EPILOG

Kwiaty tej odmiany róż są niezwykłe.

Jest to odmiana dwudziestowieczna, a ta róża, którą Lis Atcheson właśnie przycinała, była olśniewająco białą różą o nazwie Iceberg, wspaniałym okazem rozkładającym swe gałązki u wejścia do cieplarni. Goście często podziwiali jej kwiaty i Lis była pewna, że gdyby stanęła z tą różą do konkursu, to zdobyłaby niebieską wstęgę.

Dzisiaj, obcinając pędy, miała na sobie ciemnozieloną sukienkę w turecki wzorek, odcieniem przypominającą jaszczurkę o północy. Sukienka była ciemna – jak przystało na tę okazję, ale nie czarna. Bo Lis wybierała się na rozprawę w sądzie, podczas której miał zapaść wyrok, a nie na pogrzeb.

Mimo że po tej rozprawie miała zostać swego rodzaju wdową, nie była pogrążona w żałobie.

Wbrew radom adwokata, Owen uparł się, żeby oprzeć linię obrony na argumencie, że jest niepoczytalny. Biegły psychiatra w długim, nudnym monologu scharakteryzował go jako czystego socjopatę. Jednak takie rozpoznanie najwyraźniej nie przemówiło do przysięgłych w tym samym stopniu co rozpoznanie Michaela. Po dość długim procesie ława orzekła w pierwszym głosowaniu, że Owen winien jest morderstwa pierwszego stopnia.

W zeszłym tygodniu Lis podpisała umowę kupna-sprzedaży Szkółki Langdellów i tego samego dnia złożyła wypowiedzenie w szkole. Wraz z upłynięciem semestru letniego jej dwunastoletnia kariera nauczycielki angielskiego miała oficjalnie dobiec końca.

Ku zdumieniu starszej siostry, Portia poprosiła o pokazanie jej dokumentacji szkółki, a następnie sama przedstawiła tę dokumentację swojemu przyjacielowi – Erykowi czy Edwardowi, Lis nie pamiętała, jak miał na imię. Temu, będącemu bankowcem – specjalistą od obrotu walorami, firma zaimponowała. Doradził Portii, żeby weszła do spółki póki czas. Ona sama przez kilka dni rozważała tę możliwość, a potem stwierdziła, że potrzebuje dłuższego okresu na zastanowienie. Obiecała Lis, że da jej odpowiedź po powrocie z Karaibów, gdzie miała spędzić luty i marzec.

Portia nocowała dzisiaj u Lis i miała jej towarzyszyć na rozprawę. Po aresztowaniu Owena mieszkała z siostrą przez trzy tygodnie, pomagając jej sprzątać i dokonywać napraw w domu. Ale w tydzień po sformułowaniu aktu oskarżenia Lis doszła do wniosku, że chce zostać sama, i namówiła Portię, żeby wróciła do Nowego Jorku. Na stacji Portia nagle rzekła:

– Słuchaj, Lis, a może byś przyjechała do Nowego Jorku i zamieszkała u mnie?

Lis była wzruszona tą propozycją, chociaż było dla niej jasne, że tak naprawdę to Portia nie chce jej mieć u siebie. Ponieważ jednak nie lubiła miasta, odmówiła.

Zamykając dzisiaj wywietrzniki w cieplarni, odcinając dopływ zimowego powietrza, Lis pomyślała: „W różny sposób stajemy w życiu oko w oko ze śmiercią. Rzadko ma to formę tak dramatycznej konfrontacji jak ta przy okazji spotkania z duchem zmarłego przodka w cieplarni czy stwierdzenia, że własny mąż przyjechał z daleka, żeby podciąć człowiekowi gardło podczas snu". Zastanawiając się nad bardziej subtelnymi formami konfrontacji z własną śmiertelnością, Lis pomyślała nagle o siostrze i zrozumiała, że przez te wszystkie lata, podczas których żyły oddzielnie, Portia nie była przewrotna ani okrutna. W zachowaniu Portii nie było żadnej premedytacji. Jej ucieczkę od rodziny można było wyjaśnić prościej: uciekając, zrobiła to, co musiała zrobić.

Gdyż w jej życiu było zbyt wiele rózg wierzbowych, zbyt wiele przemów, zbyt wiele śmiertelnie nudnych niedzielnych obiadów.

I kto wie? Może stary LAuberget po tej okropnej lekcji pływania zmienił postawę i zaczął się dobierać do Portii, kiedy ta miała dwanaście czy trzynaście lat? Bo w końcu to Portia była tą ładniejszą z sióstr.

Był czas, kiedy ta myśl wydałaby się Lis szaleństwem i herezją. Ale ostatnio wszystko się zmieniło – szaleństwo pojawiło się w jej własnym domu, żeby się na niej zemścić, a noc, podczas której szalała burza (bo tak eufemistycznie siostry tę noc określały) nauczyła ją, że tak naprawdę to istnieją tylko dwie herezje: kłamstwa i nasze dobrowolne ich akceptowanie.

Trenton Heck też miał być obecny na dzisiejszej rozprawie. Interesowała go ona nie tylko dlatego, że miała na niej zostać wymierzona sprawiedliwość. Interesowała go także z innych powodów. Otóż doktor Ronald Adler, zanim został usunięty przez Departament Zdrowia Psychicznego ze stanowiska dyrektora szpitala w Marsden, odmówił wypłacenia nagrody, która według Hecka powinna była zostać wypłacona. Następca Adlera nie widział żadnej moralnej przyczyny (nie mówiąc już o prawnych), dla której należałoby wypłacić pieniądze, jakich Adler nie miał prawa obiecywać. A więc zrozpaczony Heck, aczkolwiek z pewnym ociąganiem, oskarżył Owena o to, że strzelił mu w plecy – domagając się odszkodowania.

Firma ubezpieczeniowa nie chciała płacić za takie przestępstwo i Heck, ku własnemu przerażeniu, przekonał się, że żądając odszkodowania od Owena, żąda go od Lis. Dowiedziawszy się o tym, postanowił wycofać sprawę, ale Lis powiedziała mu, że zasługuje on bardziej niż ktokolwiek inny na to, żeby mieć z tej tragedii jakąś korzyść i, wbrew obiekcjom swojego adwokata, wypisała mu czek na sumę wyższą niż ta, której żądał.

Lis wiedziała, że między nią a Trentonem Heckiem nie istnieje żaden dający się racjonalnie uzasadnić związek, a jednak czuła, że oboje są stacjami przy tej samej drodze. Mimo to, kiedy Heck zaprosił ją w zeszłym tygodniu na obiad, odmówiła. Gdyż Heck co prawda rzeczywiście potrzebował w życiu czegoś więcej niż tylko przyczepy mieszkalnej i psa. Jednak ona miała wątpliwości, czy mogłaby mu tego czegoś dostarczyć.

Jedyną osobą, która nie miała się pojawić na rozprawie, był Michael Hrubek.

W Święto Dziękczynienia, na jego nieśmiałą prośbę, Lis odwiedziła go w Stanowej Placówce Zdrowia Psychicznego we Framington, gdzie znajdował się znowu pod opieką Richarda Kohlera. Michael z początku był poirytowany tym, że Lis – przedstawicielka Boga – nie chciała wziąć jego życia w zamian za życie dziewiętnastowiecznego Prezydenta. Jednak w końcu najwyraźniej przyjął do wiadomości fakt, że uratowanie życia Lis było częścią jakiegoś skomplikowanego duchowego targu, zrozumiałego tylko dla niego, i pogodził się z tym, że zostanie jeszcze przez jakiś czas na tej ziemi.

Jego samego też czekał proces – o morderstwo na współwięźniu dokonane podczas ucieczki z Marsden. Wszelkie dowody wskazywały na to, że człowiek ten popełnił samobójstwo, a sprawa została wniesiona tylko dlatego, że Michael, uciekając ze szpitala, zrobił idiotów z jego personelu i z policjantów. Adwokat Michaela zapewnił Lis, że jego klient z całą pewnością nie tylko zostanie uznany za niewinnego, ale także wyjdzie z procesu z lepszą opinią niż prokurator, który – jak to napisał jeden z dziennikarzy – powinien martwić się o rzeczy ważniejsze niż śmierć przebywającego w szpitalu dla psychicznie chorych zabójcy Bobby'ego Raya Calla-ghana.

Michael był też oskarżony o inne rzeczy. O kradzież, o włamanie, o celowe uwięzienie w bagażniku samochodu policyjnego dwóch nad wyraz pechowych policjantów z Gunderson, z których jeden miał złamany nadgarstek. Trzeba przyznać, że Michael był sprawcą tych czynów. Ale – twierdził adwokat – najprawdopodobniej nie pójdzie on do więzienia. Musi tylko powiedzieć sędziemu prawdę – że, robiąc to wszystko, chciał po prostu uciec agentom Pinkertona, którzy ścigali go z powodu zabójstwa Abrahama Lincolna. Kiedy to powie, zostanie natychmiast wypuszczony z więzienia i wróci do swojego pokoju w szpitalu.

Michael Hrubek był dobrym przykładem na to, że człowiek może wykorzystać historię dla swojego własnego dobra.

Lis włożyła teraz płaszcz i zawołała do siostry, że czas jechać. Miały wziąć dwa samochody, bo po rozprawie Lis chciała udać się na godzinę czy dwie do Framington.

W okresie, jaki upłynął od Święta Dziękczynienia, była w szpitalu kilka razy. Ciągle jeszcze bała się trochę Michaela. Ale przekonała się, że siedząc naprzeciwko niego – czasami w towarzystwie Richarda Kohlera, a czasami sama – odczuwa jakąś nieokreśloną przyjemność. Kiedy wchodziła do pokoju, Michael ujmował jej dłoń z taką delikatnością i szacunkiem, że niekiedy wzruszało ją to do łez. Bardzo pragnęła zrozumieć jego skomplikowane uczucia. Chciała zrozumieć, dlaczego Michael udał się w tak długą podróż, mając przed sobą jeden cel: uratowanie jej, dlaczego chciał uratować właśnie ją, a nie kogo innego. Pragnęła też pojąć, dlaczego myśl o tej podróży tak bardzo ją wzrusza – tak, wzrusza ją, mimo że korzenie działań Michaela tkwiły w jego szaleństwie.


Były to jednak pytania, na które nie potrafiła odpowiedzieć. Zadowalała się więc tym, że może siedzieć z nim w świetlicy, której okna wychodzą na ośnieżone pola, pić kawę albo colę z plastikowego kubka i rozmawiać o krowach, o polityce albo o bezsenności, która dawała się we znaki i jej, i jemu.

Michael, skupiony, słuchał uważnie tego, co ona miała mu do powiedzenia, a potem pochylał się w przód i – dotykając czasami jej ramienia dla podkreślenia ważności tego, co sam mówi – wypowiadał swoje własne myśli. Niektóre z tych myśli były dla niej olśnieniem, inne znowu wydawały jej się bezsensowne, ale wszystkie wypowiadane były tak, jakby Michael głosił bożą prawdę.

I kto może zaręczyć – myślała czasami Lis – kto może z całą pewnością stwierdzić, że tak nie jest?

Загрузка...