TO DOBRZE. A TERAZ MOŻECIE JUŻ IŚĆ. POPROŚCIE ALBERTA, ŻEBY PRZYGOTOWAŁ WAM PIKNIK ALBO CO. ZACZERPNIJCIE ŚWIEŻEGO POWIETRZA, ZAUWAŻYŁEM, ŻE STALE SIĘ UNIKACIE. Konspiracyjnie szturchnął Morta łokciem — przypominało to ukłucie kijem — i dodał: ALBERT WYTŁUMACZYŁ MI, CO TO ZNACZY.

— Naprawdę? — spytał ponuro chłopiec.

Mylił się. Na końcu tunelu jaśniało światełko: miotacz ognia.

Śmierć obdarzył go kolejnym mrugnięciem supernovej.

Mort nie odpowiedział. Odwrócił się i powlókł do drzwi ze średnią prędkością, przy której Wielki A’Tuin przypominał rozbrykane jagnię.

Był już w połowie korytarza, gdy usłyszał za sobą ciche kroki i poczuł dłoń na ramieniu.

— Mort…

Odwrócił się i przez mgiełkę depresji spojrzał na Ysabell.

— Dlaczego mu nie powiedziałeś, że to nie ty byłeś w bibliotece?

— Nie wiem.

— To bardzo… bardzo ładnie z twojej strony- stwierdziła ostrożnie.

— Naprawdę? Sam nie wiem, co mnie napadło. — Wyjął z kieszeni chusteczkę. — To chyba twoje.

— Dziękuję. — Głośno wytarła nos.

Mort tymczasem zdążył już odejść. Przygarbione ramiona przypominały skrzydła sępa. Pobiegła za nim.

— Zaczekaj.

— Co?

— Chciałam ci podziękować.

— Nie ma za co — mruknął. — Najlepiej będzie, jeśli przestaniesz wynosić książki. To je niepokoi czy coś takiego. — Wydał z siebie dźwięk, który miał być ponurym śmiechem. — Ha!

— Co ha?

— Ha i już.

Dotarł do drzwi kuchennych. W środku Albert na pewno będzie uśmiechał się porozumiewawczo, a tego Mort by nie wytrzymał. Zatrzymał się.

— Ale mam tylko książki do towarzystwa — odezwała się za nim. Poddał się.

— Moglibyśmy przespacerować się po ogrodzie — zaproponował zrezygnowany. A kiedy zdołał nakłonić serce, by stało się twarde jak kamień, dodał jeszcze: — Bez żadnych zobowiązań, ma się rozumieć.

— To znaczy, że się ze mną nie ożenisz?

— Ożenię? — Mort był wstrząśnięty.

— Czy nie po to ojciec cię do nas sprowadził? Przecież nie potrzebuje ucznia.

— Masz na myśli te jego szturchańce, te mrugnięcia, uwagi, że kiedyś, synu, przejmiesz po mnie to wszystko? Starałem się nie zwracać na to uwagi. Nie zamierzam się jeszcze żenić. Z nikim — dodał, wymazując z myśli przelotny obraz księżniczki. — A zwłaszcza z tobą. Bez urazy.

— Nie wyszłabym za ciebie, choćbyś był ostatnim mężczyzną na Dysku — oświadczyła ze słodyczą.

Mort poczuł się nieco urażony. Co innego nie chcieć się z kimś ożenić, a co innego, kiedy ten ktoś zapewnia, że nie zamierza za ciebie wyjść.

— Przynajmniej nie wyglądam, jakbym od lat wyjadał pączki za szafą — rzekł, kiedy wstąpili na czarne trawniki Śmierci.

— A ja chodzę, jakby moje nogi miały po jednym kolanie — odparła.

— A moje oczy nie przypominają dwóch ślimatych gotowanych jajek.

Ysabell kiwnęła głową.

— Z drugiej strony jednak moje uszy nie są podobne do tego czegoś, co rośnie na zwalonym drzewie. Co to znaczy „ślimate”?

— No wiesz, to takie, jakie robi Albert.

— Z takim prawie płynnym i lepkim białkiem i takimi śliskimi kawałkami w środku?

— Tak.

— Niezłe słowo — przyznała po namyśle. — W dodatku moje włosy, chciałabym zauważyć, nie przypominają czegoś, czym się czyści wygódkę.

— To prawda, ale za to moje nie przypominają zmokłego jeżozwierza.

— Zwróć uwagę, że moja pierś nie wygląda jak stojak na grzanki w mokrej papierowej torbie.

Mort zerknął z ukosa na dekolt sukienki Ysabell. Zobaczył tam dość tkanki, żeby podlać tłuszczem bankiet plemienia kanibali. Zrezygnował z komentarza.

— Moje rzęsy nie przypominają dwóch parzących się gąsienic — spróbował.

— Fakt. Ale moje nogi, mam wrażenie, potrafiłyby zatrzymać świnię na korytarzu.

— Nie bardzo…

— Nie są krzywe — wyjaśniła.

— Aha.

Nie znajdując chwilowo słów szli niespiesznie między grządkami lilii. Wreszcie Ysabell stanęła przed Mortem i wyciągnęła rękę. Uścisnął ją we wdzięcznym milczeniu.

— Wystarczy? — spytała.

— Mniej więcej.

— To dobrze. Chyba jasne, że nie możemy się pobrać. Choćby ze względu na dobro dzieci.

Mort przytaknął.

Usiedli na kamiennej ławie między równiutko przyciętym żywopłotem. W tym zakątku ogrodu Śmierć stworzył staw zasilany lodowatym strumieniem, który wyglądał, jakby wymiotował go kamienny lew na brzegu. Tłusty biały karp krył się w głębinie, a od czasu do czasu podpływał pod powierzchnię, między aksamitno-czarne lilie wodne.

— Powinniśmy zabrać ze sobą trochę okruchów — zauważył uprzejmie Mort, szukając jakiegoś nie kontrowersyjnego tematu.

— On tu nigdy nie przychodzi, wiesz? — odpowiedziała Ysabell, patrząc na rybę. — Zrobił to wszystko dla mojej przyjemności.

— Nie udało mu się?

— To nie jest prawdziwe. Nic tu nie jest prawdziwe. Nie takie naprawdę prawdziwe. On po prostu lubi się zachowywać jak człowiek. Zauważyłeś pewnie, że w tej chwili bardzo się stara. Wydaje mi się, że masz na niego wpływ. Wiesz… kiedyś próbował grać na banjo.

— Mam wrażenie, że jest raczej typem organowym.

— Nie potrafił. — Ysabell nie zwracała na chłopca uwagi. — On nie umie niczego stworzyć. Rozumiesz?

— Mówiłaś, że stworzył sadzawkę.

— To kopia jakiejś, którą gdzieś zobaczył. Wszystko tu jest kopią. Mort poruszył się niespokojnie. Mały owad wspinał mu się po nodze.

— Smutne — stwierdził z nadzieją, że używa odpowiedniego tonu.

— Tak.

Podniosła z alejki garść żwiru i zaczęła z roztargnieniem rzucać kamyki do wody.

— Czy rzeczywiście mam takie fatalne brwi? — spytała.

— Ehm… — odpowiedział Mort. — Obawiam się, że tak.

— Och… — Chlup, chlup. Karp obserwował ją wzgardliwie.

— A moje nogi? — chciał wiedzieć Mort.

— Owszem. Przykro mi.

Mort nerwowo przejrzał swój ograniczony repertuar towarzyskich pogawędek. Zrezygnował.

— To głupstwo — rzekł mężnie. — Przynajmniej możesz użyć pincety.

— Jest bardzo dobry — oznajmiła Ysabell, puszczając jego słowa mimo uszu. — Tylko tak jakby stale myślał o czymś innym.

— Nie jest twoim prawdziwym ojcem?

— Moi rodzice zginęli w drodze przez Wielki Nef. Wiele lat temu. Chyba wybuchła burza. On mnie znalazł i przyprowadził tutaj. Nie wiem, czemu to zrobił.

— Może było mu cię żal?

— On nigdy niczego nie czuje. Nie ma czym, brakuje mu… jakże się nazywają… gruczołów. Pewnie tylko pomyślał, że mu mnie żal.

Zwróciła bladą twarz do Morta.

— Nie mogę się na niego skarżyć. Stara się jak najlepiej potrafi. Tyle że ma tak wiele spraw na głowie…

— Mój ojciec był trochę podobny. To znaczy jest.

— Ale chyba jednak ma gruczoły.

— Chyba tak. — Mort przesunął się niespokojnie. — Szczerze mówiąc nigdy się nad tym nie zastanawiałem… nad gruczołami.

Stojąc ramię w ramię, spoglądali na karpia. Karp odpowiadał spokojnym spojrzeniem.

— Właśnie zakłóciłem całą historię przyszłości — oznajmił Mort.

— Tak?

— Widzisz, kiedy on chciał ją zabić, to ja zabiłem jego, ale problem w tym, że według historii ona powinna zginąć, a diuk miał być królem, ale najgorsze, najgorsze, to że chociaż on jest zepsuty do szpiku kości, zjednoczyłby miasta i w końcu powstałaby federacja, a w książkach piszą, że nastąpi sto lat pokoju i dobrobytu. Rozumiesz, można by przypuszczać, że zapanują rządy terroru albo coś w tym rodzaju, tyle że najwyraźniej historia potrzebuje czasem takiego człowieka, a księżniczka byłaby po prostu jeszcze jedną władczynią. Nie to że złą, właściwie całkiem dobrą, ale nie tą właściwą, a teraz nic z tego już się nie zdarzy, historia się uwolniła i wszystko to przeze mnie. Umilkł, niespokojnie czekając jej odpowiedzi.

— Miałeś rację, wiesz?

— Tak?

— Powinniśmy przynieść jakieś okruchy — wyjaśniła. — Przypuszczam, że znajdują jedzenie w wodzie. Żuki i inne takie.

— Słuchałaś, co mówiłem?

— O czym?

— Nie, właściwie o niczym specjalnym. Przepraszam. Ysabell westchnęła i podniosła się.

— Sądzę, że niedługo zechcesz wyruszyć — rzekła. — Cieszę się, że wyjaśniliśmy sobie sprawę tego małżeństwa. Przyjemnie mi się z tobą rozmawiało.

— Mogliśmy doprowadzić się do nienawiści.

— Z ludźmi, z którymi pracuje ojciec, zwykle nie da się rozmawiać. Zdawało się, że nie potrafi odejść, jakby czekała, aż Mort powie coś istotnego.

— Rzeczywiście. — To było wszystko, co zdołał wymyślić.

— Chyba musisz już jechać do pracy.

— Mniej więcej.

Mort zawahał się. Uświadomił sobie, że w jakiś niewytłumaczalny sposób pogawędka spłynęła z mielizny i teraz unosiła się nad głębokimi problemami, które nie do końca rozumiał.

Zabrzmiał dźwięk, jakby…

Sprawił, że Mort wspomniał stare podwórko za domem. Poczuł ukłucie nostalgii. Podczas surowych zim Ramtopów trzymali na podwórzu wytrzymałe górskie bestie, thaigi. Spokojnie przeżuwały siano. Z nadejściem wiosny podwórze zalegała warstwa głęboka na kilka stóp, z solidną lodową pokrywą. Można było po niej przejść, jeśli człowiek uważał. Jeśli nie, wpadał po kolano w skoncentrowaną substancję, a dźwięk, jaki wydawał wyszarpywany but, zielony i parujący, w równym stopniu był odgłosem nowej pory roku co śpiew ptaków i brzęczenie pszczół.

To był właśnie taki dźwięk. Mort odruchowo spojrzał na buty.

Ysabell płakała. Nie szlochała jak dama, ale łkała głośno, pociągając nosem — jakby bąble powietrza z podwodnego wulkanu ścigały się, który pierwszy dotrze na powierzchnię. Łkania wyrywały się pod ciśnieniem, dojrzałe latami nieszczęścia.

— Ehm… — powiedział Mort.

Drżała jak wodne łóżko w strefie wstrząsów sejsmicznych. Nerwowo szperała po rękawach szukając chusteczki, ale byłaby ona tak nieprzydatna jak papierowy kapelusz podczas burzy z piorunami. Próbowała coś powiedzieć, lecz wydobywała z siebie jedynie strumień spółgłosek przerywanych łkaniem.

— Ee… — powiedział Mort.

— Zapytałam: jak myślisz, ile mam lat?

— Piętnaście? — zaryzykował.

— Szesnaście — zawyła. — A wiesz, jak długo mam szesnaście lat?

— Przepraszam, ale nie ro…

— Pewnie, że nie rozumiesz. Nikt nie rozumie. — Wysiąkała nos i mimo drżenia dłoni starannie wetknęła dość mokrą chustkę z powrotem do rękawa.

— Ty możesz wyjeżdżać — powiedziała. — I jesteś tu za krótko, żeby się zorientować. Nie zauważyłeś, że czas stoi tu w miejscu? Oczywiście, coś płynie, ale to nie jest prawdziwy czas. On nie potrafi stworzyć prawdziwego czasu.

— Aha…

Kiedy znów się odezwała, mówiła cienkim głosem, spokojnie, a przede wszystkim odważnie, jak ktoś, kto mimo fatalnej sytuacji wziął się w garść, ale lada chwila może wypuścić.

— Jestem szesnastolatką od trzydziestu pięciu lat.

— Nie…

— Już w pierwszym roku było fatalnie.

Mort wspomniał ostatnie kilka tygodni i pokiwał głową.

— To dlatego czytałaś te książki? — zapytał.

Ysabell spuściła głowę i z zakłopotaniem szurała sandałkiem po żwirze.

— Są bardzo romantyczne — wyjaśniła. — To naprawdę śliczne historie. Była tam taka młoda dziewczyna, która zażyła truciznę, kiedy umarł jej ukochany, i jedna, która skoczyła w przepaść, kiedy jej ojciec się upierał, żeby wyszła za tego starucha, i jeszcze taka, co wolała się utopić niż poddać…

Mort słuchał zdumiony. Sądząc po starannie dobranych lekturach Ysabell, byłoby zadziwiające, gdyby choć jedna osoba płci żeńskiej na Dysku przeżyła wiek młodzieńczy dostatecznie długo, by włożyć parę pończoch.

— …i pomyślała, że on nie żyje, więc się zabiła, a on się wtedy obudził, zobaczył ją i popełnił samobójstwo, a potem była jeszcze taka dziewczyna…

Zdrowy rozsądek podpowiadał, że przynajmniej kilka kobiet dożywało trzydziestki, nie zabijając się z miłości. Jednak zdrowy rozsądek nie grał w tych dramatach żadnej roli, nawet jako statysta[5]. Mort wiedział już, że miłość wzbudza uczucie gorąca i zimna, że czyni okrutnym i słabym, ale nie zdawał sobie sprawy, że może tak bardzo ogłupić.

— …co noc przepływał rzekę, ale raz wybuchł sztorm, a kiedy on się nie zjawił, ona…

Mort instynktownie wyczuwał, że niektóre młode pary spotykały się, powiedzmy, na tańcach we wsi, młodzi podobali się sobie, chodzili ze sobą przez rok czy dwa, kłócili się parę razy, potem godzili, pobierali, mieli dzieci i wcale nie popełniali samobójstwa.

Zauważył, że litania tragicznych romansów dobiegła końca.

— No tak… — mruknął niepewnie. — A czy ktokolwiek, no wiesz… ktokolwiek żył sobie dalej?

— Kochać znaczy cierpieć — oznajmiła Ysabell. — Musi też być dużo mrocznych namiętności.

— Musi?

— Absolutnie. I zgryzoty.

Nagle jakby coś sobie przypomniała.

— Wspominałeś chyba, że coś się uwolniło — powiedziała, z trudem nad sobą panując.

Mort pomyślał chwilę.

— Nie.

— Obawiam się, że nie uważałam.

— To naprawdę nieważne.

W milczeniu ruszyli do domu.

Mort wrócił do gabinetu i przekonał się, że Śmierć zniknął. Na biurku stały cztery klepsydry, a wielka oprawna w skórę księga na pulpicie była starannie zamknięta.

Pod klepsydrami zauważył liścik.

Mort wyobrażał sobie, że Śmierć pisze gotykiem albo kanciastymi literami używanymi na nagrobkach. Śmierć jednak studiował grafologię i przejął charakter pisma wskazujący na osobowość zrównoważoną i spokojną.

W liście napisał:

Poszedłem na ryby. Zostawiam ci egzekucję w Pseudopolis, naturalny w Krullu, śmiertelny upadek w Górach Carrick i starość w Ell-Kinte. Potem jesteś wolny.


* * *

Mort sądził, że historia miota się jak zerwana lina holownicza, że smaga na prawo i lewo szerokimi, niszczycielskimi cięciami.

Historia jest inna. Historia pruje się delikatnie jak stary sweter. Wiele razy była łatana i cerowana, splatana na nowo, by bardziej odpowiadała rozmaitym osobom, wciskana do pudła pod zlewem cenzury, by czekać tam, aż potną ją na ścierki propagandy. Jednak zawsze w końcu wyrywała się i powracała do dawnego, znajomego kształtu. Historia ma zwyczaj zmieniać ludzi, którzy myślą, że ją zmieniają. Zawsze trzyma w wystrzępionym rękawie kilka dodatkowych asów. Radzi sobie już od bardzo dawna.

Oto, co się działo:

Fałszywie wymierzony cios kosy Morta rozciął historię na dwie oddzielne rzeczywistości. W mieście Sto Lat wciąż panowała księżniczka Keli, choć z pewnymi kłopotami i całodobową pomocą Królewskiego Rozpoznawcy. Cutwell dostał posadę na dworze i miał za zadanie pamiętać, że Keli istnieje. Jednak w dalszych krainach — poza równinami, w Ramtopach, wokół Okrągłego Morza i dalej, aż do Krawędzi — tradycyjna rzeczywistość przeważała i Keli była bez wątpienia martwa, diuk został królem i świat podążał potulnie według planu, cokolwiek ten plan miał przynieść.

Rzecz w tym, że obie te rzeczywistości były prawdziwe.

Coś w rodzaju historycznego horyzontu zdarzeń otaczało teraz miasto w odległości około dwudziestu mil i póki co nie rzucało się w oczy. To dlatego, że… nazwijmy tę wielkość różnicą historycznych ciśnień… nie była jeszcze zbyt wielka. Ale narastała. Gdzieś pośród pól mokrej kapusty powietrze migotało i trzeszczało lekko, jakby ktoś smażył koniki polne.

Ludzie nie zmieniają historii, tak jak ptaki nie zmieniają nieba. Rysują w niej tylko niezwykłe wzory. Cal po calu, niepowstrzymana jak lodowiec, ale o wiele zimniejsza, prawdziwa rzeczywistość sunęła powoli w stronę Sto Lat.


* * *

Mort był pierwszym, który to zauważył. Miał ciężkie popołudnie. Wspinacz trzymał się lodowego chwytu do ostatniej sekundy, a skazaniec nazwał Morta sługusem monarchistycznego reżimu. Jedynie starsza pani, stutrzyletnia, która w otoczeniu zapłakanych krewnych czekała na przejście do lepszego świata, uśmiechnęła się do niego i powiedziała, że wygląda trochę blado.

Słońce Dysku zniżało się już do horyzontu, kiedy Pimpuś kłusował wolno po niebie w stronę Sto Lat. Mort spojrzał w dół i zobaczył granicę rzeczywistości. Zakrzywiała się pod nim niby półksiężyc delikatnej, srebrzystej mgły. Nie wiedział, co to jest, ale miał brzydkie przeczucie, że ma to jakiś związek z jego dokonaniami.

Ściągnął wodze i pozwolił, by koń powolnym krokiem zbliżył się do ziemi i wylądował o kilka sążni przed ścianą migoczącego powietrza. Przesuwała się w tempie nieco wolniejszym od spacerowego, posykując z cicha, gdy dryfowała widmowo przez mokre zagony kapusty i zamarznięte rowy melioracyjne.

Noc była chłodna: z takich nocy, kiedy przymrozek i mgła walczą o panowanie nad światem, a każdy dźwięk rozlega się przytłumiony. Z nozdrzy Pimpusia tryskały obłoczki pary. Rumak zarżał cicho, niemal przepraszająco, i uderzył kopytem o ziemię.

Mort zsunął się z siodła i ostrożnie podszedł do powierzchni styku. Lśniąca ściana trzeszczała lekko. Dziwaczne kształty migotały na niej, przepływały, zmieniały się i znikały bez śladu.

Rozejrzał się, znalazł patyk i ostrożnie dotknął nim bariery. Wzbudził koliste zmarszczki, które rozbiegły się i zniknęły.

Podniósł głowę, kiedy przepłynął nad nim ciemny kształt To czarna sowa patrolowała rowy w poszukiwaniu czegoś małego i piskliwego. W rozprysku lśniącej mgły uderzyła w ścianę, pozostawiając sowokształtną falę, która rosła i rozlewała się, aż dołączyła do kalejdoskopu wrzących form.

A potem ptak zniknął. Powierzchnia styku była przezroczysta i Mort widział, że żadna sowa nie pojawiła się po drugiej stronie. I kiedy zastanawiał się nad tym, o kilka stóp od niego nastąpiło kolejne bezgłośne chlupnięcie i ptak wyfrunął, po czym nie przejmując się zupełnie podjął lot nad polami.

Mort zebrał się na odwagę i przeszedł przez barierę, która nie była żadną barierą. Poczuł mrowienie.

Chwilę później Pimpuś przeskoczył za nim, przewracając w desperacji oczami i ciągnąc za sobą błyszczące włókna, lepiące się do kopyt. Stanął dęba, potrząsnął grzywą, by usunąć kleiste pasemka mgły, i spojrzał na Morta z wyrzutem. Chłopiec złapał go za uzdę i sięgnął do kieszeni po trochę przybrudzoną kostkę cukru. Wiedział, że natrafił na coś ważnego. Nie był tylko pewien, co to jest.

Zobaczył drogę biegnącą między szeregami mokrych i posępnych wierzb. Wskoczył na siodło i pokierował Pimpusia w ociekającą wilgocią ciemność pod gałęziami.

W dali widział światła Sto Helit, które było właściwie jedynie niedużym miasteczkiem. Delikatne lśnienie na horyzoncie to z pewnością Sto Lat. Mort tęsknie spojrzał w tamtą stronę.

Bariera martwiła go. Widział, jak sunie wolno przez pole za drzewami.

Chciał już popędzić Pimpusia w powietrze, gdy niedaleko w przodzie dostrzegł jakieś światło, ciepłe i gościnne. Spływało z okien sporego budynku ustawionego w pewnej odległości od drogi. Prawdopodobnie w każdej sytuacji byłoby to przyjazne światło, jednak w tych okolicznościach i wobec nastroju Morta wywoływało niemal ekstazę.

Kiedy podjechał bliżej, zauważył poruszające się w nim cienie i pochwycił strzępki piosenki. Przed nim stała gospoda, a w środku ludzie bawili się, czy też zajmowali tym, co uchodzi za zabawę wśród wieśniaków, całe życie pracujących przy kapuście. Wobec tych roślin prawie wszystko sprawia człowiekowi radość.

Tam były ludzkie istoty, zajęte prostymi ludzkimi czynnościami, takimi jak upijanie się i zapominanie słów piosenek.

Mort nigdy nie odczuwał tęsknoty za domem — pewnie dlatego, że myśli miał zajęte innymi sprawami. Teraz jednak po raz pierwszy ogarnęła go nostalgia — rodzaj żalu nie za miejscem, ale za stanem ducha, za byciem zwykłym człowiekiem nękanym zwykłymi zmartwieniami, na przykład brakiem pieniędzy, chorobą, innymi ludźmi…

Napiję się czegoś, pomyślał, to może poczuję się lepiej.

Obok gospody stała duża stajnia z otwartymi wrotami. Mort wprowadził Pimpusia w ciepłą, pachnącą zwierzętami ciemność, gdzie stały już trzy inne konie. Kiedy mocował worek z obrokiem, zastanowił się, co rumak Śmierci odczuwa wobec innych koni, prowadzących nie tak nadprzyrodzony tryb życia. Z pewnością w porównaniu z nimi, obserwującymi go nieufnie, wyglądał wspaniale. Był prawdziwym koniem, czego dowodem były pęcherze od łopaty na dłoniach Morta. A tutaj sprawiał wrażenie bardziej prawdziwego, bardziej materialnego niż kiedykolwiek. Bardziej końskiego. Trochę większego niż w rzeczywistości.

Niewiele brakowało, a Mort wydedukowałby ważny wniosek. Nieszczęśliwie się zatem złożyło, że kiedy szedł przez podwórze do niskich drzwi, jego uwagę zwrócił szyld gospody. Twórca dzieła nie przejawiał szczególnego talentu, ale z niczym nie dało się pomylić linii podbródka Keli i jej masy ognistych włosów na portrecie Pod Głowom Krulowej.

Westchnął ciężko i pchnął drzwi.

Wszyscy obecni zamilkli jak jeden mąż i wlepili w niego te szczere, wieśniacze spojrzenia, sugerujące, że za złamany szeląg walną człowieka łopatą po łbie i zakopią ciało pod kopcem kompostu o pełni księżyca.

Warto może w tym miejscu raz jeszcze przyjrzeć się Mortowi, jako że w trakcie ostatnich kilku rozdziałów bardzo się zmienił. Na przykład nadal sprawia wrażenie, jakby miał za dużo kolan i łokci, jednak wydaje się, że przewędrowały bliżej swych normalnych pozycji. Nie chodzi już o stawy powiązane gumką. Kiedyś wyglądał, jakby o niczym nie miał pojęcia; teraz raczej jak człowiek, który wie za dużo. Coś w jego oczach zdaje się sugerować, że widział rzeczy, których zwykli ludzie nie oglądają nigdy, a w każdym razie nie więcej niż jeden raz w życiu.

Coś w jego wyglądzie podpowiada patrzącym, że sprawianie temu chłopcu kłopotów jest mniej więcej tak samo rozsądne jak kopanie gniazda szerszeni. Krótko mówiąc, Mort nie przypomina już czegoś, co przywlókł kot i co sobie zostawił na potem.

Karczmarz wypuścił krótką drewnianą pałkę, którą trzymał pod ladą, i ułożył wargi w coś przypominającego — chociaż nie za bardzo — serdeczny powitalny uśmiech.

— Dobry wieczór, wasza wysokość — powiedział. — Czego pragniecie w tę zimną, wietrzną noc?

— Co? — Mort zamrugał, oślepiony blaskiem.

— Chce wiedzieć, czego się napijecie — wyjaśnił mały człowieczek o twarzy łasicy. Spoglądał na Morta wzrokiem, jakim rzeźnik spogląda na podwórze pełne owiec.

— Hm… Sam nie wiem. Macie tu Gwiezdną Rosę?

— Nigdy o czymś takim nie słyszałem, wasza miłość.

Mort popatrzył na zwrócone ku niemu, oświetlone blaskiem ognia twarze. Byli to ludzie, których zwykle nazywa się solą ziemi. Innymi słowy twardzi, prości i szkodliwi dla zdrowia, jednak chłopiec był zbyt zamyślony, by to zauważyć.

— A co się tutaj zwykle pija?

Karczmarz spojrzał z ukosa na swoich gości, co było chytrą sztuczką, jako że siedzieli wprost przed nim.

— Cóż, wasza miłość, najchętniej jabłkownik.

— Jabłkownik? — Mort puścił mimo uszu kilka stłumionych chichotów.

— Tak, wasza miłość. To z jabłek. No… głównie z jabłek. Mort uznał, że jabłka są zdrowe.

— No dobrze — mruknął. — Dajcie mi kufel jabłkownika.

Sięgnął do kieszeni po sakiewkę ze złotem, którą dostał od Śmierci. Wciąż była prawie pełna. W nagłej ciszy delikatny brzęk monet rozbrzmiewał niczym legendarne Mosiężne Gongi Leshpu, słyszalne na morzu podczas sztormowych nocy, gdy prądy poruszają nimi w zatopionych wieżach trzysta sążni pod powierzchnią.

— I podajcie tym dżentelmenom czego sobie życzą — dodał po chwili.

Chór podziękowań odwrócił jego uwagę od faktu, że nowi przyjaciele piją z małych kieliszeczków wielkości naparstka, on jeden zaś otrzymał duży, drewniany kubek.

Wiele legend krąży na temat jabłkownika i tego, jak jest produkowany na bagiennych polanach, według recepty przekazywanej drżącą ręką z ojca na syna. Nie jest prawdą to, co powtarza się o szczurach, łbach węży czy ołowianym śrucie. Historia o zdechłych owcach to czysty wymysł. Można również zapomnieć o guzikach spodni. Prawdą jest za to, że nie należy pozwalać na kontakt trunku z metalem. Kiedy bowiem karczmarz, bezczelnie oszukując przy wydawaniu, wysypał w kałużę jabłkownika na barze niewielki stosik miedziaków, płyn natychmiast zaczął się pienić.

Mort powąchał napój i wypił nieduży łyk. Smakowało trochę jabłkami, trochę jak jesienne poranki, a najbardziej jak kora spod sągu drewna. Nie chcąc jednak okazać braku szacunku, pociągnął solidnie.

Goście obserwowali go i odliczali bezgłośnie.

Mort wyczuł, że czegoś po nim oczekują.

— Niezłe — oświadczył. — Bardzo odświeżające. — Łyknął jeszcze trochę. — Wymaga wyrobionego podniebienia — dodał. — Ale jestem pewien, że warto się przyłożyć.

W gromadzie gości zabrzmiały jeden czy dwa pomruki niezadowolenia.

— Mówię wam, że dolewa wody. Ot co.

— Nie… Przecież wiesz, co się dzieje, kiedy choć kropla wody dotknie jabłkownika.

Karczmarz starał się nie zwracać na to uwagi.

— Smakuje panu? — zapytał Morta takim tonem, jakiego ludzie używali wobec św. Jerzego pytając: „Co takiego zabiłeś?”

— Aromatyczny — stwierdził Mort. — Lekko orzechowy posmak.

— Przepraszam bardzo — powiedział karczmarz i delikatnie wyjął kubek z dłoni chłopca. Powąchał. Przetarł oczy.

— Annyag — oświadczył. — To prawdziwy trunek. Na pewno.

Spojrzał na Morta z czymś zbliżonym do podziwu. Rzecz nie w tym, że chłopak wypił już trzecią część kufla jabłkownika, ale w tym, że wciąż trwał w pozycji pionowej i najwyraźniej pozostawał przy życiu. Oddał kubek takim gestem, jakby wręczał nagrodę za jakiś niewiarygodny wyczyn. A kiedy Mort wypił jeszcze łyk, kilku patrzących drgnęło niespokojnie. Karczmarz zastanawiał się, z czego ten młodzik ma zęby. Uznał, że pewnie z tego samego co żołądek.

— Nie jesteście przypadkiem magiem? — zapytał dla porządku.

— Przykro mi, ale nie. A powinienem?

Chyba nie, pomyślał karczmarz. Zresztą on nie chodzi jak mag i w dodatku niczego nie pali.

Raz jeszcze zerknął na kubek jabłkownika.

Coś tu wyglądało podejrzanie. Chłopak wyglądał podejrzanie. Nie tak jak powinien. Wyglądał…

…o wiele bardziej realnie niż by należało.

To śmieszne, ma się rozumieć. Bar był realny, podłoga realna, klienci tak realni, jak tylko można zapragnąć. Mimo to Mort, stojący z zakłopotaną miną i sączący ciecz, w której można by czyścić łyżki, promieniował jakąś wyjątkowo potężną realnością, dodatkowym wymiarem rzeczywistości. Włosy miał bardziej włochate, ubranie bardziej ubraniowe, buty były kwintesencją butowości. Głowa bolała od samego patrzenia na niego.

A jednak w tej właśnie chwili Mort wykazał, że jest jednak istotą ludzką. Kubek wypadł z jego zesztywniałych palców i stuknął o posadzkę, a strużki jabłkownika zaczęły wyżerać w niej dziury. Bezgłośnie otwierając i zamykając usta, chłopiec wyciągnął rękę w stronę ściany.

Stali bywalcy wrócili do swoich zwykłych rozmów i gry w bierki, uspokojeni, że wszystko jest takie, jak być powinno. Mort zachowywał się teraz zupełnie normalnie. Karczmarz, zadowolony, że trunek podtrzymał swą reputację, sięgnął ponad barem i przyjaźnie poklepał chłopca po ramieniu.

— Wszystko w porządku — zapewnił. — Często tak ludzi bierze. Będzie was tylko głowa bolała przez parę tygodni, ale to głupstwo. Kropelka jabłkownika znowu postawi was na nogi.

Wiadomo jednak, że najlepszym lekarstwem na jabłkownikowego kaca jest włos z psiej sierści… czy może raczej ząb rekina albo gąsienica buldożera.

Mort jednak nadal wskazywał przed siebie.

— Nie widzicie? — zapytał drżącym głosem. — To przechodzi przez ścianę! Przechodzi przez ścianę!

— Wiele rzeczy przechodzi przez ścianę, kiedy człowiek pierwszy raz napije się jabłkownika. Zwykle różne stwory, zielone i włochate.

— To mgła? Nie słyszycie jak syczy?

— Sycząca mgła, tak? — Karczmarz zerknął na ścianę, wcale nie tajemniczą i całkiem pustą, jeśli nie liczyć kilku pajęczyn. Przerażenie Morta nieco go zaniepokoiło. Wolałby chyba typowe pokryte łuską potwory. Przy nich człowiek wiedział przynajmniej, na czym stoi.

— Przechodzi przez salę! Nie czujecie jej?

Bywalcy popatrzyli po sobie. Mort odbierał im pewność siebie. Jeden czy dwóch przyznało potem, że poczuli jakby lodowaty dreszcz, ale mogła to być niestrawność.

Mort cofnął się i chwycił oburącz za bar. Zadygotał.

— Spokojnie — mruknął karczmarz. — Dowcip to dowcip, ale bez…

— Przedtem mieliście zieloną koszulę!

Karczmarz spojrzał w dół. W jego głosie zadźwięczała nuta grozy.

— Przed czym? — wyjąkał.

Ku jego zdumieniu, zanim dłoń zakończyła dyskretną wycieczkę w stronę pałki, Mort pochylił się nad ladą i złapał go za fartuch.

— Macie zieloną koszulę, prawda? — zapytał. -Widziałem ją. Miała takie małe, żółte guziczki.

— No owszem. Mam dwie koszule. — Karczmarz usiłował się wyprostować. — Jestem człowiekiem dobrze sytuowanym — dodał. — Po prostu jej dzisiaj nie włożyłem.

Wolał nie zgadywać, skąd chłopak wie o guziczkach.

Mort puścił go i odwrócił się.

— Oni wszyscy siedzą na innych miejscach! Gdzie jest ten, co siedział przy kominku? Wszystko się zmieniło!

Wybiegł za drzwi, z dworu dobiegł stłumiony okrzyk, chłopiec wpadł z powrotem i szeroko otwierając oczy spojrzał na przerażonych gości.

— Kto zmienił szyld? Ktoś przemalował szyld! Karczmarz nerwowo oblizał wargi.

— Znaczy się po śmierci starego króla? — zapytał. Spojrzenie Morta wzbudziło dreszcz. Oczy były jak dwie czarne otchłanie grozy.

— Znaczy się nazwa! O nazwę mi chodzi!

— Zawsze… zawsze nazywaliśmy się tak samo. — Karczmarz z desperacją zerkał na gości, szukając u nich wsparcia. — Prawda, chłopcy? Pod Głową Diuka.

Zabrzmiał chór potwierdzających mruknięć.

Mort przyglądał się im, drżąc wyraźnie. Po chwili odwrócił się i znowu wybiegł na zewnątrz.

Usłyszeli tętent kopyt, który cichł z wolna, aż w końcu umilkł, jakby koń nagle opuścił tę ziemię. W gospodzie zaległa cisza. Goście unikali swojego wzroku. Żaden nie chciał być pierwszym, który przyzna, że widzieli to, co im się zdawało.

Karczmarz musiał więc sam przejść niepewnym krokiem przez całą salę, wyciągnąć rękę i przesunąć palcami po znajomej, solidnej, drewnianej powierzchni drzwi. Były całe, bez żadnego pęknięcia. Dokładnie takie, jakie powinny być drzwi.

Wszyscy widzieli, że Mort przebiegł przez nie trzy razy. Tyle że ich nie otwierał.


* * *

Pimpuś zwiększał pułap, wznosił się niemal pionowo, kopyta uderzały o powietrze, a para oddechu rozwiewała się za nim niczym smuga kondensacyjna. Mort trzymał się go kolanami i rękami, lecz głównie siłą woli. Wtulił twarz w końską grzywę. Nie spojrzał w dół, póki atmosfera nie stała się zimna i rzadka jak sos w stołówce.

Zorza Osiowa migotała nad nim bezgłośnie na zimowym niebie. W dole leżał…

…odwrócony talerz o średnicy wielu mil, srebrzysty w blasku gwiazd. Widział przez niego światła. Dryfowały przez niego chmury.

Nie. Przyjrzał się dokładniej. Z pewnością chmury dryfowały do tej kopuły, były też chmury wewnątrz, lecz te wewnętrzne wydawały się mniej gęste i sunęły w nieco innym kierunku. Właściwie nie miały chyba wiele wspólnego z chmurami zewnętrznymi. I jeszcze coś… a tak, Zorza Osiowa. Na zewnątrz widmowej półkuli nadawała nocy niesamowity zielonkawy odcień, jednak pod kopułą nie było po nim nawet śladu.

Miał wrażenie, że spogląda na fragment innego świata, prawie identycznego, zaszczepionego na Dysku. Pogoda była tam trochę inna i Zorza dzisiaj nie świeciła.

A Dysk odrzucał ten obcy fragment, okrążał go i wypychał w niebyt. Z tej pozycji Mort nie widział, czy półkula się zmniejsza, jednak uszami duszy słyszał brzęczenie powłoki sunącej po polach, zmieniającej rzeczy na takie, jakimi stać się powinny. Rzeczywistość sama się naprawiała.

Wcale o tym nie myśląc Mort wiedział, kto znajduje się w centrum kopuły. Nawet z tej wysokości było widać, że jej środkiem jest miasto Sto Lat.

Starał się sobie nie wyobrażać, co nastąpi, kiedy kopuła zmniejszy się do rozmiarów pokoju, potem do rozmiarów człowieka, potem jajka. Bezskutecznie.

Logika podpowiedziałaby mu, że w tym tkwi ocalenie. Za dzień czy dwa problem sam się rozwiąże; treść książek w bibliotece znów będzie odpowiadać rzeczywistości; świat wróci do dawnej formy jak elastyczny bandaż. Logika przypomniałaby, że kolejna interwencja prawdopodobnie pogorszy tylko sytuację. Logika wykazałaby to wszystko, gdyby ona także nie wzięła sobie wolnego na dzisiejszą noc.


* * *

Światło na Dysku sunie powoli, ze względu na hamujący efekt potężnego pola magicznego. W tej chwili fragment Krawędzi, na którym leżała wyspa Krull, znajdował się dokładnie pod orbitą małego słońca, zatem wciąż panował tu wczesny wieczór. Było też całkiem ciepło, jako że Krawędź otrzymuje więcej energii i cieszy się łagodnym morskim klimatem.

Co więcej, Krull ze sterczącą poza Krawędź dużą częścią tego, co z braku lepszego słowa trzeba nazwać linią brzegową, był szczęśliwą wyspą. Jedyni obywatele, którzy tego nie doceniali, to ci, którzy nie patrzyli pod nogi albo którzy chodzili przez sen, lecz dobór naturalny sprawił, że nie zostało ich wielu. Wszystkie społeczeństwa mają pewien procent wyrzutków, ale na Krullu nie dostają oni szansy, żeby wskoczyć z powrotem.

Terpsic Mims nie był wyrzutkiem. Był wędkarzem. Istnieje pewna różnica: wędkowanie jest bardziej kosztowne. Ale Terpsic był szczęśliwy.

Patrzył, jak piórko na korkowym spławiku podskakuje łagodnie na spokojnych wodach porośniętej trzciną rzeki Hakrull, i właściwie o niczym nie myślał. Zepsuć mu nastrój mogłoby tylko złapanie jakiejś ryby, ponieważ łapanie ryb było tym, co w wędkowaniu naprawdę go przerażało. Zimne i śliskie ryby wyrywały się i działały mu na nerwy, a nerwy Terpsica nie były w najlepszym stanie.

Dopóki niczego nie złowił, Terpsic Mims był jednym z najszczęśliwszych wędkarzy na Dysku, a to dlatego, że Hakrull płynęła o pięć mil od jego domu, zatem i pięć mil od pani Gwladys Mims, z którą przeżył sześć szczęśliwych miesięcy małżeństwa. Działo się to jakieś dwadzieścia lat temu.

Terpsic nie zwrócił szczególnej uwagi na innego wędkarza, który zajął pozycję na brzegu kawałek dalej. Oczywiście, inni rybacy protestowaliby może przeciwko takiemu naruszeniu etykiety, jednak kodeks Terpsica stwierdzał wyraźnie, że nie przeszkadza mu nic, co zmniejsza szansę złowienia jakiegoś śliskiego paskudztwa. Kątem oka zauważył tylko, że przybysz łowił na spinning — interesująca rozrywka, którą jednak Terpsic odrzucał, ponieważ człowiek zbyt dużo czasu musi spędzać w domu, szykując odpowiedni sprzęt.

Nigdy jeszcze nie widział takiego łowienia. Wiedział, że używa się rozmaitych przynęt, jednak nowo przybyły miał muchę, która pędziła przez powietrze brzęcząc jak piła, i sama wyciągała ryby z wody.

Terpsic przyglądał się z chorobliwą fascynacją, jak niewyraźna postać za kępką wierzb raz za razem zarzuca, przynętę. Woda wrzała, kiedy cała rybia populacja rzeki przeciskała się, by jak najszybciej uciec przed brzęczącą grozą. Na nieszczęście spory i oszalały ze strachu szczupak przez zwykłą nieuwagę połknął haczyk Terpsica.

Nieszczęśnik w jednej chwili stał spokojnie na brzegu, w następnej pogrążał się w zielony, lepki półmrok, bąbelkami oddawał ostatnie tchnienie, widział, jak przed oczami przebiega mu całe jego życie i nawet w tej chwili bał się fragmentu między swoim ślubem a dniem dzisiejszym. Przyszło mu do głowy, że Gwladys wkrótce zostanie wdową i to odrobinę poprawiło mu humor. Szczerze mówiąc Terpsic zawsze starał się dostrzegać jasne strony życia, więc zapadając się w muł pomyślał z wdzięcznością, że od tej chwili sytuacja może się już tylko poprawić.

I wtedy czyjaś ręka złapała go za włosy i wywlokła na powierzchnię, nagle pełną bólu. Upiorne niebieskie i czarne płatki pływały mu przed oczami. Płuca gorzały ogniem. Krtań była jak tunel agonii.

Dłonie — zimne dłonie, lodowate dłonie, dłonie przypominające w dotyku rękawiczki wypełnione kośćmi — wyholowały go z wody i rzuciły na brzeg. Tutaj, po kilku próbach dokończenia tonięcia, został brutalnie i przemocą przywrócony temu, co uchodziło za życie.

Terpsic nieczęsto się złościł, ponieważ Gwladys tego nie lubiła. Ale czuł się oszukany. Nikt się z nim nie konsultował w sprawie jego przyjścia na świat; ożenił się, ponieważ Gwladys i jej ojciec o to zadbali. A teraz brutalnie odebrano mu jedyne osiągnięcie, które należało tylko do niego. Jeszcze kilka sekund temu wszystko wydawało się całkiem proste. A teraz znów się skomplikowało.

Nie znaczy to, oczywiście, że Terpsic chciał umrzeć. Bogowie mieli bardzo stanowcze poglądy na temat samobójstwa. Po prostu nie chciał zostać uratowany.

Przez straszną maskę mułu i wodorostów spojrzał na niewyraźną, pochyloną nad nim sylwetkę.

— Na co mnie ratowałeś? — wykrzyknął.

Odpowiedź trochę go zdziwiła. Myślał o niej, kiedy chlupocząc człapał do domu. Tkwiła w umyśle, kiedy Gwladys narzekała na stan jego ubrania. Wędrowała po głowie, kiedy kichając siedział smętnie przy kominku, jako że chorób Gwladys też nie lubiła. A kiedy rozdygotany leżał już w łóżku, przygniatała jego sny niczym góra lodowa. I w gorączkowych majaczeniach wymruczał:

— Co to miało znaczyć: NA PÓŹNIEJ?


* * *

Pochodnie płonęły w mieście Sto Lat. Duże grupy ludzi zajmowały się wymianą ich na nowe w razie potrzeby. Ulice jaśniały. Skwierczące ognie odpychały cienie, które od stuleci bezwstydnie pilnowały własnych spraw. Rozświetlały pradawne zaułki, gdzie zdumione szczury błyskały oczkami z głębi swych nor. Zmuszały włamywaczy do pozostania w domu. Świeciły na nocne mgły, tworząc aureolę żółtego blasku przyćmiewającą zimne jasne frędzle płynące od Osi. Głównie jednak rozświetlały oblicze księżniczki Keli.

Było wszędzie. Na każdej płaskiej powierzchni. Pimpuś szedł jasnymi ulicami między księżniczkami Keli na drzwiach, ścianach i okapach. Mort widział plakaty z twarzą swej ukochanej na każdej powierzchni, gdzie robotnicy zdołali je przykleić.

Co dziwniejsze, nikt jakoś nie zwracał na nie uwagi. Co prawda nocne życie Sto Lat nie było tak barwne i pełne wydarzeń jak w Ankh-Morpork — podobnie jak kosz na śmieci nie może się równać z miejskim wysypiskiem — jednak ulice pełne były ludzi, rozbrzmiewały przenikliwymi wołaniami handlarzy, hazardzistów, sprzedawców łakoci, graczy w trzy kubki, dam do towarzystwa, kieszonkowców i z rzadka jakiegoś uczciwego kupca, który trafił tu przypadkiem i nie mógł zebrać pieniędzy na wyjazd. Do Morta dobiegały strzępy rozmów w kilkunastu językach; z obojętną akceptacją przyjmował fakt, że wszystkie je rozumie.

W końcu zsiadł i poprowadził wierzchowca wzdłuż ulicy Murowej, na próżno wypatrując domu Cutwella. Znalazł go jedynie dzięki temu, że garb na najbliższym plakacie wydawał jakieś stłumione dźwięki. Mort ostrożnie zdarł pas papieru.

— Dziękuję fardzo — powiedziała kołatka-gargulec. — Jak fy ci się to fodofało? F jednej chwili życie fłyniejak zfykle, f nastęfnej łasz gęfę fełną kleju.

— Gdzie jest Cutwell?

— Fyfrofadził się do fałacu. — Kołatka zerknęła na Morta i mrugnęła żelaznym okiem. — Jacyś ludzie frzyszli i zafralijego rzeczy. A fotem jacyś inni zaczęli fszędzie fieszać fortrety jego dziefczyny. Łoluzy — dodała.

Mort zaczerwienił się.

— Jego dziewczyny?

Kołatka, mająca demoniczny charakter, parsknęła śmiechem. Brzmiało to tak, jakby ktoś przeciągnął paznokciami po pilniku.

— Tak — odparła. — Chyfa ił się sfieszyło, jeśli łogę fyrazić sfoją ofi-nię.

Mort siedział już w siodle.

— Zaraz! — krzyknęła kołatka w stronę jego pleców. — Łołent! Łógłfyś lnie odkleić, chłofcze?

Mort szarpnął wodze tak mocno, że Pimpuś stanął dęba i zatańczył do tyłu na bruku. Chłopiec złapał za żelazny pierścień. Kołatka spojrzała na niego i nagle poczuła się bardzo przestraszoną kołatką. Oczy Morta gorzały jak tygiel, jego twarz była jak palenisko, głos mógłby roztapiać metale. Kołatka nie wiedziała, do czego jest zdolny, ale miała wrażenie, że wolałaby trwać w tej niewiedzy.

— Jak mnie nazwałaś? — syknął Mort. Kołatka zastanowiła się szybko.

— Szanofnył faneł? — spróbowała.

— A czego chciałaś?

— Żefyś odkleił ze lnie ten fafler?

— Nie mam zamiaru.

— Śfietnie — mruknęła kołatka. — Śfietnie, lnie to nie frzeszkadza. Trzyłał się tego, co łał.

Spoglądała, jak Mort oddala się kłusem. Zadygotała z ulgi, w zdenerwowaniu stukając sobą cicho.

— Ciiienki piiiissk — zauważył jeden z zawiasów.

— Załknij się!


* * *

Mort minął nocny patrol. Zadanie strażników polegało teraz chyba wyłącznie na dzwonieniu dzwonkami i wykrzykiwaniu imienia księżniczki. Robili to niepewnie, jakby z trudem je sobie przypominali. Nie zwrócił na nich uwagi, ponieważ nasłuchiwał głosów we własnej głowie. Prowadziły taką dyskusję:

Widziała cię tylko raz, durniu jeden. Dlaczego miałaby się tobą przejmować?

Tak, ale przecież uratowałem jej życie…

To znaczy, że ono teraz należy do niej, nie do ciebie. Poza tym on jest magiem.

No to co? Magowie podobno nie mogą… nie mogą spotykać się z dziewczętami. Żyją w celi i bacie.

Celi i bacie?

Nie wolno im no-wiesz…

Co? Żadnego no-wiesz?, spytał wewnętrzny głos takim tonem, jakby uśmiechał się z niedowierzaniem.

Podobno to źle wpływa na magię, pomyślał z goryczą Mort.

Zabawne miejsce na trzymanie magii.

Mort był zaszokowany.

Kim jesteś?, zapytał.

Jestem tobą, Mort. Twoim wewnętrznym ja.

No to proszę, żebyś się wyniósł z mojej głowy. Jest dostatecznie ciasno, kiedy sam tam jestem.

Jak sobie życzysz, odparł głos. Chciałem tylko pomóc. Ale pamiętaj, gdybyś kiedyś siebie potrzebował, zawsze jesteś pod ręką.

Głos ucichł.

No tak, pomyślał smętnie Mort. To musiałem być ja. Tylko ja nazywam siebie Mortem.

Ta świadomość zaszokowała go i nie zauważył, że pogrążony w monologu przejechał przez bramę pałacu. Oczywiście, ludzie codziennie przejeżdżają przez bramę pałacu, jednak wolą, żeby ją najpierw otworzyć.

Strażnicy po drugiej stronie skamienieli ze zgrozy. Myśleli, że zobaczyli ducha. Byliby o wiele bardziej przerażeni, gdyby odkryli, że duch to niemal dokładnie to, czego nie widzieli.

Strażnik przy drzwiach do głównego korytarza także to widział, ale miał czas się trochę opanować. Kiedy Pimpuś przemierzał truchtem dziedziniec, żołnierz uniósł włócznię.

— Stój! — wychrypiał. — Stój, kto idzie? Mort dopiero teraz go zauważył.

— Co? — spytał, nadal zamyślony.

Strażnik przesunął językiem po suchych wargach ł odstąpił o krok. Mort zsunął się z siodła i podszedł bliżej.

— Pytałem, kto idzie — spróbował jeszcze raz żołnierz z tą mieszaniną uporu i samobójczej głupoty, które wróżyły mu szybki awans.

Mort delikatnie chwycił włócznię i odsunął ją sobie z drogi. Pochodnia oświetliła mu twarz.

— Mort — powiedział cicho.

Wystarczyłoby to każdemu normalnemu żołnierzowi, ale ten gwardzista był materiałem na oficera.

— To znaczy przyjaciel czy wróg? — wykrztusił, unikając wzroku przybysza.

— A kogo byś wolał? — Mort uśmiechnął się. Ten uśmiech nie dorównywał uśmiechowi jego mistrza, ale był całkiem skuteczny i nie miał w sobie ani śladu humoru.

Strażnik odetchnął z ulgą i odsunął się.

— Wejdź, przyjacielu — powiedział.

Mort ruszył korytarzem ku schodom prowadzącym do komnat królewskich. Zmieniło się tu bardzo od czasu, kiedy ostatnio był w zamku. Wszędzie wisiały portrety Keli, zastąpiły nawet starożytne, zetlałe proporce bojowe w cieniach pod stropem. Trudno było zrobić kilka kroków, żeby nie spojrzeć w twarz księżniczki. Część umysłu Morta zastanawiała się dlaczego, inna część martwiła się migotliwą kopułą nieuchronnie zbliżającą się do miasta, ale największa wrzała i bulgotała z zazdrości i oszołomienia. Ysabell miała rację, pomyślał chłopiec. To musi być miłość.

— Chłopak, który chce przechodzić przez ściany!

Mort gwałtownie podniósł głowę. U szczytu schodów stał Cutwell.

Mag bardzo się zmienił, zauważył Mort z goryczą. Chociaż może nie aż tak bardzo. Wprawdzie nosił czarno-białą szatę wyszywaną cekinami, chociaż szpiczasty kapelusz był na dwa łokcie wysoki i udekorowany magicznymi symbolami jak tablica poglądowa u dentysty, i chociaż buty z czerwonego aksamitu miały srebrne klamry i czubki zawinięte niczym węże, jednak na kołnierzu dało się zauważyć kilka plam. W dodatku chyba coś przeżuwał.

Spokojnie patrzył, jak Mort wspina się do niego po schodach.

— Złościsz się na mnie? — zapytał. — Podjąłem studia, ale potem musiałem dopilnować innych zajęć. Ciężka sprawa, przechodzić przez… Dlaczego tak na mnie patrzysz?

— Co tu robisz?

— Mógłbym zapytać o to samo. Chcesz truskawkę? Mort zerknął na mały koszyczek w dłoni maga.

— W środku zimy?

— Szczerze mówiąc to kiełki z odrobiną czaru.

— Smakują jak truskawki?

— Nie. — Cutwell westchnął. — Jak kiełki. Zaklęcie nie jest całkiem skuteczne. Myślałem, że pocieszę tym księżniczkę, ale rzuciła nimi we mnie. Szkoda marnować. Częstuj się.

Mort przyglądał mu się niepewnie.

— Rzuciła w ciebie?

— Owszem, niestety bardzo celnie. Niezwykle stanowcza młoda dama.

Hej, odezwał się głos w głębi umysłu Morta. To znowu ty, uświadamiasz sobie, że szansę, by księżniczka choćby pomyślała o no-wiesz z tym człowiekiem, są mniej niż znikome.

Odejdź, pomyślał Mort. Własna podświadomość zaczynała go niepokoić. Odnosił wrażenie, że ma bezpośrednie połączenie z tymi częściami ciała, które w tej chwili wolałby ignorować.

— Ale co tu robisz? — zapytał na głos. — Czy ma to jakiś związek z tymi portretami?

— Niezły pomysł, prawda? — Cutwell rozpromienił się. — Szczerze mówiąc jestem z siebie dumny.

— Przepraszam bardzo — przerwał mu słabym głosem Mort. — Miałem ciężki dzień. Chyba powinienem usiąść.

— Może w sali tronowej. O tej porze nikogo tam nie ma. Wszyscy śpią.

— To dlaczego ty nie śpisz?

— Ehem… — odchrząknął mag. — No, pomyślałem sobie, że zobaczę, czy nie zostało coś w spiżarni.

Wzruszył ramionami[6].

Pora już poinformować, że Cutwell również zauważa, iż Mort — nawet Mort wycieńczony długą jazdą i brakiem snu — sprawia wrażenie jaśniejącego, a także w jakiś dziwny sposób, zupełnie nie związany ze wzrostem, większego niż w rzeczywistości. Różnica polega na tym, że dzięki studiom Cutwell potrafi odgadnąć więcej niż zwykli ludzie i wie, że w sprawach magicznych oczywista odpowiedź jest zwykle błędna.

Mort potrafi przechodzić przez ściany i bez przykrych efektów pić mocny alkohol nie dlatego, że zmienia się w widmo, ale że staje się niebezpiecznie realny.

Co więcej, kiedy chłopiec potyka się na pustym korytarzu i nawet tego nie zauważając przenika marmurową kolumnę, jest oczywiste, że z jego punktu widzenia świat zaczyna szybko tracić swoją materialność.

— Właśnie przeszedłeś przez marmurową kolumnę — zauważył Cutwell. — Jak to zrobiłeś?

— Naprawdę?

Mort obejrzał się. Kolumna wyglądała całkiem solidnie. Trącił ją ręką i rozbił sobie łokieć.

— Mógłbym przysiąc, że przeszedłeś — potwierdził Cutwell. — Wiesz, magowie widzą takie rzeczy.

Sięgnął do kieszeni swej szaty.

— W takim razie zauważyłeś może tę mglistą kopułę nad okolicą? — spytał Mort.

— Już?!

— Nie wiem, czy już. Ale ta trzeszcząca powierzchnia sunie coraz bliżej, a nikt inny jakoś się nią nie przejmuje. W dodatku…

— Jak szybko się przesuwa?

— …ona wszystko zmienia.

— Widziałeś ją? Jak daleko stąd? Jak szybko się przesuwa?

— Oczywiście, że widziałem. Przejechałem przez nią dwa razy. To było jak…

— Ale przecież nie jesteś magiem, więc…

— A co ty tu robisz, tak w ogóle… Cutwell nabrał tchu.

— Cisza! — wrzasnął.

Zapadła cisza. Mag złapał Morta za ramię.

— Chodź — rzucił i pociągnął go z powrotem korytarzem. — Nie wiem, kim właściwie jesteś i mam nadzieję, że kiedyś będę miał czas, żeby się przekonać. Ale niedługo wydarzy się coś strasznego, a ty jesteś w to jakoś zamieszany.

— Coś strasznego? Kiedy?

— Zależy, jak daleko jest styk i jak szybko się porusza. — Cutwell wciągnął chłopca w boczne przejście. Puścił go, gdy stanęli przed wąskimi dębowymi drzwiami. Poszperał w kieszeni i wyjął mały, twardy kawałek sera oraz nieprzyjemnie miękkiego pomidora.

— Potrzymasz? Dzięki. — Sięgnął znowu, znalazł klucz i otworzył drzwi.

— To zabije księżniczkę, prawda? — spytał Mort.

— Tak — przyznał Cutwell. — A właściwie nie. — Znieruchomiał z ręką na klamce. — To bardzo inteligentne spostrzeżenie. Skąd wiedziałeś?

— Ja… — Mort zawahał się.

— Opowiedziała mi bardzo dziwną historię — oświadczył Cutwell.

— Tak przypuszczam. Jeśli była niewiarygodna, to musiała być prawdziwa.

— To ty nim jesteś, zgadłem? Asystentem Śmierci?

— Tak. W tej chwili nie na służbie.

— Miło mi to słyszeć.

Cutwell zamknął za nimi drzwi i poszukał świecy. Coś stuknęło, błysnęło niebieskie światło i zabrzmiał jęk.

— Przepraszam — powiedział, ssąc palce. — Czar ognia. Nigdy mi dobrze nie wychodzi.

— Spodziewałeś się tej półkuli? — spytał niespokojnie Mort. — Co się stanie, kiedy ona się zamknie?

Mag usiadł ciężko na resztkach kanapki z szynką.

— Nie jestem całkiem pewny — oświadczył. — Ciekawie będzie popatrzeć. Ale obawiam się, że raczej nie od wewnątrz. Okaże się, przypuszczam, że ostatniego tygodnia w ogóle nie było.

— Ona nagle umrze?

— Nie rozumiesz. Ona będzie martwa od tygodnia. To wszystko… — zatoczył krąg rękami — się nie wydarzy. Zabójca wykona swoje zadanie. A ty swoje. Historia się naprawi. Wszystko będzie w najlepszym porządku… To znaczy z punktu widzenia Historii. Właściwie żaden inny się nie liczy.

Mort wpatrywał się w wąskie okno. Za dziedzińcem widział oświetlone jasno ulice, a portrety księżniczki uśmiechały się do nieba.

— Powiedz, po co te portrety. Wygląda to na jakieś działania magiczne.

— Działania… Nie jestem pewien, czy działają. Widzisz, ludzie zaczynali się denerwować, nie wiedzieli dlaczego i to jeszcze pogarszało sytuację. Ich umysły znalazły się w innej rzeczywistości, a ciała w innej. Bardzo nieprzyjemne zjawisko. Nie mogli się pogodzić z faktem, że ona wciąż żyje. Pomyślałem, że portrety coś pomogą, ale ludzie zwyczajnie nie widzą tego, o czym myślą, że nie istnieje.

— Tyle to ja sam wiem — mruknął Mort.

— Za dnia kazałem wysyłać heroldów — mówił dalej Cutwell. — Myślałem, że jeśli ludzie zdołają w nią uwierzyć, to ta nowa rzeczywistość stanie się prawdziwa.

— Słucham? — Mort odwrócił się od okna. — Nie zrozumiałem.

— No wiesz… Gdyby dostatecznie wielu ludzi w nią uwierzyło, potrafiliby zmienić rzeczywistość. Z bogami to działa. Kiedy ludzie przestają wierzyć w boga, on umiera. Jeśli ma wielu wyznawców, staje się silniejszy.

— O tym nie wiedziałem. Myślałem, że bogowie to po prostu bogowie.

— Nie lubią, kiedy się o tym mówi — ostrzegł Cutwell, przerzucając stos ksiąg i pergaminów na biurku.

— Zresztą dla bogów może to być skuteczne, bo oni są wyjątkowi — zauważył Mort. — Ludzie są… bardziej materialni. Z ludźmi się nie uda.

— Nieprawda. Przypuśćmy, że wyjdziesz stąd i będziesz się włóczył po pałacu. Któryś ze strażników pewnie cię zauważy, weźmie za złodzieja i strzeli z kuszy. Rozumiesz, w jego rzeczywistości będziesz złodziejem. Naprawdę nie jesteś, ale staniesz się takim samym trupem, jakby miał rację. Wiara to potężna siła. Jestem magiem. Znamy się na takich rzeczach. Popatrz tutaj.

Z chaosu na blacie wydobył księgę i otworzył ją na plasterku boczku, którego używał jako zakładki. Mort spojrzał mu przez ramię i zmrużył oczy widząc kręte, magiczne pismo. Litery przemieszczały się na stronie, próbując nie dopuścić do przeczytania siebie przez nie-maga. Efekt był raczej nieprzyjemny.

— Co to jest? — zapytał.

— To Księga Magii autorstwa Alberto Malicha, Arcymaga. Coś w rodzaju podręcznika teorii. Lepiej nie przyglądaj się słowom zbyt uważnie, one tego nie lubią. O tutaj… Piszą…

Bezgłośnie poruszał wargami. Drobne kropelki potu wystąpiły mu na czoło, postanowiły zebrać się razem i zajrzeć na dół, sprawdzić, co porabia nos. Oczy łzawiły.

Są ludzie, którzy lubią usiąść w fotelu z dobrą książką. Nikt jednak, kto zachował choćby odrobinę zdrowego rozsądku, nie próbowałby tego z księgą czarów, ponieważ w niej nawet pojedyncze słowa prowadzą własne, złowrogie życie. Czytanie ich jest psychicznym odpowiednikiem zapasów. Często się zdarzało, że młody mag próbował czytać zbyt dla niego potężny grimoire, ludzie, którzy usłyszeli krzyki, znajdowali tylko szpiczaste buty z unoszącym się nad nimi klasycznym kłębem dymu, oraz księgę — może odrobinę grubszą. Szperającym w czarodziejskich bibliotekach mogą się przydarzyć rzeczy, wobec których wyssanie twarzy przez mackowatego potwora z Piekielnych Wymiarów wyda się zaledwie delikatnym masażem.

Na szczęście Cutwell miał wersję ocenzurowaną, a niektóre co bardziej niespokojne stronice spięto razem. Co prawda w ciche noce słyszał, jak pochwycone tam słowa drapią z irytacją o ściany swego więzienia, niby pająk złapany do pudełka po zapałkach (każdy, kto choć raz w życiu siedział obok człowieka z walkmanem, może sobie wyobrazić, jak to brzmiało).

— To ten kawałek — wskazał Cutwell. — Piszą tutaj, że nawet bogowie…

— Już go gdzieś widziałem!

— Co?

Mort drżącym palcem wskazał księgę.

— Jego!

Cutwell spojrzał niepewnie na Morta i zerknął na lewą stronicę. Był tam rysunek starszego maga, trzymającego książkę i świecę, w pozie wręcz ociekającej godnością.

— To nie dotyczy magii — oświadczył kwaśno. — To po prostu portret autora.

— A co jest napisane pod obrazkiem?

— Hm… Piszą „Yeśli xięga ta spodobała ci się, może zainteresuyą cię takoż ynne Tytuły naszego…”

— Nie! Chodziło mi o to, co jest pod obrazkiem.

— To proste. To przecież sam stary Malich. Wszyscy magowie go znają. Rozumiesz, to on założył Uniwersytet. — Cutwell zachichotał. — Słynny jego posąg stoi w głównym holu. Raz podczas dni wydziału wlazłem na niego i założyłem…

Mort przyglądał się portretowi.

— Powiedz — rzucił z naciskiem — czy temu posągowi kapało z nosa?

— No nie. Przecież był marmurowy. Ale nie rozumiem, czym się tak przejmujesz. Wielu ludzi wie, jak on wyglądał. Jest sławny.

— Żył bardzo dawno temu, prawda?

— Dwa tysiące lat, o ile pamiętam. Ale naprawdę…

— Założę się, że nie umarł — oświadczył Mort. — Założę się, że pewnego dnia zniknął. Zgadłem?

Cutwell zastanawiał się przez chwilę.

— Zabawne, że o tym mówisz — mruknął. — Krąży pewna legenda… Próbował jakichś dziwnych rzeczy, podobno. I podobno sam cisnął sobą do Piekielnych Wymiarów, kiedy próbował dopełnić Rytuału AshkEnte od tyłu. Znaleźli tylko jego kapelusz. Zresztą nawet nieszczególnie elegancki kapelusz; nosił ślady spalenizny.

— Alberto Malich — wymruczał Mort, przede wszystkim do siebie.

— Coś podobnego.

Zabębnił palcami po blacie, choć dźwięk rozległ się dziwnie stłumiony.

— Przepraszam — wtrącił Cutwell. — Zawsze tak jest po chlebie z miodem.

— Sądzę, że powierzchnia styku przesuwa się w tempie powolnego marszu — oświadczył Mort, z roztargnieniem oblizując palce. — Możesz zatrzymać ją czarami?

Cutwell pokręcił głową.

— Nie ja. Zgniotłaby mnie na placek — dodał wyjaśniająco.

— Co się więc stanie, kiedy tu dotrze?

— Wrócę do mieszkania przy Murowej. To znaczy okaże się, że nigdy się stamtąd nie wyprowadzałem. Wszystko to się nie wydarzyło. Trochę szkoda. Świetnie tu gotują i piorą mi za darmo. Mówiłeś, że jak jest daleko?

— Moim zdaniem jakieś dwadzieścia mil.

Cutwell wzniósł oczy do nieba i bezgłośnie poruszył wargami. Po chwili odezwał się głośno:

— To oznacza, że dotrze tutaj jutro około północy, akurat na koronację.

— Czyją?

— Jej.

— Przecież już jest królową.

— W pewnym sensie, ale oficjalnie nie, dopóki nie zostanie koronowana. — Cutwell uśmiechnął się, a twarz pokryła mu mozaika cieni.

— Jeśli miałbym podać ci jakiś przykład, to mniej więcej taka różnica, jak między tym, kto przestał żyć, a tym, kto jest martwy.

Dwadzieścia minut temu Mort czuł się tak zmęczony, że mógłby zapuścić korzenie. Teraz wyraźnie czuł syk wrzącej krwi. Był to rodzaj nocnej, gorączkowej energii, za której wybuch trzeba zwykle płacić około południa dnia następnego. Na razie jednak wiedział, że musi zacząć działać, inaczej mięśnie z czystej żywotności popękają mu jak postronki.

— Chcę ją zobaczyć — oznajmił. — Skoro ty w niczym nie możesz jej pomóc, może ja zdołam.

— Przed jej drzwiami stoją gwardziści — poinformował mag. — Wspominam o tym wyłącznie jako o ciekawostce. W najśmielszych wyobrażeniach nie przyszłoby mi do głowy, że ci to sprawi jakąś różnicę.


* * *

W Ankh-Morpork nastała północ. Jednak w tym ogromnym bliźniaczym mieście jedyna różnica między dniem a nocą polegała na tym, że było, no… ciemniej. Ludzie tłoczyli się na placach targowych, widzowie wciąż gęsto obstawiali zamtuzy, przez chłodne wody rzeki dryfowali cicho konkurenci w wiecznej i skomplikowanej wojnie gangów z ołowianymi ciężarkami przywiązanymi do stóp, sprzedawcy licznych nielegalnych, a często i nielogicznych rozkoszy prowadzili swoje interesy, włamywacze włamywali się, noże w zaułkach odbijały światło gwiazd, astrolodzy rozpoczynali kolejny dzień pracy, a na Mrokach nocny strażnik, który zgubił drogę, potrząsnął dzwonkiem i zawołał:

— Już dwunasta i wszyyyygrhhhh…

Tym niemniej Izba Handlowa Ankh-Morpork nie byłaby zachwycona tezą, iż miasto różni się od bagniska jedynie ilością nóg aligatorów. Rzeczywiście, w bardziej eleganckich dzielnicach, zwykle rozłożonych na terenach pagórkowatych, gdzie istniała realna szansa na lekki podmuch wiatru, noce są łagodne, pachnące kwiatami habiscynii i cecylii.

Ta szczególna noc pachniała również saletrą, ponieważ akurat przypadała dziesiąta rocznica objęcia urzędu przez aktualnego Patrycjusza[7]. Zaprosił więc kilku przyjaciół — około pięciuset — na drinka i po kaź sztucznych ogni. Śmiechy, a czasem i namiętny bulgot, rozlegał} się w pałacowych ogrodach. Wieczór osiągnął ten interesujący etap, gdy każdy zdążył już wypić za dużo dla własnego dobra, ale nie dość, by się przewrócić. Jest to stan, w którym człowiek dokonuje rzeczy, wspominanych w późniejszym życiu z rumieńcem wstydu, takich jak dmuchanie w piszczałki i ryczący śmiech, od którego robi się niedobrze.

W tej chwili około dwustu gości Patrycjusza zataczało się i kopało nogami w Tańcu Węża, malowniczym morporkiariskim rytuale, którego uczestnicy najpierw upijają się, a potem łapią stojącą z przodu osobę w talii i z chichotem ruszają długą kolumną przez możliwie dużą liczbę pomieszczeń, najlepiej zawierających kruche przedmioty. Kopią przy tym na boki w rytm muzyki, a przynajmniej w jakiś tam rytm. Ta zabawa trwała już od pół godziny i wąż przemierzył wszystkie pałacowe komnaty, porywając w drodze dwa trolle, kucharza, głównego oprawcę Patrycjusza, trzech kelnerów, włamywacza, który akurat się napatoczył, i małego pokojowego smoka bagiennego.

W okolicach środka węża sunął gruby lord Rodley z Quirmu, dziedzic legendarnych włości. W tej chwili zajęty był głównie wąskimi palcami ściskającymi go w talii. Zza oparów alkoholu mózg starał się zwrócić na nie jego uwagę.

— Hej tam! — krzyknął przez ramię lord, kiedy po raz dziesiąty radośnie wili się przez gigantyczną kuchnię. — Nie tak mocno, jeśli wolno!

PRZEPRASZAM NIEZWYKLE SERDECZNIE.

— Nie ma sprawy, przyjacielu. Czy my się znamy? — spytał Rodley, kopiąc energicznie w tanecznym rytmie.

UWAŻAM TO ZA MAŁO PRAWDOPODOBNE. POWIEDZ MI PROSZĘ, JAKIE ZNACZENIE MA NASZA OBECNA DZIAŁALNOŚĆ?

— Co? — wrzasnął arystokrata, przekrzykując trzask kopniętej szklanej szafki i okrzyków radości.

CO TO JEST TO, CO ROBIMY?, zapytał głos z cierpliwością lodowca.

— Nigdy nie byłeś na przyjęciu? A przy okazji, uważaj na szkło.

OBAWIAM SIĘ, ŻE NIE BYWAM TAK CZĘSTO, JAK BYM PRAGNĄŁ. CZY MÓGŁBYŚ MI WYJAŚNIĆ? CZY MA TO JAKIŚ ZWIĄZEK Z SEKSEM?

— Nie, chyba że pójdziemy na ostro, staruszku. Rozumiesz, co mam na myśli? — Jego lordowska mość szturchnął rozmówcę łokciem i wydał z siebie dystyngowane: — Au!

Trzask w przedzie był oznaką końca zimnego bufetu.

NIE.

— Co?

NIE ROZUMIEM, CO MASZ NA MYŚLI.

— Uważaj na śmietankę, jest śliska… Posłuchaj, to tylko taniec. Jasne? Robi się to dla zabawy. ZABAWY.

— Właśnie. Tada dada da… kop! Nastąpiła słyszalna przerwa.

KIM JEST ZABAWA?

— Nie, zabawa to nie jest ktoś. Zabawę się ma. Najlepiej dobrą.

MY MAMY DOBRĄ ZABAWĘ?

— Myślałem, że ja mam — mruknął niepewnie jego lordowska mość. Ten głos zaczynał go lekko niepokoić. Zdawało się, że dociera bezpośrednio do mózgu.

A CO TO JEST ZABAWA?

— Właśnie to!

KOPANIE TO ZABAWA?

— Przynajmniej jej element. Kop!

SŁUCHANIE GŁOŚNEJ MUZYKI W DUSZNYCH POMIESZCZENIACH TO ZABAWA?

— Możliwe.

JAK TAKA ZABAWA SIĘ MANIFESTUJE?

— No… Widzisz, albo masz dobrą zabawę, albo nie masz. Nie musisz nikogo pytać, po prostu wiesz. Jasne? A właściwie jak się tutaj dostałeś? Jesteś przyjacielem Patrycjusza?

POWIEDZMY, ŻE DOSTARCZA MI ZAJĘCIA. UZNAŁEM, ŻE POWINIENEM SIĘ ZAPOZNAĆ Z LUDZKIMI PRZYJEMNOŚCIAMI.

— Wygląda na to, że masz przed sobą długą naukę.

WIEM. PROSZĘ O WYBACZENIE DLA MOJEJ POŻAŁOWANIA GODNEJ IGNORANCJI. SZUKAM JEDYNIE WIEDZY. CI WSZYSCY LUDZIE… MAJĄ DOBRĄ ZABAWĘ?

— Tak!

A WIĘC TO JEST ZABAWA.

— Cieszę się, żeśmy to ustalili. Uwaga, krzesło! — burknął lord Rodley. W tej chwili wcale nie czuł się rozbawiony, a w dodatku nieprzyjemnie trzeźwy.

Głos za nim powtarzał cicho:

TO JEST ZABAWA. PIĆ ZA DUŻO TO ZABAWA. MY MAMY ZABAWĘ. ON MA ZABAWĘ. NIEZŁA ZABAWA. ALEŻ ZABAWA.

Tuż za Śmiercią mały pokojowy smok bagienny Patrycjusza ściskał posępnie kościste biodra i myślał: strażnicy czy nie strażnicy, kiedy następnym razem miniemy otwarte okno, uciekam stąd ile sił w nogach.


* * *

Keli usiadła na łóżku.

— Nie ruszaj się — zawołała. — Straże!

— Nie mogliśmy go zatrzymać — oświadczył pierwszy z gwardzistów, wsuwając zawstydzoną twarz.

— Przepchnął się po prostu — dodał inny, stojący po drugiej stronie drzwi.

— I mag powiedział, że wszystko w porządku, a nam kazali go słuchać, bo…

— Dobrze, dobrze. Widzę, że ludzie mogą tu nawet zginąć — mruknęła gniewnie Keli i odłożyła kuszę na nocną szafkę. Na nieszczęście zapomniała przesunąć bezpiecznik.

Zabrzmiał trzask, brzęk cięciwy o metal i głośny jęk. Jęk wydał z siebie Cutwell. Mort odwrócił się błyskawicznie.

— Nie jesteś ranny? — zapytał niespokojnie. — Nie trafiła cię?

— Nie — odparł słabym głosem mag. — Nie trafiła. A jak ty się czujesz?

— Trochę zmęczony. Bo co?

— Nie, nic. Nic. Żadnych dziwnych przewiewów? Poczucia wyciekania?

— Nie. Dlaczego?

— Nie, nic. Nic. — Cutwell odwrócił się i zaczął studiować ścianę za Mortem.

— Czy martwi nie mają prawa do chwili spokoju? — spytała z goryczą Keli. — Myślałam, że jeśli po śmierci można być czegoś pewnym, to właśnie spokojnego snu.

Wyglądała, jakby przed chwilą płakała. W przebłysku intuicji, który samego go zadziwił, Mort zrozumiał nagle, że księżniczka wie o tym i pewnie jeszcze bardziej ją to złości.

— Jesteś niesprawiedliwa — oświadczył. — Przyszedłem, żeby ci pomóc. Dobrze mówię, Cutwell?

— Hmm? — Cutwell odnalazł wbity głęboko w tynk bełt kuszy i przyglądał mu się podejrzliwie. — A tak. Pomóc. Ale to się nie uda. Przepraszam, czy ktoś tu ma kawałek sznurka?

— Pomóc? — krzyknęła Keli. — Pomóc? Gdyby nie ty…

— Byłabyś martwa — przypomniał jej Mort. Popatrzyła na niego, szeroko otwierając usta.

— Ale nie wiedziałabym o tym — oświadczyła w końcu. — A to chyba najgorsze.

— Sądzę, że powinniście się wynieść — rozkazał Cutwell gwardzistom, którzy starali się nie rzucać w oczy. — Ale tę włócznię proszę zostawić. Dziękuję.

— Posłuchaj — rzekł Mort. — Na dziedzińcu czeka mój koń. Zdziwisz się, ale mogę cię zabrać dokąd zechcesz. Nie musisz tutaj czekać.

— Nie znasz się na monarchii, prawda? — spytała Keli.

— Ee… nie.

— Chodzi jej o to, że lepiej być martwą królową we własnym zamku niż żywą kobietą z pospólstwa gdzie indziej — wyjaśnił Cutwell, który wbił włócznię w ścianę obok bełtu i usiłował spojrzeć wzdłuż drzewca. -Ale to i tak na nic. Kopuła nie jest ześrodkowana na pałacu. Jest ześrodkowana na niej.

— Na kim? — spytała Keli. Jej głos mógłby przez miesiąc utrzymać mleko w stanie świeżości.

— Na jej wysokości — poprawił się odruchowo Cutwell, zezując wzdłuż włóczni.

— Nie zapominaj o tym.

— Nie zapomnę, ale nie o to chodzi — mruknął mag. Wyrwał bełt z tynku i palcem zbadał ostrze.

— Przecież umrzesz, jeśli tu zostaniesz! — zawołał Mort.

— Będę więc musiała pokazać Dyskowi, jak potrafi umierać królowa — rzekła Keli wyglądając tak dumnie jak to tylko możliwe w różowym pikowanym szlafroczku.

Mort usiadł na skraju łóżka i ukrył twarz w dłoniach.

— Ja wiem, jak może umierać królowa — wymruczał. — Tak samo jak wszyscy inni ludzie. A niektórzy z nas woleliby, żeby do tego nie doszło.

— Przepraszam, chciałbym obejrzeć tę kuszę — wtrącił konwersacyjnym tonem Cutwell i sięgnął pomiędzy nich. — Nie zwracajcie na mnie uwagi.

— Dumnie wyruszę na spotkanie mego przeznaczenia — oznajmiła Keli, ale w jej głosie zadrżała leciutka nutka niepewności.

— Nie, wcale nie wyruszysz. To znaczy… Wiem, co mówię. Możesz mi wierzyć. Nie ma w tym żadnej dumy. Po prostu umierasz.

— Tak, ale rzecz w tym, jak się to robi. Zginę szlachetnie jak królowa Ezeriel.

Mort zmarszczył czoło. Historia była dla niego zamkniętą księgą.

— A kto to taki?

— Żyła w Ktachu, miała licznych kochanków i usiadła na wężu — poinformował Cutwell, który właśnie naciągał kuszę.

— Chciała tego! Była nieszczęśliwa w miłości!

— Pamiętam tylko, że kąpała się w oślim mleku. Zabawna rzecz ta historia… — Cutwell zadumał się. — Zostajesz królową, rządzisz przez trzydzieści lat, ustanawiasz prawa, wypowiadasz wojny, a jedyne, co o tobie pamiętają, to że pachniałaś jak jogurt i że wąż ugryzł cię w…

— Była moją odległą przodkinią! — warknęła Keli. — Nie życzę sobie wysłuchiwać o niej takich insynuacji!

— Może się uspokoicie oboje i wysłuchacie mnie! — krzyknął Mort.

Cisza opadła jak całun.

Wtedy Cutwell wymierzył starannie i strzelił Mortowi w plecy.


* * *

Noc porzuciła swe pierwsze ofiary i sunęła dalej. Nawet najbardziej szalone przyjęcia dobiegły końca, a goście człapali do swoich, albo może jakichś innych łóżek. Pozbywszy się tych współpodróżnych, zwykłych ludzi dnia, którzy zbłądzili i opuścili znajomy grunt, prawdziwe istoty nocy wzięły się do poważnych interesów. Nie różniły się one specjalnie od zwykłych interesów, prowadzonych za dnia w Ankh-Morpork. Tyle że noże były bardziej widoczne, a ludzie nie uśmiechali się tak często.

Na Mrokach panowała cisza, przerywana tylko umówionymi gwizdami złodziei i miękkimi stąpaniami dziesiątków ludzi w czujnym milczeniu pilnujących własnych spraw.

A w Szynkowym Zaułku słynna gra w pływające śmiecie Kulawego Wa właśnie się rozkręcała. Kilkanaście zakapturzonych postaci uklękło lub przykucnęło wokół niewielkiego kręgu ubitej ziemi, gdzie trzy ośmiościenne kostki Wa podskakiwały i udzielały swych fałszywych lekcji zasad statystyki i prawdopodobieństwa.

— Trzy!

— Na Io, Oczy Tuphala!

— Dostał cię, Hummok! Ten facet wie, co się robi z kośćmi!

TO WRODZONY TALENT.

Hummok M’Guk był małym człowieczkiem o płaskiej twarzy. Pochodził z któregoś z osiowych szczepów, a jego talent do kości znano wszędzie, gdzie tylko dwóch ludzi zbierało się, by oskubać trzeciego. Teraz podniósł kostki i przyjrzał im się gniewnie. Bezgłośnie przeklął Wa, którego talenty były równie słynne wśród specjalistów, ale teraz najwyraźniej go zawiodły. Hummok życzył też przedwczesnej i bolesnej śmierci widmowemu graczowi siedzącemu naprzeciwko. Dopiero wtedy rzucił kości w błoto.

— Dwadzieścia jeden! Dobrze!

Wa zebrał kostki i wręczył je obcemu. Kiedy zerknął na Hummoka, jedno oko mrugnęło leciuteńko. Hummok był pełen podziwu — ledwie zauważył błyskawiczny ruch niepozornych, pokrzywionych palców Wa… a przecież czekał na to.

Kostki posępnie zagrzechotały w dłoni obcego, wyfrunęły powolnym łukiem i znieruchomiały. Dwadzieścia cztery kropki spoglądały ku gwiazdom.

Kilku co sprytniejszych widzów w tłumie zaczęło odsuwać się od przybysza, ponieważ takie szczęście może być bardzo pechowe przy grze w pływające śmiecie u Kulawego Wa.

Palce Wa zamknęły się na kostkach z dźwiękiem przypominającym szczęk odwodzonego kurka.

— Same ósemki — tchnął. — Takie szczęście nie jest rzeczą zwyczajną.

Reszta widzów wyparowała niczym rosa. Pozostało tylko kilku solidnie zbudowanych mężczyzn o mało sympatycznym wyglądzie. Gdyby Wa kiedykolwiek zapłacił podatek, znaleźliby się w jego formularzu jako Sprzęt Ogrodniczy Niezbędny do Prowadzenia Interesów.

— A może to wcale nie szczęście? — dodał Kulawy Wa. — Może to czary?

BARDZO BY MNIE TO URAZIŁO.

— Mieliśmy tu kiedyś maga, który próbował się wzbogacić — oświadczył Wa. — Jakoś nie mogę sobie przypomnieć, co się z nim stało. Chłopcy?

— Pogadaliśmy z nim poważnie…

— …i zostawiliśmy go w Świńskim Pasażu…

— …i w Miodowej Alei…

— …i jeszcze w paru innych miejscach, których nie pamiętam.

Obcy powstał. Chłopcy otoczyli go zwartym kręgiem.

TO NIEPOTRZEBNE. SZUKAM JEDYNIE WIEDZY. JAKĄ PRZYJEMNOŚĆ ZNAJDUJĄ LUDZIE W ZWYKŁYM WIELOKROTNYM APLIKOWANIU PRAW PRZYPADKU?

— Przypadek nie ma tu nic do rzeczy. Przyjrzyjcie mu się, chłopcy.

Wydarzeń, jakie potem nastąpiły, nie oglądał nikt prócz zdziczałego kocura, jednego z tysięcy w mieście, który przechodził zaułkiem w drodze na schadzkę. Zatrzymał się jednak i spojrzał z zainteresowaniem.

Chłopcy zastygli z rękami wzniesionymi do ciosu. Otoczyła ich boleśnie fioletowa jasność. Obcy zrzucił kaptur, podniósł kostki i wcisnął je w bezwładną dłoń Wa. Mężczyzna na przemian otwierał i zamykał usta, zaś oczy bezskutecznie usiłowały nie widzieć tego, co stało przed nim. I szczerzyło zęby.

RZUCAJ.

Wa zdołał jakoś zerknąć na swoją dłoń.

— Jaka jest stawka? — wyszeptał.

JEŚLI WYGRASZ, POWSTRZYMASZ SIĘ OD SWOICH ŚMIESZNYCH PRÓB SUGEROWANIA, ŻE PRZYPADEK RZĄDZI SPRAWAMI LUDZI.

— Tak. Tak. A… A jeśli przegram?

POŻAŁUJESZ, ŻE NIE WYGRAŁEŚ.

Wa spróbował przełknąć ślinę, ale gardło miał suche jak popiół.

— Wiem, że zabiłem wielu ludzi…

DWUDZIESTU TRZECH, LICZĄC DOKŁADNIE.

— Czy już za późno na wyznanie, że bardzo mi przykro?

TAKIE RZECZY MNIE NIE INTERESUJĄ. A TERAZ RZUCAJ.

Wa zamknął oczy i wypuścił kości na ziemię — zbyt przerażony, by próbować specjalnego zagrania z podrzutem i podcięciem. Nie otwierał oczu.

ÓSEMKI. SAM WIDZISZ, TO NIE BYŁO TRUDNE. PRAWDA?

Wa zemdlał.

Śmierć wzruszył ramionami i odszedł. Przystanął tylko na moment, żeby podrapać za uszami dzikiego kota, który przypadkiem tędy przechodził. Mruczał coś pod nosem. Nie wiedział, co się z nim dzieje, ale bardzo mu się to podobało.


* * *

— Skąd wiedziałeś, że się uda? Cutwell bezradnie rozłożył ręce.

— Nie wiedziałem — przyznał. — Ale pomyślałem: co mam do stracenia? — cofnął się.

— Ty? Co ty masz do stracenia? — wrzasnął Mort. Tupnął gniewnie i wyrwał bełt z filara łoża księżniczki.

— Nie chcesz chyba powiedzieć, że to przeze mnie przeleciało? — zapytał.

— Uważnie patrzyłem — zapewnił Cutwell.

— Ja też widziałam — wtrąciła Keli. — To było straszne. Strzała wyleciała z miejsca, gdzie masz serce.

— A ja widziałem, jak przeszedłeś przez marmurową kolumnę — dodał mag.

— A ja jak wjechałeś przez okno.

— Tak, ale wtedy byłem na służbie! — Mort zamachał rękami. — To co innego. Nie zdarza się codziennie. A w dodatku… Urwał.

— Co tak na mnie patrzycie? — zapytał. — Tak samo jak w tej gospodzie dziś wieczorem. Co się stało?

— Przesunąłeś rękę przez filar łoża — wyjaśniła niepewnie Keli. Mort spojrzał na swoją dłoń, po czym stuknął o drewno.

— Widzisz? — zapytał. — Solidna ręka, solidne drzewo.

— Mówiłeś, że ludzie przyglądali ci się w gospodzie? — wtrącił Cutwell. — Co takiego zrobiłeś? Przeszedłeś przez ścianę?

— Nie! To znaczy nie, wypiłem tylko trochę. Chyba mówili na to: jabłkownik.

— Jabłkownik?

— Tak. Smakuje jak zgniłe jabłka. Można by pomyśleć, że to jakaś trucizna, tak się na mnie gapili.

— A ile tego wypiłeś? — dopytywał się Cutwell.

— Jeden kufel. Nie zwracałem uwagi…

— Czy wiesz, że jabłkownik to najmocniejszy napój alkoholowy stąd aż do Ramtopów?

— Nie. Nikt mnie nie uprzedził. A co to ma wspólnego…

— Nie… — mruknął Cutwell. — Nie wiedziałeś. Hmm… To ważna wskazówka, nieprawdaż…

— Czy ma to jakiś związek z ratowaniem księżniczki?

— Raczej nie. Ale chciałbym zajrzeć do swoich ksiąg.

— W takim razie to nic ważnego — oznajmił Mort stanowczo. Odwrócił się do Keli, która przyglądała mu się z zalążkiem podziwu.

— Myślę, że znajdę radę — rzekł. — Wydaje mi się, że potrafię uzyskać dostęp do potężnej magii. Magia zatrzyma tę kopułę. Prawda, Cutwell?

— Moja nie. Potrzebne są naprawdę mocne czary. I nawet wtedy nie jestem pewien… Rzeczywistość jest silniejsza od…

— Odchodzę więc — przerwał mu Mort. — Do jutra.

— Już jest jutro — zauważyła Keli. Mort stracił nieco zapału.

— Dobrze więc, do wieczora — rzucił nieco urażonym tonem. — Ruszam zatem.

— Ruszasz co?

— To mowa bohaterów — wyjaśnił uprzejmie Cutwell. — On nie może nic na to poradzić.

Mort spojrzał na niego gniewnie, uśmiechnął się dzielnie do Keli i wyszedł z komnaty.

— Mógłby otworzyć drzwi — stwierdziła Keli, gdy już zniknął.

— Myślę, że był trochę zakłopotany. Wszyscy przechodzimy przez ten etap.

— Jaki? Przenikania przez różne rzeczy?

— W pewnym sensie. W każdym razie wchodzenia na nie.

— Mam zamiar trochę się przespać — oznajmiła Keli. — Nawet nieżywi potrzebują odpoczynku. Cutwell, przestań się bawić tą kuszą. Sądzę, że magowi nie uchodzi przebywać samotnie w buduarze damy.

— Tak? Ale przecież nie jestem tu sam. Jest tu wasza wysokość.

— O to właśnie chodzi — odparła. — Prawda?

— Aha… No tak. Przepraszam. W takim razie zobaczymy się rano.

— Dobranoc, Cutwell. I zamknij za sobą drzwi.


* * *

Słońce wypełzło nad horyzont, postanowiło nie rezygnować i zaczęło wschodzić.

Minie jeszcze sporo czasu, zanim powolne światło przetoczy się przez uśpiony Dysk, odpędzając swymi falami ciemność. Nocne cienie wciąż władały miastem.

Zgromadziły się wokół Załatanego Bębna przy ulicy Filigranowej, najznakomitszej tawerny w mieście. Słynna była nie ze swego piwa, przypominającego barwą mocz niemowlęcia i smakującego jak kwas akumulatorowy, ale ze swojej klienteli. Mówiło się, że jeśli człowiek posiedzi w Załatanym Bębnie dostatecznie długo, prędzej czy później każdy wielki bohater Dysku ukradnie mu konia.

Atmosfera wewnątrz wciąż rozbrzmiewała rozmowami i była ciężka od dymu, lecz oberżysta robił już to, co zwykle oberżyści, kiedy uznają, że pora zamykać: gaszą niektóre światła, nakręcają zegar, kładą ścierkę na kurkach z piwem i na wszelki wypadek sprawdzają, gdzie leży nabijana gwoździami pałka. Nie znaczy to, że klienci zwracali uwagę na te czynności. Dla większości bywalców nawet nabijana maczuga stanowiłaby tylko dyskretną sugestię.

Byli jednak dostatecznie spostrzegawczy, by odczuwać lekki niepokój na widok posępnej, wysokiej postaci stojącej przy barze i kosztującej po kolei wszystko, czym bar dysponował.

Samotni, pełni poświęcenia pijacy zawsze generują psychiczne pole gwarantujące im całkowite odosobnienie. Ten jednak emanował wręcz fatalistyczny smutek, z wolna wypędzający gości z lokalu.

Barmana to nie martwiło, gdyż samotny gość przeprowadzał bardzo kosztowny eksperyment.

Każda knajpa w multiversum dysponuje podobnym zestawem: półkami lepkich butelek o dziwacznych kształtach, zawierających nie tylko płyny o egzotycznych nazwach, często zielone albo niebieskie, ale też rozmaite przedmioty, do przechowywania których zwykłe butelki by się nie zniżyły. Na przykład całe owoce, gałązki, a w ekstremalnych przypadkach nawet nieduże utopione jaszczurki. Nikt nie wie, dlaczego barmani trzymają je w takich ilościach, zwłaszcza że wszystkie te napoje smakują jak melasa rozpuszczona w terpentynie. Istnieje hipoteza, że marzą o dniu, kiedy ktoś wejdzie z ulicy, zamówi Brzoskwiniowy Kordiał z Aromatem Mięty i w ciągu jednej nocy lokal stanie się miejscem, gdzie Wypada Bywać.

Przybysz wolno kontynuował trasę wzdłuż rzędu butelek.

CO TO JEST TO ZIELONE?

Oberżysta spojrzał na etykietę.

— Piszą, że to Melonowe Brandy- odparł z powątpiewaniem. — I jeszcze, że robią je jacyś mnisi według starożytnej receptury.

SPRÓBUJĘ.

Barman zerknął na rząd pustych kieliszków na ladzie. W niektórych pozostały resztki owocowej sałatki, wisienki na patyczkach i małe parasolki z bibułki.

— Jest pan pewien, że nie ma pan dosyć? — zapytał. Martwiło go trochę, że nie dostrzega twarzy klienta. Kieliszek z krystalizującym się na ściankach napojem zniknął pod kapturem, by po chwili wysunąć się pusty.

NIE. CO TO JEST TO ŻÓŁTE Z SZERSZENIAMI W ŚRODKU?

— Piszą, że Kordiał Wiosenny. Podać?

TAK A POTEM TO NIEBIESKIE ZE ZŁOTYMI CĘTKAMI.

— Ehm… Stary Prochowiec?

TAK. A POTEM Z DRUGIEGO RZĘDU.

— O który trunek panu chodzi?

O WSZYSTKIE.

Obcy siedział sztywno wyprostowany, a kieliszki ze swym ładunkiem syropu i rozmaitej roślinności znikały pod kapturem, jakby podawane na taśmie produkcyjnej.

To jest to, myślał oberżysta. To styl, to szansa, że kupię sobie czerwoną marynarkę, może postawię na barze misę małpich orzeszków i parę korniszonów, powieszę na ścianach kilka luster, wymienię trociny na podłodze.

Porwał wilgotną od piwa ścierkę i entuzjastycznie przetarł ladę, rozmazując krople z kieliszków w tęczową plamę, która przeżarła politurę. Ostatni ze stałych klientów wcisnął na głowę kapelusz i wytoczył się na ulicę, bełkocząc coś pod nosem.

NIE WIDZĘ SENSU, oświadczył przybysz.

— Słucham?

CO WŁAŚCIWIE POWINNO SIĘ ZDARZYĆ?

— A ile drinków wypiłeś, przyjacielu?

CZTERDZIEŚCI SIEDEM.

— W takim razie praktycznie wszystko — odparł barman. A ponieważ znał się na swoim fachu i wiedział, czego oczekują klienci pijący samotnie do świtu, zaczął polerować ścierką kieliszki i zapytał: — Kobieta cię wyrzuciła, co?

SŁUCHAM?

— Zalewasz smutki, prawda?

NIE MAM SMUTKÓW.

— Nie, pewno, że nie. Zapomnij, że o tym wspominałem. — Parę razy energicznie przetarł kieliszek. — Pomyślałem tylko, że czasem przyjemnie jest z kimś pogadać.

Obcy milczał przez chwilę, wyraźnie zamyślony. Wreszcie powiedział:

CHCESZ ZE MNĄ POROZMAWIAĆ?

— Tak. Jasne. Potrafię dobrze słuchać.

NIKT JESZCZE NIGDY NIE CHCIAŁ ZE MNĄ ROZMAWIAĆ.

— Paskudna sprawa.

I WIESZ? NIGDY NIE ZAPRASZAJĄ MNIE NA PRZYJĘCIA.

— Fatalnie.

WSZYSCY MNIE NIENAWIDZĄ — KAŻDY, BEZ WYJĄTKU. NIE MAM ŻADNYCH PRZYJACIÓŁ.

— Każdemu przyda się przyjaciel — wygłosił mądrą sentencję barman.

MYŚLĘ…

— Tak?

MYŚLĘ, ŻE MÓGŁBYM SIĘ ZAPRZYJAŹNIĆ Z TĄ ZIELONĄ BUTELKĄ.

Oberżysta pchnął ośmiokątną butlę przez bar. Śmierć złapał ją i przechylił nad kieliszkiem. Krople cieczy zadzwoniły o szkło.

PIJANY MYŚLISZ JESTEM JA, CO?

— Obsługuję każdego, kto potrafi ustać prosto dwa razy na trzy -zapewnił oberżysta.

I MASZ ABSSORULUTNĄ RRACJĘ. ALE JA…

Gość znieruchomiał z palcem wystawionym do góry. CO TAKIEGO MÓWIŁEM?

— Że mam cię za pijanego.

AHA. TAK… AALE MOGĘ WYCZTRZEŻWIEĆ JAK TYLKO ZECHCZĘ. TO JEST EKSZPER… MENT. A TERAZ ŻŻYCZĘ SOBIE JESZCZE POEKSZ… POEKSZPERYMENTOWAĆ Z POMARAŃCZOWĄ BRANDY.

Oberżysta westchnął i zerknął na zegar. Bez wątpienia właśnie zarabiał dużo pieniędzy, zwłaszcza że obcy nie wyglądał na pedanta, który obrazi się z powodu nieco podwyższonego rachunku albo niedokładności w wydawaniu reszty. Ale było już późno. Tak późno, że robiło się wcześnie. Poza tym samotny klient miał w sobie coś niepokojącego. Goście w Załatanym Bębnie często pili tak, jakby kolejny dzień miał już nie nadejść, jednak po raz pierwszy oberżysta odnosił wrażenie, że mogą mieć rację.

NO I CO JEST JESZCZE PRZEDE MNĄ? JAKI TO WSZYSTKO MA SENS? O CO W OGÓLE W TYM CHODZI?

— Nie mam pojęcia, przyjacielu. Myślę, że powinieneś się porządnie wyspać. Od razu poczujesz się lepiej.

WYŚPIĘ? SEN? NIGDYNIE SYPIAM. JESTEM WRĘCZ… JAK TO MÓWIĄ… PRZYSŁOWIOWY Z TEGO POWODU.

— Każdy potrzebuje snu. Nawet ja — zasugerował barman.

NIENAWIDZĄ MNIE.

— Tak, już mówiłeś. Ale jest za piętnaście trzecia. Klient odwrócił się chwiejnie i rozejrzał po pustej sali.

NIKOGO TU NIE MA, TYLKO TY I JA, zauważył.

Oberżysta podniósł klapę, wyszedł zza baru i pomógł gościowi zejść z wysokiego stołka.

NIE MAM ŻADNYCH PRZYJACIÓŁ. NAWET KOTY UWAŻAJĄ, ŻE JESTEM ZABAWNY.

Dłoń wystrzeliła do przodu i zanim oberżysta odciągnął jej właściciela od baru, zdążyła pochwycić butelkę likieru Amanita. Gospodarz nie rozumiał, jak ktoś tak chudy może być taki ciężki.

WCALE NIE MUSZĘ SIĘ UPIJAĆ, CHYBA POWIEDZIAŁEM. DLACZEGO LUDZIE LUBIĄ SIĘ UPIJAĆ? CZY TO ZABAWA?

— To im pomaga zapomnieć o życiu, przyjacielu. A teraz oprzyj się o ścianę, a ja otworzę drzwi…

ZAPOMNIEĆ O ŻYCIU. HA HA.

— Wpadnij znowu, kiedy tylko przyjdzie ci ochota. Nie zapomnij.

NAPRAWDĘ CHCIAŁBYŚ MNIE TU ZNOWU ZOBACZYĆ?

Oberżysta spojrzał przez ramię na stosik monet na barze. Warte były odrobiny dziwactwa. Przynajmniej ten tutaj był spokojny i chyba nieszkodliwy.

— Oczywiście — zapewnił, jednym płynnym ruchem wypychając gościa na ulicę i odbierając porwaną butelkę. — Zajrzyj koniecznie.

TO NAJMISZ… NAMILSZA RZECZ, JAKĄ W ZŻZYCIU…

Trzask zamykanych drzwi zagłuszył dalszy ciąg zdania.


* * *

Ysabell usiadła na łóżku.

Stukanie rozległo się znowu, ciche i naglące. Podciągnęła kołdrę pod brodę.

— Kto tam? — szepnęła.

— To ja, Mort — syknął ktoś za drzwiami. — Wpuść mnie. Proszę.

— Zaczekaj!

Gorączkowo sięgnęła po zapałki na nocnej szafce. Przewróciła przy tym butelkę wody toaletowej i zrzuciła pudełko czekoladek, zawierające teraz głównie puste papierki. Kiedy już zapaliła świecę, poprawiła pozycję dla lepszego efektu i obciągnęła koszulę, by dekolt więcej odsłaniał.

— Otwarte — zawołała.

Mort wtoczył się do pokoju. Pachniał końmi, mrozem i jabłkownikiem.

— Mam nadzieję — rzekła z godnością Ysabell — że nie wdarłeś się tutaj, by wykorzystać swoją pozycję w tym domu.

Mort rozejrzał się. Ysabell wyraźnie kochała falbanki. Nawet toaletka wyglądała jak ubrana w pelerynkę. Cały pokój sprawiał wrażenie wyposażonego nie tyle w meble, ile w bieliznę.

— Nie mam czasu na głupstwa — powiedział. — Zabierz świecę i chodź do biblioteki. I na litość bogów, włóż coś sensownego. Wylewasz się. Ysabell zerknęła w dół, po czym z godnością uniosła głowę.

— Ach tak!

Mort wysunął jeszcze głowę zza drzwi.

— To sprawa życia i śmierci — dodał i zniknął.

Ysabell patrzyła, jak drzwi zamykają się za nim ze zgrzytem. Odsłoniły niebieski szlafrok z frędzelkami, który Śmierć wymyślił dla niej w ostatnie Strzeżenie Wiedźm i którego nie miała serca wyrzucić, choć był już za mały i miał na kieszonce wyhaftowanego króliczka.

Po chwili zsunęła nogi z łóżka na podłogę, wciągnęła nieszczęsny szlafrok i wyszła na korytarz. Mort czekał.

— Czy ojciec nas nie usłyszy? — spytała.

— Jeszcze nie wrócił. Chodźmy.

— Skąd wiesz?

— Kiedy jest w domu, panuje tu inna atmosfera. Różnica jest taka… czyja wiem… jak między płaszczem, który ktoś nosi, a takim, który wisi na wieszaku. Nie zauważyłaś?

— A co właściwie mamy zrobić?

Mort pchnął drzwi do biblioteki. Dmuchnęło ciepłe, suche powietrze, a zawiasy pisnęły ostrzegawczo.

— Musimy komuś uratować życie — wyjaśnił. — Księżniczce. To natychmiast rozbudziło ciekawość Ysabell.

— Prawdziwej księżniczce? To znaczy, że może wyczuwać ziarnko grochu przez tuzin materaców?

— Czy potrafi…? — Jedno z drobniejszych zmartwień Morta rozpłynęło się nagle.

No tak. Wiedziałem, że Albert coś pomylił.

— Kochasz się w niej?

Mort znieruchomiał wśród regałów, świadom cichego skrobania między okładkami książek.

— Trudno być pewnym — stwierdził. — Wyglądam na to?

— Wyglądasz na pobudzonego. Co ona do ciebie czuje?

— Nie wiem.

— Aha — mruknęła z mądrą miną Ysabell, tonem eksperta. — Nie odwzajemniona miłość to najgorszy rodzaj. Ale prawdopodobnie trucizna czy inny typ samobójstwa nie byłby wskazany — dodała po chwili zastanowienia. — Co tu robimy? Chcesz znaleźć jej książkę i sprawdzić, czy wyjdzie za ciebie?

— Już czytałem i ona nie żyje — odparł Mort. — To znaczy technicznie. To znaczy naprawdę żyje.

— To dobrze. Inaczej mielibyśmy do czynienia z nekromancją. Czego szukamy?

— Biografii Alberta.

— Po co? On chyba nie ma biografii.

— Każdy ma.

— Nie lubi, kiedy zadaje mu się osobiste pytania. Raz jej szukałam, ale nie mogłam znaleźć. Zresztą Albert sam w sobie nie jest szczególnie ciekawy. Co można wyczytać w jego biografii?

Ysabell zapaliła od przyniesionej świecy kilka innych i bibliotekę zaludniły roztańczone cienie.

— Potrzebuję wielkiego maga i sądzę, że on nim jest.

— Co? Albert?

— Tak. Tylko że poszukamy Alberto Malicha. Ma chyba ponad dwa tysiące lat.

— Co? Albert?

— Tak. Albert.

— Nigdy nie nosi kapelusza magów- zauważyła z powątpiewaniem Ysabell.

— Zgubił go. Zresztą kapelusz nie jest obowiązkowy. Gdzie zaczniemy?

— Jeśli jesteś tego pewien… Chyba w Magazynie. Ojciec odkłada tam wszystkie biografie starsze niż pięćset lat. Tędy.

Poprowadziła między półkami szeleszczących książek do drzwi na końcu ślepego zaułka. Otworzyli je z pewnym wysiłkiem i zgrzytem zawiasów, odbijającym się echem w całej bibliotece. Mortowi zdawało się przez moment, że wszystkie książki przerwały nagle pracę i nasłuchują.

Stopnie prowadziły w dół, w aksamitną ciemność. Pełno tu było pajęczyn i kurzu, a powietrze pachniało tak, jakby od tysięcy lat było zamknięte w piramidzie.

— Nieczęsto ktoś tu zagląda — powiedziała Ysabell. — Poprowadzę. Mort uznał, że coś jej się należy.

— Muszę przyznać — rzekł — że masz siłę przebicia cegły.

— Takiej różowej, kanciastej i wilgotnej? Naprawdę umiesz rozmawiać z dziewczętami, mój chłopcze.

— Mort — poprawił odruchowo Mort.

Magazyn był ciemny i cichy niczym głęboka podziemna jaskinia. Regały stały blisko siebie i ledwie można było się między nimi przecisnąć, zaś sięgały o wiele wyżej niż sfera światła świecy. Wydawały się niesamowite, ponieważ stały w milczeniu. Żadne życie się nie dopisywało. Książki spały. Mort jednak wyczuwał, że śpią jak koty, z jednym okiem otwartym. Były świadome.

— Zeszłam tu kiedyś — szepnęła Ysabell. — Tam daleko na półkach nie ma już książek. Są gliniane tabliczki, kamienne płyty, skóry zwierząt, a wszyscy nazywają się Ug i Zog.

Cisza stała się niemal dotykalna. Mort wyczuwał, że książki obserwują ich, kroczących gorącymi, mrocznymi korytarzami. Wszyscy, którzy kiedyś żyli, stali teraz gdzieś tutaj — aż po pierwszych ludzi, ulepionych przez bogów z gliny czy czegoś innego. Nie złościli się na niego, po prostu się zastanawiali, co tu robi.

— Przeszłaś poza Uga i Zog? — syknął. — Wielu ludzi bardzo chciałoby wiedzieć, co jest dalej.

— Przestraszyłam się. To daleko stąd, a miałam za mało świec.

— Szkoda.

Nagle Ysabell zatrzymała się tak gwałtownie, że Mort wpadł jej na plecy.

— To mniej więcej właściwa okolica — stwierdziła. — Co teraz? Mort przyjrzał się wyblakłym imionom na grzbietach.

— One są ustawione bez żadnego porządku — jęknął.

Spojrzeli w górę. Przespacerowali wzdłuż kilku bocznych odnóg. Wzniecając tumany kurzu wyciągnęli kilka książek z najniższych półek.

— To bez sensu — westchnął po chwili Mort. — Tu są książki o milionach niegdyś żyjących. Szansa, że na niego trafimy, jest mniejsza niż…

Ysabell położyła mu dłoń na ustach.

— Słuchaj!

Mort bełkotał coś jeszcze przez jej palce, ale w końcu zrozumiał. Wytężył słuch, starając się wychwycić cokolwiek głośniejszego niż głuchy szum absolutnej ciszy.

I wtedy usłyszeli. Delikatne, irytujące skrobanie. Wysoko, bardzo wysoko, gdzieś w nieprzeniknionej ciemności urwiska półek, wciąż zapisywało się życie.

Spojrzeli na siebie, szeroko otwierając oczy.

— Tam z tyłu mijaliśmy drabinę — przypomniała Ysabell. — Na kółkach.

Małe rolki piszczały, kiedy Mort przetaczał konstrukcję. Górny koniec także się przesuwał, umocowany do innego zestawu rolek gdzieś w czerni pod sklepieniem.

— Jest — sapnął chłopiec. — Daj świecę…

— Jeśli świeca idzie do góry, to ja też — oświadczyła stanowczo Ysabell. — Ty zostaniesz tutaj i kiedy powiem, przesuniesz drabinę. I nie kłóć się.

— U góry może być niebezpiecznie — ostrzegł szlachetnie Mort.

— Na dole też może być niebezpiecznie. Dziękuję bardzo, ale wolę być na drabinie i ze świecą.

Postawiła stopę na pierwszym szczeblu. Wkrótce była już tylko postrzępionym cieniem na tle szybko malejącej aureoli blasku.

Mort trzymał drabinę i starał się nie myśleć o ludzkich istnieniach, które napierały na niego ze wszystkich stron. Od czasu do czasu meteor gorącego wosku uderzał głucho o podłogę i tworzył krater w pokrywie kurzu. Ysabell stała się delikatną poświatą daleko nad nim. Słyszał każdy jej krok, niesiony wibracjami wzdłuż drabiny.

Zatrzymała się. Miał wrażenie, że trwa to bardzo długo.

Potem w dół spłynął jej głos przygłuszony ciężarem panującej dookoła ciszy.

— Mort, znalazłam.

— Świetnie. Znieś ją na dół.

— Mort, miałeś rację.

— Dobrze, dziękuję. A teraz znieś ją.

— Tak, Mort, ale którą?

— Nie żartuj. Świeca nie wystarczy na długo.

— Mort!

— Co?

— Mort, tego jest cała półka!


* * *

Teraz nastał już prawdziwy świt, zaczątek dnia nie należący do nikogo prócz mew w dokach Morpork, fali przypływu wtaczającej się w górę rzeki i ciepłego obrotowego wiatru, który do złożonych odorów miasta dodawał aromat wiosny.

Śmierć siedział na pachołku cumowniczym i spoglądał w morze. Postanowił nie być już pijany. Głowa go od tego bolała.

Wypróbował wędkarstwo, taniec, hazard i pijaństwo, podobno cztery największe rozkosze życia, i nie był przekonany, czy dostrzegł w nich jakiś sens. Jedzenie mu odpowiadało — Śmierć lubił dobrze zjeść, tak samo jak wszyscy. Nie mógł myśleć o innych rozkoszach ciała, a właściwie mógł, ale były one, no… cielesne. Nie wyobrażał sobie, żeby mógł się nimi zająć bez gruntownej rekonstrukcji organizmu, czego nie miał ochoty rozważać. Poza tym istoty ludzkie porzucały je chyba, kiedy nadchodziła starość, więc nie mogło to być nic szczególnie atrakcyjnego.

Śmierć zaczynał nabierać przekonania, że do końca swego życia nie zdoła zrozumieć ludzi.

Słońce grzało kamienie bruku i Śmierć poczuł najlżejsze mrowienie tego wiosennego pędu, który potrafi tysiąc ton soków pchnąć na dwadzieścia sążni w górę lasu.

Mewy krążyły nad nim i nurkowały. Jednooki kot, który stracił już osiem swoich żywotów i jedno ucho, wynurzył się z legowiska pod stosem porzuconych skrzynek po rybach, przeciągnął się, ziewnął i otarł o nogi Śmierci. Bryza rozcięła sławny zapach Ankh-Morpork, niosąc aromat przypraw i świeżego chleba.

Śmierć był zdumiony. Nie potrafił z tym walczyć. Naprawdę czuł się szczęśliwy, że żyje. I bardzo nie chciał być Śmiercią.

MUSI MI CZEGOŚ BRAKOWAĆ, westchnął.


* * *

Mort usadowił się na drabinie obok Ysabell. Konstrukcja chwiała się trochę, ale stała raczej pewnie. Przynajmniej wysokość nie wzbudzała lęku — wszystko poniżej znikało w czerni.

Niektóre z początkowych tomów Alberta prawie się rozpadały.

Chłopiec na chybił trafił sięgnął ręką, czując, jak drży pod nim drabina. Wyjął tom i otworzył na chybił trafił w środku.

— Przysuń mi świecę — poprosił.

— Potrafisz to odczytać?

— Mniej więcej…

…rękę przyłożył, ale rozczarowań był wielce, dysz wszyscy ludzie kiedyś umrzeć muszą i Śmierć po nich pszyjdzie. W dumie swej za przysiąg więc poszukiwać Nieśmiertelności. „Tak to” powiedział młodym magom, „możem na siebie przywdziać płaszcz Bogów”. Następnego dnia deszcz padał. Alberta…

— Napisane jest w Starożytnym Języku — stwierdził Mort. — Zanim wynaleźli ortografię. Zajrzyjmy do ostatniego.

Rzeczywiście, to był ten sam Albert. Mort zauważył kilka odniesień do smażonego chleba.

— Może sprawdzimy, co robi teraz? — zaproponowała Ysabell.

— Myślisz, że powinniśmy? To trochę jakby podglądać.

— To co? Boisz się?

— Niech będzie.

Przerzucał kartki, aż trafił na czyste stronice, potem cofał się i dotarł do historii życia Alberta. Jak na środek nocy pełzła po papierze z zadziwiającą szybkością. Na ogół biografie niewiele mówią o spaniu, chyba że sny są wyjątkowo barwne.

— Trzymaj prosto tę świecę, dobrze? Przecież nie możemy zakapać jego życia.

— Dlaczego nie? On lubi tłuszcz.

— Przestań chichotać, bo oboje spadniemy. Popatrz tutaj…

Skradał się przez kurz i mrok Magazynu, czytała Ysabell, nie odrywając spojrzenia od słabego płomyka świecy zawieszonego wysoko w górze. Szpiegują, myślał. Grzebią w sprawach, które nie powinny ich obchodzić, tych małych piekielników…

— Mort! On…

— Cicho! Czytam.

…położyć temu kres. Albert zbliżył się bezgłośnie do drabiny, splunął w dłonie i przygotował się do pchnięcia. Pan nigdy się nie dowie; ostatnio zachowywał się dziwnie i to na pewno przez tego chłopaka, a…

Mort spojrzał na Ysabell przerażony.

Dziewczyna wyjęła książkę z jego dłoni. Patrząc mu nieruchomo prosto w oczy, wyciągnęła przed siebie rękę i upuściła ciężki tom.

Mort widział, jak porusza wargami i nagle uświadomił sobie, że on także liczy bezgłośnie.

Trzy, cztery…

Zabrzmiało głuche uderzenie, stłumiony krzyk i cisza.

— Zabiliśmy go?

— Co? Tutaj? Zresztą nie zauważyłam, żebyś miał jakiś lepszy pomysł.

— No nie, ale… to w końcu starzec…

— Wcale nie jest stary — oświadczyła twardo Ysabell i ruszyła po szczeblach w dół.

— Dwa tysiące lat?

— Ani dnia więcej niż sześćdziesiąt siedem.

— Z książek wynika…

— Mówiłam ci przecież, że czas tutaj nie płynie. Nie taki prawdziwy czas. Czy ty w ogóle kiedyś słuchasz, chłopcze?

— Mort — powiedział Mort.

— I przestań mi deptać po palcach. Schodzę najszybciej jak potrafię.

— Przepraszam.

— I nie rozczulaj się tak. Czy masz pojęcie, jakie nudne może być życie tutaj?

— Chyba nie — odparł Mort ze szczerym żalem. — Słyszałem o nudzie, ale jakoś nie miałem okazji jej spróbować.

— Jest potworna.

— Jeśli już o tym mowa, to ekscytacja też nie spełnia wszystkich oczekiwań.

— Wszystko jest lepsze niż ta nuda.

Z dołu dobiegł jęk, a potem seria przekleństw.

Ysabell spojrzała w mrok.

— Najwyraźniej nic nie wpłynęło na jego sprawność przeklinania — zauważyła. — Właściwie nie powinnam tego słuchać. To może naruszyć mój kręgosłup moralny.

Znaleźli Alberta opartego o regał z książkami. Mruczał coś i rozcierał ramię.

— Nie masz powodów do narzekań — oznajmiła stanowczo Ysabell. — Nie jesteś ranny. Tato nie pozwala, żeby takie rzeczy miały tu miejsce.

— Dlaczego to zrobiliście? — wystękał. — Przecież nie chciałem was skrzywdzić.

— Chciałeś nas zepchnąć. — Mort podał staruszkowi rękę. — Czytałem. Dziwię się, że nie użyłeś czarów. Albert spojrzał na niego gniewnie.

— A więc odkryliście to? — powiedział cicho. — Niewiele wam z tego przyjdzie. Nie mieliście prawa mnie szpiegować.

Stanął chwiejnie, odepchnął dłoń Morta i zawrócił między milczące półki.

— Zaczekaj! — krzyknął chłopiec. — Potrzebuję twojej pomocy!

— No pewnie — rzucił przez ramię Albert. — To logiczne, prawda? Pomyślałeś: najpierw wściubię nos w czyjeś życie osobiste, potem zrzucę je na niego, a na końcu poproszę o pomoc.

— Chciałem tylko sprawdzić, czy ty to naprawdę ty — zawołał Mort, ruszając za starcem.

— Ja to naprawdę ja. Jak każdy.

— Jeżeli mi nie pomożesz, wydarzy się coś strasznego! Jest taka księżniczka i…

— Straszne rzeczy zdarzają się bez przerwy, mój chłopcze…

— Mort…

— …i nikt nie oczekuje, żebym próbował temu zaradzić.

— Ale ty byłeś najpotężniejszy!

Albert przystanął na chwilę, ale nie odwracał się.

— Byłeś najpotężniejszy… Byłeś… Nie próbuj mi pochlebiać, chłopcze, bo jestem odporny na pochlebstwa.

— Stawiają ci pomniki i w ogóle — dodał Mort, powstrzymując ziewnięcie.

— Bo są głupi. — Albert dotarł do stopni prowadzących do właściwej biblioteki, wszedł na nie tupiąc głośno i stanął okolony blaskiem świec.

— To znaczy, że nie pomożesz? Nawet gdybyś mógł?

— Temu chłopakowi należy się nagroda za domyślność — burknął Albert. — I nie myśl nawet, że zdołasz przemówić do lepszej części mojej natury ukrytej pod tą twardą powłoką. Zapewniam cię, że wnętrze też mam bardzo twarde.

Słyszeli, jak tupie o podłogę biblioteki -jakby miał o coś do niej pretensje — i trzaska drzwiami.

— No tak… — mruknął niechętnie Mort.

— A czego się spodziewałeś? — rzuciła gniewnie Ysabell. — Jego nikt właściwie nie obchodzi. Z wyjątkiem ojca.

— Myślałem po prostu, że ktoś taki jak on mógłby mi pomóc, gdybym tylko wszystko mu wytłumaczył. — Mort posmutniał. Wyczerpała się dawka energii, która popychała go przez tę długą noc. Umysł stał się ciężki jak ołów. — Wiesz, że był sławnym magiem?

— To niczego nie dowodzi. Magowie nie muszą być mili. Nie mieszaj się w sprawy czarodziejów, ponieważ odmowa często rani. Gdzieś o tym czytałam. — Ysabell podeszła bliżej i przyjrzała się chłopcu z troską. — Wyglądasz jak resztki na talerzu — zauważyła.

— Nic mi nie jest.

Mort wszedł ciężko na schody i w szeleszczący mrok biblioteki.

— Jest. Przydałoby ci się parę godzin snu, mój chłopcze.

— M…t — wymruczał Mort.

Poczuł, że Ysabell zarzuca sobie jego rękę na ramię. Ściany falowały miękko i nawet dźwięk własnego głosu dobiegał z bardzo daleka. Niewyraźnie wyczuwał, że bardzo przyjemnie byłoby się teraz rozciągnąć na wygodnej kamiennej płycie i spać przez wieczność.

Śmierć niedługo wróci, powiedział sobie czując, że ktoś wlecze korytarzem jego niestawiające oporu ciało. Nic na to nie poradzi, będzie musiał wszystko wyznać. Ale Śmierć nie jest taki zły. Na pewno jakoś pomoże. Trzeba mu tylko wszystko dokładnie wytłumaczyć. Wtedy będzie mógł przestać się martwić i spaa…


* * *

— A gdzie pracował pan poprzednio?

SŁUCHAM?

— Jak pan zarabiał na życie? — zapytał chudy młody człowiek za biurkiem.

Siedząca naprzeciw postać poruszyła się niespokojnie.

PRZEPROWADZAŁEM DUSZE DO INNEGO ŚWIATA. BYŁEM GROBEM WSZELKICH NADZIEI. BYŁEM OSTATECZNĄ RZECZYWISTOŚCIĄ. BYŁEM ZABÓJCĄ, PRZED KTÓRYM NIE OCHRONI ŻADNA KRATA.

— Tak, rozumiem, ale czy ma pan jakieś konkretne kwalifikacje?

Śmierć zastanowił się.

POWIEDZMY, ŻE MAM NIEJAKIE DOŚWIADCZENIE Z NIEKTÓRYMI NARZĘDZIAMI ROLNICZYMI, zaproponował po chwili.

Młody człowiek stanowczo pokręcił głową.

NIE?

— Jesteśmy w mieście, panie… — Zerknął w papiery. Znowu poczuł niepokój, którego powodów nie potrafił dokładnie określić. — Panie… panie…, i mamy tu niezbyt wiele pól.

Odłożył pióro i zademonstrował uśmiech sugerujący, że nauczył się go z książki.

Ankh-Morpork nie było dostatecznie cywilizowane, by posiadać biuro doskonalenia zawodowego. Ludzie podejmowali pracę, ponieważ ich ojcowie ustępowali im miejsca albo ponieważ szukał ujścia ich wrodzony talent, albo dzięki namowom. Istniało jednak zapotrzebowanie na służących i robotników. A ponieważ handlowa część miasta przeżywała okres rozkwitu, chudy młodzieniec — niejaki Liona Keeble — wymyślił zawód pośrednika pracy i w tej właśnie chwili stwierdzał, że nie jest to zajęcie łatwe.

— Drogi panie… — zerknął w papiery. — Trafia tu wielu ludzi, którzy przenieśli się do miasta, ponieważ niestety wierzyli, że życie tu jest bogatsze. Proszę wybaczyć śmiałość, ale wygląda pan na dżentelmena, którego opuściło szczęście. Myślałem, że będzie pan wolał coś bardziej wyrafinowanego niż… — Raz jeszcze spojrzał w papiery i zmarszczył brwi. — …jakąś miłą pracę z kotami albo przy kwiatach.

PRZYKRO MI. UZNAŁEM, ŻE PORA COŚ ZMIENIĆ.

— Czy gra pan na jakimś instrumencie?

NIE.

— Zna się pan na stolarstwie?

NIE WIEM. NIGDY NIE SPRAWDZAŁEM.

Śmierć wpatrywał się we własne stopy. Zaczynał odczuwać głębokie zakłopotanie.

Keeble przerzucił jakieś papiery na biurku i westchnął.

POTRAFIĘ PRZECHODZIĆ PRZEZ ŚCIANY, oznajmił Śmierć świadom faktu, że rozmowa znalazła się w impasie.

Keeble rozpromienił się.

— Chciałbym to zobaczyć — rzekł. — To byłyby znakomite kwalifikacje.

DOBRZE.

Śmierć odsunął krzesło i pewnym krokiem podszedł do najbliższej ściany.

AU!

Keeble przyglądał mu się wyczekująco.

— No dalej. Proszę — zachęcił.

EHM… TO ZWYCZAJNA ŚCIANA, PRAWDA?

— Tak przypuszczam. Nie jestem specjalistą.

JAK SIĘ NAZYWA UCZUCIE, ŻE JEST SIĘ BARDZO MAŁYM I ROZGRZANYM?

Keeble bawił się piórem.

— Pigmej?

ZACZYNA SIĘ NA Z.

— Zakłopotanie?

— TAK — zgodził się Śmierć. — TO ZNACZY TAK.

— Mam wrażenie, że nie posiada pan żadnej pożytecznej umiejętności ani talentu — westchnął Keeble. — Czy myślał pan, żeby się zająć nauczaniem?

Twarz Śmierci stała się maską grozy. To znaczy zawsze taka była, ale tym razem chciał tego.

— Widzi pan… — Keeble odłożył pióro i splótł palce. — Bardzo rzadko zdarza mi się szukać pracy dla… jak to było?

ANTROPOMORFICZNEJ PERSONIFIKACJI.

— A tak. Rzeczywiście. A co to właściwie znaczy?

Śmierć miał już dosyć.

TO, rzekł.

Na chwilę, tylko na chwilę pan Keeble zobaczył go wyraźnie. Jego twarz przybrała bladość oblicza Śmierci. Dłonie zadygotały konwulsyjnie. Serce zatrzymało się na moment.

Śmierć przyjrzał mu się z pewnym zaciekawieniem, po czym wydobył spod szaty klepsydrę i zbadał ją pod światło.

SPOKOJNIE, powiedział. MASZ JESZCZE DOBRE PARĘ LAT.

— Aaaallll…

JEŚLI CHCESZ, MOGĘ CI POWIEDZIEĆ ILE.

Keeble usiłował właśnie odetchnąć, więc zdołał tylko pokręcić głową.

W TAKIM RAZIE MOŻE PRZYNIEŚĆ CI SZKLANKĘ WODY?

— Nnn… nnn…

Brzęknął dzwonek nad drzwiami. Keeble wzniósł oczy do góry. Śmierć uznał, że jest mu coś winien. Nie powinien dopuścić, żeby stracił zarobek, rzecz najwyraźniej bardzo przez ludzi cenioną.

Odsunął zasłonę z paciorków i przeszedł do recepcyjnej części biura. Niska, tęga kobieta, podobna do rozgniewanego bochenka chleba, waliła dorszem o ladę.

— Chodzi o tę posadę kucharki na Uniwersytecie — oznajmiła. — Mówił pan, że to dobre miejsce, a to czysty skandal, te studenckie dowcipasy, więc żądam… chciałabym… nie po to…

Jej głos cichł z wolna.

— Ee… — powiedziała, choć dało się poznać, że straciła entuzjazm. — Pan nie jest Keeble’em, prawda?

Śmierć spoglądał na nią. Jeszcze nigdy nie miał do czynienia z niezadowolonym klientem. Wreszcie zrezygnował.

ODEJDŹ STĄD, POSĘPNA CZAROWNICO!

Kucharka gniewnie zmrużyła małe oczka.

— Kogo to nazywasz pan posępną stolnicą? — spytała oskarżycielskim tonem i znowu uderzyła rybą o ladę. — Popatrz pan tylko. Wczoraj wieczorem to był mój termofor, a dzisiaj rano? Ryba. Co to ma znaczyć, pytani.

WSZYSTKIE DEMONY PIEKIEŁ ROZERWANA STRZĘPY TWĄ DUSZĘ, JEŚLI W TEJ CHWILI NIE OPUŚCISZ BIURA, spróbował Śmierć.

— Nic o tym nie wiem. A co z moim termoforem? Tam u nich nie ma miejsca dla porządnej kobiety. Próbowali…

JEŚLI SOBIE PÓJDZIESZ, przerwał jej desperacko Śmierć, DAM CI TROCHĘ PIENIĘDZY.

— Ile? — zapytała kucharka z szybkością, która pozwoliłaby jej wyprzedzić atakującą kobrę, a błyskawicy sprawiłaby przykrą niespodziankę.

Śmierć sięgnął po swoją sakiewkę i wysypał na ladę stosik pokrytych patyną, poczerniałych monet. Kobieta przyjrzała im się podejrzliwie.

ODEJDŹ STĄD NATYCHMIAST, zażądał Śmierć i dodał: ZANIM PALĄCE WICHRY NIESKOŃCZONOŚCI SPOPIELĄ TWOJE BEZWARTOŚCIOWE ŚCIERWO.

— Mój mąż dowie się o wszystkim — rzekła ponuro kucharka i wyszła.

Śmierć miał uczucie, że żadna groźba nie byłaby bardziej przerażająca.

Wrócił za zasłonę. Keeble, wciąż skulony na krześle, wydał z siebie coś w rodzaju zduszonego bulgotu.

— Więc to się dzieje naprawdę? — wykrztusił. — Myślałem, że jest pan koszmarnym snem!

MÓGŁBYM SIĘ O TO OBRAZIĆ, zauważył Śmierć.

— Naprawdę jest pan Śmiercią?

TAK.

— Dlaczego pan nic nie powiedział?

LUDZIE ZWYKLE WOLĄ, ŻEBYM NIE MÓWIŁ.

Keeble zachichotał histerycznie. Zaczął przerzucać papiery.

— I chce pan zmienić zajęcie? Na wróżkę zębuszkę? Wodnego duszka? Piaskowego dziadka?

NIE ŻARTUJ. PO PROSTU… CZUJĘ, ŻE PRZYDA MI SIĘ JAKAŚ ODMIANĄ.

Gorączkowe poszukiwania Keeble’a odsłoniły w końcu dokument, którego potrzebował. Zaśmiał się obłąkańczo i wcisnął go w ręce Śmierci.

Śmierć przeczytał.

TO JEST PRACA? LUDZIOM ZA TO PŁACĄ?

— Tak, tak. Proszę z nim porozmawiać. Świetnie się pan nadaje. Tylko proszę nie wspominać, że to ja pana przysłałem.


* * *

Pimpuś galopował przez noc, a Dysk rozwijał się daleko w dole, pod jego kopytami. Mort przekonał się, że miecz sięga o wiele dalej niż początkowo sądził: sięga do samych gwiazd. Machnął nim poprzez głębię przestrzeni i zatopił klingę w samym sercu żółtego karła, który z satysfakcjonującym rozbłyskiem zmienił się w novą. Mort stanął w strzemionach ł zakręcił ostrzem nad głową; ze śmiechem patrzył, jak błękitny płomień omiata nieboskłon, pozostawiając ścieżkę ciemności i zgliszczy.

I nie zatrzymuje się. Mort ciągnął z całej siły, ale miecz przeciął horyzont, zmiażdżył góry, osuszył morza, zmienił zielone lasy w dogasające popioły. Słyszał za sobą głosy, krótkie krzyki przyjaciół ł krewnych. Obejrzał się zrozpaczony. Wicher unosił chmury pyłu z martwej ziemi. Walczył, by puścić rękojeść, ale miecz płonął w dłoni lodowatym zimnem i wciągał do tańca, który nie skończy się, dopóki nie pozostanie nic żywego.

Ą kiedy nadeszła ta chwila, Mort został sam, jeśli nie liczyć Śmierci.

DOBRA ROBOTA, CHŁOPCZE, pochwalił go.

A Mort odpowiedział: MORT.

— Mort! Mort! Obudź się!

Z wolna, niby topielec w stawie, wypływał na powierzchnię świadomości. Walczył z tym, do końca trzymał się poduszki i upiorów snu, ale ktoś nagląco szarpał go za ucho.

— Mmm… — powiedział Mort.

— Mort!

— Cco?

— Mort, chodzi o ojca!

Otworzył oczy i spojrzał tępo w twarz Ysabell. Wydarzenia ostatniej nocy powróciły i wspomnienia zaatakowały z siłą skarpety napełnionej mokrym piaskiem.

Wciąż otulony resztką swego snu zsunął nogi z łóżka.

— Dobrze, dobrze — mruknął. — Zaraz do niego pójdę.

— Ale go nie ma! Albert odchodzi od zmysłów! — Ysabell stała przy łóżku i mięła w dłoniach chusteczkę. — Mort, myślisz, że coś mu się stało? Spojrzał nie rozumiejąc.

— Nie bądź głupia — burknął. — Przecież jest Śmiercią. Podrapał się. Swędziała go cała skóra, gorąca i sucha.

— Ale nigdy nie wyjeżdżał na tak długo! Nawet kiedy była ta wielka zaraza, w Pseudopolis. Przecież musi tu być rano, dopilnować ksiąg, opracować węzły…

Mort chwycił ją za ramiona.

— Już dobrze, nie martw się — powiedział tak pocieszającym tonem, na jaki tylko było go stać. — Jestem pewien, że nic mu się nie stało. Uspokój się. Pójdę sprawdzić… Dlaczego masz zamknięte oczy?

— Proszę cię, Mort, włóż coś na siebie — poprosiła Ysabell zduszonym głosem.

Mort spojrzał w dół.

— Przepraszam — wykrztusił zawstydzony. — Nie zdawałem sobie sprawy… Kto mnie położył do łóżka?

— Ja — odparła. — Ale patrzyłam w inną stronę.

Mort wciągnął spodnie, narzucił koszulę i ruszył do gabinetu Śmierci. Ysabell biegła tuż za nim. Albert był już na miejscu; przeskakiwał z nogi na nogę jak kaczka na gorącym piecu. Kiedy wszedł Mort, wyraz twarzy starca mógłby niemal oznaczać wdzięczność.

Mort spostrzegł zdumiony, że Albert ma łzy w oczach.

— Nikt nie siedział na jego krześle — jęknął rozpaczliwie starzec.

— Przepraszam, ale czy to takie ważne? — zdziwił się Mort. — Mój dziadek czasem całymi dniami nie wracał do domu, kiedy dobrze mu szło na jarmarku.

— Ale on zawsze tu jest Odkąd go znam, co rano siedzi tutaj, przy swoim biurku, i pracuje nad węzłami. To jego praca. Nie zapomniałby o niej.

— Przypuszczam, że przez dzień czy dwa węzły mogą same o siebie zadbać — stwierdził chłopiec.

Spadek temperatury w pokoju podpowiedział mu, że się myli.

— Nie mogą? — zapytał. Oboje pokręcili głowami.

— Jeśli węzły nie zostaną odpowiednio opracowane, cała Równowaga ulegnie zakłóceniu — wyjaśniła Ysabell. — Wszystko może się zdarzyć.

— Nie mówił ci? — zdziwił się Albert.

— Właściwie nie. Tak naprawdę zajmowałem się tylko praktyką. Obiecał, że całą teorię wyłoży później.

Ysabell wybuchnęła płaczem.

Albert ujął Morta pod ramię i intensywnie, dramatycznie poruszając brwiami dał mu do zrozumienia, że powinni chwilę porozmawiać na osobności. Mort ruszył za nim niechętnie. Starzec poszperał po kieszeniach i w końcu wyjął pogniecioną papierową torbę.

— Miętusa? — zaproponował. Mort pokręcił głową.

— Nigdy ci nie wspominał o węzłach?

Mort znowu zaprzeczył. Albert zassał swojego miętusa; brzmiało to tak, jakby ktoś wyciągnął korek z wanny Boga.

— Ile masz lat, mój chłopcze?

— Mort. Szesnaście.

— Są pewne sprawy, o których każdy chłopiec powinien się dowiedzieć, zanim skończy szesnaście lat. — Albert obejrzał się na Ysabell, szlochającą na fotelu Śmierci.

— Och, to wiem. Ojciec mi wszystko wytłumaczył, kiedy chodziliśmy z thargami do krycia. Kiedy mężczyzna i kobieta…

— Chodziło mi o wszechświat — przerwał pospiesznie Albert. — Czy nigdy się nad nim nie zastanawiałeś?

— Wiem, że Dysk płynie w przestrzeni na grzbietach czterech słoni, które z kolei stoją na skorupie Wielkiego A’Tuina.

— To tylko fragment całości. Pytałem o cały wszechświat czasu i przestrzeni, życia i śmierci, dnia i nocy, i w ogóle.

— Nie powiem, żebym często się nad tym zastanawiał.

— Aha. A powinieneś. Rzecz w tym, że węzły są tego elementem. Nie pozwalają, żeby śmierć wymknęła się spod kontroli. Nie on, naturalnie, nie Śmierć. Po prostu śmierć. Chodzi o to… — Albert z wysiłkiem dobierał słowa. — Chodzi o to, żeby śmierć zdarzała się dokładnie na końcu życia, nie wcześniej i nie później. Trzeba analizować węzły, żeby kluczowe postacie… Nie bardzo rozumiesz, prawda?

— Przykro mi.

— Trzeba je analizować — powtórzył krótko Albert. — A potem należy wybrać właściwe życia. Te klepsydry, jak je nazywasz. Sama Służba jest najłatwiejsza.

— Umiesz to zrobić, Albercie?

— Nie. A ty?

— Nie!

Albert w zadumie ssał miętusa.

— W takim razie cały świat pogrąża się w bagnie — stwierdził.

— Właściwie nie rozumiem, czemu się tak zamartwiamy — rzekł Mort. — Przypuszczam, że coś go zwyczajnie zatrzymało.

Nawet jemu nie wydało się to przekonujące. W końcu mało kto łapał Śmierć za guzik, żeby mu opowiedzieć kolejną anegdotę, albo klepał po plecach mówiąc: „Jeszcze po jednym, kolego, po co się tak spieszyć”, albo proponował kręgle, a potem wypad do klatchiańskiego baru, albo… Z nagłą, przerażającą wyrazistością Mort uświadomił sobie, że Śmierć jest pewnie najbardziej samotną istotą we wszechświecie. Na wielkim bankiecie Stworzenia on przez cały czas siedział w kuchni.

— Sam nie wiem, co pana ostatnio naszło — wymruczał Albert. — Wstawaj z fotela, panienko — zwrócił się do Ysabell. — Musimy spojrzeć na te węzły.

Otworzyli księgę.

I przyglądali jej się bardzo długo.

W końcu odezwał się Mort:

— Co oznaczają te wszystkie symbole?

— Demonis non sapiens — mruknął pod nosem Albert.

— Co to znaczy?

— To znaczy, że niech mnie diabli porwą, jeśli mam pojęcie.

— Mowa magów, prawda? — spytał chłopiec.

— Nie wspominaj nawet mowy magów. O mowie magów nic nie wiem. Użyj swojego mózgu do tego tutaj.

Mort raz jeszcze spojrzał na plątaninę linii. Wyglądało to tak, jakby pająk utkał swoją sieć na stronicy, a przy każdym rozgałęzieniu przystawał i robił notatki. Mort patrzył, aż oczy zaszły mu łzami i czekał na iskrę natchnienia. Żadna się nie pojawiła.

— Masz jakiś pomysł?

— Dla mnie to czysty klatchiański — stwierdził Mort. — Nie wiem nawet, czy trzeba to czytać do góry nogami czy z boku na bok.

— Spiralnie, od środka do brzegów — chlipnęła Ysabell ze stołka w kącie.

Zderzyli się głowami, kiedy obaj naraz zbliżyli nosy do środka strony. Potem obejrzeli się na dziewczynę. Wzruszyła ramionami.

— Ojciec nauczył mnie czytać schematy węzłów — wyjaśniła. — Kiedy szyłam u niego w gabinecie. Pokazywał mi kawałki.

— Możesz pomóc? — spytał Mort.

— Nie — odparła Ysabell. Wytarła nos.

— Co to znaczy: nie? — warknął Albert. — To zbyt poważna sprawa na jakieś fochy…

— Chcę powiedzieć — rzekła Ysabell głosem ostrym jak brzytwa — że sama potrafię to zrobić, a wy możecie pomóc.


* * *

Gildia Kupców Ankh-Morpork zatrudniała duże grupy ludzi z uszami jak pięści, a pięściami jak spore worki orzechów, których zadaniem była reedukacja zbłąkanych, publicznie nie dostrzegających licznych atrakcji tego pięknego miasta. Na przykład filozof Catroaster został znaleziony, jak spływał twarzą w dół po rzece w kilka godzin po wygłoszeniu swej słynnej maksymy: „Kiedy człowiek ma dosyć Ankh-Morpork, to ma dosyć błota po kostki”.

Rozsądek zatem nakazuje poświęcić kilka słów jednemu — jednemu z wielu, ma się rozumieć — z powodów, dla których Ankh-Morpork słynne jest pośród wielkich miast multiversum.

To jego kuchnia.

Szlaki handlowe połowy Dysku krzyżują się w mieście albo prowadzą po leniwej rzece, która przez nie przepływa. Więcej niż połowa plemion i ras na Dysku ma swoich reprezentantów wśród mieszkańców. W Ankh-Morpork można trafić na kuchnie całego świata; w kartach przybysz znajdzie tysiąc odmian jarzyn, półtora tysiąca serów, dwa tysiące przypraw, trzysta rodzajów mięsa, dwieście gatunków ptactwa, pięćset rozmaitych ryb, setkę wariacji na temat makaronu, jajka tej czy innej odmiany, pięćdziesiąt owadów, trzydzieści małż, dwadzieścia mieszanych węży i innych gadów, a także coś jasnobrązowego i pokrytego kurzajkami, znanego jako klatchiańskie wędrowne trufle bagienne.

Można tu znaleźć wszelkiego rodzaju restauracje, od luksusowych, gdzie porcje są maleńkie, ale za to talerze srebrne, po znane tylko bywalcom, gdzie co bardziej egzotyczni mieszkańcy Dysku zjadają wszystko, co uda im się wcisnąć sobie do gardła dwa razy na trzy próby.

Bar Najlepsze Żeberka Hargi w pobliżu portu prawdopodobnie nie zalicza się do najlepszych lokali miasta. Obsługuje klientów, którzy preferują ilość nad jakość i rozbijają stoły, jeśli jej nie dostaną. Nie szukają potraw wyszukanych czy egzotycznych, ale wolą dania konwencjonalne, jak embriony ptaków nielotów, mielone organy w powłoce jelit, plastry ciała świń czy bulwy bylin przypalane w zwierzęcym tłuszczu; w ich gwarze określa się je jako jajka, kiełbasę, bekon i frytki.

Był to ten rodzaj jadłodajni, gdzie nie jest potrzebne menu. Wystarczy popatrzyć na kamizelkę Hargi.

Mimo to, co musiał przyznać, od przyjęcia nowego kucharza interesy szły doskonale. Harga, wielka reklama własnych, bogatych w węglowodany produktów, promieniał spoglądając na salę pełną zadowolonych klientów. A jaki jest szybki! Szczerze mówiąc niepokojąco szybki.

Zastukał w klapę.

— Podwójne jajko, frytki, fasolka i trollburger. Bez cebuli — wychrypiał.

NATYCHMIAST.

Klapa uchyliła się po kilku sekundach i wysunęły się dwa talerze. Harga pokręcił głową we wdzięcznym podziwie.

Tak to trwało przez cały wieczór. Jajka były jasne i lśniące, fasolka w sosie błyszczała jak garść rubinów, a frytki miały złocistobrązową barwę ciał opalonych na luksusowej plaży. Poprzedni kucharz smażył frytki podobne do małych papierowych torebek pełnych ropiejącej mazi.

Harga rozejrzał się po dusznej sali. Nikt na niego nie patrzył. To dobrze. Musi dociec, jak to się dzieje. Znowu zastukał w klapę.

— Sandwicz z aligatorem — rzucił. — Tylko szyb…

Klapa podskoczyła. Po krótkiej chwili Harga zebrał dość odwagi ł zajrzał pod górną kromkę podłużnej kanapki. Nie twierdził, że to aligator, ale nie twierdził też, że nie. Jeszcze raz stuknął w klapę.

— No dobrze — powiedział. — Nie narzekam. Po prostu chciałbym wiedzieć, jak ty to robisz tak szybko. CZAS NIE JEST ISTOTNY.

— Tak uważasz?

WŁAŚNIE.

Harga postanowił się nie sprzeczać.

— Muszę przyznać, że świetnie sobie radzisz, drogi chłopcze — pochwalił.

JAK SIĘ NAZYWA, KIEDY CZUJESZ SIĘ DOBRZE, JESTEŚ ZADOWOLONY I CHCIAŁBYŚ, ŻEBY TAK JUŻ ZOSTAŁO?

— Ja bym to chyba nazwał szczęściem.

W maleńkiej ciasnej kuchni, pokrytej wieloletnimi warstwami osadowymi tłuszczu, Śmierć wirował i zwijał się, ciął, kroił i smażył. Tasak błyskał w cuchnących oparach.

Otworzył drzwi na chłodne nocne powietrze, a kilkanaście kotów z sąsiedztwa wkroczyło do środka. Zachęcał je miseczkami mleka i mięsa — najlepsze kęski z zapasów Hargi, o czym na szczęście gospodarz nie miał pojęcia. Od czasu do czasu Śmierć przerywał pracę i drapał któregoś za uszami.

— Szczęście — powiedział do siebie, zdziwiony brzmieniem własnego głosu.


* * *

Cutwell, mag i Królewski Rozpoznawca, podciągnął się na ostatni stopień w wieży i oparł o ścianę czekając, aż serce mu się trochę uspokoi. Właściwie nie była to jakaś wyjątkowo wysoka wieża, a jedynie wysoka jak na Sto Lat Jej kształt i konstrukcja sugerowały, że jest to standardowa budowla do więzienia księżniczek. Trzymano w niej głównie stare meble.

Tym niemniej gwarantowała niczym nie przesłonięty widok na miasto i równinę Sto, co oznacza, trzeba to szczerze wyznać, że widać było stamtąd bardzo dużo kapusty.

Cutwell podszedł aż to spękanych blanków i popatrzył na poranną mgiełkę. Była chyba odrobinę bardziej mglista niż zwykle. Jeśli bardzo się postarał, mógł sobie wyobrazić błysk na niebie. A kiedy naprawdę wytężył wyobraźnię, słyszał brzęczenie nad polami kapusty, dźwięk jakby ktoś przysmażał szarańczę. Cutwell zadrżał.

W takiej chwili ręce odruchowo poklepały kieszenie, ale nie znalazły niczego poza torebką galaretek stopionych w lepką masę i ogryzka jabłka. Żadna z tych rzeczy nie dawała pocieszenia.

Cutwell szukał tego, czego szukałby w takiej chwili każdy normalny mag: papierosa. Potrafiłby zabić dla cygara. Dla zgniecionego niedopałka posunąłby się nawet do poważnego uszkodzenia ciała. Wziął się w garść. Wytrwałość wzmacnia kręgosłup moralny, problem jednak w tym, że ów kręgosłup nie doceniał ponoszonych dla niego ofiar. Podobno prawdziwie wielki mag powinien żyć w stanie ciągłego napięcia. Cutwella można by wykorzystać jako cięciwę.

Odwrócił się plecami do kapuścianego krajobrazu i po spiralnych schodach zszedł z wieży do centralnej części pałacu.

Mimo wszystko, pomyślał, kampania przynosi efekty. Mieszkańcy nie bez oporu zaakceptowali fakt, że wkrótce nastąpi koronacja, chociaż nie byli pewni, kto właściwie otrzyma koronę. Na ulicach miały zawisnąć proporce, zaś Cutwell nakazał, żeby z fontanny na rynku płynęło jeśli już nie wino, to przynajmniej piwo warzone z brokułów. Będą tańce ludowe, choćby i pod groźbą użycia miecza. Wyścigi dla dzieci. Wół pieczony na rożnie. Królewska karoca została odmalowana i Cutwell wierzył, że ludzie dadzą się przekonać, by zauważyć jej przejazd.

Najwyższy kapłan w świątyni Ślepego Io stanowił osobny problem. Cutwell uważał go za sympatycznego staruszka, którego sprawność w posługiwaniu się nożem była tak niska, że połowa kóz ofiarnych nudziła się czekaniem i odchodziła bez pośpiechu. Ostatnim razem, zanim dostatecznie się skoncentrował, koza zdążyła urodzić młode, po czym odwaga wzbudzona macierzyństwem pozwoliła jej wypędzić kapłanów ze świątyni.

Szansa, że uda mu się włożyć koronę na głowę właściwej osoby nawet w zwykłych okolicznościach była, jak to skalkulował Cutwell, zaledwie średnia. Będzie musiał stanąć przy staruszku i taktownie pokierować drżącą dłonią.

Ale nie na tym polegał zasadniczy kłopot. Zasadniczy kłopot był o wiele poważniejszy. Zasadniczy kłopot pojawił się po śniadaniu, w czasie rozmowy z kanclerzem.

— Sztuczne ognie? — zdziwił się wtedy Cutwell.

— Podobno wy, magowie, świetnie sobie z nimi radzicie. Prawda?

— Kanclerz był czerstwy jak tygodniowy bochenek chleba. — Błyski, wybuchy i co tam jeszcze. Pamiętam, kiedy byłem małym chłopcem, widziałem jednego maga…

— Niestety, nie znam się zbyt dobrze na sztucznych ogniach — oświadczył Cutwell tonem mającym sugerować, że cieszy się z tej niewiedzy.

— Mnóstwo rakiet — wspominał z rozmarzeniem kanclerz. — Ankhiańskie świece. Błyskawice. I takie coś, co można było trzymać w ręce. Bez sztucznych ogni nie ma prawdziwej koronacji.

— Tak, panie, ale widzicie…

— Zuch — pochwalił go kanclerz. -Wiedziałem, że możemy na tobie polegać. Dużo rakiet, rozumiesz, a na zakończenie coś specjalnego, coś naprawdę zapierającego dech w piersi. Na przykład portret, portret…

— Oczy zaszły mu mgłą, dla Cutwella już boleśnie znajomą.

— Księżniczki Keli — dokończył ze znużeniem.

— A tak. Jej. No więc portret… tej, co mówiłeś… ze sztucznych ogni. Oczywiście, dla was, magów, to pewnie dziecinna zabawa, ale lud to uwielbia. Nie ma nic lepszego niż parę wybuchów, huku i trochę machania z balkonu, żeby utrzymać w formie organa lojalności. Zawsze to powtarzam. Nie zapomnij. Rakiety. Z runami.

Godzinę temu Cutwell przejrzał indeks „Grimoire Zabaw Monstrualnych”, ostrożnie wymieszał kilka powszechnie dostępnych artykułów gospodarstwa domowego i przyłożył do nich zapałkę.

Zabawna rzecz te brwi, myślał teraz. Dopóki nie znikną, człowiek ich właściwie nie zauważa.

Zaczerwieniony i wciąż pachnący dymem, Cutwell pomaszerował do królewskich apartamentów. Mijał stadka służących zajętych tym, co zwykle robią służące, a co wymaga chyba obecności przynajmniej trzech z nich. Kiedy dostrzegały Cutwella, na ogół milkły i przechodziły szybko ze spuszczonymi głowami, a kawałek dalej wybuchały stłumionym chichotem. To irytowało Cutwella. Nie z powodów osobistych, jak sobie tłumaczył, ale dlatego, że magom należy okazywać więcej szacunku. Poza tym niektóre służące patrzyły na niego tak, że zaczynał snuć myśli niegodne maga.

Doprawdy, uznał, droga ku oświeceniu przypomina pół mili po tłuczonym szkle.

Zapukał gwałtownie do drzwi apartamentu Keli. Otworzyła mu pokojówka.

— Czy zastałem twoją panią? — zapytał tak wyniośle, jak tylko potrafił.

Pokojówka zasłoniła dłonią usta. Ramiona jej zadrżały. Oczy błysnęły. Między palcami przesączył się dźwięk podobny do świstu uchodzącej pary.

Nic na to nie poradzę, pomyślał Cutwell. Takie właśnie wywieram wrażenie na kobietach.

— Czy to mężczyzna? — dobiegł z głębi głos Keli. Oczy pokojówki zaszły mgłą. Przechyliła głowę, jakby niepewna, co właściwie słyszała.

— To ja, Cutwell — zawołał Cutwell.

— Aha. To co innego. Możesz wejść.

Cutwell przecisnął się obok pokojówki, starając się ignorować zduszony śmiech. Dziewczyna wybiegła z pokoju. Wszyscy wiedzieli, oczywiście, że mag nie potrzebuje przyzwoitki. To tylko ton księżniczki: „Aha. To co innego” sprawił, że zjeżył się wewnętrznie.

Keli siedziała przy toaletce i czesała włosy. Bardzo niewielu ludzi na świecie odkrywa, co księżniczki noszą pod suknią i Cutwell dołączył do ich grona z pewnymi oporami, ale i zadziwiającym opanowaniem. Zdradzały go jedynie nerwowe poruszenia grdyki. Nie miał wątpliwości, że przez kilka dni nie będzie zdolny do czarów.

Odwróciła się i pochwycił zapach pudru. Tygodni, do licha. Tygodni.

— Wydajesz się nieco zgrzany, Cutwell. Co się stało?

— Naarg.

— Słucham?

Otrząsnął się.

Skup się na szczotce, człowieku. Na szczotce.

— To tylko niewielkie magiczne eksperymenty, madam. Powierzchowne oparzenia.

— Czy wciąż się przesuwa?

— Obawiam się, że tak.

Keli odwróciła się do lustra. Jej twarz wyrażała determinację.

— Mamy dość czasu?

Tego najbardziej się obawiał. Zrobił co w ludzkiej mocy. Królewski astrolog został doprowadzony do trzeźwości na czas dostatecznie długi by stwierdzić, że jutrzejszy dzień jest jedynym, kiedy ceremonia może się odbyć. Cutwell przygotował więc wszystko, by rozpocząć ją sekundę po północy. Bezlitośnie ściął partyturę królewskiej fanfary. Wyliczył czas inwokacji do bogów i skrócił ją solidnie — będzie awantura, kiedy bogowie to odkryją. Rytuał namaszczenia świętymi olejkami miał się ograniczyć do szybkiego maźnięcia za uszami. Deskorolki były wynalazkiem na Dysku nieznanym; w przeciwnym razie przejście Keli główną nawą byłoby niekonstytucyjnie prędkie. I wciąż nie wystarczało. Denerwował się.

— Myślę, że niekoniecznie — wyznał. — Rozstrzygnięcie może być bliskie.

Widział, jak przygląda mu się w lustrze.

— Jak bliskie?

— Um… Bardzo.

— Chcesz powiedzieć, że to może do nas dotrzeć w czasie ceremonii?

— Ehm… Bardziej jakby… no… przed nią — wymamrotał smętnie Cutwell.

Zapanowała cisza. Słychać było tylko bębnienie palców Keli o brzeg toaletki. Cutwell sądził, że księżniczka załamie się i rozbije lustro. Zamiast tego spytała:

— Skąd wiesz?

Myślał, czy nie spróbować wyjaśnienia w stylu: jestem magiem, znam się na takich sprawach. Zrezygnował jednak. Kiedy ostatni raz to powiedział, zamachnęła się na niego toporem.

— Zapytałem jednego ze strażników o tę gospodę, o której opowiadał Mort. Potem wyliczyłem przybliżoną odległość, jaką ma pokonać bariera. Mort mówił, że przesuwa się w spacerowym tempie, a założyłem, że jego kroki…

— Tak po prostu? Nie korzystałeś z magii?

— Korzystałem ze zdrowego rozsądku. Na dłuższą metę jest o wiele pewniejszy.

Poklepała go po ręku.

— Biedny staruszek Cutwell.

— Mam dopiero dwadzieścia lat, pani.

Wstała i przeszła do garderoby. Jedną z tych rzeczy, których musi nauczyć się księżniczka, to być zawsze starszą od wszystkich niższych rangą.

— Tak, przypuszczam, że istnieje coś takiego jak młodzi magowie — rzuciła przez ramię. — Po prostu ludzie zawsze sobie ich wyobrażają starych. Ciekawe dlaczego.

— Rygory powołania, pani — odparł Cutwell i wzniósł oczy w górę. Usłyszał szelest jedwabiu.

— A dlaczego postanowiłeś zostać magiem? — Głos miała stłumiony, jakby narzuciła sobie coś na głowę.

— Praca pod dachem i nie wymagająca fizycznego wysiłku. Poza tym chciałem chyba zrozumieć, jak działa świat.

— I udało ci się?

— Nie. — Cutwell nie miał wprawy w pogawędkach, inaczej nigdy by sobie nie pozwolił na pytanie: — A dlaczego postanowiłaś zostać księżniczką?

— Zdecydowano za mnie — odpowiedziała po chwili namysłu.

— Przepraszam, ja…

— Panowanie to coś w rodzaju tradycji rodzinnej. Przypuszczam, że z magią jest tak samo. Z pewnością twój ojciec też był magiem. Cutwell zgrzytnął zębami.

— Um… Nie — powiedział. — Nie całkiem. Właściwie to wcale nie.

Wiedział, jakie słowa za chwilę padną. I rzeczywiście, pytanie nadeszło pewne jak zachód słońca, zadane głosem zabarwionym fascynacją i rozbawieniem.

— Tak? A czy to prawda, że magom nie wolno…

— Jeśli to wszystko, to już pójdę — przerwał jej Cutwell. — Gdyby ktoś mnie szukał, niech się kieruje odgłosami wybuchów. Ja… grrnn…

Keli wyszła z garderoby.

Kobiece stroje nie były sprawą przesadnie zajmującą myśli Cutwella. Właściwie kiedy myślał o kobietach, pojawiające się w umyśle obrazy rzadko zawierały w ogóle jakieś stroje. Ale wizja, jaka się przed nim pojawiła, dosłownie odebrała mu oddech. Ktokolwiek projektował tę suknię, nie wiedział, gdzie się zatrzymać. Umieścił koronki na jedwabiu, obszył to czarnym gronostajem i naszył perły w każdym miejscu, które wydawało się nazbyt puste, napuszył i nakrochmalił rękawy, dodał srebrnego filigranu, po czym od nowa zaczął z jedwabiem.

Trzeba przyznać, że można dokonać zdumiewających rzeczy, mając do dyspozycji kilka uncji ciężkiego metalu, stadko podrażnionych mięczaków, parę martwych gryzoni i sporo nici uprzedzonej w owadzich pupach. Suknia była nie tyle noszona, ile zamieszkiwana; jeśli zewnętrznych falban nie podpierały kółka, to Keli musiała mieć więcej siły, niż się Cutwellowi wydawało.

— Jak ci się podoba? — spytała, obracając się wolno. — Nosiła ją moja matka, moja babka i jej matka.

— Jak to? Wszystkie naraz? — Cutwell skłonny był w to uwierzyć. Jak ona mogła wciągnąć to na siebie? Może na plecach są drzwiczki…

— To rodowe dziedzictwo. Przy staniku są prawdziwe diamenty.

— A która część to stanik?

— Ta tutaj. Cutwell zadygotał.

— Robi wrażenie — stwierdził, kiedy uznał już, że zdoła mówić normalnie. — Czy nie wydaje ci się, pani, że jest może nieco zanadto dojrzała?

— Jest królewska.

— Tak, ale może trudno się będzie w niej szybko poruszać.

— Nie zamierzam biegać. Trzeba się zachowywać godnie.

I znowu wysunięty podbródek przypomniał długą linię przodków sięgających aż po antenata-zdobywcę, który prawie zawsze poruszał się jak najprędzej i tyle wiedział o godności, ile mógł unieść na grocie ostrej włóczni.

Cutwell rozłożył ręce.

— Dobrze — powiedział. — Świetnie. Wszyscy robimy to, co umiemy. Mam tylko nadzieję, że Mort coś wymyśli.

— Trudno polegać na widmie — stwierdziła Keli. — On przenika przez ściany!

— Zastanawiałem się nad tym — odparł Cutwell. — To rzeczywiście zagadka. Przenika przez różne obiekty tylko wtedy, kiedy tego nie zauważa. Myślę, że to choroba zawodowa.

— Co?

— Zeszłej nocy byłem prawie pewien. On staje się rzeczywisty.

— Przecież wszyscy jesteśmy rzeczywiści! Przynajmniej ty jesteś, a mam wrażenie, że ja też.

— Ale on staje się bardziej rzeczywisty. Wyjątkowo rzeczywisty. Prawie tak rzeczywisty jak sam Śmierć, a bardziej się chyba nie da. To raczej niemożliwe.


* * *

— Jesteś pewna? — spytał podejrzliwie Albert.

— Oczywiście — zapewniła Ysabell. — Sam przelicz, jeśli mi nie wierzysz.

Albert zerknął na wielką księgę. Jego twarz była zmaterializowaną niepewnością.

— No… Mniej więcej powinno się zgadzać — przyznał niezbyt zręcznie i zapisał na skrawku papieru dwa imiona. — Zresztą i tak nie mamy jak sprawdzić.

Z górnej szuflady biurka Śmierci wyjął żelazne kółko. Wisiał na nim tylko jeden klucz.

CO TERAZ?, zapytał Mort.

— Musimy wziąć życiomierze — oznajmił Albert. — Chodź ze mną.

— Mort! — syknęła Ysabell.

— Co?

— To, co powiedziałeś… — Umilkła niepewnie, po czym dodała: — Zresztą nieważne. Po prostu zabrzmiało to… dziwnie.

— Spytałem tylko co teraz.

— Tak, ale… Mniejsza z tym.

Albert wyminął ich i bokiem przesunął się do korytarzyka. Niczym dwunożny pająk dotarł do zawsze zamkniętych drzwi. Klucz pasował doskonale. Drzwi stanęły otworem. Zawiasy nie skrzypnęły, zaszumiała jedynie głębsza cisza.

I zahuczał spadający piasek.

Mort i Ysabell znieruchomieli w progu, Albert zaś wkroczył między szklane nawy. Dźwięk nie docierał do świadomości jedynie poprzez uszy, ale płynął kośćmi nóg i przez czaszkę, wypełniał mózg, aż Mort potrafił myśleć tylko o falach szarego szumu, odgłosie milionów przeżywanych żywotów, sunących ku swemu nieuniknionemu przeznaczeniu.

Oboje spoglądali na nieskończone szeregi życiomierzy, każdy inny i każdy podpisany imieniem. Światło pochodni osadzonych w ścianach odbijało się w szkle i na każdej klepsydrze lśniła gwiazda. Przeciwległa ściana komnaty ginęła w galaktyce błysków.

Mort poczuł na ramieniu uścisk palców Ysabell. Kiedy przemówiła, w jej głosie brzmiało napięcie.

— Mort, niektóre są takie małe…

WIEM.

Powoli, bardzo delikatnie zwolniła uścisk, jak ktoś, kto na szczycie domku z kart kładzie ostatniego asa i ostrożnie cofa rękę, by nie zburzyć całej konstrukcji.

— Powtórz to — poprosiła cicho.

— Powiedziałem, że wiem. Nic na to nie poradzę. Nigdy jeszcze tu nie byłaś?

— Nie.

Cofnęła się lekko i spojrzała mu w oczy.

— Nie jest gorzej niż w bibliotece — stwierdził Mort i niemal w to uwierzył. Ale w bibliotece tylko czytał o tym; tutaj widział, jak to się dzieje.

— Dlaczego tak na mnie patrzysz? — spytał.

— Próbowałam sobie przypomnieć, jakie miałeś oczy — odparła. — Bo teraz…

— Chyba już się nagadaliście! — huknął Albert, przekrzykując szum piasku. — Tędy!

— Piwne — odpowiedział Mort. — Są piwne. Ale dlaczego?

— Szybciej!

— Lepiej idź mu pomóż — poradziła Ysabell. — Jest chyba zły.

Mort zostawił ją i odszedł. Jego umysł zmienił się nagle w bagno niepewności. Dotarł do miejsca, gdzie czekał Albert, niecierpliwie stukając stopą o kafelki podłogi.

— Co mam robić? — zapytał chłopiec.

— Idź za mną.

Komnata rozbiegała się serią zastawionych klepsydrami korytarzy. Tu i tam regały rozdzielały kamienne kolumny z kanciastymi znakami. Albert zerkał na nie czasami, ale w zasadzie przemierzał labirynt tak, jakby znał na pamięć wszystkie zakamarki.

— Albercie, czy każdy ma tu swoją klepsydrę?

— Tak.

— Przecież nie ma dość miejsca.

— A znasz się na m-wymiarowej topografii?

— No… nie.

— To na twoim miejscu powstrzymałbym się od wyrażania opinii.

Przystanął przed regałem, zerknął na kartkę papieru, przesunął dłoń wzdłuż półki i nagle chwycił klepsydrę. Górna jej część była już prawie pusta.

— Trzymaj — polecił. — Jeśli ta jest właściwa, ta druga powinna stać gdzieś blisko. Aha. Jest.

Mort obracał w dłoniach dwie klepsydry. Jedna nosiła wszelkie znaki ważnego życia, druga była niska i niczym się nie wyróżniała.

Mort odczytał imiona. Pierwsze należało chyba do jakiegoś arystokraty w Imperium Agatejskim. Drugie było ciągiem piktogramów, w których rozpoznał pismo obrotowego Klatchu.

— Twoja kolej — burknął Albert. — Im szybciej weźmiesz się do roboty, tym szybciej będziesz to miał za sobą. Przyprowadzę Pimpusia pod frontowe drzwi.

— Czy coś jest nie w porządku z moimi oczami? — zapytał niespokojnie Mort.

— Nie widzę w nich niczego niezwykłego — stwierdził Albert. — Trochę zaczerwienione, trochę bardziej niebieskie niż zwykle. Nic szczególnego.

Mort poszedł za nim wzdłuż długich półek zastawionych szklanymi życiomierzami. Był zamyślony. Ysabell przyglądała się, jak bierze miecz ze stojaka przy drzwiach, jak tnąc powietrze sprawdza jego ostrość, jak uśmiecha się bez radości, gdy rozbrzmiewa satysfakcjonujący trzask.

Rozpoznała jego ruchy. Mort nie szedł. On… kroczył.

— Mort — szepnęła.

TAK?

— Coś się z tobą dzieje.

WIEM, przyznał Mort. — Ale myślę, że potrafię nad tym zapanować.

Na zewnątrz zastukały kopyta. Albert otworzył drzwi i wszedł rozcierając dłonie.

— No dobrze, chłopcze, nie ma czasu na…

Mort machnął mieczem trzymanym w wyciągniętej ręce. Z odgłosem dartego jedwabiu klinga przecięła powietrze i wbiła się w futrynę przy uchu Alberta.

NA KOLANA, ALBERCIE MALICH.

Albert rozdziawił usta. Zezem popatrzył na migotliwe ostrze o kilka cali od swej głowy. Oczy zwęziły mu się w wąskie szparki.

— Nie ośmielisz się, chłopcze — rzekł.

MORT.

Pojedyncza sylaba trzasnęła jak bicz, dwa razy od niego groźniejsza.

— Zawarliśmy pakt — oznajmił Albert, lecz w jego głosie zabrzmiała najdelikatniejsza nuta zwątpienia. — Była umowa.

— Nie ze mną.

— Była umowa! Gdzie byśmy się znaleźli, gdybyśmy nie dotrzymywali umów?

— Nie wiem, gdzie ja bym się znalazł — odparł cicho Mort. ALE WIEM, DOKĄD TY BYŚ TRAFIŁ.

— To niesprawiedliwe! — Teraz był to skowyt.

NIE MA SPRAWIEDLIWOŚCI. JESTEM TYLKO JA.

— Przestań, Mort — wtrąciła Ysabell. — Zachowujesz się głupio. Nikogo nie możesz tutaj zabić. Zresztą nie chcesz przecież zabijać Alberta.

— Nie tutaj. Ale mogę odesłać go z powrotem do świata. Albert zbladł.

— Nie zrobisz tego!

— Nie? Mogę cię tam zabrać i zostawić. Nie sądzę, żeby zostało ci dużo czasu. Prawda? PRAWDA?

— Nie mów tak. — Albert unikał jego spojrzenia. — Kiedy tak mówisz, przypominasz mi pana.

— Potrafię być gorszy od niego — odparł zimno Mort. — Ysabell, przynieś tu książkę Alberta.

— Mort, naprawdę uważam, że…

CZY DŁUGO MAM CIĘ PROSIĆ?

Blada jak ściana odwróciła się i pobiegła. Albert spojrzał na Morta wzdłuż klingi miecza.

— Nie zdołasz wiecznie nad tym panować — stwierdził z krzywym, ponurym uśmieszkiem.

— Nie mam zamiaru. Chcę nad tym panować dostatecznie długo.

— Przejmujesz jego cechy. Nie widzisz tego? Im dłużej pana nie ma, tym bardziej go przypominasz. Tylko dla ciebie to będzie gorsze, bo będziesz pamiętał, jak byłeś człowiekiem i…

— A co z tobą? — warknął Mort. — Co ty pamiętasz z czasów, kiedy byłeś człowiekiem? Jeśli wrócisz, ile życia będziesz miał przed sobą?

— Dziewięćdziesiąt jeden dni, trzy godziny i pięć minut — odparł natychmiast Albert. — Wiedziałem, rozumiesz, że depcze mi po piętach. Ale tu jestem bezpieczny, a on nie jest złym panem. Czasami nie wiem, co by zrobił beze mnie.

— Tak, nikt nie umiera w królestwie Śmierci. I to ci odpowiada, co?

— Mam już ponad dwa tysiące lat. To dużo. Żyłem dłużej niż ktokolwiek na świecie.

Mort pokręcił głową.

— Wiesz, że wcale nie żyłeś — stwierdził. — Po prostu bardziej wszystko rozciągałeś. Tutaj nikt naprawdę nie żyje. Czas w tym miejscu to fałszerstwo. Nie jest prawdziwy. Nic się nie zmienia. Wolałbym raczej umrzeć i zobaczyć, co się potem ze mną stanie, niż spędzić tu całą wieczność.

Albert w zadumie skubnął się w nos.

— Tak, możliwe — przyznał. — Ale widzisz, ja byłem magiem. I to bardzo dobrym magiem. Postawili mi pomnik, wiesz? A nie możesz żyć długo jako mag, żeby nie dorobić się kilku nieprzyjaciół. Rozumiesz, takich, którzy… będą czekać po Tamtej Stronie. — Pociągnął nosem. — Nie wszyscy mają po dwie nogi. Niektórzy wcale nie mają nóg. Albo twarzy. Śmierć zupełnie mnie nie przeraża. Raczej to, co będzie potem.

— Więc mi pomóż.

— A co mi z tego przyjdzie?

— Pewnego dnia możesz potrzebować przyjaciół po Tamtej Stronie — odpowiedział Mort. Zastanowił się chwilę i dodał: — Na twoim miejscu uznałbym, że nawet w ostatniej chwili duszy nie zaszkodzi szybkie oczyszczenie. Niektórym z tych, co na ciebie czekają, może mniej smakować.

Albert zadrżał i przymknął oczy.

— Nie masz o tym pojęcia, o czym mówisz — oświadczył. Emocje wygrały z gramatyką. — Inaczej byś tego nie mówił. Czego ode mnie chcesz?

Mort wytłumaczył.

Albert zaśmiał się.

— Tylko tyle? Tylko zmiany? Rzeczywistości? To niemożliwe. Nie istnieje już magia do tego zdolna. Wielkie Zaklęcia to potrafiły. Nic więcej. I to wszystko, więc teraz możesz sobie robić, co ci się podoba i powodzenia.

Wróciła nieco zdyszana Ysabell. Ściskała pod pachą ostatni tom życia Alberta. Albert znowu pociągnął nosem. Maleńka kropelka na samym czubku fascynowała Morta. Zawsze była na skraju kapnięcia, ale jakoś zawsze brakowało jej odwagi. Tak jak jemu, pomyślał.

— Książką niczego nie możecie mi zrobić — oznajmił niespokojnie stary mag.

— Nie mam zamiaru. Ale przyszło mi do głowy, że człowiek nie zostaje potężnym magiem mówiąc cały czas prawdę. Ysabell, przeczytaj, co się tam pisze.

— Nie możesz wierzyć we wszystko, co tam znajdziesz!

…wybuchnął, wiedząc w drżącej głębi swego serca, że Mort z pewnością może… — przeczytała Ysabell.

— Przestań!

…zawołał, starając się ukryć w mrokach umysłu wiedzę, że jeśli nawet nie da się zatrzymać Rzeczywistości, można ją nieco przyhamować.

JAK?

… zaintonował Mort ołowianym głosem Śmierci — zaczęła Ysabell.

— Dobrze, nie musisz czytać o mnie — burknął zirytowany Mort.

— O wszystko masz pretensje. Mam przepraszać za to, że żyję?

NIKT NIE UZYSKA WYBACZENIA ZA ŻYCIE.

— I nie mów tak do mnie. Dziękuję ci uprzejmie, ale mnie nie przestraszysz — rzekła. Zajrzała do księgi. Pisząca się właśnie linia stwierdzała, że kłamie.

— Powiedz jak, magu — zażądał Mort.

— Moja magia to wszystko, co mi jeszcze zostało -jęknął Albert.

— Nie jest ci tu potrzebna, nędzniku.

— Nie dam się nastraszyć, chłopcze…

SPÓJRZ MI W TWARZ I POWTÓRZ TO.

Mort władczo pstryknął palcami. Ysabell pochyliła się nad księgą.

Albert spojrzał w błękitne lśnienie tych oczu i poczuł, że opuszczają go resztki woli walki — przeczytała. — Zobaczył bowiem nie Śmierć po prostu, ale Śmierć dojrzałą ludzkimi uczuciami zemsty, okrucieństwa i niechęci. Ze straszliwą pewnością zrozumiał, że ma ostatnią szansę, inaczej Mort odeśle go z powrotem w Czas, dopadnie i strąci cieleśnie w Piekielne Wymiary, gdzie stwory grozy kropka kropka kropka kropka kropka - dokończyła. — Dalej są same kropki przez pół strony.

— To dlatego, że nawet księga boi się o tym wspominać — szepnął Albert. Spróbował zamknąć oczy, ale obrazy w ciemności pod powiekami były tak wyraźne, że wolał otworzyć je na powrót. Nawet Mort był lepszy od tego.

— No dobrze — ustąpił. -Jest takie zaklęcie. Spowalnia czas na niewielkim obszarze. Zapiszę ci je, ale musisz znaleźć maga, żeby je wypowiedział.

— Poradzę sobie.

Albert oblizał wargi językiem podobnym do wysuszonej ścierki.

— Ale jest na to cena — dodał. — Najpierw musisz dopełnić Służby.

— Ysabell? — rzucił Mort. Spojrzała na otwartą stronicę.

— To prawda — potwierdziła. -Jeśli nie, wszystko się rozsypie a on i tak trafi z powrotem w Czas.

Cała trójka obejrzała się na dominujący nad korytarzem wielki zegar. Ostrze wahadła wolno piłowało powietrze, tnąc czas na maleńkie cząstki.

Mort jęknął.

— Nie zdążę! — szepnął. — Nie dam rady załatwić wszystkiego na czas.

— Pan znalazłby dość czasu — zauważył Albert Mort wyrwał z framugi miecz i machnął nim wściekle, choć bezsilnie, w stronę maga. Starzec drgnął.

— Zapisz zaklęcie! — polecił chłopiec. — I spiesz się!

Zawrócił na pięcie i pomaszerował do gabinetu Śmierci. W rogu stał tam wielki dysk świata, kompletny, z czterema srebrnymi słoniami stojącymi na grzbiecie Wielkiego A’Tuina z brązu, długości ponad dwóch łokci. Wielkie rzeki zaznaczono żyłami nefrytu, pustynie posypano diamentowym pyłem, największe miasta zaś zaznaczono klejnotami. Na przykład Ankh-Morpork było karbunkułem.

Mort ustawił dwie klepsydry w przybliżonych miejscach pobytu ich właścicieli i opadł na fotel Śmierci. Przyglądał się, jakby próbował siłą woli zmniejszyć dzielącą je odległość. Fotel trzeszczał cicho, gdy przesuwał się z boku na bok i gniewnie wpatrywał w miniaturę Dysku.

Po chwili zjawiła się Ysabell. Podeszła cicho.

— Albert zapisał zaklęcie — oświadczyła. — Sprawdziłam w księdze. Nie oszukał nas. Teraz poszedł i zamknął się w pokoju…

— Popatrz na nie! To znaczy: spójrz, proszę.

— Uspokój się, Mort.

— Jak mam być spokojny? Patrz, jedna stoi tam, prawie przy Wielkim Nefie, a ta tutaj, w samym Bes Pelargic. A przecież muszę jeszcze wrócić do Sto Lat. Jakby nie liczyć, to dziesięć tysięcy mil. Nie dam rady!

— Z pewnością coś wymyślisz. Pomogę ci.

Spojrzał na nią po raz pierwszy i przekonał się, że ma na sobie ciepły płaszcz — ten nieodpowiedni, z futrzanym kołnierzem.

— Ty? A co ty możesz poradzić?

— Pimpuś bez trudu uniesie dwoje — zapewniła pokornie Ysabell. Machnęła owiniętym w papier pakunkiem. — Przygotowałam dla nas coś do jedzenia. Mogę… otwierać drzwi i w ogóle.

Mort zaśmiał się posępnie.

TO NIE BĘDZIE POTRZEBNE.

— Proszę cię, przestań mówić w ten sposób.

— Nie mogę zabierać pasażerów. Będziesz przeszkadzać.

Ysabell westchnęła.

— A co powiesz na to: udawajmy, że się pokłóciliśmy i wygrałam. Rozumiesz? To nam oszczędzi trudu. Szczerze mówiąc wydaje mi się, że Pimpuś niechętnie pojedzie beze mnie. Przez te lata nakarmiłam go mnóstwem kostek cukru. Więc jak? Jedziemy?


* * *

Albert siedział na łóżku i gniewnie wpatrywał się w ścianę. Słyszał stuk podków, nagle urwany, gdy Pimpuś wzniósł się w powietrze. Zamruczał coś pod nosem.

Minęło dwadzieścia minut. Emocje przemykały po twarzy starego maga niczym cienie chmur na zboczu. Od czasu do czasu mamrotał do siebie coś w rodzaju „A mówiłem”, czy „Nigdy bym tego nie zrobił”, albo „Trzeba zawiadomić pana”.

W końcu jakby pogodził się z sobą, uklęknął ostrożnie i wyciągnął spod łóżka odrapany kuferek. Otworzył go z wysiłkiem i rozwinął przykurzoną szarą szatę, rozrzucając po podłodze kulki naftaliny i poczerniałe cekiny. Założył ją, otrzepał nieco z kurzu i raz jeszcze wczołgał się pod łóżko. Po licznych stłumionych przekleństwach i głośnym brzęku porcelany wynurzył się znowu ściskając w ręku wyższą od siebie laskę.

Była grubsza niż normalne laski, przede wszystkim z powodu rzeźbień pokrywających ją od końca do końca. Były niezbyt wyraźne, ale budziły uczucie, że gdyby człowiek przyjrzał się im dokładniej, szybko by tego pożałował.

Albert otrzepał się i spojrzał na swe odbicie w lustrze nad umywalką.

— Kapelusz — stwierdził. — Nie mam kapelusza. Kapelusz jest niezbędny do czarów. A niech to!

Wybiegł z pokoju. Wrócił po kwadransie, w którym zmieściła się okrągła dziura wycięta w dywanie przed łóżkiem Morta, srebrny papier zza lustra Ysabell, igła z nitką z pudełka pod kuchennym zlewem i kilka cekinów wyskrobanych z dna kuferka. Końcowy rezultat nie był tak dobry, jak mógłby się spodziewać, i miał tendencję do zawadiackiego zsuwania się na jedno oko. Był jednak czarny, miał gwiazdy i księżyce i obwieszczał całemu światu, że właściciel jest bez wątpienia magiem, choć prawdopodobnie magiem zdesperowanym.

Po raz pierwszy od dwóch tysięcy lat Albert czuł, że jest odpowiednio ubrany. To uczucie trochę go zaniepokoiło. Raz jeszcze się zastanowił, nim w końcu nogą odsunął chodnik przy łóżku i laską wyrysował na podłodze okrąg.

Czubek laski pozostawiał linię rozjarzonej oktaryny, ósmego koloru widma, koloru magii, barwy imaginacji.

Albert zaznaczył na obwodzie osiem punktów i połączył je w formę oktogramu. W pokoju rozległo się niskie brzęczenie.

Alberto Malich stanął na środku oktogramu i wzniósł laskę nad głową. Czuł, jak ożywa mu w dłoniach, czuł mrowienie uśpionej mocy, przeciągającej się leniwie niczym rozbudzony tygrys. Powróciły dawne wspomnienia potęgi i czarów — wspomnienia brzęczące w zasnutych pajęczynami zakamarkach umysłu. Po raz pierwszy od wieków czuł, że znowu żyje.

Oblizał wargi. Buczenie umilkło, pozostawiając dziwną, jakby wyczekującą ciszę.

Malich podniósł głowę i wykrzyknął pojedynczą sylabę.

Z obu końców laski trysnęły błękitno-zielone płomienie. Strugi oktarynowego ognia strzeliły z ośmiu punktów oktogramu i pochłonęły maga. Wszystko to nie było właściwie konieczne, jednak magowie uważają, że należy dbać o pozory.

Te zresztą przestały być istotne, gdyż Alberto Malich natychmiast zniknął.


* * *

Stratohemisferyczne wichry szarpały płaszcz Morta.

— Gdzie jedziemy najpierw? — krzyknęła mu do ucha Ysabell.

— Bes Pelargic! — odpowiedział. Wichura unosiła jego słowa. — Gdzie to jest?

— W Imperium Agatejskim! Na Kontynencie Przeciwwagi!

Wskazał ziemię.

Nie popędzał specjalnie Pimpusia pamiętając, jak daleka droga ich jeszcze czeka. W tej chwili rumak galopował swobodnie ponad oceanem. Ysabell zerknęła na potężne zielone bałwany z grzywami białej piany i mocniej przytuliła się do Morta.

Chłopiec dostrzegł w dali ścianę chmur oznaczającą odległy kontynent. Z trudem powstrzymał chęć, by płazem miecza ponaglić Pimpusia do szybszego biegu. Nigdy jeszcze nie uderzył konia i nie był całkiem pewien, jak zwierzę na to zareaguje. Mógł tylko czekać.

Spod jego pachy wysunęła się dłoń ściskająca kanapkę.

— Mam z szynką albo z serem i papryką — zawołała Ysabell. — Możesz zjeść, i tak nie masz nic do roboty.

Mort zerknął na wilgotny trójkąt chleba i spróbował sobie przypomnieć, kiedy ostatnio coś jadł. Dawno, już poza zasięgiem zegara. Żeby to obliczyć, potrzebowałby kalendarza.

Wziął kanapkę.

— Dzięki — powiedział z wdzięcznością, na jaką było go jeszcze stać.

Małe słońce staczało się do horyzontu, ciągnąc za sobą leniwe światło dnia. Chmury wznosiły się coraz wyżej, obrysowane różowo-pomarańczowym blaskiem. Po chwili dostrzegł pod nimi ciemniejszą plamę lądu, a tu i tam także światła miast.

Pół godziny później był już pewien, że rozróżnia pojedyncze budynki. Agatejska szkoła architektury preferowała niskie, krępe piramidy.

Pimpuś tracił wysokość i wreszcie jego kopyta znalazły się o kilka stóp nad falami. Mort sprawdził klepsydrę i delikatnie szarpnął za uzdę, by skierować konia w stronę portu, nieco na Krawędź od kursu.

W porcie stało na kotwicy kilka statków, w większości jednożaglowych kutrów handlujących wzdłuż wybrzeża. Imperium nie zachęcało swych poddanych do dalekich podróży, gdyż mogliby zobaczyć rzeczy zakłócające spokój ich ducha. Z tych samych powodów wokół całego kraju zbudowano mur, patrolowany przez Niebiańskich Gwardzistów. Ich głównym zadaniem było deptanie po palcach tych, którzy pomyśleli, że może wyjdą na parę minut zaczerpnąć świeżego powietrza.

Nie zdarzało się to często, ponieważ poddani Imperatora Słońca byli na ogół całkiem zadowoleni z życia wewnątrz muru. Jest faktem ogólnie znanym, że każdy siedzi po jednej albo po drugiej stronie muru. Jedyne, co można na to poradzić, to zapomnieć albo wykształcić sobie twardsze palce.

— Kto tutaj włada? — spytała Ysabell, gdy płynęli nad portem.

— Imperatorem jest jakiś chłopiec — wyjaśnił Mort. — Ale zdaje się, że naprawdę rządzi wielki wezyr.

— Nie wolno ufać wielkim wezyrom — oznajmiła mądrze Ysabell.

I rzeczywiście, Imperator Słońce nie ufał. Wezyr, którego imię brzmiało Dziewięć Wirujących Zwierciadeł, miał bardzo stanowcze poglądy na to, kto powinien rządzić krajem, na przykład że właśnie on. A teraz chłopiec dorastał i zaczynał zadawać pytania w rodzaju: „Nie sądzisz, że mur wyglądałby lepiej, gdyby miał kilka bram?” albo „Tak, ale jak właściwie jest po drugiej stronie?” Wezyr uznał więc, że dla dobra samego imperatora powinien on zostać boleśnie otruty i wrzucony do dołu z wapnem.

Pimpuś wylądował na zagrabionym żwirze przed niskim pałacem o niezliczonych komnatach. Przy okazji mocno naruszył harmonię wszechświata[8]. Mort zeskoczył z siodła i pomógł zsiąść Ysabell.

— Tylko nie wchodź mi w drogę, dobrze? — poprosił. — I nie zadawaj pytań.

Wbiegł po stopniach z laki i ruszył przez puste komnaty. Co jakiś czas zatrzymywał się i z klepsydry odczytywał swoją pozycję. Wreszcie skręcił w jakiś korytarz i przez ażurową ścianę zajrzał do długiej niskiej sali, gdzie dwór spożywał kolację.

Młody Imperator Słońce siedział ze skrzyżowanymi nogami u szczytu maty. Płaszcz z piór i gronostajów leżał rozpostarty za jego plecami. Dworzanie zajmowali miejsca przy macie zgodnie ze ścisłym i skomplikowanym systemem pierwszeństwa. Nie można było nie zauważyć wezyra, który podejrzliwie grzebał w swojej miseczce squishi i gotowanych wodorostów. Nikt nie szykował się na śmierć.

Mort przeszedł kawałek dalej, skręcił za róg i niemal się zderzył z kilkoma potężnymi Niebiańskimi Gwardzistami, zebranymi wokół dziurki w papierowej ścianie. Podawali sobie papierosa, osłaniając go dłońmi, jak zwykle żołnierze na służbie.

Na palcach wrócił do ażurowego przepierzenia, by posłuchać, o czym rozmawiają dostojnicy.

— Najbardziej jestem nieszczęśliwym ze wszystkich śmiertelnych, O Boska Obecności, znajdując coś takiego w swoim, poza tym całkiem przyzwoitym, squishi. — Wezyr pokazał coś trzymanego w dwóch pałeczkach.

Cały dwór wyciągnął szyje. Mort również. Trudno byłoby nie zgodzić się z tezą wezyra: obiekt przypominał sinozieloną bryłę z wiszącymi giętkimi rurkami.

— Przygotowujący pożywienie zostaną ukarani, Szlachetne Uosobienie Nauki — zapewnił imperator. — Kto ma żeberka?

— Nie, Troskliwy Ojcze swego Ludu. Chodziło mi raczej o fakt, że jest to zapewne pęcherz i śledziona węgorza głębinowego, jakoby najsmakowitszy kęs, smakowity tak, że mogą go jeść wyłącznie ukochani przez bogów. Tak zostało zapisane. A do takiego towarzystwa oczywiście nie mogę zaliczyć swej nędznej osoby.

Szybkim ruchem ręki wrzucił smakołyk do miseczki imperatora, gdzie organ zatrząsł się i znieruchomiał. Młody władca przyglądał mu się przez chwilę i nabił na pałeczkę.

— Ach… — rzekł. — Czyż nie zostało również zapisane i to przez samego Ly Tin Wheedle, największego z filozofów, że uczony wyżej stoi od książąt? Pamiętam chyba, że dałeś mi kiedyś do przeczytania ten akapit, o Wierny i Wytrwały Poszukiwaczu Wiedzy.

Organ przefrunął po krótkim łuku i wylądował skromnie w miseczce wezyra. Ten chwycił go płynnym ruchem i uniósł do kolejnego rzutu. Zmrużył oczy.

— Istotnie, możemy uznać taką zasadę ogólną, o Nefrytowa Rzeko Mądrości, lecz w tym szczególnym przypadku nie mogę stawiać się ponad imperatora, którego kocham jak własnego syna i kochałem niezmiennie od dnia nieszczęśliwego zgonu jego ojca. Niech będzie mi wolno złożyć u jego stóp ten skromny dar.

Oczy dworzan śledziły trzeci przelot nieszczęsnego organu nad matą. Imperator pochwycił swój wachlarz i wspaniałym wolejem posłał smakołyk z powrotem do miseczki wezyra z taką siłą, że na wszystkie strony prysnęły gotowane wodorosty.

— Może ktoś to w końcu zje, na miłość bogów! — krzyknął nie słyszany przez nikogo Mort. — Spieszy mi się!

— W rzeczy samej jesteś najwierniejszym ze sług, Oddany i Wręcz Jedyny Towarzyszu Mego Zmarłego Ojca i Dziada w Chwili Ich Przejścia do Lepszego Świata. Nakazuję zatem, by twoją nagrodą był ten najrzadszy i najwspanialszy smakołyk.

Wezyr niepewnie szturchnął organ pałeczką i spojrzał na jasny i straszny uśmiech imperatora. Nerwowo szukał wymówki.

— Niestety, wydaje mi się, że nazbyt wiele już zjadłem… — zaczął, lecz władca uciszył go gestem ręki.

— Bez wątpienia przysmak ten wymaga odpowiednich przypraw — stwierdził i klasnął w dłonie.

Ściana za jego plecami rozpruła się od podłogi po sufit. Do sali wpadło czterech Niebiańskich Gwardzistów. Trzech ściskało miecze cando, czwarty usiłował możliwie szybko połknąć żarzący się niedopałek.

— Najwierniejszy z mych sług sądzi, że nie ma już miejsca na ostatni kęs — rzekł imperator. — Czy moglibyście zbadać jego żołądek i sprawdzić, czy tak jest w istocie? Dlaczego ten człowiek wypuszcza dym uszami?

— Rwie się do akcji, Boska Eminencjo — wyjaśnił pospiesznie sierżant. — Obawiam się, że nic go nie powstrzyma.

— Niech więc sięgnie po nóż i… Och, widzę, że wezyr był jednak głodny. Brawo.

Zapadła absolutna cisza. Tylko szczęki wezyra poruszały się rytmicznie. Wreszcie przełknął.

— Wyborne — stwierdził. — Doskonałe. Zaiste jest to pokarm godny bogów. A teraz, jeśli zechcesz mi wybaczyć…

Wyprostował nogi, jakby zamierzał wstać. Kropelki potu wystąpiły mu na czoło.

— Chcesz odejść? — Imperator uniósł brwi.

— Ważne sprawy państwowe, O Przenikliwe Uosobienie…

— Usiądź. Wstawanie tuż po posiłku źle wpływa na trawienie — rzekł imperator, a gwardziści zgodnie kiwnęli głowami. — Poza tym nie przypominam sobie żadnych pilnych spraw państwowych. Chyba że masz na myśli tę małą czerwoną buteleczkę podpisaną „Antidotum” w czarnej szafce z laki na bambusowym dywanie w twoich komnatach, o Kaganku Oliwny Wśród Nocy.

Wezyrowi dzwoniło w uszach. Twarz mu posiniała.

— Widzisz? — zmartwił się imperator. — Przedwczesna aktywność przy pełnym żołądku źle wpływa na samopoczucie. Niech ta wiadomość dotrze jak najszybciej do wszystkich zakątków mojego państwa, by wszyscy ludzie dowiedzieli się o twoim ciężkim stanie i wyciągnęli odpowiednie wnioski.

— Muszę… pogratulować… Majestatowi… niezwykłej rozwagi — wykrztusił wezyr i runął w półmisek gotowanych krabów.

— Miałem doskonałego nauczyciela — mruknął imperator.

NAJWYŻSZY CZAS, stwierdził Mort i ciął mieczem.

W chwilę później dusza wezyra wstała z maty i obejrzała chłopca od stóp do głów.

— Kim jesteś, barbarzyńco? — warknął dostojnik.

ŚMIERCIĄ.

— Nie moją — oznajmił stanowczo wezyr. — Gdzie jest Czarny Ognisty Smok Niebios?

NIE MÓGŁ PRZYJŚĆ, wyjaśnił Mort.

Jakieś cienie kondensowały się w mroku za duszą wezyra. Kilka nosiło cesarskie szaty, ale przepychało się do przodu także wiele innych, skromniejszych. I wszystkie nie mogły się chyba doczekać, by powitać wezyra w krainie zmarłych.

— Chyba kilka osób wyszło ci na spotkanie — rzekł Mort i odszedł pospiesznie. Kiedy dotarł do korytarza, dusza wezyra zaczęła wrzeszczeć.

Ysabell czekała cierpliwie przy Pimpusiu, który spożywał na późny obiad pięćsetletnie drzewko bonsai.

— Jeden załatwiony — rzekł Mort wskakując na siodło. — Chodź. Mam złe przeczucia co do następnego, a nie zostało nam wiele czasu.


* * *

Albert zmaterializował się w samym centrum Niewidocznego Uniwersytetu, dokładnie w tym samym miejscu, z którego odszedł ze świata dwa tysiące lat temu. Burknął coś z satysfakcją i strzepnął z szaty jakiś pyłek. Uświadomił sobie, że jest obserwowany. Rozejrzał się szybko i odkrył, że wrócił do istnienia pod własnym surowym, marmurowym spojrzeniem. Poprawił okulary i z dezaprobatą obejrzał przymocowaną do postumentu brązową plakietkę. Napis głosił:


„Alberto Malich, Założyciel Tego Uniwersytetu. Magister Sztuk, 1222 — 1289. Nie zobaczymy już podobnych do niego”.


To tyle, jeżeli chodzi o przepowiednie, pomyślał. A jeśli już naprawdę tak go szanowali, to mogli przynajmniej wynająć porządnego rzeźbiarza. Co za paskudztwo. Nos zupełnie niepodobny. To ma być noga? W dodatku różni tacy ryli na niej swoje inicjały. Wolałby umrzeć niż pokazać się w takim kapeluszu. Oczywiście, gdyby to od niego zależało, wolałby w ogóle nie umierać.

Wymierzył w szkaradzieństwo oktarynową błyskawicę. Uśmiechnął się złowrogo, kiedy posąg rozpadł się w pył.

— No i dobrze — zwrócił się do Dysku jako całości. — Wróciłem. Mrowienie magii popłynęło wzdłuż ramienia i zapłonęło ciepłem w umyśle. Tego mu brakowało… Przez tyle lat…

Zaalarmowani wybuchem magowie wbiegli przez podwójne drzwi i wyciągnęli błędne wnioski z zastanej sytuacji.

Pod ścianą stał postument — pusty. Wszystko pokrywał marmurowy pył. A wśród jego kłębów, mrucząc pod nosem, spacerował Albert. Magowie w tylnych szeregach zaczęli się wycofywać tak szybko i dyskretnie, jak to tylko możliwe. Nie znalazłby się wśród nich ani jeden, który w wesołych czasach młodości nie nałożył na głowę Alberta standardowego elementu wyposażenia sypialni, nie wyrył swego imienia na jego chłodnej anatomii, czy choćby nie wylał piwa na piedestał. Albo i gorzej, kiedy podczas dni uczelni napoje płynęły szybko, a wygódka była zbyt daleko, by się do niej dotoczyć. Wtedy wszystkie te pomysły wydawały się doskonałe i bardzo zabawne. A teraz jakoś przestały.

Tylko dwie postacie pozostały, by przyjąć na siebie gniew przybysza. Jedna dlatego, że zaczepiła płaszczem o drzwi, druga ponieważ była małpą i mogła ze spokojem traktować sprawy ludzi.

Albert pochwycił maga, który rozpaczliwie usiłował przejść przez ścianę. Ofiara pisnęła.

— Dobrze! Przyznaję się! Byłem wtedy pijany, naprawdę, nie chciałem… Słowo daję, przepraszam, tak strasznie mi przykro…

— O czym ty gadasz, człowieku? — zapytał szczerze zdumiony Albert.

— Tak strasznie, że gdybym spróbował opowiedzieć, jak mi przykro, to byśmy obaj…

— Skończ z tymi bzdurami! — Albert zerknął na małpę, która uśmiechnęła się do niego przyjaźnie. — Jak się nazywasz?

— Tak, proszę pana, natychmiast kończę, koniec bzdur, proszę pana… Rincewind, proszę pana. Asystent bibliotekarza, za pańskim pozwoleniem.

Albert zmierzył go wzrokiem. Człowiek miał jakiś wymięty wygląd, niby coś, co odłożono do prania. Uznał, że jeśli magowie spadli na tak niski poziom, ktoś powinien jakoś temu zaradzić.

— Jaki bibliotekarz wziąłby cię na asystenta? — spytał pogardliwie.

— Uuk.

Coś podobnego do ciepłej skórzanej rękawiczki próbowało chwycić go za rękę.

— Małpa! Na moim uniwersytecie!

— Orangutan, proszę pana. Był kiedyś magiem, ale wpadł w jakieś zaklęcie, proszę pana, a teraz nie pozwala się odczarować. A tylko on wie, gdzie leżą wszystkie książki — tłumaczył pospiesznie Rincewind. -Ja przynoszę mu banany — dodał czując, że niezbędne są dalsze wyjaśnienia.

Albert spojrzał na niego groźnie.

— Zamknij się.

— Tak jest, proszę pana, już się zamykam.

— I powiedz mi, gdzie jest Śmierć.

— Śmierć, proszę pana? — Rincewind cofnął się pod ścianę.

— Wysoki, szkielet, niebieskie oczy, kroczy zamiast chodzić, MÓWI O TAK… Śmierć. Nie widziałeś go ostatnio?

Rincewind przełknął ślinę.

— Nie, proszę pana. Ostatnio nie.

— Jest mi potrzebny. Ten chaos musi się skończyć. Ja to załatwię, rozumiesz? Ośmiu najstarszych magów ma się tu zebrać, jasne? Za pół godziny. Niech przyniosą cały sprzęt niezbędny do przeprowadzenia Rytuału AshkEnte. Zrozumiano? Co prawda twój widok nie napełnia człowieka optymizmem. Banda ofermów się z was porobiła, ot co. I przestań mnie łapać za rękę!

— Uuk.

— Teraz idę na piwo — warknął Albert. — Sprzedają gdzieś tutaj mniej więcej przyzwoite kocie siki?

— Może pod Bębnem, proszę pana?

— Pod Załatanym Bębnem? Przy Filigranowej? Wciąż tam stoi?

— Parę razy zmieniali nazwę i przebudowali lokal kompletnie, ale od lat mieści się… no, na miejscu. Spodziewam się, że bardzo pana suszy, prawda? — Rincewind spróbował wisielczego humoru.

— A cóż ty możesz o tym wiedzieć? — spytał ostro Albert.

— Absolutnie nic, proszę pana — odpowiedział posłusznie Rincewind.

— A zatem idę pod Bęben. Na pół godziny, nie zapomnij. I jeśli nie będą tu czekać, kiedy wrócę, to… Lepiej, żeby czekali. W chmurze marmurowego pyłu wymaszerował z sali. Rincewind patrzył, jak się oddala. Bibliotekarz trzymał go za rękę.

— Wiesz, co jest najgorsze?

— Uuk?

— Nawet nie pamiętam, żebym przechodził pod lustrem.


* * *

Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy pod Załatanym Bębnem Albert kłócił się z oberżystą o pożółkły rachunek, przekazywany pieczołowicie z ojca na syna przez jedno królobójstwo, trzy wojny domowe, sześćdziesiąt jeden wielkich pożarów, czterysta dziewięćdziesiąt włamań i ponad piętnaście tysięcy bójek, a stwierdzający, iż Alberto Malich wciąż winien jest właścicielom trzy miedziaki plus oprocentowanie, co daje obecnie łączną zawartość znacznej części co większych skarbców Dysku i po raz kolejny dowodzi, że ankhiański kupiec z nie zapłaconym rachunkiem ma pamięć, która potrafiłaby zdumieć nawet słonia… Więc mniej więcej w tym samym czasie Pimpuś pozostawiał smugę kondensacyjną na niebie ponad ogromnym, tajemniczym lądem Klatchu.

Daleko w dole bębny grzmiały w pachnących, mrocznych dżunglach, a kłęby mgły wznosiły się nad ukrytymi rzekami, gdzie bezimienne potwory leżały przyczajone pod powierzchnią i czekały, aż podejdzie kolacja.

— Ser się skończył. Musisz zjeść z szynką — oznajmiła Ysabell. — Co tam tak błyszczy?

— To Świetlne Tamy — poinformował Mort. — Zbliżamy się. — Wyjął z kieszeni klepsydrę i sprawdził poziom piasku. — Ale wciąż jesteśmy za daleko. Niech to licho!

Świetlne Tamy leżały na Oś od ich kursu niby ogromne stawy światła. Tym właśnie były. Niektóre plemiona wznosiły zwierciadlane mury w górach pustyni, by w ten sposób zbierać światło słońca Dysku, powolne i nieco ciężkie. Pełniło rolę waluty.

Pimpuś szybował nad ogniskami nomadów i szerokimi rozlewiskami rzeki Tsort. Przed nimi w blasku księżyca zaczynały się krystalizować znajome kształty.

— Piramidy Tsortu przy księżycu! — szepnęła Ysabell. — Jakież to romantyczne!

SPOJONE KRWIĄ TYSIĘCY NIEWOLNIKÓW, zauważył Mort.

— Przestań.

— Przepraszam, ale praktycznie rzecz biorąc…

— Dobrze. Przekonałeś mnie — mruknęła dziewczyna z irytacją.

— Pochowanie zmarłego króla to duży wysiłek- stwierdził Mort, gdy krążyli nad jedną z mniejszych piramid. — Wypychają ich konserwantami, żeby przetrwali podróż na tamten świat.

— Czy to działa?

— Niespecjalnie. — Mort pochylił się nad grzywą Pimpusia. — Widzę w dole pochodnie! — oznajmił. — Trzymaj się.

Kondukt wił się między piramidami, prowadzony przez ogromny posąg Offlera, Boga-Krokodyla. Dźwigała go setka spoconych niewolników. Całkowicie niedostrzegalny Pimpuś przemknął nad nimi kłusem, a po chwili wykonał idealne czteropunktowe lądowanie na ubitym piasku przed wejściem do piramidy.

— Zamarynowali kolejnego władcę — rzekł Mort. W świetle księżyca przyjrzał się klepsydrze. Była całkiem zwyczajna, nie taka, jaka normalnie przysługuje królom.

— To nie może być on — zauważyła Ysabell. — Przecież chyba nie marynują ich za życia?

— Mam nadzieję, że nie. Czytałem gdzieś, że zanim przystąpią do konserwacji, tego… rozcinają ich i usuwają…

— Nie chcę tego słuchać.

— …wszystkie miękkie kawałki — dokończył zakłopotany chłopak. — Chyba tym lepiej, że to marynowanie nie działa. Wyobraź sobie, że musiałabyś chodzić bez…

— Czyli to nie po króla tu przyjechałeś — przerwała mu głośno Ysabell. — W takim razie po kogo?

Mort spojrzał w czarny korytarz. Pozostanie otwarty do świtu, by dusza zmarłego władcy mogła opuścić ziemię. Tunel wydawał się głęboki i złowieszczy, sugerujący zastosowania o wiele bardziej posępne niż — powiedzmy — ostrzenie żyletek.

— Przekonajmy się — zaproponował.


* * *

— Uwaga! Wraca!

Ośmiu najstarszych magów Uniwersytetu ustawiło się w szeregu. W ostatniej chwili przygładzali jeszcze brody i bez większego skutku starali się wyglądać godnie. Nie było to łatwe. Oderwano ich od warsztatów, od poobiedniej brandy przed kominkiem czy cichej kontemplacji w wygodnym fotelu, z twarzą nakrytą chustką. Wszyscy byli nieco zalęknieni i oszołomieni. Co chwila zerkali na pusty postument.

Tylko jedna istota zdołałaby przybrać taki wyraz twarzy jak oni: gołąb, który usłyszał, że lord Nelson zszedł ze swojej kolumny, i że widziano go, jak kupował strzelbę kaliber dwanaście i paczkę naboi.

— Idzie korytarzem! — zawołał Rincewind i błyskawicznie skoczył za kolumnę.

Zebrani magowie wpatrywali się w ciężkie drzwi, jakby miały za chwilę eksplodować. Dowodzi to, że mieli zdolność przewidywania, ponieważ istotnie eksplodowały. Dębowe drzazgi posypały się na wszystkie strony, a niewysoka, chuda postać stanęła na tle jasnego kwadratu wejścia. W jednej ręce trzymała dymiącą laskę. W drugiej niedużą żółtą ropuchę.

— Rincewind! — huknął Albert.

— Tak, proszę pana?

— Zabierz to i wyrzuć gdzieś.

Ropucha przepełzła na dłoń Rincewinda i spojrzała na niego przepraszająco.

— To już ostatni raz jakiś nędzny oberżysta ośmielił się wykłócać z magiem — stwierdził z satysfakcją Albert. — Wystarczy odwrócić się na paręset lat i nagle ludziom w tym mieście wydaje się, że mogą bezkarnie pyskować magom. Co?

Jeden ze starszych magów wymamrotał coś niewyraźnie.

— O co chodzi? Mów głośniej, człowieku!

— Jako kwestor tej uczelni chciałbym zauważyć, że zawsze popieraliśmy utrzymywanie dobrosąsiedzkich stosunków z lokalną społecznością — wybełkotał mag, starając się unikać przypominającego świder wzroku Alberta. Miał na sumieniu wywrócony nocnik i trzy przypadki obscenicznych graffiti. Musiał brać to pod uwagę. Albert rozdziawił usta ze zdumienia.

— Dlaczego? — zapytał.

— No więc tego… poczucie obywatelskiego obowiązku i… uważamy, że jest niezwykle istotne, byśmy świecili przykłaaaaa!

Rozpaczliwie próbował ugasić płonącą brodę. Albert opuścił laskę i powoli przyjrzał się szeregowi. Magowie chwiali się pod jego wzrokiem niczym trawa w czasie wichury.

— Jest tu jeszcze ktoś, kto chciałby się wykazać poczuciem obywatelskiego obowiązku? — zapytał. — Może dobrosąsiedzkie stosunki? — Wyprostował się na pełną wysokość. — Wy glisty bez kręgosłupa! Nie po to założyłem ten uniwersytet, żebyście mogli pożyczać sąsiadom jakąś idiotyczną kosiarkę do trawy! Jaki jest sens posiadania mocy, skoro nie chce się z niej korzystać? Jeśli ktoś nie okazuje wam szacunku, wy nie zostawiacie z jego przeklętej gospody nawet tyle, żeby dało się przy tym upiec kasztany! Jasne?

Coś zbliżonego do cichego westchnienia uleciało z piersi zebranych magów. Wszyscy ze smutkiem spoglądali na ropuchę w ręku Rincewinda. Większość w latach młodości opanowała sztukę upijania się w sztok pod Bębnem. Oczywiście, wszystko to mieli już za sobą, jednak doroczny wykwintny bankiet Gildii Kupców miał się odbyć jutro pod Bębnem w saloniku na piętrze, a Magowie Ósmej Rangi otrzymali uprzejme zaproszenia. Miał być pieczony łabędź, dwa różne desery, a także liczne serdeczne toasty „Za zdrowie naszych szacownych, nie, wspaniałych gości”, póki nie przyjdzie pora, żeby woźni uniwersyteccy zjawili się z taczkami.

Albert spacerował wzdłuż szeregu i od czasu do czasu kłuł laską jakiś brzuch. Dusza tańczyła mu i śpiewała. Wracać? Nigdy! To jest władza, to jest życie! Wyzwie tego starego chudzielca i napluje mu w pusty oczodół.

— Na Dymiące Zwierciadło Grismu, widzę, że konieczne będą poważne zmiany!

Magowie, którzy studiowali historię, nerwowo kiwnęli głowami. Znowu wrócą czasy nagich kamiennych posadzek, wstawania przed świtem, alkoholu pod żadnym pozorem i uczenia się na pamięć prawdziwych imion wszystkiego, aż mózg zajęczy.

— Co on robi!

Na wpół skręcony papieros wypadł z drżących palców maga, który przed chwilą odruchowo sięgnął do kapciucha z tytoniem. Odbił się od podłogi i potoczył, a wszyscy w szeregu spoglądali tęsknie, póki Albert nie przydepnął go sprawnie nogą.

Starzec odwrócił się. Rincewind, który dreptał za nim jako ktoś w rodzaju nieoficjalnego adiutanta, niemal się z nim zderzył.

— Hej, ty! Rincewind! Czy ty palisz?

— Nie, proszę pana. Paskudny zwyczaj. — Rincewind unikał wzroku swoich przełożonych. Nagle zdał sobie sprawę, że zyskał kilku śmiertelnych nieprzyjaciół i wcale nie pocieszał go fakt, że prawdopodobnie nie będzie ich miał zbyt długo.

— Słusznie. Potrzymaj mi laskę. A co do was, bando żałosnych gamoni, ma się to skończyć. Zrozumiano? Jutro o świcie pobudka, trzy razy dookoła skweru i powrót na trochę gimnastyki! Zrównoważone posiłki! Studia! Ćwiczenia dla zdrowia! A ta przeklęta małpa idzie do cyrku, i to szybko!

— Uuk?

Kilku starszych magów zamknęło oczy.

— Ale przede wszystkim — dokończył Albert ściszając głos — będę zobowiązany, jeśli przygotujecie co trzeba do Rytuału AshkEnte. Muszę zakończyć pewne sprawy — dodał.


* * *

Mort szedł przez czarne jak kot korytarze piramidy. Ysabell starała się za nim nadążyć. Słaby poblask miecza oświetlał różne niemiłe obiekty. Offler, Bóg-Krokodyl, przypominał reklamę kosmetyków w porównaniu z niektórymi stworami, którym lud Tsortu oddawał cześć. W niszach po drodze stały posągi najwyraźniej poskładane ze wszystkich resztek pozostawionych przez Stwórcę.

— Po co je tu ustawili? — szepnęła Ysabell.

— Tsortiańscy kapłani twierdzą, że ożywają po zamknięciu piramidy i strzegą korytarzy, ochraniając ciało zmarłego króla przed rabusiami grobowców — wyjaśnił Mort.

— Okropny przesąd.

— A kto tu mówił o przesądach? — mruknął z roztargnieniem chłopak.

— Naprawdę ożywają?

— Wiem tylko, że kiedy Tsortianie rzucają na jakieś miejsce klątwę, robią to porządnie.

Mort skręcił za róg i na jedną przerażającą chwilę Ysabell straciła go z oczu. Pobiegła szybciej przez ciemność i wpadła prosto na niego. Oglądał ptaka o psiej głowie.

— Fuj — powiedziała. — Dreszcz człowieka przechodzi. Czujesz?

— Nie — odparł spokojnie Mort.

— Dlaczego nie?

PONIEWAŻ JESTEM MORTEM.

Odwrócił się i zobaczyła, że jego oczy lśnią jak dwa błękitne punkciki.

— Przestań!

JA… NIE MOGĘ.

Spróbowała się roześmiać. Nie udało się.

— Nie jesteś Śmiercią — przypomniała. — Wykonujesz tylko jego pracę.

ŚMIERCIĄ JEST TEN, KTO WYKONUJE PRACĘ ŚMIERCI.

Pełną zdumienia ciszę przerwał jęk z głębi ciemnego tunelu. Mort odwrócił się na pięcie i ruszył w tamtą stronę.

Ma rację, pomyślała Ysabell. Nawet to jak się porusza…

Ale strach przed ciemnością, jaką ściągało do niej światło, przezwyciężył wszelkie opory. Poszła ostrożnie za Mortem, skręciła i znalazła się w czymś, co w bladym lśnieniu miecza wyglądało jak skrzyżowanie skarbca z bardzo zagraconym strychem.

— Co to za miejsce? — szepnęła. — Nigdy nie widziałam tylu różnych rzeczy.

KRÓL ZABIERA TO WSZYSTKO ZE SOBĄ W PODRÓŻ NA TAMTEN ŚWIAT, wyjaśnił Mort.

— Widzę, że nie uznaje podróży tylko z bagażem osobistym. Popatrz, tam stoi cała łódź. I złota wanna!

Z PEWNOŚCIĄ BĘDZIE CHCIAŁ ZACHOWAĆ CZYSTOŚĆ, KIEDY JUŻ SIĘ TAM ZNAJDZIE.

— I te wszystkie posągi!

TE POSĄGI, PRZYKRO MI TO MÓWIĆ, BYŁY LUDŹMI. SŁUŻĄCYMI KRÓLA, ROZUMIESZ.

Ysabell zacisnęła zęby.

KAPŁANI DALI IM TRUCIZNĘ.

Znów zabrzmiał jęk z przeciwnego końca komory. Mort podążył do jego źródła, niezgrabnie przekraczając zwoje dywanów, kiście daktyli, skrzynki glinianych naczyń i stosy klejnotów. Król najwyraźniej nie mógł się zdecydować, co będzie mu potrzebne w podróży, postanowił więc się zabezpieczyć i zabrać wszystko.

TYLE ŻE NIE ZAWSZE DZIAŁA SZYBKO, dodał posępnie Mort.

Ysabell szła dzielnie jego śladem. Za burtą łodzi zauważyła młodą dziewczynę rozciągniętą na stosie dywanów. Miała na sobie muślinowe szarawary i kamizelkę uszytą ze zbyt małej ilości materiału, a także dość bransolet, żeby zacumować przyzwoitych rozmiarów statek. Wokół warg wykwitła jej zielona plama.

— Czy to boli? — spytała cicho Ysabell.

NIE. MYŚLĄ, ŻE TO PRZENOSI ICH DO RAJU.

— A przenosi?

MOŻE. KTO WIE?

Mort z wewnętrznej kieszeni wyjął klepsydrę i zbadał ją w blasku klingi. Zdawało się, że liczy bezgłośnie. Nagle gwałtownym gestem rzucił klepsydrę za siebie, a drugą ręką ciął mieczem.

Загрузка...