ale nic więcej.

— I?

— Według mnie są spore szanse, że korzystał z twoich usług. — Albo nie mógł ich uniknąć, pomyślałem. — Miałby implanty do usunięcia, jak pan Quirrenbach, ten drugi dżentelmen, z którym podróżowałem. — Potem opisałem jej Reivicha, starając się osiągnąć nieokreślenie poprawny portret osoby, sugerujący przyjaźń, a nie fizjonometryczny profil osoby — celu dla zabójcy. — Nawiązanie kontaktu jest dla nas bardzo ważne, ale dotychczas mi się to nie udało.

— Dlaczego ty myśleć, że ja znać tego człowieka?

— Nie wiem; jak ci się wydaje, ile to by kosztowało? Jeszcze stówę? Czy to odświeżyłoby ci pamięć?

— Pamięć Dominiki nie taka szybka rano.

— Więc dwieście. Czy teraz pan Reivich powraca do twoich myśli? — Obserwowałem na jej twarzy wyraz teatralnego przypominania sobie. Musiałem jej to przyznać — miała styl. — To świetnie. Tak się cieszę. — Gdyby tylko dokładnie wiedziała, jak bardzo.

— Pan Reivich to przypadek specjalny.

Oczywiście, że tak. Taki arystokrata, jak Reivich, nawet na Skraju Nieba, miałby tyle żelastwa pływającego w ciele, co utracjusz z Belle Epoque; może nawet więcej niż niektórzy Demarchiści wysokiego szczebla. I — podobnie jak Quirrenbach, przed przybyciem w okolice Yellowstone — w ogóle nie słyszałby o Parchowej Zarazie. Nie miał również czasu szukać klinik orbitalnych, potrafiących jeszcze wykonywać takie operacje. Chciałby jak najszybciej dotrzeć na powierzchnię i zgubić się w Chasm City.

Dominika byłaby jego pierwszą i ostatnią szansą ocalenia.

— Wiem, że był przypadkiem specjalnym — powiedziałem. — I właśnie dlatego wiem, że masz środki, by się z nim skontaktować.

— Dlaczego ja się z nim kontaktować?

Westchnąłem. Uświadomiłem sobie, że czeka mnie ciężka przeprawa lub duże koszty, a może i to, i to.

— Przypuśćmy, że coś mu usunęłaś, a on wydawał się zdrowy, a potem, dzień później, odkryłaś, że w implancie, który usunęłaś, jest coś nienormalnego — może ślady zarazy. Miałabyś obowiązek się z nim skontaktować, prawda?

Wyraz jej twarzy nie zmieniał się, pomyślałem więc, że przyda się trochę nieszkodliwego pochlebstwa.

— Tak właśnie postąpiłby każdy szanujący się chirurg. Wiem, że nie wszyscy tutaj potrudziliby się, goniąc takiego klienta, ale, jak właśnie powiedziałaś, Madame Dominika jest najlepsza.

Chrząknęła na znak akceptacji.

— Informacja o kliencie, poufna — dodała Dominika, ale oboje wiedzieliśmy, co to znaczy.

Kilka minut później byłem lżejszy o kilkadziesiąt banknotów, ale również miałem adres w Baldachimie; miejsce o nazwie Escherowskie Turnie. Nie miałem pojęcia, na ile ten adres jest konkretny — czy odnosi się do pojedynczego mieszkania, jednego budynku, czy określonego rejonu w plątaninie.

— Teraz ty zamknąć oczy — powiedziała, dźgając moje czoło tępo zakończonym naparstkiem. — A Dominika robić magię.

Zanim przystąpiła do pracy, zastosowała miejscowe znieczulenie. Usuwanie myśliwskiego implantu nie zajęło jej dużo czasu i nie było nawet nieprzyjemne. Jak wycięcie torbieli. Zastanawiałem się, dlaczego Waverly nie umieścił w implancie małego systemu antywłamaniowego, ale może uważano to za odrobinę niesportowe. Z tego, co mówili Waverly i Zebra, zrozumiałem, że przy normalnych zasadach telemetria implantowa nie była dostępna dla ludzi, którzy rzeczywiście polowali. Pozwalano im ścigać ofiarę za pomocą dowolnych legalnych technik, ale namierzanie się na wszczepiony transmiter neuronowy byłoby zbyt dużym ułatwieniem. Implant służył jedynie widzom i takim ludziom jak Waverly, którzy monitorowali postęp Gry.

Kiedy leżałem na kanapie Dominiki, mój umysł tworzył wolne skojarzenia. Leniwie rozmyślałem o ulepszeniach, jakie bym wprowadził, gdyby to zależało ode mnie. Na początek uczyniłbym implant znacznie trudniejszym do usunięcia, umieszczając go w głębokim połączeniu neuronowym, o które tak niepokoiła się Dominika, a potem dodał system przeciwwłamaniowy. Coś, co upiekłoby mózg obiektu, gdyby ktoś próbował wyjąć implant przed przewidzianym czasem. Również myśliwi mieliby wszczepione własne implanty, trudne do usunięcia. Wbudowałbym obu typom implantów — myśliwego i ofiary — zdolność emitowania zakodowanego sygnału, rozpoznawalnego przez oba implanty. I gdyby myśliwy i ofiara zbliżyli się do siebie bardziej, niż wynosi dana z góry odległość — powiedzmy, znaleźliby się w jednym kwartale domów — implanty informowałyby o tym swoich nosicieli za pośrednictwem głębokiego połączenia neuronowego. Podglądaczy w ogóle wyciąłbym z pętli — niech śledzą zwierzynę na swoją modłę. Uczyniłbym całą sprawę bardziej prywatną i ograniczył liczbę myśliwych do miłej, okrągłej liczby, na przykład do jednego. W ten sposób stałoby się to wszystko znacznie bardziej osobiste. A dlaczego ograniczać czas polowania do zaledwie pięćdziesięciu godzin? Przecież w mieście tej wielkości polowanie może z łatwością trwać kilkadziesiąt dni albo dłużej, pod warunkiem, że damy ofierze dość czasu na ukrycie się w labiryncie Mierzwy. A poza tym nie widziałem powodu, by ograniczać arenę gry do samej Mierzwy, nawet do Chasm City. Czemu nie miałaby objąć wszystkich osiedli na planecie? To byłoby prawdziwe wyzwanie.

Oczywiście, nie ma mowy, żeby na to poszli. Oni chcą tylko szybkiego zabójstwa; chcą w nocy powąchać sobie krwi, przy jak najmniejszych wydatkach, bez niebezpieczeństwa i zaangażowania osobistego.

— Dobra — powiedziała Dominika, przycisnąwszy sterylizowany wacik do boku mojej głowy. — Ty teraz być załatwiony, panie Mirabel. — Trzymała implant w dwóch palcach: błyszczał jak szary klejnot. — I jeśli to nie jest implant myśliwski, Dominika to najchudsza kobieta w Chasm City.

— Nigdy nie można przewidzieć — odparłem. — Cuda się zdarzają.

— Nie Dominice. — Potem pomogła mi wstać z kanapy. Czułem się lekko oszołomiony. Pomacałem ranę w głowie — sprawiała wrażenie malutkiej, bez objawów infekcji i głębokich blizn. — Ty nie ciekaw? — spytała, gdy pośpiesznie wdziałem znowu płaszcz Vadima. Choć panowała wilgoć i gorąco, dawał mi poczucie anonimowości.

— Nie ciekaw… chcę powiedzieć nie jestem ciekaw… czego?

— Powiedziałam: ja zapytać o przyjaciela.

— Reivicha? Już wyczerpaliśmy ten temat. Zaczęła pakować swoje naparstki.

— Nie. Pan Quirrenbach. Drugi przyjaciel, ten z tobą wczoraj.

— Pan Quirrenbach i ja byliśmy w zasadzie bardziej znajomymi niż przyjaciółmi. Co z nim?

— Zapłacić mi tego nie mówić, dobre pieniądze. Więc ja nic nie mówić. Ale pan teraz bogacz, panie Mirabel. Pan robić pan Quirrenbach wydawać się biedny. Pan łapać sens?

— Mówisz, że Quirrenbach dał ci napiwek, byś milczała, ale jeśli go przelicytuję, to mogę kupić twoje mówienie?

— Pan bystry facet, pan Mirabel. Dominiki operacje nie dać ci uszkodzenie mózgu.

— Jestem zachwycony, że to słyszę. — Z cierpiętniczym westchnieniem sięgnąłem znowu do kieszeni i poprosiłem ją, by mi powiedziała, cóż takiego Quirrenbach chciał przede mną ukryć. Nie byłem pewien czego się spodziewać; jakiejś drobnostki, bo nie przypuszczałem, by muzyk miał w ogóle coś do ukrycia.

— Przyszedł z ty — powiedziała Dominika. — Ubrany jak ty, w ubranie Żebraków. Prosił implanty precz.

— Powiedz mi o czymś, czego nie wiem.

Dominika uśmiechnęła się obleśnie i wiedziałem, że cokolwiek mi teraz powie, będzie się cieszyła z mojej reakcji.

— On nie mieć implantów, panie Mirabel.

— Przecież widziałem go na twojej kanapie. Operowałaś go. Ogoliłaś mu głowę.

— On kazać mi zrobić to wyglądać dobrze. Dominika nie pytać. Robić co klient mówić. Klient zawsze racja. Kiedy klient płacić dobrze, jak pan Quirrenbach. Klient powiedzieć udawać operacja. Ogolić włosy, przejść przez procedurę. Ale ja nigdy nie otwierać jego głowa. Nie potrzebować. I tak go skanować — tam nic. On już czysty.

— Więc dlaczego do cholery…

I wtedy nagle wszystko nabrało sensu. Quirrenbach nie musiał usuwać implantów, gdyż one — jeżeli w ogóle je kiedykolwiek miał — zostały usunięte przed laty, podczas zarazy. Quirrenbach w ogóle nie był z Grand Teton. Nie był nawet spoza układu. Był miejscowym talentem i zwerbowano go, by zjechał za mną na dół i wykrył, jakie mam zamiary.

Pracował dla Reivicha.

Reivich dotarł do Chasm City przede mną, jechał już w dół, kiedy Lodowi Żebracy nadal składali do kupy moje wspomnienia. Kilka dni przewagi to niewiele, ale widocznie ten czas wystarczył do zwerbowania pomocy. Quirrenbach mógł być jego pierwszym punktem kontaktu. A potem Quirrenbach powrócił na orbitę i zmieszał się z imigrantami, którzy właśnie przybyli spoza układu. Miał śledzić ożywionych ludzi z „Orvieto” i znaleźć tego, kto mógł być najemnym zabójcą.

Wróciłem myślami do tamtych wydarzeń.

Najpierw zaczepił mnie Vadim w jadalni „Strelnikova”. Odtrąciłem Vadima, ale po kilku minutach zauważyłem, że bije on Quirrenbacha. Rzuciłem się i zmusiłem Vadima, by zostawił Quirrenbacha, a potem zbiłem Vadima. Pamiętam dobrze, że to Quirrenbach hamował mnie, bym go nie zabijał.

W tamtym czasie tłumaczyłem to jego skłonnością do wybaczania.

Potem razem z Quirrenbachem popełzliśmy do kwatery Vadima. Znowu wspomniałem, jak niepewnie czuł się Quirrenbach, gdy zaczęliśmy przeszukiwać graty. Uważał to za niemoralne. Sprzeczałem się z nim i wtedy Quirrenbach został zmuszony do udziału w kradzieży.

Przez cały czas nie widziałem rzeczy oczywistej: że Quirrenbach i Vadim pracowali razem.

Quirrenbach musiał w jakiś sposób znaleźć się blisko mnie bez wzbudzania podejrzeń; dowiedzieć się o mnie czegoś więcej. Obydwaj mnie wrobili. W jadalni Vadim niewątpliwie zbił Quirrenbacha, ale tylko dlatego, że potrzebowali realizmu. Musieli wiedzieć, że ruszę z interwencją, zwłaszcza po swoim wcześniejszym starciu z Vadimem. Później, gdy zaatakowano nas w karuzeli, Quirrenbach stał z boku, przytrzymywany przez drugiego mężczyznę, a ja przyjmowałem na siebie całą zemstę Vadima.

Powinienem był to wtedy dostrzec.

Quirrenbach przypiął się do mnie, z czego wynikało, że w swoim fachu był bardzo dobry; wyodrębnił mnie spośród wszystkich pasażerów statku — ale niekoniecznie musiało tak być. Reivich mógł wynająć kilku agentów, by śledzili innych pasażerów, a każdy z nich wykorzystywał odrębną strategię zbliżenia się do swego celu. Różnica polegała na tym, że kiedy tamci szli za niewłaściwą osobą, Quirrenbach — dzięki szczęściu lub rozumowaniu — trafił w środek tarczy. Nie miał jednak całkowitej pewności. Podczas naszych rozmów starannie unikałem wszelkich wskazówek co do mojej tożsamości ochroniarza Cahuelli.

Spróbowałem postawić się na miejscu Quirrenbacha.

I on, i Vadim prawdopodobnie bardzo chcieli mnie zabić. Ale nie mogli tego zrobić, dopóki nie nabrali absolutnego przekonania, że to ja jestem prawdziwym zabójcą.

Quirrenbach chyba zamierzał chodzić za mną tak długo, jak będzie trzeba. Odwiedziny u Dominiki były zasadniczym elementem maskarady. Musiał nie zdawać sobie sprawy, że jako żołnierz nie mam implantów i dlatego nie potrzebuję usług poczciwej Madame. Ale przyjął to spokojnie — powierzył mi swoje rzeczy, gdy przeprowadzano mu operację. Doskonałe posunięcie, Quirrenbach, myślałem. Te towary służyły do uprawdopodobnienia bajki.

Ale powinienem się wcześniej zorientować. W retrospektywie było to jasne. Handlarz narzekał, że eksperientale Quirrenbacha są pirackie. Że to kopie oryginałów, które sprzedawał przed kilkoma tygodniami. A jednak Quirrenbach mówił, że dopiero co przyjechał. Czy w spisie światłowców, przybyłych w zeszłym tygodniu, znalazłbym statek, który przyleciał z Grand Teton? Może tak, a może nie. Zależy to od tego, jak starannie Quirrenbach przygotowywał swoją przykrywkę. Miał do dyspozycji tylko dzień czy dwa, by zorganizować wszystko od zera.

Zatem — zważywszy wszystkie okoliczności — nieźle mu poszło.

Po południu, gdy załatwiłem wszystko z Dominiką, wydarzył się następny epizod haussmannowski. Stałem oparty plecami o ścianę Dworca Centralnego i leniwie obserwowałem, jak sprawny lalkarz zabawia grupę dzieci. Lalkarz pracował nad małą budką i sterował malutkim modelem Marka Ferrisa. Kazał figurce w skafandrze kosmicznym, ze starannie wymodelowanymi stawami, schodzić ze skalnej ściany uformowanej z kupy gruzu. Ferris miał zejść do rozpadliny, ponieważ u stóp zbocza znajdował się stos klejnotów, pilnowany przez obcego, dziewięciogłowego potwora. Kiedy lalkarz kazał potworowi rzucić się na Ferrisa, dzieci klaskały i wrzeszczały.

I właśnie wtedy w moje myśli wsunął się w pełni uformowany epizod.

Później — kiedy miałem czas przetrawić to, co mi odkryto — myślałem o epizodzie poprzedzającym. Epizody Haussmanna zaczynały się dość niewinnie, powtarzając życie Skya zgodnie z faktami, które znałem. Ale potem zaczęły od nich odchodzić, najpierw w drobnych szczegółach, a później coraz wyraźniej. Odnośniki do szóstego okrętu nigdy nie należały do żadnej znanej ortodoksyjnej historii. Nieznany był też fakt, że Sky utrzymywał przy życiu zabójcę, który zamordował jego ojca — lub którego wyposażono w środki do przeprowadzenia tej zbrodni. Ale to były pomniejsze aspekty całej historii, jeśli zestawić je z ideą, że Sky rzeczywiście zamordował kapitana Balcazara. Balcazar w naszej historii był tylko przypisem. To jeden z poprzedników Skya — ale nikt, nawet w duchu, nie podejrzewał, że Sky rzeczywiście go zabił.

Zaciskając pięść, z krwią kapiącą na podłogę promenady, zacząłem się zastanawiać, czym naprawdę zostałem zarażony.


* * *

— Nie mogłem nic z tym zrobić. Spał sobie, nie wydawał żadnych dźwięków. W ogóle nie przyszło mi do głowy, że coś jest nie w porządku.

Dwaj medycy badający Balcazara weszli na pokład natychmiast, gdy statek został przymocowany. Wcześniej Sky wszczął alarm z powodu stanu staruszka. Valdivia i Rengo zamknęli za sobą śluzę powietrzną, zyskując wolną przestrzeń do działania. Sky obserwował ich uważnie. Wyglądali na zmęczonych — żółtawa cera, pod oczyma worki z przepracowania.

— Nie krzyczał? Nie sapał, chcąc zaczerpnąć tchu? — spytał Rengo.

— Nie — odpowiedział Sky. — Ani pisnął.

Grał człowieka zrozpaczonego, ale uważał, żeby nie przedobrzyć. Przecież, gdy Balcazar już nie zawadzał, droga na stanowisko kapitana znacznie się uprościła, tak jakby w skomplikowanym labiryncie okazało się nagle, że istnieje bezpośredni skrót do jego centrum. Wiedział o tym. Oni też o tym wiedzieli; wzbudziłoby podejrzenia, gdyby nie złagodził swego żalu leciutką radością ze swojego znacznego szczęścia.

— Założę się, że te sukinsyny z „Palestyny” go otruły — powiedział Valdivia. — Zawsze byłem przeciwny temu, by tam jechał.

— To było naprawdę bardzo stresujące zebranie — stwierdził Sky.

— I prawdopodobnie to wystarczyło — odparł Rengo, drapiąc się po świeżej, surowej skórze pod okiem. — Nie ma powodu obwiniać o to innych. Po prostu nie wytrzymał stresu.

— Więc niczego nie mogłem zrobić?

Drugi medyk badał prostetyczną błonę na piersi Balcazara, przymocowaną pod zapinaną z boku, a obecnie rozpiętą kurtką munduru. Valdivia z powątpiewaniem szturchnął urządzenie.

— Powinno alarmować. Przypuszczam, że nic nie słyszałeś?

— Jak mówiłem, ani pisku.

— To cholerstwo musiało się znowu zepsuć. Posłuchaj, Sky — powiedział Valdivia — jeśli choć słowo o tym wydostanie się na zewnątrz, jesteśmy załatwieni. Ta cholerna błona zawsze się psuła, ale Rengo i ja byliśmy ostatnio zbyt zapracowani… — Westchnął i pokręcił głową z niedowierzaniem, dziwiąc się, ileż to godzin przepracował. — Cóż, zreperowaliśmy ją, ale oczywiście nie mogliśmy spędzać całego czasu, pielęgnując Balcazara i zaniedbując innych. Wiem, że na „Brazylii” mają sprzęt lepszy niż ten zużyty śmieć, ale co nam z tego?

— Niewiele. — Sky szybko go poparł. — Gdybyście poświęcili zbyt wiele uwagi staruszkowi, zmarliby inni ludzie. Doskonale to rozumiem.

— Mam nadzieję, że rozumiesz, Sky, bo gdy tylko nowina o jego śmierci stąd wycieknie, rozpęta się burza gówna. — Valdivia spojrzał znowu na kapitana, ale jeśli miał nadzieję na cudowne wyzdrowienie, nie doczekał się jego oznak. — Będą sprawdzać jakość naszej opieki medycznej. Ciebie będą przypiekać na temat organizacji podróży na „Palestynę”. Ramirez i inne sukinsyny z Rady będą usiłowali udowodnić, że zawaliliśmy sprawę, dopuściliśmy się zaniedbań. Wierz mi, widziałem to już.

— Wszyscy wiemy, że to nie nasza wina — oznajmił Sky. Spojrzał na kapitana: ślina zdobiła epolet niczym ślad ślimaka. — Był dobrym człowiekiem, służył nam dobrze, długo po tym, kiedy powinien się wycofać. Ale był stary.

— I tak by umarł za rok czy dwa. Ale spróbuj wyjaśnić to statkowi.

— Musimy wobec tego tylko uważać na nasze tyłki.

— Sky… nie powiesz słowa, dobrze? O tym, co ci mówiliśmy? Ktoś bębnił w śluzę, próbując dostać się do taksówki. Sky to zignorował.

— Więc co mam powiedzieć? Medyk wstrzymał oddech.

— Musisz oznajmić, że błona cię zaalarmowała. Nie ma znaczenia, że na to nie zareagowałeś. Nie mogłeś — nie miałeś środków ani kwalifikacji, a byliście daleko od statku.

Sky skinął głową, jakby to wszystko brzmiało niezwykle rozsądnie i pokrywało się z tym, co sam by proponował.

— Mówić cokolwiek, tylko nie sugerować, że błona prostetyczna nie zadziałała? Dwaj medycy wymienili spojrzenia.

— Właśnie tak — odpowiedział pierwszy. — Nikt nie będzie cię winił, Sky. Zobaczą, że zrobiłeś wszystko, co mogłeś.

W tej chwili kapitan, jak zauważył Sky, wyglądał bardzo spokojnie. Miał zamknięte oczy — jeden z medyków zamknął je palcami, by staruszek sprawiał wrażenie, że godnie przyjął śmierć. Jak stwierdził Klaun, można sobie doskonale wyobrazić, że śnił o czasach chłopięcych. Nie szkodzi, że dzieciństwo tego człowieka, spędzone na statku, było co do sekundy tak sterylne i klaustrofobiczne, jak dzieciństwo Skya.

Pukanie do śluzy ustało.

— Lepiej wpuszczę faceta — powiedział Sky.

— Sky…! — błagalnie zawołał pierwszy medyk. Sky położył dłoń na ramieniu mężczyzny.

— Nie martw się o to.

Sky podjął decyzję i przyłożył dłoń do kontrolki drzwi. Za nimi czekało przynajmniej dwadzieścia osób, wszyscy chcieli dostać się do kabiny jako pierwsi, obejrzeć zmarłego kapitana, udając troskę i mając w duchu nadzieję, że nie jest to kolejny fałszywy alarm. Balcazar już od kilku lat miał nieznośny zwyczaj niemal-umierania.

— Boże drogi — powiedziała jedna z kobiet z Koncepcji Napędu. — To prawda, nie… co na Boga się zdarzyło?

Jeden z medyków zaczął wyjaśniać, ale Sky był szybszy.

— Błona prostetyczna źle zadziałała — oznajmił.

— Co takiego?

— Słyszeliście. Obserwowałem Balcazara cały czas. Czuł się dobrze, póki jego błona nie zaczęła wydawać sygnałów alarmowych. Rozpiąłem mu bluzę i spojrzałem na displej diagnostyczny. Zawiadamiał, że ma atak serca.

— Nie… — powiedział jeden z medyków, ale mógłby równie dobrze mówić do pustego pomieszczenia.

— A jesteś pewien, że go nie miał? — spytała kobieta.

— Na pewno. Rozmawiał ze mną w tym czasie, całkiem do rzeczy. Żadnych oznak bólu czy irytacji. Wtedy błona zawiadomiła mnie, że spróbuje elektrowstrząsów. W tym momencie kapitan stał się oczywiście bardzo ożywiony. — I co potem?

— Próbowałem usunąć błonę, ale do ciała kapitana wchodziło mnóstwo przewodów i zorientowałem się, że w kilka sekund, jakie zostały do wstrząsów, nic nie zrobię. Musiałem odejść od Balcazara. Mógłbym sam zostać zabity, gdybym go nadal dotykał.

— On kłamie! — oznajmił medyk.

— Nie zwracajcie na niego uwagi — powiedział spokojnie Sky. — On musi tak mówić, prawda? Nie twierdzę, że było to rozmyślne… — Pozwolił, aby to słowo zawisło w powietrzu, by zapadło w wyobraźnię słuchaczy. Po chwili kontynuował: — Nie mówię, że to rozmyślne, to tylko straszna pomyłka z powodu przepracowania. Spójrzcie na nich obydwu: są bliscy nerwowego wyczerpania. Nic dziwnego, że zaczęli popełniać błędy. Nie możemy ich zbytnio za to winić.

O to chodziło. Kiedy ludzie będą odtwarzać w pamięci tę rozmowę, wspomną nie Skya, pragnącego się wykręcić od własnej winy, ale Skya wielkodusznego w swym zwycięstwie; nawet współczującego. Dostrzegą to, zaakceptują i jednocześnie przyznają, że część winy może zostać przypisana sennym z wyczerpania medykom. Nie będą widzieli w tym nic szkodliwego, pomyślał Sky. Wielki i szanowany starzec umarł w pożałowania godnych okolicznościach. Istniały więc podstawy do pewnych oskarżeń.

Bardzo dobrze się zabezpieczył.

Sekcja wykaże, że kapitan rzeczywiście zmarł na atak serca, choć ani autopsja, ani wydruk pamięci błony prostetycznej nie wykażą prawdziwej chronologii okoliczności towarzyszących śmierci.

— Dobrze się spisałeś — powiedział Klaun.

To prawda. Ale Klaun też zasługiwał na to, by go docenić. To właśnie Klaun kazał mu odpiąć guziki bluzy, gdy Balcazar twardo spał, i Klaun pokazał mu, jak się dostać do prywatnych funkcji błony prostetycznej, zaprogramować ją, by wykonała elektrowstrząs, choć kapitan czuł się stosunkowo dobrze. Klaun był sprytny, ale na jakimś poziomie Sky wyczuwał, że ta wiedza zawsze należała do niego. Tyle że Klaun wygrzebał mu ją z pamięci i Sky był mu za to wdzięczny.

— Sądzę, że tworzymy dobry zespół — rzekł pod nosem.


* * *

Sky obserwował, jak ciała mężczyzn obracają się, spadając w kosmos.

Śmierć Valdivii i Renga spowodował najprostszy środek egzekucji dostępny na statku kosmicznym: uduszenie w śluzie powietrznej, a potem wyrzucenie w przestrzeń. Proces w sprawie śmierci starca trwał dwa lata czasu statkowego; toczył się powoli, gdyż składano apelacje, a w sprawozdaniu Skya znaleziono niezgodności. Odwołania jednak okazały się bezskuteczne, a niezgodności Sky zdołał wytłumaczyć, satysfakcjonując niemal wszystkich. Teraz świta starszych statkowych oficerów stłoczyła się przy iluminatorach. Usiłowali choć na chwilę spojrzeć w przestrzeń. Już wysłuchali walenia umierających mężczyzn w drzwi śluzy, gdy usuwano powietrze z komory.

Tak, to była surowa kara, myślał Sky, tym bardziej że na statku wyraźnie brakowało lekarzy. Ale takich zbrodni nie można traktować lekko. To co, że ci ludzie nie chcieli zabić Balcazara — chociaż ich brak intencji wcale nie był taki oczywisty. Na pokładzie statku samo zaniedbanie jest niemniejszą zbrodnią od buntu. Byłoby również zaniedbaniem, gdyby tych ludzi nie ukarano dla przykładu.

— Zamordowałeś ich — powiedziała Constanza tak cicho, że tylko on to słyszał. — Może przekonałeś innych, ale nie mnie. Znam cię zbyt dobrze, Sky.

— Zupełnie mnie nie znasz — syknął w odpowiedzi.

— Ależ tak. Znam cię od dziecka. — Uśmiechnęła się przesadnie, jakby obydwoje prowadzili zabawną rozmowę towarzyską. — Nigdy nie byłeś normalny, Sky. Zawsze bardziej interesowały cię pokręcone rzeczy w rodzaju Obłego niż prawdziwi ludzie. Albo potwory w rodzaju intruza. Utrzymałeś go przy życiu, prawda?

— Kogo utrzymałem przy życiu? — zapytał, z równie napiętym wyrazem twarzy co Constanza.

#brak stron lub/i poczatek obcego tekstu# — Niestety, tak jest w książce. Strona 26. Obcy fragment usunięty.

— Był dla mnie jak ojciec. Nigdy już nie będzie kogoś takiego jak on. Gdyby żył, ci ludzie mieliby szczęście, że wykręcili się czymś tak bezbolesnym jak uduszenie. Balcazar uznałby bolesną śmierć za jedyną stosowną formę odstraszania. — Sky popatrzył na niego uważnie. — Zgadza się pan z tym, prawda?

— Ja… nie mogę twierdzić, że wiem. — Ramirez wydawał się lekko zaskoczony, ale mrugnął i kontynuował: — Nie miałem wielkiego wglądu w sposób myślenia Balcazara. Mówią, że pod koniec nie był w najlepszej formie umysłowej. Ale przypuszczam, że jako jego faworyt najlepiej wiesz takie rzeczy. — Znów ta dłoń na jego ramieniu. — A to coś znaczy dla niektórych z nas. Ufaliśmy opinii Balcazara, tak jak ufaliśmy Tytusowi, twojemu ojcu. Będę szczery: twoje nazwisko, krąży… co byś myślał o…

— Kapitaństwie? — Nie było sensu kręcić. — To trochę przedwczesne, prawda? Ponadto, ktoś o twojej świetnej karierze i głębokim doświadczeniu…

— Rok temu mógłbym się zgodzić. Prawdopodobnie bym przejął dowodzenie, owszem — ale nie jestem już młodym człowiekiem i upłynęłoby niewiele czasu, nim zaczęto by pytać o mojego prawdopodobnego następcę.

— Ma pan jeszcze przed sobą lata.

— Och, mogę dożyć Końca Podróży, ale nie byłbym w stanie nadzorować trudnych pierwszych lat osiedlania się. Nawet ty, Haussmann, gdy to się zdarzy, nie będziesz już młodym człowiekiem… ale będziesz znacznie młodszy niż niektórzy z nas. Co ważne, masz zarówno wizję, jak i energię… — Ramirez spojrzał dziwnie na Skya. — Coś cię gryzie, prawda?

Sky patrzył, jak punkciki zgładzonych mężczyzn rozpuszczają się w ciemności, niczym dwie plamki śmietany opuszczone w najczarniejszą z kaw. Statek oczywiście nie miał ciągu — zawsze za życia Skya dryfował — co oznaczało, że mężczyznom oddalenie się od statku zajmie wieczność.

— Nic takiego, proszę pana. Po prostu myślałem. Teraz, kiedy wyrzucono tych dwóch ludzi i nie musimy już ich ze sobą wieźć, jeśli przyjdzie nam włączyć napęd wsteczny, będziemy mogli hamować nieco silniej. To znaczy, że możemy pozostać w trybie lotu z naszą bieżącą szybkością odrobinę dłużej. To z kolei oznacza, że ci ludzie w jakiś niewielki, ledwie wystarczający sposób zapłacili nam za swoje zbrodnie.

— Miewasz bardzo dziwaczne pomysły, Haussmann. — Ramirez położył mu palec na nosie i nachylił się bliżej. Nie było żadnej możliwości, by inni oficerowie usłyszeli ich rozmowę, lecz teraz już mówił szeptem. — Mam małą radę. Nie żartowałem, kiedy powiedziałem, że twoje nazwisko krąży — ale nie jesteś jedynym kandydatem i jedno niezręczne słowo może się katastrofalnie odbić na twoich szansach. Wyrażam się jasno?

— Jak słońce, proszę pana.

— Dobrze. Uważaj, co robisz, miej głowę na karku i może szczęście będzie ci sprzyjać.

Sky kiwnął głową. Wyobrażał sobie, że Ramirez spodziewa się wdzięczności za swe konfidencjonalne rady, ale Sky w rzeczywistości czuł — choć starał się to jak najlepiej ukrywać — nieposkromioną pogardę. Tak jakby życzenia Ramireza i jego kumpli w jakiś sposób miały na niego wpływ! Tak jakby rzeczywiście mieli coś do powiedzenia na temat tego, czy zostanie kapitanem, czy nie. Biedni ślepi głupcy.

— Jest niczym — mruknął pod nosem Sky. — Ale niech ma wrażenie, że jest dla nas użyteczny.

— Oczywiście — powiedział Klaun, bo Klaun zawsze był w pobliżu. — Sam bym tak zrobił.

Загрузка...