17

Gdy się obudziła, światło dnia przesączało się już przez natłuszczony papier w oknach. Dopiero po chwili przypomniała sobie wydarzenia poprzedniego dnia. Twarz Phetny była jeszcze brzydsza za dnia, ponaciąga-na skóra nadawała jej groteskowy wygląd i Linnet zrozumiała, dlaczego nieszczęsna trzyma się z dala od ludzi Mieszkańcy Spring Lick nie byli na tyle wspaniałomyślni, by zaakceptować osobę, która nie odpowiadała ich wizerunkowi „przyzwoitego" człowieka. Miranda spala spokojnie, wciąż jeszcze lekko zaczadzona.

Linnet odwróciła się do Devona i uśmiechnęła się, widząc, jaki jest nagi i bezbronny. Popatrzyła na jego gładkie, jasne pośladki, wciąż jątrzące się pęcherze na plecach. Wstała, chwyciła wiadra i wyszła po świeżą wodę.

– Linnet!

Odwróciła się i zobaczyła Squire'a.

– Dzień dobry.

– Nie taki dobry. Zanosi się na deszcz. Co z… nim?

– Trzyma się jakoś – Opuściła wzrok – Tak naprawdę to nie wiem. Phetna mówi, ze wszystko się wyjaśni za kilka dni i wtedy będzie wiadomo, czy… wyzdrowieje czy nie.

– Radzisz sobie jakoś z Phetną? Wiem, ze czasem potrafi być przykra.

Linnet skrzywiła się. – Uważam, że jest miła. Dużo rozmawiałyśmy.

– Ludzie w Spring Lick nie lubią jej zbytnio. Myślą, że…

Linnet zmierzyła go groźnym spojrzeniem, zdradzającym niesmak.

– Oczywiście, ja nie! Ale przyznaję, że wolałbym nie musieć patrzeć na nią codziennie. Ludzie snują różne przypuszczenia. Kiedyś, kilka lat temu, był tu pożar. Spaliła się cała rodzina. Wyciągnęliśmy ich, ale tylko Phetna przeżyła.

Linnet uniosła brwi.

– Chcesz powiedzieć, że oskarżają Phetne o ich śmierć?

Nie wiem, czy ją oskarżają, ale na pewno jej nie lubią. Za wygląd i sposób bycia. Wszystkim rozkazuje Gdyby choć raz poprosiła…

– Poprosiła! – powtórzyła ze złością Linnet. – Tak jak ja prosiłam tych mężczyzn, by przenieśli Devona do chaty? Prosiłam i odmówili.

– Odmówili?! – zakrzyknął Squire. – Kto to był? Kto ci odmówił?.

– Nieważne. Pomogła mi rodzina Nettie. Teraz nie chcę już słyszeć ani jednego złego słowa o Phetnie. Jest dla mnie dobra i pomaga mi przy Devonie.

Squire wziął od niej wiadra z wodą i ruszyli w stronę chaty.

– Przykro mi, że cię zdenerwowałem, Linnet. Chciałem cię tylko przygotować na wypadek, gdybyś nie mogła sobie z nią poradzić…

– Niepotrzebnie – prychnęła Linnet. – Muszę juz iść, te oparzenia wymagają ciągłego mycia.

Squire otworzył jej drzwi i zatrzymał się na widok Devona. Krew odpłynęła z jego twarzy.

Linnet z trudem pohamowała śmiech.

– Phetna mówi, że trzeba to wietrzyć.

– Tak, pewnie ma rację – Nie mógł patrzeć na zeszpeconą twarz Phetny – Ale nie mogłabyś go przykryć… chociaż częściowo?

Phetna zaśmiała się chrapliwie, przyciągając uwagę Squirre'a.

Był przygotowany na ten widok, ale mimo wszystko ścisnęły mu się wnętrzności.

Linnet zauważyła wyraz jego twarzy i odebrała mu wiadra.

– Mam dużo pracy – powiedziała chłodno. – Jeśli mi wybaczysz…

Squire nie mógł się pogodzić z problemem.

– Linnet, uważam, że powinnaś go czymś przykryć. Pomyśl o Mirandzie.

– Dobro Devona jest ważniejsze niż wstydliwość Mirandy, o ile w ogóle posiada jakąś w tym wieku. Nie będę z niej robiła delikatnego kwiatuszka, który pada porażony na widok nagich męskich pośladków. Teraz przepraszam cię, muszę go umyć.

Squire spojrzał na nią gniewnie i wyszedł trzaskając drzwiami.

Phetna pohamowała śmiech, ale trzaśniecie drzwi obudziło Mirandę, odwróciła się i rozejrzała zaskoczona po zmienionym wnętrzu chaty.

Linnet zobaczyła, jak Phetna zareagowała na obudzenie się dziecka. Kobieta odwróciła twarz, nie chcąc być zauważona. Linnet wzięła głęboki oddech widząc, ze nadszedł czas.

– Phetno, musze zająć się Devonem. Czy mogłabyś zaopiekować się Mirandą? Trzeba ją zaraz zaprowadzić do ubikacji, o ile już nie jest mokra.

– Nie. Nie mogę – odparła z przerażeniem Phetna.

Linnet nie przerywała mycia, delikatnie ocierając pęcherze na plecach Devona.

– Nie jestem w stanie robić kilku rzeczy naraz. Wystarczy, że muszę myć Devona.

– Ale ja jej nie mogę wyprowadzić z domu. Oni tam są.

Linnet odwróciła się do niej.

– Zapewne masz na myśli mieszkańców Spring Lick. A przecież obie wiemy, że są ważniejsze sprawy niż czyjaś poharatana twarz.

Phetna zamrugała powiekami. Jedno oko zamknęło się całkowicie.

– A ona, twoja mała? – Nadal nie odwracała się do dziewczynki.

– Mirando – zawołała Linnet, wyciągając ręce do córki. – Chodź tu. Miranda w swoim krótkim życiu powierzana była opiece wielu osób. Dopóki nie skończyła roku, nie miała pewności, kto właściwie jest jej matką. Przyjechałam do Kentucky z karawaną kilku wozów i zawsze ktoś źle się czuł, a wtedy pełniłam rolę pielęgniarki, powierzając komuś Mirandę. W Spring Lick zajmowała się nią Nettie, gdy musiałam iść do szkoły. Miranda należy do osób, które nigdzie nie czują się obco. Mirando! – Odwróciła dziecko, by popatrzyło na Phetnę. – To jest… nie wiem, jakie nosisz nazwisko.

– Dawno zapomniałam. – Z wahaniem popatrzyła na ładną, gładką buzię dziecka.

– Mirando, to ciocia Phetna. Przyjechała, żeby u nas zamieszkać. Wyjdziesz z nią teraz, dobrze? – Mirandzie nie spodobała się twarz Phetny. Przeraziła ją jak złośliwe miny starszych chłopców. Odwróciła się do matki pociągając nosem.

– Mówiłam, żebyś tego nie robiła. Nie wiem, jak ty możesz na mnie patrzeć, ale nie ma powodu, żebym straszyła to dziecko. – Urwała, gdy Linnet posadziła jej Mirandę na kolanach.

– Mirando, popatrz na mnie. – Dziecko bało się odwrócić do Phetny. – Posłuchaj mnie. Ciocia Phetna wygląda inaczej niż my, ale nie ma się czego bać. – Linnet dotknęła własnego oka. – Zobacz, oczko. No, Mirando. Oczko. – Ujęła rączkę dziecka i dotknęła nią swego oka. – Gdzie jest oczko mamy?

Miranda uśmiechnęła się machając nogą. Lubiła tę zabawę.

– Teraz oczko Mirandy. – Dziecko dotknęło własnego oka. – A teraz oczko cioci Phetny.

Phetna była wstrząśnięta, gdy dziecko dotknęło paluszkiem zniekształconego oka.

– Popatrz, Mirando – powiedziała Linnet. – Nosek mamy, nosek Mirandy, nosek cioci Phetny. – Dziecko roześmiało się, a Linnet zwróciła się do Phetny. – Zajmie jej to jeszcze kilka minut, ale w końcu przezwycięży nieśmiałość. Może pogładzisz ją po buzi i powiesz, że nie chcesz jej przestraszyć?

Phetna była całkowicie rozbrojona. Nigdy dotąd, od dwunastu lat, gdy została poparzona, nikt nie dotykał jej twarzy. Szczerze mówiąc, sama rzadko dotykała własnego ciała, nie dopuszczając myśli, że straciła ucho, że ma na twarzy i szyi szerokie, sznurkowate blizny, że brakuje jej połowy ust. Miranda była zbyt mała, by wydawać samodzielne opinie o tym, co brzydkie, a co ładne. Phetna wyprowadziła dziecko z chaty, zostawiając Linnet sam na sam z Devonem.

Myła go delikatnie, a gdy dotarła do jego twarzy, pocałowała jego ciepły policzek.

– Wyzdrowiejesz, prawda, Devonie? Wkrótce staniesz na nogi i będziesz się ze mną kłócił jak dawniej.

– Myła go, mówiąc wciąż do niego, sądząc, że jest nieprzytomny i jej nie słyszy. Mężczyzna, którego dotykała, nie był tym samym, któremu poprzedniego dnia powiedziała, że go nie kocha.

Phetna wprowadziła do chaty Mirandę, która śmiało trzymała ją za okaleczoną rękę. Twarz kobiety rozciągnęła się w uśmiechu.

– Zanosi się na spory deszcz. Squire’owi nie będzie łatwo jechać.

– A dlaczego Squire miałby dziś gdzieś wyjeżdżać?

– Musimy zacząć karmić tego biedaka. – Ruchem głowy wskazała Devona. – A wszystkie zapasy owocu dzikiej róży zostawiłam w domu. Jadąc tu zabrałam trochę, ale koń Squire’a spłoszył się i wypadły mi, a to głupie zwierzę wdeptało torbę w błoto. Squire powiedział, że pojedzie dziś do mojej chaty, ale jeszcze się nie pokazał.

Linnet poderwała się na równe nogi.

– Pojadę, zobaczę, gdzie jest. – Chwyciła szal, zarzuciła sobie na głowę i wyszła z chaty. Dzień był bardzo zimny i natychmiast przemokła. Pobiegła do domu Squire’a. Mimo że głośno waliła do drzwi, nikt nie otwierał.

Nie miała najmniejszej ochoty na rozmowy z Jule Yarnall, ale zdawała sobie sprawę, że musi się od kogoś dowiedzieć, dokąd pojechał Squire.

Jule powitała ją drwiącym uśmieszkiem, mającym oznaczać: „A nie mówiłam?” Nie zaprosiła Linnet do środka, każąc jej stać na deszczu.

– Czego znowu chcesz?

– Nie wiesz, gdzie jest Squire?

– Bladym świtem pojechał na polowanie z moim mężem. Pewnie się teraz chowa gdzieś przed deszczem. Czego od niego chcesz?

– Nic nie mówił, że pojedzie do Phetny? – zapytała Linnet, postanawiając schować dumę do kieszeni.

– A po co miałby jeździć do tej starej wiedźmy?! I po co ona tu jest?! Ta kobieta jest zła.

– Zła? – zapytała z niedowierzaniem Linnet. Woda spływała strumieniami po jej twarzy. -Jest miła, tylko oszpecona. Nie ma w niej nic złego.

– Takie jak ty oczywiście tego nie widzą. Ale ostrzegam, jeśli ona się stąd wkrótce nie wyniesie… No, lepiej, żeby sobie stąd pojechała. Wspomnisz moje słowa.

Linnet obróciła się na pięcie i odeszła zostawiając Jule w drzwiach.

– Zapamiętaj moje słowa – krzyknęła za nią Jule.

Linnet wróciła do domu.

– Nie mogę go znaleźć. Jule twierdził, że wybrał się na polowanie. Myślisz, że to prawda?

Phetna skrzywiła się.

– Nie chodzi o to, czy zapomniał, tylko o to, czy w ogóle chciał pamiętać. Po tym, jak ostatnio zobaczył chłopaka Slade'a, nie sądzę, by się śpieszył z pomocą.

– Masz rację. – Linnet wyciągnęła ręce do ognia. – Jak daleko stąd jest twoja chata?

– Chyba nie myślisz pojechać tam sama?

– Jak to daleko? – nalegała Linnet.

– Słuchaj, już dość długo jesteś w Kentucky, żeby wiedzieć, co ci grozi. To nie wschód. Indianie nie atakują już osad, jak za czasów mojego dzieciństwa, ale też i ludzie trzymają się razem. Indianie wprost uwielbiają samotne farmy i młode dziewczęta. Wiesz, co mogliby ci zrobić, gdyby cię złapali?

– Tak, wiem – odparła spokojnie Linnet. – Wiem aż za dobrze. A nie mogłabym gdzieś tu w okolicy nazbierać tych owoców dzikiej róży?

– Nie. – Phetna potrząsnęła głową. – Za wcześnie nawet na czerwcowe róże.

– No to pozostaje tylko twoja chata.

Phetna popatrzyła na nią uważnie.

– Powiedziałaś, że zrobisz wszystko dla tego chłopaka, ale nie sądziłam, że zaryzykujesz też własne życie.

– Dlaczego miałoby to dla mnie być aż tak niebezpieczne, skoro ty tam mieszkasz, a przecież jesteś kobietą?

Phetna odrzuciła do tylu głowę i roześmiała się, wydając z siebie przenikliwy, urywany dźwięk, pasujący do jej wyglądu.

– Nie możesz mnie porównywać ze sobą. Indianie zwykle trzymają się ode mnie z daleka, ale osiem lat temu przynieśli do mnie jednego z synów wodza. Poparzył się. Pilnowali mnie, gdy się nim zajmowałam. Wyzdrowiał i od tego czasu Indianie przynoszą mi prezenty. Rzadko zdarza się, bym rano nie znalazła na progu czegoś do jedzenia. Czasem przyprowadzają mi chorych, czasem zagląda do mnie ten syn wodza. Dlatego mogę tam spokojnie mieszkać. Ale ty… byłabyś niezłą zdobyczą dla jakiegoś młodzika.

Linnet otrząsnęła mokry szal przed kominkiem. Zaskwierczało rozpalone drewno.

– Nie wydaje mi się, bym miała jakikolwiek wybór. Devon potrzebuje tych róż, a one są tylko w twoim domu. Jestem jedyną osobą, która może je tu przywieźć.

Phetna wiedziała, że nie da się jej przekonać.

– Zawsze jesteś taka uparta?

Linnet przez chwilę zastanawiała się nad tym.

– Chyba tak. Czasami rzeczywiście trzeba coś zrobić, a gdy inni ci się sprzeciwiają, musisz się uprzeć, żeby postawić na swoim. Mam to chyba po ojcu. – Uśmiechnęła się. – Teraz mi powiedz, jak dojechać do twojej chaty.

Uważnie wysłuchała wskazówek Phetny opisującej drogę długości siedmiu mil. Siedem mil tam i siedem z powrotem. Musi się śpieszyć, bo deszcz dodatkowo opóźni podróż. Woda spływała na ziemię falami i zagłuszyła ciche „nie!”, jakim Devon chciał powstrzymać Linnet

Błoto na wąskiej ścieżce sięgało jej do kostek, zakrywając buty, wlewając się do środka, oblepiając stopy i wydając przy każdym kroku nieprzyjemne mlaśnięcie. Woda płynęła po twarzy Linnet, moczyła szal, który zaczął wydzielać intensywny zapach wełny. Długie, ciężkie od wody włosy ciągnęły jej głowę do tyłu.

Z ulgą zauważyła przed sobą chatę. Otworzyła ciężkie, dębowe drzwi i usiadła przed wygaszonym kominkiem. Oddychała ciężko, wyciągnąwszy obolałe po wyczerpującym marszu nogi. Każdy krok był nie lada wysiłkiem, ciężką walką z błotem. Wyjęła z włosów szpilki, uwalniając ciężką masę, która rozsypała się na jej plecach.

Niespodziewanie czyjaś ręka chwyciła ją za włosy, odchylając głowę do tyłu, a zimne ostrze dotknęło jej szyi.

– Czego tu szukasz?

– Proszę – szepnęła. Przyszłam po lekarstwo. Phetna pomaga mi wyleczyć poparzonego człowieka i przyszłam tu po lekarstwo.

Wypuścił ją, popchnąwszy tak mocno, że oparła się dłońmi o kamienie kominka. Odwróciła się. Zobaczyła młodego Indianina w skórzanej kurtce z frędzlami. Miał czarne włosy sięgające połowy pleców.

– Muszę znaleźć to lekarstwo I wracać.

Indianin przyglądał się, jak stanęła na krześle, by sięgnąć do puszek stojących na półce pod sufitem. Wyraźnie zastanawiał się, co ma z tym fantem zrobić.

– Do jakiego plemienia należysz? – zapytała drżącym głosem.- Ten młodzian nie wyglądał na krwiożerczego wojownika i najwyraźniej schronił się tu tylko przed deszczem.

Wyprostował się.

– Jestem Shawnee – odparł z dumą.

Linnet uśmiechnęła się; poczuła się bezpieczna.

– Ten poparzony też pochodzi z plemienia Shawnee. Nazywa się Devon Macalister. – Twarz Indianina nie zdradzała zainteresowania i Linnet zastanawiała się, czy Devon używał wśród Indian tego imienia.

Przyglądał się jej.

– Jak chcesz wrócić do miasta białych ludzi?

– Pójdę na piechotę, bo nie mam konia.

– Zółta Ręka cię tam zabierze. – Najwyraźniej uznał, że obdarzył ją w ten sposób niebywałym zaszczytem.

Uśmiechnęła się do niego.

– To bardzo miło z twojej strony. Czy mógłbyś mi przytrzymać torbę, gdy będę ją napełniała?

– Mężczyźni tego nie robią. – Popatrzył na nią wyzywająco.

– Ach, nie wiedziałam. Pomyślałam tylko, że może zechcesz pomóc komuś z twojego plemienia.

Przez chwilę wyglądał na zmieszanego, aż w końcu chwycił z rezygnacją lniany worek, a ona wrzuciła do niego suszoną różę. Uśmiechnęła się do niego, ale nie zareagował. Był właściwie młodym chłopcem.

Deszcz głośno bębnił o dach i nie usłyszeli odgłosu końskich kopyt. Drzwi otworzyły się i do środka wpadł Squire z Moonerem Yarnallem; obaj byli uzbrojeni w strzelby.

Linnet i Zółta Ręka zamarli.

– Linnet, odsuń się od niego powoli – powiedział spokojnie Squire, starając się kontrolować głos zdradzający napięcie.

– Bzdura! – odparła, schodząc z krzesła. Ustawiła się pomiędzy Indianinem a białym. – Pozwól, że ci przedstawię Żółta Rękę, który jest…

– Indianinem, a dobry Indianin to martwy Indianin – dokończył za nią Mooner.

– Żółta Ręka jest przyjacielem mojego przyjaciela.

– Mówiłem ci, że ona nie powinna mieszkać wśród przyzwoitych ludzi – skwitował Mooner, unosząc strzelbę.

Zółta Ręka odsunął Linnet.

– Nie będę się chował za kobietami – powiedział patrząc wprost na wymierzoną w siebie lufę strzelby.

Mooner pociągnął za spust, ale strzelba nie wypaliła.

– Ten cholerny proch! Zamókł na deszczu. A już miałbym jednego zabitego Indianina.

Linnet znowu stanęła przed Żółtą Ręką i zwróciła się do Squire'a.

– I ty na to pozwalasz? Próbował zabić niewinnego człowieka. Stoisz tu i pozwalasz, by zabijano niewinnych ludzi?!

– Linnet, Mooner ma swoje powody, by nienawidzić Indian.

– Ja też! – Odwróciła się twarzą do młodzieńca. – Powiedziałeś, że odwieziesz mnie do Spring Lick. Nadal chcesz to zrobić?

Położyła rękę na jego ramieniu.

– Wiem, że jesteś dumny i dzielny, ale to nie żaden honor zostać zabitym przez tego człowieka.

Przez chwilę zastanawiał się nad jej słowami, po czym ponownie skinął głową.

Odwróciła się do Squire'a i Moonera.

– Skoro już wiecie, że nie potrzebuję waszej obrony, czy zechcielibyście wreszcie stąd wyjść?

– Linnet, nie możemy zostawić cię z jakimś Indianinem.

– No to możecie nam towarzyszyć, ponieważ ja jadę z Żółtą Ręką.

Linnet, proszę – nalegał Squire. – Możesz pojechać ze mną.

Popatrzyła na Moonera, który znacząco spoglądał na Indianina.

– Nie. Już mam swoją eskortę. – Przez cały czas starała się tak manewrować własnym ciałem, by znajdować się pomiędzy Moonerem a Żółta Ręką. Usiadła za nim na koniu i ciasno objęła go rękami w pasie, trzymając przy sobie torbę z owocami róży.

Deszcz i znaczna różnica wzrostu sprawiły, że trudno jej było z nim rozmawiać. Na milę przed Spring Lick Indianin zaciął konia i skręcił w boczną dróżkę. Mooner i Squire chcieli za nim pojechać, ale Zółta Ręka zbyt dobrze znał teren i był zbyt zręcznym jeźdźcem, by dać się dogonić. Deszcz oślepił goniących.

Po kilku minutach wjechał na wzniesienie, skąd mogli popatrzeć na bezskutecznie próbujących odnaleźć drogę przeciwników. Linnet zasłoniła dłonią usta, żeby się nie roześmiać. Gdy popatrzyła na Żółta Rękę, zauważyła, że kąciki jego ust także uniosły się nieznacznie. To, co zapowiadało się na groźne starcie, zakończyło się jak dobry żart.

Загрузка...