CZĘŚĆ DRUGA

ODLICZANIE

20

Hiszpania, wtorkowy ranek w maju


Pedro de Castillo, znany jako największy wróg mafii i jej nieustające zagrożenie, mozolnie wstawał z łóżka. Obrażenia, jakie odniósł w wyniku ostatniego zamachu, sprawiły, że miał sztywną nogę i cierpiał na bóle kręgosłupa. Musiał zażywać silnie działające lekarstwa, by utrzymać się w pozycji stojącej.

Ale teraz chciał wziąć udział w spotkaniu, którego domagało się od niego czworo najznakomitszych przywódców opozycji i bojowników przeciwko kwitnącej wciąż działalności mafijnej.

Podobno mają jakieś sensacyjne wiadomości do przekazania. W końcu znalazły się środki, dzięki którym będzie można zdławić korupcję i panowanie mafii nad światem.

Środki? Jakie środki? zastanawiał się.

Pieniądze? Nie na wiele ich wystarczy.

Jego zamek był pilnie strzeżony przez zaufanych ludzi. Chciał jednego z nich zabrać w podróż, nie był teraz w stanie wyjeżdżać sam.

Powiedzieli, że spotkanie odbędzie się w norweskich górach. Co on wie o Norwegii? Musiał przyznać, że niewiele. Ktoś ma go spotkać w Oslo, a potem spędzi noc w hotelu. Następnego dnia helikopter zawiezie go na miejsce spotkania. Sprawy są pod kontrolą, wszystko odbędzie się w największej tajemnicy.

Pedro de Castillo się cieszył. Leżenie w łóżku stało się już potwornie nudne. A jeśli mają dopaść tego człowieka, który ukrywa się przed nimi od tylu lat, to…

Zabierze ze sobą Smitha. On się zna na pielęgnowaniu chorych, jest silny, był przez wiele lat jego najlepszym ochroniarzem.

Jak to dobrze, że znowu wraca do czynnego życia.


Wtorek po południu


Jack Loman odłożył słuchawkę telefonu. Na jego twarzy malowała się złośliwa radość.

– A więc de Castillo opuścił swoją twierdzę – szepnął do siebie. – I ma się spotkać z innymi. Teraz ich dostanę. Znowu się zbierają, tym razem w jakimś innym miejscu, nie bardzo wiemy, gdzie, ale moi ludzie niebawem to wykryją. I wyłapiemy wszystkich: Huntera, Carpentier, Bogote, Wonga… i de Castillo!

Fantastycznie!

Po chwili twarz mu pociemniała.

No a co z trojgiem obcych? Oni też wybierają się w to samo miejsce. To niedobrze, bo podejrzewam, że oni mają jakąś tajną broń. W przeciwnym razie nie doszłoby do tego, że ośmiu moich najtwardszych ludzi tak absolutnie chybiło. Wszyscy zostali zamordowani w brutalny sposób. Ale ja złapię tych obcych kuglarzy, będę ich torturował, dręczył, będą umierać w mękach! Przeklęci mordercy! Takich powinno się zetrzeć z powierzchni ziemi!

Ucieszył go natomiast bardzo inny raport. Nowy przewrót, tym razem w Afryce. Przeprowadzili to jego ludzie i, jak się domyślał Jack Loman, na jego rachunek i na jego chwalę. Bo to on stał za wydarzeniami, on, który wyjdzie w końcu z cienia i przejmie władzę, niech no tylko dostatecznie wiele krajów znajdzie się pod jego rozkazami. Jeszcze tylko kilka większych państw i Loman zostanie panem świata.

Trzeba się jednak spieszyć. Jeden region po drugim jest spryskiwany tymi jakimiś drożdżami, czy czymś, co powoduje niebywały rozkwit wszystkiego, co żyje, i co niszczy w ludziach zło. Nie miałoby to wielkiego znaczenia, gdyby chodziło tylko o zwyczajnych śmiertelników, ale ci, którzy będą w jego imieniu zarządzać państwami, muszą zachować swoje dawne wartości. Swoją siłę i zdolność posługiwania się terrorem.

Westchnął z ulgą. Jak to dobrze być w kraju, w którym maska nie jest potrzebna.


Valdres, Norwegia, wtorek wieczór


Wiatr szumiał w opuszczonych szałasach na górskim pastwisku.

Marco, Indra i Ram już przybyli do pewnego hotelu w Valdres, w Norwegii. Musieli znaleźć jakiś hotel, ponieważ najlepiej, żeby wszyscy uczestnicy spotkania mieszkali w jednym miejscu. Wybrano stary, czcigodny Nøsen, położony daleko od ludzkich siedzib, w okolicy związanej w jakimś sensie z dziejami Ludzi Lodu, bowiem Ulvhedin, w swoim czasie, urodził się w dolinie nad brzegami Storefjorden.

W drugiej połowie dwudziestego wieku hotel przez wiele lat leżał w ruinie. Drewno zbutwiało, wyposażenie zniszczyli wandale, różni włóczędzy i młodzież. Aż trudno uwierzyć, ile szkód tacy mogą narobić. Nie zostawili dosłownie nic, ani kawałka całej tapety, ani jednej płytki na ścianach, ani jednej nie potłuczonej szyby, ani jednego całego mebla. Poza tym wszystko, co się jeszcze nadawało do użytku, zostało rozkradzione i wywiezione przez zachłannych dorosłych.

Później jednak hotel odbudowała pełna entuzjazmu para, choć musieli na to zdobyć milionowe sumy i sami włożyć mnóstwo ciężkiej pracy, by hotel wyglądał niemal dokładnie tak samo, jak przed zniszczeniem.

W budynkach znowu zagościło życie, ludzie pojawili się w okolicznych górach i nad fiordem pod baśniowymi górami Hemsedal.

Ale lata mijały, z czasem budynki znowu stały się zbyt stare i trzeba było wznosić nowe. W ciągu dwudziestego pierwszego stulecia hotel był, a to odbudowywany, a to budowany od nowa. Tak więc teraz, około roku 2080, znowu był w użyciu, bo Norwegowie chętnie odwiedzali górskie tereny w swojej pięknej ojczyźnie. Znowu chętnie uciekano do mniej zniszczonych okolic, ponieważ wielkie miasta prawie się nie nadawały do życia, takie były przeludnione, skażone i zanieczyszczone. Ludzie wyjeżdżali więc w dziewicze góry, a im więcej ich tu przybywało, tym więcej powodowali zniszczeń.

Innym wandalem w górskich krainach jest brzoza. Kozy i owce, które zawsze trzymały ją w szachu, teraz żyły jedynie w parkach wokół muzeów ludowych, górskie pastwiska porzucono, także i w Valdres, które przez bardzo długi czas stanowiło ich ostatni skansen. Lasy brzozowe pieniły się niewiarygodnie szybko i unicestwiały najpiękniejsze widoki.

Długie nogi łosi nie zostawiały już wiosną śladów, umilkły żałosne skargi siewek na halach, zniknęły żurawie. Lisy i rysie nie przemykały już w poszukiwaniu zdobyczy; wszystkie zwierzęta, jakie jeszcze zostały, znalazły się, uratowane, w Królestwie Światła.

Indra i Ram błądzili po okolicy, ona z dumą pokazywała mu swoją Norwegię.

– Wielka szkoda, że to nie jesień – powiedziała, wskazując na góry i lasy szerokim gestem. – Powinieneś widzieć Norwegię jesienią. Złociste brzozy, czerwone dywany… o, Boże, jak się to nazywa, no nic, w każdym razie mnóstwo kolorów w najrozmaitszych odcieniach czerwieni, żółci, złota i brązu. Ci, którzy twierdzą, że kamień jest szary i koniec, po prostu w ogóle nie mają wyczucia barwy.

Opowiadała rozgorączkowana, aż się zdyszała. Ram uśmiechnął się.

– Wybraliśmy wiosnę, ponieważ o tej porze łatwiej pracować. Mamy przed sobą całe lato, to dla nas bardzo ważne. Ale widzę przecież, że w górach zalega jeszcze głęboki śnieg, i muszę powiedzieć, że do takiego zimnego wiatru w Królestwie Światła nie przywykłem.

– Jesteś za bardzo rozpieszczony – zachichotała Indra, choć sama uważała, że wiatr trochę zbyt mocno szarpie jej włosy i ziębi, i tak już sine, uszy. – Ale masz rację, wracajmy. Mój sportowy duch też widocznie ucierpiał w dekadenckich wygodach Królestwa Światła.

– Ja myślę, że twój sportowy duch także w zewnętrznym świecie nie był specjalnie imponujący.

– Oj, chyba masz rację.

Ciepły hotel wabił. Pospiesznie wrócili pod dach.

Tak, w Valdres była dopiero wczesna wiosna, sezon turystyczny jeszcze się nie zaczął. Domki wokół hotelu stały puste, idealne miejsce na potajemne spotkanie wielu osób. Marco wynajął cały hotel. Gospodarze musieli uroczyście obiecać, że nikomu nawet słowa nie powiedzą, iż w ogóle mają jakichś gości. Żadnych flag ani proporców szarpanych górskim wiatrem.

Przyjechali już uczeni oraz inspektor policji, a także czterej główni obrońcy środowiska. Zrobili to z wielką chęcią, wszyscy bowiem z utęsknieniem czekali na ponowne spotkanie z tymi tak interesującymi przybyszami nie wiadomo skąd.

Teraz oczekiwali jeszcze jednego gościa, najstarszego wroga mafii, Pedro de Castillo. Ostatnio okopał się w swoim zamku w Hiszpanii w obawie, że jak wielu jego współpracowników i kolegów w służbie dobra zostanie bezlitośnie zlikwidowany. Rany po ostatnim zamachu już się prawie wygoiły i czterej najważniejsi bojownicy zdołali go przekonać, by przyjechał na spotkanie do Norwegii. Zapewniali go, że teraz dzieją się wielkie rzeczy i że otrzymali ogromną, nieocenioną pomoc.

Oczekiwano jego przybycia nazajutrz. Rzecz jasna, wszystko utrzymywano w jak najściślejszej tajemnicy. Do Nøsen miał go przywieźć helikopter.

Wszyscy oczekujący zebrali się na porannym spotkaniu. Odbyło się bardzo serdeczne powitanie, wszyscy przedstawili swoje raporty. W ostatnim czasie wykonano ważną pracę na wszystkich frontach.

– Ale, książę Marco – zaczęła Louise Carpentier; wszyscy wiedzieli, że Marco jest księciem, nie wiedzieli tylko jakiego kraju, majątek by dali za to, żeby się dowiedzieć. – Zastanawialiśmy się wszyscy nad tym, w jaki sposób i kto nas uratował podczas napadów. Czy możemy otrzymać jakieś wyjaśnienia?

Marco i jego przyjaciele uśmiechali się.

– Umiemy takie rzeczy organizować – powiedział książę. – Wprawdzie powinienem był wydać waszym wybawcom surowy zakaz zbyt brutalnego wkraczania… ale, szczerze mówiąc, niewiele mam im do rozkazywania.

Czworo obrońców środowiska, pięciu uczonych, dwie sekretarki, wszyscy wyglądali na bardzo zdumionych. Indra i Ram natomiast uśmiechali się tajemniczo.

– Moja droga przyjaciółko, Louise – zaczął Marco. – Reprezentantko rasy białej, której żywiołem jest ogień. Twój samochód był spychany w stronę przepaści przez znacznie większy wóz, prawda? Po czym wóz napastnika nagle zaczął się palić i spadł w przepaść.

Louise Carpentier potakiwała.

– No to przywitaj się z tym, kto uratował ci życie – uśmiechnął się Marco i wykonał nieznaczny ruch ręką.

Pojawiła się przed nimi niezwykła postać, wyłoniła się z nicości, miała na sobie płomiennie czerwony płaszcz z kapturem, spod którego widać było jedynie rozjarzone oczy oraz lekko ironicznie uśmiechnięte wargi.

Ludzie odskoczyli z jękiem przerażenia.

– To jest Ogień, jeden z żywiołów Shiry z Ludzi Lodu.

Ogień skłonił głowę przed Louise Carpentier, wszyscy mieli wrażenie, że płomień buchnął spod kaptura. Długo nikt nie był w stanie powiedzieć ani słowa. Marco wykorzystał więc milczenie i mówił dalej:

– Mój wielce szanowny przyjacielu Wong. Ty miałeś pewne problemy na lotnisku. Ale ów snajper, który stał na tarasie z karabinem wycelowanym w ciebie, popadł w jeszcze większe kłopoty. Spotkał mianowicie Powietrze, żywioł, który wepchnął go w diabelski młyn. Niezbyt to było estetyczne, kiedy napastnik upadł tuż przed tobą.

Teraz znowu z niczego wyłoniła się przerażająca postać, sina i przezroczysta, ledwo widoczna. Tym razem to Wong pochylił głowę przed swoim wybawcą, a wszyscy przyglądali się temu głęboko poruszeni.

– No a ty, mój przyjacielu, Fourwellu Hunterze… jakaś kobieta chciała cię zastrzelić, prawda? Została jednak wciągnięta w ziemię i zniknęła. Oto masz powód.

Pojawił się ziemistobrunatny duch i pokłonił Indianinowi, który chyba jako jedyny z zebranych przyjął zjawisko całkiem naturalnie. Nie wyglądał na specjalnie zaskoczonego pojawieniem się ducha.

– Natomiast nasz przyjaciel, Simon Bogote, uniknął strasznej śmierci na jeziorze. Muszę powiedzieć, że duch Wody ruszył do dzieła bez zastanowienia, może nawet zbyt brutalnie, ale, jak powiedziałem, ja nie decyduję o ich zachowaniu. Mogę jedynie z wdzięcznością przyjmować ich dobrą wolę.

Simon Bogote z wielką rewerencją skłonił się zielononiebieskiemu, mieniącemu się duchowi, który nieoczekiwanie przed nim stanął.

Po chwili duchy czterech żywiołów wycofały się, ale Marco jeszcze nie skończył.

– Wszyscy pozostali z państwa, uczeni, inspektor, sekretarki, zastanawiacie się z pewnością, jak doszło do tego, że akurat wy uniknęliście ataków na wasze życie, prawda?

Wciąż jeszcze żaden z łudzi nie był w stanie powiedzieć ani słowa, byli po prostu jak sparaliżowani ze zdziwienia. Uczeni kiwali jedynie głowami, bladzi, z wytrzeszczonymi oczyma.

Pojawił się jeszcze jeden duch powietrza.

– To są siostry – wyjaśnił Marco. – Pani Woda i pani Powietrze.

Po chwili zaroiło się od różnorakich istot, ludzie z trudem je rozróżniali.

– Przedtem spotkali państwo duchy Ludzi Lodu – objaśnił Marco. – Teraz przybywają duchy Czarnoksiężnika. To one zatrzymały w powietrzu kule, którymi chciano was poczęstować w hali dworca lotniczego, a potem rozsypały te kule po podłodze. Następnie rzuciły się w pościg za tymi czterema dramami, którzy do was strzelali. Ten, który próbował uciekać ruchomymi schodami, dostał się w ręce wybitnego czarownika imieniem Nauczyciel. Ten, który wsiadł do windy i zaginął bez śladu, odbył wyjątkowo długą podróż w głąb ziemi. To nasz nieoceniony Nidhogg, który wie wszystko o wnętrzu ziemi, tam go wyekspediował. Jeden z napastników udusił się kulą z czekolady. Otóż to jeden z naszych przyjaciół, zwany Duchem Utraconych Nadziei, unicestwił wszelkie jego plany na przyszłość. I w końcu, w przypływie dość czarnego humoru, duch Fal, kuzyn pani Wody, podjął akcję przeciwko czwartemu łotrowi. Dokonał tego w toalecie dla panów. Nie będę głośno mówił, co myślę o takiej karze…

Wszystkie duchy stanęły przed zebranymi i kłaniały się z błyskiem ironii w oczach.

Przecież one są niebezpieczne, pomyślała Louise Carpentier nie bez racji. Oczywiście, powinniśmy być im wdzięczni, że stanęły po naszej stronie, ale trudno zaprzeczyć, że moja wdzięczność jest pomieszana z odrobiną lęku i nawet niechęci.

– Chwileczkę, zaczekajcie! – zawołał jeden z uczonych. – Zastanawialiśmy się wiele nad tym, kim jesteście wy, których poznaliśmy na początku, a szczególnie nasz przyjaciel Ram. Domyślaliśmy się nieziemskiego pochodzenia, ale najwyraźniej macie liczniejsze kontakty ze światem paranormalnym, niż przypuszczaliśmy. Wybaczcie nam, ale teraz to już naprawdę niczego nie rozumiemy.

– Jeśli zechcecie zaczekać jeszcze trochę, to poznacie jeszcze wielu z nas i zrozumiecie więcej. Nie chcę niczego przesądzać, myślę jednak, że wkrótce otrzymacie odpowiedź przynajmniej na część wątpliwości.

Fourwell Hunter rzekł z powagą:

– A tymczasem chcielibyśmy wyrazić nasz prawdziwy szacunek dla was i waszych… – spojrzał na duchy i uznał, że słowo „współpracowników” byłoby niezbyt odpowiednie. Powiedział więc: -…waszych obrońców.

On i wielu innych zdziwiło bardzo określenie „duchy pięciu żywiołów Shiry”. Kim jest ów piąty? Nie mieli jednak odwagi zapytać.

Ram, który dotychczas pozwalał mówić Marcowi, rzekł z uśmiechem:

– Od tej chwili każde z was ma swego ducha, że tak powiem, opiekuńczego. Louise, ty masz Ogień, Wang dostał Powietrze, Fourwell Ziemię, a u twego boku, Simon, zawsze stać będzie Woda. W każdym razie zawsze, kiedy zajdzie potrzeba. One nigdy nie będą się wtrącać do waszego życia prywatnego, pojawią się natomiast w momencie, kiedy zauważą niebezpieczeństwo.

– No to pocieszające – bąknęła Louise, która wciąż zachowywała pewną rezerwę.

Nie taka prosta to sprawa, żeby tacy realiści jak oni zaakceptowali to, co właśnie usłyszeli. Jednak akcje ratunkowe były wystarczająco spektakularne. Nikt z zebranych nie wierzył w żadne magiczne sztuczki. Magicy nie miewają aż takich zdolności.

Trzeba więc było skłonić głowę i pogodzić się z faktem, że mają oto do czynienia z duchami. Nad tym zaś, kim mogą być Ram i książę Marco, ich umysły nie były w stanie się nadal zastanawiać.

Uczeni, policjant i sekretarki, wszyscy otrzymali swoje duchy opiekuńcze. Jedna z sekretarek uznała, że mogliby jej przydzielić kogoś choć trochę ładniejszego niż Duch Utraconych Nadziei, ten jednak skrzywił się do niej w takim przyjaznym uśmiechu, że poczuła się niemal bezpieczna.

– Przyleciały dwie gondole – oznajmiła Indra.

To Nataniel i Ellen, przybyli aż z Australii, gdzie zresztą wypełnili już swoje zadanie. Za jednym zamachem spryskali też Nową Zelandię oraz Tasmanię i teraz wszystko kwitło tam bujnie, a dusze ludzkie przepełniały szczęście i harmonia. Wyspami na Oceanie Spokojnym miał się zająć kto inny.

Druga gondola przywiozła Kiro i Sol, pracujących w Afryce. Będą tam musieli jeszcze wrócić. To ogromny kontynent i bardzo zniszczony.

Sol witała się radośnie ze wszystkimi, a oniemiałym ludziom oznajmiła, że ona sama, jeśli chce, też jest duchem. Tymczasem jednak rzadko to robi, bo woli przebywać ze swoim mężem, Kiro. Ten zaś okazał się jeszcze jednym z tych dziwnych, bardzo wysokich stworzeń, co Ram. Kompletne szaleństwo!

Zaraz po nich przyleciały dwie gondole z Ameryki Południowej i wylądowały na wysmaganych wiatrem pustkowiach Vestfjell. Z tej gondoli wysiadło wielu nieznajomych. Ludzie przyglądali się z podziwem, jak niesiono na noszach pewną nieprzytomną, bardzo poparzoną kobietę, na którą jednak teraz nikt nie zwracał uwagi, bo wszyscy wykrzykiwali radosne gratulacje i życzenia dla młodej pary, podobno właśnie niedawno poślubionej.

Ci dwoje zresztą wyglądali bardzo po ludzku, a dziewczyna najwyraźniej była wnuczką Nataniela i Ellen z Australii, wszyscy witali się i obejmowali, uczeni zaś czuli się trochę odsunięci na boczny tor.

Cała ceremonia zaczęła się od początku, gdy przylecieli rodzice pana młodego, Uriel i Taran, takie mieli imiona, byli odpowiedzialni za Azję Południowo – Wschodnią. Wyglądało na to, że najbardziej wzrusza wszystkich fakt, iż dzięki temu małżeństwu doszło do połączenia dwóch rodzin: rodu Ludzi Lodu i rodu Czarnoksiężnika.

Ram zaczął liczyć na palcach, kogo jeszcze brak: Dolg i Lilja, Armas i Móri, Berengaria i Goram. Niektórzy z nich mieli jakieś problemy po drodze, inni byli zbyt zajęci.

– Zaczynamy bez nich – postanowił Ram. – Chociaż, z drugiej strony, nie możemy rozpocząć poważnych prac do jutra, kiedy to przybędzie señor de Castillo. To przecież wyjątkowy człowiek, nikt nie zliczy, ilu mafiosów pozbawił życia.

– Jest najlepszy na świecie, jeśli o to chodzi – rzekł któryś z uczonych, a inni przytakiwali. – I naprawdę jest tym źródłem informacji, którego wy potrzebujecie. Nic dziwnego, że był z taką wściekłością ścigany przez skorumpowanych urzędników, a przede wszystkim przez ich tajemniczego bossa, którego nazwisko właśnie poznaliśmy.

– Jego dotychczasowe nazwisko – sprostował Jaskari. Ponieważ on znowu zszedł do podziemia pod innym nazwiskiem. Zacznijmy jednak to, co możemy zrobić przed przyjazdem señora de Castillo. Marco, czy nie zechciałbyś rzucić okiem na dwie panie, które z nami przyjechały, matkę i córkę? One bardzo potrzebują twojej pomocy.

21

Oslo, wtorek wieczór


Kiedy Smith i de Castillo przybyli późnym wieczorem do Oslo, padał ulewny deszcz. Lotnisko już dawno zostało przeniesione z katastrofalnego Gardermoen, które było zagrożeniem dla wszystkiego pod nazwą środowisko, w mniej mgliste okolice. Ale deszcze też mogły swoje zrobić. Były zjawiskiem typowym dla norweskiej wiosny, padało więc tak samo w Gardermoen, jak i na nowym lotnisku, i w ogóle w całej południowej Norwegii.

Smith i de Castillo zostali przywitani przez dwóch sympatycznych gentlemenów, którzy pospiesznie wsadzili gości do samochodu – tyleż ze względu na deszcz, co z obawy, by ktoś niepowołany nie zauważył ich obecności – i odwieźli do pobliskiego hotelu w nadziei, że wszystko odbyło się w najgłębszej tajemnicy. Ponieważ Hiszpanie byli zmęczeni po podróży, natychmiast poszli spać. Jutro też czeka ich trudny dzień. I bardzo interesujący! O czym to chcą z nimi rozmawiać najważniejsi obrońcy środowiska?

Zasnęli w bezpiecznym przeświadczeniu, że panowie, którzy witali ich na lotnisku, teraz czuwają nad ich spokojem. Obiecali, że tak będzie, a Castillo zauważył, że są uzbrojeni.

To, niestety, konieczne!


Nøsen, wtorek wieczór


Jaskari stał przy oknie sali jadalnej i patrzył na imponujące sylwetki szczytów Hemsedal, rysujących się wyraźnie na tle zimnego, niebieskiego wiosennego nieba.

Bywał już wcześniej z dziewczynami. Bywał też zakochany. Szczerze i gorąco kochał Elenę przez wiele lat, dopóki uczucie nie wygasło samo z siebie. Potem długo szukał kogoś, komu mógłby oddać serce, wszędzie jednak napotykał jedynie na obojętność. Szukał też przypadkowych… jak to Altea określiła? „one night's stand”. Może zresztą ona mówiła o czym innym, nie pamiętał.

Tym razem jednak odczuwał bolesny… smutek? Ona jest taka chora. Śmiertelnie chora. Ale jaka łagodna, dobra, a przy tym taka młodzieńczo świeża, taka niezakłamana, chociaż pochodzi z okropnego środowiska.

Bardzo chciałby coś dla niej zrobić, powiedzieć jej, że jest ktoś, kto…

Nie, tego mu robić nie wolno, przecież prawie wcale się nie znają. Mieli po prostu potrzebę być razem, chociaż trwało to tak strasznie krótko. Ale oboje czuli się bardzo samotni i spragnieni fizycznej bliskości, żeby to ładnie określić. Istniały bowiem i inne przyczyny ich spotkania nad południowoamerykańskim jeziorem.

Czy może to z jego strony współczucie? Ale z pewnością także sympatia i pewien…

Oj, Marco wzywa.


Marco zabrał Jaskariego i tego z grona uczonych, który zajmował się ziemskimi chorobami, do dużego pomieszczenia na piętrze, gdzie przeniesiono także nieprzytomną wciąż Judy. Długo szli wąskimi, krętymi korytarzami.

– Wolałbym, żeby podczas badania chora była przytomna – powiedział Marco. – Zdołasz ją wybudzić?

– Nie wiem – odparł Jaskari. – Chyba nie trzeba by długo czekać, a sama zacznie odzyskiwać przytomność.

– W takim razie najpierw obejrzymy dziewczynę. To jej córka, prawda?

Jaskari potwierdził z największą obojętnością. On i Altea zgodnie postanowili zachowywać się tak, jakby się nic nie stało na brzegu andyjskiego jeziora, po drugiej stronie globu.

Mała Nellie pilnowała swojej byłej chlebodawczyni, Judy, ale wyglądała na przerażoną. Czyżby jakieś złe doświadczenia?

Altea została położona na łóżku. Przez okno widziała białe chmury gnane wiatrem ponad Skogshorn, najbardziej na zachód wysuniętym szczytem gór Hemsedal. Koncentrowała się na tym widoku, bo naprawdę nie była w stanie patrzeć na trzech pochylających się nad nią mężczyzn. Na Jaskariego z powodu łączącej ich tajemnicy, na Marca ze względu na jego nieprawdopodobny wygląd. Czy jakiś mężczyzna, zwyczajny mężczyzna z tego świata, może wyglądać tak nieziemsko? Widziała przecież tak zwanych Lemuryjczyków. Oni byli w jakiś sposób bardziej konkretni, jeśli tak można powiedzieć, bliżsi rzeczywistości, choć tak bardzo różnili się od ludzi. Ale ten książę, jak go nazywają… Skąd on się wziął? Było w nim coś eterycznego, ezoterycznego i egzotycznego. Jakby pochodził z innej sfery wszechświata. Altea nie widziała jeszcze duchów, wtedy może mogłaby więcej pojąć.

Spoglądanie w życzliwe, ale jakby nieco surowe oczy Marca, było ponad jej możliwości. A teraz on miał osłuchać jej serce.

„Jeśli ktoś mógłby cię uratować, to jest to Marco” – powiedział Jaskari.

Najpierw jednak badali ją tamci, Jaskari i profesor Hult, jak się nazywał, unosili nad nią stetoskop i różne inne przedmioty, których przedtem nie widziała. Nie, więcej operacji nie zniesie, nawet gdyby tak orzekli. Jej dawny lekarz przemawiał do niej ostatnio z wielką powagą w oczach. Teraz nie można już nic więcej zrobić, mówił. Wszystkie próby zawiodły, nic nie pozostało.

Również w twarzach Jaskariego i profesora mogła wyczytać, że nie dają jej żadnych szans. Było im po prostu przykro.

W końcu ów mistyczny Marco położył ręce na jej piersi. Och, nie, czy to jakiś uzdrowiciel? pomyślała Altea z irytacją. Widziała dostatecznie wielu, by wiedzieć, że ich poczynania na nią nie działają ani trochę. Profesor także popatrzył zdumiony i chyba z rezerwą, ale Jaskari przyglądał się Marcowi ze spokojem, jakby już dawniej widywał go przy pracy.

Była trochę rozczarowana, że trafiła w ręce znachora.

Głęboko wciągnęła powietrze. Co to?

Z jego rąk spływało jakieś kojące ciepło, czuła, jak serce odnajduje w nim spokój i siłę. Łzy potoczyły jej się po policzkach, takie silne było to przeżycie, ale nie poruszyła się, żeby je otrzeć. Niech sobie płyną. Chociaż właściwie serce nigdy jej jakoś dojmująco nie dokuczało, z wyjątkiem trudności z oddychaniem, zwłaszcza po wysiłku, to teraz doznała przeświadczenia, że fizyczna wada jej serca się zabliźniła i że ona sama w jednej chwili stała się tak samo młoda i silna jak wszyscy jej rówieśnicy.

To było nieprawdopodobne uczucie.

– W porządku – powiedział Marco z westchnieniem ulgi i wyprostował się. – Zrobione!

Dal profesorowi znak, że może ją znowu zbadać.

Uczony pochylił się nad Alteą z wyraźną już teraz rezerwą. A potem nagle się wyprostował, jakby doznał szoku. Przykładał stetoskop do wszystkich możliwych punktów, w których spodziewał się usłyszeć pracę chorego organu. Potem bez słowa przekazał aparat Joriemu, który uśmiechnął się tylko i posłuchał przez chwilę.

– Po prostu nie mogę w to uwierzyć – jęknął profesor. – Kim pan właściwie jest, książę?

– Lepiej, żebyś nie wiedział – odparł Marco. – Możesz wstać, Alteo. Jesteś zdrowa. A teraz zobaczymy, czy twoja mama już otworzyła oczy.

Judy nie spała. Już z daleka, w wąskim korytarzu, słyszeli jej wołanie z pokoju, w którym leżała. Histerycznie wykrzykiwała, że się boi, że pozostawiono ją na pastwę losu, docierały do nich narzekania, że pościel szorstka i gdzie jest jedwabna bielizna, a także nawoływania w rodzaju: „Gdzie jest Jack”, „Mam straszne pęcherze na rękach, zaraz umrę”, „Gdzie ja jestem”. „Jack, oni mnie uprowadzili, zapłać im, ja tu umrę, skóra ze mnie schodzi, cała moja opalenizna na nic, jak ja się teraz pokażę na balu u burmistrza?”

– O, rany boskie! – jęknął Jaskari, wchodząc do pokoju.


Judy była przerażona. Zniknął jej piękny świat luksusu, komfortu, podziwu mężczyzn i pielęgnowania własnej urody, która ma nieprzyjemną skłonność do więdnięcia, jeśli nie okazuje jej się należytej uwagi.

No i oto stało się to straszne. Uprowadzono ją, bo to bez wątpienia było uprowadzenie! Te wszystkie okropieństwa z Devlinem i to, co on mówił o Jacku, to, rzecz jasna, kłamstwo…

Z piersi biedaczki wyrwał się głuchy szloch. Coraz trudniej jej było przekonywać samą siebie, że tamto to kalumnie i że te straszne rzeczy nigdy się nie wydarzyły. Tak trudno, tak trudno było zachować iluzję szczęścia i miłości Jacka. O Boże, a co tutaj robi jakaś nieznajoma indiańska dziewczyna? To straszne!

Chciała zamknąć oczy, niech cały ten okropny świat zniknie i niech będzie tak jak dawniej. Pośpi jeszcze, a jak się obudzi, będzie dobrze.

Ktoś wszedł. To ci, co ją uprowadzili? Nie była w stanie na nich spojrzeć.

O, to ten przystojny wiking Jaskari. Podświadomie starała się przybrać swój zwykły wyraz twarzy, chłodna perfekcja…

I… och, nie… Jaskari przyprowadził ze sobą dwóch innych mężczyzn. Jeden podstarzały, w okularach, szkoda na niego tracić czas, ale za to ten drugi! O Boże, pomóż mi, prosiła Judy w duchu. Ten powinien mnie widzieć w mojej najlepszej formie, a ja jestem taka spalona, co robić? Cóż to za mężczyzna… a może on jest…

– Nie, anioły powinny przecież być białe – powiedziała głośno, nie zdając sobie z tego sprawy. Biedna, nieskomplikowana Judy była oszołomiona i przeżyciami, przez które musiała przejść, i środkami uspokajającymi.

– Anioły powinny być białe – powtórzyła, tym razem z tą spontaniczną kokieterią w głosie, która zawsze się pojawiała w jej zachowaniu, jeśli w pobliżu ukazał się wart zainteresowania mężczyzna. – A może ty jesteś czarnym aniołem?

– Tak – odarł Marco z powagą.

Judy zaśmiała się perliście.

– Lubię ten rodzaj humoru. Gdzieś ty się podziewał przez całe moje życie?

Marco udał, że nie słyszy zaczepki. Już miał zacząć rozmawiać z chorą, gdy Judy spostrzegła, że razem z mężczyznami przyszła też Altea.

– Alteo, natychmiast stąd wyjdź! Nie przeszkadzaj panom, oni teraz zajmują się mną.

Była śmiertelnie przerażona, że ten niewiarygodny, urodziwy mężczyzna dowie się, że Altea jest jej córką.

– Ale, mamo, chciałam ci tylko powiedzieć, że Marco właśnie mnie uzdrowił, wyleczył moje serce. Jestem zdro…

Judy usłyszała tylko słowo: „mamo”

– Wyjdź! Ja nie jestem…

Nie, no nie może tak powiedzieć. Nie może zaprzeczać, że ma na pół dorosłą córkę. Zresztą Jaskari o tym wie, niech to licho!

Mężczyzna w okularach powiedział:

– Jestem profesor Hult. Czy nie słyszałaś, że twoja córka jest zdrowa? Jej serce bije silnie i całkiem normalnie.

– Och, jak to miło – odparła Judy. – Przynajmniej nie będę musiała się martwić.

Zwróciła się znowu do Marca i pokazywała mu swoje ręce, kręcąc nimi kokieteryjnie.

– Trzeba ci wiedzieć, że one nie zawsze tak wyglądały. Zostały tylko wystawione na straszliwie piekące słońce.

Hult się rozzłościł. Zdjął ze ściany lusterko i podsunął Judy.

– Chyba nie tylko o ręce chodzi – powiedział gniewnie.

Na widok swojej twarzy Judy wrzasnęła przeraźliwie. Wpadła w taką histerię, że Jaskari musiał jej zrobić uspokajający zastrzyk.

Profesor usiadł na krawędzi łóżka.

– Spróbuj teraz posłuchać, co inni do ciebie mówią, przestań wrzeszczeć i mizdrzyć się! Słyszałaś, że Marco usunął z serca Altei bardzo poważną wadę. Obiecał, że tobie też przywróci urodę, ale musisz trochę z nami współpracować.

– Och, jak ja się pokażę ludziom? O, co powiedzą nasi przyjaciele? Będą triumfować, zawsze mi zazdrościli…

To Jaskari znalazł w końcu rozwiązanie, o którym powinni byli pomyśleć dawno temu.

– Marco, daj jej parę kropel eliksiru!

Judy ujęła szklankę z wodą, do której wpuścili odrobinę już przedtem mocno rozcieńczonego płynu. Pijąc, starała się patrzeć głęboko w oczy temu cudownemu mężczyźnie, który stał obok jej łóżka.

Eliksir pomógł. Judy zaczęła powoli rozumieć i akceptować nową sytuację. Płakała trochę nad swoim gorzkim losem, przeważnie jednak obejmowała córkę, robiła to bardzo ostrożnie, prosiła o wybaczenie i cieszyła się szczerze, że dziewczyna rozpoczyna nowe życie.

– Pozwól teraz Marcowi, żeby położył na tobie swoje uzdrawiające ręce, mamo. On jest fantastyczny!

Co do tego ostatniego, Judy zgadzała się z nią całkowicie. A kiedy poczuła ciepło spływające z jego rąk, ogarniające jej skórę i całe ciało – którego zresztą Marco nie dotykał, trzymał ręce kilka centymetrów nad Judy – wtedy ogarnęło ją nigdy przedtem nie doświadczane szczęście, bezpieczeństwo i spokój, który wnikał głęboko do jej udręczonej duszy.

Jakie to ma znaczenie, czy jest piękna czy też nie? Plan popełnienia samobójstwa po skończeniu pięćdziesięciu lat gdzieś się rozwiał. Stres wywoływany koniecznością podporządkowywania się Jackowi też zniknął. Zdrada męża, brutalność Devlina i cała tamta zatruta atmosfera w hacjendzie przestały mieć jakiekolwiek znaczenie.

A ważne zaczęło być to, że Altea została stamtąd wyciągnięta, że uratowano jej zdrowie. Kiedy zaś Judy zobaczyła swoją twarz i ręce po zabiegu Marca, odetchnęła głęboko z wielką ulgą.

– Ale, Judy, powiedz, coś ty zrobiła ze swoją twarzą? – zapytał profesor Hult surowo. – Naprawdę naciągnęłaś skórę do kresu wytrzymałości. To się za parę lat zemści.

Judy chciała powiedzieć, że postępowała tak dla Jacka, ale na myśl o nim zrobiło jej się dziwnie nieprzyjemnie. Westchnęła więc tylko:

– Będę się musiała pogodzić z losem.

– To nie będzie konieczne – wtrącił Marco przyjaźnie. – Ale teraz chciałbym powiedzieć, że mamy nieco inne plany co do wszystkich trzech pań z hacjendy.

Na tym skończył i wszyscy poszli na ogólne zebranie.


Wtorek wieczór, około północy


Loman rozmawiał przez swój telefon, którego nikt nie mógł podsłuchiwać.

– Dobrze, Ross! W takim razie Japonia również wpadnie w nasze ręce! To wspaniale! Dopiero teraz będziemy mogli działać! Państwa padają w ostatnich dniach niczym dojrzałe jabłka. Ach, tak, Japonia także? Ross, dostaniesz na własność państwo, które tylko sobie wybierzesz. Będzie twoje, pod moim nadzorem, rzecz jasna. Co? USA? No, nie prosisz o mało, ale jeśli zdążysz przejąć Stany Zjednoczone, zanim nas ubiegną ci purytame, to będą twoje. Straciliśmy na ich korzyść Australię i różne inne mniejsze terytoria. Tak, moi ludzie tam zostali „zbawieni”. Są teraz sympatyczni jak niewinne baranki, niech ich cholera weźmie! Ale teraz nie mam czasu się nimi zajmować, nasi starzy wrogowie czekają. Wong i ta cała banda.

Skrzywił się, bo uczynił nieostrożny ruch i poczuł przejmujący ból w swoim najbardziej wrażliwym miejscu.

– Nie, spokojnie, spokojnie – odpowiadał na pytanie Rossa. – Zajmiemy się Wongiem i jego kompanią. Moi ludzie są na tropie, to tylko kwestia godzin i zlokalizujemy ich, będzie to dla nich wielka niespodzianka. Pedro de Castillo? Spokojnie, on jest nasz, mamy ich już wszystkich.

Odłożył telefon i usiadł wygodnie w fotelu. Może się zdarzyć, że ci nędznicy mają u siebie Alteę. To by nawet było bardzo dobrze, zgarnąć wszystkich za jednym zamachem. A wtedy panienka zostanie poddana torturom gorszym niż za czasów inkwizycji. A to niemało, bo przecież nikt nie potrafi tak dręczyć innych jak wybrani przez Boga, jedyni, którzy wierzą tak jak trzeba.

22

Nøsen, we wtorek o północy


Indianin z Ameryki Północnej, Fourwell Hunter, zaopiekował się młodą indiańską dziewczyną z Ameryki Południowej, Nellie, która przy nim czuła się absolutnie bezpieczna. Jak przy ojcu. Własnego ojca zresztą znała jedynie jako pijaczka, który przychodził do domu tylko po to, żeby się najeść i przespać, a przy okazji zrobić kolejne dziecko. Była natomiast związana z matką. Bo Nellie nadawała się znakomicie do wszystkich niewolniczych prac w domu. Teraz, kiedy młodsze siostry podrosły, Nellie musiała dom opuścić, żeby zarabiać pieniądze dla licznej rodziny.

No ale wszystko ułożyło się jak najgorzej. I dopiero teraz Nellie poczuła, że nareszcie znalazła się w dobrych rękach.

Marco zapytał dziewczynę:

– Nellie, inni twierdzą, że mówiłaś coś w rodzaju: „wszyscy byli martwi”? Jaskari natomiast twierdzi, że ciężarówki były bardzo wyładowane i ludzie siedzieli w nich ściśnięci niczym śledzie w beczce.

– Bo oni leżeli jeden na drugim. Żeby wszyscy zabici się zmieścili. Widziałam, jak do nich strzelali. Nikt się nie uratował.

– Powinniśmy byli coś z tym zrobić tam na miejscu – powiedział Jaskari. – Zameldować na policji w najbliższym mieście albo co – westchnął Jaskari.

– To by się na nic nie zdało – uspokoiła go Altea. – Wszystkie miejscowe władze Jack przekupił. Policja była po jego stronie.

– Dziwne, że nie zawładnął całym państwem – powiedział profesor Hult.

– Ależ zawładnął – wtrącił inspektor policji. – Może nie akurat Chile, pewnie bał się ujawnienia, bo wszędzie tam był znany. Ale mniejsze kraje w Ameryce Południowej: Wenezuela, Kolumbia, Ekwador, wszystkie znajdują się pod jego wpływami. Wszędzie tam dokonano przewrotów, którym nikt się nie sprzeciwił, bo Loman je znakomicie przygotował.

– Tam jeszcze nie dotarliśmy – powiedział Ram. – Ale przewroty musiały się dokonać całkiem niedawno.

– Wczoraj. Wiadomości na ten temat pojawiły się dzisiaj rano.

– Jori i Sassa nie zdążyli podjąć tam spryskiwania. Zresztą akurat to terytorium do nich nie należy. I pojawiły się też pogłoski o niepokojach w Japonii.

– Czy on gdzieś osobiście stanął na czele państwa? A może wszędzie? Stany Zjednoczone Lomana, co?

– Nie, nie sądzę – rzekł inspektor policji. – Ale skąd się dowiemy, jak on wygląda? Nigdzie przecież nie ma jego zdjęć.

– Nie ma – potwierdziła Altea. – Aparaty fotograficzne były w hacjendzie surowo zabronione, więc ja też nic nie mam. Zresztą pewnie i tak bym go nie fotografowała.

Judy milczała. Nie miała żadnych fotografii swego męża, zresztą była całkiem naga, kiedy ją znaleziono.

Nagle drgnęła.

– Czy wy uważacie, że to Jack jest tym poszukiwanym przez wszystkich wielkim… jak go nazywacie? Szefem mafii?

– Szefem szefów – potwierdził inspektor. – Ścigamy go od bardzo dawna. Pedro de Castillo trzy lata temu zaczął mu deptać po piętach, ale on nagle gdzieś przepadł. Najprawdopodobniej osiedlił się wówczas w Chile.

Wszyscy zachęcali Alteę i Judy, by sporządziły portret Jacka, najdokładniej jak potrafią. Nellie też zaproszono do współpracy, ale ona była w posiadłości całkiem nową osobą, poza tym jej talenty plastyczne nie na wiele się zdały. W pewnym momencie Indra zapytała ostrożnie, czy dziewczynka rysuje siedzącego wielbłąda.

Mieszkańcy Królestwa Światła nad czymś między sobą dyskutowali. Cicho i z wielką powagą, a potem Ram powiedział:

– Teraz Jaskari nas opuszcza. Musi wrócić do pracy ze zwierzętami w naszym kraju. Zastanawialiśmy się nad sytuacją trzech uratowanych pań. Judy i Altea znajdują się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, dopóki Loman i jego ludzie pozostają na wolności. Nellie może nic strasznego nie grozi, ale jej przyszłość jest niepewna…

Hunter podniósł rękę.

– Postanowiłem zaopiekować się Nellie. Moja rodzina z radością przyjmie jeszcze jedną córkę, mamy dzieci w jej wieku. I Nellie też chce być z nami.

– Znakomicie! – ucieszył się Ram. – Ufam, że w razie czego będziesz jej bronił nawet z narażeniem życia.

– Dostatecznie długo byłem ścigany przez popleczników Lomana, by wiedzieć, jak się przed nimi bronić. Poza tym duch Ziemi jest z nami.

– To prawda.

Ram zwrócił się do Judy i Altei z pytaniem, czy nie chciałyby pojechać z Jaskarim do jego „kraju”. Gdyby się zgodziły, muszą być przygotowane na pewne niezwykłe przeżycia. Nie, nie grozi im nic, po prostu będzie tam wiele nowych dla nich rzeczy.

Obie panie bardzo chciały pojechać, szczególnie Altea. Chociaż Jaskari nigdy nawet nie wspomniał o wydarzeniu w Andach, to jednak czuła, że powstała między nimi więź. Piękna i niezwykła. W każdym razie tak to odczuwała, a ukradkowe uśmiechy Jaskariego pod jej adresem mogły świadczyć, że z nim jest podobnie. Widziała w jego oczach czułość, od której przenikało ją ciepło.

Zapytała niepewnie, czy będzie mogła mu pomagać w pracy, bo bardzo lubi zwierzęta i zawsze świetnie się z nimi porozumiewała. No, może z wyjątkiem rasowego kocura Judy, który chodził swoimi ścieżkami i na ludzi w ogóle nie zwracał uwagi. I jeśli tylko znalazł jakiś kąt, gdzie mógł spokojnie nasikać, to był zadowolony.

Odpowiedź Jaskariego dawała nadzieję i Altea bardzo się zdziwiła, że serce zabiło jej tak mocno na myśl, iż będzie mogła pracować w pobliżu niego w tym kraju, który nie wiadomo, gdzie się znajduje.

Judy była zachwycona opowieścią o Świętym Słońcu, które zachowa jej młodość. Niczego więcej nie potrzebowała, żeby z radością wyrazić zgodę na wyjazd, co tam zgodę, wdzięczność za taką wspaniałą możliwość.

Tak więc Jaskari i Zinnabar wyjechali z żoną i pasierbicą Lomana, a Sassa i Jori opuścili Nøsen, by wrócić do przerwanych zajęć w Chile. Nataniel i Ellen, Taran i Uriel także wrócili do swoich obowiązków.

Pozostali siedzieli jeszcze długo w noc i zanim nareszcie poszli spać, zaplanowali działalność na najbliższe dni.


Nøsen, środa


Ścigający od lat mafię Pedro de Castillo przyjechał helikopterem następnego ranka.

Indra nie bardzo wiedziała, czego się spodziewała, w każdym razie jednak nie tego podstarzałego, silnej budowy pana z wieńcem krótko przystrzyżonych srebrnych włosów i ciemnymi hiszpańskimi oczyma. Wyglądało na to, że żył sobie dobrze w tym swoim zamku. Tak przynajmniej można było sądzić po jego wystającym brzuchu, musiał mieć sporą nadwagę. Po ostatnim ataku na swoje życie chodził o lasce.

Przywiózł ze sobą sekretarza, ochroniarza, współpracownika w jednej osobie. Aż się palił, by rozpoczynać polowanie na Lomana.

– Bardzo dobrze państwa znam – powiedział na powitanie. – Wszystkich czworo. Hunter, Carpentier, Bogote i Wong, te nazwiska znakomicie brzmią w naszych kręgach. To będzie dla mnie radość i zaszczyt móc z wami pracować.

Przywitał się z pozostałymi, z uczonymi, inspektorem policji i sekretarkami, Indrę elegancko pocałował w rękę, ale Marca i Rama taksował ze zdumieniem.

– Później wyjaśnimy powody naszej obecności – powiedział Marco pospiesznie – ale teraz przejdźmy do rzeczy.

– Dobrze powiedziane – rzekł Hiszpan. – Słyszałem, że zidentyfikowaliście interesującego nas człowieka jako Jacka Lomana, zamieszkałego w Chile, skąd jednak ostatnio znowu się wyniósł i zmylił pogonie.

– Zgadza się. I bardzo się po tym uaktywnił. Doprowadził do przewrotów w wielu krajach świata. Wybrani przez niego ludzie przejęli władzę, ale to wszystko było przygotowywane od dawna. Pedro de Castillo roześmiał się cierpko.

– Mimo że to mój największy wróg, muszę go, wbrew własnej woli, podziwiać za skuteczność. I za to, że potrafił tak długo zachować anonimowość! No, dobrze, moje panie i panowie, od czego zaczynamy?

– Od śniadania – uśmiechnął się Ram. – Bardzo proszę wszystkich.

Brakowało tylko Nellie, ale była taka zmęczona, że pozwolono jej zostać w łóżku. Jak większość nastolatków lubiła długo spać.

Natomiast Sol i Kiro brali udział w spotkaniu. Sol siedziała rozszczebiotana obok Smitha, który okazał się dość ponurym typem. Wszelkie jej zaczepki spływały po nim jak woda po gęsi. To jednak zdawało się nie przeszkadzać Sol, zachowała promienny humor.

Gospodyni podała wykwintne śniadanie i wszyscy zebrali się przy dużym okrągłym stole.

Indra zwróciła uwagę, że Marco mało co je, dłubie w zamyśleniu widelcem w kawałku mięsa.

– Przypadkiem poznałem kilka poprzednich kryjówek Lomana – oznajmił energiczny de Castillo, wymachując widelcem w powietrzu. – No właśnie, czy będziemy nazywać go Loman, skoro już udało nam się zdobyć coś w rodzaju jego nazwiska?

– Tak – rzekł Ram. – Chociaż z pewnością już je zmienił.

– Na pewno. No ale w każdym razie wydaje mi się możliwe, że wrócił do jednej z dawniejszych kryjówek. Jedna znajduje się we Włoszech.

– Wygląda na to, że pan Loman jest południowcem – wtrąciła Indra. – Zawsze wybiera kraje romańskojęzyczne.

– Sądzę, że ten człowiek zna wiele języków. Jeśli przebywa we Włoszech, to znajduje się w trudno dostępnym zamku, prawdziwej twierdzy. Próbowaliśmy już się tam dostać, proszę mi wierzyć. Druga kryjówka, o której wiemy, znajduje się w Maroku i, jeśli to możliwe, jest jeszcze trudniej dostępna niż pierwsza.

– No to pocieszające – westchnęła Indra z goryczą. – Marco, co z tobą?

Książę westchnął.

– Nic konkretnego. Tylko… Widzisz, ja wyczuwam niebezpieczeństwo.

Smith i Castillo popatrzyli na niego nie rozumiejąc, o co chodzi. Pozostałych, bardziej już nawykłych do zachowań Marca, jego słowa szczerze zmartwiły.

Wkrótce otrzymali odpowiedź, skąd się biorą jego przeczucia.

Do jadalni wszedł kilkunastoletni syn gospodarzy. Z wahaniem podszedł do Indry, która widocznie budziła w nim najwięcej zaufania. Bo poza tym w sali znajdowało się tylu dziwnych ludzi. Chińczycy i Murzyni, Indianie oraz dwie ogromne istoty w ogóle do nikogo niepodobne, i jeden mężczyzna taki przystojny, że człowiek nie miał odwagi na niego patrzeć.

– Mama uważa, że powinienem państwu powiedzieć – oznajmił chłopiec. – Nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie, ale kiedy przed chwilą wracałem ze wsi, to widziałem… choć to nie jest sezon łowiecki, i w ogóle żadnych zwierząt nie ma, to w jałowcach dookoła naszego domu leży mnóstwo mężczyzn z bronią. Bardzo nowoczesną, widziałem taką w telewizji, lasery i w ogóle…

Chociaż bowiem rozwój przemysłu i technologii od początku trzeciego tysiąclecia cechowała stagnacja, to produkcji śmiercionośnej broni ona nie dotyczyła. W tej dziedzinie ludzie zawsze potrafią dbać o postęp.

Wszyscy podskoczyli, słysząc słowa chłopca.

– Tutaj? – spytał Ram z niedowierzaniem. – Jak oni nas tu znaleźli?


Królestwo Światła, tego samego dnia


Dotarli do bazy Zinnabara, gdzie Judy i Altea zostały uśpione. Wciąż nie wiedziały, dokąd jadą, ponieważ nikt nie miał zaufania do stanu nerwów Judy.

Kiedy się ponownie obudziły, otaczało je ciepłe, złociste światło. Siedziały w gondoli, podobnej do tej, jakiej używał Jori, i płynęły w powietrzu, niezbyt wysoko nad cudownie kwitnącymi łąkami i rzekami, w których niebo odbijało się złociście, a nie niebiesko.

– Gdzie jesteśmy? – spytała Altea, która ocknęła się pierwsza.

Jaskari ukucnął obok jej fotela.

– Witaj w mojej ojczyźnie, w Królestwie Światła – uśmiechnął się. – Jesteś we wnętrzu Ziemi i teraz już wszystko będzie dobrze. Jack Loman nigdy cię tu nie dosięgnie.

Minęło sporo czasu, zanim Altea otrzymała odpowiedzi na wszystkie swoje pytania i opanowała się jakoś po przeżytym wstrząsie. Ale oczy Jaskariego zawierały w sobie tyle ciepła, a jego ręce spoczywały na jej ramionach i uspokajały ją, w końcu więc przestała pytać i rozkoszowała się chwilą.

– Dokąd jedziemy? – brzmiało jej ostatnie pytanie.

– Do Sagi, to jest miasto Marca. Ja też tam mieszkam, ale teraz pracuję na terenie hodowli zwierząt. Wyślemy je na Ziemię, kiedy zapanują tam odpowiednie warunki. Altea, ja…

– Tak, co chciałeś powiedzieć? – spytała łagodnie, czując, że serce zaczyna jej mocniej bić.

– Dużo myślałem o tym, co zrobiliśmy… – Rozejrzał się dokoła, by sprawdzić, czy nikt go nie słyszy. – To ma dla mnie znaczenie.

A gdy najwyraźniej czekał na odpowiedź, Altea wyszeptała:

– Dla mnie też.

Energicznie pokiwał głową.

– Chciałabyś zamieszkać blisko mnie?

– Nie mogę sobie wyobrazić nic lepszego.

– Bo ja bym chciał, byśmy się lepiej poznali. I… – uśmiechnął się szeroko. – I znowu to zrobili. Ale teraz inaczej, z uczuciem. Bo szczerze mówiąc, po tym, co zrobiliśmy tam, było mi trochę przykro.

– Powiedzmy, że to była tylko próba.

– Tak będzie najlepiej – roześmiał się. – Altea, ja zacząłem cię lubić… tak naprawdę, wiesz.

– Ja także. To znaczy, chciałam powiedzieć, że ja też lubię ciebie. Ale zdaje się, że mama otwiera oczy.

Jaskari uścisnął jej rękę i wstał. Altea z błogim uśmiechem przymknęła powieki i wsłuchiwała się w kroki Jaskariego, który szedł do tylnej części gondoli. Potem w milczeniu wyjęła z torebki rękopis swojej powieści, podarła go na kawałki i wyrzuciła. Nikomu nie będzie to już potrzebne.


Nøsen, środa przed południem


Lada moment wybuchnie panika. Pedro de Castillo krzyczał:

– A mówiliście, że tu jest bezpiecznie! Co teraz zrobimy?

Sol popatrzyła na Marca i rzekła spokojnie:

– Pozwól, że ja się tym zajmę.

Mieszkańcy Królestwa Światła odetchnęli. Ale ci z Ziemi rozglądali się przestraszeni.

Marco skinął głową.

– Działaj, Sol. Chłopiec pokaże ci, gdzie oni są.

– W trzech miejscach – tłumaczył chłopak zdyszany. – Oni mnie nie widzieli, bo wszyscy patrzyli tylko w stronę zabudowań.

– Miałeś szczęście – powiedział Ram. – Myślę jednak, że zostaliśmy otoczeni.

– I wy mówicie o tym tak spokojnie? – denerwował się Smith.

– Sol poradzi sobie z nimi. Naprawdę możemy kończyć śniadanie.

Uczeni i czworo obrońców środowiska posłało Ramowi spojrzenia świadczące, że po części rozumieją, i wszyscy usiedli. Ale rozumieli naprawdę tylko po części, ponieważ nie potrafili uplasować Sol. Nie bardzo wiedzieli, kim jest ta pani, która ma się zająć draniami ukrytymi w krzakach. Sama powiedziała, że bywa duchem, jeśli chce…

Smith był wzburzony.

– Zostaliśmy wciągnięci w pułapkę. Idę do pokoju po rewolwer.

– Ja także – powiedział Wong.

Marco skinął głową.

– Tylko trzymajcie się z daleka od okien… gdyby zaczęli strzelać.

– Myślę, że nie zdążą – wtrącił Kiro złośliwie.

Pedro de Castillo został na miejscu. Nikt nie może powiedzieć, że brak mu odwagi.

– O ile dobrze zrozumiałem, to miały tu być żona i córka Lomana? One pewnie też są w niebezpieczeństwie.

– Pasierbica – sprostował Marco. – Nie sądzę, żeby ona przyznawała się do pokrewieństwa z tym draniem. I proszę się nie martwić, ich już tu nie ma, są bezpieczne. Absolutnie bezpieczne.

– Gdzie?

– Później będzie czas o tym porozmawiać. Została tylko jedna z tych trzech urato… Co to było?

Na podwórzu rozległ się straszny łoskot, a z pobliskich wzgórz słychać było krzyki. Zebrani ostrożnie wyjrzeli przez okno. Zobaczyli gromadę mężczyzn biegnących w dół do jeziora w szalonej ucieczce przed czymś, czego obserwujący nie mogli zobaczyć.

– Chodźcie no i popatrzcie! – zawołał Kiro od okna, które wychodziło na podwórze.

Pobiegli.

Pośrodku dziedzińca leżała supernowoczesna broń Lomana, wszystko zrzucone na wielki stos, połamane, powykrzywiane, na pół stopione, do niczego nieprzydatne. Po prostu złom.

– Nie, och… nigdy nie widziałem czegoś podobnego – szepnął de Castillo najwyraźniej wstrząśnięty. – I ludzie uciekają, jakby ich ktoś gonił.

W chwilę później na dziedzińcu pojawiła się Sol i starannie otrzepała ręce.

– Ona to zrobiła? Sama? – jęknął de Castillo.

– Nie, nie sama – uśmiechnęła się Louise Carpentier.

– Ale nie widzę nikogo więcej.

– Tak, to prawda, nikogo nie widać.

– A więc i tym razem zostaliśmy uratowani – powiedział Bogote. – Dziękuję! – zawołał w stronę sufitu.

Na chwilę zaległa cisza. Wszyscy byli tacy zmęczeni, jakby brali udział w przepędzeniu napastników.

– Niczego nie rozumiem – westchnął de Castillo. – A co to się stało ze Smithem?

– I z Wongiem – dodał Bogote. – Pójdę rozejrzeć się za nimi.

Zniknął w starszej części hotelu.

– Gdybyście państwo teraz mogli mi wytłumaczyć… – zaczął de Castillo.

Marco uniósł rękę.

– Przykro mi, jeszcze nie. To by nam zabrało zbyt wiele czasu. Sytuacja jest krytyczna, musimy liczyć się z tym, że banda Lomana wróci. Sądzę więc, że powinniśmy się stąd wyprowadzić, i to jak najszybciej. Nie, no ale teraz to i Bogote zniknął. Co się dzieje? Czy aż tak długo trwa przejście po pokojach?

Wszyscy razem wchodzili na górę po zniszczonych schodach.

Najpierw zajrzeli do pokoju Bogote, ale on pewnie szukał tamtych. Poszli więc do Smitha, lecz tam też nie było nikogo.

Musieli bardzo hałasować, bo po chwili z pokoju Nellie wysunęła się zaspana głowa.

– Nellie, widziałaś tu na górze kogoś? – spytała Indra.

– Nie – wykrztusiła przerażona dziewczyna wpatrując się w plecy jednego ze znikających za zakrętem korytarza. – Ale słyszałam hałasy z któregoś pokoju, gdzieś tutaj.

– Dawno?

– Nie, dopiero co.

Wciąż wyglądała na wstrząśniętą. Marco zatrzymał się również i spojrzał na nią pytająco.

Nellie nieustannie patrzyła w stronę, gdzie na zakręcie korytarza zniknęły jej te plecy.

– Czy ty się boisz, Nellie? – zapytał Marco przyjaźnie.

Spojrzała na niego pospiesznie.

– Tak. Bo nie rozumiem…

– Czego nie rozumiesz? – dopytywała się Indra.

– Te plecy, tam…

– Nellie, o co ci chodzi?

– Ja nie rozumiem, co tutaj robi pan Loman – szepnęła Nellie ze zgrozą.

24

Strach chwycił Indrę i Marca za gardła.

Kto szedł tam, tym krętym korytarzem?

Fourwell Hunter. Jego znali dobrze, był z nimi od samego początku. Louise Carpentier również. A ten trzeci?

Pedro de Castillo!

Indra zasłoniła dłonią usta.

– Dobry Boże – wyszeptała. A potem dodała bardzo stanowczo: – Nellie! Wracaj do pokoju! Zamknij drzwi na klucz i nie otwieraj absolutnie nikomu, tylko mnie i Marcowi!

Nic więcej nie mogła powiedzieć, żeby całkiem nie wystraszyć małej Indianki.

Nellie natychmiast posłuchała, usłyszeli tylko zgrzyt klucza w zamku.

– Chodź, Marco. Ten tak zwany Smith uwięził Wonga i Bogote. Żeby tylko nie było za późno…

Pobiegli korytarzem. Bez broni. Wiedzieli jednak, że czas nagli.

Zakręt.

Tam też pusto. Cisza. Słychać, że ktoś krzyczy w nowej części hotelu.

– Louise Carpentier – mamrocze Indra, pełna najgorszych przeczuć. – I Indianin Hunter, opiekun Nellie. Oni również musieli wpaść w ich łapy.

– Przeszukujemy pokoje! Szybko!

Kiedy w największym zdenerwowaniu biegli z pokoju do pokoju, Indra wzywała głośno Rama i pozostałych. Marco działał bardziej skutecznie, on używał telefonu komórkowego, zatelefonował do Kiro i ostrzegł go przed de Castillo.

– Szukajcie czworga zaginionych w całym hotelu! Tylko uważajcie na Castillo – Lomana i tak zwanego Smitha. Na pewno są uzbrojeni. Skontaktujcie się z gospodarzami, musimy wiedzieć jak najwięcej o hotelu!

Kiro przekazywał ostrzeżenie dalej.

– Marco, martwi mnie coś jeszcze – powiedziała Indra. – Co się stało z prawdziwym de Castillo?

– No właśnie. I gdzie dokonała się zamiana? Prawdopodobnie w hotelu w Oslo. Gdy tylko będzie można, natychmiast zaczniemy go szukać.

– Marco, to się mogło naprawdę źle skończyć!

– Wciąż jeszcze może się źle skończyć, Indro.


Nøsen, w chwilę później


Cholera, myślał Jack Loman. Cholera jasna, cholera! Co się tu dzieje, do diabła, co to za cyrk? Wszyscy moi ludzie ukryci w krzakach uciekli. Bez powodu! Niech to diabli…

No a broń? Moja kosztowna broń, najnowsza, jaką można dostać, zamieniona w kupę złomu. Szlag może człowieka trafić!

Kto zwalił to wszystko na dziedziniec z takim łoskotem? Kim jest ta cała Sol, która zniknęła, a teraz triumfalnie powraca?

Dlaczego ci obcy nie są tym wszystkim tak samo zaszokowani jak ja? Co się tutaj dzieje?

A Altea i Judy? Muszę się zemścić na Altei, która zrujnowała moje życie miłosne na długi czas, może na zawsze. A ja jestem taki żywotny, mogłem zaspokoić pięć kobiet jednego wieczoru, a potem Judy nawet niczego nie zauważyła. Jeśli Altea pozbawiła mnie tej przyjemności, to będzie musiała umrzeć! Tylko że nie chcą mi powiedzieć, gdzie ona i Judy się podziewają.

Kim, do cholery, jest ten jakiś czarny anioł, czy kogo on tam przypomina? Nienawidzę go, zaduszę go własnymi rękami.

Tylko gdzie jest któryś z moich ludzi? Choćby jeden. Wszyscy się rozpierzchli, każdy w swoją stronę.

No trudno, mam ich gdzieś, sami z Devlinem damy sobie radę. Już udało nam się złapać tego przeklętego Wonga i Bogote.

Devlin jest dobry. Odgrywa tego Smitha! A swoją drogą jak łatwo podejść tych tam wolnomularzy, czy kim oni są. O Boże, jak ja ich nienawidzę! Ale dostaną za swoje!

Devlin jest na górze. Wyłapie ich jednego po drugim. Ja chcę dostać tego czarnego szatana; żeby tylko go ująć, to reszta będzie bezradna.

Ale co to za diablica ta Sol?

Teraz idą na górę. Domyślili się, że coś się stało. Devlin, bądź gotów!

Ja też idę, na pewno się przydam.

Co to za przeklęte wronie gniazdo, ten hotel! Te korytarze, te zakręty!

Jakie to szczęście, że wybrali Norwegię na miejsce spotkania. Takie pustkowie i jeszcze nie spryskali go tą swoją święconą wodą, więc my z Devlinem nie musimy przez cały czas nosić tych cholernych maseczek.

Jack Loman był zbyt uprzejmy, uznając, że miejsce jest bardzo dobre. Od wielu lat już nie klął tak jak dzisiaj. Udawał jednak starszego pana, który razem z Louise i Hunterem wchodzi na piętro. Fakt, że z trudem idzie po schodach, tłumaczyli sobie bólem nogi po ostatnim zamachu, no a poza tym nie jest przecież młody. Nie mogli nic wiedzieć o upokarzającym stanie jego najwrażliwszego na całym ciele miejsca.

Usłyszał, że za nimi otwierają się jakieś drzwi i ktoś rozmawia. Nie odwracając się, minął wraz z towarzyszącymi mu osobami zakręt korytarza.

Spotkali Devlina, który natychmiast zajął się Louise. Loman złapał Huntera.

No i dobrze, pomyślał zadowolony. Mamy wszystkich bojowników o czystość środowiska. Reszta pójdzie jak po maśle.

Wysłali Louise i Huntera tą samą drogą co Bogote i Wonga, potem ukryli się w pokoju Lomana w szafie na ubrania.

Bo usłyszeli, że nadchodzi ten nieznośny Marco z jakąś kobietą.


Indra i Marco zostali zatrzymani w drzwiach na końcu korytarza.

– Drzwi prowadzą do najstarszej części hotelu – ostrzegł Marco. – Jest ona przeznaczona do rozbiórki, nie wolno tam wchodzić, to może być niebezpieczne.

Indra jednak nigdy się specjalnie nie przejmowała zakazami. Ujęła teraz klamkę.

Przecież powinny być zamknięte na klucz – powiedziała zdumiona.

Marco podszedł i popchnął. Drzwi się otworzyły, buchnął im w twarze zatęchły piwniczny odór.

– O rany! – mruknęła Indra.

Miała po temu wszelkie powody. Wewnątrz panowały nieprzeniknione ciemności, wszystko wskazywało na to, że piwnica jest bardzo głęboka i że pod używaną do niedawna piwnicą jest jeszcze jedna głęboka jama. Po prostu otchłań.

– A czworo naszych zniknęło – szepnął Marco. -; Dobry Boże, oni musieli ich tutaj wrzucić. Biedacy nie mieli najmniejszej szansy…

W tej samej chwili usłyszeli wołanie z dołu, z dużego salonu w nowej części hotelu. To głos Sol, dziwnie radosny…

– Marco! Indra, wszyscy inni! Chodźcie tu zaraz!

Zamknęli drzwi i zawrócili. Biegli korytarzem z mieszanymi uczuciami. Lęk, niepokój o los tam – tych czworga, ciekawość, co Sol ma do powiedzenia.

Inni też biegli do pięknego salonu i stawali jak wryci.

Bo w salonie siedziała Louise Carpentier w towarzystwie Bogote i Huntera, i Wonga, wszyscy uśmiechnięci.

– Co na…? – zaczęła Indra. – Myśleliśmy, że wrzucili was do piwnicy!

– Byliśmy w piwnicy, owszem – powiedział Hunter. – Ale duch Ognia zajął się Louise, duch Wody złapał Bogote, duch powietrza Wonga, a duch Ziemi mnie. I mogliśmy spacerkiem wrócić tutaj.

Zdumiona twarz Indry rozjaśniła się w radosnym uśmiechu.

W tym samym momencie do pokoju wszedł „de Castillo”.

– Słyszałem wołanie – oznajmił jowialnie. – Znalazłem mojego pomocnika Smitha, zresztą…

Umilkł nagle. Zarówno on, jak i towarzyszący mu ochroniarz, otworzyli gęby jak szeroko, widząc czworo „umarłych”.

Kiro zamknął za nimi drzwi. Ale Smith – Devlin, który domyślił się, że zostali ujawnieni, wymknął się innym wyjściem.

– A jemu co się stało? – zapytał Castillo – Loman jakby nigdy nic.

Kiro chciał biec za Devlinem, ale Sol powiedziała spokojnie:

– Niech leci, pozwól mu, i tak zostanie złapany.

W tej chwili większość z obecnych wiedziała już, co to oznacza.

Na chwilę zaległa cisza.

– Jak to dobrze, że wszystko w porządku – powiedział „de Castillo” wesoło. – W takim razie możemy kontynuować dyskusję na temat przyszłości świata.

Indra podeszła bliżej i przyglądała mu się uporczywie. Odsunął się, ale ona znowu się przysunęła.

– Co? O co chodzi? – wybuchnął w końcu zirytowany.

– Tak właśnie myślałam, że te oczy są zbyt ciemne i zbyt czyste jak na starszego człowieka – powiedziała Indra i szarpnęła mocno jego siwe włosy. Próbował odepchnąć jej rękę, ale ona nie ustępowała, więc włosy razem z łysiną zaczęły się powoli zsuwać. Pod peruką ukazały się czarne loki Jacka Lomana.

Ram i Kiro tymczasem złapali go za ręce. Indra spokojnie ściągała cieniutką maskę z oszusta. Była ona tak mocno przytwierdzona, że Indra zdołała odsłonić tylko część prawdziwej twarzy o południowych rysach. Zaniechała dalszych starań.

Na dziedzińcu startował helikopter.

– Oto ucieka twój ochroniarz – szydziła sobie Indra.

– Nie wyjdziecie stąd żywi! – ryknął Jack Loman. – Ja panuję nad całym światem, moi ludzie zaraz tu wrócą!

– Nie zrobią tego – zapewniła go Sol z uśmiechem. – Bo ja skropiłam ich eliksirem. Oni już nie chcą mieć z tobą do czynienia.

Loman wysyczał jakieś przekleństwa przez zaciśnięte zęby, ale zwisająca w strzępach maska czyniła go śmiesznym, o czym Indra natychmiast go poinformowała.

– Czy jemu i temu drugiemu też nie powinno się sprawić prysznica? – zapytał Kiro niepewnie.

Marco prychnął:

– Im? Szkoda zachodu, to by były stracone krople.

Ram zapytał:

– Gdzie jest prawdziwy de Castillo?

Loman rzucił mu wściekłe spojrzenie, król gang – sterów wyrwał się z wściekłością i pobiegł ku drzwiom. W biegu ściągnął z siebie grubą kurtkę, żeby odzyskać swobodę ruchów. Stał się po tym znacz – nie szczuplejszy.

Nikt go nie zatrzymywał. Za oknem widać było cień odlatującego helikoptera, słyszeli, jak Loman wrzeszczy do Devlina, ale tamten nie reagował. Helikopter był coraz dalej.

Ryk rozczarowania i wściekłości wyrwał się z piersi Lomana i zakłócił panującą w górach ciszę.

– Pozwolicie mu uciec? – zapytał Bogote.

– Nie, nie, zajmie się nim piąty duch Shiry – odparł Marco.

Znowu to. Piąty duch. Piąty żywioł.

Twarz Wonga się rozjaśniła.

– Ależ tak, oczywiście! W naszych dawnych wierzeniach było pięć żywiołów. Ziemia, woda, ogień, powietrze i – kamień!

– Tak jest – uśmiechnął się Marco. – Tylko my nazywamy go trochę inaczej.

– Jak?

– Shama. On jest nie tylko duchem kamieni. Jest także duchem nagłej śmierci.

Czworo bojowników o czystość środowiska naturalnego popatrzyło po sobie i odetchnęło cicho, z drżeniem.

25

Bardzo dobrze cię widziałem, myślał Devlin ze złością. Ale teraz żegluj sobie po własnym jeziorze, Jacku Lomanie, bo ja tam raz jeszcze nie wyląduję. Ci ludzie są niebezpieczni! Nienaturalni! Nic się ich nie ima.

Jeśli się jeszcze kiedyś spotkamy, Jack, to powiem, że cię nie widziałem, nie widziałem, że stoisz na dziedzińcu i wołasz. I wołania też nie słyszałem.

Devlin był dość zdezorientowany w obcej Norwegii i gnał na zachód. Zresztą wszystko jedno w którą stronę, myślał, byleby tylko jak najdalej od tych ludzi, czy kim oni są, bo naprawdę można się zastanawiać.

Krajobraz stawał się coraz bardziej dziki. To chyba niemożliwe, czyżby znalazł się na pustkowiach jeszcze większych niż wokół tego przeklętego hotelu? I co to w ogóle za kraj? Czy oni tu nie mają miast jak w innych cywilizowanych regionach?

Daleko, bardzo daleko przed sobą zauważył mieniące się morze. Dobre i to, na wybrzeżach znajdują się zazwyczaj większe miasta.

Nie miał najmniejszego pojęcia, że znalazł się w Sogn. Inny człowiek dostrzegłby pewnie, że krajobraz w dole jest oślepiająco piękny, ale Devlin nigdy nie miał skłonności do takich zachwytów. Piękno to dla niego ładna dziewczyna i na tym koniec.

Roześmiał się sam do siebie. Ech, Jack, żebyś ty wiedział, jak posuwałem twoją starą. Ale powiem ci, że ona nic nie warta.

Ciekawe, co się stało z nią i z córką?

Nagle helikopterem zatrzęsło. Co to się dzieje? Oj, trzęsie, jakbym wpadł w trąbę powietrzną.

Bardzo się musiał namęczyć, żeby utrzymać maszynę w prawidłowym położeniu. Rzucało nią jak liściem podczas wichury, a przecież tego dnia w ogóle nie było wiatru, absolutna cisza, widział drzewa w dole na zboczach, najmniejszego ruchu, ani jednego kręgu na wodzie, nad którą się teraz znajdował. Leciał nad wąskim fiordem o stromych brzegach.

A tu ciska nim jak w tańcu czarownicy. Kurczowo trzymał się fotela, nie bardzo wiedział, gdzie jest, nic prawie nie widział.

Nagle przeniknął go lodowaty strach – paliło się pod jego stopami!

Lądowisko! Jak najszybciej!

Ale nigdzie w okolicy nie było nawet spłachetka ziemi, na której mógłby wylądować. Tylko szczyty wzgórz, nie, to łańcuch górskich szczytów, które niemal pionowo schodziły do wody.

Płomienie otaczały go już ze wszystkich stron. Spadochron! Gdzie?

Tam! Mimo potwornego rzucania jakoś go na siebie włożył, krztusił się dymem, o mało się nie udławił, w kabinie było gorąco jak w piekle.

Devlin otworzył drzwi i wyskoczył. Helikopter natychmiast runął w dół, leciał w stronę cypla wyraźnie widocznego na tle błękitnego morza, potem wpadł w korkociąg i z hałasem rozpryskiwał wodę.

Devlin nic więcej nie widział, musiał się bardzo starać, żeby jakoś wyjść z opresji.

Ku swemu przerażeniu odkrył, że zabrał ze sobą z helikoptera ogień, paliły mu się nogawki spodni, spadochron wprawdzie się otworzył, ale wszystkie wiązania, które Devlin miał na plecach, stały w płomieniach.

Wrzeszczał strasznie z przerażenia, tłukł rękami, żeby ugasić ogień, nie mógł jednak odpiąć wiązań spadochronu, bo przecież by spadł.

Wszystkie linki już się zajęły, jeśli się przepalą, on runie prosto w dół, i nie spadnie do wody, tylko na te strome góry.

Rozpaczliwie starał się jakoś skierować spadochron ku morzu, w stronę wody. Znajdował się nad odnogą fiordu, okolica była zupełnie bezludna, bo kto by mieszkał na takich skalach?

Tymczasem znalazł się już bardzo nisko, może mimo wszystko się uratuje? Tak, bo czyż zawsze nie powtarzał, że jego nic nie złamie, że jest nieśmiertelny?

Jakieś osypisko kamieni tuż pod nim. Musi odsunąć się dalej, nie może na tym wylądować! Żeby tak usiąść na wodzie, blisko brzegu, to byłby uratowany.

Czuł, że ma na siedzeniu rozległe oparzenia, potwornie go to bolało! Wody, teraz, rozkosznie zimnej wody! Och, proszę!

Ale nie, spadochron nie chciał tego samego co on, prąd powietrza znosił go akurat tam, gdzie nie powinien. I wtedy przepaliła się jedna linka.

Devlin runął w dół, na łeb, na szyję, uderzył głową w kamienne rumowisko i zaczął się czołgać ku wodzie, do ust dostało mu się mnóstwo ziemi i kamyków, ziemia w nosie i w oczach, nie był w stanie oddychać…

Nareszcie! Błogosławiona woda! Wczołgał się do niej cały. Płomienie gasły z sykiem, Devlin starał się wypluć ziemię, ale zsuwała się bardzo głęboko do gardła…

A spadochron ciągnął go w dół. Tonął, ciężki, jakby był z ołowiu, Devlin próbował się od niego uwolnić, ale wszystko stawiało mu opór.

Opadał i opadał, i nigdy nie wypłynął na powierzchnię.

Duchy czterech żywiołów zemściły się za wszystkich tych ludzi, którym odebrał życie.

26

Jack Loman rozglądał się wokół z desperacją we wzroku.

Devlin zostawił go i uciekł! Jak on się ważył? Przecież widział Jacka, a po prostu wystartował i odleciał.

No, dostanie za swoje, kiedy się spotkają! Oj, ale dostanie!

Czy w tym hotelu nie mają samochodów? Loman nie widział ani jednego, a nie miał czasu, żeby biegać i szukać. Bo może tamci się rozmyślą i postanowią go złapać?

Dlaczego pozwolili mu odejść? On na ich miejscu nigdy by nie pozwolił.

Szybko, uciekać stąd jak najszybciej! No bo w jaki sposób tych czworo w piwnicy przeżyło? Bez najmniejszego draśnięcia?

W tym domu nic nie dzieje się tak, jak powinno. To naprawdę jakieś szaleństwo.

Uciekać stąd, dopóki jeszcze ma jakąś szansę! Ale iść piechotą przez te pustkowia?

Tam! Rower chłopaka! Lata minęły od czasu, gdy Loman ostatnio jeździł na rowerze, ale powiadają, że jak kto raz się tego nauczy, to…

Było trudniej, niż przypuszczał, mimo to jednak w wielkim pędzie wypadł z dziedzińca na drogę.

Loman też nie był wrażliwy na piękno natury. Nie widział ani łagodnych linii wzniesień, ani skalnych rumowisk i uskoków, ani licznych szczytów wokół jeziora. Dostrzegał jedynie strome zbocza, na które musiał się dostać, kamienistą drogę i zimne niebo. Śnieg na szczytach i w rozpadlinach, do których nie dotarła jeszcze wiosna.

Uff, jakie to okropnie męczące, dyszał jak paro – wóz, chociaż znajdował się dopiero na początku zbocza.

Przeklęty Devlin! Siedzi sobie teraz wygodnie w bezpiecznym helikopterze, podczas gdy jego szef, władca świata, męczy się na obrzydliwym siodełku roweru, które go gniecie w najbardziej wrażliwe miejsca.

Zsiadł z roweru. Nie porzucił go jednak, bo wedle wszelkich praw natury musi przecież w końcu być też z górki. Chociaż starego grata trudno było za sobą ciągnąć.

Nagle Loman przystanął.

Co to, do diabła, tam jest?

Serce zaczęło mu walić jak młotem. Ktoś czy coś stało na szczycie wzgórza i czekało na niego. Coś ogromnego, dziwnie szarego i nagiego, tylko z opaską na biodrach w tym wiosennym chłodzie. Była to ludzka postać, ale mimo to tak nieludzka, że Loman o mało nie narobił w spodnie. Nikt by i tak tego nie zobaczył, bo ten tutaj był…

Jak koszmar z piekielnej otchłani.

Całkiem łysy, okrągła czaszka, z grymasem, który miał chyba uchodzić za uśmiech, ale to nie był dobry uśmiech.

Szary niczym kamień. I w końcu się poruszył. Szedł teraz wolno Lomanowi na spotkanie.

Ten wpatrywał się jak urzeczony w zjawę, nie pomyślał, że powinien uciekać albo może wrócić rowerem do hotelu, miałby nareszcie z górki. Ale on po prostu patrzył i patrzył na te osobliwe, jakby toczące się ruchy, kiedy straszliwa istota szła. Jakby członki nie były ze sobą połączone.

Teraz był już tak blisko, że Loman widział oczy. Czarne jak węgiel z zielonymi, tańczącymi płomykami.

– No, Jacku Loman, jak to sam o sobie mówisz. Jak się teraz czujesz?

Ta istota mówi! Jakimś pełnym ironii, zaczepnym głosem, syczącym niczym zimny wiatr.

– Ja… Ja…

– Czyżbyś utracił swój wyjątkowy dar mowy, Loman?

W końcu zdołał się pozbierać.

– Przepuść mnie, w imię Ojca, i Syna i Ducha Świętego!

– Wielkie słowa padają z twoich ust! Ale chyba nie jesteś do nich za bardzo przyzwyczajony, prawda? Jeśli myślisz, że jestem istotą z piekielnych otchłani, którą przepędzisz za pomocą bożego imienia, to się mylisz. Ja należę do okrutnej rzeczywistości. Jestem Shama. Śmierć.

Powietrze uszło z płuc Jacka Lomana.

– Nie – jęknął. – Nie mam czasu na takie głupstwa. Przepuść mnie!

– A to dlaczego?

Słowa pojawiły się nie wiadomo skąd.

– Bo ja mam zostać władcą świata.

– Jak to? Nikt przecież nie zna twego imienia.

– Cóż znaczy imię?

– Wszystko. Nie możesz przecież być znany pod imieniem „Ten – który – ukrywał – się – przed – światem – i – myślał – że – nim – rządzi”.

– Ale tak było.

– Niedokładnie. A poza tym nazwisko Jack Loman nie jest twoje. Ukradłeś je jednemu z tysięcy tych, którym odebrałeś życie.

– Żeby dotrzeć do celu, trzeba czasem kogoś poświęcić.

Uśmiech Shamy wyrażał teraz obrzydzenie. Loman sam słyszał, jak fałszywie zabrzmiały jego słowa, ale wszystko, co mówił, wypływało po prostu z jego ust, lecz jakby poza jego wolą, to nie on tym kierował.

Może to prawda chciała się wydostać na światło dzienne?

– Nie możesz mi odebrać marzenia mego życia – słyszał własne słowa. – Bo ja jestem największy, najlepszy, ja jestem niepokonany!

Znowu głupstwo! Powinien być pokorny, no ale to by było kłamstwo, to przynajmniej rozumiał.

– Już teraz panuję nad wieloma krajami.

– A kto o tym wie? Kto ciebie kocha?

– Kocha? – prychnął Loman. – Takie rzeczy to się robi z kobietami w łóżku. Władza! Oto co się liczy!

– Wspinałeś się. Ale teraz koniec wspinaczki. Teraz droga wiedzie w dół.

– Nie, nieprawda! Mogę przecież wspiąć się jeszcze wyżej, zawładnąć Universum!

Shama wolno pokręcił głową.

– Właśnie spotkałeś kogoś, kto niemal to osiągnął, ale nie musiał iść po trupach. Jest od ciebie lepszy.

– Nienawidzę go! Nienawidzę!

Sam słyszał, że zachowuje się jak mały chłopiec, który tupie ze złości nogami, ale nie był w stanie powstrzymać następnych słów:

– Ja go zamorduję! Zajmę jego miejsce!

– Nie jesteś wart lizać jego butów. Jesteś tylko pospolitym geszefciarzem. Brzydzę się tobą. I znam twoją aktualną słabość. Pewna kobieta uczyniła cię bardzo wrażliwym.

– Tak. Ale ja ją odnajdę! Będę ją torturował!

– Ona się znajduje poza twoim zasięgiem, jest nieosiągalna.

– Cała ziemia jest otoczona siatką oddanych mi ludzi. Oni ją znajdą.

– Została ci tylko garstka. Reszta nawdychała się czyniącego dobro eliksiru. Odwrócili się od ciebie.

– Nie! – ryknął Loman. – To się nie mogło stać! Nie mogło!

Shama westchnął obojętnie.

– A teraz zabieraj się stąd! Nie, nie na tym rowerze, uciekaj ode mnie, daję ci szansę. Ale w tym swoim okaleczonym miejscu poczujesz szarpnięcie bólu za każdego człowieka, którego pozbawiłeś życia.

– Och, nie, bądź miłosierny!

– Nagła śmierć nigdy nie bywa miłosierna. Jeśli dobiegniesz do wsi, zanim cię złapię, będziesz wolny.

Loman spoglądał na niego zdumiony.

– Jak to? Dajesz mi wolność?

– Tego nie mówiłem. Powiedziałem: jeśli dojdziesz do wsi…

Człowiek, który nazywał się Jack Loman, zaczął biec. Gdy tylko się ruszył, czuł nieznośny ból w podbrzuszu. Zginał się wpół, potem prostował i biegł dalej. A za sobą słyszał ciężkie, nieubłagane kroki.

Potworny ból, Loman stwierdził, że za chwilę straci przytomność, ból narastał. Z każdym krokiem było gorzej, bo kroki za nim też przyspieszały.

W końcu musiał się zatrzymać. Miał mdłości, słyszał zbliżające się kroki, powlókł się – więc dalej.

Krzyczał okropnie, ale nikt go nie słyszał na tych pustkowiach.

Po chwili zaczął błagać głośno:

– Pozwól mi umrzeć! Teraz! Nie zniosę już więcej!

– Nie – powiedział Shama, który znajdował się tuż za nim. – Jest jeszcze wiele tysięcy nieszczęść, które sprowadziłeś na innych. Ruszaj!

Pokładanie się na ziemi też nie pomogło. Shama szturchał go boleśnie i kazał wstawać.

I znowu zaczynał się ten niemiłosierny marsz.

Dotarli do skraju zagajnika, gdy Shama nareszcie przestał go dręczyć. Ale też wtedy Loman już od dawna czołgał się na czworakach, padał, musiał się podnosić i wlec się dalej. W końcu pełzł już tylko na brzuchu. Wielokrotnie musiał tracić przytomność, bo bóle były takie nieznośne. Shama jednak go cucił, żeby odczuwał każdy skurcz.

Teraz położył się na plecach i wykrztusił:

– Co… co stanie się… potem?

– Będziesz kwiatem w moim czarnym ogrodzie – powiedział Shama zadowolony. – W Ogrodzie Śmierci.


Całe zgromadzenie stało na dziedzińcu, kiedy Shama wrócił do hotelu.

Teraz nic już nie mogło zadziwić mieszkańców Ziemi, zwłaszcza, że widzieli Shamę z daleka i byli przygotowani.

– No? – zapytał Marco.

– Jest skończony – odparł Shama. – Jego imperium się rozpada.

– Tak, słyszeliśmy. Najbliższy współpracownik, niejaki Ross, chciał podobno przejąć kierowanie całą mafią światową, ale nasze gondole dotarły już bardzo daleko w swojej krucjacie. Sam Ross w chwili słabości nie włożył na twarz maski i stał się sympatyczny, jak to określają Indra i Sol. Zresztą i tak był o włos lepszy niż ci dwaj, których mieliśmy okazję poznać. Wciąż jednak pozostały wielkie połacie świata, w których pleni się zło.

– I dostaliśmy wiadomości o losie prawdziwego de Castillo – wtrącił Ram. – Obaj ze Smithem zostali znalezieni w bardzo nieciekawym stanie, ale żywi. Znajdują się teraz w Oslo pod dobrą opieką. A z nimi ci dwaj, którzy mieli ich spotkać na lotnisku.

– Znakomicie!

– Dzięki za pomoc – powiedział Marco.

– Być na wasze usługi, to prawdziwa przyjemność – odparł Shama uprzejmie i zniknął.

Przyjemność, inni może nie użyliby akurat tego słowa…

Zerwał się chłodny wiatr, zapadał wieczór, zebra – ni weszli do domu.

– Odezwali się może inni? – zapytała Indra w drzwiach.

– Tak. Nataniel i Ellen wrócili do Królestwa Światła – odpowiedział Ram. – Uriel i Taran też skończyli.

– Jori i Sassa też, i na dodatek w końcu odnaleźli się nawzajem – powiedziała Sol z romantycznym westchnieniem i rozsiadła się wygodnie w fotelu. Sprowadzono Nellie, która w końcu mogła przestać się bać.

W oczach Indry pojawiły się ciepłe błyski.

– Jeśli się nie mylę – powiedziała – to i Jaskari znalazł wreszcie miłość swego życia.

– Masz na myśli Alteę? Tak, to możliwe.

Miały rację, choć sam Jaskari jeszcze o tym nie wiedział. Nie przeczuwał, że ta miłość przetrwa i z latami będzie coraz głębsza.

Marco miał bardzo poważną minę.

– Martwię się o pozostałych – wyznał. – Słyszałem, że któreś z nich ma problemy.

Indra zaczęła się zastanawiać. Czy chodzi o Dolga i Lilję? A może o Móriego, Berengarię i Gorama? Armas też jest jeszcze gdzieś na Ziemi, nie pamiętała gdzie ani z kim. A może to właśnie Dolg i Lilja mieli z nim pracować?

– No, w każdym razie nie muszą się zmagać z mafią, z korupcją, bo akurat to udało nam się wyrwać z korzeniami.

– Nie, to nie chodzi o mafię – zapewnił Marco.

Загрузка...