Zeskoczyli w mrok i w zapach kiszonych ogórków. Krasnolud zaczął krzesać ogień.
– Nie trzeba – powiedział Helkis. – Czy moglibyśmy iść w ciemności?
– Proszę bardzo – odparł chrapliwie podziemny. – Ja się orientuję po zapachu i dźwięku. Jestem górnik od pokoleń, urodziłem się w kopalni.
Schował hubkę i chyba zrobił to z ulgą. Helkis usłyszał lżejszy oddech. Górnik od pokoleń nie chciał, żeby ktokolwiek oglądał jego twarz bez brody.
Helkis lubił ciemność. W ciemności nie musiał się obawiać niczyich spojrzeń. Nie było widać uszu.
Zapach kiszonych ogórków ustąpił zapachowi piżma. Tak kiedyś pachniały miejskie kanały. Kiedyś, kiedy jeszcze elfy mieszkały w mieście. Odchody elfów pachniały piżmem i to tak silnie, że przesiąkało tym zapachem wszystko, co z nimi płynęło.
Byli w starej, zrujnowanej odnodze kanałów miejskich, która odchodziła od pałacu. Teraz większość kanałów została zasypana. Pozostały tylko takie odnogi.
Ostatni władca na świecie, który jeszcze nie poddał się władzy Cesarza, siedział na małym, kulawym stołeczku, z włochatą, obłażącą poduszką pod przysadzistym tyłkiem. Obok płonęła pochodnia.
Król krasnoludów co jakiś czas rozglądał się naokoło, jak gdyby upewniał się, że jego podziemne królestwo nadal istnieje. Miał długą, rudą brodę i nazywał się Skanda.
– Jak trwoga, to do wroga – rzekł Skanda, patrząc małymi oczkami, które wyglądały na czerwone w świetle pochodni. – Jak trwoga, to do wroga. Przyszliście do nas.
– Na razie ja przyszedłem. – Helkis uśmiechnął się. – Chociaż, nie przeczę, jako reprezentant większej całości.
– Potrzebujecie pomocy – powiedział król krasnoludów.
– Wszyscy potrzebujemy.
– To wasza wina, że wszyscy potrzebujemy.
Zapadła cisza. Rozlegało się tylko odległe dudnienie w głębi. Znak, że krasnoludy nie zaprzestały swojej roboty nawet w tych kanałach.
– Pomyślmy o przyszłości – zaczął Helkis. – Są dwa powody, żeby myśleć o przyszłości, zamiast o przeszłości. Pierwszy powód: mamy wieczność do przeżycia. Chyba też chcemy ją przeżyć. Drugi powód: chyba nie chcemy przeżyć tej wieczności w gównie.
– Tak? – uśmiechnął się Skanda. – A co wy, elfy, zamierzacie zrobić, żeby wypić to piwo, któregoście nam wszystkim nawarzyły?
– Musimy odzyskać obraz, w pierwotnej, prawdziwej postaci. Tylko dzięki niemu można odwrócić ten proces. W skali masowej. To znaczy całkowitej. Proces stworzenia ludzi.
– No to gratuluję – jęknął Skanda. – Poszukiwania będą trwały jakieś czterysta lat, biorąc pod uwagę konieczność znalezienia i przebadania wszystkich najstarszych wersji obrazu. Wiesz, ile jest tego bohomazu na świecie? Każda świątynia, każda ludzka rodzina ma swoje stare malowidło, przekazywane od pokoleń. I teraz należałoby zbadać, czy coś się nie kryje pod warstwą farby… Nawet przy waszych zdolnościach, które przecież coraz bardziej tracicie… Czterysta lat, podczas gdy co roku giną tysiące moich chłopców…
– Trudno. To jedyny sposób na całkowite wyeliminowanie ludzi.
– Nie. Nie jedyny. Ja mam o wiele prostszy. Zabić. Wymordować. Zadając tyle męczarni, na ile pozwoli masowy wymiar zabijania.
– Skanda…
– Cicho! Nie jestem głupi. Wiem, co chcesz powiedzieć. Chcesz mnie błagać o litość dla tych waszych pomiotów, waszych kreatur.
– Skanda, przecież wiesz, że to nie ich wina…
– Nie, Helkis. To, co oni robią, to także ich wina. Wasza na pewno, boście to spowodowali, ale ich przede wszystkim. Ja nie będę się z nimi pieścił. Ja nie mam czasu. Moich chłopców łatwiej rozpoznać niż twoich. Wystarczy wzrost. Codziennie setki trafiają do więzień. Wyrywają im brody żywcem. Wiem, jak to boli, bardziej niż obcinanie czubków uszek. Codziennie tysiące zdychają w tych mordowniach, które ludzie… – Skanda zadyszał się -…które ludzie, kurwa, nazywają kopalniami! O nie, Helkis. Oni mają cierpieć. Dwa razy tyle, trzy razy tyle, tysiąc razy tyle, co my. My cierpieliśmy niewinnie, oni też pocierpią niewinnie.
– Nie chodzi o to, by cierpieli. Nie chcemy zadawać cierpień za cierpienie. Chcemy tylko rozwiązać problem poprzez szybką i prostą eliminację. Nie możemy jeszcze bardziej upodobniać się do ludzi. Już za bardzo się do nich upodobniamy…
– To może wy! – ryknął król krasnali, zdzierając z twarzy sztuczną brodę. – Nas upodobniają na siłę! Ja nie będę czekał. Jak myślisz, po co kazałem ryć podkopy pod ich miastami i twierdzami? Żeby uwolnić więźniów? Naszych i waszych? Nie tylko po to. Za pięćdziesiąt-sześćdziesiąt lat fundamenty wszystkich ich miast zapadną się. Domy zmienią się w kupy gruzu, kurhany dla tych, którzy zginą. I straszliwe cele śmierci dla tych połamańców, którzy przeżyją. Widziałeś kiedyś zawalony dom? Wsłuchiwałeś się w jęki dochodzące spod gruzów? Ja słyszałem jęki mojej córki, kiedy kwatermistrz Hanaka zburzył pałac Nokerren. Mój pałac, zbudowany przeze mnie, największy krasnoludzki pałac naziemny. I moja córka… Hanaka kazał mnie przykuć za szyję do słupa koło tej szczeliny w gruzach, żebym słyszał, jak oni jęczą… Wiesz, że prawie całą brodę sam sobie wyrwałem? Wtedy.
– Twój ojciec był kapitanem statku „Vingilot”. Fale były mu posłuszne. Dlatego kiedy to wszystko się stało, twój ojciec zaczął wypływać coraz dalej i dalej. Aż pewnego dnia odnalazł ląd za morzem. Jest ląd za morzem, niewyobrażalnie daleko, ale jest. Wiesz, dlaczego tak zwany Cesarz kazał zniszczyć wszystkie wyspy?
– Domyślam się.
– Żeby nikt nie pomyślał, że coś może być za morzem, że na morzu w ogóle może być jakiś ląd. Miało być tylko Cesarstwo – i woda.
Milczeli przez chwilę.
– Twój ojciec odkrył ląd za morzem. I zaczął tam wywozić elfy. Żeby znowu mogły żyć z dala od ludzi. Kiedy po pierwszej katastrofie zdarzyła się druga… Kiedy w jakieś dwa tysiące lat po powstaniu ludzi władzę objął… Nazywajmy go Cesarzem, tak będzie łatwiej. Kiedy zaczął tępić inne rasy, my staliśmy się rzekomą mniejszością etniczną numer jeden. Ojciec nadal wywoził, tyle że po kryjomu. I wtedy zdarzył się cud.
Znowu chwila milczenia, ciszy i patrzenia w gwiazdy.
– Ty byłeś tym cudem. Nam, elfom, rzadko rodzą się dzieci. To zasadniczo niepotrzebne, jesteśmy nieśmiertelni, niektórzy z nas mówią, że żyje gdzieś Pierwszy Elf, który istnieje od zawsze, nigdy nie miał narodzin ani dzieciństwa.
– To prawda?
– Może i prawda. My, młodsi, nie negujemy tego. Taka wiedza nie jest nam potrzebna. Gdy wiesz, że jesteś wiecznie, przestaje cię obchodzić, skąd się wziąłeś. Przyczyn szukają ci, którzy mają problemy. Jakie można mieć problemy, gdy masz życie wieczne? Jakaś dodatkowa wiedza może tylko coś zepsuć. Każdy dodatek psuje tam, gdzie jest pełnia i harmonia. Ja też powiem ci tylko tyle, ile powinieneś wiedzieć.
– To i tak trochę za dużo dla mnie, przynajmniej na razie.
– Przyzwyczaisz się. Wróćmy do tego, co było. Urodziłeś się. U elfów każde narodziny to ogromne wydarzenie. Ojciec chciał nas wywieźć, ale ja, głupia, wymyśliłam, że zachowam się, jak na elfa przystało, i pozostanę z nim na posterunku, dopóki nie wywiezie wszystkich. A ty… Ty byłeś zbyt wielkim skarbem, żebym oddała cię Arilainowi Tuatha, mojemu ojcu, kiedy odpływał za morze.
– Może szkoda.
– Nawet nie mów. Twój ojciec zaczął się śpieszyć. Rozumiesz? Widzisz, jak daleko zaszła nasza degrengolada? Elf, który się śpieszy. Elf, który się śpieszył. Chciał jak najszybciej wszystkich wywieźć. Bo chciał jak najszybciej wywieźć mnie i ciebie. Zrobił się nieostrożny i ludzie go złapali. Zabili go. Zabili go, rozumiesz? Rozumiesz, co to znaczy?
– Śmierć jest straszna.
– Nie, głupi. Śmierć elfa jest straszna. Czym jest zabicie człowieka? Niczym, drobnym wykroczeniem. Człowiek przecież i tak umrze. A przez całe życie męczy się, męczy, bez żadnego ratunku, nędza napełnia go śmiertelną rozpaczą, dobrobyt śmiertelną nudą. Zabić człowieka to czyn miłosierny, skracanie męczarni tego poronionego płodu. Ale zabójstwo elfa to zniszczenie drogocennego klejnotu, przeznaczonego, aby istniał wiecznie. Tylko zabójstwo elfa to prawdziwe zabójstwo. Tylko śmierć elfa to prawdziwa śmierć.
– Nienawidzisz ludzi?
– Co?! Ja się nad nimi lituję. I dlatego muszę usunąć ich z powierzchni ziemi, zlikwidować. Nie tylko dlatego, że nas zabijają, ale dlatego, że nie możemy skazywać następnych nieszczęsnych istot na śmierć. Nie możemy pozwolić, żeby ta nieszczęsna rasa trwała. To z tego powodu jedziemy na Północ, po ten obraz. Nie dla człowieka Scarpii. Nie dla Cesarza. Jedziemy dla nas. Musimy go zdobyć. Jeśli jest prawdziwy, znajdziemy na nim pewien szczegół, dzięki niemu dowiemy się, jak sprawić, żeby wszyscy ludzie rozpadli się znowu na żmije, krety, żaby i inne rzeczy, z których powstali.
– A nie wystarczy uciec? Gdzie jest ten ląd, na którym żyją teraz elfy?
– Bardzo, bardzo daleko na Północy. Tam, gdzie woda zmienia się w lód. Trzeba długo iść po lodzie, aby dojść do lądu, też pokrytego lodem. Jest tam bardzo zimno…
– I ojciec wywoził elfy w takie miejsce?!
– Dobrze się tam urządzili, synku. Doskonale. Prawie doskonale. Bo, niestety, zabrali ze sobą wspomnienia. Mają tam wielkie gorące drzewa, które ich grzeją. I na nich się wieszają.
Barnaro miał mnóstwo roboty.
Czternastu przedstawicieli rzekomej mniejszości etnicznej numer jeden – tak zwanych delikatnych – popełniło dezercję cywilną w Biełej Wodzie. Kilku innych usiłowało zrobić to w Plandze. Wszystkich znaleziono z mieczami lub sztyletami w brzuchach.
„Delikatni” z niewiadomych przyczyn zawsze się zabijali, odkąd Barnaro sięgał pamięcią. Nigdy dotąd jednak nie wyobrażał sobie, jak bardzo ten fakt może być kłopotliwy dla najwierniejszych sług Cesarza.
Po pierwsze, do każdego samobójcy trzeba było dobrać co najmniej stu wspólników i podejrzanych.
Po drugie, wyszedł nowy Edykt Cesarski. Platynowy Edykt o Zwycięstwie nad Śmiercią. Cesarz ogłosił, że nic nie może sprzeciwić się Wspaniałej Woli Cesarskiej, nawet śmierć. Nawet śmierć nie może być ucieczką od Cesarskiej Woli. I dlatego Barnaro został komendantem w Biełej Wodzie.
– Tak, to jest właśnie to – tłumaczył majstrowi. – Tego właśnie chce Cesarz.
Siwy, wąsaty majster nic nie powiedział, ale jego pomarszczona twarz jeszcze bardziej się zmarszczyła i pofałdowała, aż przestała przypominać twarz. Majster odwrócił się bez słowa i zaczął szukać odpowiednich kolców.
Cesarz nakazał, aby przy każdym cekhauzie otworzyć Teatrum Zwycięstwa. W tym celu niezbędne było zbudowanie ogromnych rusztowań i czegoś w rodzaju dźwigów. Z dźwigów miały zwieszać się pionowe druty. Do tych drutów mieli być przymocowani ludzie. Druty miały poruszać ludźmi jak marionetkami, tak aby poruszali się zgodnie z wolą Cesarza, a nie ze swoją.
Ludzie mieli być przymocowani do tych drutów za pomocą specjalnych kolców. Kolców, które głęboko wdzierają się w ciało. Tak aby razem z kolcem i bólem wdzierała się w ciało Wspaniała Wola Cesarza.
Nie wszyscy jednak aktorzy będą cierpieć. Część z nich będzie martwa. Będą nieżywi, a jednak będą chodzić, machać rękami, nawet wsadzać sobie jedzenie do buzi. Będą robić te wszystkie życiowe rzeczy, jakby byli żywi, bo Cesarz nie zaakceptował ich samowolnej śmierci.
Na razie do Teatrum zwożono trupy samobójców. Ale w przyszłości, kiedy powstanie odpowiednia liczba Teatrów, miały się w nich znaleźć wszystkie trupy. Bo Cesarz życzył wiecznego życia wszystkim swoim poddanym.
Chociaż ludzie, istoty tępe i niewdzięczne, nie rozumieli nic z tego, Cesarz miał swoje dobre powody we wszystkim, co robił. Niektórych Barnaro nawet się domyślał.
Dlatego nie uważał, że należy kazać aktorom odgrywać patriotyczne spektakle o wiernopoddańczych treściach. Nie, to powinno być o wiele subtelniejsze. Aktorzy mieli odgrywać codzienne, spokojne, szczęśliwe życie. Takie, jak chciał dać im Cesarz. Czego nie docenili, bo się zbuntowali. Albo ośmielili się umrzeć.
Poza tym Barnaro miał jeszcze wiele innych spraw na głowie. Dwudziestu żołnierzy dostąpiło zaszczytu przejścia do wyspecjalizowanej, elitarnej formacji, w związku z czym należało poprowadzić uroczystą ceremonię, polegającą na przekłuciu ich bębenków usznych rozżarzonym drutem. No i należało zakończyć sprawę kapitana Tuulilainena.
Kapitan Tuulilainen był zamieszany w tak zwaną aferę Scarpii. Ponieważ wziął udział w złożeniu doniesienia do wyższych władz, litościwie darowano mu Romb. Został oddany do dyspozycji swojego zwierzchnika. Czyli do ukarania w trybie hierarchicznym, nie sądowym.
Barnaro nie żywił niechęci do kapitana. Co prawda, nie uważał, że jemu zawdzięcza swoje wyniesienie. Awans aktora-szpiega na szefa Kancelarii wynikał z tego, że Cesarz postanowił przerobić ją na Teatrum. Niemniej, kapitan Tuulilainen miło kojarzył się Barnarowi z tym awansem.
Dlatego skazał go na najłagodniejszą karę, tak zwaną Śmierć Możliwą.
Odkrycie, że jest nieśmiertelny, nie wzbudziło żadnego zachwytu w duszy pułkownika Hengista.
Do tej pory jakoś udawało mu się walczyć o przetrwanie. Zawsze było to ciężkie, ale świadomość, że prędzej czy później i tak umrze, pozwalała mu nie bać się aż tak bardzo podczas tej walki.
Teraz dorzucono mu nowy ciężar, nieskończenie ciężki. Kiedy zrozumiał, jak bardzo drogocenne jest jego życie, tym bardziej musiał walczyć i martwić się o przetrwanie. Teraz pragnął tylko jak najszybciej zdobyć obraz i unieszkodliwić wszystkich ludzi. Unieszkodliwić, wyeliminować raz na zawsze ich i śmierć, którą ze sobą nieśli.
W dodatku musiał uratować nie tylko siebie. Miał przy sobie tę kobietę, która mówiła, że jest jego matką. I on bał się jej. Jak mały chłopiec.
Ludzie mogli ich zabić, mieczem, nożem, ogniem. Ale groziło im jeszcze coś innego.
– Kiedy pojawili się… Kiedy ich stworzyliśmy, nie wiedzieliśmy, że oni będą tacy słabi. Że będą umierać. Nie wiedzieliśmy tego, a na pewno nie wszyscy wiedzieli. On mógł wiedzieć.
– Kto?
– Helkis, nie przerywaj, kiedy mama mówi.
To chyba był żart. Uśmiechała się. Ciekawe, czy uśmiech elfa może leczyć rany?
– Nazywaliśmy go Mistrzem. Miał największą wiedzę. To on nam powiedział, że my elfy możemy mieć jakby… dzieci. Że narodzi się z nas nowa rasa i to będą jakby nasze zbiorowe dzieci. Dzieci elfów. Rozumiesz, u elfów pragnienie posiadania dzieci jest bardzo silne, bo mamy je rzadko. Myśl, że każdy mógłby mieć jakby dziecko, takiego człowieka, którego będzie uczył i prowadził przez życie, była… Tego po prostu nie dało się odeprzeć. Takie dziecko, które jest nasze, chociaż inne niż my elfy.
– Bardzo inne. Pewnie dlatego, że dodaliście do tej mikstury węże, krety… Nie było innych składników?
– On nam powiedział, że to jedyny sposób – odpowiedziała Virma i rozejrzała się wokół.
Jechali przez dolinę rzeki Taspa. Po lewej, od zachodu, piętrzyły się góry Arslan, najwyższe pasmo Kartaku. Po prawej, od wschodu widać było Talię, Kartani i Śnieżny Ząb – tak się nazywały na mapie Hengista. Na zboczach rosły gęste lasy, ale tu, w dolinie rzeki, dawne pastwiska porastał gąszcz zdziczałych drzewek owocowych. Mogły się tu pożywić i konie, i ich jeźdźcy. Hengist z dużym zdziwieniem odkrył, że przez dłuższy czas może odżywiać się wyłącznie dzikimi jabłkami i ulęgałkami, bez suszonego mięsa i rybiego smalcu.
Nieustannie napotykali resztki zwalonych domów, przewrócone ceglane kominy, rozwalone podmurówki, włazy do zawalonych piwnic, wreszcie zarosłe jeżynami cmentarze. Kiedyś musieli mieszkać tu ludzie.
– Kiedyś mieszkali tu ludzie – podjęła myśl Virma. – Była to gęsto zamieszkana dolina. Na stokach żyli pasterze, wypalali tam pastwiska. Nad rzeką rozciągały się sady i pola uprawne. Było tu prymitywnie, ale dość zamożnie. Piwo, gruszecznik, kołacze z mielonego bobu nadziewane baraniną z jabłkami.
– To wszystko zniszczył Cesarz?
– Nie. My.
Było cicho i ciepło. Jakiś wcześnie rozbudzony świerszcz skoczył przed koniem Virmy. Wałach przestraszył się, szarpnął, kobieta uspokoiła go delikatnym dotykiem ręki. Koń słuchał się jej. Lubił ją. Może nawet kochał.
– Nie wyobrażasz sobie tego entuzjazmu – mówiła Virma. – Tej całej… krzątaniny. Wszystkim świeciły się oczy. „Oni zaraz będą”. „To już za miesiąc”. Czekaliśmy na powstanie ludzi, na powstanie naszych dzieci. Wreszcie ich zobaczyliśmy… Wydali się nam trochę ociężali. Ale nic, to przecież nasze dzieci. Byli jak dzieci. O wszystko pytali. I wszystko niszczyli. Z początku nieśmiało, dopóki każdy miał przy sobie swojego elfa-wychowawcę. Dopóki jeden z nich nie zamordował swojego wychowawcy.
Było cicho i ciepło. Brzęczały pszczoły. Na tych zdziczałych terenach musiała być cała masa dzikich pszczół. Masa dzikich barci. Masa dzikich niedźwiedzi.
– Ale kiedy to się stało, nie było rozpaczy. Nie było wielkiej rozpaczy. Wielka rozpacz była wcześniej. Kiedy po pierwszych sześćdziesięciu latach okazało się, że oni umierają. Umierają sami z siebie. Chcieliśmy złapać, schwytać Mistrza, naszego Mistrza, żeby go zapytać, dlaczego tak ich stworzył. Ale Mistrz zniknął, zniknął na bardzo długo. Kiedy doszło do pierwszego morderstwa, niektóre elfy nawet mówiły, że oni mają prawo nas mordować. Dając im życie, skazaliśmy ich na śmierć.
Było cicho i ciepło. Dojechali do ruin większej budowli, stojącej pomiędzy dwoma ogromnymi, zarośniętymi jabłoniami.
– Kiedy tylko odkryliśmy, jaki jest ludzki los… Wielu się zabiło. Całe jedno miasto popełniło samobójstwo. Prawie całe.
– Dlaczego?
Znowu zobaczył to w jej oczach. Rozczarowanie i żal.
– Nie rozumiesz? Niektórzy zrobili to z żalu po śmierci Dzieci. Inni, bo rozumieli, że ten, kto skazał jakąkolwiek istotę na śmiertelne życie, sam nie ma prawa żyć. Wszyscy zrobili to z przerażenia. Wiedzieli, że przez całe wieczne życie będą wiecznie myśleć tylko o śmierci.
Virma zsiadła z konia.
– Ci, co uciekli za morze, mieli nadzieję, że ich to ominie, że zapomną o istnieniu ludzi. Elfy łatwo zapominają, nie myślą o przeszłości. Nie myślisz o przeszłości, kiedy masz nieskończoną przyszłość przed sobą. Dlatego byli przekonani, że tam, na Śnieżnej Równinie, poczują się jak w dawnych czasach, przed powstaniem ludzi. Niestety, pewne rzeczy zostały w nich na zawsze.
– Skąd wiesz?
– Wiem także, co ty myślisz. Jestem z nimi w ciągłym kontakcie.
– To dlaczego tam nie uciekłaś później?
– Dla ciebie.
– A czemu mnie nie wykradłaś wtedy? Na samym początku? Kiedy tylko aresztowali ojca?
Virma spojrzała na Hengista i ten natychmiast pożałował pytania. Jej twarz zalała się łzami.
– Patrz – powiedziała. – I zapamiętaj to, co widzisz! To jest płacz elfa. Nie zobaczysz tego często. Zabrano mi ciebie. Ci, którzy aresztowali twojego ojca, zabrali cię też do ratusza i oddali władzom miejskim. Nie pozwolono mi ciebie wykraść. Nawet nie pozwolono spróbować.
– Kto?
– Nasi. Elfy. Bali się, że wpadnę i wydam kryjówkę na torturach. Nie mogliśmy narażać siedemnastu elfów dla jednego. Nawet dla dziecka.
– Gówno prawda! Mogliście im zaśpiewać to, co śpiewałaś w Killach!
– Nie mogliśmy. Cesarz wysłał Głuchych do miasta.
– Głuchych?
– Tak. Jak myślisz, dlaczego Cesarz okalecza ludzi? Dlaczego wyłupia im jedno oko i każe tak żyć? Zawsze ma jakiś cel. Specjalnie stworzył Głuchych Wojowników do walki z elfami. Nie mogliśmy cię wtedy uratować.
Hengist ukrył westchnienie, jak tylko umiał. Spojrzał na ruiny.
– A dlaczego wy… wyeliminowaliście wszystkich mieszkańców tej doliny?
– To się stało względnie niedawno. – Virma zaczęła przywiązywać konia do drzewa. – Część elfów postanowiła po prostu wybić ludzi po to, żeby nieszczęsna rasa nie mnożyła coraz to nowych, skazanych na śmierć istnień. Zdążyli zamordować tylko mieszkańców tej doliny, zanim sami zostali zabici przez ludzi. Ludzi nie da się wybić, jest ich za dużo, nie mówiąc już o tym, że zabijanie, wojenne zabijanie, jest zawsze okrutne. Zamiast ich zabijać, trzeba odwrócić cały proces ich powstania. Mistrz, zanim zniknął, zapisał ten proces na obrazie, który namalował. Ale siłą rzeczy ten obraz stał się obiektem czci wśród ludzi. Wykradli go i skopiowali w tysiącach egzemplarzy, a już każda z tych najwcześniejszych wersji była niedokładna, spaczona. Wymazali nas z obrazu. Szybko zapomnieli, że to my, elfy, jesteśmy tymi samymi istotami, które ich stworzyły. Zachowali przekazy o tych dobrotliwych bytach, ale nie chcieli już wierzyć, że to my nimi byliśmy. Ciągle poszukiwali Ukrytych Stworzycieli, nie podejrzewając, że to przecież my. Oni nas… nienawidzili, nawet nie wiedząc dlaczego. Nieważne. Ważne, że obraz w pierwotnej wersji zaginął. Istnieje też zapis w formie melodii, ale on działa jednostkowo – rozpadają się tylko ci ludzie, którzy go słyszą.
– To było to zaklęcie, które śpiewałaś w Killach?
– Tak. Słowa nie są ważne, liczy się melodia. Niestety, trudno ją wyśpiewać, kiedy leci się z konia na ziemię i kiedy Nihong zatyka ci usta ręką. Nie mówiąc już o kneblu.
Oba konie były już uwiązane. Siedzieli na trawie pod jedną ze zdziczałych jabłoni.
– Dlaczego tu się zatrzymaliśmy?
– Bo tutaj kiedyś była oberża – powiedziała Virma, wskazując na ruiny domostwa. – Piwnica pozostała nienaruszona. Można się w niej przespać. A także skorzystać z zapasów wina, które przez ten wiek czy dwa mogło już nieźle wyszlachetnieć. Zostawiliśmy je na trochę.
– Na trochę?
– Na trochę. I nie sądzę, żeby przez ten czas ktoś je odnalazł. Ludzie boją się tej okolicy. Mówią, że tu grasują elfy.
– Chcesz pić?
– Tak. Dzisiaj chcę pić. Dzisiaj będziemy obchodzić bardzo spóźnione święto, synku. Święto, które powinniśmy obejść jakieś dwadzieścia lat temu, jeśli nie więcej. Przestanę do ciebie mówić „synku”. Nasze święto równowieku.
Kapitan Tuulilainen nie wiedział, co to znaczy Śmierć Możliwa. Wiedział tylko, że będzie straszna jak każda śmierć.
Po tym, jak dobroduszny aktor Barnaro ogłosił wyrok, kapitan Tuulilainen zachwiał się i przewrócił na podłogę.
Nie z wrażenia. A w każdym razie nie tylko. Po prostu strażnik zwyczajowo uderzył go pałką w głowę.
Kapitan ocknął się obolały, ale coś przyjemnie go wachlowało.
Był nagi, leżał na podłodze małej celki o jaskraworóżowych ścianach. Nie było żadnych sprzętów, niczego. Jęcząc, kapitan dźwignął się na zdrętwiałych ramionach, i podpełznął w stronę orzeźwiającego powiewu.
Przyjemny powiew dobiegał od drzwi. Drzwi celi były otwarte. Ale tylko ktoś, kto byłby jeszcze bardziej zamroczony niż kapitan, mógłby próbować przez nie wyjść.
Bo w otwartych drzwiach nieustannie wirowało wielkie, szerokie, stalowe ostrze. Za nim było widać następne i następne. Nie wiadomo, jakim cudem, ostrza, sterczące na żelaznych drągach jak wiatraki, wirowały nieustannie. Nie przestały ani na chwilę.
Kapitan patrzył na nie tylko przez chwilę. Potem zwymiotował na podłogę i schował się w kącie celi, tyłem do ostrzy. Nie chciał myśleć, w jakim celu je tu umieszczono. Gdyby tylko miały strzec drzwi, wystarczyłoby je okratować.
Więzień nie patrzył na ostrza. Ale ich powiew chłodził mu plecy i przypominał, że mogą kiedyś dotknąć ciała.
Po dłuższym czasie kapitan usłyszał mokry mlask. Odwrócił się gwałtownie i zobaczył na podłodze kawałek świeżego, surowego mięsa. Jak wleciało do celi? Chyba przez drzwi, między ostrzami. Ktoś go musiał przerzucić, pewnie strażnik. To znaczy, że za ostrzami jest korytarz! Jeśli kawałek przedostał się przez ostrza, to może człowiek też mógłby przejść?
Obiecał sobie, że jeszcze się nad tym zastanowi, i rzucił się na mięso. Był bardzo głodny.
Od tego czasu gapił się na ostrza. Gapił się, szukając sposobu na przemknięcie między nimi. Gapił się, czekając na codzienny ochłap.
Aż pewnego dnia – a może pewnej nocy – coś musiało się popsuć w mechanizmie. Ostrza zaczęły się kręcić wolniej, coraz wolniej… Wreszcie stanęły.
Kapitan Tuulilainen przez chwilę nie widział, co się dzieje. Zapatrzony w wirowanie, mruczał i pojękiwał sam do siebie, naśladując odgłos ostrzy, długo jeszcze po tym, jak przestały się kręcić. Wreszcie zauważył.
Miękkość w kolanach i łokciach. Serce wali. Kapitan Tuulilainen zmarnował dużo czasu. Parę sekund. Ostrza za chwilę mogły znowu zacząć działać.
Ostrożnie przemknął obok pierwszego ostrza, drugiego, wyginając się niemalże jak cyrkowiec. Był w wąskim korytarzu, różowym tak samo jak cela.
Różowym i jasnym. Na tyle jasnym, aby zobaczyć, że jest całkowicie wypełniony ostrzami.
Jak tędy chodzą strażnicy? – zdążył jeszcze pomyśleć Tuulilainen, zanim wszystkie otaczające go ostrza ruszyły. Ruszyła też metalowa taśma. Rozsiekany na drobne kawałki mięsa, kapitan został rozwieziony do cel, w których przebywali inni skazańcy, skazani na Śmierć Możliwą.
Ognisko płonęło wysoko, prosto w niebo. Ale gwiazdy i tak były jaśniejsze. Po drugiej stronie ogniska siedziała Virma. Jej dłonie zbliżały się do płomieni i oddalały co chwilę. Były piękne, wąskie, długopalce. Ręce stworzone po to, aby je całować. Z czcią, oczywiście.
Virma spojrzała na niego. Ciągle jak matka. Surowa matka. Hengist odwrócił się w stronę konwi. Wypił łyk wina. Było to najdoskonalsze wino, jakie w życiu pił. Czerwone jak krew i jak krew gęste, ale lekkie.
– Nie powiedziałaś mi, co znaczy „kami” w języku Nihongów.
– To jedyne słowo z ich języka, jakie znam. Znaczy „elf”. A dokładnie „głowa”, bo głowa to dla nich symbol władzy, to ktoś lub coś, co się szanuje.
Virma sięgnęła do swojej konwi, upiła łyk.
– Chociaż Nihońcy nie tyle szanują elfów, ile panicznie się ich boją. Ale nie nienawidzą nas, raczej uważają, że „kami” trzeba się słuchać i walić czołem o podłogę. Kiedyś twój ojciec na morzu natknął się na dżonkę Nihongów. To musiała być jakaś pozostałość po ich dawnej flocie, statek, który był na morzu, gdy Shiwakyo zostało zatopione, i od tej pory błąkał się po oceanie… Łatwo było ich… podporządkować. Chociaż była ich ponad setka, nie licząc kobiet i dzieci… Oni pływali z kobietami. Kiedy elfy weszły na ich pokład, padli na twarz i wyli: „kami, kami”. Twój ojciec zakazał im pływać na północ, w stronę Śnieżnej Równiny. Wiedział, że będą się bać.
A jeśli kłamie? – pomyślał Hengist. A jeśli zabił ich wszystkich, kobiety i dzieci?
– Nie! – krzyknęła Virma. – Nie wolno! Nie wolno ci tak myśleć! Nie chcemy zabijać. Nie chcemy więcej śmierci. Chcemy, żeby zniknęli po to, żeby nie umierali.
Westchnęła.
– I żeby nie zabijali – dodała.
Patrzyła mu prosto w oczy. Było w nich dostojeństwo i jakiś… niedosiężny majestat. Taki, jakiego bardzo pragnie się dosięgnąć.
– Powiedz mi, pani – zaczął nagle, niespodziewanie dla samego siebie. – Jak to jest u elfów? Czy teraz, kiedy przestanę cię traktować jak matkę… I zacznę nazywać siostrą… Czy mam traktować cię jak siostrę?
– Jesteśmy już blisko – powiedział Tundu Embroja. – To Farsitan. Co masz zamiar robić?
– Zabijać.
Jonga odepchnęła się drągiem od dna, łódka zboczyła w stronę przybrzeżnych zarośli. Dziewczyna wyskoczyła na ląd razem z workiem.
– Zaraz, a ja! – Tundu przeraził się, gdy łódka, w której siedział, zaczęła odpływać od brzegu. Wskoczył do wody, obryzgując wszystko dokoła.
– Ty bydlaku! Jestem cała w błocie – krzyknęła cicho.
Tłusty starzec nic nie odpowiedział. Powoli wygramolił się na brzeg i stanął na nim, dysząc i kapiąc. Wyglądał jak wielka, nieforemna, ociekająca wodą gąbka.
Na szarym horyzoncie majaczyły mury miasta. Widać było wysoką wieżę ze spiczastym dachem oraz zarys ogromnego posągu.
– Jak tam najlepiej wejść? – zapytała Jonga.
– Za moich czasów najlepiej było przekraść się kanałem miejskim – odpowiedział Tundu. – Zdobywałem to miasto. Ale teraz, jak sądzę, lepiej dostać się przez główną bramę.
– Kawalarz. Tyle z ciebie pożytku, że zabawisz człowieka – syknęła Jonga, poprawiając na sobie mokrą suknię.
– Mówię serio.
Ruszyli przez zarośla. Ścieżka wśród trzcin, prawdopodobnie rybacka, prowadziła prosto pod bramy miasta. Robiło się coraz jaśniej. Ogromny Cesarz, górujący nad bramą, trzymał palec przy ustach. A właściwie przy tym miejscu, gdzie miałby usta, gdyby miał twarz.
Brama była już otwarta, ale stało w niej dwóch strażników.
– I co teraz? – spytała Jonga.
– Ćśśś… Ani słowa – odpowiedział generał.
Podeszli do bramy. Strażnicy oczywiście zastąpili im drogę. Tundu Embroja wykonał kilka dziwnych, niezbornych ruchów. Strażnicy pokiwali głowami i przepuścili ich. Bez słowa.
Zaraz za bramą znaleźli się na wielkim placu wśród baraków, straganów i bud. Naokoło trwały przygotowania do ubogiego jarmarku. Skrzypiały stoły, łomotały beczki, piały koguty i rżały konie. I chodaki stukały o bruk. Poza tym nic nie było słychać.
– Dlaczego oni nic…
– Ćśśś… – Tundu złapał Jongę za głowę i zatkał jej usta. Rozejrzał się. Obok była wielka, rzeźbiona brama kamieniczna. Wciągnął Jongę do środka. Była zbyt zaskoczona, żeby coś powiedzieć.
– W tym mieście – wyszeptał szybko – nikt nie mówi, chyba że rękami. Farsitan znaczy po cezariańsku Cesarskie Miasto Niemych. Cesarz kazał im obciąć języki. Kiedy dziecko ma rok, obcinają mu język. Wtedy świętują. Nic nie mów, jeśli nie chcesz stracić języka. Nic nie mó…
I nagle sam przestał mówić. Nic nie mówił, tylko patrzył na plac. A potem cofnął się w głąb bramy.
Przez plac szło kilkunastu żołnierzy. Jeden wlókł na postronku młodą kobietę, drugi dziecko. Zarówno kobieta, jak i dziecko mieli wielką plamę zakrzepłej krwi wokół ust, która upodobniała ich do klaunów. Najwyraźniej operację ucięcia czy też wyrwania języka przeprowadzono niedawno.
Zakrwawionym chłopcem na postronku był Aldu. Kobieta niosła zawieszoną na szyi deseczkę z wyraźnym napisem: „Żona zdrajcy i dezertera”. Mogła być tylko żoną Tundu Embroi. Bardzo młodą żoną.
Pragnący wykazać się patriotyzmem mieszkańcy Cesarskiego Miasta Niemych wygrażali bezgłośnie parze złoczyńców na postronku. Jedyny odgłos wydało kilka zgniłych jabłek, które trafiły w dziecko.
Jonga odwróciła się i w ostatniej chwili zdążyła złapać generała za rękę. Za twardą, zesztywniałą pięść.
Próbował się wyrwać.
– Nic nie zrobisz – wyszeptała. – Nie tutaj, nie teraz! Idźmy za nimi, ostrożnie.
Po chwili dodała:
– Pomożesz mi go zabić.
Admirał Matsuhiro patrzył na ogromną, wielką tratwę, rozciągającą się aż po horyzont.
Członkowie załogi wszystkich jego statków w większości urodzili się już na morzu. Tak jak on. Ich rodzice musieli przyzwyczaić się do życia na statkach. Podobno nawet wtedy, kiedy żyli w Utraconym Mieście, jedli surowe ryby. To nie sprawiało im trudności. Trudności sprawiał szkorbut. Jego ojciec stracił prawie wszystkie zęby. Matka wszystkie. Dzieciom też to groziło, dopóki wszyscy nie nauczyli się jeść wodorostów z północnych mórz.
Przez całe życie admirał oglądał tylko wielką, błękitną lub zieloną, falującą powierzchnię. I okręty.
To, co teraz widział, wyglądało jak tratwa. Ogromna, płaska tratwa, rozciągająca się aż po horyzont. Tratwa była obrośnięta ogromnymi glonami, które dziwnie sztywno sterczały w górę. Niesamowity i nienaturalny widok. Admirał zaczął się bać w nowy, dziwny sposób.
To był strach przed zejściem na tę niesamowitą płaszczyznę. Jeśli tam są takie glony, to co tam jeszcze może być? Jeśli te… tratworosty sztywno sterczą w niebo, to może żyją tam ogromne pełzające ptaki?
No i tratwy są niestabilne. Czy ta nie wywróci się kiedyś? Czy nie zatonie w swoim ogromie?
Nie wolno się bać. Wystarczy, że wszyscy inni się boją. Wszyscy na dwustu okrętach. Całe dwadzieścia tysięcy żołnierzy.
Nie boją się wojny. Nie boją się Pana Ziemi. Urodzili się, aby zabijać jego ludzi. Całe życie przygotowywano ich do tego.
Boją się zejść na tę ogromną tratwę. Na ląd stały.
– Cumujemy – powiedział Admirał. – Desantujemy się. Idziemy, aby zabijać. Idziemy zabijać ludzi, którzy nas zabijali. Idziemy zabijać bogów, którzy nie uchronili nas przed ludźmi.
KONIEC TOMU PIERWSZEGO