CZĘŚĆ DRUGA

ROZDZIAŁ I

Stadko wron zataczało szerokie kręgi, nim głośno kracząc zapadło między drzewami. Było już popołudnie, ciepłe mimo lekkiego wiatru. Pod drzewami było chłodniej, liście brzóz i dębów rosły tak gęsto, że do poszycia lasu dochodziły jedynie migocące plamki światła. Układały się w ruchome wzory na trzech ciałach rozciągniętych na miękkiej trawie.

Wyczerpały się nawet niespożyte siły Herilaka. Z otwartych na nowo ran spływała krew, sklejając włosy i brodę, brocząc po bokach. Łowca leżał na wznak, miał zamknięte oczy, chrapliwie oddychał.

Naprzeciw leżała Inlènu*, mimowolnie naśladująca jego pozę. Rozwarła szeroko usta, chłodząc się po wytężonym marszu.

Kerrick nie był aż tak zmęczony, wiedział, co się stało i gdzie się znajdują. Na wzgórzu nie opodal brzegu. Uciekali, dopóki Inlènu* mogła biec, a gdy zatoczyła się i stanęła, Herilak padł obok niej. Podczas ucieczki panika powoli opuszczała Kerricka — teraz, odpoczywając, z przerażeniem myślał o tym, co zrobił.

Co uczynił?

Wiedział, do czego doprowadził. Zniszczył siebie. Zamordował eistaę. Teraz, gdy opuściły go emocje, nie mógł zrozumieć, co pchnęło go do tak szaleńczego czynu. Jednym ciosem włóczni przeciął wszystkie więzy łączące go z Yilanè, zwrócił przeciw sobie każdą Yilanè. Skończyło się dotychczasowe życie, odeszło w przeszłość. Nie ma już dla niego powrotu do wygód Alpèasaku, do łatwego życia, jakie tam prowadził. Przed sobą zaś miał jedynie niewiadomą pustkę, pewny mógł być tylko śmierci. Drżąc z lęku, odwrócił się i rozgarnął krzaki. Na dole nie zobaczył żadnego ruchu. Nic nie wskazywało na pościg. Było chyba jeszcze za wcześnie, ale nadejdą na pewno. Nie pozwolą, by morderca eistai umknął bezkarnie. Po tym, co uczynił, nie mógł wrócić. Przeszłość umarła. Był teraz zbiegiem, Yilanè między ustuzou. Bardziej samotnym niż kiedykolwiek dotąd. Rozmyślania przerwały mu słowa Herilaka.

— Dobrze zrobiłeś, Kerricku, ładne, czyste pchnięcie. Zabiłeś dowódcę.

Głos Kerricka zabrzmiał niepewnie:

— Coś więcej niż dowódcę. Przywódcę, wodza miasta, jego sammadara.

— Jeszcze lepiej.

— Lepiej? Jej śmierć to wyrok na mnie!

— Jej? Ten wstrętny marag był samicą? Trudno w to uwierzyć.

— To wszystko samice. Samce są trzymne w zamknięciu. Herilak dźwignął się na łokciu i spojrzał zimno na Inlènu*.

— To też samica?

— Jak wszystkie.

— Daj mi włócznię. Będzie o jedną mniej.

— Nie! — Kerrick odsunął broń, nim palce Herilaka zdołały ją odnaleźć. — Nie zabijaj Inlènu*. Jest nieszkodliwa, to taki sam więzień, jak ja. Nie zabijaj jej.

— Dlaczego? Czy to nie takie jak ona wycięły mój sammad, zabiły wszystkich, co do jednego? Daj mi włócznię. Zabiję ją i uwolnię ciebie. Czy daleko zajdziesz przywiązany do niej?

— Nie skrzywdzisz jej, zrozumiałeś? — Kerrick sam był zdumiony zdecydowaniem, z jakim bronił Inlènu*. Dotąd nic dlań nie znaczyła. Uważał ją jedynie za zawadę. Teraz jednak dodawała mu odrobinę otuchy.

— Skoro nie chcesz jej zabić, to uwolnij się od niej, przecinając grotem linkę.

— Tej linki nie mogę przeciąć. Widzisz, kamienne ostrze nawet jej nie zarysuje. — Bez żadnego skutku piłował gładką, twardą powierzchnię.

— Uciekła część twego sammadu. — Chciał odwrócić na chwilę myśli Herilaka od Inlènu*. — Tak słyszałem. Słyszałem też, że są ścigam.

— Czy wiesz, kto uciekł? Ilu?

— Nie. Tylko to, że uciekli.

— Muszę się zastanowić. Ktokolwiek jest wśród nich, nie pójdą dalej na południe. Nie są tacy głupi. Wrócą drogą, którą tu przybyliśmy. Tak, to właśnie zrobią. Ż powrotem do najbliższej wody, do strumienia, nad którym obozowaliśmy ostatniej nocy. My też musimy tam iść. — Spojrzał na Kerricka. — Czy jesteśmy śledzeni?

— Oglądałem się. Chyba nikt nie widział, jak uciekaliśmy. Ale ruszą za nami. Są dobrymi tropicielkami. Po tym, co zrobiłem, nie pozwolą mi uciec.

— Niepotrzebnie się martwisz. Jeszcze ich tu nie ma. Nie będziemy jednak bezpieczni, dopóki nie oddalimy się od brzegu. Mogą nas znaleźć na tych wzgórzach, jeśli jak powiedziałeś, znają się choć trochę na tropieniu. — Spróbował wstać, udało mu się to przy pomocy Kerricka. Starł z oczu zakrzepłą krew i rozejrzał się. — Pójdziemy w tę stronę, wzdłuż doliny. Jeśli skierujemy się nią na północ, to po przekroczeniu grzbietu trafimy na obozowisko nad strumieniem. Ruszajmy.

Posuwali się powoli aż do wieczora, opóźniani słabnącymi siłami Herilaka. Mimo braku pogoni parli bez odpoczynku. Wspinali się w górę porosłej trawą doliny, gdy Herilak przystanął i uniósł głowę, by wciągnąć powietrze.

— Sarna — powiedział. — Potrzebujemy jedzenia. Nie sądzę, by nas ścigano, lecz gdyby nawet tak było, musimy spróbować. Kerrick, przynieś dobrze wyrośniętego koziołka. Kerrick spojrzał na włócznię, wyważył ją w dłoni.

— Nie rzucałem, odkąd byłem chłopcem. Nie mam już wprawy.

— Odzyskasz ją.

— Nie dzisiaj. Ty masz wprawę, Herilaku. Czy starczy ci sił? — Podał mu włócznię.

— Gdy zabraknie mi sił na łowy, wówczas umrę. Idź nad potok, pod drzewa. Popatrz uważnie i czekaj, aż wrócę.

Herilak wyprostował się, sprawdził wyważenie włóczni, potem szybko i cicho odbiegł. Kerrick odwrócił się i zszedł nad potok. Najpierw ugasił pragnienie, potem ochlapał swe pokryte kurzem ciało. Inlènu* przyklękła i hałaśliwie chłeptała wodę, a następnie rozłożyła się na brzegu, trzymając ogon w strumieniu.

Kerrick zazdrościł jej spokoju, obojętności. To chyba przyjemnie być taką głupią. W ogóle nie zastanawiała się, co tu robi, nie miała pojęcia, co się zdarzyło.

Kerrick wiedział, co tracił — natomiast przyszłość była dlań całkowicie mglista. Musi na nią przystać, ale jeszcze na to za wcześnie. Jak zdoła żyć poza miastem? Nic nie wiedział o prymitywnym bytowaniu. Dziecięce wspomnienia nie wystarczały, by żyć jak Tanu. Nie umiał nawet miotać włócznią.

— Idzie Yilanè — powiedziała Inlènu*. Przerażony, skoczył na nogi. Stallan ze swymi łowczyniami! Nadchodzi jego śmierć. Cofał się przed hałasem w krzakach — potem odetchnął z ulgą, gdy ukazał się Herilak z przerzuconym przez ramię rogatym koziołkiem. Położył go ciężko i usiadł obok.

Kerrick odwrócił się, chcąc zbesztać Inlènu*, gdy uświadomił sobie, że to nie jej wina. Inlènu* wszystkich mówiących uważała za Yilanè. Chciała tylko powiedzieć, że ktoś się zbliża.

— Widziałem murgu — słowa Herilaka wzmogły strach Kerricka. — Były w sąsiedniej dolinie, wracały nad morze. Myślę, że straciły nasz trop. Teraz się posilimy.

Herilak rozciął włócznią i wypatroszył jeszcze ciepłego kozła. Z braku ognia wyciął wpierw wątrobę, podzielił i dał kawałek Kerrickowi.

— Nie jestem głodny, jeszcze nie — powiedział Kerrick, spoglądając na surowe, krwiste mięso.

— Zgłodniejesz. Nie gardź tym.

Inlènu*, choć odwrócona, kątem oka śledziła każdy ruch Herilaka. Czuł to i gdy tylko najadł się do syta, wskazał ją zakrwawionym palcem.

— Czy to je mięso?

Kerrick uśmiechnął się i rozkazał Inlènu* otworzyć usta. Posłuchała, poruszając jedynie szczękami. Herilak spojrzał na rzędy błyszczących, spiczastych zębów i chrząknął.

— Je mięso. Nakarmić ją?

— Tak, cieszyłbym się.

Herilak urwał przednią nogę sarny, zdjął z niej skórę i wręczył Kerrickowi.

— Ty ją nakarm. Nie podobają mi się te zęby.

— Inlènu* jest nieszkodliwa. To tylko głupia fargi. Inlènu* chwyciła nogę kciukami i zaczęła wolno żuć mięso, wpatrując się w dal.

— Co powiedziałeś, czym jest?

— Fargi. To, no, nie potrafię powiedzieć, co to znaczy. Ktoś uczący się mówić, lecz jeszcze niezbyt w tym biegły.

— Czy ty jesteś fargi?

— Nie jestem! — Kerrick poczuł się urażony. — Jestem Yilanè. To znaczy, choć jestem Tanu, to mówię jak Yilanè i biorą mnie za taką. Brały mnie za taką.

— Jak do tego doszło? Pamiętasz to?

— Teraz tak. Ale długo nie pamiętałem.

Mówił z przerwami, z trudem znajdował słowa, bo po raz pierwszy mówił językiem Tanu, odkąd wymordowano sammad Amahasta. Odżyły w nim wspomnienia masakry, pojmania, lęku przed niechybną śmiercią i jej niespodziewane uniknięcie. Potem zamilkł, bo brakowało mu słów, by opisać następne lata.

Herilak milczał. Niewiele zrozumiał z tego, co przydarzyło się chłopcu imieniem Kerrick, któremu udało się przeżyć, gdy wszyscy inni umarli. Jako jedyny przetrwał, przyzwyczaił się do murgu. Nauczył się ich języka, potrafił żyć wśród nich. Było w nim wiele cech murgu, choć sobie tego nie uświadamiał. Poruszał się przy mówieniu, siedział nieruchomo, gdy milczał. Coś z nim zrobili, nie miał na sobie ani jednego włoska. I nosił tę sakwę, która wyglądała jak jego skóra i zakrywała mu męskość. Myśli Herilaka przerwał nagły plusk. Kerrick też go usłyszał i nagle zbladł.

— Znalazły nas. Już po mnie.

Herilak gestem nakazał mu milczenie, wziął włócznię, wstał i spojrzał ku potokowi. Rozległo się ponowne pluśniecie, odgłos rozgarnianych na zakręcie krzewów. Uniósł włócznię, gdy pojawił się łowca.

— To Ortnar — powiedział i zawołał go.

Usłyszawszy głos, Ortnar wyprostował się i skinął. Był bardzo wyczerpany, szedł podpierając się włócznią. Inlènu* zauważył dopiero wtedy, gdy stanął blisko. Złapał włócznię, by nią cisnąć, powstrzymał go dopiero rozkaz Herilaka.

— Stój. Ten marag to jeniec. Jesteś sam?

— Teraz tak. — Opadł ciężko na ziemię. Odłożył na bok łuk i pusty kołczan, lecz ściskał nadal włócznię, patrząc gniewnie na Inlènu*.

— Gdy napadły murgu, był ze mną Tellges, właśnie wróciliśmy do sammadu z polowania. Walczyliśmy, póki starczyło nam strzał. Zbliżały się do nas ze śmiercio-kijami. Nic już nie mogliśmy zrobić. Poza nami wszyscy zginęli. Kazałem mu uciekać, lecz zostawał z tyłu, biegł za wolno. Ścigały go, odwrócił się, by walczyć. Upadł. Poszedłem dalej sam. Powiedz mi teraz, co to za stworzenie?

— Nie jestem żadne stworzenie, lecz Tanu — zezłościł się Kerrick.

— Nigdy nie widziałem takiego Tanu. Bez włosów, bez włóczni, przywiązany do maraga…

— Cicho — nakazał Herilak. — To Kerrick, syn Amahasta. Jego matka była moją siostrą. Był więźniem murgu. Ortnar przetarł dłonią usta.

— Przepraszam, mówiłem bez zastanowienia. Dziś jest dzień śmierci. Jestem Ortnar, witam cię. — Wykrzywił twarz, próbując się uśmiechnąć. — Witaj w sammadzie Herilaka, mocno teraz uszczuplonym. — Spojrzał na ciemniejące niebo. — Nocą pojawi się wiele nowych gwiazd.

Słońce wisiało teraz nisko, a na tej wysokości powietrze było chłodne. Inlènu* odłożyła dokładnie obgryzioną kość i spojrzała na Kerricka.

— Pokornie pytam, niska wysoką, gdzie są płaszcze?

— Nie ma płaszczy, Inlènu*.

— Zimno mi.

Kerrick też drżał, choć nie z zimna.

— Nic na to nie poradzę, Inlènu*, zupełnie nic.

ROZDZIAŁ II

Inlènu* zmarła w nocy.

Kerrick obudził się o świcie, drżąc z zimna. Rosa perliła się na trawie, a znad strumienia unosiła się mgiełka. Gdy odwrócił się ku Inlènu*, zobaczył jej rozwarte szeroko usta i otwarte, niewidzące oczy.

„Zimno — pomyślał. — Zmarła w nocy z zimna”.

Potem obok głowy ujrzał kałużę krwi. Grot włóczni ugodził ją w gardło, uciszając na zawsze. Kto dokonał tego okrutnego czynu? Herilak spał jeszcze, natomiast oczy Ortnara były otwarte, przyglądał mu się chłodno.

— Ty to zrobiłeś! — zawołał Kerrick, skacząc na równe nogi. — Zamordowałeś podczas snu tę nieszkodliwą istotę.

— Zabiłem maraga — odpowiedział zuchwale Ortnar. — Zawsze należy je zabijać.

Trzęsąc się z wściekłości, Kerrick sięgnął po włócznię Herilaka. Nie zdołał jej jednak podnieść; wielki łowca był szybszy.

— To stworzenie nie żyje — powiedział Herilak. — Koniec z nim. I tak wkrótce zginęłoby z zimna.

Kerrick puścił włócznię i skoczył nagle na Ortnara. Złapał go oburącz za gardło, wcisnął mu głęboko kciuki w tchawicę. Zabolało go własne gardło, ściśnięte przez obręcz; wlókł za sobą martwe ciało Inlènu*, lecz nie zwracał na to uwagi. Ortnar wyrywał się z uścisku, próbował sięgnąć po swą włócznię, lecz Kerrick przygwoździł ramię łowcy kolanem, mocno przycisnął. Ortnar walczył coraz słabiej, darł plecy Kerricka paznokciami wolnej ręki, lecz ten w swej wściekłości nic nie czuł.

Gdyby Herilak się nie wtrącił, byłoby już po Ortnarze. Wódz chwycił ręce Kerricka w swe wielkie dłonie. Ortnar dyszał ciężko, potem jęknął i złapał się za posiniaczone gardło. Ślepa złość odeszła Kerricka i przestał się szarpać. Herilak go puścił.

— Tanu nie zabijają Tanu — powiedział.

Kerrick zaczął protestować, lecz zaraz umilkł. Już się stało. Inlèanu* nie żyje. Nic nie zmieni śmierć jej mordercy. Ponadto Herilak miał rację; zima i tak by ją zabiła. Kerrick usiadł przy nieruchomej postaci i spojrzał na wschodzące słońce. Czy w ogóle coś dla niego znaczyła? To tylko głupia fargi, postępująca zawsze po swojemu. Wraz z jej śmiercią przerwała się ostatnia więź łącząca go z Alpèasakiem. Niech tak będzie. Jest teraz Tanu. Zapomni, że kiedykolwiek był Yilanè.

Potem uświadomił sobie, że trzyma giętką smycz łączącą go z Inlènu*. Wciąż nie jest wolny. A tej smyczy nie da się przeciąć, wiedział o tym. Zrozumiał, że może się wyswobodzić w jeden tylko sposób. Spojrzał ze zgrozą na twarz Herilaka. Sammadar kiwnął ze zrozumieniem głową.

— Zrobię co trzeba. Odwróć się, bo nie będzie to dla ciebie przyjemne.

Kerrick patrzył na strumień, lecz słyszał wyraźnie, co się dzieje za jego plecami. Ortnar powlókł się do wody, by przemyć twarz i szyję, a Kerrick głośno go znieważył, starając się zagłuszyć dobiegające dźwięki.

Wkrótce było po wszystkim. Herilak wytarł obręcz o trawę, nim podał ją Kerrickowi. Ten długo mył obrożę w płynącej szybko wodzie. Gdy była już czysta, wziął ją w obie ręce i odszedł w górę nurtu. Nie chciał widzieć tego, co leżało za jego plecami.

Odwrócił się szybko, słysząc zbliżających się łowców; nie chciał być zabity od tyłu.

— Ma ci coś do powiedzenia — Herilak pchnął Ortnara do przodu. Jego twarz wykrzywiała nienawiść, chrypiał dotykając posiniaczonego gardła.

— Może źle zrobiłem, zabijając maraga — ale nie żałuję tego. Sammadar kazał mi to powiedzieć. Co się stało, to się nie odstanie. Próbowałeś mnie jednak zabić, a o tym tak łatwo się nie zapomina. Twoje przywiązanie do tego maraga było mocniejsze, niż sądziłem — nie chcę nic więcej o tym wiedzieć. Mówię to teraz z własnej nieprzymuszonej woli, byś wiedział, że twoim plecom nic nie grozi od grotu mej włóczni. Co ty na to?

Obaj łowcy wpatrywali się w Kerricka w napiętym milczeniu. Wiedział, że to on musi zadecydować. Teraz. Inlènu* jest martwa i nic nie zdoła przywrócić jej życia. Musiał zrozumieć zimną nienawiść Ortnara po tym, co spotkało jego sammad. Właśnie on, przede wszystkim on, powinien to zrozumieć.

— Twoim plecom nic nie grozi od mej włóczni, Ortnarze — powiedział.

— Na tym koniec — stwierdził Herilak i zabrzmiało to jak rozkaz. — Nie będziemy więcej o tym mówić. Ortnarze, poniesiesz cielsko sarny. Wieczorem rozniecimy ogień i najemy się do syta. Zabierz Kerricka, znasz drogę. Zatrzymajcie się w południe. Wtedy do was dołączę. Między tymi drzewami jest kryjówka. Jeśli murgu będą nas ścigały, wkrótce się o tym dowiem.

Obaj mężczyźni szli jakiś czas w milczeniu. Droga była łatwa do odszukania, znaczyły ją głębokie ślady włóków. Prowadziła w górę, niemal do końca doliny, potem przez przełęcz do następnej. Ortnar ciężko dyszał pod ciężarem kozła i stanął, gdy doszli do wolno toczącego się strumienia.

— Trochę wody, obcy, potem pójdziemy dalej. — Zrzucił kozła i zanurzył twarz w wodzie. Wstał, nadal dysząc.

— Nazywam się Kerrick, syn Amahasta — powiedział Kerrick. — Czy to tak trudno zapamiętać?

— Spokojnie, Kerrick. Jeszcze boli mnie gardło od naszego ostatniego spotkania. Nie chcę cię obrazić, ale wyglądasz dziwnie. Zamiast brody czy włosów masz tylko meszek.

— Wyrosną z czasem. — Kerrick pogładził szczecinę na twarzy.

— Tak, tak sądzę. Ale teraz wygląda to dziwnie. I ten pierścień na twojej szyi. Dlaczego go nosisz? Nie można go przeciąć?

— Weź, spróbuj sam. — Kerrick podał pierścień Inlènu* i patrzył z uśmiechem, jak Ortnar bezskutecznie tnie przezroczysty materiał grotem włóczni.

— To jest gładkie i miękkie — a jednak nie mogę tego przeciąć.

— Yilanè potrafią wiele rzeczy, których my nie umiemy. Gdybym ci powiedział, jak to zrobiono, nie uwierzyłbyś.

— Znasz ich tajemnice? Jasne, musisz znać. Opowiedz mi o śmiercio-kijach. Złapaliśmy jeden, ale nie udało się nic z nim zrobić. W końcu zaczął cuchnąć, przecięliśmy go i okazał się jakimś zdechłym zwierzęciem.

— Nazywa się hèsotsan. To szczególny rodzaj zwierząt. Gdy są młode, poruszają się jak każde inne zwierzę. Ale gdy dorosną, stają się takie, jak widziałeś. Muszą być specjalnie karmione. Potem wkłada się do nich strzałki, które wystrzeliwują po odpowiednim przyciśnięciu.

Ortnar siedział z otwartymi ustami, usiłując coś pojąć.

— Ale jak to możliwe? Gdzie można znaleźć takie zwierzęta?

— Nigdzie. To tajemnica murgu. Widziałem, co robią, lecz nie mogłem tego zrozumieć. Potrafią robić dziwne rzeczy przy pomocy zwierząt. Wiedzą, jak je do tego hodować. Ciężko to wytłumaczyć.

— Jeszcze trudniej zrozumieć. Pora ruszać. Teraz twoja kolej na sarnę.

— Herilak kazał ją tobie nieść.

— Tak, lecz pomożesz chyba przy jej zjedzeniu. Ortnar powiedział to z uśmiechem i Kerrick, wbrew sobie, również się uśmiechnął.

— Dobrze, daj ją. Ale niedługo weźmiesz z powrotem. Czy Herilak mówił coś o ogniu? — Na wspomnienie nagle napłynęła mu ślinka. — Pieczone mięso — zapomniałem, jak to smakuje.

— Czy murgu jedzą tylko surowe mięso? — spytał Ortnar, gdy znów ruszyli w drogę.

— Nie. Właściwie tak i nie. Jest w pewien sposób zmiękczane. Można się do niego przyzwyczaić.

— Dlaczego nie pieką go jak należy?

— Bo… — Kerrick zadumał się na chwilę. — Bo nie rozpalają ognia. Nigdy przedtem tego nie zauważyłem. Sądzę, że nie potrzebują ognisk, bo tam, gdzie żyją, jest zawsze ciepło. Niekiedy w nocy lub podczas chłodniejszych czy deszczowych dni otulają się — nie ma na to słowa — w ciepłe rzeczy.

— Skóry? Futra?

— Nie. W dające ciepło żywe istoty.

— Brzmi to paskudnie. Im więcej słyszę o murgu, tym bardziej ich nie znoszę. Nie potrafię zrozumieć, jak mogłeś żyć wśród takich stworów.

— Nie miałem wyboru — odparł Kerrick ponuro. Odtąd szli w milczeniu.

Herilak dołączył do nich wkrótce po tym, gdy doszli do miejsca przewidzianego na nocleg.

— Droga za nami jest pusta. Wracają.

— Pieczeń! — cmoknął Ortnar. — Szkoda jednak, że nie zabraliśmy z sobą ognia.

Te słowa zbudziły w Kerricku dawno pogrzebane wspomnienia.

— Kiedyś to robiłem — powiedział. — Pilnowałem ognia na dziobie łodzi.

— To zajęcie dla chłopców — powiedział Herilak. — Łowca musi sam rozniecać ogień. Czy wiesz, jak się to robi? Kerrick zawahał się.

— Pamiętam, że widziałem, jak to robiono, ale zapomniałem. To było tak dawno.

— No to popatrz. Jesteś teraz Tanu i musisz znać takie rzeczy, jeśli masz zostać łowcą.

Trwało to długo. Herilak odłamał gałąź martwego, dawno uschłego drzewa. Starannie je przyciął i wygładził. W tym czasie Ortnar poszedł głębiej w las i wrócił z naręczem suchego, spróchniałego chrustu. Połamał go i starł na drobny proszek. Skończywszy obrabiać kij, Herilak odłupał płaski kawał drewna i wywiercił w nim grotem włóczni płytki otwór.

Gdy wszystko było już gotowe, Herilak wziął łuk Ortnara i obwiązał cięciwą starannie wygładzony kij. Usiadł na ziemi, trzymając mocno nogami podłużny kawał drewna, wsadził w otwór zaostrzony koniec kija i zaczął pociągać łukiem w przód i w tył, obracając cięciwą kij. Gdy Herilak rozkręcił kij, Ortnar wsypał do otworu odrobinę sproszkowanego drewna. Uniosła się cienka strużka dymu. Zadyszawszy się z wysiłku, Herilak odpoczął chwilkę.

Gdy obracał kijem następnym razem, obok kłębu dymu pokazały się drobne iskierki. Rzucili na nie proszek drzewny i ostrożnie dmuchali, osłaniając nikłe płomienie złączonymi dłońmi. Wreszcie zaśmiali się radośnie, podrzucając drewna, aż ogień wzbił się wysoko. Potem pozwolili mu przygasnąć, póki nie zmienił się w rozżarzone węgle. Położyli na niech mięso, a Kerrick wdychał zupełnie już zapomniane zapachy pieczeni.

Parząc sobie palce, odrywali wielkie kawały gorącego mięsa. Jedli i jedli, aż po twarzach zaczęły płynąć krople potu. Po odpoczynku zaczęli jeść znowu. Kerrick nie pamiętał, by w całym swym życiu jadł coś równie dobrego.

Tej nocy spali z nogami przy tlącym się ognisku, ogrzani i zadowoleni, z pełnymi brzuchami.

Kerrick obudził się w nocy, gdy Herilak wstał, by dorzucić drew do ognia. Na czarnym niebie wyraźnie odcinały się jasne punkty gwiazd. Tuż nad wschodnim horyzontem wisiała konstelacja Łowcy. Po raz pierwszy od ucieczki Kerrick był spokojny, czuł się bezpiecznie, mając łowców po obu swych bokach. Nie ścigano ich. Nic im nie groziło ze strony Yilanè.

Nic nie groziło? Czy to w ogóle możliwe? Wiedział, że łowcy nie mają pojęcia, jak bezlitosny jest ich wróg. Jak silny. Latające drapieżniki znajdą wszystkich Tanu, w każdej dolinie i na każdej łące. Nigdzie nie będą przed nimi bezpieczni. Uzbrojone fargi będą atakowały, dopóki nie wybiją wszystkich Tanu. Nie było dokąd przed nimi uciec. Nie potrafił już zasnąć, uciec w bezpieczne zapomnienie.

Leżał przebudzony, przekonany o nieuniknionej klęsce. Patrzył, jak jaśnieje niebo na wschodzie i po kolei nikną gwiazdy. Zaczyna się nowy dzień. Pierwszy dzień jego nowego życia.

ROZDZIAŁ III

Po długim, całodziennym marszu Kerrick miał opuchnięte i pokaleczone stopy. Siedząc na dużym kamieniu, moczył je teraz w zimnej wodzie strumienia, żując jednocześnie kawałek twardego mięsa. Skóra na podeszwach stóp była zgrubiała i twarda, nie przywykł jednak do chodzenia po kamieniach. Teraz pokrywały ją skaleczenia i Kerrick z lękiem myślał o czekającym go ciężkim dniu. Herilak zobaczył jego rany i wskazał na długie rozcięcie prawej stopy.

— Musimy coś z tym zrobić.

On i Ortnar nosili sprężyste, lecz mocne mokasyny, wykonane z dwóch kawałków wyprawionej skóry, zszytych nićmi z jelit Nie mieli pod ręką materiałów do zrobienia czegoś podobnego, lecz w pobliżu pełno było innych surowców. Herilak znalazł kamienie, które można było łatwo odłupywać i odbił z nich małe, ostre płytki. Ortnar zdjął skórę sarny i oczyścił ją w bieżącej wodzie z kawałków mięsa. Potem Herilak wyciął z niej podeszwy, przymierzył je do stóp Kerricka i umocował cienkimi paskami.

— Na razie wytrzymają — powiedział. — Nim skóra zesztywnieje i zacznie śmierdzieć, będziemy już daleko.

Kerrick podniósł resztę skóry i sprawdził, że wystarczy jej akurat na owinięcie się w pasie, gdzie można ją umocować rogiem koziołka. Wyskrobał ją z resztek mięsa, jak przedtem Ortnar i zdjął noszoną od tylu lat miękką, skórzaną sakwę. Zwisała mu z dłoni, mocujące ją ssawki lśniły wilgocią. Z nagłą odrazą wrzucił ją do strumienia. Tamto życie ma już na zawsze za sobą; teraz jest już Tanu.

Odwracając się zahaczył jednak o pierścień tkwiący przez wszystkie te lata na szyi Inlènu*, nadal połączony z pierścieniem otaczającym jego szyję. Trzymał go przed sobą, przeklinając jego gładkość, przejrzystość i wytrzymałość. W nagłym gniewie walnął nim o kamień wystający z dna strumienia, bił w niego innym kamieniem, aż opuściła go wściekłość. Pierścień pozostał nie draśnięty.

Przyglądający się Ortnar dotknął dłonią niezarysowanej powierzchni.

— Nie da się przeciąć, nie da się złamać. Mocniejsze od kamienia. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Czy woda tego nie zmiękczy?

— Nie, ani trochę.

— Nawet gorąca woda, wrzątek?

— Nigdy nie próbowałem. Nie było jej w mieście. Nie zagotuje sic wody bez ognia…

Mówiąc to, popatrzył na pierścień i giętką smycz, potem powoli przeniósł wzrok na dymiące na brzegu ognisko. Nawet woda, wrzątek. To coś, o czym Yilanè nie miały pojęcia.

Ogień.

To może się udać. Pierścień nie jest z kamienia ani z metalu. Może się stopi, spali czy choćby zmięknie. Wówczas niewykluczone, że będzie na tyle słaby, iż da się go przeciąć. Ortnar radośnie klasnął w dłonie.

— Czemu nie? Ogień może dać mu radę. Powiedziałeś, że murgu nie mają ognia.

— Nie mają.

— Spróbuję.

Ortnar wziął wiszący na końcu smyczy pierścień, podszedł do dymiącego popiołu ogniska i wsadził go do środka.

Nic się nie stało. Kerrick patrzył ponuro, jak łowca wyciągnął pierścień i starł popiół z gładkiej powierzchni. Nie uległa zmianie, jedynie parzyła w palce. Ortnar włożył je do ust, po czym rozrzucił kawałki węgla. Grzebał kijem w ognisku, aż pokazały się płomienie. Zapalonym kijem dotknął obręczy.

Odrzucił ją z wrzaskiem, gdy buchnęła ogniem, strzelającym na wszystkie strony.

Kerrick ujrzał płomienie otoczone rosnącą chmurą czarnego dymu, palący się pierścień i ogień, który po smyczy wspinał się ku twarzy.

Bez namysłu rzucił się do ucieczki przed parzącym ciepłem. Wpadł z pluskiem do strumienia.

Gdy wstał, wypluwając wodę, zobaczył na ręce i brzuchu czerwoną pręgę, ślad po dotknięciu płonącej smyczy. Jej resztka sięgała mu piersi. Ze zdumieniem dotykał zwisającej końcówki.

Zniknęła smycz krępująca go przez tyle długich lat. Zniknęła. Stał wyprostowany, nie czując oparzeń. Prysły ostatnie więzy łączące go z Yilanè.

Gdy tylko posmarowali mu oparzenia sarnim tłuszczem, Ortnar wskazał na resztkę smyczy nadal zwisającą z pierścienia.

— To też da się spalić. Gdybyś położył się w wodzie, tuż nad powierzchnią, mógłbym zapalonym kijem…

— Myślę, że na dziś wystarczy — powiedział Kerrick. — Zaczekamy, aż zagoją się oparzenia i wtedy spróbujemy jeszcze raz.

Ortnar kopnął do wody gorący pierścień. Po ochłodzeniu obejrzał go dokładnie, skrobiąc kamieniem.

— Błyszczy jak metal gwiezdny. Te murgu są bardzo zmyślne, skoro potrafiły nałożyć ci go na ciało.

Niechętnie oddał pierścień Kerrickowi, gdy ten wyciągnął po niego rękę.

— Został odlany na miejscu przez jedno ze zwierząt — wyjaśnił.

— Zatrzymasz go?

Kerrick poczuł, że Ortnar chciałby mieć pierścień i omal go nie oddał. Poczuł doń jednak taką samą odrazę jak wtedy, gdy po raz ostatni zdejmował sączek.

— Nie. To rzecz Yilanè, murgu. — Wrzucił pierścień do wody. Plusnął i utonął. — Mam jeszcze jeden na szyi. Wystarczy mi aż nadto.

Mogli już wyruszać, ale oparty na włóczni Herilak patrzył wciąż na drogę, którą tu przyszli.

— Gdyby ktoś jeszcze uciekał, to nas by nie dogonił — powiedział. — Bo zmykaliśmy jak przestraszone baby. Musimy się teraz zatrzymać i zastanowić nad dalszą drogą. Opowiedz mi, Kerricku, o murgu, co robią teraz?

— Nie rozumiem?

— Czy nadal nas tropią? Czy przebywają wciąż na plaży, na której nas napadły?

— Nie, już odeszły. Polują, by zdobyć mięso, mają ze sobą bardzo mało zapasów. Chciały dotrzeć tu, daleko na północ i zniszczyć sammad. Teraz wrócą. Pozostawanie tutaj nic im nie da. Po śmierci eistai nie mają przywódczyni. Nastąpiło zapewne wielkie zamieszanie i teraz już wracają do miasta.

— Tak zrobi główny oddział. Ale czy nie zostawią części, by nas szukała?

— To możliwe. Stallan jest do tego zdolna. Ale ona najprawdopodobniej przejmie dowództwo. Na pewno kieruje powrotem do miasta.

— Sądzisz więc, że odeszły?

— Jestem tego niemal pewny.

— To dobrze. Wracamy na brzeg. W słowach Kerricka krył się strach:

— Mogły się ukryć, mogą czekać na nas.

— Właśnie mnie zapewniłeś, że tego nie zrobią.

— Jesteśmy łowcami — powiedział Ortnar. — Poznamy, czy są tam jeszcze.

— Nie mamy powodu…

— Wiele powodów. — Herilak mówił teraz twardo, przejął już dowództwo. — Mamy dwie włócznie, jeden łuk bez strzał i nic więcej. Gdy spadnie śnieg, zgniemy. Tam jest wszystko, czego nam trzeba. Wracamy.

Szli szybko, zbyt szybko jak dla Kerricka. Wydawało mu się, że wraca po pewną śmierć. O zmierzchu znaleźli się na wzgórzach rozciągających się wzdłuż brzegu i w dali ujrzeli ocean.

— Ortnarze, pójdziesz ostrożnie — nakazał Herilak. — Bezszelestnie i niepostrzeżenie. Wypatruj uważnie śladów murgu.

Ortnar potrząsnął na potwierdzenie włócznią, odwrócił się i zniknął między drzewami. Herilak rozsiadł się wygodnie w cieniu i szybko zasnął. Kerrick był zbyt zdenerwowany, by czekać spokojnie. W myślach widział wciąż czekające nań Yilanè.

Słońce zapadło za horyzont, gdy w dolinie rozległ się krzyk ptaka. Herilak obudził się natychmiast, przytknął dłonie do ust i odpowiedział podobnym krzykiem. Usłyszeli przedzieranie się przez krzaki i na zboczu ukazał się Ortnar.

— Odeszły — oznajmił. — Odeszły tak samo, jak przyszły.

— Nie możesz mieć pewności — powiedział Kerrick. Ortnar spojrzał na niego pogardliwie.

— Oczywiście, że mogę. Nie natrafiłem na świeże ślady. I wszędzie są padlinożerne ptaki — a one są bardzo płochliwe. Sprawdziłem dokładnie wszystko. — Jego pociągła twarz mówiła wyraźniej niż słowa. Wskazał na strzały wypełniające mu teraz kołczan. — Jest tam wszystko, czego potrzebujemy.

— Idziemy od razu — oznajmił Herilak.

Do miejsca rzezi dotarli po zmierzchu, lecz zimne światło bliskiego pełni księżyca oświetlało drogę. Kruki i sępy odleciały wraz z końcem dnia i teraz całun mroku zakrywał najbardziej przerażające sceny masakry. Ciała były w stanie rozkładu. Kerrick stał na brzegu, wpatrując się w morze, podczas gdy jego dwaj towarzysze przeszukiwali pobojowisko. Dopiero na głos Herilaka niechętnie odwrócił się w stronę miejsca rzezi.

— Nałóż to — powiedział sammadar. — Należało do wielkiego łowcy. Może przyniesie ci szczęście.

Podał mu futrzane nogawice z mocnymi, skórzanymi podeszwami, opończę, pas i resztę ubioru. Było to za ciepłe na lato, lecz podczas opadów śnieżnych mogło zadecydować o życiu lub śmierci. Długa włócznia, mocny łuk, strzały. Z rzeczy, których nie nałożył na siebie, Kerrick zrobił pakunek i położył go obok innych gromadzonych przez nich zawiniątek i koszy. Herilak zdjął kilka poprzeczek z włóka ciągnionego przez wielkiego mastodonta i zrobił z nich sanie, które mogli zabrać. Wszystko co znaleźli, leżało już na nich.

— Wyruszamy — powiedział głosem posępnym jak śmierć, mając wokół siebie zmarłych sammadu. — Nigdy nie zapomnimy, co murgu tu uczyniły.

Szli do zachodu księżyca, zmieniając się między dyszlami sań, aż postanowili odpocząć. Kerrick bał się, że ścigają ich łowczynie Yilanè, był jednak tak wyczerpany, że zasnął i spał bez obaw aż do rana.

Herilak odczepił od sań torbę z ekkotazem i wysypał smaczną mieszaninę suszonych jagód i orzechów. Po raz ostatni Kerrick jadł to jako chłopiec i gdy oblizywał palce, zalała go fala wspomnień. Dobrze jest być Tanu. Myśląc o tym, poczuł swędzenie. Podrapał się po brzuchu. Gdy zsunął futro, zobaczył czerwone cętki. Zrozumiał, że dzielny łowca, który poprzednio nosił te futra, miał pchły. Bycie Tanu miało też i złe strony. Bolały go plecy od spania na twardej ziemi, mięśnie od wysiłków, do których nie przywykł, a jakby było tego jeszcze za mało, poczuł nagty ból brzucha. Przypieczone, twarde mięso nie zostało dobrze strawione przez żołądek. Skoczył za najbliższą kępę krzaków.

Męczony skurczami, zobaczył pchłę na zrzuconym ubraniu. Zgniótł ją między paznokciami, potem ze wstrętem wytarł palce o trawę. Był brudny, podrapany, zapchlony i chory. Co tu robi z tymi prymitywnymi ustuzou? Dlaczego nie jest w Alpèasaku? Było mu tam przecież wygodnie i swojsko, przebywał blisko eistai. Dlaczego nie miałby wrócić? Vaintè zginęła od pchnięcia włóczni, lecz kto w mieście się dowie, że to on zadał cios? Nikt go nie widział. Czemu nie miałby wrócić?

Umył się dokładnie, potem zrobił kilka kroków w górę strumienia, by napić się wody. Na brzegu obaj łowcy ładowali znów rzeczy na sanie. Mogą wyruszyć przecież bez niego.

Ale czy naprwdę chce wracać do Alpèasaku? Całe lata marzył o ucieczce z miasta — a teraz był wolny. Czy nie tego zawsze pragnął? Tam był świat Yilanè. Nie było w nim dla niego miejsca.

Ale czy jest dlań miejsce wśród Tanu?

Stał po kolana w zimnej wodzie, zaciskał bezwiednie pięści. Zagubiony. Nie należący ani do jednego, ani do drugiego świata. Wygnany i samotny.

Zawołał go Herilak. Silny głos rozproszył mroczne myśli Kerricka. Wyszedł na brzeg i powoli się ubrał.

— Zaraz wyruszamy — powiedział Herilak.

— Dokąd idziecie? — spytał Kerrick, ciągle rozdzierany sprzeczynymi uczuciami.

— Na zachód. Szukać innych łowców. By wrócić z nimi i zabić murgu.

— Są zbyt silne, zbyt liczne.

— No to zginiemy, a mój tharm dołączy do tharmów innych łowców mego sammadu. Wpierw się jednak na nich zemszczę. To dobra śmierć.

— Nie ma dobrych śmierci.

Herilak spojrzał nań w milczeniu. Rozumiał rozterkę Kerricka. Lata niewoli musiały wpłynąć na psychikę chłopca, który jest teraz mężczyzną. Te lata minęły, nie da się ich cofnąć. Nie ma do nich powrotu. Czeka go ciężka droga — lecz nie ma wyboru.

Herilak sięgnął do szyi i powoli zdjął przez głowę skórzany rzemyk ze zwisającym nożem z gwiezdnego metalu. Wręczył go Kerrickowi.

— To należało do twego ojca. Jesteś jego synem, masz na szyi mniejszy nóż chłopięcy. Powieś je razem. Noś, by pamiętać o śmierci ojca i całego swego sammadu. I o tych, które ich zabiły. Miej w sercu nienawiść i świadomość, że też szukasz zemsty.

Kerrick zawahał się, potem sięgnął po nóż. Zacisnął mocno dłoń na jego rękojeści.

Nie może wrócić do Alpèasaku. Nigdy. Musi nauczyć się czuć jedynie nienawiść do morderców swego plemienia. Miał nadzieję, że tak się stanie.

Lecz na razie czuł wyłącznie straszliwą pustkę.

ROZDZIAŁ IV

Es mo tanil drepastar, er em so man drija.

Gdy zostanie ranny mój brat, wówczas przeleję krew.

POWIEDZENIE TANU


Łowy były nieudane. Ulfadan wyruszył na nie dobrze przed świtem i nie miał czym się pochwalić. Z pasa zwisał mu tylko jeden królik, młody i chudy, mięsa na jego kościach starczy zaledwie dla jednej osoby. Co ma jeść cały sammad? Doszedł do skraju puszczy i stanął pod wielkim dębem, wpatrując się w odległe trawy. Nie odważył się iść dalej.

Byty tu murgu. Stąd aż do końca świata, jeśli świat ma koniec, żyły jedynie te budzące lęk stworzenia. Niektóre były smaczne, próbował kiedyś mięsa z nogi mniejszych murgu, mających dzioby, pasących się w wielkich stadach. Lecz na grożących im łowców czekała zawsze śmierć. W trawie kryty się jadowite murgu, wielobarwne, śmiercionośne węże różnych rozmiarów. Jeszcze gorsze były ogromne stwory, których ryk przypomina huk piorunów. Gdy szły, ziemia się trzęsła jak podczas kataklizmu. Odruchowo, jak zawsze gdy myślał o murgu, dotykał palcami zwisającego mu na piersiach zęba jednego z tych olbrzymów. Jeden ząb, lecz długi niemal jak przedramię. Zdobył go, gdy był młody i głupi, gotów narażać życie, by pokazać swoją odwagę. Zobaczył wtedy z drzewa śmierć maraga, widział padlinożerne zwierzęta szarpiące i rozdzierające jego ciało. Dopiero po zmierzchu odważył się wyjść z kryjówki wśród drzew, wyrwać ten jeden ząb z otwartego pyska. Pojawiły się wtedy nocne murgu i uratował się jedynie szczęśliwym trafem. Długa, biała szrama na udzie świadczyła, że nie udało mu się wrócić bez szwanku. Nie, nie można było polować poza granicą drzew.

Ale sammad musi jeść. Pożywienia, które zdobywali dzięki łowcom, było coraz mniej. Świat się zmienił, a Ulfadan nie rozumiał dlaczego. Alladjex powtarza im, że odkąd Ermanpadar stworzył Tanu z mułu na dnie rzeki, świat jest zawsze taki sam. Zimą szli w góry, gdzie leżą głębokie śniegi i łatwo upolować sarnę. Gdy wiosną topniały śniegi, schodzili wzdłuż rączych potoków do rzeki, czasem do morza, gdzie ponad wodą skakały ryby, a w zimie rosły dobre rzeczy. Ale nigdy nie wypuszczali się za daleko na południe, gdyż czekały tam jedynie murgu i śmierć; góry i mroczne puszcze północy zawsze dostarczały im wszystkiego, czego potrzebowali.

Dziś już tak nie było. W górach panowała nie kończąca się zima, poznikały stada saren, w puszczach śniegi leżały do późnej wiosny. Przepadły istniejące od niepamiętnych czasów źródła pożywienia. O tej porze roku było zawsze syto, rzeka kipiała od ryb. W nadrzecznym obozowisku dołączał do nich sammad Kellimansa; działo się tak każdego roku. Był to czas spotkań i rozmów, młodzi mężczyźni szukali żon. Teraz jedzenia było mało. Ryb wystarczało na co dzień, ale brakowało na zimowe zapasy, a bez tego mało kto mógł doczekać wiosny.

Jak znaleźć wyjście z tej pułapki? Na zachodzie i wschodzie czekały inne sammady, równie głodne jak jego i Kellimansa. Murgu na południu, lód na północy — a oni tkwili w środku jak w potrzasku. Głowa Ulfadana pękała od najróżniejszych obaw. Jęknął głośno, jak usidlone zwierzę, potem zawrócił i poszedł z powrotem do sammadu.

Widok ze szczytu porosłego trawą zbocza schodzącego ku rzece nie budził niepokoju. Ciemne stożki skórzanych namiotów rozciągały się nierówną linią wzdłuż brzegu rzeki. Między nimi poruszały się postacie, a z ognisk wzbijał się dym. W pobliżu jeden ze spętanych mastodontów uniósł trąbę i ryknął. Dalej nad brzegiem widać było kobiety grzebiące w ziemi utwardzonymi w ogniu kijami w poszukiwaniu jadalnych korzonków. Ale co się stanie, jeśli ziemia znów zamarznie? Wiedział, co wówczas nastąpi, choć wolał o tym nie myśleć.

Nagie dzieci biegały z wrzaskiem, chlapały się w wodzie. Stare kobiety siedziały w słońcu przed namiotami, splatając kosze z łoziny i trzcin. Ulfadan mijał namioty. Jego twarz wyrażała tylko napięcie i powagę, nic z niej nie dawało się wyczytać. Podbiegł do niego jeden z młodszych synów, wyrzucił z siebie ważną wiadomość.

— Są tu trzej łowcy z innego sammadu. Jeden jest bardzo śmieszny.

— Zabierz tego królika dla matki. Biegnij.

Łowcy siedzieli przy ognisku, pociągając po kolei z fajki o kamiennym cybuchu. Był tam Kellimans i alladjex Fraken, stary i pomarszczony, bardzo jednak szanowany za swą mądrość i umiejętność leczenia. Przybysze wstali, by go powitać. Jednego z nich znał dobrze.

— Witam cię, Herilaku.

— I ja cię witam, Ulfadanie. To Ortnar z mego sammadu, a to Kerrick, syn Amahasta i mojej siostry.

— Dostaliście jedzenie i picie?

— Zjedliśmy i wypiliśmy. Gościnność Ulfadana jest znana szeroko.

Ulfadan dołączył do kręgu wokół ogniska, wziął fajkę, gdy doszła do niego i głęboko zaciągnął się gryzącym dymem. Przyglądał się dziwnemu łowcy bez włosów, który powinien był zginąć z resztą swojego sammadu, lecz żył. Dowie się o nim we właściwym czasie.

Przybysze wzbudzili zaciekawienie i w innych łowcach, którzy podchodzili, siadali wokół nich, bo taki był zwyczaj sammadu.

Herilak nie przestrzegał obyczajów jak ongiś. Przemówił, gdy fajka okrążyła wszystkich tylko jeden raz.

— Zimy są długie, wiemy o tym. Jedzenia jest mało i to też wiemy. Poza nami dwoma zginęli wszyscy w moim sammadzie.

Choć były to słowa straszne, łowcy zachowali milczenie; tylko słuchające poza kręgiem kobiety lamentowały i jęczały. Wielu miało krewnych w sammadzie Herilaka. Niejeden spojrzał na niebo, gdzie zaczęły się pojawiać pierwsze gwiazdy. Gdy Herilak znów się odezwał, wszyscy milczeli.

— Jak wiadomo, wybrałem się z moimi łowcami daleko na południe, aż tam, gdzie nie ma śniegu, a zimy są ciepłe; do miejsca, gdzie żyją tylko murgu. Byłem przekonany, że to murgu zabiły Amahasta i cały jego sammad. Miałem rację, bo spotkałem murgu chodzące jak ludzie i zabijające śmiercio-kijami. Jeden z ich śmiercio-kijów znalazłem wśród kości sammadu Amahasta. Zabiliśmy murgu, na które tam natrafiliśmy, i wróciliśmy na północ. Wiemy teraz, że na południu rządzi śmierć, wiemy też, co to za śmierć. Ale głodowaliśmy ubiegłej zimy i wielu zmarło. Łowy, jak sami wiecie, latem nie udały się. Z powodu głodu poprowadziłem sammad wzdłuż wybrzeża na południe. Sam z łowcami wyruszyłem jeszcze dalej, gdzie więcej zwierzyny. Wiedzieliśmy o niebezpieczeństwie. Wiedzieliśmy, że murgu mogą nas napaść, lecz bez pożywienia i tak zginęlibyśmy. Byliśmy ostrożni. Napadły na nas dopiero wtedy, gdy powracaliśmy. Jestem tutaj. Ortnar jest tutaj. Pozostali zginęli. Z nami jest Kerrick, syn Amahasta, pojmany przez murgu, teraz wreszcie wolny. Wie dużo o zwyczajach murgu.

Wywołało to zaciekawienie wśród słuchających. Siedzący z tyłu podnosili się, próbując zobaczyć Kerricka. Intrygował ich brak włosów u niego, jego lśniący pierścień na szyi oraz zwisające noże z gwiezdnego metalu. Kerrick patrzył przed siebie i nic nie mówił. Gdy znów zapanował spokój, odezwał się Kellimans:

— Nastały dla Tanu czasy śmierci. Zabija nas zima, zabijają nas murgu, zabijają nas inni Tanu.

— Czy nie dość, że giniemy od murgu? Czy musimy walczyć ze sobą? — spytał Herilak.

— Powinniśmy występować przeciwko długiej zimie i krótkiemu latu — powiedział Ulfadan. — Przybyliśmy tu, bo sarny uciekły z gór. Gdy jednak próbowaliśmy tu polować, przepędzili nas łucznicy z sammadów żyjących poza górami. Mamy teraz mało żywności i w zimie będziemy głodować. Herilak potrząsnął ze smutkiem głową.

— To prawda, ale naszym wrogiem są murgu, a nie Tanu. Gdy będziemy walczyć ze sobą, spotka nas pewna zagłada. Kellimans był zdania Ulfadana.

— Myślę tak jak ty, Herilaku, ale to nie my zaczęliśmy. Musisz przekonać inne sammady. Gdyby nie one, polowalibyśmy i nie zaznali głodu. Przybyły spoza gór, są liczne i bardzo głodne. Spychają nas i nie pozwalają polować. Doprowadzą nas do śmierci.

Herilak machnął ręką.

— Nie, mylisz się. To nie oni spowodowali nasze nieszczęścia. Za górami łowy muszą być równie złe, inaczej by tu nie przyszli. Tanu mają dwóch wrogów: niekończącą się zimę — i murgu. Łączą się razem, by nas zniszczyć. Nie możemy walczyć z zimą. Możemy jednak zabić murgu.

Inni próbowali się włączyć do dyskusji, lecz umilkli, gdy odezwał się Fraken. Szanowali starego za jego wiedzę i moce lecznicze, mieli nadzieję, że zdoła znaleźć sposób na ich kłopoty.

— Murgu przypominają liście, są równie niezliczone. Powiedziałeś nam, że mają śmiercio-kije. Jak możemy walczyć z takimi istotami? I po co? Jeżeli będziemy narażali swe życie walcząc z nimi, to co przez to zyskamy? Potrzebne nam jedzenie, a nie wojna.

Gdy skończył, rozległ się pomruk poparcia. Tylko Herilak z nim się nie zgadzał.

— Tobie potrzeba jedzenia, a ja szukam zemsty — powiedział ponuro. — Musimy znaleźć sposób zabicia murgu na południu. Gdy zostaną zniszczone, będziemy mogli swobodnie polować na wybrzeżu.

Spory trwały jeszcze długo, lecz niczego nie postanowiono. Herilak dał znak Ortnarowi, wstali i odeszli. Kerrick patrzył w ślad za nimi, lecz wahał się, czy do nich dołączyć. Nie czuł potrzeby zemsty, jak oni. Gdyby go nie zawołali, może by z nimi nie poszedł. Może zostałby przy ognisku i rozmawiał z innymi łowcami. Może nawet zostałby z tym sammadem, polował i zapomniał o murgu.

Ale nie było wyjścia. Wiedział to, o czym inni nie mieli pojęcia. Wiedział, że Yilanè nie zapomną o nim ani o innych Tanu. Ich nienawiść była zbyt głęboka. Wyślą orły i znajdą każdy sammad. Nie spoczną, póki nie zniszczą wszystkich. Ulfadan, Kellimans i ich ludzie boją się tylko zimy, głodu i innych Tanu, podczas gdy tam, na południu, znajdował się przeciwnik znacznie groźniejszy.

Nikt nie zauważył, gdy Kerrick wziął włócznię i odszedł. Znalazł swych obu towarzyszy przy osobnym ognisku i usiadł koło nich. Herilak kijem rozgarniał ognisko, patrzył w płomień, jakby szukał w nim odpowiedzi.

— Jest nas tylko trzech — powiedział. — Sami nie pokonamy murgu, lecz jeśli trzeba, podejmiemy walkę. — Odwrócił się do Kerricka. — Wiesz o murgu to, czego my nie wiemy. Opowiedz nam o nich. Opowiedz, jak prowadzą wojnę.

Kerrick w zamyśleniu tarł szczękę. Zaczął wolno i niepewnie.

— Niełatwo o tyra mówić. Musielibyście wpierw poznać ich miasto, zrozumieć, jak jest urządzone. Musielibyście wiedzieć, czym są fargi i Yilanè, czym się zajmują.

— No to powiedz nam — nakazał Herilak.

Początkowo trudno było Kerrickowi mówić w języku Tanu o sprawach, których nie umiał nazwać. Musiał tworzyć nowe słowa, opisujące sceny dobrze mu znane, znajdować sposoby na określenie pojęć zupełnie obcych łowcom. Pytali go wielokroć o rzeczy, których nie mogli zrozumieć. W końcu zorientowali się w funkcjonowaniu społeczeństwa Yilanè, choć nie mogli pojąć, dlaczego tak działało.

Herilak wpatrywał się w zaciśnięte pięści, spoczywające na udach, w milczeniu rozważał to, co usłyszał. W końcu potrząsnął głową.

— Nigdy nie zrozumiem murgu i nawet nie będę próbował. Ale wystarczy, że wiem, co robią. Wielki ptak lata wysoko i obserwuje nas, potem wraca i mówi im, gdzie jest sammad, tak iż mogą na niego napaść. Zgadza się?

Kerrick chciał zaprotestować, potem namyślił się i kiwnął głową potwierdzająco. Szczegóły nie miały znaczenia, dopóki rozumieli, choć mgliście, co robią Yilanè.

— Gdy dowiedzą się od ptaka, gdzie stanął sammad, przygotowują atak. Fargi z bronią wyruszają łodziami. Wynurzają się nagle z morza i jak wiesz, zabijają wszystkich.

— Powiedziałeś jednak coś więcej — przypomniał Herilak. — Czy nie obozują na brzegu w noc poprzedzającą atak?

— Rzeczywiście, zwykle to robią. Zatrzymują się jak najbliżej, spędzają tam noc, zostawiają zapasy żywności, by móc zaatakować o świcie następnego dnia.

— Czy zawsze tak postępują?

— Nie wiem. Tylko dwa razy byłem z nimi. Ale, chwileczkę, to nie ma znaczenia. Jeśli coś myślą, coś robią, to zawsze będą to czyniły w ten sam sposób. Dopóki coś im się udaje, nie zmieniają tego.

— Musimy więc wykorzystać to, co wiemy, by je zniszczyć.

— Jak tego dokonać? — spytał Ortnar.

— Jesteśmy łowcami. Wiemy, jak podchodzić naszą zdobycz. Musimy znaleźć sposób, by podejść i zniszczyć murgu.

Kerrick milczał. Wciąż miał przed oczyma zagładę sammadu. W myślach znów był na brzegu w chwili napaści, ponownie czuł przerażenie na widok wynurzających się z morza ciemnych postaci. Potem widział siebie wśród atakujących, przybył z nimi z Alpèasaku. Obserwował przygotowania do napaści, słuchał rozkazów i wiedział dokładnie, jak to się wszystko odbywa. Musiał teraz wyciągnąć wnioski z tak przeciwstawnych doświadczeń.

— Zapobiec klęsce — powiedział głośno. Powtórzył to słowo, by do nich dotarło. — Zapobiec! Ale potrzebujemy do tego Ulfadana, Kellimansa i ich sammadów. Musimy im to wyjaśnić, przekonać, by zrozumieli i pomogli. Oto co potem zrobimy. Wyruszymy z sammadarami na południe, będziemy polować. Zdobędziemy wiele pożywienia. Lecz gdy tylko znajdziemy się na południu, murgu na pewno nas odnajdą, dowiedzą się o nas od wielkiego ptaka. Będziemy jednak bardzo czujni i po zauważeniu wielkiego ptaka wyślemy łowców, by śledzili plaże. Będziemy wtedy wiedzieli, że atak się zbliża, będziemy do niego przygotowani. Zamiast uciekać, będziemy walczyć i zabijemy je wszystkie.

— To niebezpieczne — powiedział Herilak. — Jeśli zabierzemy sammady, narazimy życie kobiet i dzieci, wszystkich, którzy nie mogą walczyć. Musimy znaleźć lepszy plan, bo inaczej sammady nie zdecydują się pójść z nami. Pomyśl jeszcze. Czy nie powiedziałeś mi czegoś bardzo ważnego, czegoś o nocy? Murgu nie lubią chodzić po nocy?

— To nie tak. Ich ciała różnią się od naszych. Muszą zawsze spać w nocy. lak już z nimi jest.

Herilak skoczył na nogi, rycząc w nagłej radości.

— Z nami też jest tak, że śpimy w nocy, lecz nie musimy tego robić, przynajmniej nie zawsze. Oto więc co zrobimy. Pogadamy z łowcami i przekonamy ich, że ze względu na głód powinni wyruszyć na południe wzdłuż brzegu i polować. W ten sposób sammady zdobędą żywność na zimę. Lecz polując będziemy zawsze zważali na wielkiego ptaka informującego murgu. Gdy ptak nas dostrzeże, ukryjemy łowców, by obserwowali plaże na południu. Murgu zatrzymają się na noc. Będziemy wiedzieli, gdzie są. Wtedy wyruszymy w ciemnościach. Sami łowcy. Pójdziemy bezszelestnie i nocą dotrzemy do plaż.

Zacisnął pięści, walnął jedną o drugą.

— Wtedy spadniemy na nich w ciemnościach. Zakłujemy je włóczniami, gdy będą spały, zabijemy je tak, jak zabiły nas. — Wstał i szybko powrócił do kręgu łowców. Chciał im to powiedzieć. Przekonać ich.

Nie było to łatwe. Ortnar i Kerrick po wielekroć tłumaczyli cały zamysł. Mówili, jak murgu atakują i jak można je pokonać. Powtarzali to wciąż, wyjaśniali dokładnie, jak mogą polować i zdobyć żywność na zimę. A przy okazji rozprawić się z murgu.

Ulfadan był zaniepokojony, podobnie jak i drugi sammadar. Uważali pomysł za ryzykowny, zbyt niebezpieczny.

— Twój plan wymaga, byśmy rzucili na szalę życie nas wszystkich — mówił Ulfadan. — Proponujesz, byśmy wystawili na przynętę nasze kobiety i dzieci, jakbyśmy mieli wciągnąć w zasadzkę długozęba. Prosisz nas o zbyt wiele.

— I tak, i nie — powiedział Herilak. — Bo nie masz wyboru. Bez żywności mało kto przetrwa zimę. Tu nie możesz polować. Chodźmy na południe, łowy są tam dobre.

— Wiemy też, że są tam murgu.

— Tak, lecz tym razem będziemy się mieli przed nimi na baczności, nie czekając na wielkiego ptaka, ukryjemy łowców na plażach, by ostrzegli nas przed każdym atakiem. Gdy murgu wylądują na plażach, będziemy wiedzieli, że to się zbliża. Ostrzeżemy sammady, by można było w nocy zapakować namioty i wszystko inne na włóki. Chłopcy odprowadzą mastodonty w głąb lądu, z dala od brzegu, zabierając z sobą kobiety i małe dzieci. W ten sposób unikną zagrożenia. Ryzykujemy, lecz nie musimy się na to zdecydować. W przeciwnym razie czeka nas śmierć w śniegach podczas zimy. Bez jedzenia nikt z was nie doczeka wiosny.

— Twardo mówisz, Herilaku — powiedział ze złością Kellimans.

— Mówię tylko prawdę, sammadarze. Decyzja zależy od waszych plemion. Powiedzieliśmy, co mieliśmy do powiedzenia. Teraz odchodzimy.

Tej nocy ani w następnych dniach nie podjęto decyzji. Potem jednak zaczęło padać, zimne wiatry z północy przyniosły ciężkie nawałnice. Jesień zaczęła się znów wcześnie. Zapasy żywności były niewielkie, wszyscy o tyra wiedzieli. Trzej obcy nadal przebywali w obozowisku. Czuli, iż wszyscy patrzą na nich z niepokojem, być może z nienawiścią. Ich obecność zmuszała do podjęcia decyzji.

W końcu stało się oczywiste, że nie mają żadnego wyboru. Wśród lamentów kobiet zwijano namioty i ładowano włóki. Wyruszyli na szlak bez zwykłego ożywienia. Szli pełni obaw o życie. Przygnębieni i zmoknięci maszerowali w zacinającym deszczu na wschód.

ROZDZIAŁ V

W czasie rozgardiaszu przy zwijaniu obozowiska Kerrick zbyt był zajęty, by myśleć o niebezpieczeństwach, jakie kryje przyszłość. Gdy mocowano włóki do potulnych mastodontów, naszły go niespodziewanie wspomnienia. Mastodonty, ciągnące wolno lecz wytrwale skrzypiące ramy, tworzyły wspaniały widok. Na włókach piętrzyły się wysoko namioty i bagaże, na nich siedziały dzieci. Gdy ruszyli, przed karawaną szli łowcy, rozglądając się w poszukiwaniu zwierzyny. Sammad łączył się dopiero wieczorem, gdy do obozu ściągali łowcy, zwabieni ogniami i zapachami przygotowywanego jedzenia.

Przez pierwsze kilka dni bano się wszystkiego, a zwłaszcza złowrogich murgu, które miały ich śledzić. Tanu byli fatalistami, czemu sprzyjała niepewność ich żywota. Powodzenie ich zależało od pogody, mogli nie znaleźć jedzenia, łowy mogły się nie udać. Teraz pozostawiali za sobą głód i śmierć, zdobywali zaś pożywienie i szansę przeżycia. Coraz bardziej cieszyli się z podjęcia decyzji, nabierali ducha, bo zaczęło się ocieplać, a łowy stawały się coraz bardziej udane.

Zaakceptowali nawet Kerricka, choć dzieci ciągle wskazywały palcami obręcz na szyi, śmiały się z jego łysej czaszki i gładkiej twarzy. Włosy zaczęły mu rosnąć, na głowie były już długie na palec, brodę miał wciąż rzadką i słabą. Nadal niewprawnie władał włócznią i pudłował z łuku — choć szło mu coraz lepiej. Coraz rzadziej ogarniały go posępne myśli.

Trwało tak, dopóki nie doszli do oceanu.

Widok błękitnych wód wywołał w Kerricku takie przerażenie, że stanął jak wryty. Wokół nie było nikogo, wyprzedził mastodonty, które ciągnęły włóki, a inni łowcy znajdowali się daleko. Bał się tak bardzo, że chciał zawrócić i uciec. Przed nim czaiła się śmierć. Jak ta garstka łowców może marzyć o stawieniu czoła hordzie uzbrojonych fargi? Pragnął ukryć się, zaszyć w górach. Iść dalej, to pewne samobójstwo.

Ale nie mógł odejść. Nawet myśl o tym była zbyt tchórzliwa, by się zastanawiać. Miał swój udział w stworzeniu planu, czuł się odpowiedzialny za tych, którzy mu zawierzyli. Mimo to z największym wysiłkiem zmusił się do kolejnego kroku. Z lękiem i niepewnością szedł jednak stale do przodu.

Tego wieczoru stanęli niedaleko brzegu. Nim wyprzężono mastodonty, chłopcy zanurzyli wędki w słonawym zalewie. W wodzie roiło się od hardaltów, małych, opancerzonych kałamarnic łatwo chwytających dżdżownice nadziane na kościane haczyki. Chłopcy wracali z hałasem i śmiechami, niosąc zdobycz. Głowonogi szybko wyłuskano z muszli, wypatroszono i pokrojono. Wkrótce skwierczały na ogniu. Twarde, mocno pachnące mięso stanowiło odmianę po pieczonej sarninie.

Kerrick wypluł chrząstkowaty kawałek, wytarł palce o trawę, potem wstał i rozprostował kości. Czy coś mu się jeszcze zmieści? Spojrzał łakomie na ognisko, gdy kącikiem oka dostrzegł odległy ruch. Na niebie krążył wielki ptak.

Nie. Przyjrzał się skrzydłom o wielkiej rozpiętości, białej piersi ptaka, czerwieniejącej w zachodzącym słońcu, i zamarł. Wiedział, co teraz nastąpi. Nie mógł dostrzec czarnej bryłki na nodze drapieżnika, jej nigdy nie zamykającego się oka, lecz pewny był, że tam się znajduje. Ptak obniżył lot, kierując się w stronę obozowiska. Kerrick z trudem przełamał strach i pobiegł do siedzącego przy ognisku Herilaka.

— Jest tu — powiedział. — Krąży nad nami. Teraz się o nas dowiedzą… Herilak udał, że nie słyszy paniki w głosie Kerricka. Sam mówił spokojnie i posępnie.

— To bardzo dobrze. Wszystko idzie zgodnie z planem.

Kerrick nie podzielał jego optymizmu. Próbował nie patrzeć na krążącego nad nimi ptaka, wiedział, że przyniesione przez niego zdjęcia będą dokładnie przejrzane. Tanu nie okazywali niepokoju, nie wiedzieli nic o mechanizmie obserwacji. Gdy ptaszysko wykonało ostatni krąg i odleciało, nie było już wątpliwości, że atak nastąpi.

Po zmroku, gdy łowcy gromadzili się, pogawędzić przy fajce, Kerrick powiedział im, co zauważył i jakie wyciągnął wnioski. Teraz, gdy wyrok już zapadł, nikt się nie skarżył. Wypytali go dokładnie, potem omówili szczegóły, by pierwsza grupa łowców mogła wyruszyć przed świtem.

Rano sammad ruszył na południe. Na czele szedł Herilak, wiodąc ich łagodnym łukiem w głąb lądu. Kerrick poznał taras, wiedział, że omijają miejsce, w którym uległ zagładzie sammad Herilaka. Nie należało przypominać Tanu o nieszczęściu, które wynurzyło się z morza. Wieczorem znów znaleźli się na plaży. Łowcy zebrani wieczorem przy ognisku postanowili uczynić Herilaka ich sacripexem, wodzem w bitwie. Skinieniem głowy przyjął wybór i wydał pierwsze rozkazy.

— Teraz z przodu będą szli Kerrick i Ortnar. Widzieli murgu, wiedzą, czego szukać. Ruszą wzdłuż wybrzeża i całą noc będą czuwać nad wodą. Pójdą z nimi dwaj łowcy, by pomóc wypatrywać i w razie potrzeby przybyć do nas z ostrzeżeniem. Od dziś będzie tak każdej nocy. Inni będą co noc czuwać przy namiotach, obserwując morze na wypadek, gdybyśmy coś przeoczyli. Musimy się zabezpieczyć z każdej strony.

Przez następne cztery dni posuwali się wzdłuż wybrzeża. Piątego dnia o świcie Kerrick przybiegł do obozowiska. Na odgłos jego kroków łowcy chwycili za broń.

— To nie alarm, nie ma murgu. Przyjrzałem się jednak brzegowi i coś przyszło mi do głowy. — Zaczekał na obu sammadarów oraz Herilaka i zaczął tłumaczyć. — Dobrze nam teraz idzie z łowami, a w morzu jest mnóstwo ryb. Musicie się zgodzić, by dziś nie zwijać obozu, lecz zostać tu i łowić ryby, a łowcy mogą przynosić mięso do wędzenia. Na południe stąd są klify, a za nimi długa plaża przy gęstej brzezinie, sięgającej niemal do samej wody. Jeśliby przybyły murgu, to nie będą mogły wylądować przy klifie, na pewno wybiorą więc plażę obok lasu.

Herilak skinął głową.

— Przy ataku będziemy mogli podejść je niepostrzeżenie pod osłoną drzew. Dobrze. Tak zrobimy. Czy wszyscy się ze mną zgadzają?

Po dyskusji zaakceptowano projekt, Kerrick wrócił do miejsca, z którego Ortnar i dwaj łowcy obserwowali morze.

Zaczęło się oczekiwanie. Przez następne dni wypełniali sobie czas wznoszeniem w głębi lasu kryjówki z brzozowej kory. Noce były już chłodniejsze, zdarzały się deszcze. Dwóch łowców przebywało za dnia na szczycie zbocza nad oceanem, obserwując go uważnie. Przed wieczorem leżeli tam wszyscy czterej, by niczego nie przeoczyć. Po wielodniowym czuwaniu, wieczorem, dołączył do nich Herilak.

— Co widzieliście? — spytał, stanąwszy obok nich pod drzewem.

— Nic. To co i teraz. Puste morze. Tak jak zawsze — odparł Kerrick.

— Łowcy z sammadów uznali, że mają już dość mięsa. Są nam wdzięczni za wskazanie tych terenów łowieckich. Chcą odejść.

— To słuszna decyzja — powiedział jeden z czuwających łowców. — Nikt z nas nie pragnie napaść murgu.

Kerrick, który był podobnego zdania, poczuł przypływ nadziei, lecz zachował milczenie.

— Mów za siebie — stwierdził Herilak. — Tak, wiodło się nam na szlaku. Mamy teraz dość jedzenia, by przetrwać zimę i rozumiem tych, którzy marzą o powrocie. Z pełnymi brzuchami zapomną o głodzie, zapomną także o losie, jaki spotkał na tym brzegu dwa inne sammady. To ostatnia noc. Chcą wyruszyć jutro o świcie. Zostaniemy tu, by wyruszyć za nimi dzień później na wypadek, gdyby murgu jednak zaatakowały.

— Będziemy szli szybko — zawołał drugi łowca. — Teraz już nas nie złapią.

Herilak odwrócił się od niego z pogardą. Ortnar był także rozczarowany.

— Nie zrobilibyśmy tego tylko dla napełnienia waszych brzuchów. Przybyliśmy tu, by zabić murgu.

— Nie możemy zrobić tego sami — powiedział Herilak.

Kerrick odwrócił się i spojrzał na morze, by nie dostrzegli wyrazu ulgi na jego twarzy. Mogą się spierać, lecz w końcu sammady powrócą. Nic ich tu nie trzyma, wszystko przemawia za odejściem. Nie dojdzie do walki. Białe chmurki płynęły po niebie, rzucając cień na spokojne wody. Wielkie cienie. Ruchome cienie.

Stał nieruchomo, wpatrując się w te cienie, nie odzywając się, zanim nie nabrał pewności. Wtedy powiedział z napięciem, nie mogąc powstrzymać drżenia głosu:

— Są tam. Murgu nadciągają.

Istotnie tak było. Czarne łodzie wynurzyły się spod cienia chmur i były teraz wyraźnie widoczne. Płynęły szybko na północ.

— Czy się zatrzymają? — zawołał Herilak. — Czy zamierzają napaść na sammady?

— Musimy je ostrzec, jest mało czasu! — powiedział Kerrick. Jeden z łowców odwrócił się, by pobiec z ostrzeżeniem, lecz Herilak zatrzymał go.

— Stój. Poczekaj, aż się upewnimy.

— Skręcają ku brzegowi! — krzyknął Ortnar. — Kierują się ku plaży nad nami.

Łowcy leżeli cicho w kryjówce, patrząc wrogo na zbliżające się łodzie, podskakujące na łagodnych falach. Rozległy się głośne rozkazy, uzbrojone fargi wysypały się z łodzi i ruszyły ku plaży. Nie było wątpliwości, że pozostaną na noc, bo zaczęły wyładowywać zapasy.

— Idźcie — szepnął Herilak obu łowcom — Obaj. Różnymi drogami, by choć jeden na pewno doszedł z wiadomością. Gdy tylko się ściemni i nic nie będzie widać, niech załadują włóki, a potem sammady ruszą szybko w głąb lądu. Mają maszerować aż do świtu, a potem schować się w lesie. Zaraz po załadowaniu włóków wszyscy łowcy muszą zostawić obóz i dołączyć do nas. Biegnijcie.

Krzątanina na plaży przypominała Kerrickowi dawne czasy. Obaj łowcy przyglądali się jej z niepokojem. Patrzyli na wyładowywanie łodzi i na fargi, które otulały się płaszczami przed nocą. Dowódczynie skupiły się w dalszej części plaży, lecz Kerrick bał się podejść bliżej, by je rozpoznać. Wszystko przemawiało za tym, że dowodzić nimi może Stallan. Na myśl o niej poczuł potrzebę zemsty. Stallan biła go i nienawidziła, zabiła Alipola swą brutalną uwagą. Z jakąż przyjemnością przebiłby bok tego potwora.

Nie było księżyca, lecz gwiazdy oświetlały wyraźnie biały piasek plaży, od którego odcinały się leżące ciemne postacie. Coraz więcej gwiazd wznosiło się z morza, gdy wreszcie z lasu, za ich plecami, dobiegł cichy szelest.

Pierwszy łowca podpełzł blisko. Przed świtem wszyscy będą na swych stanowiskach.

ROZDZIAŁ VI

Od wielu dni Herilak myślał jedynie o tym ataku, układał wciąż na nowo jego plany, wiedział dokładnie, jak zostanie przeprowadzony. Wyjaśniał wszystko Kerrickowi i Ortnarowi, tak iż byli zorientowani równie dobrze. Herilak zostawił ich na skraju zagajnika, by dalej obserwowali plażę. Polecił natomiast przybyłym łowcom, by cofnęli się na polanę i odpoczywali tam, póki nie ściągną pozostali. Był ich wodzem wojennym, przyjmowali więc jego rozkazy bez szemrania.

— Ulfadan, Kellimans — powiedział cicho. — Przejdźcie się po swoich łowcach, pytając każdego o imię. Gdy się upewnicie, że są już wszyscy, wróćcie tu, by mnie zawiadomić.

Byli doświadczonymi łowcami, czekając nie rozmawiali. Siedzieli cicho z przygotowaną bronią, wyczekując rozkazów Herilaka, sacripexa, który poprowadzi ich do boju. Dopiero po upewnieniu się, iż wszyscy przybyli, Herilak powiedział im, co mają robić.

— Musimy uderzyć równocześnie — tłumaczył. — Musimy zabijać szybko, bo ich strzałki to pewna śmierć. Dlatego rozciągniemy się w jednej linii, każdy sammad zajmie się połową plaży. Musimy się cicho podczołgać w trawie, aż do samego piasku. Wiatr wieje od wody, tak iż nie poczują, że się zbliżamy. Mogłyby jednak coś usłyszeć, bo słuch mają dobry, dlatego nie wolno nam wydać ani jednego dźwięku. Każdy z was zajmie swe miejsce, a sammadarzy sprawdzą pozycje. Potem będziecie czekać bez ruchu, obserwować plażę. Ruszycie, gdy zobaczycie na plaży mnie, Ulfadana i Kellimansa. Będzie to sygnał do podejścia. Ostrożnego i cichego. Potem zaczniecie zabijać murgu włóczniami, starając się jak najdłużej zachować ciszę.

Herilak dotknął końcem włóczni najbliższego łowcy, tuż pod brodą, a pozostali podeszli, by zobaczyć, co się dzieje.

— Starajcie się w miarę możliwości uderzać murgu w gardło, bo to ich najbardziej czułe miejsce. Mają wiele żeber i w przeciwieństwie do zwierząt, na które polujemy, zajmują one cały przód ich ciała, a nie tylko pierś. Mocny cios będzie skuteczny, lecz źle wymierzony odbije się od kości. Bijcie tu — w gardło.

Herilak odczekał, by zapamiętali, a potem ciągnął dalej:

— Nie sądzę, by udało się nam zabić je wszystkie cicho. Gdy tylko podniosą alarm, starajcie się krzyczeć jak najgłośniej, by doprowadzić do zamieszania. Nie przerywajcie zabijania. Gdyby uciekały, użyjcie łuków. Strzały je zatrzymają. Nie wahajcie się, nie odpoczywajcie, zabijajcie bez ustanku. Skończymy dopiero wtedy, gdy wszystkie padną.

Nie było pytań. Wszyscy wiedzieli dobrze, co trzeba robić. Ukrywali starannie wszelkie obawy. Żyli dzięki zabijaniu i mieli w nim wielką wprawę.

Cicho, jak cienie, wynurzyli się z mroku lasu i podczołgali przez trawę w stronę plaży. Kerrick stał nadal na czatach. Oderwał wzrok od śpiących fargi i ze zdumieniem ujrzał poruszające się kształty. Nie dobiegł go żaden dźwięk, choćby najcichszy. Herilak przemknął obok niego. Kerrick dotknął go i pochylił się, by wyszeptać do ucha:

— Wpierw należy zabić ich przywódczynię. Chcę sam to zrobić.

Herilak kiwnął głową i odszedł. Kerrick oderwał się od skraju plaży i powolutku, przystając po każdym kroku, zbliżał się do wybranego wcześniej miejsca.

Między drzewami rozległ się krzyk nocnego ptaka, Kerrick przystanął, nim ruszył dalej. Słychać było teraz jedynie szum drobnych fal wpływających na piasek. Noc była cicha jak śmierć.

I była śmiercią.

Po zajęciu pozycji łowcy zamarli bez najmniejszego ruchu, który mógłby zdradzić ich obecność. Wpatrywali się w jaśniejszą powierzchnię piasku, czekając cierpliwie na ustalony sygnał.

Napięcie spowodowało, że Kerricka bolał żołądek. Był przekonany, że minęło zbyt dużo czasu. Coś się stało. Herilak i sammadarzy powinni już być na plaży. Jeśli zaczekają jeszcze choćby chwilę, zacznie się rozjaśniać i to oni znajdą się w potrzasku.

Wiedział, że jego obawy są bezpodstawne, mimo to nie mógł się ich pozbyć. Zaciskał pięści aż do bólu. Gdzież są? Co się dzieje? Na niebie zbierały się chmury, zasłaniając gwiazdy. Czy zauważy ich, gdy się pokażą?

Pojawili się cicho i nagle. Ciemny szereg słabo widocznych postaci rozciągnął się wzdłuż całej plaży.

Wyprzedzili Kerricka, potrafili poruszać się cicho w całkowitym milczeniu. Musiał wymacywać przed sobą drogę, gdyż brakowało mu ich umiejętności bezszelestnego podkradania się do zwierzyny. Gdy doszli do pierwszych śpiących fargi, był daleko za nimi. Słyszał jedynie stłumione chrapania, nic więcej.

Poczuł pod nogami miękki piasek, mógł już iść szybciej. Pobiegł z uniesioną włócznią. Był już przy stercie zapasów, swoim punkcie orientacyjnym, za którym leżały Yilanè, gdy ciszę nocy przerwał okropny wrzask bólu.

Dołączyły do niego natychmiast jęki i krzyki; na plaży zapanował ruch. Kerrick krzycząc obiegł nagromadzone zapasy i dźgnął wstającą właśnie Yilanè.

Wrzasnęła chrapliwie i upadła, gdy grot zanurzył się w jej ciele. Uderzył po raz drugi w gardło.

Noc wypełniały jęki, odgłosy walki, upadków. Fargi budziły się szybko, lecz były przestraszone i zupełnie zdezorientowane. Jeśli nawet pamiętały o swej broni, to nie mogły jej znaleźć w ciemnościach. Uciekały, szukając schronienia w oceanie swej młodości, lecz nawet tam nie były bezpieczne, bo zabijano je po drodze, stawały się celem ostrych strzał. Trwała bezlitosna masakra. Tanu byli sprawnymi mordercami.

Część fargi zdołała jednak uciec, dobiec do morza, przebić się w panice przez trupy, zanurkować i dopłynąć do łodzi. Łowcy gonili za nimi przez przybój, strzelając z łuków, dopóki nie wyczerpali wszystkich strzał.

Masakra skończyła się dopiero wtedy, gdy nie było już kogo zabijać. Łowcy chodzili wśród zwałów ciał, uderzając włócznią na wszelki odgłos czy ruch. Po kolei stawali w milczeniu, aż jeden z nich wydał okrzyk zwycięstwa. Przyłączyli się do niego wszyscy, podnosząc nieomal zwierzęcy ryk, który przez wodę dobiegł do łodzi, wypełnionych ocalałymi, wystraszonymi fargi.

Pierwsze promienie słońca ukazały przerażające szczegóły nocnej rzezi. Kerrickowi było niedobrze na widok rozciągających się wszędzie trupów. Na łowcach nie robiło to najmniejszego wrażenia. Pohukiwali radośnie, chełpili się swymi wyczynami, brodząc w falach między ciałami, by odzyskać strzały. W narastającym świetle dnia Kerrick dojrzał, że ręce i nogi pokrywa mu gruba warstwa krwi; odszedł plażą z dala od ciał fargi i umył się w morzu. Gdy wyszedł, czekał na niego Herilak, krzycząc triumfalnie:

— Dokonaliśmy tego! Odpłaciliśmy murgu, wyrżnęliśmy je do nogi, pomściliśmy wymordowne sammady. To była dobra, nocna robota.

Łodzie płynęły na południe — przeważnie puste lub mając zaledwie jedną czy dwie fargi. Rzeź była skuteczna.

Kerricka opuściły nienawiść i obawa, czuł już tylko wyczerpanie. Usiadł ciężko na stosie pęcherzy z zapasami mięsa. Herilak potrząsnął włócznią w stronę uciekających łodzi, krzycząc głośno:

— Wracajcie! Powiedzcie reszcie, co się stało dziś w nocy. Powiedzcie innym murgu, że to czeka wszystkie, które odważą się znowu wybrać na północ.

Kerrick nie podzielał jego pewności, gdyż zbyt długo żył wśród Yilanè. W świetle dnia ujrzał twarz najbliższego trupa — rozpoznał ją. Tę łowczynię widział wiele razy przy Stallan. Zadrżał i odwrócił głowę, by nie patrzeć na jej rozdarte gardło. Opanował go wszechogarniający żal — sam nie bardzo wiedział za czym.

Gdy Herilak się odwrócił, Kerrick zawołał:

— Czy zginął ktoś od nas?

— Jeden. Czy to nie prawdziwe zwycięstwo? Tylko jeden zabity zatrutą strzałą. Zaskoczyliśmy je całkowicie. Dokonaliśmy tego, co zamierzaliśmy.

— Mamy tu jeszcze coś do zrobienia — Kerrick usiłował myśleć praktycznie, zapomnieć o uczuciach. Poklepał pęcherz, na którym siedział. — W środku jest mięso. Dopóki zewnętrzna skóra nie zostanie przerwana, mięso nie zgnije. Jadłem je. Smakuje ohydnie, ale pozwala przeżyć.

Herilak, zamyślony, opierał się na włóczni.

— Odnieśliśmy więc nie tylko zwycięstwo, ale zdobyliśmy i żywność. Dzięki temu więcej łanu przetrwa nadchodzącą zimę. Muszę powiadomić inne sammady, sprowadzić je tutaj po ten skarb. — Spojrzał na zasłaną zwłokami plażę. — Co jeszcze może się nam przydać?

Kerrick pochylił się, podniósł porzucony hèsotsan i starł piasek z jego ciemnego ciała. Gdy wycelował w stronę pustego morza i nacisnął, rozległ się ostry trzask i strzałka zniknęła wśród fal. Zatopiony w myślach, poklepał stworzenie, aż maleńka gęba rozwarła się szeroko. Pogładził ją, by się zamknęła i wręczył broń Herilakowi.

— Zabierzcie śmiercio-kije. I strzałki. Pokażę wam jak wyglądają. Nie umiemy ich hodować, ale dobrze karmione pożyją wiele lat Trucizna na strzałkach zabija murgu równie łatwo, jak i Tanu. Gdybyśmy je mieli dziś w nocy, żadne murgu nie umknęłoby z tej plaży.

Herilak objął go serdecznie.

— To dopiero pierwsze zwycięstwo spośród wielu. Natychmiast poślę po sammady.

Kerrick wziął jeden z pęcherzy z wodą i napił się do syta, potem spojrzał na podnieconych łowców. Odnieśli zwycięstwo, pierwsze zwycięstwo Tanu. Miał jednak przeczucie, że następne nie przyjdą tak łatwo. Spojrzał na najbliższego trupa fargi, potem wstał i zmusił się, by dokładnie obejrzeć plażę.

Zajęło mu to sporo czasu. Przeszukał nawet wodę, przyglądając się pływającym ciałom, które odwracał twarzą do góry. Gdy skończył, upadł wyczerpany na piasek.

Rozpoznał niektóre Yilanè, głównie łowczynie, lecz także jedną, o której wiedział, iż była treserką łodzi. Na próżno jednak szukał znajomej twarzy. Nie było jej tutaj. Spojrzał wzdłuż wybrzeża na południe, gdzie dawno już zniknęły uciekające łodzie.

Na jednej z nich odpłynęła Stallan, był o tym przekonany. Na pewno prowadziła tę wyprawę i równie niewątpliwie uratowała swe życie w ciemnościach.

Kerrick był pewien, że jeszcze się kiedyś spotkają. Ta kieska nie powstrzyma Yilanè. Uczyni je jeszcze bardziej zdecydowanymi. To nie koniec walki, lecz dopiero jej początek. Czym się ona ostatecznie zakończy, Kerrick nie miał pojęcia.

Wiedział jednak, że nastąpi teraz starcie, jakiego dotąd świat nie widział.

Wściekła wojna między dwoma gatunkami, które łączyło tylko jedno: nieprzejednana nienawiść wobec siebie.

ROZDZIAŁ VII

nu*nkè a › akburzhou kaseibw › ak umuhesn tsuntensi nu*nkèkash

Przed ciernistym wałem wystarczał nam krąg z ciał; przyszłość nie zmieni jego przydatności.

PRZYSŁOWIE YILANÈ


Nagły deszcz siekł o łodzie podskakujące na krótkich falach wywołanych podmuchami szkwału. Grube krople bębniły o mokre skóry. Ciemny brzeg skrył się i oddalił, ocean za nimi był pusty. Nic nie wskazywało na pościg. Stallan rozejrzała się na wszystkie strony, potem kazała stanąć swej łodzi i dała znak, by to samo zrobiły pozostałe.

Skupiły się w szarym świetle świtu, nie potrzebowały rozkazu, szukały pocieszenia w obecności innych. Cisnęły się do nich nawet puste łodzie, wywołując zamieszanie, bo nikt nimi nie kierował. Stallan przyglądała się z rosnącą wściekłością ocalałym fargi.

Jak ich mało! Ciężko przestraszona garstka, tylko tyle pozostało z wielkiej armii uderzeniowej, jaką poprowadziła na północ. Co było tego przyczyną?

Gniew jej rósł; wiedziała, co było przyczyną, lecz myśl ta rodziła tylko wściekłość i dlatego ją odpychała. Wróci do niej, gdy wszystkie ocalałe znajdą się bezpiecznie w Alpèasaku; to jej najważniejszy obowiązek.

— Czy któraś z was jest ranna? — zawołała, odwracając się przy tym, by wszystkie mogły ją zrozumieć. — Unieście ręce, jeśli tak. Stallan zobaczyła, że rannych jest niemal połowa.

— Nie mamy bandaży, przepadły z innymi zapasami. Otwarte rany przemyjcie wodą morską. Nie mamy nic więcej. Rozejrzyjcie się teraz, widzicie puste łodzie? Wkrótce się od nas odłączą, a nie możemy sobie pozwolić na dalsze straty. Chcę, by w każdej łodzi siedziała przynajmniej jedna fargi. Przesiądźcie się teraz, póki jesteśmy razem.

Niektóre fargi były tak roztrzęsione i przestraszone, że nie potrafiły myśleć samodzielnie. Stallan skierowała swą łódź do środka i podniesionym głosem powtarzała rozkaz, aż dotarł do wszystkich.

— Ta łódź nie jest pusta — zawołała któraś. — Jest w niej martwa fargi.

— Do morza z nią, a także z pozostałymi, jakie znajdziecie.

— Ta łódź jest ranna, sterczy z niej strzała ustuzou.

— Zostawcie ją — wyciągając, bardziej im zaszkodzicie, niż pomożecie.

Nie starczyło fargi ze zdziesiątkowanego oddziału, by Stallan mogła przydzielić choć jedną na każdą łódź. Musiała zostawić kilka rannych łodzi, by same troszczyły się o siebie. Gdy tylko obsadzono łodzie, stopniała flotylla ruszyła na południe.

Płynęły bez przerwy cały dzień. Stallan nie chciała zbliżać się do brzegu, dopóki nie zmusiła jej do tego ciemność. Mogły tam być inne ustuzou, śledzące je z ukrycia, czekające na sposobność do ataku. Zdrętwiałe, znieruchomiałe z przerażenia fargi sterowały wytrwale, aż słońce zapadło za horyzont. Dopiero wtedy Stallan skierowała je do brzegu, gdzie do oceanu uchodził potok. Zobaczywszy słodką wodę fargi chciały natychmiast zaspokoić pragnienie, lecz Stallan zatrzymała je na łodziach, a sama przeszukała okolicę. Dopiero potem pozwoliła im wysiąść, po kilka naraz, by mogły się napić. Sama stała nad nimi czujnie, z przygotowanym hèsotsanem, jedynym, jaki im pozostał. Tylko ona zachowała broń. Pozostałe uciekały w panice, zapominając o orężu.

— Najniższa do najwyższej — spytała jedna fargi, gdy już się napiła. — Gdzie jest jedzenie?

— Tu nie ma, słaba w mowie, jeszcze słabsza w myśleniu. Może jutro. Wracaj do swojej łodzi. Dziś nie będziemy spały na brzegu.

Bez płaszczy utrzymujących w nocy temperaturę ciał, wszystkie fargi zrobiły się ospałe i nieruchawe, dopóki nie ogrzało ich ranne słońce. Uciekały dalej.

Trzeciego dnia, gdy ciągle nie było śladu pogoni, Stallan zaryzykowała lądowanie, by zapolować. Jeśli mają wrócić żywe, to muszą zdobyć pożywienie. Starannie wybrała miejsce, decydując się na deltę rzeki z jej rozległymi bagniskami i wysepkami. Na mokradłach wytropiła barwne zwierzęta, pożywiające się w sitowiu. Przypominały uruktuby, tylko znacznie mniejsze, miały jak one długie szyje i małe główki. Zabiła dwójkę ze stada, które natychmiast się rozpierzchło. Były za ciężkie, by mogła je sama przenieść, wróciła więc po fargi, które zawlokły ciała na plażę. Najadły się do syta, choć musiały rozdzierać mięso zębami z braku narzędzi do cięcia.

Dwie spośród rannych fargi zmarły podczas drogi. Straciły także nie obsadzone i ranne łodzie, które po kolei odłączały się w następne noce. Jedynie żelazna wola i twarde dowództwo Stallan sprawiły, że niedobitki osiągnęły wreszcie znajome wody. W południe minęły łodzie rybackie i okrążyły przylądek osłaniający port Alpèasaku. Ich powrót musiał zostać wcześniej dostrzeżony, lecz w porcie nikt nie czekał na rozgromiony oddział. Z wyjątkiem jednej samotnej postaci. Obowiązki eistai pełniła teraz Etdeerg. Podeszła bliżej, gdy Stallan wysiadła z łodzi, lecz o nic nie zapytała. To Stallan odezwała się pierwsza, składając oficjalny meldunek.

— Gdy pewnego dnia zatrzymałyśmy się na plaży, w nocy napadły na nas ustuzou. Nocą poruszają się bez trudu. Mogłyśmy się tylko bronić. Ocalały tylko te, które tu widzisz.

Etdeerg patrzyła zimno na fargi odprowadzające łodzie do ich zagród.

— To klęska — stwierdziła. — Nastąpiło to przed czy po waszym ataku na ustuzou?

— Przed. Nie osiągnęłyśmy niczego. Wszystko stracone. Nie spodziewałam się napaści, nie wystawiłam straży. Zawiniłam. Umrę teraz, jeśli tak mi każesz.

Stallan czekała bez ruchu. Od śmierci oddzielał ją tylko jeden krótki rozkaz. Patrzyła w morze, choć jedno oko zezowało na Etdeerg.

— Będziesz żyła — stwierdziła w końcu. — Zawiniłaś, lecz Alpèasak potrzebuje cię nadal. Twoja śmierć jeszcze nie nadeszła. Stallan okazała wdzięczność. Odetchnęła z ulgą.

— Jak to się mogło stać? — spytała Etdeerg. — Nie potrafię wyobrazić sobie takiej katastrofy.

— Wiem wszystko — odpowiedziała Stallan; nienawiść i gniew wyzierały z każdego ruchu jej ciała. — Wiem dokładnie, jak do tego doszło.

Urwała, zauważywszy poruszenie. Cztery mocarne fargi z łatwością niosły lektykę, za którą człapała tłusta Akotolp. Fargi ostrożnie postawiły lektykę na ziemi i odeszły. Akotolp minęła je szybko i nachyliła się nad spoczywającą w środku postacią.

— Nie możesz się za wiele ruszać, mówić za dużo, bo niebezpieczeństwo nie minęło — powiedziała Akotolp.

Vaintè skinęła głową i odwróciła się ku Stallan. Straciła dużo na wadze, pod skórą wyraźnie rysowały się kości. Rana od włóczni została wyleczona, śladem była jedynie poszarpana blizna, lecz uszkodzenia wewnętrzne były znaczne. Gdy przyniesiono Vaintè do Akotolp, wiele dni przebywała w odrętwieniu, wszystkie jej funkcje uległy znacznemu spowolnieniu, utraciła całą poprzednią aktywność. Akotolp wyleczyła rany, powstrzymała zakażenie, przetoczyła krew, uczyniła wszystko co możliwe, by uchronić eistaę przed śmiercią. Nibezpieczeństwo było ogromne, jedynie umiejętności naukowe Akotolp w połączeniu z siłą woli Vaintè sprawiły, że przeżyła. Jej miejsce eistai zajęła Etdeerg, zarządzała miastem podczas długiej choroby. Teraz Vaintè przejmie w pełni swe obowiązki. Przemówiła jako eistaa.

— Opowiedz, co się stało — rozkazała.

Stallan złożyła dokładną relację, mówiła o lądowaniu i masakrze równie dokładnie i beznamiętnie, jak o każdym szczególe wyprawy, opisując na koniec odwrót do Alpèasaku. Zakończyła swą opowieść tymi samymi słowami, które wypowiedziała wcześniej.

— Zawiniłam. Umrę teraz, jeśli mi tak każesz. Vaintè odrzuciła tę możliwość ruchem tak gwałtownym, że Akotolp syknęła ostrzegawczo.

— Zawiniłaś czy nie, potrzebujemy cię, Stallan. Żyj. Potrzebujemy cię choćby po to, by się zemścić. Będziesz moim ramieniem. Zabijesz tego, który to uczynił. Może to być tylko on.

— Eistaa ma rację. Na zdjęciach, które przyniósł ptak, nie było żadnej innej bandy ustuzou. Wszystko u nich wyglądało tak, jak powinno. Ale tak nie było. Ktoś wiedział o ptaku i rozkazał ustuzou, by ruszyli się nocą. Ktoś wiedział, że wylądujemy na plaży w noc przed atakiem. Ktoś wiedział.

— Kerrick.

Za tym imieniem stała śmierć. Wypowiedziała je tak zdecydowanie, że Akotolp zaprotestowała.

— Narażasz swe życie, Eistao, wzbudzając taki gniew. Nie czujesz się jeszcze dość dobrze, by znieść takie uczucia.

Vaintè opadła na miękkie poduszki i skinęła głową na zgodę. Odezwała się dopiero po chwili:

— Muszę poświęcić temu wiele uwagi. Gdy zaatakujemy ustuzou następnym razem, musimy to uczynić w nowy, odmienny sposób. Jedynie w połowie polegać możemy na zdjęciach ptaka. Dziennej połowie. Ustuzou potrafią się poruszać pod osłoną nocy. — Zwróciła się do Akotolp. — Znasz się na tym. Czy można robić zdjęcia w nocy?

Akotolp, myśląc intensywnie, szarpała swe wielkie korale.

— To chyba możliwe. Niektóre ptaki latają w nocy. Coś spróbuję zrobić.

— Zacznij natychmiast. I drugie pytanie: czy da się powiększyć zdjęcia od ptaka, by zawierały jeszcze więcej szczegółów?

— Nie rozumiem, jakie to ma znaczenie, Eistao.

— Posłuchaj jeszcze raz. Jeśli ustuzou Kerrick zaplanowało atak, wówczas musiało być w bandzie. Znajdzie się wtedy na którymś ze zdjęć. Czy możemy to sprawdzić?

— Zrozumiałam. Szczegóły na zdjęciach można rozszerzać, powiększać tak bardzo, że mały szczegół urośnie do olbrzymich rozmiarów.

— Słyszałaś, Etdeerg. Dopilnuj, by to zrobiono. Etdeerg potwierdziła gestem polecenie i odeszła szybko. Vaintè znów zwróciła się do Stallan.

— W przyszłości będziemy atakowały inaczej. Musimy przygotować ochronę w nocy. Wymaga to starannego przemyślenia. Nie możemy powtórzyć naszego błędu.

— Będziemy potrzebowały więcej fargi — powiedziała Stallan.

— Ten jeden problem już został rozwiązany. Gdy was nie było, otrzymałam wspaniałą wiadomość, że zakończono wszystkie przygotowania. Inegban* przybędzie do Alpèasaku przed końcem lata. Oba miasta staną się znów jednym, silnym i pełnym organizmem.

— Będziemy miały wszystko, co potrzeba, by znieść ustuzou z powierzchni ziemi.

Akotolp i Stallan, podobnie jak Vaintè, zgodne były, że tak się stanie. Kiedyś źródłem jej siły, jedyną, największą ambicją było pragnienie rządzenia Alpèasakiem. Nienawidziła Malsas‹, bo eistaa Inegban* zostanie zamiast niej eistaa Alpèasaku, gdy oba miasta staną się jednym.

Teraz oczekiwała przybycia Malsas‹. Pchniecie włócznią, które przyniosło chorobę i ból, odmieniło wszystko. Gdy po raz pierwszy odzyskała mglistą świadomość, wiedziała, co się stało. Kto jej to zrobił. Ustuzou, któremu uratowała życie, które podniosła wysoko, by stało przy niej blisko i które wypełniło jej polecenia. Ten brutalny czyn nie ujdzie płazem. Myśl o Kerricku jedynie umacniała ją w pragnieniu zemsty. Wszystkie Yilanè będą czuły to samo, gdy dowiedzą się o losie fargi wysłanych na północ. Gdy Inegban* przybędzie do Alpèasaku, Yilanè przekonają się, jak bardzo odmienne jest tu życie, o ile mniej w nim spokoju. Gdy zobaczą, że ich życiu i przyszłości zagrażają ustuzou, poprą ją całkowicie.

Cała moc, wiedza i energia Yilanè połączą się w celu zniszczenia ustuzou. Starcia ich z powierzchni ziemi. Poprowadzenia krucjaty, która zmiecie je i unicestwi.

Krucjata taka może mieć tylko jednego wodza.

Vaintè dostrzegła swe przeznaczenie.

ROZDZIAŁ VIII

Pod wysokimi drzewami powietrze było tak spokojne, że zimna mgła wisiała tam nieruchomo. Chłodną ciszę przerywało tylko kapanie wody z liści, wołanie ptaków. Spod krzaka wyskoczył królik i zaczął skubać gęstą trawę na polanie. Nagle stanął słupka, nastawił uszu, by zniknąć jednym przestraszonym susem.

Ciężkie, powolne stąpanie brzmiało jak dochodzące z dala grzmoty. Słychać już było skrzypienie skórzanych rzemieni i drewnianych drągów ciągniętych po poszyciu. Przed kolumną mastodontów szli dwaj łowcy. Pojawili się na skraju polany, rozejrzeli z nastawionymi włóczniami. Choć mieli na sobie futrzane okrycia i nogawice, to ich nagie ramiona lśniły od wilgoci. Spod drzew wynurzali się następni łowcy, przecinali polanę. Potem zjawił się pierwszy mastodont, wielki garbaty byk. Uniósł trąbę i odłamał konar drzewa; nie przerywając marszu, wsunął do pyska kłąb liści i żuł je żarłocznie.

Mastodonty wyłaniały się po kolei z puszczy, tyczki ciągniętych przez nie włóków ryły w miękkiej glinie głębokie koleiny. Między nimi szły kobiety i starsze dzieci, a z tyłu ochraniała je druga grupa łowców. Tanu pokonywali nie kończący się nigdy szlak.

Dopiero wieczorem dotarli do obozowiska na brzegu rzeki. W ciemniejącym zmroku, między drzewami, zaczął padać pierwszy śnieg. Ulfadan spojrzał na północ i wciągnął głęboko zimny wiatr.

— Wcześnie — powiedział. — Wcześniej nawet niż w zeszłym roku. Tu, w dolinie, śnieg będzie równie głęboki jak w górach. Musimy o tym dziś pomówić.

Kellimans niechętnie skinął głową. Po wymordowaniu murgu postanowili bez dyskusji wracać do poprzedniego obozowiska. Załadowawszy broń i zapasy murgu, śpieszyli się bardzo, by uciec od brzegu, przestraszeni nagle możliwością zemsty ze strony tych stworzeń. Najłatwiej było podążać po śladach sammadów, co zwalniało również od podejmowania jakichkolwiek decyzji, dopóki nie oddalą się bezpiecznie od wybrzeża. Uległy zmianie ich odwieczne zwyczaje; nie mogli już zimować w górach. Co więc mają robić? Często zadawali sobie to pytanie, nie znajdując na nie odpowiedzi. Teraz musieli podjąć decyzję. Gdy tylko rozstawili namioty i posilili się, otoczyli ognisko i zaczęli naradę.

W przeciwieństwie do osiadłych, zamieszkujących miasta, zbierających plony z pól Yilanè, Tanu byli łowcami. Prowadzili koczownicze życie bez stałych siedzib, ciągle w ruchu. Wędrowali tam, gdzie łowy zapowiadały się najlepiej, gdzie łatwo było o ryby lub gdzie można było znaleźć owoce czy jadalne korzenie. Nie rościli sobie praw do żadnego określonego terenu, bo domem ich była cała ziemia. Nie tworzyli też większych społeczności na wzór Yilanè. Ich sammady były małymi grupkami osób łączących się dla wspólnej korzyści. Stare kobiety wskazywały młodym dziewczynom, gdzie najłatwiej kopać żywność. Chłopcy uczyli się polować, a łowcy, działając wspólnie, mogli przynieść więcej zwierzyny, niż każdy z nich upolowałby samotnie.

Ich sammadarzy nie byli wydającymi rozkazy wodzami, lecz raczej łowcami, którzy układali najrozsądniejsze plany, znajdowali najwięcej zwierzyny, dbali, by sammad się rozwijał. Nie nosili żadnych odznak swej pozycji i nie wyróżniali się niczym spośród pozostałych. Ich przywództwo wypływało ze stałej zgody innych. Nie mogli wydawać niepopularnych rozkazów. Niezadowolony ze swego sammadara łowca wraz ze swą rodziną głosowałby przeciw niemu nogami, czyli zniknąłby bez śladu w puszczy, by przyłączyć się do innego sammadu.

Teraz należało podjąć decyzję. Po dołożeniu drew do ogniska płomienie wzbiły się wysoko, ukazując zwiększający się krąg łowców. Śmiejąc się i nawołując zajmowali miejsca w pobliżu ognia, zapewniającego ciepło bez dymu. Mieli pełne żołądki, jedzenia wystarczy na zimę, nie ma potrzeby oszczędzać. Mimo to musieli powziąć ważne postanowienia. Gorące spory o to, co należy teraz robić, umilkły, gdy Ulfadan wstał, by zwrócić się do łowców.

— Słyszałem, że wielu chce zimować tutaj, w znanym nam miejscu. Łowy nie są tu dobre, lecz mamy dosyć jedzenia, by doczekać wiosny. Nie o tym jednak należy myśleć. Czy jeśli tu zostaniemy, przeżyją mastodonty? Czy znajdą dość trawy, dość liści na drzewach? Powinniśmy zadać te ważne pytania. Jeśli przetrzymamy zimę, lecz zginą zwierzęta, to i my zginiemy, nie mogąc dalej wędrować. O tym musimy pomyśleć.

Zaczęli zażartą dyskusję, bo każdemu leżał na sercu los mastodontów. By lepiej ich słyszano, wstawali i zwracali się do wszystkich łowców. Było coraz mniej sprzeciwów. Herilak i Kerrick przysłuchiwali się, lecz sami nie zabierali głosu. Herilak był sacripexem jedynie na czas walki. Teraz, po zwycięstwie, siedział wśród innych. Kerricka zadowalało już to, że dopuszczono go do kręgu i nie musi siedzieć poza nim, z kobietami i dziećmi. Wystarczyło mu, że siedzi i słucha.

Było wiele bezładnej gadaniny, trochę skarg, jeszcze więcej przechwałek. Gdy rozmowy przygasły, Ulfadan zwrócił się o radę do Frakena, co przyjęto z głośnym okrzykiem aprobaty. Bardzo szanowano starca za pamięć i umiejętność leczenia, był alladjexem, znającym tajemnice życia i śmierci. Może znajdzie jakieś wyjście. Fraken podszedł do samego ognia, ciągnąc za sobą chłopca-bez-imienia. Gdy chłopak dorośnie, a Fraken umrze, przejmie imię po starym człowieku. Teraz nie miał go, bo nadal się uczył. Przykucnął przed Frakenem i pogrzebał w skórzanej torbie. Wyjętą ciemną kulę umieścił ostrożnie na ziemi, blisko ogniska. Fraken otworzył ją dwoma kijami, w środku ukazały się maleńkie kości myszy. Wypluwały je sowy, dziś miały służyć do przepowiedzenia przyszłości.

— Zima będzie mroźna — zawołał. — Widzę wędrówkę. — Mówił z namaszczeniem, co wywierało wielkie wrażenie na słuchających. Tylko Kerrick nie zwracał na niego uwagi. Każdy powiedziałby to samo bez mysich kostek. Nie podpowiadały rozwiązania. Zrozumiał, że w ten sposób nie dojdą do rozsądnych wniosków. Chyba, że zrobią coś zupełnie nowego i zmienią wszystkie stare zwyczaje. Gdy przemyślał to dobrze, a nikt nie wystąpił z podobnym pomysłem, wstał w końcu z oporem i zaczął mówić.

— Słuchałem wszystkiego, o czym tu mówiono, i słyszałem, jak te same rzeczy wałkuje się na różne sposoby. Nie mająca końca zima opanowała góry. Sarny je opuściły, bo pod śniegiem nie mogą znaleźć pożywienia. Jeśli ktoś w to nie wierzy i chce pójść na północ, to chciałbym usłyszeć, jak zamierza się wyżywić.

Nie było na to żadnej odpowiedzi poza okrzykiem zgryźliwego łowcy imieniem Ilgeth, dobrze znanego ze swoich docinków.

— Siadaj. Wiemy o tym wszyscy, bezwłosy. Daj mówić łowcom.

Kerrick wiedział aż za dobrze, że brodę ma rzadką, a włosy nie zakrywają mu jeszcze uszu. Zawstydził się więc i chciał usiąść. Wtedy jednak podniósł się Herilak i stanął przy nim. Dotknięciem dłoni go powstrzymał.

— Ten łowca nazywa się Kerrick, a nie bezwłosy. Ilgeth powinien wiedzieć dużo o braku włosów, bo każdego roku nad oczami ma coraz więcej skóry i coraz mniej czupryny.

Zostało to przyjęte śmiechem, klepano się radośnie po udach, tak iż Ilgeth mógł tylko skrzywić się i umilknąć. Gdy Herilak był sammadarem, często przekonywał innych żartami. Miał jednak i coś poważniejszego do powiedzenia, zaczekał więc aż się uciszą.

— Włosy Kerricka przypominają nam, iż to murgu je usunęły, gdy wzięły go do niewoli. Nie wolno nam zapominać, że potrafi z nimi rozmawiać. Mamy pełne brzuchy, bo pokazał nam, jak można zabić murgu. Walczyliśmy tam, gdzie mogliśmy je dosięgnąć. To on pokazał nam, gdzie możemy je zaatakować i dzięki niemu wiele spośród nich zabiliśmy. Gdy Kerrick mówi, należy słuchać.

Rozległy się głosy uznania, co zachęciło Kerricka do dalszego mówienia.

— Jesteśmy wiec wszyscy tego samego zdania, że nie możemy iść na północ. Ku wschodowi, aż do morza tereny są równie puste, jak i tutaj. Na brzegu mogą nas napaść murgu. Nie ma tam miejsca na przezimowanie. Nie ma go także na zachodzie, gdzie ziemie są może i dobre, lecz drogę do nich zagradzają Tanu, którzy nas nie przepuszczą. Pytam teraz: czemuż by nie udać się na południe?

Propozycję przyjęto ze zdumieniem. Ktoś zaśmiał się, lecz ucichł, gdy usłyszał, nerwowe chrząknięcie Herilaka. Szanowano go, tak za umiejętność dowodzenia w bitwie jak i za siłę mięśni. Wobec jego niezadowolenia śmiechy urwały się nagle. Następnie wstał Ulfadan i zaczął mówić o marszu na południe.

— Gdy byłem młody, dotarłem do południowego skraju puszczy i wyszedłem na ciągnącą się bez końca trawę. Oto co mam stamtąd — dotknął wiszącego mu na szyi długiego zęba. — Byłem młody i na tyle głupi, by narazić swe życie. Nie ma tam saren, są jedynie walczące i zabijające murgu. Wielkie jak drzewa. Na południu czeka nas jedynie śmierć. Nie odważymy się tam pójść.

Rozległy się znów okrzyki aprobaty. Kerrick poczekał, aż umilkną i nie zrażony mówił dalej.

— Posłuchajcie o murgu, wiele lat żyłem tam, daleko na południu, gdzie śnieg nigdy nie pada i jest zawsze gorąco. W tym ciepłym kraju są murgu zjadające trawę, pasące się w lasach i na bagnach. Choć nie przypominają saren ani innych zwierząt, na które polujemy, to można je jeść, mają smaczne mięso. Wiem o tym, bo jadłem je przez wszystkie te lata.

Nikt się na to nie odezwał. Nawet kobiety przestały ze sobą rozmawiać, a dzieci się uspokoiły. Wszyscy słuchali zaskakującej opowieści Kerricka.

— Ulfadan powiedział wam prawdę. Są wielkie murgu zjadające mniejsze. Widziałem je, jak też wiele innych zadziwiających rzeczy. Lecz to nie ma znaczenia. Liczy się tylko jedno. Jak żyją tam murgu-chodzące-jak-Tanu? Jak sobie radzą wśród tych zabójczych murgu? Żywią się mięsem zwierząt tak jak my. Dlaczego nie giną od murgu wysokich jak drzewa?

Mógł wymienić wiele ważnych powodów, lecz żaden z nich nie miał teraz znaczenia. Liczyła się tylko jedna przyczyna i był zdecydowany mówić wyłącznie o niej.

— Nie giną, bo murgu-chodzące-jak-Tanu zabijają wszystkie zwierzęta, które im zagrażają. Zabijają je tym.

Pochylił się i podniósł hèsotsan leżący obok niego na ziemi, uniósł, go wysoko. Nikt się teraz nie odzywał, wszyscy wpatrywali się w broń.

— To zabije każde zwierzę, choćby największe. Marag, do zabicia którego potrzebowaliście wszystkich swoich włóczni i strzał, padnie od jednej strzałki, która zadraśnie mu skórę.

— Widziałem to — wtrącił się Herilak z powagą w głosie. — Widziałem murgu wynurzające się z morza z tymi śmiercio-kijami, widziałem, jak padł od nich cały mój sammad. Widziałem, jak po trzasku śmiercio-kija runął największy mastodont Kerrick mówi prawdę.

— A teraz mamy ich wiele — powiedział Kerrick. — Ich, a także strzałek. Wiem, jak obchodzić się z tymi stworzeniami i mogę wam pokazać, jak się to robi. Wiem, co robić, by zmusić je do wysyłania strzałek śmierci, i to też mogę wam pokazać. Jeśli ruszycie na południe, czekają nas dobre łowy, dobre pastwiska dla mastodontów. A to — uniósł wysoko broń nad głową, by wszyscy ją zobaczyli — zgotuje murgu śmierć.

Podniosła się wrzawa, wszyscy zaczęli mówić, lecz nic nie zdecydowano. W ciągu dnia Kerrick jadł niewiele, więc gdy zobaczył odchodzącego Herilaka, poszedł za nim. Skierowali się do ogniska, na którym kobiety piekły mięso na zielonych gałązkach. Warzyły też napar z kory. Merrith, kobieta Ulfadana, dostrzegła, jak siadają, i dała im jeść. Choć miała już tylko kilka zębów, była gruba i silna, a młodsze kobiety traktowały ją z szacunkiem.

— Mam nadzieję, że śmiercio-kije posłuchają nas tak jak ciebie, bo inaczej zostawimy na południu nasze kości. — Miała matowy, niemal męski głos. Swobodnie wypowiadała swe myśli.

— Sądzisz więc, że wyruszymy na południe? — spytał Herilak niewyraźnie, mając usta pełne mięsa.

— Będą się spierać całą noc, ale na koniec to właśnie postanowią. Za dużo gadają. Pójdziemy na południe, bo nie ma dla nas innej drogi. — Spojrzała na Kerricka z ciekawością. — Jakie są te murgu, które trzymały cię w niewoli? Czy mają duże namioty? Czy używają mastodontów? A może ich włóki ciągną ogromne murgu?

Kerrick uśmiechnął się do wspomnień, potem spróbował wyjaśnić.

— Nie mieszkają w namiotach, lecz hodują specjalne, podobne do namiotów drzewa, w których śpią. Merrith roześmiała się głośno.

— Opowiadasz mi niestworzone rzeczy. Jak można załadować drzewo na mastodonta przy przenoszeniu obozowiska?

Ich rozmowie przysłuchiwały się kobiety siedzące wokół ogniska. Teraz chichotały, usłyszawszy to, co Kerrick powiedział.

— Murgu cały czas przebywają w tym samym miejscu, tak iż nie muszą ciągnąć ze sobą drzew do spania.

— Wiem teraz, że zmyślasz swoje opowieści. Gdyby zostały w jednym miejscu, upolowałyby i zjadły tam wszystkie zwierzęta. Zerwałyby wszystkie owoce i umarłyby z głodu. Ale zabawnie mówisz!

— Mówi prawdę — powiedział Herilak. — lak właśnie żyją. Byłem tam i widziałem je, choć nic nie rozumiałem. Nie muszą polować, bo trzymają wszystkie swoje zwierzęta w jednym miejscu, tak iż nie mogą uciec. Zabijają je, kiedy tylko chcą. Czyż tak nie jest? — spytał Kerricka.

Merrith wzruszyła ramionami na takie niedorzeczności i wróciła do ognia. Pozostałe kobiety przysłuchiwały się jednak dziwnej opowieści, szeroko otwierając oczy ze zdumienia. Prawdziwa czy nie — była interesująca.

— To nie wszystko — powiedział Kerrick. — Dzieje się tam wiele, a różne murgu wykonują różne czynności. Niektóre karczują ziemię i budują płoty, tak iż zwierzęta są bezpieczne i ogrodzone. Są też strażniczki pilnujące samców w okresie rozrodu, by młode rodziły się bez zagrożeń. Inne karmią zwierzęta, a potem, gdy przyjdzie pora, zabijają je. Inne łowią ryby. Wszystko to jest bardzo skomplikowane.

— Samce opiekują się dziećmi? — spytała jedna z kobiet cichym, nosowym głosem. Szturchnęła ją starsza kobieta.

— Uspokój się, Armun.

— To dobre pytanie — powiedział Kerrick, starając się dojrzeć, kto je zadał, lecz Armun odwróciła twarz, zasłaniając ją włosami.

— Murgu składają jaja i samce je wysiadują. Gdy młode wyklują się z jaj, idą do oceanu, by tam żyć. Nie opiekują się dziećmi tak jak my.

— Są wstrętne i należy je wszystkie zabić! — zawołała Merrith z przekonaniem. — Kobiety nie powinny słuchać takich opowieści.

Słuchające kobiety rozeszły się na jej polecenie i obaj mężczyźni dokończyli swój posiłek w milczeniu. Herilak zlizał z palców ostatnie kawałki mięsa i szturchnął Kerricka w ramię.

— Musisz mi więcej opowiedzieć, chcę dowiedzieć się wszystkiego o tych stworach. Nie jestem jak kobiety — wierzę w każde twoje słowo. Byłem jak ty ich jeńcem. Bardzo krótko, ale to wystarczyło. Jeśli poprowadzisz, pójdę za tobą, Kerricku. Łowcy wystarczą silne ręce i szybki łuk. Lecz Tanu potrzebują władzy. Jesteśmy Tanu, bo potrafimy obrabiać kamień i drewno, znamy zwyczaje zwierząt, na które polujemy. Lecz teraz będziemy polować na murgu i tylko ty masz wiedzę, która jest nam niezbędna. Tylko ty możesz nami kierować.

Kerrick nie myślał dotąd w ten sposób, lecz teraz musiał przytaknąć. Wiedza może być siłą i bronią. Miał wiedzę, którą szanował Herilak. Wielka to pochwała ze strony tak mądrego i silnego łowcy, jak on. Kerrick poczuł dumę. Po raz pierwszy zaczął wierzyć, że nie jest tu zupełnie bez szans.

ROZDZIAŁ IX

Merrith miała rację. Po trwających długo w noc rozmowach łowcy postanowili, choć z wielkimi oporami, że muszą iść na południe, by szukać paszy dla mastodontów. Gdy podjęli tę decyzję, stanęli przed następnym problemem: jak się do tego zabrać?

Herilak wyszedł ze swego namiotu tuż po świcie. Gdy rozpalał ognisko, podeszli doń Ulfadan i Kellimans. Obaj sammadarzy powitali go uprzejmie i siedli obok przy ogniu. Herilak nalał im do drewnianych kubków naparu z kory i czekał, co powiedzą. Za jego plecami wyjrzał z namiotu Ortnar, lecz szybko cofnął głowę.

— Można by po ostatniej nocy sądzić, że mają dość gadania, lecz tak nie jest — powiedział do Kerricka. — Nie widzę w tym żadnego problemu. Zabijać murgu to wszystko, co mamy robić?

Kerrick, drżąc z zimna, usiadł w śpiworze. Szybko włożył przez głowę skórzaną kurtę, potem przeganiał palcami krótkie włosy, ziewnął i przeciągnął się. Przez odsuniętą połę namiotu widział rozmawiających trzech łowców. Myślał tak samo jak Ortnar; mieli już dosyć w nocy.

Nie sposób jednak było uniknąć ostatecznego spotkania. Herilak wstał od ognia, podszedł do namiotu i zawołał go:

— Potrzebujemy ciebie, Kerricku. Dołącz do nas. Kerrick wyszedł, usiadł obok nich przy ognisku i zaczął pić gorący, gorzki wywar. Herilak opowiadał, co postanowiono.

— Sammady pójdą na południe, bo nie mają innego wyjścia. Nie wiedzą jednak, co robić przy spotkaniu z murgu. Jedno jest pewne, musimy zabijać murgu, dlatego niezbędny jest wódz wojenny. Poprosili mnie, bym został sacripexem.

Kerrick skinął na zgodę.

— Tak powinno być. Poprowadziłeś nas do zwycięstwa, kiedyśmy zabijali murgu na plaży.

— Atak to jedno i wiem dobrze, jak nim kierować. Teraz jednak planujemy coś więcej niż atak. Zamierzamy opuścić puszczę i wyruszyć na południe, na łąki, gdzie są tylko murgu. Murgu rożnych rodzajów. Musimy je zabijać śmiercio-kijami. Teraz powiem ci prawdę. Mało wiem o murgu, a nic o śmiercio-kijach. Ale ty wiesz wszystko, Kerricku. Dlatego powiedziałem, że to ty musisz zostać sacripexem.

Kerrick nie był w stanie odpowiedzieć. Była to dla niego niespodzianka. Namyślał się długo, nim z wahaniem powiedział:

— To wielkie zaufanie, lecz nie sądzę, bym wiedział dostatecznie dużo, aby zostać sacripexem. Wiem dużo o murgu, lecz mało o polowaniu i zabijaniu. W tym jako dowódca sprawdził się Herilak.

Czekali w milczeniu na dalsze jego słowa. Sammady oczekiwały od niego przywództwa i nie mógł odmówić. Ortnar usłyszał rozmowę, wyszedł z namiotu i dołączył do czekających łowców. Chcieli, by nimi kierował, lecz nie miał na to odwagi. Co ma robić? Co w takiej sytuacji zrobiłyby Yilanè? Gdy tylko zadał sobie to pytanie, zaczęła mu świtać odpowiedź.

— Posłuchajcie, jak jest z tym u murgu — powiedział. — Mają w swych miastach sammadara, przewodzącego we wszystkim. Poniżej jego jest sammadar łowców, inni sammadarzy do różnych zajęć w mieście. Dlaczego nie mielibyśmy urządzić tego podobnie? Sacripexem będzie Herilak, jak pragnęliście. Ja będę mu służył, doradzał w sprawach dotyczących murgu. Ale to on będzie decydował, co należy robić.

— Musimy się nad tym zastanowić — powiedział Ulfadan. — To coś nowego.

— Wszystko teraz jest nowe — stwierdził Kellimans. — Zrobimy tak, jak powiedział Kerrick.

— Tak zrobimy — oznajmił Herilak — ale to ja będę służył. Kerrick będzie mówił nam o murgu, tłumaczył, co trzeba zrobić, by na nie polować i jak je zabijać. Zostanie margalusem, doradcą-od-murgu.

Ulfadan skinął potwierdzająco i wstał.

— Tak musi być.

— Zgadzam się — powiedział Kellimans. — Powiadomimy łowców z sammadów i jeśli wszyscy się zgodzą, wyruszymy na południe, kiedy powie nam to margalus.

Gdy odeszli, Herilak zwrócił się do Kerricka:

— Co należy zrobić najpierw, margalusie?

Kerrick szarpał kosmyki swej rzadkiej brody, podczas gdy obaj łowcy czekali. Odpowiedź na to była łatwa, miał nadzieje, że równie proste do rozwiązania okażą się wszystkie inne problemy.

— Aby zabijać murgu, musicie się nauczyć posługiwać śmiercio-kijami. Zrobimy to teraz.

Herilak i Ortnar byli jak zwykle uzbrojeni we włócznie i łuki, lecz Kerrick odłożył swoją broń, biorąc w zamian hèsotsan i zapas strzałek. Poprowadził ich w górę rzeki, z dala od namiotów, na otwartą przestrzeń nad wodą. Między głazami, zostawionymi tu przez wezbrane wiosenne wody, tkwił pień zwalonego drzewa.

— Będziemy strzelać do tego — powiedział Kerrick. — Jeśli ktoś się zbliży, to go zauważymy. W tych strzałkach tkwi śmierć, a nie chcę, by ktoś zginął.

Łowcy odłożyli na bok swe włócznie i łuki. Gdy Kerrick wyciągnął do nich hèsotsan, podeszli niechętnie.

— Teraz niczym nie grozi, bo nie włożyłem jeszcze strzałek do stworzenia. Najpierw pokażę wam, jak je karmić i opiekować się nim. Potem włożymy strzałki i użyjemy drzewa za cel.

Łowcy mieli wprawę w używaniu narzędzi i szybko przestali traktować nową broń jako żywą istotę. Gdy Kerrick strzelił po raz pierwszy, podskoczyli od ostrego trzasku wybuchu, by zaraz podbiec do drzewa i zobaczyć wbitą w nie strzałkę.

— Czy to strzela równie daleko jak łuk? — spytał Herilak. Kerrick zastanowił się i zaprzeczył ruchem głowy.

— Nie sądzę, lecz to nieważne. Jeśli napadną na nas murgu, nie będziemy musieli zabijać z daleka. Po trafieniu strzałką trucizna działa niemal natychmiast. Zwierzę pada, potem sztywnieje i zdycha. Musicie się teraz nauczyć używać śmiercio-kijów.

Gdy wręczał broń Herilakowi, zobaczył ruch na niebie. Ptak, wielki ptak.

— Weźcie szybko łuki — powiedział. — Tam jest ptak mówiący do murgu. Nie może powrócić. Trzeba go zabić.

Łowcy nie dyskutowali nad jego rozkazami, lecz chwycili za łuki i nałożyli strzały czekając, aż ptak się obniży. Gdy spłynął ku nim na szeroko rozłożonych skrzydłach, cięciwy świsnęły jednocześnie. Strzały pomknęły w górę, dobrze wycelowane, obie wbiły się w ciało drapieżcy. Ten skrzeknął raz i spadł z nieba, waląc się do rzeki.

— Nie pozwólcie mu przepaść — krzyknął Kerrick.

Zatrzymał się, by ostrożnie odłożyć na ziemię hèsotsan, i nie zdążył jeszcze się wyprostować, gdy obaj łowcy skoczyli do wody. Ortnar dobrze pływał i pierwszy dosięgnął martwego ptaka, złapał go za skrzydło i pociągnął na brzeg. Drapieżca był jednak za duży i Ortnar musiał poczekać na Herilaka, który pomógł mu wyciągnąć zdobycz. Obaj wynurzyli się z rzeki w mokrych, ociekających wodą futrach, wlokąc za sobą ogromnego ptaka. Rzucili go na piasek.

— Patrzcie — wskazał Kerrick — na jego nodze, ta czarna istota.

Ptak był martwy, lecz zwierzę żyło. Zaciskało kleszcze wokół nogi drapieżcy. Było niekształtne, poza wybrzuszeniem z boku. Herilak przykucnął, by lepiej się mu przyjrzeć — i odskoczył, gdy otwarło się oko, spojrzało nań i powoli zamknęło. Chwycił za włócznię, lecz Kerrick go powstrzymał.

— Na to będziemy mieli mnóstwo czasu. Wpierw musimy pokazać łowcom oko, które nas obserwowało, i ptaka, który je nosił. To to stworzenie mówi murgu, gdzie jesteśmy. Jeśli łowcy je zobaczą, to poznają drapieżcę w przyszłości. Gdy tylko się pokaże, musi być zabity. Jeśli murgu nie będą wiedziały, gdzie jesteśmy, to nie zdołają na nas napaść.

— Masz rację, margalusie — powiedział z szacunkiem Herilak. — Znasz się na tych stworzeniach.

Herilak przywykł do tego tytułu łatwo i używał go szczerze. Wymawiał go tak naturalnie, że Kerrick nagle poczuł się dumny. Może nie potrafi polować tak jak oni, jego strzały zwykle mijały cel, lecz znał się na murgu, a oni nie. Jeśli nie będzie szanowany za biegłość łowiecką, to choć w tym ich przewyższy. Wzięli ptaka do obozu.

Drapieżnik budził podziw, nigdy nie widziano tak wielkiego ptaka. Rozciągnięto mu skrzydła i mierzono ich długość. Łowcy chwalili celność strzał; obie trafiły w pierś stworzenia. Cisnęły się także dzieci, próbując wszystkiego dotknąć, lecz zostały odegnane. Jedna z kobiet nachyliła się i dotknęła czarnej istoty na nodze ptaka — wrzasnęła, gdy otworzyło się na nią oko. Wszyscy chcieli to zobaczyć, przepychali się. Herilak wyjął obie strzały i gdy odeszli, zwrócił jedną Ortnarowi.

— Naucz nas teraz strzelać ze śmiercio-kijów tak jak z łuków — powiedział.

Wieczorem obaj łowcy równie pewnie jak Kerrick obchodzili się z bronią. Ortnar nakarmił stworzenie kawałkiem suszonego mięsa i potarł je, by zamknęło gębę.

— Nigdy nie zabijemy tym sarny na polowaniu — powiedział. — Trudno się celuje, a strzałki lecą blisko.

— Możemy łatwo zabijać sarny włócznią czy z łuku — powiedział Herilak. — To przyda nam się na murgu, gdy ruszymy na południe.

— Nim do tego dojdzie, chciałbym, by wszyscy łowcy nauczyli się z tym obchodzić — powiedział Kerrick. — Dopiero wtedy wyruszymy.

Gdy umyli się w rzece, zapach gotowanego mięsa ściągnął ich do namiotów. Noc była jasna, nad migoczącymi ogniskami wyraźnie świeciły gwiazdy. Merrith podała im mięso, był tam również alladjex Fraken. Starzec chodził co noc do innego ogniska, gdzie ludzie zadawali pytania, na które tylko on potrafił odpowiedzieć. Patrzył teraz podejrzliwie na Kerricka, który miał nie znaną mu wiedzę. Herilak dojrzał to spojrzenie i odwrócił uwagę alladjexa.

— Śniło mi się ostatniej nocy, że z innymi polowałem na mastodonta — powiedział. Fraken słuchał go kiwając głową i popijając gorący napar.

— Jak to możliwe? Tylko raz upolowałem mastodonta, a byłem wtedy bardzo młody.

— Tym razem to nie ty polowałeś — wyjaśnił stary człowiek. — To był twój tharm.

Wokół ogniska zapadło milczenie, wszyscy słuchali z szacunkiem.

— Gdy umieramy, tharm opuszcza nasze ciało. Może do tego dojść również w czasie snu. Opuścił cię tharm i dołączył do łowców, oto co się stało. To dlatego nie należy budzić łowcy z głębokiego snu, bo jego tharm może być daleko i gdy obudzimy łowcę, ten umrze, bo tharm nie wróci do jego ciała. Jeśli zmarły łowca dobrze polował, wówczas jego tharm połączy się z innymi wśród gwiazd.

Obniżył głos, mówił teraz chrapliwie i zgrzytliwie.

— Strzeżcie się jednak łowcy, który wywołuje kłopoty i prowadzi złe życie, bo i tacy bywają. Gdy on umiera, jego tharm pozostaje w pobliżu, szkodząc innym. Inaczej jest z silnym łowcą. Jego tharm znajdzie się w gwiazdach, widoczny dla wszystkich. Tharm silnego łowcy powraca do snów innych i ostrzega ich przed niebezpieczeństwami.

Kerrick słuchał w milczeniu. Przypomniał sobie teraz, że stary Ogatyr opowiadał podobne historie. Był wtedy chłopcem, pamiętał, jak przed snem kulił się ze strachu, bał się, że w pobliżu jest czyjś tharm. Teraz były to dla niego jedynie malownicze opowieści. Yilanè Śmiałaby się, słysząc o tharmach i gwiazdach. Dla nich śmierć była jedynie końcem życia, nie tkwiła w tym żadna tajemnica. Wiedziały, że gwiazdy są tak dalekie, iż nie mogą w żaden sposób wpływać na wydarzenia na Ziemi. Pamiętał, co Zhekak opowiadała mu o gwiazdach, jakie są gorące, o zimnym Księżycu, planetach bardzo przypominających Ziemię. Tamto było prawdą; to tutaj wynikało z niewiedzy. Gdy jednak patrzył na twarze słuchających, dostrzegał jedynie szacunek i wiarę. Stwierdził, że ani czas, ani miejsce na próbę przeciwstawienia im swojej wiedzy.

Gdy Fraken odszedł do innego ogniska, wielu pociągnęło za nim. Tu zostało tylko kilku łowców garnących się do ciepła i rozmawiających. Żaden z nich nie zauważył dziewczyny, która dołączyła do nich z wielkim naręczem piór. Nazywała się Farlan. Kerrickowi przypomniało się, że jest najstarszą córką Kellimansa. Była wysoka i silna, gęste włosy opadały jej warkoczami na plecy. Gdy przechodząc musnęła go, dotknęła swym ciałem, Kerrick poczuł dziwny niepokój. Obeszła wokół ognisko i usiadła obok Ortnara.

— To pióra wielkiego ptaka, którego zabiłeś — powiedziała. Ortnar potwierdził to skinieniem, niemal na nią nie patrząc.

— Można je przyszyć do twego ubrania, by inni poznali twą biegłość w strzelaniu. — Zawahała się na moment — Mogę to dla ciebie zrobić.

Ortnar zastanawiał się dłuższą chwilę, po czym najwidoczniej się zgodził.

— Pokażę ci ubranie. — Zniknął w ciemnościach, a ona za nim.

Łowcy zdawali się nie zwracać na to uwagi — jednak jeden z nich uniósł wzrok i dostrzegł spojrzenie Kerricka; uśmiechnął się i mrugnął. Gdy para zniknęła im z oczu, łowcy zaczęli szeptać, jeden roześmiał się głośno.

Coś się stało, coś ważnego. Kerrick wiedział o tym, lecz nikt go nie mógł objaśnić. Sam też zachowywał milczenie, zbyt się wstydził własnej niewiedzy, by zapytać.

Gdy wrócił do namiotu, Ortnara w nim nie było. Dopiero rano zauważył, że zniknęły też wszystkie rzeczy łowcy.

— Gdzie jest Ortnar? — zapytał.

— Śpi w innym namiocie — wyjaśnił mu Herilak. Widać było, że nie chce powiedzieć nic więcej.

Kerrick pojął, że w życiu Tanu, tak jak u Yilanè, są rzeczy, które się robi, ale o których się nie mówi. Był Tanu, powinien o tym wiedzieć. Tylko jak je poznać; nie wiedział, jak się do tego zabrać.

W zamieszaniu przy zwijaniu obozowiska zapomniał o dziwnym zachowaniu Ortnara.

Wyruszyli na południe, w nieznane.

ROZDZIAŁ X

Ulfadan, znający dobrze te tereny, prowadził wytrwale karawanę przez puszczę na południe. Dopiero gdy drzewa zaczęły rzednąć i widać było za nimi puste łąki, nakazał postój i pobiegł z tą wiadomością do Kerricka.

— Przed nami otwarty kraj. Zatrzymaliśmy się, jak nam kazałeś, margalusie.

— Dobrze — powiedział Kerrick. — Rozważyłem z Herilakiem, co robić, gdy wyjdziemy na równinę i spotkamy murgu. Jeśli będziemy szli jak zawsze, czyli w jednej kolumnie, w każdej chwili może nas spotkać atak na nie osłonięte boki. W puszczy mastodonty muszą iść gęsiego, bo między drzewami wiedzie wąski szlak. Tu jednak nie ma drzew i możemy poruszać się inaczej. Oto co postanowiliśmy.

Łowcy podeszli blisko i przyglądali się kołu na ziemi, które narysował kijem pochylony Kerrick.

— Tak będziemy szli — powiedział. — Mastodonty pójdą w jednej grupie obok siebie. Herilak będzie je poprzedzał z grupą łowców, bo jest sacripexem i dowodzi nami w każdej walce z murgu. Atak może jednak nastąpić i z boków — czy nawet z tyłu — dlatego musimy być cały czas czujni. Ty, Kellimansie, pójdziesz z łowcami swego sammadu po lewej stronie. Ulfadan po prawej. Ja z innymi łowcami będę ciągnął z tyłu. Wszyscy będziemy uzbrojeni w śmiercio-kije, łuki i włócznie. W ten sposób, mając łowców ze wszystkich stron, zdołamy obronić znajdujące się w środku sammady…

Przerwał mu ostrzegawczy krzyk jednego z chłopców, którzy patrolowali las wokół zgrupowania. Łowcy zwrócili się w tę stronę z przygotowaną bronią. Wśród drzew pojawił się obcy łowca. Stał nieruchomo, patrząc na nich. Pochodził z któregoś sammadu spoza gór; poznali to po nagolennikach z brzozowej kory, które miał pod kolanami. Herilak wyszedł mu na spotkanie. Gdy się zbliżył, łowca pochylił się i położył włócznię na ziemi. Herilak zrobił to samo, a wtedy łowca coś do niego zawołał. Herilak potrząsnął głową, potem odwrócił się i krzyknął do pozostałych.

— Niewiele rozumiem, co mówi.

— Newasfar z nim się porozumie — powiedział Ulfadan. — Polował za górami i zna ich mowę.

Newasfar zostawił swoją włócznię i podszedł do obcego. Wszyscy go obserwowali; po krótkiej wymianie zdań wrócił, by im przetłumaczyć.

— To sammadar imieniem Har-Havola. Mówi, że ich mastodonty zdechły od mrozów w zimie i musieli je zjeść, by przeżyć. Teraz nie mają już jedzenia i umrą, gdy spadną śniegi. Słyszał, że mamy tu wiele żywności, i prosi o pomoc.

— Nie — powiedział Herilak. Inni łowcy kiwnęli potwierdzająco. Har-Havola cofnął się, bo znał to słowo. Rozejrzał się po kamiennych twarzach i zaczął szybko coś mówić. Po chwili pojął, że to nic nie da. Schylił się, podniósł włócznię i właśnie się odwracał, gdy Kerrick zawołał:

— Zaczekaj! Newasfarze, powiedz mu, żeby nie odchodził. Spytaj go, ilu łowców liczy jego sammad.

— Nie mamy zbędnego jedzenia — stwierdził Herilak. — Musimy ruszać.

— Mówię teraz jako margalus. Słuchajcie, co chcę powiedzieć. — Herilak uznał jego prawa i zamilkł. — Mamy teraz więcej jedzenia, niż potrzebujemy. Mięso z łowów i zdobyczne mięso murgu. Gdy wyjdziemy na łąki, będziemy mieli go jeszcze więcej po udanych polowaniach. Lecz natrafimy tam także na murgu, z którymi będziemy musieli walczyć. Gdy nas napadną, będziemy tym silniejsi, im więcej łowców będzie w naszych szeregach. Niech się do nas przyłączą, byśmy wykorzystali ich włócznie.

Herilak zastanowił się nad tym, potem skinął na zgodę.

— Margalus powiedział prawdę. Będziemy teraz potrzebować wielu łowców, bo część z nas musi czuwać w nocy. Myślę tak samo — niech idą z nami. Pogadaj z nim, Newasfarze. Powiedz mu, co zamierzamy i co nam grozi. Powiedz mu, że jeśli z łowcami stanie u naszego boku, to wszyscy z jego sammadu dostaną jeść.

Har-Havola, gdy to usłyszał, wyprostował się i walnął w pierś. Newasfar nie musiał tłumaczyć jego słów. Tanu spoza gór są wielkimi łowcami i wojownikami. Pójdą.

Potem odwrócił się ku drzewom i dał znak. Z lasu wynurzyła się grupka przestraszonych kobiet, ciągnąc za sobą dzieci. Za nimi szli łowcy. Wszyscy byli wycieńczeni i nie wzdragali się przed posiłkiem. Gdy już zjedli, karawana ruszyła i powoli wyszła na równinę.

Gdy zaczęto łączyć mastodonty w grupę, Herilak zwrócił się do sammadarów:

— Teraz, gdy mamy więcej łowców, jesteśmy bezpieczniejsi. Kerrick może do mnie dołączyć, bo jest margalusem. Har-Havola ze swymi łowcami będzie szedł z tyłu, bo z tej strony najmniej nam grozi, a oni nie mają śmiercio-kijów. Ruszamy, gdy tylko łowcy się ustawią.

Trawiasta równina sięgała po horyzont falistymi, niskimi pagórkami. Gdzieniegdzie rosły kępy drzew, lecz większość terenu pokrywała trawa. Zobaczyli stado zwierząt, zbyt daleko, by je poznać, wkrótce zniknęły im z oczu. Nie było poza tym żadnego ruchu, panował zwodniczy spokój. Ulfadan nie dał się oszukać, dotknął zwieszającego mu się z szyi wielkiego zęba i rozejrzał się uważnie. Wszyscy łowcy trzymali w pogotowiu swą broń, wiedzieli, że są tu obcy. Nawet mastodonty zdawały się wyczuwać napięcie, trąbiły i kołysały wielkimi łbami.

Daleko przed sobą zobaczyli ciemne plamki wynurzające się z cienistej doliny. Poruszały się szybko i wkrótce dobiegł tętent zwierzęcych nóg, narastał coraz bardziej, niepokojąco zbliżał się do Tanu. Na znak Herilaka zatrzymano mastodonty, łowcy prędko wysunęli się przed nie, tworząc linie obronną pomiędzy nieznanym niebezpieczeństwem a sammadami. Stado było już dobrze widoczne, tworzyły je nieznane zwierzęta o długich szyjach i nogach. Gdy zobaczyły Tanu, przewodnicy stada zboczyli i przebiegło ono przed linią obronną, wzbijając kłęby pyłu. Zza niego zaatakowały murgu.

Było ich kilka, wielkich i słabo widocznych w pyle. Ścigały uciekające stado. Pojawiły się nagle. Najbliższy marag ujrzał mastodonty, ryknął głośno, skręcił i zaatakował.

Broń Kerricka była przygotowana, strzelał do szarżującej sylwetki raz po raz. Zwierzę uniosło się rycząc i padło przed łowcami na trawę, porażone trucizną. Było tak blisko, że wybałuszone oko znalazło się tuż przed Kerrickiem, zdawało się mu przyglądać. Marag kopnął w agoni szponiastą nogą, otworzył szeroko pysk, ryknął urywanie i zdechł. Jego cuchnący oddech dosięgnął jeszcze łowców.

Mastodonty trąbiły ze strachu, stawały dęba, grożąc zgnieceniem włóków i stojących blisko Tanu. Część łowców pobiegła, by je uspokoić, a reszta pozostała, wypatrując z nastawioną bronią kolejnego ataku.

Niebezpieczeństwo już jednak minęło. Ścigane przez ogromne drapieżniki stado nieznanych zwierząt znikało w dali. Kerrick podszedł na drżących nogach do zabitego przez siebie potwora. Leżał nieruchomo, góra martwego ciała wielkości mastodonta. Była to bestia stworzona do zabijania, z potężnymi tylnymi łapami i szczękami pełnymi ostrych zębów.

— Czy mięso tego stwora jest jadalne? — spytał Kerricka jeden z łowców.

— Nie wiem. Nigdy dotąd nie widziałem. Ale to mięsożerca, a murgu jedzą tylko mięso zwierząt żrących trawę i liście.

— Ruszajmy — rozkazał Herilak. — Zostawmy tego potwora.

Tanu jedli mięso drapieżników tylko podczas głodu; miało ostry, niedobry smak i dlatego go nie lubili. Mieli teraz dość jedzenia i nie było potrzeby kroić tego olbrzymiego cielska. Ruszyli szybko, spłoszone mastodonty trąbiły ze strachu, gdy mijały martwe zwierzę. Zarówno ludzie, jak i zwierzęta pragnęli jak najszybciej opuścić to miejsce.

Równina tętniła życiem. Krążyły nad nią ciemne stworzenia, które na pewno nie były ptakami. W płytkim jeziorze brodziły wielkie stwory, przezornie obeszli je wielkim łukiem. W wysokiej trawie umykały przed nimi ledwo widoczne niniejsze murgu. Szli czujni z przygotowaną bronią, ale na szczęście nic na nich nie napadło. Tak bez dalszych spotkań, minął im dzień. Gdy cienie zaczęły się wydłużać, zatrzymali się, by napoić zwierzęta w strumieniu. Herilak wskazał na pobliskie niskie wzgórze, zwieńczone kępą drzew.

— Zatrzymamy się tam na noc. Drzewa nas osłonią, a woda jest blisko. Kerrick spojrzał z niepokojem na gaj.

— Nie wiemy, co może się tam kryć — powiedział. — Czy nie lepiej zostać tu, na równinie, gdzie widać wszystko, co się zbliża?

— Wiemy już, że w dzień ta równina pełna jest murgu — nie wiemy jednak, co porusza się po niej w ciemnościach. Drzewa będą naszym schronieniem.

Podeszli ostrożnie, lecz drzewa nie kryły żadnego niebezpieczeństwa. Małe murgu uciekły przed nimi z uniesionymi ogonami. Rozległ się trzepot skrzydeł i wrzask ptaków, które spłoszone przerwały objadanie owoców na koronach drzew. Poza nimi zagajnik był pusty. To będzie odpowiednie miejsce postoju.

Mastodonty uspokoiły się natychmiast, gdy tylko zdjęto im jarzma, i zaczęły skubać wysoką trawę. Chłopcy przynieśli ogień, przechowywany w wytępianych gliną koszykach. Wkrótce stanęły namioty. Po zapadnięciu ciemności wokół obozu krążyli strażnicy; mieli się zmienić podczas nocy.

— Zrobiliśmy wszystko co można — powiedział Herilak. — Przeżyliśmy nasz pierwszy dzień.

— Może przeżyjemy i noc — Kerrick rozglądał się niespokojnie. — Mam nadzieję, że nie popełniliśmy błędu nocując tutaj.

— Za dużo się przejmujesz tym, czego nie można już zmienić. Decyzje zapadły. Nie ma dla nas innej drogi.

„Herilak ma rację — pomyślał Kerrick — za dużo się martwię”. On jednak był już sammadarem i sacripexem, miał doświadczenie w przewodzeniu innym. Dla młodego człowieka było to ciągle coś nowego.

Po posiłku szybko zasnął i nie ruszył się, dopóki Herilak nie dotknął jego ramienia. Noc była bardzo ciemna, na zachodzie zniknęły już gwiazdy Łowcy, a wkrótce pójdzie w jego ślady Mastodont; zbliżał się świt.

— Nic nie podeszło do nas w nocy — powiedział Herilak — choć na łąkach jest mnóstwo zwierzyny. Może nie podoba się im nasz zapach?

Pod drzewami poruszały się cienie innych łowców — zmieniano straże. Kerrick stanął na szczycie wzgórza i spojrzał na ciemniejszy od tła zarys potoku.

— Widzieliśmy brodzące w nim zwierzęta — powiedział Herilak — nie sposób jednak stwierdzić, co to było.

— To nieważne, dopóki zostawią nas w spokoju. Patrzyli w milczeniu, aż na wschodzie niebo rozjaśniło się nadchodzącym świtem.

— Minął dzień i noc, a my nadal żyjemy — powiedział Herilak. — Mówi się, że gdy wędrówka dobrze się zacznie, to i dobrze się skończy. Może się to teraz sprawdzi.

ROZDZIAŁ XI

Po posiłku podjęto powolny marsz; przez wiele dni w spokoju posuwali się na południe. Łowcy nadal strzegli skrzydeł samrnadów w czasie marszu i wystawiali nocą warty, lecz szli już z mniejszym napięciem, zasypiali bez obaw. Równina obfitowała w zwierzęta, lecz były to w większości murgu roślinożerne, które trzymały się z dala od sammadów i mastodontów. Były także drapieżniki, największe zwierzęta próbowały ich atakować. Łowcy zabijali te, które podeszły najbliżej, inne, widząc to, odchodziły. Tanu wiedzieli, że zginęliby wkrótce, gdyby nie zdobyta przez nich broń. Dzięki niej sammady wchodziły w równinę coraz głębiej i głębiej.

Wybrali szlak omijający z dala mokradła nad rzeką i ogromne stworzenia, które tam żyły. Unikali też, jeśli tylko mogli, gęstych puszczy, bo mastodonty musiały je pokonywać gęsiego, co znacznie utrudniało ochronę kolumny.

Pomimo czyhających niebezpieczeństw łowcy oczekiwali z radością każdego nowego ranka i tego, co z sobą przyniesie. Co wieczór rozmawiali do późna przy ogniskach o wszystkim, co zdarzyło się w ciągu dnia. Świat wokół stanowił nieodłączną część ich życia. Dotychczas znali każde zwierzę w lesie, każdego ptaka na drzewie, znali ich zwyczaje, wiedzieli, jak je upolować.

Teraz odkrywali zupełnie nowy świat Minęli już pas pogranicza, gdzie występowało trochę saren i innych znanych im zwierząt, jak też wiele rodzajów murgu. Nie zauważyli nawet, kiedy uległo to całkowitej zmianie i zniknęły stworzenia, na które polowali i które znali dobrze. Znajomo wyglądały jedynie niektóre ptaki, nie różniły się też ryby w rzece. Gorzej było z murgu. Pojawiło się ich tyle rodzajów, że nie można już było określać ich tą jedną nazwą. Pod nogami, w trawie, kryły się małe jaszczurki i węże, a na polanach pasły się zwierzęta wszystkich wielkości i barw. Łowcy zachowywali szczególną ostrożność przy omijaniu większych stad, bo często ciągnęły za nimi grupki żarłocznych drapieżników.

Pewnego razu zobaczyli padlinożerne ptaki, równie wielkie jak drapieżnik, który ich kiedyś obserwował. Siedziały szarpiąc ciało wielkiego bezimiennego zwierzęcia. Poruszały się niezgrabnie, miały ciemnoczerwone upierzenie i bardzo długie ogony. Gdy łowcy je mijali, podskakiwały na długich nogach i syczały, gniewnie otwierając dzioby. Pożeranie padliny nie sprawiało im trudności, dzioby wypełnione były ostrymi zębami.

Kraina była bogata, obfita w zwierzynę, która padałaby setkami od strzał, gdyby był czas na łowy. Pogoda stała się niewiarygodna. Gdy wyruszali z północy, liście zaczęły opadać z drzew, a nocami pojawiał się szron. Teraz jakby kolejność pór roku uległa odwróceniu, wracali do lata. Nawet w nocy nie było chłodno; w dzień zdejmowali swe skórzane stroje i maszerowali półnago, tak jak w lecie.

Pewnego razu dotarli do miejsca, w którym duża rzeka, wzdłuż której szli, łączyła się z jeszcze większą. Mimo iż ledwo minęło południe, Herilak wstrzymał marsz i poprosił do siebie Kerricka z sammadarami.

— To dobre miejsce na obóz. Jest tu strome zejście do rzeki, tak iż możemy poić zwierzęta. W nocy łatwo będzie się bronić. Mastodonty mają pastwisko, starczy też drewna na ogniska.

— Jest jeszcze wcześnie — powiedział Ulfadan. — Po co się zatrzymywać?

— Dlatego właśnie was zawołałem. Gdy zaczynaliśmy marsz, postanowiliśmy jedynie iść na południe. Teraz dotarliśmy już w ciepłe strony. Nadszedł więc czas, aby zdecydować, gdzie rozbijemy obóz zimowy. Musimy o tym pomyśleć.

— Minęliśmy dziś wielkie stado kaczkodziobych murgu — powiedział Kellimans. — Bardzo chciałbym ich spróbować.

— Swędzi mnie ręka trzymająca włócznię — dodał Ulfadan, wpatrując się w dal za rzeką. — Nie polowaliśmy od wielu dni.

— Mówię więc, zatrzymajmy się tutaj — Herilak rozejrzał się wokół, a łowcy przytaknęli na zgodę.

— Obawiam się murgu-chodzących-jak-ludzie — powiedział Kerrick. — Nie możemy nigdy o nich zapominać.

— Nie widzieliśmy żadnego z ich wielkich ptaków — prychnął Ulfadan. — Nie mogą wiedzieć, gdzie jesteśmy.

— Nigdy nie możemy być pewni, co one wiedzą, a czego nie. Podeszły i wybiły sammad Amahasta, gdy jeszcze nie miały ptaków. Gdziekolwiek jesteśmy, cokolwiek robimy, nigdy nie możemy o nich zapominać.

— Co więc uważasz, margalusie? — zapytał Herilak.

— Jesteście łowcami. Zostaniemy tu, jeśli tego pragniecie. Musimy jednak wystawić warty, w dzień i noc, by obserwowały rzekę i ostrzegły nas w przypadku ataku. Widzicie, jak się ona rozszerza? Niedaleko na południe stąd musi wpadać do oceanu. Ocean i rzeka przywiodą murgu, jeśli dowiedzą się, gdzie obozujemy.

— Margalus ma rację — powiedział Herilak. — Przez cały pobyt tutaj będziemy wystawiać straże.

Ulfadam spojrzał na nagi brzeg, skrzywił się.

— Dotychczas zawsze obozowaliśmy wśród drzew. Tu jest zbyt otwarty teren.

Kerrick przypomniał sobie miasto Alpèasak. Również leżało nad rzeką, lecz było dobrze strzeżone.

— Jest coś, co robią murgu. Sadzą mocne drzewa i cierniste krzaki, które chronią ich obozowisko. Nie możemy sadzić drzew, lecz powinniśmy wyciąć cierniste krzewy i ułożyć je w wał obronny. Powstrzyma on drobne zwierzęta, a duże, które się przez niego przedrą, zabijemy.

— Nigdy tego nie robiliśmy — sprzeciwił się Kellimans.

— Nigdy nie zaszliśmy tak daleko na południe — odparł Herilak. — Zrobimy tak, jak powiedział nam margalus.

Choć początkowo zamierzali się zatrzymać tylko na jedną, dwie noce, to nie wyruszyli, mimo że mijały kolejne dni. W rzece były ryby, łowy udawały się znakomicie. Kaczkodzioby były tak liczne, że często nie widać było drugiego końca ich stada. Były bardzo szybkie, ale i bezmyślne. Umykały, jeśli dostrzegły grupę łowców. Nietrudno było spowodować ich ucieczkę tam, gdzie w zasadzce czekali z gotowymi włóczniami i łukami inni łowcy. Te stworzenia były nie tylko szybkie i bezmyślne, ale stanowiły też bardzo smaczne jedzenie.

Bogate łowiska, dobre pastwiska dla mastodontów podobały się wszystkim. Było to dobre miejsce na obóz zimowy, choć ciepłe dni kojarzyły im się raczej z inną porą roku. Ale dni stawały się coraz krótsze, a na nocnym niebie stale zmieniały się grupy gwiazd. Ciernisty wał ciągle się poszerzał i bez dyskusji okazało się, że zostaną tu, u zbiegu dwóch rzek.

Kobiety były zadowolone tak jak łowcy, cieszyły się z zakończenia długiej wędrówki. Codzienny marsz, rozładunek, gotowanie, ładowanie i znów marsz nie zostawiały czasu na inne zajęcia. Teraz wszystko zmieniło się na lepsze, namioty stały mocno, rzeczy były rozłożone. Jedzenie urozmaicały korzenie, jak też żółtobrazowe bulwy, których nigdy dotąd nie widziały. Okazało się, że po upieczeniu w popiele są delikatne i słodkie.

Początkowo trzymali się z dala od sammadu Har-Havoli, bo tamci mówili innym językiem i wiedziano, że są obcy. Kobiety wszystkich sammadów spotykały się jednak przy poszukiwaniu żywności i przekonały się, że mogą się porozumieć, bo język nowych przypominał marbak. Dzieci na początku biły się, szydząc z nieudolności językowej, dopóki obcy nie nauczyli się marbaku. Odtąd zapomniano o różnicach. Zadowolone były nawet samotne kobiety, bo teraz spoglądało na nie więcej młodych łowców. Nigdy dotąd nie było tak wielkiego obozu zimowego. Zebrane razem trzy sammady czyniły życie ruchliwym i ciekawym.

Nawet Armun miała teraz spokój, znalazła swe miejsce wśród mnóstwa kobiet. Dopiero od trzech zim przebywała w sammadzie Ulfadana. Każda z nich była ciężka. Z rodzinnego sammadu wygnał ją głód tak wielki, że matka, Shesil, nie przeżyła pierwszej zimy w nowym sammadzie. Potem na łowach zginął ojciec; nie miał się nią kto opiekować. Z sieroty śmiali się rówieśnicy, dokuczali jej. Gdy Brond, jej ojciec, nie wrócił z polowania, nie miał się za nią kto ująć. Ponieważ była silna i pracowita, Merrith, kobieta sammadara, pozwalała jej jeść przy swoim ognisku, lecz nie próbowała nawet bronić przed stałymi zaczepkami. Gdy była zła, przyłączała się nawet do nich, wołając tak jak inni „wiewiórcza gęba”.

Armun znała to przezwisko od urodzenia. Jej matka, Shesil, zawsze winiła za to siebie, bo kiedyś, w czasie wielkiego głodu, zabiła i zjadła wiewiórkę, choć wszyscy wiedzieli, że kobietom nie wolno polować. Z tego powodu jej córka urodziła się z przednimi zębami jak wiewiórka, miała też rozszczepioną górną wargę i podniebienie. Dlatego nie jadła dobrze jako niemowlę, krztusiła się i często płakała. Potem zaczęła mówić niewyraźnie. Nic dziwnego, że inne dzieci wyśmiewały się z niej.

Śmiały się nadal, choć tylko wtedy, gdy nie mogła przetrzepać im skóry. Była teraz młodą kobietą, długonogą i silną. Łatwo wpadała w złość, pozostało jej to z dzieciństwa. Nawet najstarsi chłopcy przedrzeźniali ją tylko z daleka, bo miała mocne pięści i wiedziała, jak nimi walczyć. Zostawiała po sobie podbite oczy i krwawiące nosy. Nawet najgłupsi teraz jej nie zaczepiali.

Dorastała bez przyjaciół, na uboczu. Chodząc po obozowisku, zwykle zasłaniała dolną część twarzy kawałkiem miękkiej skóry. Długie włosy często przysłaniały jej twarz.

Dopóki się nie odzywała, inne młode kobiety znosiły jej obecność. Armun przysłuchiwała się ich rozmowom, wiedziała, jak oglądały się za młodymi łowcami, słyszała podniecone szepty. Najstarsza w ich grupie była Farlan, która gdy Ortnar dołączył do sammadu, zaczęła się z nim przyjaźnić, choć znała go krótko. Pary tworzyły się tradycyjnie w ramach sammadów, z którymi spotykano się co roku. Taki był zwyczaj. Teraz jednak wszystko się zmieniło i Farlan jako pierwsza na tym skorzystała. Inne dziewczyny zazdrościły jej śmiałości. Miała swój namiot i swojego łowcę — a one nie.

Armun nie była zazdrosna, bolała jednak nad swoim brakiem powodzenia. Lepiej od rówieśnic znała polany i lasy; matka dobrze przygotowała ją do życia. Często wracała z pełnym koszykiem, podczas gdy inne kobiety narzekały na jałowość terenu. Pracowała ciężko, gotowała dobrze, robiła wszystko, co powinno podobać się młodym łowcom. Trzymała się jednak od nich z dala, bo bała się drwin. Na samą myśl o tym dostawała furii. A wszyscy śmiali się, gdy zobaczyli jej twarz, śmiali się, gdy mówiła. Wolała milczeć i trzymać się na uboczu.

Dopóki jednak jadła przy ognisku Merrith, musiała robić wszystko, co ta jej kazała. Przynosiła drewno i kroiła mięso, nieraz oparzyła sobie ręce przy ognisku. Merrith pilnowała, by co wieczór na głodnych i zmęczonych łowców czekał dobry posiłek. Armun, chcąc uniknąć drwin, znajdowała sobie inne zajęcie, gdy zaczynali się gromadzić przy ogniu.

Choć na południu nie było śniegu, w środku zimy nadeszły deszcze. Były nieprzyjemne, lecz ciepłe. O ileż łatwiejsze do zniesienia niż lodowate zimy, pełne śniegu. Zmieniły się tylko sposoby łowów, bo wielkie stada kaczkodziobów zniknęły gdzieś na ogromnej równinie. Można było jednak polować na inne murgu w rozciągających się na wschodzie puszczach. Grupy łowców wypuszczały się więc coraz to dalej między wzgórza. Wiązały się z tym różne niebezpieczeństwa.

Któregoś dnia grupa łowców wróciła dobrze po zmroku. Dni były teraz bardzo krótkie, tak iż nie było w tym nic dziwnego; niekiedy nawet w poszukiwaniu zwierzyny łowcy zostawali na noc. Tym razem jednak zdarzyło się coś niedobrego, bo łowcy zaczęli krzyczeć głośno, gdy tylko zobaczyli obóz. Ich przestrach przyciągnął uwagę wszystkich. Gdy dobiegły wołania o pomoc, inni łowcy wybiegli im naprzeciw. W blasku ogniska ujrzano dwóch łowców niosących nosze zrobione z żerdzi i gałązek. Prowadził ich Herilak ze zmęczoną, ponurą twarzą.

— Tropiliśmy ostropazurych biegaczy. Między drzewami ukrył się szponomarag. Zaatakował i nim zdołaliśmy go zabić, popatrzcie, dokonał tego. — Pierwsze nosze opadły ciężko na ziemię. — To Ulfadan. Nie żyje.

Merrith krzyknęła głośno i podbiegła. Zerwawszy futra zakrywające twarz Ulfadana, zaczęła lamentować i rwać włosy z głowy.

Herilak rozejrzał się, zauważył Frakena i zawołał go.

— Potrzebujemy twych umiejętności leczniczych. Marag upadł na Kerricka i złamał mu kość w nodze.

Potrzebuję długich kijów, pasków skóry. Pomożesz mi.

— Poszukam drzewa — Herilak spojrzał na stojącą w pobliżu Armun.

— Przynieś miękką skórę — nakazał. — Szybko.

Kerrick zagryzł wargi, lecz nie zdołał powstrzymać jęku, gdy zdjęto go z noszy i położono na ziemi obok ogniska; złamane końce kości wbijały się w mięsień. Dotknięcie Frakena spowodowało palący ból.

— Trzymaj go mocno za ramiona, Herilaku, gdy będę naciągał nogę — rozkazał Fraken, po czym schylił się i złapał za stopę Kerricka. Robił to już wielokrotnie, tak długo ciągnął i skręcał, aż końce złamanej kości zetknęły się dokładnie. Ból sprawił, że Kerrick zemdlał.

— Kije utrzymają teraz kość na miejscu — powiedział Fraken, przywiązując je mocno paskami z miękkiej skóry. — Połóżcie go w namiocie i przykryjcie futrami, bo musi mu być ciepło. Ty, dziewczyno, pomożesz nam.

Kerrick odzyskał przytomność, czując w nodze ostry, tętniący ból. Bolało go już znacznie mniej niż podczas zabiegu. Podciągnął się na łokciach i w migocącym świetle palącego się przed namiotem ogniska zobaczył przywiązane do nogi długie kije. Skóra nie była przerwana; kość szybko się zrośnie. Ktoś poruszał się obok niego w ciemnościach. — Kto tu jest? — zawołał.

— Armun — odpowiedziała niechętnie. Opadł z westchnieniem.

— Daj mi wody, Armun. Dużo wody.

Jej ciemna sylwetka mignęła w świetle ogniska. Armun? Nie znał tego imienia. Czy się już spotkali? To nieważne. Noga pulsowała bólem jak zepsuty ząb. W gardle tak mu zaschło, że zaczął kasłać. Trzeba mu wody, długiego, głębokiego łyku zimnej wody.

ROZDZIAŁ XII

Kerrick aż do świtu spał niespokojnie, obudził go znowu tętniący ból nogi. Gdy odwrócił głowę, zobaczył przy sobie misę z wodą. Wysunął rękę spod futer, sięgnął po naczynie i pociągnął głęboki łyk, potem następny, aż je opróżnił. Z tyłu podeszła dziewczyna i wzięła misę. Nie mógł jej poznać pod opadającymi na twarz włosami. Jak się nazywa? Wczoraj mu powiedziała.

— Armun?

— Tak. Chcesz jeszcze wody?

— Tak. I coś do jedzenia.

Nie jadł wczoraj wieczorem, nie miał ochoty, teraz jednak był głodny. Dziewczyna wyszła szybko. Nie zdołał dostrzec jej twarzy, nie mógł zupełnie jej poznać. Głos jednak miała miły. Mówiła jakby przez nos, co wydawało mu się znajome. Jakże boli ta noga, gdy próbuje ułożyć się wygodnie! Znajome? Dlaczego? Dręczyło go to chwilę, dopóki nie przypomniał sobie, że podobny dźwięk wydawały Yilanè. Armun. Powiedział to na głos, równie nosowo, potem powtórzył imię w myślach. Od tak dawna nie mówił w języku Yilanè, że gdy zrobił to teraz, opanowały go wspomnienia z Alpèasaku.

Wróciwszy z wodą, przyniosła na plecionej tacy kawałek wędzonego mięsa. Nachyliła się, by położyć jedzenie przy nim. Mając obie ręce zajęte, nie mogła zasłonić twarzy i mógł jej się przyjrzeć. Gdy spojrzał jej w oczy, odwróciła się szybko i z zaciśniętymi pięściami czekała na śmiech. Za nią panowała cisza. Armun nie mogła tego zrozumieć. Patrzyła w zdumieniu, jak żuł łapczywie mięso. Gdyby jej powiedział, o czym myśli, nigdy by mu nie uwierzyła.

„Nie — pomyślał Kerrick — nigdy jej dotąd nie widziałem”. Ale dlaczego wydaje się znajomą? Na pewno bym ją zapamiętał. Ciekawe, czy wie, co przypomina jej głos? Lepiej jej nie mówić, rozgniewałaby się porównaniem do maraga. W jej mowie były jednak pewne dźwięki Yilanè. Co więcej, jej usta przypominają trochę Yilanè. Może dzięki rozszczepionej górnej wardze. Znajoma twarz. Inlènu* miała podobną, choć oczywiście szerszą i grubszą.

Armun siedziała zamyślona obok Kerricka. Musiał go rozdzierać ból, bo inaczej już by się z niej śmiał lub pytał o przyczyny zniekształcenia twarzy. Chłopcy zawsze byli ciekawscy, nigdy nie zostawiali jej w spokoju.

Kiedyś, gdy była sama, pięciu ich wciągnęło ją między drzewa. Walczyła i kopała, lecz ją powalili. Oglądali jej usta i nos, śmiali się, póki nie wybuchła płaczem. Nie czuła bólu, jedynie wielki wstyd, lak, różniła się od innych dziewcząt. Chłopcy nie ściągnęli nawet z niej ubrania, by przyjrzeć się, jak to robili z innymi złapanymi dziewczynami. Dotykali tylko jej twarzy. Była dla nich jedynie śmiesznym zwierzakiem. Zatopiła się w tych gorzkich myślach, tak iż dopiero po chwili spostrzegła, że Kerrick przekręcił się na bok i przygląda się jej. Szybko zakryła twarz włosami.

— To dlatego cię nie poznałem — powiedział z zadowoleniem. — Zawsze tak zsuwasz włosy, widziałem to.

Znów czekała na śmiech. Zamiast tego usłyszała jęk, gdy spróbował usiąść. Otuliła go futrami, bo ranek był wilgotny i mglisty.

— Jesteś córką Ulfadana? Widywałem cię przy jego ognisku.

— Nie. Mój ojciec i matka nie żyją. Merrith pozwala mi sobie pomagać.

— Marag spadł na Ulfadana, zwalił go na ziemię. Zabiliśmy go włóczniami, lecz nie wróci to życia Ulfadanowi. Miał złamany kark. Ten sam potwór jednym machnięciem ogona złamał mi nogę. Powinniśmy byli wziąć z sobą więcej śmiercio-kijów. Jedynie one mogą powstrzymać to paskudztwo.

Nie winił siebie. To on przecież polecił, by w każdej grupie łowców jeden z nich miał śmiercio-kij, by zapobiec podobnym zdarzeniom. W lesie między drzewami — jeden to jednak za mało. Od dzisiaj grupy łowców muszą mieć z sobą przynajmniej dwa hèsotsany.

Łowy i murgu natychmiast przestały się liczyć, gdy Armun podeszła bliżej. Jej włosy omiotły mu twarz, gdy nachyliła się, by zabrać pustą misę; poczuł ich słodki, kobiecy zapach. Nigdy dotąd nie znalazł się tak blisko dziewczyny i bardzo go to poruszało. Ujrzał w pamięci Vaintè; nad nim, obok niego. Ale tamto było wstrętne, niepożądane, nie chciał takich myśli. A jednak ówczesne odczucia przypominały to, czego doświadczał teraz; był równie podniecony. Gdy Armun nachyliła się ponownie, by zabrać tacę, położył dłoń na jej nagiej ręce. Była ciepła i miękka.

Armun zamarła; cała drżała, czując dłoń spoczywającą na swym ciele. Nie wiedziała, co robić. Bez namysłu odwróciła się ku niemu, przybliżyła twarz. Nie roześmiał się ani nie odwrócił głowy. Wtem rozległ się na dworze głos, który rozdarł ciszę.

— Co z Kerrickiem? — pytał Herilak.

Idę tam zaraz — odpowiedział Fraken.

Dziwna chwila minęła. Kerrick drapał się po ręce, a Armun oddalała szybko z tacą. Fraken wszedł do namiotu, za nim Herilak. Fraken sprawdził skórzane rzemyki, którymi przywiązał Kerricka do drewnianej ramy, i kiwnął głową zadowolony.

— Wszystko jak należy. Noga szybko się zagoi. Jeśli te rzemienie ci się wpijają, musisz je obłożyć suchą trawą. Pójdę teraz śpiewać o Ulfadanie.

Kerrick chciał być tam, gdy stary człowiek zaśpiewa. Im więcej łowców będzie śpiewało, tym bardziej uszczęśliwi to tharm Ulfadana. Po zakończeniu śpiewu puste ciało Ulfadana zostanie szczelnie owinięte w miękką skórę i umieszczone wysoko na drzewie, by wyschło na wietrze. Ciało nie miało teraz znaczenia, tharm łowcy już je opuścił. Mimo to nie byłoby właściwe zostawienie go padlinożercom na pożarcie.

— Chciałbym być z tobą — powiedział Kerrick.

— To zrozumiałe — stwierdził Herilak. — Lecz nie uleczyłoby to twojej nogi.

Z tyłu namiotu wynurzyła się Armun, była nieśmiała, jakby zalękniona. Gdy odwrócił się do niej, szybko sięgnęła po włosy. Zaraz jednak opuściła dłoń, bo nadal się z niej nie śmiał, choć na nią patrzył. Zdarzyło się już raz i nie miała co do tego wątpliwości. Ciągle jednak trudno jej było się przyzwyczaić, że ktoś patrzy na nią bez pogardy.

— Słyszałam, jak opowiadałeś o złapaniu cię przez murgu. — Mówiła szybko, starając się ukryć zmieszanie. — Czy nie bałeś się, będąc tam taki samotny?

— Czy się bałem? Na początku chyba tak. Nie byłem jednak sam, złapały też dziewczynę, zapomniałem jej imienia. Zabiły ją.

W pamięci widział to wyraźnie, był przerażony, jak wtedy. Obracający się ku niemu marag, mający na sobie krew dziewczyny, Vaintè.

— Tak, bałem się, bardzo się bałem. Powinienem był zachować spokój, ale przemówiłem do murgu. Mnie także by zabiły, gdybym nie odezwał się do tej, która mnie trzymała. Zrobiłem to, bo bardzo się bałem. Nie powinienem był mówić.

— Dlaczego miałeś siedzieć cicho, skoro mówieniem ratowałeś swe życie?

Rzeczywiście, dlaczego? Nie był wtedy łowcą śmiało patrzącym śmierci w twarz. Był tylko dzieckiem, jedynym ocalałym z całego sammadu. Nie było hańby w tym, że się odezwał, zrozumiał to teraz. Ocaliło mu to życie, doprowadziło tutaj, do Armun, która to rozumiała.

— Nie było po temu powodu, najmniejszego — uśmiechnął się do niej. — Tak pomyślałem, gdy przestałem się bać. Odkąd mogły ze mną rozmawiać, nie chciały mej śmierci. Z czasem stałem się im potrzebny.

— Sądzę, że zachowałeś się dzielnie, jak łowca, choć byłeś tylko chłopcem.

Te słowa go rozbroiły, nie wiedział dlaczego. Z jakiegoś powodu był bliski łez, bo były to nie wylane wówczas łzy małego chłopca, samotnego wśród murgu. Cóż, to dawne dzieje, nie jest już mały, nie jest już chłopcem. Obejrzał się na Armun i bez namysłu dotknął jej ręki. Nie odsunęła się.

Kerrick był zmieszany, nie wiedział, co oznacza to, co czuł teraz. Te nieznane uczucia przypominały mu Vaintè, gdy go chwytała. Ale nie chciał teraz myśleć o Vaintè ani o żadnej innej Yilanè. Nieświadomie zacisnął palce, sprawił jej ból, lecz się nie wyrwała. Zalała go fala ciepła, jakby z niewidocznego słońca. Działo się z nim coś ważnego, nie umiałby jednak tego nazwać.

Inaczej Armun. Słyszała często, o czym rozmawiają młode dziewczyny, przysłuchiwała się także starszym kobietom mającym dzieci, gdy opowiadały o swych przeżyciach, o tym, co działo się w nocy, gdy zostawały w namiotach same z łowcami. Wiedziała, co się dzieje i miała na to ochotę, poddawała się opanowującemu ją uczuciu. Tym bardziej że wciąż miała nadzieję, iż to się stanie. Gdyby tylko była teraz noc i byli sami! Kobiety opowiadały dokładnie i obrazowo, co się wówczas działo. Ale był dzień, nie noc. Dzień taki spokojny. I była tak blisko niego. Gdy łagodnie się poruszyła, Kerrick rozchylił dłoń i wypuścił jej rękę. Wstała i odwróciła się od niego.

Armun wyszła przed namiot i rozejrzała się. Nikogo nie było widać, zniknęły nawet dzieci.

Co to znaczy?

To śpiewy, oczywiście. Zrozumiała i zaczęła drżeć. Ulfadan był sammadarem. Wszyscy będą na śpiewach, z każdego sammadu. Została tylko ona i Kerrick.

Ostrożnie, z wahaniem, odwróciła się i weszła z powrotem do namiotu. Pewnymi dłońmi zawiązała jego poły.

Równie zdecydowanie odplątała rzemyki swego ubrania, uklękła, uchyliła futra, którymi był przykryty, i wśliznęła się do ciepłego mroku pod nimi.

Ledwo widoczna, nachyliła się nad nim. Nie mógł się poruszać ze względu na nogę. Nie było to potrzebne, wkrótce zapomniał zupełnie o nodze. Jej ciało było miękkie, niespodzianie ciepłe, włosy omiatały mu twarz w pieszczocie. Gdy objął ją ramionami, poczuł, jak rozgrzewa się również jego ciało. Opuściły go wspomnienia o zimnym ciele maraga. Była blisko, coraz bliżej. Nie miała twardych żeber, tylko ciepłe ciało, krągłe i mocne, przytulające się do jego piersi z niespodziewaną przyjemnością. Zacisnął mocniej ramiona, przyciągnął ją do siebie. Szeptała mu do ucha melodie bez słów.

W namiocie, pod ciepłem futer, żar ich ciał topił jego wspomnienia o zimnokrwistej, twardej Yilanè. Odganiał wspomnienia o innym życiu, innym czasie, w to miejsce napływała nowa rzeczywistość, warta nieskończenie więcej.

ROZDZIAŁ XIII

enataposop otoshkerke hespeleina

Wszystkie formy życia podlegają zmianom, bo DNA trwa wiecznie.

PRZYSŁOWIE YILANÈ


Alpèasak wrzał życiem, kipiał od brzasku do zmroku. Szerokimi alejami między drzewami, po których kiedyś poruszało się zaledwie kilka fargi, przewalał się teraz tłum Yilanè. Co znaczniejsze rozpierały się w lektykach, obok samotnych pojawiły się grupy przenoszące większe ładunki, a nawet dobrze strzeżone samce, które po kilka, cicho, z wybałuszonymi oczyma, patrzyły na nie słabnącą nigdy krzątaninę. Port został znacznie powiększony, lecz mimo to był za mały, by przyjąć wszystkich przybywających. Ciemne kształty przypływających z oceanu uruketo tłoczyły się w rzece, napierając na brzegi i czekając na wejście do portu. Po przybyciu do nabrzeża dziesiątki harujących fargi wyładowywały towary, wśród których przeciskały się przyjezdne Yilanè, pragnące po długim rejsie znaleźć się wreszcie na twardym lądzie.

Vaintè przyglądała się całemu temu zamieszaniu z podnieceniem i dumą, co podkreślała napięciem mięśni całego ciała. Jej miasto, jej trud, nareszcie spełnione ambicje. Inegban* w końcu przybywał do Alpèasaku. Połączeniu się obu miast towarzyszyło podniecenie, któremu nie sposób było się oprzeć. Młodość i surowość Alpèasaku łagodniały w zderzeniu z tradycją i mądrością Inegban*. Powstawało nowe miasto, przewyższające rozmachem każde z miast osobno. Rodził się nowy świat, jajo czasu właśnie pękało, wszystko stawało się możliwe, obiecywało jasną przyszłość.

Na teraźniejszości i przyszłości kładł się wprawdzie pewien cień, lecz Vaintè starała się o nim nie myśleć, zostawiała to na później. W tej chwili pragnęła jedynie pławić się w słońcu swej radości, wygrzewać na plażach swego sukcesu. Zaciskała mocno kciuki na twardej gałęzi balustrady i w podnieceniu, zupełnie nieświadomie, przenosiła ciężar ciała z jednej nogi na drugą w samotnym marszu zwycięstwa.

Usłyszała głos jakby z daleka.

Vaintè odwróciła się niechętnie, by ujrzeć, że Malsas‹ dołączyła do niej na wysokiej platformie. Radość Vaintè była jednak tak wielka, że wystarczyło w niej miejsca dla innych.

— Spójrz, Eistao — Vaintè mówiła to, wyrażając dumę każdym swym ruchem. — Dokonało się. Zima nigdy nie wkroczy do Inegban*, bo Inegban* przybył tu, do wiecznego lata, gdzie jest ciepło i bogato jak w sercu Entoban*. Nasze miasto już zawsze będzie rosło i kwitło.

— Jest tak, jak mówisz, Vaintè. Gdy byłyśmy rozdzielone, nasze serca biły innym rytmem, nasze miasta różniły się, oddalały. Teraz jesteśmy razem. Czuję tak jak ty, że nasza moc jest nieograniczona, że możemy dokonać wszystkiego. I dokonamy. Czy nie wrócisz raz jeszcze do myśli, by usiąść przy mnie, pracować ze mną? Stallan na pewno zdoła poprowadzić fargi i zetrzeć przekleństwo ustuzou z północnych krain.

— Może zdoła. Wiem jednak, że ja dokonam tego na pewno. — Vaintè przeciągnęła szybko kciukiem między oczami. — Jestem na rozdrożu. Teraz, gdy odzyskałam zdrowie, przepełniająca mnie nienawiść zmalała, choć wciąż jest mocna. Czuję w sobie wiecznie tkwiącą nienawiść. Stallan może i da radę zgnieść ustuzou, lecz to ja muszę tego dokonać, by zniszczyć ciążący mi kamień nienawiści. Gdy wszystkie zginą, gdy zginie stworzenie, które wychowałam i wykarmiłam, dopiero wtedy kamień ten rozpuści się i zniknie. Wtedy będę znów gotowa, by siedzieć przy twym boku i czynić, co każesz. Wpierw jednak muszę zrobić tamto.

Malsas‹ niechętnie wyraziła zgodę.

— Potrzebuję ciebie, lecz rozumiem twoją nienawiść. Zgnieść ustuzou i kamień wewnątrz siebie. Przed Alpèasakiem ciągle jest pełnia czasu. Vaintè z szacunkiem podziękowała.

— Zbieramy teraz nasze siły i będziemy gotowe do ataku, gdy tylko na północy przyjdzie ocieplenie. Mróz, który sprowadził nas z Inegban*, również ich pcha na południe. Tymczasem jednak chłody zimy są naszym sojusznikiem. Ustuzou muszą polować tam, gdzie łatwo możemy ich dosięgnąć; są obserwowane. Zginą, gdy nadejdzie właściwa pora. Zetrzemy je, potem wyruszymy na północ, by uderzyć na innych. Będziemy robiły to stale, uderzały bez przerwy, aż wszystkie zginą.

— Nie weźmiecie łodzi? Mówiłaś o atakowaniu lądem?

— Będą spodziewali się nas od strony wody. Nie wiedzą, że mamy teraz uruktopy i kilka tarakastów. To Vanalpè wymyśliła użycie tych zwierząt Pojechała po nie do Entoban*, do miasta Mesekei, leżącego z dala od oceanu, gdzie się ich używa. Opowiedziała o naszych potrzebach, o grożących nam ustuzou i otrzymała najlepszy materiał rozrodczy. Uruktop osiąga dojrzałość w niecały rok. Młode mają teraz pełną wielkość, są silne i gotowe. Tarakasty są większe, muszą dłużej dorastać, tak iż sprowadziliśmy zaledwie kilka niedojrzałych osobników, lecz i one będą dla nas wielce pomocne. Zaatakujemy lądem. Ustuzou prowadzi ta istota, która mi uciekła, jest teraz z nimi na południu. Widziałam ją na zdjęciach. Umrze pierwsza. Gdy zginie, z resztą nie będziemy miały kłopotów.

Vaintè myślała o przyszłości, planowała swą zemstę, szykowała okrutną śmierć temu, którego nienawidziła. Myśli jej mroczniały jak niebo, na które napłynęła wielka chmura, zasłaniając słońce i okrywając wszystko cieniem. Gdy cień padł na nią, w jej głowie zapanowała ciemność, jeszcze bardziej dręcząca myśl o ustuzou. Zawsze tak się działo, każdy, choćby najjaśniejszy dzień kończył się mrokiem nocy. W tym mieście światła pojawiała się ciemność, zawsze gdy w swych myślach widziała to, co teraz.

Grupa Yilanè, związanych razem za ręce, przeciągała pod nimi powoli. Pierwsza w kolumnie rozejrzała się, uniosła wzrok, jej spokojne oczy spoczęły na dwóch sylwetkach spoglądających z wysoka. Odległość nie była tak wielka, by ich nie poznała, zwłaszcza Vaintè. Uczyniła ręką szybki gest serdecznego powitania jednej efenselè z drugą i wraz z całą grupą odeszła.

— Z mojego efenburu — powiedziała gorzko Vaintè. — Tego brzemienia nigdy nie zdołam się pozbyć.

— Nie jesteś winna — odparła Malsas‹. — Córy Śmierci są i w moim efenburu. Ta choroba wyniszcza nas wszystkie.

— Może znajdę na nią lekarstwo. Nie śmiem teraz mówić o tym bliżej; możemy być podsłuchiwane. Powiem tylko, że widzę taką możliwość.

— Jesteś u mnie pierwsza we wszystkim — powiedziała Malsas‹, podkreślając szczerość każdym ruchem. — Zrób to, wylecz tę chorobę, a żadna cię nie przewyższy.


Enge nie zamierzała witać swej efenselè, wykonała ten gest nieświadomie, dopiero po fakcie zrozumiała swój nietakt. Vaintè nigdy nie byłaby z tego zadowolona, lecz teraz, w obecności eistai, może uznać powitanie za zniewagę. Był to błąd, choć nie zamierzony.

Kolumna zatrzymała się przez bramą, czekając na jej otwarcie i zdjęcie więzów. Oswobodzenie następowało w więzieniu, dla nich była to wolność. Stawały się tam sobą, mogły swobodnie wierzyć i — co ważniejsze — swobodnie mówić o prawdzie.

Gdy umieszczono ją z innymi Córami Życia, Enge uznała, że nie wiąże jej już obietnica nierozmawiania o swej wierze z innymi Yilanè — bo wszystkie ją wyznawały. Gdy Inegban* przybył do Alpèasaku, zabrał ze sobą i niepożądane brzemię wierzących. Było ich tyle, że utworzono tu zagrodę, ogrodzoną i strzeżoną, by ten jad intelektualny się nie rozprzestrzeniał. To, co mówiły między sobą, w obrębie ścian, nie obchodziło znajdujących się na zewnątrz władczyń. Tak długo, dopóki ich zdradzieckie myśli pozostawały pod osłoną ostrych cierni ścian.

Do Enge podeszła szybko Efenatè, jej szczupłe ciało drżało od nowin.

— Jest tu Peleinè — powiedziała. — Przemawia do nas, odpowiada na nasze pytania.

— Dołączę do was — powiedziała Enge, choć sztywność jej ciała ledwo skrywała niepokój. Nauki Ugunenapsy zawsze były dla niej jasne, stanowiły promień światła w mrocznej dżungli zmartwień. Lecz towarzyszki niedoli nie zawsze tak je odbierały, prowokowały komentarze i dyskusje. Była tylko jedna prawda, bo Ugunenapsa uczyła, że wolną potęgą umysłu można zrozunieć wszystko, a nie tylko moc życia i śmierci. Enge zgadzała się z tą wolnością, mimo to niepokoiły ją niektóre interpretacje Ugunenapsy, a najbardziej wszystkie komentarze Peleinè.

Peleinè stała na uniesionym korzeniu wielkiego drzewa, tak iż do wszystkich zgromadzonych wokół docierały jej słowa. Enge stanęła na skraju tłumu, jak inne przysiadła na ogonie i słuchała. Peleinè przemawiała w sposób coraz bardziej się rozpowszechniający. Polegał on na zadawaniu pytań i udzielaniu takich odpowiedzi, by przekazać słuchaczkom to, co się chce.

— Ugunenapso, zapytała fargi jeszcze mokra po wyjściu z morza. Ugunenapso, czym różnię się od kałamarnicy? Ugunenapsa odparła: Różnisz się tym, moja córko, że możesz poznać śmierć, natomiast kałamamica z morza zna tylko życie.

— Lecz poznawszy śmierć, jak mogę potem poznać życie? Odpowiedź dana przez Ugunenapsę była tak prosta i jasna, że choćby wypowiedziana została za jaja czasu, to pozostałaby jednoznaczna jutro i jutro jutra. Odpowiedź ta podtrzymuje nas, bo znając śmierć, znamy granice życia. Dlatego żyjemy tam, gdzie inne giną. W tym leży siła naszej wiary, bo wiara jest naszą siłą.

Potem fargi, mokra od morza, spytała naiwnie o kałamarnice, które jadła, czy nie przyniosła im śmierci? I dostała odpowiedź: Nie, to kałamarnica dała ci życie swym ciałem, a skoro nie zna śmierci, nie może umrzeć.

Spotkało się to z pomrukiem uznania ze strony słuchaczek, nawet Enge była poruszona jasnością i pięknem myśli. Przez chwilę zapomniała o zastrzeżeniach, jakie miała do przemawiającej. Jedna z żarliwie żądnych wiedzy Yilanè zawołała z tłumu:

— Mądra Peleinè, a gdyby kałamarnica była tak wielka, że zagroziłaby twemu życiu, i była tak niesmaczna, że nie dałoby się jej zjeść? Co wtedy?

Pozwoliłabyś się pożreć czy zabiłabyś ją, mimo iż wiedziałabyś, że jej nie zjesz?

Peleinè doceniała trudność tego pytania.

— Tu musimy dokładnie przebadać myśli Ugunenapsy. Mówiła o tym, co tkwi w nas, czego nie można zobaczyć, co pozwala nam mówić i odróżnia nas od bezmyślnych zwierząt Należy zachowywać tę niewidoczną rzecz, dlatego trzeba zabić kałamarnicę, by to ocalić. Jesteśmy Córami Życia i musimy chronić życie.

— A gdyby kałamarnica umiała mówić, co wtedy? — zawołała któraś, a ponieważ było to pytanie najbliższe im wszystkim, oczekiwały niecierpliwie i w milczeniu, co powie Peleinè.

— Ugunenapsa nie zostawiła odpowiedzi, bo nie znała mówiących kałamarnic. — Peleinè wyjaśniła bliżej swą odpowiedź.- Ani też mówiących ustuzou. Dlatego musimy poszukać w słowach Ugunenapsy ich prawdziwego znaczenia. Czy tylko mowa decyduje o życiu i śmierci? A może ustuzou mówią, lecz nic nie wiedzą o śmierci? Jeśli to prawda, to dla zachowania naszego życia możemy zabijać mówiące ustuzou, bo wiemy, że znamy różnicę między życiem i śmiercią, a nie wiemy, czy znają ją ustuzou. Taką decyzję musimy podjąć.

— Ależ nie możemy tak postanowić — zawołała bardzo zaniepokojona Enge. — Nie możemy, jeśli nie jesteśmy pewne, bo nie wiedząc na pewno, pogwałciłybyśmy całą naukę Ugunenapsy.

Peleinè zwróciła się w jej stronę z wyrazem aprobaty, ale i zakłopotania.

— Enge mówi prawdę, ukazując jednocześnie nasz problem. Musimy rozważyć, czy znajomość przez ustuzou życia i śmierci to tylko możliwość. Na drugiej szali musimy położyć fakt, iż my na pewno wiemy o życiu i śmierci. Po jednej stronie wątpliwość, po drugiej pewność. Ponieważ najwyższą wartość ma życie, twierdzę, że powinnyśmy zachować pewność i odrzucić wątpliwość. Nie ma innego sposobu.

Padały też inne pytania, lecz Enge nie słyszała ich, nie chciała ich słyszeć. Nie mogła pozbyć się głębokiego przekonania, że Peleinè się myli, choć nie wiedziała, jak jej to udowodnić. Musi to przemyśleć. Poszukała spokojnego miejsca z dala od innych i pogrążyła się w myślach.

Tak się zamyśliła, że nie zauważyła przeciskającej się przez tłum strażniczki, która wyznaczała grupę do pracy. Nie słyszała cichych okrzyków niepokoju, gdy wskazano na nauczycielkę, Peleinè, jak gdyby niczym nie różniła się od innych. Robotnice zostały związane razem i wyprowadzone. Tylko towarzyszek Peleinè nie spętano tak jak pozostałych, lecz rozdzielono je na mniejsze grupki i skierowano do różnych prac. Żadna z nich nie zauważyła, że w końcu Peleinè została sama. Odpowiedzialna Yilanè odesłała także strażniczkę i poprowadziła Peleinè długą drogą wokół miasta do drzwi, które przed nią otworzono. Peleinè weszła niechętnie, bo zdarzało się to już przedtem i nadal nie była pewna, czy postępuje słusznie. Choć wewnętrznie się sprzeciwiała, nie mogła tego wyrazić, nie mogła odmówić pobytu tutaj. Niechętnie weszła i zamknęła za sobą drzwi. W pokoju była tylko jedna Yilanè.

— Teraz porozmawiamy — powiedziała Vaintè. Peleinè stała z opuszczoną głową, patrząc odruchowo na swe dłonie, na splatające się i rozplatające kciuki.

— Uważam, że postępuję niewłaściwie — rzekła w końcu. — Nie powinnam tu być. Nie powinnam z tobą rozmawiać.

— Nie masz powodu, by tak uważać. Chcę tylko usłyszeć, co masz mi do powiedzenia. Czyż Córa Życia nie ma obowiązku mówienia innym o swej wierze, oświecania ich?

— Ma. Czy jesteś oświecona, Vaintè? Czy nazywasz mnie teraz Córą Życia, a nie Córą Śmierci, bo wierzysz w to co ja?

— Jeszcze nie. Musisz więcej mi opowiadać, przedstawiać dalsze przekonywające argumenty, nim do was dołączę.

Peleinè wyprostowała się, podejrzliwość biła z każdego jej ruchu.

— Skoro więc nie wierzysz w to co my, to po co ci jestem potrzebna? Czy uważasz mnie za siewczynię waśni wśród Cór? Czasami sama się za taką uważam, zastanawiam się dokąd doprowadzą mnie dalsze staranne analizy naszych nauk.

— Doprowadzą cię do prawdy. Przekonają cię, że zabijające nas ustuzou zasługują na śmierć. Jest to sprawiedliwe. Bronimy naszych plaż, zabijamy stworzenia zagrażające naszemu istnieniu. Nie proszę cię o odejście od wiary. Jeśli to uczynisz, wszystkie skorzystamy. Nasze miasto ocaleje. Eistaa zdejmie z was więzy i wszystkie staniecie się ponownie obywatelkami. Wasze wierzenia zostaną uznane za prawomocne, bo nie zagrożą istnieniu Alpèasaku. Zostaniesz wtedy prawdziwą przywódczynią Cór Życia, będziesz wypełniała nauki Ugunenapsy.

Peleinè okazała zmieszanie i zatroskanie.

— Ciągle mam wątpliwości. Jeśli ustuzou mówią, mogą wiedzieć o istnieniu śmierci, a przez to o znaczeniu życia. Skoro tak, to nie mogę pomagać w ich wyniszczeniu.

Vaintè podeszła do niej tak blisko, że ich dłonie niemal się zetknęły i przemówiła z wielkim przekonaniem:

— To zwierzęta. Jedno z nich nauczyło się mówić, tak jak łodzie uczą się wypełniać polecenia. Tylko jedno z nich. Pozostałe chrząkają jak bestie w dżungli. A to jedno, które nauczyło się mówić jak Yilanè, teraz nas zabija. Są nieszczęściem, które nas zniszczy. Muszą być wytępione, do ostatniego. Pomożesz mi w tym. Wyprowadzisz Córy Śmierci z mroków ich przeznaczenia, by stały się prawdziwymi Córami Życia. Zrobisz to. Musisz to zrobić.

Mówiąc to, dotknęła łagodnie kciuków Peleinè w geście używanym jedynie przez jedną efenselè wobec drugiej. Peleinè z chęcią przyjęła uścisk stojącej tak wysoko i zrozumiała, że jej pozycja może stać się równie znaczna, jeśli zrobi to, o co eistaa prosi.

— Masz rację, Vaintè, zupełną rację. Stanie się tak, jak powiedziałaś. Córy Życia zbyt długo żyły oddzielone od swego miasta. Musimy do niego wrócić, znów włączyć się do jego życia. Nie możemy jednak zboczyć z właściwej drogi.

— Nie zboczycie. Będziecie wierzyły jak teraz i nikt was nie powstrzyma. Ścieżka przed wami jest prosta i poprowadzisz nią w pełną triumfów przyszłość.

ROZDZIAŁ XIV

Był to pierwszy łuk Harla i dlatego stanowił powód wielkiej dumy. Ze swym wujem Nadrisem poszedł do lasu w poszukiwaniu odpowiedniego drzewa na łuk, takiego o cienkiej korze, z mocnym, sprężystym włóknem. Nadris wybrał małe drzewko, ale Harl sam musiał je ściąć. Długo piłował oporny, zielony pień, póki nie padł u jego stóp. Potem zgodnie z dokładnymi wskazówkami Nadrisa, ściągnął korę, odsłaniając białe drewno. Teraz jednak trzeba było czekać. Cierpliwość chłopca wystawiona została na próbę. Nadris powiesił długi pień wysoko w swym namiocie i zostawił na wiele dni, póki nie wysechł. Potem zaczęła się obróbka. Harl obserwował, jak Nadris dokładnie skrobie drewno kamiennym nożem. Starannie zaostrzył końce łuku i wyciął w nich rowki na cięciwę splecioną z długich, mocnych włosów z ogona mastodonta. Po założeniu cięciwy Nadris nie był zadowolony z łuku, sprawdził jego naprężenie, potem zdjął cięciwę i od nowa zaczął kształtować drzewce. Wreszcie praca dobiegła końca. Miał to być hak Harla, do niego więc należało wystrzelenie pierwszej strzały. Naciągnął cięciwę najsilniej, jak mógł, a potem wypuścił strzałę. Poleciała prosto i celnie, wbijając się w pień drzewa.

Był to najdłuższy i najszczęśliwszy dzień w życiu Harla. Miał teraz łuk, nauczy się dobrze strzelać, wkrótce pozwolą mu polować. Był to pierwszy krok na drodze prowadzącej z dzieciństwa w dorosły świat łowców.

Mimo posiniaczonego ramienia i pęcherzy na palcach nie przestawał ćwiczyć. To był jego hak, jego dzień. Chciał spędzić go samotnie, odłączył się więc od innych chłopców i poszedł do małego zagajnika w pobliżu obozowiska. Cały dzień przekradał się między drzewami, krył w krzakach, posyłał strzały w niewinne kępy traw — były prawdziwą sarną, którą tylko on widział.

Gdy się ściemniło, skrzętnie pozbierał strzały, wziął hak i ruszył w kierunku obozowiska. Był głodny i nie mógł doczekać się posiłku. Któregoś dnia pójdzie na polowanie i sam zdobędzie mięso. Nałożyć strzałę, wypuścić, zzyy, trafione, zabite. Któregoś dnia.

Usłyszał szelest na drzewie nad sobą; stanął i zamarł w milczeniu. Coś tam się ruszało, ciemny kształt rysujący się na szarym tle nieba. Usłyszał znów drapanie szponów. Wielki ptak.

Był to zbyt nęcący cel, by nie spróbować. Może w ciemności stracić strzałę, ale zrobił ją sam i nietrudno wyciąć dalsze. Jeśli jednak trafi ptaka, będzie to jego pierwsza zdobycz. Pierwszy dzień z łukiem w ręku i pierwszy myśliwski sukces. Chłopcy popatrzą na niego inaczej, gdy wejdzie między namioty z łupem.

Powoli i cicho nałożył strzałę na cięciwę, naciągnął łuk, wycelował w ciemny kształt. Potem strzelił.

Rozległ się wrzask bólu — i ptak zleciał z gałęzi. Spadł na konar ponad głową Harla i zawisł tam nieruchomo, zatrzymany przez małe gałązki. Wspinając się na palce, chłopiec ledwo zdołał dosięgnąć go końcem łuku. Zwalił go wreszcie pod swe nogi. W piersi ptaka sterczała strzała, jego okrągłe, martwe oczy wpatrywały się w Harla. Ten cofnął się, dygocąc ze strachu.

Sowa. Zabił sowę.

Czemu się wcześniej nie zastanowił? Jęknął z przerażenia. Powinien był wiedzieć, że w ciemnościach nie mogło być żadnego innego ptaka. Zabił tego, który jest nietykalny. Nie dalej, jak poprzedniego wieczoru stary Fraken rozwinął kulkę sierści wyplutą przez sowę, dotknął palcami znajdujących się w środku drobnych kostek myszy, z ich układu przepowiadał przyszłość i powodzenie łowów. Fraken opowiadał o sowach, jedynych ptakach latających nocą, czuwających, by przez mrok poprowadzić do nieba tharmy zmarłych łowców.

Nie wolno nigdy zabijać sowy.

A Harl to zrobił.

Jeśli ją zakopie, może nikt się nie dowie. Zaczął gwałtownie grzebać rękami w ziemi. Po chwili przestał. To na nic. Sowa wie i dowiedzą się inne sowy. Zapamiętają. A pewnego dnia nie zechcą poprowadzić jego tharmu, bo zwierzęta nigdy nie zapominają. Nigdy. Ze łzami w oczach pochylił się nad martwym ptakiem, wyciągnął strzałę. Potem nachylił się jeszcze bardziej i zaczął bacznie przyglądać się stworzeniu, które wziął za sowę.


Armun siedziała przy ognisku, gdy chłopiec przybiegł. Stał czekając, aż go zauważy. Nie spieszyła się z tym, dołożyła wpierw drew do ognia. Była teraz kobietą Kerricka i z tego powodu czuła nie tylko zadowolenie, ale też dumę. Kobieta Kerricka. Chłopcy nie śmiali się już z niej, nie pokazywali palcami. Nie odczuwała teraz potrzeby zakrywania twarzy.

— Co tam? — spytała, udając srogą, co przychodziło jej z trudem, jako że uśmiech świadczył o przeżywanym szczęściu.

— To namiot margalusa? — zapytał Harl drżącym głosem. — Czy pomówi ze mną?

Kerrick słyszał ich głosy. Wstał powoli, bo choć złamana noga zrosła się dobrze, wciąż jeszcze go bolała, gdy się na niej opierał. Wyszedł z namiotu. Harl zwrócił się do niego. Blada twarz chłopca wyrażała napięcie, na policzkach widniały ślady rozmazanych łez.

— Jesteś margalusem i wiesz wszystko o murgu — tak słyszałem.

— Czego chcesz?

— Chodź ze mną, proszę, to ważne. Muszę ci coś pokazać.

Kerrick wiedział, że roiło się tu od różnych zwierząt. Chłopiec musiał znaleźć coś, czego nie znał. Zamierzał się go pozbyć, gdy nagle się rozmyślił. Może to być coś groźnego; lepiej się temu przyjrzeć. Kerrick kiwnął głową i odszedł z chłopcem od ogniska. Gdy odeszli na tyle, że nie słyszała ich Armun, chłopiec stanął.

— Zabiłem sowę — powiedział drżącym głosem. Kerrick wzruszył ramionami, potem jednak przypomniał sobie historie o sowach opowiadane przez Frakena i zrozumiał, czego boi się chłopak. Musi go jakoś uspokoić, nie łamiąc przy tym zasad i wierzeń Frakena.

— To źle zabijać sowy — powiedział — ale nie powinieneś aż tak się tym martwić…

— Nie o to chodzi. Jest jeszcze coś.

Harl pochylił się i wyciągnął sowę za koniec długiego skrzydła spod krzaka. Potem podniósł ją tak, by padał na nią blask z najbliższego ogniska.

— To dlatego cię przyprowadziłem — powiedział, pokazując czarną bryłkę na nodze ptaka.

Kerrick nachylił się i przyjrzał dokładnie. Światło ogniska odbiło się nagle w otwartym na chwilę oku stworzenia.

Kerrick wyprostował się powoli i wziął ptaka z rak chłopca.

— Dobrze zrobiłeś — powiedział. — Nie należy strzelać do sów, ale to nie jest nasza sowa. To sowa raurgu. Słusznie, że ją zabiłeś. Słusznie, że do mnie przyszedłeś. Teraz biegnij szybko, poszukaj łowcy Herilaka i powiedz mu, by natychmiast przyszedł do mego namiotu. Powiedz mu też, co zobaczyłeś na nodze sowy.

Gdy łowcy dowiedzieli się, co znalazł chłopiec, przyszli także Har-Havola i Sorli, następca Ulfadana. Przyjrzeli się martwemu ptakowi i żywemu maragowi przyczepionemu czarnymi pazurami do nogi sowy. Sorli wzdrygnął się, gdy wielkie oko otwarło się i spojrzało na niego, by po chwili się zamknąć.

— Co to znaczy? — zapytał Herilak.

— To znaczy, że murgu wiedzą, iż tu jesteśmy — powiedział Kerrick.

— Nie wysyłają już drapieżników, by nas śledziły, bo zbyt wiele z nich nie wracało. Sowa umie latać nocą, widzi w ciemności. — Dotknął palcem czarnego stworzenia przyczepionego do nogi. Chłodna skóra drgnęła i zamarła. — Ten marag także widzi w ciemnościach. Widział nas i opowiadał o tym murgu. Mógł nas widzieć już wiele razy.

— Co może oznaczać, że murgu są teraz w drodze, by na nas napaść — dopowiedział Herilak głosem cichym jak śmierć. Kerrick potrząsnął głową z ponurą miną.

— Nie może, lecz na pewno. Tu, tak daleko na południu, jest dla nich dostatecznie ciepło, nawet o tej porze roku. Muszą nas szukać, a ten stwór powiedział im, gdzie obozujemy. Pragną zemsty, nie ma co do tego wątpliwości.

— Co mamy robić? — spytał Har-Havola, wpatrując się w rozgwieżdżone niebo. — Czy wracamy na północ? Jeszcze nie ma wiosny.

— Może będziemy musieli wyruszyć, wiosna czy nie — powiedział Kerrick. — Trzeba się nad tym zastanowić. Na razie musimy wiedzieć, czy zbliża się atak. Łowcy pójdą na południe wzdłuż rzeki, zabiorą najlepszych biegaczy. Muszą iść dzień, a nawet dwa na południe od obozowiska i obserwować rzekę. Gdy dojrzą łodzie murgu, zawiadomią nas przez biegaczy.

— Sigurnath i Peremandu — powiedział Har-Havola. — Mają najszybsze nogi w moim sammadzie. Ścigali sarny w górach i biegli równie rączo jak one.

— Wyruszą o świcie — zadecydował Herilak.

— Nie wróciło kilku moich łowców — powiedział Sorti. — Wybrali się daleko i zwlekają z powrotem. Nie możemy wyruszyć bez nich. Kerrick spojrzał w ognisko, jakby szukając tam odpowiedzi.

— Uważam, że nie powinniśmy czekać dłużej. Musimy pójść na północ, gdy tylko wrócą.

— Tam ciągle leży lód, nie można polować — sprzeciwił się Herilak.

— Mamy jedzenie — powiedział Kerrick. — Upolowane mięso i zapasy murgu w pęcherzach. Wystarczy, by przeżyć. Jeśli zostaniemy tutaj, napadną nas. Czuję to, wiem o tym. — Wskazał na martwą sowę i przyczepione mocno do jej nogi żywe stworzenie. — Obserwują nas. Wiedzą, gdzie jesteśmy. Przybywają, by nas zabić. Znam je, wiem, co czują. Zginiemy, jeśli tu zostaniemy.

Tej nocy spali krótko i o brzasku Kerrick uczestniczył w wysyłaniu Sigurnatha i Peremandu. Obaj byli wysocy i silni, nogi mieli osłonięte brzozową korą, by nie ranić skóry wśród krzaków.

— Zostawcie włócznie, by was nie obciążały — powiedział Kerrick.

— Weźcie suszone mięso i ekkotaz, lecz tyle, by starczyło na trzy dni. Nie będziecie potrzebować włóczni, bo to nie polowanie. Macie obserwować. Dla ochrony możecie mieć łuki, weźmiecie też hèsotsany. W drodze na południe ani na chwilę nie traćcie z oczu rzeki, choćbyście musieli nadłożyć drogi. Idźcie aż do zmroku, noc spędzajcie nad rzeką. Jeśli nie poślemy po was wcześniej, wracajcie trzeciego dnia, bo dłużej tu nie zostaniemy. Cały czas obserwujcie rzekę, lecz wracajcie natychmiast po zauważeniu murgu. Gdy je zobaczycie, musicie jak najszybciej znaleźć, się tu z powrotem.


Obaj łowcy pobiegli spokojnym, długodystansowym krokiem. Dzień początkowo był chłodny, niebo zachmurzone, wszystko to ułatwiało bieg. Trzymali się szerokiej rzeki, pokonywali jej płytkie rozlewiska lub wspinali się na wysokie brzegi, nigdy nie tracąc z oczu jej nurtu. Na wodzie nie było nikogo. Gdy słońce stanęło wysoko, zatrzymali się, ociekając potem, by napić się wody z czystego potoku, spadającego kaskadą z kamienistego zbocza. Ochłodzili twarze w chłodnych bryzgach i przeżuli kawałki wędzonego mięsa. Nie zatrzymali się długo.

Po południu dobiegli do miejsca, gdzie rzeka zataczała na równinie wielką pętlę. Znajdowali się na skarpie ponad nią i widzieli, jak koryto jej zakręca, a potem wraca do poprzedniego kierunku.

— Skrócimy drogę ścinając zakręt — zaproponował Sigurnath. Peremandu spojrzał na wodę i grzbietem dłoni starł pot z twarzy.

— Skrócimy, lecz nie będziemy widzieli wody. Mogą nas minąć, a my nic nie zauważymy. Musimy trzymać się rzeki.

Patrząc na południe, spostrzegli wzbijającą się nad horyzontem chmurę. Rosła w oczach, pędziła w ich kierunku, gdy patrzyli ze zdziwieniem, bo nigdy takiej nie widzieli.

— Co to jest? — spytał Sigurnath.

— Kurz — odparł Peremandu, znany z bystrego wzroku. — Kłąb kurzu. Może to wielkie stado kaczkodziobów.

— Polowałem na nie, lecz nigdy nie widziałem czegoś podobnego. To jest zbyt wielkie, zbyt szerokie — a do tego wciąż rośnie.

Patrzyli w osłupieniu na zbliżającą się chmurę kurzu, aż dostrzegli biegnące przed nią zwierzęta. Było to rzeczywiście wielkie stado. Kilka stworzeń biegło na przedzie i Peremandu przysłonił oczy dłonią, by je rozpoznać.

— To murgu! — krzyknął w nagłym przerażeniu. — Śmiercio-kijowe murgu. Uciekajmy!

Pognali z powrotem wzdłuż rzeki, wyraźnie widoczni w sięgającej kolan trawie. Z tyłu rozlegały się ochrypłe krzyki, dudnienie ciężkich nóg i nagłe ostre trzaski.

Sigurnath został w tyle, upadł i Peremandu dojrzał kątem oka strzałkę, która utkwiła nagle w jego karku.

Równiną nie można było uciec. Peremandu skręcił w lewo, wzbijając nogami tuman kurzu. Skoczył z wysokiego brzegu, zrobił salto w powietrzu i osłaniając głowę, wpadł do płynącej w dole wody.

Dwie wielkie bestie zwolniły i stanęły na skraju urwiska; Yilanè zsiadły z wysokich siodeł i spojrzały na mulistą rzekę. Nie było nic widać. Długo stały bez ruchu. Potem jedna z nich odwróciła się i podjechała do tarakasta.

— Meldunek dla Vaintè — powiedziała. — Powiedzcie jej, że natrafiłyśmy na dwa ustuzou. Oba nie żyją. Pozostałe nie dowiedzą się o naszej obecności. Napadniemy na nie, jak zaplanowałyśmy.

ROZDZIAŁ XV

Głośne krzyki sprawiły, że Kerrick obudził się nagle, wpatrując w mrok namiotu. Armun też się zaniepokoiła, mruczała coś przez sen, gdy odsuwał od niej swe ciepłe ciało. Krzyki zbliżały się; Kerrick wstał i zaczął wśród futer szukać ubrania.

Po odrzuceniu poły namiotu zobaczył biegnącą ku niemu grupę łowców. Nieśli pochodnie, a dwaj podtrzymywali jakiś ciemny kształt Zwisał im ciężko, nieruchomo. Na przedzie biegł Herilak.

— Nadchodzą — zawołał i Kerrick poczuł, jak włosy stają mu dęba.

— To Peremandu — dodał Herilak. — Biegł cały dzień, a także większość nocy.

Peremandu był przytomny, lecz całkowicie wyczerpany. Przynieśli go do Kerricka i posadzili ostrożnie na trawie. W migoczącym świetle pochodni widać było bladość jego skóry i czarne obwódki wokół oczu.

— Idą… — wychrypiał. — Za mną… Sigurnath nie żyje.

— Czy nad rzeką są straże? — spytał Kerrick, a słysząc to Peremandu z wysiłkiem pokręcił głową.

— Nie wodą. Lądem.

— Biegnijcie — rozkazał Herilak łowcom, którzy przynieśli Peremandu. — Obudźcie wszystkich. Zawołajcie tu sammadarów.

Z namiotu wyszła Armun, nachyliła się nad Peremandu i przytknęła mu do ust kubek z wodą. Napił się łapczywie, dysząc z wysiłku. Trochę łatwiej było mu teraz mówić.

— Obserwowaliśmy rzekę, ale nadeszli lądem. Wpierw była chmura kurzu większa od wszystkiego, co widzieliśmy. To były murgu, niezliczona ilość, biegły szybko, ciężko stąpając, mając na swych grzbietach murgu śmiercio-kijowe. Siedziały też na innych stworach, większych i szybszych, które biegły na przedzie. Zobaczyły nas, gdy zaczęliśmy uciekać, zabiły Sigurnatha. Ja skoczyłem do rzeki, wstrzymałem oddech, dopóki tylko mogłem. Płynęłem głęboko, z prądem. Długo czekałem w wodzie, gdy się wynurzyłem, już ich nie było.

Tymczasem przybiegli sammadarzy; coraz więcej łowców zbierało się, słuchając w milczeniu. Pochodnie rzucały blask na ich ponure twarze.

— Gdy wyszedłem z wody, już ich nie było. Widziałem w oddali kurz, jaki wzbijały. Szły bardzo szybko. Poszedłem ich śladem, był to szeroki jak rzeka pas zdeptanej trawy, znaczony wielkimi bryłami łajna. Szedłem za nimi, dopóki słońce się nie zniżyło i zobaczyłem, że zatrzymały się nad rzeką. Zatrzymałem się również, nie podchodząc bliżej. Margalus, mówił, że nie lubią nocy i wtedy śpią. Pamiętając o tym, czekałem na zachód słońca. Gdy tylko się ściemniło, obszedłem je z dala od wschodu, by się do nich nie zbliżać. Więcej ich nie widziałem. Pobiegłem bez odpoczynku i jestem tutaj. Sigurnath nie żyje.

Opadł na ziemię, wyczerpany opowiadaniem. Jego słowa wzbudziły przerażenie wśród słuchaczy; czuli, że zbliża się śmierć.

— Zaatakują — powiedział Kerrick — wkrótce po świcie. Wiedzą dokładnie, gdzie jesteśmy. Takie rzeczy planują starannie. Zatrzymały się na noc na tyle daleko, byśmy ich nie słyszeli, lecz na tyle blisko, by uderzyć rano.

— Musimy się bronić — stwierdził Herilak.

— Nie! Nie możemy tu zostać. — Kerrick powiedział to szybko, niemal bez namysłu.

— Jeśli ruszymy, napadną nas w drodze — zaprotestował Herilak. — Będziemy bezbronni, wyrżną nas. Lepiej zostać tutaj, gdzie możemy znaleźć osłonę.

— Wysłuchajcie mnie — powiedział Kerrick. — Jeśli tu zostaniemy, zrobimy dokładnie to, czego się po nas spodziewają. Ich plan polega na zaatakowaniu nas tutaj. Możecie być pewni, że atak został opracowany w najdrobniejszych szczegółach i że jego celem jest zniszczenie nas. Musimy znaleźć wyjście, pomyśleć, jak możemy się uratować. O bestiach, na których jadą, nigdy nie słyszałem ani ich nie widziałem. Ale to nie ma znaczenia. Mają za sobą pomoc i zapasy całego drugiego świata. Są tam niezliczone dziwne stworzenia. Murgu, jakich sobie nawet nie wyobrażamy. Najważniejsze, że o nich wiemy, że zostaliśmy uprzedzeni. — Rozejrzał się. — Wybraliśmy to miejsce na obozowisko, bo jest tu woda i możemy obronić się przed atakiem od strony rzeki. Czy przybywają też wodą? Czy widziałeś jakieś łodzie?

— Żadnych — odparł Peremandu. — Rzeka była pusta. Są tak liczni, że nie potrzebują wsparcia. Jest ich tyle, co ptaków, gdy zbierają się jesienią, by odlecieć na południe. Co liści na drzewie, nie da się ich policzyć.

— Zdepczą naszą osłonę cierniową — powiedział Kerrick. — Musimy natychmiast wyruszyć. Na północ. Nie możemy tu zostać.

Odpowiedziała mu cisza. Nikt nie chciał mówić, bo wszystko było niezwykłe, całkiem nowe. Patrzyli na swych przywódców. Sammadarzy spoglądali na Herilaka. Decyzja należała do niego. Miał równie ponurą twarz, jak i oni, a do tego spoczywała na nim cała odpowiedzialność. Rozejrzał się dookoła, potem wyprostował i stuknął o ziemię końcem włóczni.

— Ruszamy. Margalus ma rację. Jeśli tu zostaniemy, czeka nas pewna śmierć. Jeśli mamy stawić im czoła, to w miejscu wybranym przez nas. Minęło dopiero pół nocy. Musimy skorzystać ile się da z jej reszty. Zwijać namioty…

— Nie — przerwał Kerrick. — To byłby błąd — z wielu powodów. Zajmie to czas, a nie mamy go wiele. Jeśli załadujemy namioty, włóki bardzo się obciążą i będą nas hamowały. Zabieramy broń, żywność, ubrania — nic więcej.

Słuchały tego kobiety; jedna z nich zaczęła zawodzić.

— Nowe namioty możemy zrobić — powiedział Kerrick. — Ale nikt nie wróci nam życia. Załadujcie na włóki jedynie to, co powiedziałem. Wsadźcie niemowlęta i małe dzieci. Namioty niech zostaną. Murgu nie będą wiedziały, że są puste. Zaatakują, zużyją swe strzałki, stracą czas. Potrzebujemy go jak najwięcej. Powiedziałem, co należy zrobić.

— Róbcie, jak każe margał us — powiedział Kerrick, potrząsając włócznią. — Ruszajcie się.

Mastodonty trąbiły protestując, że je zbudzono, lecz wstały po brutalnych uderzeniach we wrażliwe kąciki pysków. Rozpalono ogniska przed namiotami i szybko zaprzężono włóki. Kerrick zostawił Armun, by załadowała co konieczne i pośpieszył poza obóz, na czoło tworzącej się kolumny, gdzie czekał już Herilak. Wskazał na północ.

— Teren się tam wznosi, pamiętaj o tym. Są tam zalesione, strome wzgórza, w niektórych miejscach z ziemi wystają skały. Musimy je osiągnąć, nim nas dogonią. To tam znajdziemy pozycje, których można bronić.

Pojawił się księżyc, świt zbliżał się coraz bardziej, gdy wreszcie byli gotowi. Szli w jednym szeregu, mastodonty ryczały, gdy zmuszano je do szybszego biegu, obok spieszyli łowcy. Od dość dawna polowali na tych ziemiach, znali tu każde zagłębienie i wzniesienie. Sammady wybierały najłatwiejszy, zapewniający największą szybkość szlak na północ.

Gdy rozwidniło się, kolumna była znacznie rozciągnięta. Ludzie nie mieli siły, by biec, z trudem utrzymywali tempo. Mastodonty, zbyt osłabione, by protestować, wytrwale stawiały swe wielkie nogi. Łowcy szli, oglądając się za siebie, choć nikt ich nie gonił. Na razie. Marsz trwał.

Upłynęło wiele czasu wypełniającego się zmęczeniem, nim Herilak nakazał postój.

— Pić i odpoczywać — polecił, oglądając się na drogę, którą pokonali. Czekał, aż zbliży się kolumna. Przywołał do siebie Peremandu. — Wiesz, jak daleko od naszego obozowiska były murgu. Czy już do niego doszły?

Peremandu spojrzał na południe i zmrużył oczy w namyśle. Mówił z wahaniem.

— Ja straciłem na to więcej czasu, lecz one są znacznie szybsze. Już tam są.

— A niedługo będą przy nas — powiedział ponuro Harilak. Odwrócił się i spojrzał na wschód, potem wskazał na wzgórza. — Tam. Musimy tam znaleźć miejsce obrony. Ruszamy.

Teren zaczął się wkrótce wznosić, zmęczone mastodanty zwolniły kroku i trzeba je było popędzać. Droga zaprowadziła ich do doliny, na której dnie wił się potok. Do Herilaka podbiegł jeden z łowców idących przodem.

— Dolina staje się coraz bardziej stroma i wkrótce trudno będzie się z niej wydostać.

Skręcili więc na zbocze, a gdy je pokonali, Herilak wskazał na jeszcze bardziej strome, najeżone skałami wzgórze. Jego stoki wznosiły się ku zalesionemu wierzchołkowi.

— Tego nam trzeba. Jeśli się tam schowamy, nie zdołają zajść nas od tyłu. Będą musiały wspinać się tym stokiem. Znajdą się wtedy na otwartej przestrzeni, a my będziemy ukryci wśród drzew. Tam się zatrzymamy.

Kerrick słuchał tego z ulgą, bo ledwo trzymał się na nogach. Pulsowały one bólem po wyczerpującym marszu i każdy krok powodował mękę. Nie pora była jednak myśleć o sobie.

— To dobry plan — powiedział. — Zwierzęta są zmęczone i dalej nie pójdą. Trzeba je odprowadzić w głąb lasu, by się najadły i odpoczęły. Podobnie kobiety. Wszyscy musimy odpocząć, bo po zmroku ruszymy dalej. Jeśli murgu jest tak dużo, jak mówił Peremandu, to nie damy rady zabić ich wszystkich. Wystarczy, że je powstrzymamy. Co ty na to, Herilaku?

— Myślę, że choć sytuacja jest trudna, trzeba tak zrobić. Zaczekamy na atak na skraju lasu. Mastodonty wejdą głębiej między drzewa. Har-Havola, niech dobrzy biegacze z twego sammadu poszukają drogi przez las, dopóki jest jeszcze widno. Będziemy walczyć. Po zmroku pójdziemy dalej.

Maruderzy wspinali się jeszcze po stoku, gdy jeden z łowców ostrzegawczo krzyknął i wskazał na zachód, na chmurę wznoszącą się za pierwszym wzgórzem. Jej widok zmusił do wysiłku idących w tyle.

Lekki wiatr szumiał w gałęziach nad ich głowami. Kerrick siedział na miękkiej trawie obok Herilaka, przedwieczorne słońce grzało im twarze, gdy pieczołowicie karmili strzałkami hèsotsany. Chmura kurzu była coraz bliżej. Herilak wstał i skinieniem ręki kazał łowcom się ukryć.

— Schowajcie się — polecił. — Nie ściskajcie śmiercio-kijów, póki nie rozkażę strzelać — bez względu na to, jak blisko podejdą. Potem zabijajcie. Mordujcie je, aż ułożą się w wysokie stosy, a atakujące nie przejdą przez zwały trupów. Nie wycofywać się bez rozkazu. Gdy go ogłoszę, odchodźcie po kilku. Zatrzymujcie się za drzewami. Przepuszczajcie innych. Chcę, by łowcy kryli się i bezustannie zabijali. Niech murgu idą między drzewami, tak jak na stoku. Pamiętajcie, tylko my stoimy między nimi a sammadami. Nie przepuście ich.

Murgu zbliżyły się, chmura pyłu wzbijała się teraz z doliny, którą nie tak dawno wspinały się sammady. Kerrick wyciągnął się za pniem wielkiego drzewa, oparł hèsotsan na uschłej gałęzi. Z trawy wzleciało stadko ptaków i zatrzepotało skrzydełkami nad głowami łowców. Huk, przypominający odległy grzmot, stawał się coraz głośniejszy.

Na szczycie sąsiedniego wzgórza ukazał się nagle rząd ciemnych sylwetek; poruszały się wolno, lecz wytrwale. Kerrick leżał bez ruchu, przyciskał się do ziemi czując, jak szybko bije mu serce.

Bestie, na których atakowano, były wielkie, przypominały trochę epetruki. Poruszały się na wielkich tylnych łapach, grube ogony zamiatały za nimi ziemię. Na każdym siedziała Yilanè. Stanęły na chwilę, wpatrując się w zbocze i las. Czekały aż dogonią je dalsze oddziały.

Kerrick patrzył ze zdumieniem, jak szczyt wzgórza zaroił się od ciemnych, biegnących postaci, od niskich zwierząt mających dużo nóg. Cztery nogi z każdego boku, razem osiem. Zatrzymały się także, drepcząc w miejscu; na ich grzbietach siedziały uzbrojone fargi. Dziwne zwierzęta miały małe łby na grubych szyjach. Dostarczały na wzgórze coraz to nowe fargi. Przybywało ich coraz więcej, tłoczyły się — by nagle ruszyć.

Wiatr niósł krzyki Yilanè, głośne dudnienie kopyt, ryki bestii, mocny, zwierzęcy zapach.

Zbliżały się coraz bardziej, wspinały prosto ku garstce łowców kryjących się pod drzewami. Widać już było wyraźnie każdy szczegół nakrapianej skóry zwierząt, trzymające kurczowo broń, zakurzone fargi i poprzedzające je Yilanè na wielkich wierzchowcach.

Śpiewny krzyk Herilaka ledwo był słyszalny wśród grzmotu nadciągających napastników.

Trzasnęły pierwsze śmiercio-kije.

ROZDZIAŁ XVI

Kerrick wypalił do najbliższej Yilanè, chybił, lecz trafił w wierzchowca. Ten stanął dęba i upadł ciężko, ściągając ją na ziemię.Nie ucierpiała i wycelowała hèsotsan. Następna strzałka Kerricka trafiła ją w szyję, porażając na zawsze.

To była rzeź. Pierwszy szereg napastniczek padł pod ogniem zza drzew. Trafiono wiele ośmionogich bestii: padały, zrzucając na ziemię jadące na nich fargi. Te, które szły z przodu, zostały zabite, nim dotarły do drzew. Pozostałe cofnęły się, zmieszały z ciągle nadciągającymi Yilanè. Strzałki same znajdowały sobie cel w tym kłębowisku, piętrząc wysoko ciała. Atak w końcu ustał, powstrzymany przez barierę trupów. Powietrze wypełniały krzyki rannych fargi, przygniecionych przez upadające bestie.

Zgrupowane za atakującymi, dosiadające wierzchowców Yilanè wykrzykiwały rozkazy. Pod ich wpływem fargi zaczęły się kryć, odpowiadać strzałami. Kerrick opuścił swą broń, by zrozumieć wydawane polecenia. Jedna z dowodzących podjechała do napastniczek, wołając o uwagę. Kerrick uniósł hèsotsan, lecz ostrożnie trzymała się poza zasięgiem strzałek. Słyszał ją teraz wyraźnie, porządkowała cały ten chaos. Kerrick rozumiał każde jej słowo.

Wszystko w nim zamarło. Ten głos. Znał ten głos!

Ale przecież Vaintè nie żyje, sam ją zabił. Pchnął ją głęboko. Zabił ją! Nie żyła.

A jednak był to niewątpliwie jej głos donośny, nie znoszący sprzeciwu.

Kerrick skoczył na równe nogi, usiłując się jej przyjrzeć, lecz odwróciła się plecami. Gdy spojrzała ku niemu, ktoś uderzył go mocno w plecy, zwalił na ziemię, wciągnął pod osłonę. Wokół liście spadały od strzałek. Herilak puścił go i sam się ukrył.

— To była ona — głos Kerricka drżał ze zdenerwowania. — Ta, którą zabiłem, sammadar wszystkich murgu. Ale ja ją zabiłem, widziałeś.

— Widziałem, jak pchnąłeś maraga. Może nie tak łatwo je zabić.

Żyje. Nie miał wątpliwości. Nadal żyje. Kerrick pokręcił głową i uniósł hèsotsan. Teraz nie ma czasu nad tym się zastanawiać. Póki nie spróbuje zabić ją znowu. Nadal żyje. Skupił swe myśli na bitwie.

Jak dotąd napastniczki wystrzeliły tylko po kilka strzałek, tak druzgocąca była ich porażka. Teraz jednak znalazły osłonę za ciałami swych poległych i zaczęły się ostrzeliwać; liście szeleściły i drżały od uderzeń niezliczonych strzałek.

— Nie pokazywać się — zawołał Herilak. — Leżcie! Czekajcie, dopóki nie zaatakują.

Yilanè, które przeżyły pierwsze natarcie, odprowadzały teraz ogromne tarakasty w bezpieczne miejsce za tłumem uruktopów i fargi. Rozległy się głośne rozkazy, podrywające do ponownego ataku. Fargi wstały niechętnie i pobiegły naprzód, by zginąć. Atak załamał się, nim na dobre się rozpoczął.

— Powstrzymaliśmy je — powiedział Herilak z satysfakcją, patrząc na zasłane ciałami zbocze. — Możemy je zatrzymać.

— Nie na długo. — Kerrick wskazał na podnóże wzgórza. — Gdy atakują od strony morza, stosują manewr o nazwie „wyciągnięte ręce”. Okrążają przeciwnika z obu stron, potem zachodzą go od tyłu. Sądzę, że robią to teraz.

Możemy je powstrzymać.

— Tylko na chwilę. Znam jednak ich taktykę. Będą atakowały coraz szerszym frontem, aż obejdą nasze skrzydła. Musimy być na to przygotowani.

Kerrick miał rację. Fargi zeszły z ośmionogich uruktopów i rozsypały się u stóp wzgórza, podchodząc powoli do góry. Ginęły, ale w to miejsce wysyłano następne. Straty były ogromne, lecz dowodzące Yilanè nie liczyły się z tym. Ukazywało się coraz więcej fargi, kryjących się za trupami. Niektórym udało się nawet, nim padły, osiągnąć skraj lasu.

Po południu pierwsze fargi dotarły do lasu. Szybko dołączyły do nich następne i obrońcy Tanu musieli się wycofać.

Zaczęła się teraz odmienna, choć równie krwawa faza bitwy. Mało która fargi czuła się pewnie w lesie. Gdy tylko opuszczały kryjówki, dopadała je śmierć. Mimo to podchodziły wciąż nowe. Nie było już jednego frontu walki, ludzie i zwierzęta mieszali się ze sobą w ciemnościach pod drzewami.

Kerrick wycofał się wraz z innymi, ból w nodze niemal minął. Starał się, by między nim a fargi były pnie. Gdy się jednak wyprostował, usłyszał ostry trzask i w korę obok twarzy uderzyła strzałka. Odwrócił się i trzymaną w lewej ręce włócznię zatopił w fargi, która zaszła go od tyłu. Wyrwał broń i popędził głębiej w las.

Zaczął się kolejny etap odwrotu. Wydawane szeptem polecenia poderwały mastodonty do ucieczki, łowcy skupili się za nimi, strzegąc tyłów. W lesie rozległy się teraz inne, nie przypominające języka Tanu komendy i Kerrick zatrzymał się z dłonią przy uchu. Słuchał uważnie, potem odwrócił się i pobiegł między drzewa szukać Herilaka.

— Wycofują się — powiedział mu. — Nie widząc ich, nie wiem na pewno, co mówią, lecz mogę się domyśleć.

— Uciekają pobite?

— Nie — Kerrick spojrzał na ciemniejące nad drzewami niebo. — Wkrótce zapadnie noc. Przegrupowują się na otwartej przestrzeni. Zaatakują znowu rano.

— Będziemy wtedy daleko. Odskoczymy od nich i dołączymy do sammadów.

— Musimy wpierw jeszcze coś zrobić. Trzeba przeszukać las, znaleźć jak najwięcej śmiercio-kijów. Potem będziemy mogli odejść.

— Masz rację. Śmiercio-kije i strzałki. Zbyt wiele ich zużyliśmy.

Noc zapadła, gdy pozbierali broń i wracali z nią do sammadów. Kerrick szedł na końcu. Stawał i oglądał się do tyłu, aż zawołał go Herilak. Skinął wtedy na wielkiego łowcę, by podszedł. Wskazał za siebie ręką.

— Niech inni wracają z bronią. My dwaj zbliżymy się do obozu murgu. Nie lubią ciemności. Może zdołamy coś im zrobić.

— Zaatakować w nocy?

— Właśnie to musimy sprawdzić.

Szli powoli, z przygotowaną bronią, lecz na wzgórzach nie było nieprzyjaciela. Nie odeszły jednak daleko. Widzieli wyraźnie obóz na położonych dalej trawiastych stokach. Olbrzymie zbiorowisko skupionych razem ciemnych ciał, milczących i nieruchomych.

Obaj łowcy nie zaniedbali żadnych środków ostrożności. Podchodzili schyleni nisko w trawie, potem czołgali się cicho z bronią gotową do strzału. Gdy znaleźli się o długi lot strzały od obozowiska Yilanè, Herilak powstrzymał Kerricka lekkim dotknięciem w ramię.

— To zbyt łatwe — szepnął mu do ucha. — Czy nie mają żadnych strażników?

— Nie wiem. Na ogół wszystkie śpią w nocy. Musimy się przekonać. Podczołgali się jeszcze kilka kroków, gdy palce Kerricka dotknęły czegoś zimnego; kija, może pnącza, ukrytego w trawie. Ruszyło się to leniwie między jego palcami.

— W tył! — zawołał do Herilaka, gdy w mroku przed nimi coś zabłysło. Przymglone światło wkrótce się rozjarzyło; widzieli teraz wszystko wyraźnie. I byli również widziani. Rozległ się trzask broni, niosące śmierć strzałki zasypały trawę wokół nich. Czołgali się jak tylko mogli najszybciej, potem wstali i pobiegli w bezpieczny mrok.

Za nimi światła przygasły i zniknęły, powrócił mrok. Yilanè wyciągnęły naukę z rzezi na plażach. Nie można już było dokonać nocnego ataku.

Gdy Kerrick i Herilak dołączyli do sammadów, ładowano na włóki pozbierane strzałki i hèsotsany. Zaczął się kolejny odwrót. W czasie drogi Herilak rozmawiał z sammadarami.

Z bitwy w lesie nie wrócili czterej łowcy.

Kolumna szła powoli, o wiele za wolno, by umknąć przed atakiem, który miał nastąpić rano. Wszyscy byli zmęczeni po dwóch nocach marszu z odrobiną snu. Mastodonty protestowały rykiem, gdy je poganiano. Lecz mimo wszystko sammady parły naprzód, bo nie miały innego wyboru. Jeśli staną, zginą.

Teren był nierówny, skalisty, prowadził przeważnie pod górę. Szli coraz wolniej i jeszcze przed świtem ustali zupełnie. Sorli przyniósł Herilakowi wiadomość.

— To zwierzęta. Nie chcą iść dalej, nawet kłute włóczniami.

— No to musimy się tu zatrzymać — powiedział Herilak, znużony jak wszyscy. — Odpocznijcie, prześpijcie się. O świcie ruszymy dalej.

Rano zerwał się chłodny wiatr i wszyscy drżeli, niemrawo wstając spod przykrycia skór. Byli zniechęceni i wyczerpani. Jedynie świadomość nieuniknionej pogoni nieprzyjaciela zmusiła ich znów do drogi. U boku Kerricka szła milcząca Armun. Nie mieli ochoty na rozmowę. Wystarczało, że szli obok siebie, popędzali oporne mastodonty.

Z boku stał oparty na włóczni łowca. Czekał, aż Kerrick podejdzie do niego.

— Wysłał mnie sacripex — powiedział. — Chce, byś dołączył do niego na przedzie.

Z wielkim wysiłkiem, nie zwracając uwagi na powracający ból nogi, Kerrick zaczął biec obok kolumny. Mijał dzieci, niemowlęta na rękach kobiet. Mimo zdjęcia części ciężarów, mastodonty zataczały się ze zmęczenia. Niedługo padną.

Gdy Kerrick z trudem dogonił Herilaka, ten wskazał na wzgórza przed nimi.

— Znaleźliśmy tam pokryty lasem grzbiet — powiedział. — Bardzo podobny do tego, na którym zatrzymaliśmy wczoraj murgu.

— Nie… to za mało — wysapał Kerrick, z trudem łapiąc dech. — Wróg jest zbyt liczny. Otoczą nas znowu, odepchną.

— Może dostały nauczkę. Nawet murgu nie są takie głupie. Będą trzymały się z tyłu. Wiedzą, że zginą, jeżeli zaatakują. Kerrick ze smutkiem pokręcił głową.

— Tak może postąpiliby Tanu. Widząc śmierć innych, lękaliby się o swoje życie. Ale nie murgu. Znam je, znam aż za dobrze. Yilanè dosiadające wielkich bestii będą rzeczywiście trzymały się z tyłu. Zabezpieczą się, każąc jednak, jak poprzednio, atakować fargi.

— A jeśli odmówią?

— Nie mogą. To niemożliwe. Jeśli zrozumieją rozkaz, muszą go wykonać. Tak już z nimi jest. Zaatakują.

— Murgu — Herilak odsłonił ze wstrętu zęby. — No, to co mamy robić?

— A cóż nam zostaje poza ucieczką? — spytał bezradnie Kerrick, głęboko wciągał powietrze, miał szarą ze zmęczenia skórę. — Jeśli zatrzymamy się tu, na otwartej przestrzeni, wyrżną nas. Musimy iść dalej. Może znajdziemy wzgórze, na którym będziemy mogli się bronić.

— Wzgórze można otoczyć. Wtedy zginiemy na pewno.

Droga wznosiła się ostro. Musieli dobywać resztek sił, by się nią wspinać. Po osiągnięciu grzbietu wzgórza musieli stanąć. Kerrick zgiął się we dwoje, szarpany skurczami. Za nim karawana mozolnie pokonywała stok. Gdy się wyprostował i rozejrzał, zamarł na chwilę z otwartymi szeroko ustami i oczyma.

— Herilaku — zawołał. — Patrz tam, w górę, na te wyższe wzgórza. Czy coś widzisz?

Herilak osłonił oczy i patrzył w dal, potem wzruszył ramionami i odwrócił się.

— Śnieg. Zima trzyma się tam mocno.

— Nie rozumiesz? Murgu nie znoszą zimna. Stworzenia, na których jadą, nie pójdą po śniegu. Nie będą nas tam ścigały!

Herilak ponownie uniósł wzrok, lecz tym razem zapaliła się w nim iskierka nadziei.

— Do śniegu nie jest aż tak daleko. Możemy dziś do niego dojść, jeśli będziemy szli stale.

Zawołał łowców wskazujących drogę. Kazał im wrócić, wydał nowe polecenia. Potem usiadł chrząkając z zadowoleniem.

— Sammady pójdą dalej, ale część nas musi tu zostać i powstrzymać goniące nas murgu.

Odzyskali nadzieję, możliwość przeżycia dodała im otuchy. Nawet mastodonty wyczuły podniecenie, wzniosły trąby i zaryczały. Łowcy popatrzyli jak karawana skręca, zaczyna wspinaczkę na wysokie wzgórza, potem ruszyli za nią.

Teraz będą polowali na murgu tak jak na każde groźne zwierzę. Sammady zniknęly im z oczu, gdy Herilak zatrzymał łowców w górnej partii doliny. Leżało tu osypisko z wieloma wielkimi głazami.

— Zatrzymamy je tutaj, wpuścimy między nas. Potem strzelajcie i zabijajcie. Powalcie dowodzące. Odpędźcie je. Zabierzcie ich broń i strzałki. Co wtedy zrobią, margalusie?

— To samo co wczoraj — powiedział Kerrick. — Będą nas niepokoiły wzdłuż całej linii, a jednocześnie wyślą fargi, by obeszły grzbiet i wzięty nas z boku i od tyłu.

— Tego nam właśnie trzeba. Wycofamy się, nim zamkną pułapkę.

— I zastawimy naszą! Będziemy to powtarzać! — zawołał Sorli.

— Zgadza się — powiedział Herilak, choć w jego chłodnym uśmiechu nie było radości.

Wyszukali sobie kryjówki za głazami, po obu stronach doliny. Wielu, z Kerrickiem włącznie, zasnęło natychmiast po położeniu się. Jednakże Herilak, ich sacripex, nie spał, bacznie obserwując zza starannie ułożonych dwóch odłamków skaty drogę, którą przyszli.

Gdy pokazały się pierwsze zwiadowczynie, nakazał zbudzić śpiących. Wkrótce dolina wypełniła się hałasem ciężkich kroków uruktopów. Przed główną grupą, wskazując drogę, jechały Yilanè na tarakastach. Wspinały się na wzgórze, minęły niewidocznych Tanu i osiągnęły grzbiet, zanim wolniejsze uruktopy weszły głębiej w pułapkę.

Padł rozkaz strzelania.

Rzeź była straszna, większa niż poprzedniego dnia. Łowcy strzelali bez przerwy, krzycząc przy tym z radości. Yilanè, które ich minęły, zawróciły. Wierzchowce zabito, wzmagając śmiertelny chaos. Runął uruktop. Zginęły jadące na nim fargi. Te, które próbowały ucieczki, zostały zastrzelone. Pierwsze szeregi napastniczek uległy zniszczeniu i wróg cofnął się, by dokonać przegrupowania. Łowcy ścigali murgu, kryjąc się między zabitymi; ich broni używali przeciwko żywym napastniczkom.

Wrócili dopiero na ostrzegawczy krzyk stojącego na szczycie wartownika. Odbiegli w głąb doliny, poza zasięg broni nieprzyjaciela. Kryjąc się w bruzdach wyrytych przez włóki, wspinali się coraz wyżej na wzgórza.

Jeszcze dwukrotnie zasadzili się na murgu. Dwukrotnie zastawili na nie połapkę, zabijając je i rozbrajając. Słońce zbliżało się do widnokręgu, gdy uciekali. A potem znów trafili na szlak karawany.

— Długo tak nie pociągniemy — Kerrick zataczał się z bólu i wyczerpania.

— Musimy. Nie mamy innego wyboru — odpowiedział mu ponuro Herilak, wytrwale idąc naprzód. Nawet on, mimo swej ogromnej siły, czuł znużenie. Mógł iść dalej, lecz wiedział, że inni niedługo padną ze zmęczenia. W twarz wiał mu zimny wiatr. Pośliznął się, odzyskał równowagę i obejrzał za siebie.

Zwycięski krzyk Herilaka przebił się przez obezwładniające Kerricka wyczerpanie. Rozejrzał się półprzytomnie, potem jego wzrok podążył za wskazującym na ziemię palcem.

Szlak był błotnisty, nierówny, obok głębokich bruzd piętrzyły się kupy gnoju mastodontów. Nie rozumiał, dlaczego Herilak krzyczy. Lecz na błocie widniały białe plamki, a wyżej robiło się coraz bielej.

Śnieg.

Leżał na wznoszącym się przed nimi stoku. Przecinał go błotnisty szlak po przejściu sammadów! Kerrick podbiegł ciężko do zaspy obok drogi, nabrał pełne dłonie zimnego, białego puchu i wyrzucił go w powietrze. Wszyscy śmiali się i wiwatowali.

Na szczycie zatrzymali się, stojąc w zaspie po kolana. Spoglądali w dół na pierwsze zwiadowczynie Yilanè. Powstrzymały swe wierzchowce po osiągnięciu stoku pokrytego śniegiem.

Za nimi zatrzymała się także reszta napastniczek. Fargi zbiły się w gromadę, podczas gdy jadące wierzchem Yilanè urządziły naradę.

Potem ruszyły znów. Nie do góry, lecz w dół stoku. Szły powoli, aż zniknęły z oczu.

ROZDZIAŁ XVII

Pokrywający rzekę lód zaczął pękać, piętrzyć się w zatory, które potem wielkimi krami spływały z nurtem do morza. Choć wiosna już tu dotarła, w osłoniętych miejscach lód nadal skuwał brzeg, zagłębienia wypełniał śnieg. Ale na łęgach, w szerokim zakolu rzeki małe stadko saren skubało już cienkie źdźbła nowej żółtozielonej trawy. Rozglądały się, strzygąc uszami, łapały w nozdrza powietrze. Coś je zaniepokoiło, bo w długich, pięknych susach zniknęły między drzewami.

Herilak stał w cieniu wysokiego, wiecznie zielonego drzewa, wdychał aromatyczny zapach jego igieł i spoglądał na opuszczone jesienią obozowisko. Uścisk zimy zelżał; wiosna tego roku przyszła wcześnie, co nie zdarzało się od wielu lat. Może skończyły się już lodozimy? Może. Z tyłu, z lasu, doszedł go odgłos skrzypiącej uprzęży i radosne trąbienie mastodonta. Zwierzęta poznawały okolicę, wiedziały gdzie są; wędrówka dobiegała końca.

Z lasu wynurzyli się cicho łowcy, wśród nich Kerrick. Odczuli ulgę, że mogą już stanąć, rozbić obóz w znajomym miejscu, zbudować szałasy. Zatrzymać się na jakiś czas w jednym miejscu. Zima dopiero się skończyła, na razie nie musieli przejmować się następną. Kerrick spojrzał na przelatującego wysoko białego ptaka. To tylko ptak.

Pomimo słonecznego nastroju powróciły mroczne wspomnienia. Były w nich Yilanè, tkwiły tam jak nigdy nie niknąca groźba, jak burza, która może rozszaleć się w każdej chwili. Cała przyszłość Tanu, wszystkie ich plany są uzależnione od czyhającej na południu śmierci. Mastodonty trąbiły jak oszalałe, przerwał rozmyślania. Dosyć! Będzie jeszcze czas na troski. Teraz pora rozbijać obóz, rozpalać ogniska, piec świeże mięso. Pora przerwać wędrówkę.

Kerrick, Herilak, stary Fraken, obaj sammadarzy spędzili noc wokół ognia. Mieli pełne żołądki, byli zadowoleni. Sorli grzebał w ognisku, wzbiły się z niego błyszczące iskry i zniknęły w mroku. Księżyc w pełni wzniósł się zza drzew, noc była cicha. Sorli wyciągnął zwęgloną gałąź, dmuchnął w nią, aż buchnęła płomieniami, wtedy włożył ją do kamiennego cybucha fajki. Zaciągnął się głęboko, wypuścił szary kłąb dymu i podał fajkę Har-Havoli. Ten również zaciągnął się głęboko, powoli. Byli teraz sammadem sammadów, nikt już nie pokpiwał z tego, że on i jego ludzie mówią nieco inaczej. Nikt nie śmiałby, zwłaszcza teraz po wspólnie spędzonej zimie i zwycięskiej walce z murgu. Trzej jego młodzi łowcy mieli już kobiety z innych sammadów. Była to naturalna droga do pokoju.

— Fraken — zawołał Herilak. — Opowiedz nam o bitwie. Opowiedz, jak padały murgu.

Fraken kręcił głową, udając zmęczenie, lecz gdy wszyscy zaczęli go błagać, gdy zobaczył coraz więcej osób gromadzących się wokół ogniska, dał się namówić. Mruczał coś nosowo, kołysząc się przy tym, potem śpiewając zaczął opowiadać wydarzenia zimy:

— …wiele razy podchodziły wzgórzem, wiele razy łowcy stawiali im czoła zabijając je ciągle i ciągle. W końcu wokół każdego łowcy tak wysoko spiętrzyły się ciała, że nikt nie był spoza nich widoczny. Każdy łowca zabił tyle murgu, ile traw porasta zbocze góry. Każdy łowca przebijał murgu, aż miał ich po pięć na jednej włóczni. Silni byli łowcy tego dnia. Wysokie były wzgórza zwłok.

Słuchali tego, kiwając głowami i rosnąc z dumy. Fajka przechodziła z rąk do rąk, Fraken opiewał ich zwycięstwa, jego głos wznosił się i opadał od emocji. Wszyscy słuchali go chciwie. Zgromadziły się tam nawet kobiety i małe dzieci. Gdy skończył, pozostali długo w milczeniu wspominali. Było co pamiętać, wydarzyło się coś bardzo ważnego.

Ognisko przygasło. Kerrick dorzucił do niego drew, usiadł oszołomiony. Dym fajki był zbyt mocny, nie był do niego przyzwyczajony. Fraken otulił się futrami i poszedł znużony do namiotu. Kobiety odeszły, pozostało tylko kilku łowców. Herilak wpatrywał się w ogień. Har-Havola siedział obok niego i kiwając się niemal zasypiał. Herilak spojrzał na Kerricka.

— Są teraz szczęśliwi — powiedział. — Pełni spokoju. Dobrze, niech zaznają go choć trochę. Zima była długa i ciężka. Lepiej, jak o niej zapomną, póki nie będą musieli pomyśleć o następnej. Niech zapomną i o śmiercio-kijowych murgu.

Umilkł na dłużej, spojrzał na Kerricka i dodał:

— Zabiliśmy ich wiele. Może o nas też zapomną, zostawią w spokoju. Kerrick chciał, żeby tak się stało. Ale jego doświadczenie mówiło co innego. Pokręcił ze smutkiem głową, a Herilak westchnął.

— Przybędą znów — powiedział Kerrick. — Znam te murgu. Nienawidzą nas równie mocno, jak my ich. Czy zniszczyłbyś je wszystkie, gdybyś miał taką możliwość?

— Natychmiast! Z ogromną przyjemnością.

— One czują to samo.

— To co mamy zrobić? Lato będzie krótkie. Nie wiemy nawet, czy łowy się udadzą. Potem przyjdzie nowa zima i co wtedy zrobimy? Jeśli pójdziemy na wschód, by polować nad oceanem, murgu nas tam znajdą.

Jeszcze raz na południe? Wiemy przecież, co spotkało nas na południu. A północ jest skuta lodem.

— Góry — powiedział Har-Havola, którego obudziła rozmowa. — Musimy iść za góry.

— Przecież twój sammad przybył zza gór — odparł Herilak. — Przyszliście tu, bo nie mogliście tam polować. Har-Havola potrząsnął głową.

— To wy mówicie o moim sammadzie, że jest zza gór. Lecz to, co nazywacie górami, to zaledwie pagórki. Dopiero za nimi są prawdziwe góry. Sięgają nieba, ich wierzchołki pokrywa nie topniejący nigdy śnieg. To są góry.

— Słyszałem o nich — powiedział Herilak. — Mówią, że są nieprzebyte, że giną tam ci, którzy próbują je pokonać.

— Zgadza się. Jeśli nie znasz przełęczy, dopadnie cię zima, pochwyci w swe sidła i zginiesz. Jednakże Munan, łowca z mego sammadu, był za górami.

— Murgu nic nie wiedzą o tych górach — Kerrick przypomniał sobie z nagłą nadzieją w głosie. — Nigdy o nich nie mówiły. Co leży za nimi?

— Pustynia, tak mówił nam Munan. Bardzo mało traw, bardzo mało deszczy. Mówił, że szedł dwa dni pustynią, a potem wrócił, bo nie miał wody.

— Powinniśmy tam pójść — Kerrick rozmyślał na głos. Herilak skrzywił się.

— Jeśli przekroczymy lodowe góry, zginiemy na pustyni. To już lepiej zmagać się z murgu. Przynajmniej umiemy je zabijać.

— Murgu zabiją nas również — odparł gniewnie Kerrick. — Zabijemy część, lecz przybędą dalsze, bo jest ich tyle, ile kropel wody w oceanie. W końcu zginiemy wszyscy. Pustynia nie może ciągnąć się bez końca. Możemy zabrać wodę, odnaleźć najkrótszą drogę. Warto się nad tym zastanowić.

— Tak — zgodził się Herilak. — Istotnie powinniśmy się więcej dowiedzieć. Har-Havola, zawołaj swego łowcę imieniem Munan. Niech opowie nam o górach i tym, co za nimi.

Munan był wysokim łowcą z długimi bliznami, które pokrywały mu policzki i uważane były przez członków jego sammadu i innych sammadów spoza gór za ozdobę męskiej twarzy. Pyknął z fajki, gdy doszła do niego i uważnie wysłuchał pytań.

— Było nas trzech — powiedział. — Wszyscy bardzo młodzi. Robi się takie rzeczy w młodości, by dowieść, że się jest dobrym łowcą. Trzeba dokonać czegoś wyjątkowego. — Dotknął szram na kościach policzkowych. — Tylko bardzo silni otrzymują tę oznakę łowcy.

Har-Havola przytaknął, w świetle ogniska połyskiwały jego blizny.

— Trzech poszło, dwóch wróciło. Wyruszyliśmy na początku lata i pokonaliśmy wysokie przełęcze. Stary łowca z naszego sammadu znał je. Wiedział, jak je przejść, opowiedział nam i znaleźliśmy drogę. Mówił nam, jakich znaków szukać, które przełęcze wybrać. Nie było to łatwe, w najwyższych miejscach leżał głęboki śnieg, lecz w końcu je przeszliśmy. Cały czas kierowaliśmy się na zachód. Za górami są wzgórza, dobrze się tam poluje. Dalej jednak zaczyna się pustynia. Zeszliśmy za nią, lecz nie było tam wody. Wypiliśmy nasze zapasy z bukłaków, a potem wróciliśmy.

— Ale można tam polować? — spytał Herilak. Munan przytaknął.

— Tak. W górach padają deszcze, zimą śnieg. Przylegające do gór wzgórza są zielone. Pustynia zaczyna się dopiero za nimi.

— Czy odnalazłbyś wysokie przełęcze? — spytał Kerrick. Munan kiwnął głową. — Trzeba więc wysłać małą grupę. Muszą odnaleźć drogę, dotrzeć do wzgórz. Gdy tego dokonają, a wszystko będzie tak, jak powiedziałeś, wrócą tu, by poprowadzić sammady.

— Lata są teraz krótkie — powiedział Herilak — a murgu siedzą za blisko. Jeśli przeszedł jeden — przejdziemy wszyscy. Uważam, że tak należy zrobić.

Rozmawiali o tym przez kilka wieczorów. Tak naprawdę nikomu się nie śpieszyło, by pokonywać latem lodowe góry. Zima i tak wkrótce ich dopadnie, nie muszą szukać jej sami. Wszyscy jednak wiedzieli, że trzeba coś zrobić. Trochę tu polowali. Mieli więc zapas świeżego mięsa. Mieli czas kopać korzonki, zbierać rośliny i nasiona, lecz to wszystko za mało, by przetrzymać zimę. Stracili namioty i wiele innych cennych rzeczy. Zachowali jeszcze mięso zabrane murgu, przechowywane w pęcherzach. Nikomu nie smakowało i dopóki mieli coś innego do jedzenia, trzymali je w zapasie. Zostało go sporo, w potrzebie mogło okazać się zbawienne.

Herilak czekał cierpliwie, dopóki polowania się udawały i wszyscy jedli to, na co mieli ochotę. Kobiety wyprawiły kilka skór, gdy zdobędą ich więcej, znów rozbiją namioty. Mastodonty odżywiały się dobrze, ich pomarszczone boki znów się wypełniły. Herilak widział to i czekał. Czekał, póki nie najedzą się do syta, a dzieci nie nabiorą sił. Każdej nocy patrzył w niebo, widział, jak księżyc rośnie, aż stał się jasny, a potem znów niknie. Gdy przepadł ponownie, nabił kamienną fajkę gorzką korą i znów zawołał łowców wokół ogniska.

— Zima nadejdzie jak zawsze. Nie możemy czekać tu na nią. Musimy wyruszyć tam, gdzie łowy bywają udane i gdzie nie ma murgu. Mówię, byśmy przekroczyli wysokie góry i dotarli do leżących za nimi zielonych wzgórz. Jeśli pójdziemy teraz, osiągniemy je jeszcze w lecie; zdołamy też bez trudu pokonać wysokie przełęcze. Munan powiedział nam, że tylko latem można je przebyć. Ruszymy wkrótce i będziemy szli bez obciążenia, tak jak w czasie ucieczki przed murgu. Jeżeli ruszymy zaraz, znajdziemy się przed zimą na zielonych wzgórzach za górami. Mówię, że nadeszła pora załadowania włóków i skierowania się na zachód.

Nikt nie chciał stąd odchodzić, ale też nikt nie potrafił uzasadnić, dlaczego mieliby pozostać. Tkwiąc między lodem a murgu, nie mieli wyboru. Mówili o tym do późna w noc, lecz nie zdołali znaleźć innego wyjścia. Muszą iść za góry.

Rano złożyli włóki, zastąpili stare rzemienie nową skórą. Mali chłopcy poszukali w lesie zbitych kulek sierści i kości wyplutych przez sowy. Fraken otwierał je i odczytywał znaki.

— Nie dziś, lecz jutro — powiedział. — To pora wyruszenia, o pierwszym brzasku. Gdy słońce wzejdzie nad wzgórza i zajrzy tutaj, nie zobaczy nas. Musimy iść.

Tej nocy, po posiłku, Kerrick siedział przy ognisku, przywiązując trawki do długich cierni głogu. Zapasy strzałek do hèsotsanów znacznie się zmniejszyły, a nie znaleźli tu drzew, na których rosną. Na szczęście nie były konieczne. Hèsotsany wystrzeliwały wszystko, co miało taką samą wielkość. Robione własnoręcznie strzałki spisywały się równie dobrze. Kerrick odgryzł zębami końce węzła. Obok stanęła Arm un, wrzuciła do ognia resztki jedzenia i zaczęła robić pakunek z nielicznych rzeczy. Robiła to bez słowa i Kerrick nagle spostrzegł, że wróciła do swego dawnego zwyczaju przykrywania twarzy włosami.

Chwycił ją za rękę i przyciągnął do siebie, lecz nadal odwracała twarz. Dopiero gdy ujął ją za nadgarstki i obrócił ku sobie, dojrzał w jej oczach łzy.

— Skaleczyłaś się? Co się stało? — spytał ze współczuciem. Potrząsnęła głową i choć usiłowała zachować milczenie, rozszlochała się. W końcu odwróciła twarz, zakryła ją włosami i powiedziała:

— Będę miała dziecko. Na wiosnę.

Rozradowany Kerrick zapomniał o jej łzach, przyciągnął ją do siebie, śmiejąc się głośno. Wiedział już dużo o dzieciach, widział jak się rodziły, jak stawały się dumą rodziców. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego Arraun zamiast się cieszyć, płacze z tego powodu. Nie chciała mu powiedzieć i nadal odwracała twarz. Jej milczenie najpierw go martwiło, potem zaczęło złościć, potrząsnął nią, aż zapłakała głośno. Zawstydził się swej brutalności, wytarł jej łzy i objął ją. Gdy się uspokoiła, zrozumiała, że musi mu wszystko powiedzieć. Odchyliła włosy i wskazała na swą twarz.

— To będzie dziewczynka wyglądająca jak ja — powiedziała, dotykając szpary w swych ustach.

— To bardzo dobrze, bo jesteś piękna. Uśmiechnęła się lekko.

— Tylko dla ciebie — powiedziała. — Gdy byłam mała, wytykali mnie palcami. Śmiali się ze mnie i nigdy nie byłam tak szczęśliwa jak inne dzieci.

— Teraz nikt się z ciebie nie śmieje.

— Nie. Nie przy tobie. Lecz dzieci będą się śmiały z naszej córki.

— Nie będą. Nasza córka może okazać się synem podobnym do mnie. Czy twoja matka lub ojciec mieli takie usta jak ty?

— Nie.

— To dlaczego ma je mieć nasze dziecko? Ty jako jedyna będziesz tak wyglądać i cieszę się, że ktoś ma taką twarz. Nie powinnaś płakać.

— Nie powinnam — wytarła oczy. — Nie powinnam też martwić cię moimi obawami. Musisz być silny, gdy jutro wyruszymy w góry. Czy po ich drugiej stronie naprawdę będą dobre łowy?

— Oczywiście. Tak mówi Munan, a on tam był.

— Czy będą tam… murgu? Śmiercio-kijowe murgu?

— Nie. Zostawimy je za sobą. Pójdziemy tam, gdzie nigdy ich nie było.

Ani słowem nie wspomniał, że jest coś, czego się obawiał najbardziej. Vaintè żyła. Nie spocznie nigdy, nie zaprzestanie poszukiwań, dopóki nie zginie on i wszyscy Tanu.

Mogą uciekać, lecz to, że pójdzie za nimi, jest tak pewne jak to, że po dniu następuje noc.

ROZDZIAŁ XVIII

Piątego dnia marszu teren zaczął się wznosić; zachodni wiatr był zimny i suchy. Łowcy z sammadu Har-Havoli wciągali powietrze i śmiali się radośnie, gdyż znali ten zakątek świata. Rozmawiali z ożywieniem, wskazywali na znajome miejsca, poganiali sammady i człapiące mastodonty. Herilak nie dzielił ich radości, bo sądząc po tropach, marne były tu łowy. Parę razy widział ślady przechodzących tu innych Tanu, raz znalazł nawet resztki ogniska z jeszcze ciepłym popiołem. Nigdy nie widział łowców; na pewno trzymali się z dala od tak wielkiego i dobrze uzbrojonego oddziału.

Szlak, którym szli, wiódł ich coraz dalej między wzgórza, szli jak po stopniach, każde następne było wyższe od poprzedniego. Dni były ciepłe, słońce grzało mocno, lecz nocą z chęcią otulali się w futra. Pewnego świtu Har-Havola krzyknął radośnie i wyciągnął rękę przed siebie, gdzie wschodzące słońce dotykało na horyzoncie wysokich, białych szczytów. To te pokryte śniegiem góry mieli przejść.

Codziennie wspinali się coraz wyżej, aż góry przed nimi stary się zaporą rozciągającą się daleko w obie strony. Wydawały się jednolite, monumentalne. Dopiero gdy sammady podeszły bliżej, dostrzegli dolinę wprowadzającą łagodnie do ich wnętrza. Płynąca nią rzeka miała szybki nurt; zimną, szarą wodę. Szli wzdłuż jej zakrętów, aż stracili z oka pogórze. Zmienił się krajobraz, drzew było mniej, przeważały szpilkowe.

Pewnego popołudnia coś się poruszyło na zboczu ponad nimi i zobaczyli białe, rogate zwierzęta skaczące do kryjówki. Jedno zatrzymało się na występie skalnym, spojrzało w dół; dosięgła je strzała z łuku Herilaka. Zwierzę stoczyło się po skalnym stoku. Miało kręconą, miękką sierść, a mięso, gdy przyrządzili je wieczorem, było smaczne i tłuste. Har-Havola zlizał z palców resztki sadła i czknął zadowolony.

— Dotąd tylko raz jadłem górską kozę. Dobra. Bardzo trudna do podejścia. Żyje tylko w wysokich górach. Musimy teraz pomyśleć o paszy dla mastodontów i drwach na ogniska.

— Dlaczego? — spytał Herilak.

— Wejdziemy jeszcze wyżej. Wkrótce skończą się drzewa, a potem nawet trawa stanie się niska i rzadka. Będzie zimno, bardzo zimno.

— No, to musimy zabrać z sobą wszystko, co trzeba — powiedział Herilak. — Bez namiotów włóki są niemal puste. Pościnamy drzewa, załadujemy, a dla zwierząt weźmiemy gałązki z liśćmi. Nie mogą głodować. Czy będzie tam woda?

— Nie, ale to nieważne, bo będziemy mogli topić śnieg. To da się zrobić.

Dni były nadal ciepłe, lecz budząc się, rano zastawali na ziemi szary szron, a mastodonty burczały z niezadowolenia, wypuszczając kłęby pary na chłodzie. Choć skarżono się na rozrzedzone powietrze, a stary Fraken dyszał ciężko, nie mógł się wspinać i jechał na włóku, Kerricka wypełniało nie znane mu dotąd szczęście. Radowała go przejrzystość powietrza, cisza gór, wyrazistość nieba i skał. Jakże różniło się to od wilgotnego upału południa, potu i owadów. Yilanè mogą sobie mieć bagna i niekończące się lato. Pasowały do tego. Nie potrafiłyby tu żyć. To nie był ich świat — czy nie mogą zostawić go Tanu? Choć wciąż przyglądał się niebu, nie dostrzegł żadnego z wielkich drapieżców ani innych ptaków, które mogłyby zauważyć ich przemarsz. Może Yilanè ich nie wyśledzą. Może nareszcie uchronią się przed nimi.

— Tam jest najwyższa przełęcz — oznajmił Munan pewnego popołudnia, wskazując przed siebie. — Tam, gdzie te chmury i gdzie pada śnieg. Przypomniałem sobie, że chmury pędzą od zachodu, tak iż pada tam niemal bez przerwy.

— Nie możemy czekać, aż się przejaśni — powiedział Herilak. — Mamy mało drewna i paszy. Musimy iść dalej.

Dotarcie do przełęczy wymagało całego dnia mozolnej wspinaczki. Leżał tam gruby śnieg, mastodonty zapadały się, przebijając jego skorupę, potykały się w zawiei. Była to dla nich wyczerpująca droga, z wysiłkiem stawiały każdy krok. O zmroku sammady były jeszcze na stoku, musiały tam spędzić bezsenną noc. Niezadowolone zwierzęta stękały w mroku. Nie mogąc rozpalić ognisk, zawinęli się w futra i trzęsąc się z zimna doczekali świtu. Ruszyli o brzasku, wiedząc, że jeśli tego nie zrobią, zamarzną na śmierć.

Gdy minęli przełęcz, droga stała się jeszcze trudniejsza, musieli schodzić po stromym, oblodzonym stoku. Nie mogli się jednak zatrzymać. Skończyła się karma, mastodonty nie przeżyłyby następnej nocy w śniegu. Szli uparcie, tonąc w ogarniających wszystko kłębach chmur. Po południu osiągnęli rumowisko skalne i przekonali się, że idzie się po nim jeszcze gorzej niż po śniegu. Tuż przed szarówką wyszli z chmur i poczuli na twarzach ciepło zachodzącego słońca. W dole rozpościerały się doliny, w oddali widzieli zielone palmy roślinności.

Zapadł mrok, lecz stanęli tylko na chwilę, by rozniecić ogniska i zapalić pochodnie. Trwało tak, dopóki nie poczuli pod stopami rozmiękłej ziemi i nie zrozumieli, że mają już za sobą największe trudności. Zatrzymali się wtedy na zboczu, obok bystrego strumienia wypływającego spod płata śniegu. Brzeg strumienia pokryty był kępkami trawy. Padli wyczerpani na ziemię, a mastodonty z rykiem wydzierały trąbami wielkie kawały darni. Tej nocy smakowało im nawet przechowywane mięso murgu.

Najgorsze minęło; schodzenie dolinami okazało się o wiele łatwiejsze niż droga pod górę. Wkrótce znaleźli się znowu wśród drzew. Mastodonty urządziły sobie ucztę, zrywając zielone liście z gałęziami. Łowcy byli szczęśliwi. Spotkali tego dnia świeże bobki górskich kozłów i przysięgali, że rano dostarczą mięsa. Kozły były jednak zbyt czujne, wspinały się w bezpieczne miejsca, znikały z oczu, zanim łowcy podeszli je na zasięg strzału z łuku. Następnego dnia na skrytej wśród drzew polanie wytropili stado małych saren, zabili dwie, nim pozostałe uciekły. Jedli nie tylko sarny. Rosły tu sosny, jakich dotąd nie znali, z ukrytymi w szyszkach słodkimi orzeszkami. Zostawili za sobą góry, przyszłość wydawała się radosna.

Następnego dnia potok doprowadził ich do otoczonego skałami stawu. Ślady zwierząt wskazywały, że używają go jako wodopoju. Staw nie miał ujścia. Woda musiała wypływać więc spod ziemi, spotykali się już z czymś takim.

— Tu się zatrzymamy — powiedział Herilak. — Mamy tu wodę, paszę dla zwierząt, łowy zapowiadają się dobrze, jeśli nie mylą mnie tropy. Jest tu wszystko, czego potrzeba. Sammady rozbiją obóz, a łowcy przyniosą świeże mięso. Są też jagody, korzonki. Nieprędko odczujeny głód. Z Munanem, który tu był, pójdę sprawdzić, co znajduje się dalej. Zabierzemy z sobą Kerricka.

— Musimy zabrać wodę w bukłakach — dodał Munan. — Dalej będzie jej mało, a na pustyni — już wcale.

— Tak zrobimy — stwierdził Herilak.

Gdy tylko trzej łowcy znaleźli się u stóp wzgórza, teren zaczął się zmieniać. Rosło coraz mniej drzew, trawa była sucha, występowały ościste, wyglądające na niebezpieczne, rośliny. W miarę jak stawało się bardziej płasko, trawa rzedniała, szli po żwirze i nawiewanym piasku. Wszystkie rośliny były teraz kolczaste, wysuszone, rosły z rzadka. Powietrze było suche i nieruchome. Mignęła im nagle jaszczurka. Poza nią nic się nie poruszało.

— Mieliśmy długi, ciężki dzień — powiedział Herilak. — Zatrzymamy się tutaj, dalej wygląda tak samo. Czy to ta pustynia, o której opowiadałeś? Munan przytaknął.

— Bardzo ją przypomina. Niekiedy jest więcej piasku, czasem występują rumowiska skalne. Poza tym kolcozielskiem nic nie rośnie. Nie ma wody.

— Rano pójdziemy dalej. Musi mieć koniec.

Pustynia była gorąca, sucha i mimo słów Herilaka zdawała się nie mieć końca. Szli cztery dni, od rana do wieczora, odpoczywając w środku dnia, gdy słońce stało wysoko i było zbyt gorąco na marsz. Pod koniec czwartego dnia góry stały się jedynie szarą kreską na horyzoncie. Przed nimi niezmiennie leżała pustynia. O zmroku Herilak stanął na małym wzniesieniu, osłaniając oczy popatrzył na zachód.

— To samo — powiedział. — Żadnych wzgórz czy gór, nic zielonego. Tylko pustynia.

Kerrick uniósł skórzany bukłak.

— To ostatni.

— Wiem. Wracamy rano. Doszliśmy tak daleko, jak tylko było można. Nie mamy już wody na ostatni dzień marszu. Napijemy się, gdy znów dojdziemy do wzgórz.

— Co zrobimy potem? — spytał Kerrick, układając suche gałązki na ognisko.

— Musimy o tym pomyśleć. Jeśli łowy będą dobre, to może zostaniemy na tych wzgórzach. Zobaczymy.

W ciemnościach rozległo się blisko pohukiwanie sowy. Kerrick wzdrygnął się, obudził nagle, poczuł chłód. To tylko sowa, nic więcej. Żyły tu, na pustyni, zjadały jaszczurki. To tylko sowa.

Yilanè nie mogą wiedzieć, gdzie są, nie mogą pójść za nimi przez śniegi przełęczy górskich. Są tu bezpieczni.

Mimo to tej nocy śnił mu się Alpèasak, był znów wśród krzątających się fargi. Na drugim końcu smyczy tkwiła Inlènu*. Jęczał przez sen, lecz się nie obudził, nie wiedział, że zaciskał palce na żelaznym pierścieniu otaczającym mu szyję.

Gdy obudził się rano, sen przygniatał go jak wielkie brzemię. To tylko sen, powtarzał sobie, lecz szedł z przeczuciem zagrożenia i klęski.

Wracali prędko. Bez jedzenia i wody mogli poruszać się szybciej po suchej pustyni, a następnie po trawiastych stokach pogórza. Przed wieczorem pokonali ostatni grzbiet, mając sucho w ustach i wypatrując niecierpliwie wody. Droga wiodła przez gęste poszycie, przebijali się przez nie z trzaskiem. Herilak szedł pierwszy, wspinając się wytrwale. Zobaczył, że wyprzedził pozostałych i stanął, by go dogonili.

W tej chwili bzyknęła obok niego strzała, uderzyła w ziemię.

Rzucił się w bok, ostrzegając pozostałych krzykiem. Leżąc za pniem drzewa, wyciągnął z kołczanu swoją strzałę i nałożył na cięciwę. Ze stoku nad nim rozległ się głos.

— Herilaku, to ty? Czy to ty wołałeś?

— Kto tam?

— Sorli. Uważaj. W tyra lesie jest niebezpiecznie.

Herilak rozejrzał się, lecz niczego nie dostrzegł. Co miało grozić? Nie chciał więcej hałasować. Między drzewami pojawił się zmęczony Kerrick. Herilak skinął mu, by szedł dalej, trzymając się ścieżki. Gdy minął go i Munan, poszedł za nimi, cicho i ostrożnie.

Sorli czekał na nich skryty za wielkimi głazami. W pobliżu byli inni łowcy jego sammadu, schowani i wpatrujący się w podnóże wzgórza. Sorli machnął przybyłym, by przeszli, a potem się zatrzymali. Gdy znaleźli się za grzbietem, zdjął strzałę z łuku.

— Słyszałem, jak idziecie przez krzaki, potem mignęła mi tylko twoja sylwetka. Nie poznałem cię, dlatego wypuściłem strzałę. Myślałem, że to tamci. Zaatakowali nas dziś rano, tuż po świcie. Zabili wartowników, lecz ci zdążyli nas ostrzec. Zabili też jednego mastodonta, może dla mięsa, lecz odparliśmy ich, nim zdołali zrobić coś więcej.

— Kto to był?

— Nie Tanu.

— Murgu! — Kerrick bezwiednie zawołał przerażonym głosem. — Nie tu. Nie, tylko nie tu.

— Nie murgu. Ale też nie Tanu, jakich znamy. Zabiliśmy jednego, zobaczycie. Mieli tylko włócznie. Nie znają łuków. Gdy zaczęliśmy strzelać, załamali się i uciekli.

Poszli dalej ścieżką, aż Sorli zatrzymał się i wskazał na trupa.

Ciało leżało tam, gdzie padło, twarzą w dół między krzakami. Wypełniona krwią dziura na plecach wskazywała, którędy wleciała strzała, powodując śmiertelną ranę. Biodra zmarłego owijało futro. Miał skórę ciemniejszą niż oni i długie, czarne — inne niż ich jasne — włosy. Herilak nachylił się i przewrócił ciało, rozgarnął futra końcem włóczni.

— Łowca. Byłby Tanu, gdyby nie skóra i włosy.

Kerrick nachylił się i uniósł powiekę. Zamglone czarne oko wpatrywało się ślepo, kontrastując kolorem z niebieskimi oczyma Tanu. Munan przyjrzał się także i splunął ze wstrętem.

— Harwan — powiedział. — Gdy byłem mały, straszono mnie opowieściami o czarnych ludziach spoza wysokich gór, którzy przychodzili w nocy, by kraść dzieci i zjadać niemowlęta. Nazywano ich Harwan, są wojowniczy i straszni. Niektórzy twierdzili, że to prawda, inni się śmiali.

— Teraz wiemy — powiedział Sorli. — Te opowieści były prawdziwe. Jest jeszcze coś. Spójrzcie na to.

Poprowadził ich kawałek w górę, do leżącego pod drzewami ciemnego kształtu. Herilak spojrzał na niego i chrząknął ze zdumienia:

— Długoząb, rzadko widywałem równie wielkie.

Był ogromny, długi na półtora chłopa. Z szeroko otwartego pyska wystawały dwa długie zęby, olbrzymie, ostre, śmiercionośne. To im zwierzę zawdzięczało swą nazwę.

— Przyszedł z ciemnymi Tanu — były też inne. Chodziły z nimi jak mastodonty, atakowały na rozkaz.

Herilakowi bardzo się to nie spodobało.

— To niebezpieczne. Uzbrojeni Tanu i te stwory. Skąd przyszli?

— Z północy — i wróciły tam. To mogła być wyprawa łowiecka. Herilak spojrzał ku północy i pokręcił głową.

— Czyli ta droga jest przed nami zamknięta. Podobnie jak i na zachód, przynajmniej w tym miejscu. Nie wiemy, ilu jest tych ciemnych Tanu ani ile długozębów biegnie u ich boku. Możemy więc iść tylko w jedną stronę.

— Na południe — powiedział Kerrick. — Na południe tymi wzgórzami. Mogą tam jednak być murgu.

— Mogą być wszędzie — odparł Herilak z rezygnacją. — To nieważne. Musimy iść. Może skończy się tara pustynia, może udadzą się łowy. Napijmy się teraz słodkiej wody. Wystawcie straże na noc. Wyruszamy jutro rano.

ROZDZIAŁ XIX

Dziecko wytropiłoby drogę sammadów, tak wyraźnie odcinała się na miękkiej darni. Widniały na niej głębokie rowki wyryte drągami włóków, wielkie odciski stóp mastodontów, ich piętrzące się wysoko odchody. Herilak nie próbował zacierać tych śladów — zostawiał jednak ukrytych łowców, niektórych nawet dwa dni drogi za sammadami, by mieć pewność, że nikt ich nie ściga. Mijały dni, lecz nic nie wskazywało, by ciągnęli za nimi ciemni Tanu czy ich długozębni towarzysze. Pomimo to Herilak sprawdzał ciągle, czy wystawiane są warty czuwające w dzień i w noc.

Wszystkie doliny i grzbiety wychodziły z wysokich gór, spłaszczały się i znikały na jałowej równinie. Zeszli na nią ze wzgórz. Zamiast pokonywać granie, maszerowali skrajem pustyni. Przodem szli łowcy, poszukując wody w dolinach. Gdy co wieczór rozbijali obóz, wprowadzali mastodonty w głąb wąwozów, by napiły się tam i napasły.

Szli dalej. Niewiele mogli upolować na pogórzu i równinie. Łąki u podnóża wzgórz zaczęły sięgać coraz dalej i dalej w wysuszoną pustynię, poprzecinaną niekiedy wyschłymi korytami potoków. Na trawiastej równinie nie było jednak wody, dlatego też prawie nie było zwierząt Mogli jedynie iść naprzód.

Dopiero gdy księżyc dwa razy urósł i zmalał, doszli do rzeki. Woda musiała pochodzić z wysokich gór, bo nurt był bystry, wyrył głęboki wąwóz. Stanęli na wysokim brzegu patrząc, jak w dole rozbija się o skały, kotłuje w białą pianę.

— Nie przekroczymy tu rzeki — powiedział Kerrick. Herilak przytaknął i spojrzał w dół kanionu.

— Może lepiej jej nie przekraczać, lecz pójść wzdłuż brzegu. Niesie tyle wody, że pokona pustynię. Za nią znajdziemy zwierzynę. Musimy znaleźć miejsce, gdzie można zbierać żywność i polować.

Potem wypowiedział głośno dręczącą ich wszystkich myśl:

— Musimy to uczynić przed nadejściem zimy.

Podążali za wijącym się po równinie nurtem. W wielu miejscach brzeg stawał się mniej stromy, mogli tam poić mastodonty. Niekiedy znajdowali tam ślady saren. I coś jeszcze. Pierwszy wspomniał o tym Munan. Dołączył do Herilaka i Kerricka przy ognisku i usiadł zwrócony plecami do wzgórz.

— Poluję od wielu lat — powiedział. — Tylko raz polowano na mnie. Opowiem wam o tym. Było to na wysokich wzgórzach, które nazywacie górami. Tropiłem jelenia. Ślady były świeże. Wczesnym rankiem szedłem cicho, czułem jednak, że coś jest nie tak. Potem zrozumiałem dlaczego. Byłem obserwowany. Czułem na sobie czyjeś oczy. Gdy się o tym upewniłem, odwróciłem się nagle — był na skale nade mną. Długoząb. Jeszcze za daleko, by skoczyć. Musiał mnie tropić, jak ja tropiłem jelenia. Spojrzał mi w oczy i zniknął.

Herilak skinął potwierdzająco.

— Zwierzęta wiedzą, kiedy są tropione. Kiedyś przyglądałem się pewnemu długozębowi; odwrócił się, bo poczuł mój wzrok. Także łowca czuje, gdy ktoś na niego patrzy.

— Jesteśmy teraz obserwowani — powiedział spokojnie Munan, podsycając ogień. — Nie odwracajcie się, lecz idźcie po drwa i spójrzcie przy tym na wzgórze za mymi plecami. Coś tam jest, obserwuje nas. Jestem tego pewien.

— Przynieś chrustu, Kerricku — polecił Herilak. — Masz dobry wzrok. Kerrick wstał powoli i odszedł kilka kroków; wrócił z paroma gałązkami, które dorzucił do ogniska.

— Nie jestem pewien — powiedział. — Pod szczytem wzgórza jest występ skały, pod nim leży głęboki cień. Może tam kryć się zwierzę.

— Wystawimy dziś w nocy dodatkowe straże — postanowił Herilak. — To nowy kraj. Na tych wzgórzach może być wszystko. Nawet murgu.

W nocy nie było alarmu. Przed świtem Herilak obudził Kerricka, dołączył do nich Munan. Poprzedniego wieczoru ułożyli plan. Idąc różnymi drogami, cicho jak cienie, zbliżyli się do skalnej półki z obu stron i od dołu. Gdy wstało słońce, znaleźli się na wy b ranch pozycjach.

Gdy Herilak zawołał głosem ptaka, ruszyli do przodu. Spotkali się przed półką z przygotowaną bronią, lecz niczego tam nie zastali. Były jednak ślady.

— Trawa jest przygnieciona — wskazał Kerrick — a tu złamana. Coś nas obserwowało.

— Rozproszyć się. Szukać tropów — powiedział Herilak. Munan znalazł ślad.

— Tu, na piasku. Odcisk stopy.

Nachylili się, przypatrując w ciszy, bo nie sposób było nie poznać, jakie to stworzenie go zostawiło.

— Tanu — oznajmił Herilak, wstając i patrząc na północ. — Czy ciemni Tanu mogli przyjść tu za nami?

— Nie byłoby to łatwe — stwierdził Kerrick. — Aby to zrobić, musieliby wyminąć nas szerokim kołem, zajść od przodu. To ślad innych Tanu. Jestem tego pewien.

— Tanu z tyłu, Tanu z przodu — Herilak wyrzucił z siebie. — Czy zamiast polować, nie będziemy musieli walczyć?

— Ten Tanu nie walczył — jedynie obserwował — powiedział Kerrick. — Tanu nie zawsze zabija Tanu. Zaczęło się to dopiero od mroźnych zim. Tu, daleko na południu, zimy nie są takie ostre.

— Co zrobimy? — spytał Munan.

— Wyśledzimy ich także, spróbujemy pogadać — powiedział Kerrick. — Może się nas boją.

— Ja boję się ich — stwierdził Munan. — Boję się dostać włócznią w plecy.

— No, to boimy się siebie nawzajem — odparł Kerrick. — Dopóki idziemy razem, mając tyle włóczni i łuków, ci nowi Tanu mogą być zbyt przestraszeni, by podejść bliżej. Jeśli pójdę sam, zabierając tylko włócznię, może się z nimi spotkam.

— To niebezpieczne — powiedział Herilak.

— Wszystko w życiu jest niebezpieczne. Tam są Tanu, macie przed sobą ich ślad. Jeśli nie spróbujemy porozumieć się z nimi pokojowo, będziemy mogli zrobić tylko jedno. Chcecie tego?

— Nie — oznajmił Herilak. — I bez zabijania się nawzajem jest dość śmierci. Zostaniemy dzisiaj w tym obozie. Daj łuk i strzały. Nie wypuszczaj się za daleko w te wzgórza. Jeśli do południa nikogo nie spotkasz, wracaj. Czy to jasne?

Kerrick przytaknął, oddając broń w milczeniu. Odczekał następnie, dopóki obaj łowcy nie zeszli ze wzgórza w stronę namiotów. Wtedy odwrócił się i zaczął powoli wspinać się po zboczu.

Były tam skały i kamienista gleba, tak iż nie znalazł innych śladów stóp — ani żadnego tropu, którym mógł podążać. Kerrick wspiął się na następny grzbiet i spojrzał na leżące daleko w dole namioty. To dobre miejsce do czekania. Było otwarte, nikt nie mógł go niepostrzeżenie zajść z tyłu. A jeśli będzie musiał uciekać, to wiedział którędy. Usiadł zwrócony twarzą do doliny, trzymając włócznię na kolanach. Patrzył czujnie.

Nagie wzgórza stały cicho, nic się na nich nie poruszało. Obserwował jedynie ruch mrówek na piasku. Mozoliły się z martwym chrząszczem, znacznie od nich większym, próbowały go zanieść do mrowiska. Kerrick obserwował mrówki, rozglądając się zarazem spod oka.

Zaswędziała go skóra na karku, dotknął jej ręką, lecz nic nie znalazł. Czuł coś jednak w dalszym ciągu. Przypomniał sobie opowiadania Munana. Jest obserwowany.

Wstał powoli i obejrzał się, przypatrując się trawiastemu stokowi wzgórza i kępie drzew. Nikogo nie zauważył. Z boku rosło trochę krzaków, były jednak rzadkie, nie dawały schronienia. Jeśli ktoś go obserwował, to jedynie spoza drzew. Przyglądał się im z niepokojem, lecz nic się nie poruszyło. Jeśli ukryty obserwator bał się go, to Kerrick sam musiał przejąć inicjatywę. Dopiero gdy zaczął odkładać włócznię, stwierdził, że ściskał ją kurczowo za drzewce. To jego jedyna obrona. Nie chciał jej tracić. Musiał jednak ją odłożyć, jeśli niewidoczny obserwator — czy obserwatorzy — ma uwierzyć, że przychodzi bez wrogich zamiarów. Zmusił się, by odrzucić broń na bok. Pod drzewami nadal nie było najmniejszego ruchu.

Kerrick wysunął jedną nogę naprzód, potem drugą. Miał sucho w gardle, czuł w uszach rosnące ciśnienie, słyszał głośne bicie swego serca, gdy zbliżał się powoli do drzew. Zatrzymał się na długi rzut włóczni. Nie potrafił się zmusić, by podejść bliżej. Dość. Teraz pora na ruch kryjących się w lesie. Powoli uniósł dłoń, wnętrzem naprzód i zawołał:

— Nie mam broni. Przychodzę w pokoju.

Nadal nie było odpowiedzi. Ale czy nie poruszyło się coś w cieniu pod drzewami? Nie był pewien. Odstąpił o krok i zawołał znów.

Ruch w mroku. Zarys sylwetki. Ktoś tam stał. Kerrick cofnął się jeszcze o krok, a nieznana postać wyszła ku niemu, znalazła się na słońcu.

Pierwszym odczuciem Kerricka był strach. Cofnął się nagle, lecz zdołał się opanować, by nie uciec.

Łowca miał czarne włosy i ciemną skórę, nie nosił brody. Jego dłonie były jednak równie puste jak Kerricka. Nie okrywał się też skórą, jak łowca z pogórza. Miał na głowie coś białego, równie białą skórę wokół bioder. Nie szarobiałą, lecz czystą jak śnieg.

— Porozmawiajmy — zawołał Kerrick, robiąc powolny krok naprzód.

Tamten obrócił się i omal nie cofnął do kryjówki wśród drzew. Ujrzawszy to, Kerrick stanął. Drugi łowca wziął się w garść, lecz nawet z tej odległości Kerrick widział, że drży ze strachu. Kerrick, gdy to zrozumiał, usiadł powoli na trawie, nadal unosząc dłonie w pokojowym geście.

— Nie skrzywdzę cię — zawołał. — Chodź, usiądź, pogadamy.

Powiedziawszy to, Kerrick zamarł. Gdy zdrętwiały mu ręce, opuścił je i położył dłonie na udach. Mruczał do siebie, patrzył w niebo, potem po pustych stokach, nie wykonując gwałtownych ruchów, które mogłyby spłoszyć obcego.

Tamten zrobił niepewny krok naprzód, jeszcze jeden. Kerrick uśmiechnął się i kiwnął głową, nie zdejmując rąk z kolan. Obcy podchodził, stawiając po jednym chwiejnym kroku co jakiś czas, póki nie znalazł się dość blisko. Wtedy opadł na ziemię, usiadł jak Kerrick ze skrzyżowanymi nogami, patrząc nań szerokimi, przerażonymi oczyma. Kerrick dostrzegł teraz, że tamten nie jest młody. Miał pomarszczoną skórę, a czarne włosy przetykała siwizna. Kerrick uśmiechnął się, nadal nie wykonując żadnego ruchu. Usta obcego otworzyły się, widać było drgające gardło, lecz rozległ się tylko chrapliwy dźwięk. Przełknął ślinę i zdołał w końcu przemówić. Z trudem wymawiał słowa.

Kerrick nic nie rozumiał. Uśmiechnął się i kiwnął głową, by uspokoić tamtego, mówiącego ciche, syczące słowa. Obcy potem urwał nagle, pochylił się i opuścił głowę.

Kerrick zmieszał się. Poczekał, aż łowca uniesie głowę i dopiero wtedy się odezwał.

— Nie rozumiem cię. Czy wiesz, co mówię? Czy chcesz poznać me imię? — Wskazał na swą pierś. — Kerrick, Kerrick.

Nie było odpowiedzi. Tamten siedział tylko i patrzył z otwartymi szeroko ustami. Okrągłe oczy bielały wyraźnie na tle ciemnej skóry. Gdy Kerrick skończył, znów kiwnął głową. Powiedział coś jeszcze, wstał i odszedł do drzew. Z cienia wystąpił inny łowca i coś mu podał. Z tyłu Kerrick dostrzegł dalszych, ustawił więc tak nogi, by móc w każdej chwili wstać i uciec. Odprężył się trochę, gdy żaden z nich nie podszedł bliżej. Patrzył nadal uważnie na drzewa, gdy powracał pierwszy obcy. Inni pozostali na swych miejscach.

Tym razem łowca usiadł bliżej. Kerrick zobaczył, że przyniósł jakąś ciemną miskę pełną wody. Uniósł ją oburącz i napił się, potem pochylił się daleko i położył ją na ziemi między nimi.

„Pijących razem łowców coś łączy” — pomyślał Kerrick. To czyn pokojowy. Miał taką nadzieję. Patrząc uważnie na tamtego, wyciągnął rękę i wziął miskę. Uniósł ją, napił się i odstawił na trawę.

Tamten znów się pochylił, wziął miskę i wylał na trawę obok siebie resztę wody. Potem stuknął w nią i powiedział jedno słowo:

— Waliskis.

Następnie oddał miskę Kerrickowi. Zaskoczyło go to, lecz kiwnął głową i uśmiechnął się. Podniósł czarkę wysoko i zobaczył, że zrobiona jest z jakiejś ciemnobrązowej substancji, której nie mógł poznać. Szorstka i brązowa, lecz z czarnym wzorem przy głównej krawędzi. Obrócił miskę w dłoniach — i odkrył, że po drugiej stronie jest większy czarny rysunek.

Była to dobrze uchwycona, wyraźna, czarna sylwetka, a nie przypadkowa plama czy prosty, powtarzający się wzór. Przedstawiała zwierzę. Miało niewątpliwie kły, a także trąbę. Mastodont.

— Waliskis — powiedział tamten. — Waliskis.

ROZDZIAŁ XX

Kerrick obracał wciąż miseczkę w dłoniach, potem dotknął rysunku mastodonta. Tamten, kiwając głową i uśmiechając się, powtarzał stale „waliskis”. Co to znaczyło? Czy ci Tanu też mają mastodonty? Nie sposób do tego dojść, jeśli nie zdoła z nimi porozmawiać. Obcy łagodnie ciągnął za czarkę, aż Kerrick ją puścił, potem odwrócił się i wszedł między drzewa.

Wrócił z czarką pełną jakichś gotowanych warzyw, białych i bryłowatych. Łowca wziął je palcami i zjadł, potem położył miskę na ziemi. Kerrick zrobił to samo; smakowały całkiem dobrze. Gdy tylko skończył, obcy znów odwrócił się i pośpieszył do zagajnika. Kerrick czekał, lecz tamten nie wrócił.

Wyglądało to na koniec spotkania. Mimo wołań Kerricka nikt się nie pokazał, a gdy podszedł powoli do zagajnika, nie znalazł w nim nikogo. Spotkanie było niezrozumiałe, lecz zachęcające. Ciemny łowca nie pokazał broni, przyniósł wodę i jedzenie. Kerrick podniósł czarkę, chwycił włócznię i wrócił do namiotów. Wartownicy krzyknęli na jego widok i Heiilak wybiegł mu na spotkanie. Spróbował potrawy, pochwalił ją, lecz również nie zrozumiał znaczenia tego poczęstunku.

Sammady zgromadziły się, by wysłuchać relacji, musiał im stale opowiadać o wszystkim. Każdy chciał spróbować nowego jedzenia i czarka szybko się opróżniła. Wzbudziła wielkie zaciekawienie. Herilak obracał ją na wszystkie strony i pukał w nią palcami.

— Twarda jak kamień, lecz zbyt lekka. A ten mastodont jest równie twardy. Nic z tego nie rozumiem.

Nawet Fraken nie ośmielił się zabrać głosu. I dla niego była to zupełna nowość. W końcu Kerrick musiał zdecydować sam.

— Wrócę tam jutro, z samego rana, tak jak dziś. Przyniosę im w misce trochę mięsa. Może chcą się z nami podzielić jedzeniem.

— A może chcą, byś nakarmił tym mastodonty? — zastanowił się Sorli.

— Nie mamy się jak o tym przekonać — powiedział Kerrick. — Zaniosę im trochę naszego jedzenia. Ale nie w ich misce. Położę je na jednej z naszych ozdobnych drewnianych tacek.

Nim się ściemniło, Armun wzięła najlepszą tackę, którą sama wyrzeźbiła, i umyła ją do czysta w rzece.

— To niebezpieczne — powiedziała. — Może tam wrócić ktoś inny.

— Nie, tamci łowcy już mnie znają. Czuję też, że niebezpieczeństwo minęło, największe było na początku. Ci obcy Tanu polują na tych terenach i jeśli mamy tu zostać, musi dojść między nami do porozumienia. Poza tym nie mamy dokąd iść. Zostaw najlepsze kawałki mięsa, bym miał co zabrać na tacce.

Kiedy następnego dnia Kerrick przyszedł na łąkę przed zagajnikiem, nie zastał tam nikogo. Gdy jednak odrzucił włócznię i wszedł na trawę z tacką, pod drzewami pojawiła się znajoma postać. Kerrick usiadł i położył tackę przed sobą. Tym razem obcy zbliżył się bez lęku i także usiadł na trawie. Kerrick zjadł kawałek mięsa i podsunął tackę. Patrzył, jak łowca również wybrał sobie kawałek i zjadł go z wyraźnym zadowoleniem. Potem odwrócił się i zawołał głośno. Z zagajnika wyszło i zbliżyło się do nich pięciu dalszych łowców. Wszyscy czarnowłosi i bez bród, ubrani jak pierwszy.

Teraz Kerrick poczuł lęk. Skoczył na nogi i cofnął się. Dwaj podchodzący nieśli włócznie. Zatrzymali się na jego ruch i spojrzeli nań z wyraźnym zaciekawieniem. Kerrick wskazał na nich i gestem poprosił o odrzucenie broni. Jedzący łowca zrozumiał, krzyknął coś do zbliżających się, niewątpliwie rozkaz, bo położyli włócznie na trawie, nim ruszyli ponownie.

Kerrick czekał na nich z założonymi rękoma, próbując ukryć zaniepokojenie. Wszystko wyglądało dość pokojowo — mogli jednak ukryć noże pod białą skórą. Nie potrzebowali ich właściwie, gdyby tylko chcieli, w sześciu pokonaliby go i bez trudu zabili. Musiał zaryzykować. Albo odwrócić się i uciec.

Gdy łowcy podeszli bliżej, Kerrick zobaczył, że dwaj z nich niosą krótkie pałki. Wskazał na nie i pokazał możliwość użycia ich w walce. Zatrzymali się i zaczęli ze sobą rozmawiać, minęła chwila, nim pojęli znaczenie gestu. Najwidoczniej drewniane kije nie były wcale pałkami używanymi w walce. Jeden wrócił do włóczni i Kerrick znów wstał, gotów uciec. Tamten jednak pokazał tylko zastosowanie drewnianego narzędzia. Trzymając je w jednej ręce, w zrobione w nim nacięcie włożył koniec włóczni. Potem opierając włócznię o rękę, przytrzymując ją palcami, odchylił się mocno do tyłu i wysłał oszczep wysoko w górę. Wzbił się wysoko, potem spadając zarył się głęboko w ziemię. Kerrick nie wiedział, jak działa to urządzenie, lecz na pewno dzięki niemu włócznia leciała dużo dalej. Nie ruszył się, gdy łowca rzucił narzędzie obok włóczni i dołączył do pozostałych.

Zgromadzili się wokół niego, rozmawiając z ożywieniem. Kerrick wzbudzał ich zainteresowanie. Wyciągnęli badawczo palce, by dotknąć dwóch noży z gwiezdnego metalu, zwisających z pierścienia na jego szyi, podobnie jak i samego pierścienia. Mruczeli przy tym z podziwu. Kerrick przyjrzał się ich skórzanym strojom — i zrozumiał, że to wcale nie skóra. Gdy wziął w palce kawałek okrycia głowy jednego z nich, łowca zdjął je i wręczył Kerrickowi. Było miękkie jak futro, a gdy obejrzał je bliżej, dostrzegł, że jest plecione niby kosz, choć wykonane z materiału delikatnego jak włosy. Chciał je oddać, lecz łowca sprzeciwił się i wskazał na głowę Kerricka. Gdy owinął włosy opaską, wszyscy się uśmiechnęli przychylnie.

Wyglądali na zadowolonych z tego pierwszego kontaktu i cicho rozmawiali między sobą, aż coś postanowili. Ruszyli z powrotem do zagajnika. Pierwszy łowca chwycił Kerricka za rękę i wskazał na pozostałych. Znaczyło to niewątpliwie, iż chcą, by im towarzyszył. Czy ma pójść? Może to podstęp mający na celu porwanie go lub zabicie. Wydawali się jednak serdeczni. Obaj oszczepnicy wzięli po drodze swe włócznie i szli przodem, nie oglądając się za siebie.

To przekonało Kerricka. Gdyby przygotowali jakąś pułapkę, nie zbliżyliby się do włóczni; bez trudu ukryliby wśród drzew innych uzbrojonych łowców. Musiał postępować tak, jakby wierzył w ich dobre zamiary. Nie mógł okazać lęku. Nie zostawi jednak swojej włóczni. Wskazał na nią i zawrócił. Pierwszy łowca wyprzedził go i podniósł włócznię. Kerrick poczuł nagły strach, gdy ten wracał biegiem, trzymając wyciągniętą broń. Lecz obcy tylko wręczył ją Kerrickowi i odwrócił się plecami, by podążyć za resztą, Napięcie opuściło margalusa; może rzeczywiście proponują porozumienie? Głęboko odetchnął. Może się o tym przekonać tylko w jeden sposób. Obcy łowcy zatrzymali się na skraju lasku i czekali na niego.

Kerrick poszedł za nimi.

Ścieżka wiodła przez wierzchołek wzniesienia i w dół stoku do wąwozu wyrytego przez rzekę, wzdłuż której podążały sammady. Wiła się ona między wzgórzami, wkrótce znaleźli się nad jej brzegiem, którym prowadziła wyraźna teraz dróżka.

Z każdym zakrętem skalne ściany wznosiły się coraz wyżej, rzeka rwała coraz szybciej. Szli tuż przy wodzie po kamieniach i piasku, na pewno zalewanych podczas wiosennych powodzi. Część skały się osunęła, woda huczała i pieniła się między olbrzymimi głazami leżącymi w nurcie. Musieli wspiąć się na jeszcze większe rumowisko spadłych ze zboczy kamieni. Wypełniały całkowicie głęboki parów, rzeka szalała między nimi, rozbryzgi sięgały wysokiej ściany skalnej po drugiej stronie doliny. Wspinaczka stawała się coraz trudniejsza. Kerrick spojrzał w górę i stanął nagle.

Przyglądali mu się z wysoka czarnowłosi, uzbrojeni we włócznie obcy. Zawołał łowców, za którymi się wspinał i wskazał w górę. Ci spojrzeli tam i zrozumieli; wydali rozkazy, po których tamci się wycofali. Kerrick osiągnął wierzchołek i sapiąc stanął; popatrzył na pokonaną przez siebie drogę.

Kawałki skał strącane jego nogami spadały wprost do huczącej głęboko w dole rzeki. Wysokie skaliste brzegi otaczały ją z obu stron. Tej naturalnej zapory łatwo mogli bronić nieliczni łowcy, odesłani na bok, by przeszedł. Doskonała pozycja obronna — ale czego strzegła? Miejsce strachu zajęła teraz ciekawość. Schodził już bez obawy na drugą stronę zapory, podążając za obcymi.

Krajobraz zaczął się zmieniać. Skalne ściany cofały się, przy rzece pojawiły się ławice piasku, nakrapiane gdzieniegdzie roślinnością i karłowatymi drzewkami. Teren stawał się coraz bardziej płaski i zielony, równymi rzędami pokrywały go niskie krzewy. Kerrick dziwił się tej regularności, zanim minął grupę mężczyzn kopiących wzdłuż jednego rzędu.

Podziwiał dwie rzeczy. Po pierwsze rzędy zostały celowo tak posadzone. Po drugie roślinami zajmowali się łowcy, wykonywali pracę kobiet Było to bardzo dziwne. Ale Yilanè uprawiały pola wokół swego miasta; czemu Tanu nie mieliby robić tego samego, czemu mężczyźni nie mieliby pracować jak kobiety? Patrzył wzdłuż zielonych rzędów, ciągnących się od wznoszącej się za nimi kamiennej ściany doliny, aż do ciemnych otworów w skale.

Minęli grupę kobiet. Wszystkie owinięte były w miękką, białą materię. Wskazywały na niego i mówiły coś wysokimi głosami. Kerrick, choć powinien się bać sam pomiędzy ciemnymi obcymi, nie czuł lęku. Gdyby zamierzali go zabić, to na pewno zrobiliby to już dawno. Może coś mu grozi, ale nad obawami przeważała ciekawość. Miał przed sobą dymy ognisk, biegające dzieci, świadomie ukształtowany teren — aż stanął z nagłym zrozumieniem.

— Miasto! — powiedział na głos. — Miasto Tanu, a nie Yilanè.

Prowadzący go łowcy zatrzymali się i poczekali, póki się nie rozejrzał. Oparte o skalne ściany, ponacinane belki, zrobione z całych pni drzew, prowadziły do leżących wysoko otworów. Można się było tam wspinać, bo wychylały się z nich przyglądające się mu twarze. Pełno tu było ruchu i krzątaniny, co także przypominało miasto Yilanè, choć wiele zajęć było dlań niepojętych. Kerrick zauważył, że pierwszy spotkany przez niego łowca przywołuje go, wskazując na długi, czarny otwór u podnóża skał. Wszedł za nim do środka i spojrzał po sklepiających się z tyłu kamiennych ścianach. Zmrużył oczy w panującym tu półmroku, do którego wszedł z pełnego słońca. Łowca wskazywał na skałę u góry.

— Waliskis — powiedział to samo słowo, którego użył, wskazując na naczynie z wodą.

Kerrick przyglądał się wizerunkom na skale i zaczął rozumieć to, co łowca starał się mu przekazać.

Były tam zwierzęta, narysowane w kolorach na powierzchni skały, wiele z nich przypominało znane mu sarny. Na honorowym miejscu, nad wszystkimi innymi, widniał mastodont niemal naturalnej wielkości.

— Waliskis — powtórzył łowca i pochylił głowę przed wizerunkiem wielkiego zwierzęcia. — Waliskis.

Kerrick skinął głową, choć zupełnie nie rozumiał znaczenia malunku. Podobieństwo było duże, podobnie jak czarnego mastodonte na czarce. Wszystkie malowidła były ściśle realistyczne. Podniósł rękę i dotknął sarny, mówiąc jednocześnie „sarna”. Ciemnowłosy łowca nie zwrócił na to uwagi, lecz wrócił na słońce i skinął na Kerricka.

Kerrick wolałby stanąć i przyjrzeć się życiu miasta, lecz tamten zmierzał do jednej z karbowanych kłód opartych o urwisko. Wszedł na występ skalny i poczekał na Kerricka. Wspinaczka była łatwa. Za występem zobaczył ciemny otwór prowadzący do jakieś komory. Musiał się schylić, aby wejść. Na skalnej podłodze stały garnki, z tyłu piętrzyły się skóry. Odziany na biało łowca odezwał się i spod skór i futer odpowiedział mu cienki głos.

Kerrick zobaczył, że ktoś tam jest — szczupła postać leżąca pod przykryciem, spod którego wystawała tylko głowa. Pokryta bliznami, pomarszczona twarz. Otwarły się bezzębne usta i dobiegł go ponownie szept.

— Skąd przybywasz? Jak się nazywasz?

ROZDZIAŁ XXI

Gdy oczy Kerricka przystosowały się do półmroku komory, zauważył, że skóra starej kobiety, choć ściemniała przez lata, była jasna jak u niego, a oczy jej są niebieskie. Włosy, które mogły być niegdyś jasne, teraz poszarzały i stały się rzadkie. Gdy odezwała się ponownie słabym głosem, zrozumiał większość słów. Nie był to marbak, dobrze mu znany, przypominał bardziej mowę sammadu Har-Havoli spoza gór.

— Twe imię, twe imię — domagała się znowu.

— Jestem Kerrick, przybywam zza gór.

— Poznałam to. Tak, masz takie jasne włosy. Podejdź bliżej, by Huanita mogła cię widzieć. Tak, jesteś Tanu. No, Sanone, czy nie mówiłam ci, że nie zapomniałam mówić jak oni? — cicho zaśmiała się, przypominając sobie młodość.

Kerrick i Huanita zaczęli rozmawiać. Czarny łowca, Sanone, przysłuchiwał się i kiwał głową, choć nie rozumiał ani słowa. Kerricka nie zdziwiło, że Huanitę porwali łowcy, gdy była młodą dziewczyną. Mówiła niejasno, często zbaczała z tematu. Wiele razy podczas rozmowy zapadała w sen. Za którymś razem odezwała się do Kerricka w seseku, języku Sasku, jak nazywał siebie ten czarnowłosy lud, i wpadła w gniew, że jej nie odpowiedział. Potem poprosiła o jedzenie i zjadł razem z nią. Przed wieczorem Kerrick przerwał jej wywód.

— Powiedz Sanone, że muszę wracać do mego sammadu, ale przyjdę tu rano. Powiedz mu to.

Huanita zasnęła jednak, chrapiąc i wzdychając, nie można jej było dobudzić. Sanone chyba zrozumiał życzenie Kerricka, bo odprowadził go do zapory skalnej i wydał rozkazy stojącym tam na straży dwóm włócznikom.

Kerrick biegł niemal całą drogę do obozowiska nad rzeką, gdyż chciał dotrzeć do namiotów przed zmrokiem. Herilaka musiała zaniepokoić jego całodzienna nieobecność, bo na wzgórzach czekali łowcy i niecierpliwie zadawali pytania. Kerrick zwlekał z odpowiedziami, dopóki nie znalazł się wśród namiotów i nie napił się zimnej wody. Herilak, Fraken i sammadarzy usiedli blisko, wokół zgromadziła się reszta sammadów.

— Wpierw powiem wam jedno — oznajmił Kerrick. — Ci ciemni Tanu nazywają się Sasku. Nie zamierzają z nami walczyć ani nas przegnać.

Chcą nam pomóc, a nawet dać żywność. To chyba z powodu mastodontów.

Spotkało się to z pomrukiem zdziwienia. Zaczekał, aż umilkną, po czym mówił dalej.

— Jestem równie zdumiony jak wy, bo słabo ich rozumiem. Jest tam stara kobieta, której słowa mogę pojąć, lecz ich znaczenie nie zawsze jest jasne. Sasku nie mają mastodontów, znają je jednak, widzieliście jednego na czarce. Mają także jego wielki wizerunek w jaskini, gdzie namalowane są też inne zwierzęta. Nie pojmuję tego dobrze, ale coś, co dotyczy mastodontów, jest dla nich bardzo ważne. Widzieli nasze, widzieli, że zwierzęta nas słuchają, dlatego pomogą nam, na ile zdołają. Nie chcą nas skrzywdzić. Mają też wiele rzeczy, które mi się podobały. Odłożyli na zimę zapasy żywności, mieszkają w jaskiniach, za dużo tego, by zapamiętać od razu. Rano wrócę do nich z Herilakiem. Pogadamy z nimi, z ich sammadarami. Nie wiem dokładnie, co postanowimy, ale jedno jest pewne: znaleźliśmy bezpieczne miejsce na zimę.


Było to coś więcej niż tylko schronienie przed zimą; mieli szansę zdobyć spokój, uchronić się przed burzami szarpiącymi świat Nigdy nie było tu Yilanè — Sasku nic o nich nie wiedzieli. Niewiele zrozumieli z opowiadań łowców, bo staruszka drzemała, zapomniała też wielu słów, by tłumaczyć bardziej złożone pojęcia. Najważniejsze było, że Sasku zaproponowali, by przybysze zostali w ich pobliżu. Obawiali się chyba Harwanów, ciemnych łowców północy, którzy stale niepokoili ich swymi napadami. Zapora na rzece była pierwotnie naturalnym osuwiskiem, lecz Sasku przez wiele lat zwalali na nią dodatkowe głazy i kamienie, aż powstała ogromna barykada, zagradzająca teraz od północy dostęp do doliny. Za zwaliskiem skalnym wysokie ściany doliny rozstępowały się, obejmując zalesione wzgórza i płaskie pastwiska. Dalej na południe skalne mury znów się zbliżały, ścieśniając nurt, tak iż rzeka stawała się wąska z wieloma bystrzami. Nie mogła tamtędy przepłynąć żadna łódź. Pomimo tych zapór Harwani nadal sprawiali kłopoty, schodzili w dolinę w miejscach, gdzie urwiska się obniżały, tak iż Sasku musieli wystawiać straże. Nie będzie to teraz konieczne, jeśli w pobliżu rozbiją obóz sammady; ich obecność odstraszy Harwanów. Sasku z chęcią dostarczą im żywności. Ta ugoda zadowalała wszystkich.

Sammady zostały w swych namiotach nad rzeką, bo tu i na zalesionej wyżynie było dość paszy dla zwierząt. Łowy niezbyt się udawały i gdyby nie Sasku, doskwierałby głód. Sasku mieli nadmiar jedzenia dzięki plonom z pól nad rzeką. Nie chcieli nic w zamian, choć z wdzięcznością przyjmowali świeże mięso po udanym polowaniu. Jeśli prosili o coś, to jedynie o zgodę na przyglądanie się mastodontom, zbliżanie się do nich.

Największą radość sprawiało im dotykanie ich pomarszczonych włochatych skór.

Szczęście Kerricka było jeszcze większe, gdyż ogromnie interesował go każdy nie znany mu szczegół w życiu Sasku. Innych łowców zupełnie to nie ciekawiło, śmiali się nawet z mężczyzn grzebiących w ziemi jak kobiety. Kerrick lepiej rozumiał Sasku, dostrzegał podobieństwo między ich pracą na polach a hodowlą zwierząt przez Yilanè, doceniał bezpieczeństwo wynikające ze zgromadzonych zapasów żywności, które uniezależniały od pogody. Ponieważ w okolicy było więcej łowców niż zwierzyny, w sammadach patrzono z zadowoleniem, że Kerrick spędzał tyle czasu z Sasku. Nocował wiele razy w wyżłobionych skalnych komorach, w końcu przeniósł się do jednej z nich z Armun, futrami i wszystkimi rzeczami. Przyjęto ich chętnie, kobiety i dzieci patrzyły z podziwem na jasną cerę Armun, z szacunkiem dotykano jej sięgających do ramion włosów.

Armun bardzo szybko opanowała język Sasku. Kerrick odwiedzał często staruszkę, Huanitę, nauczył się od niej wymowy kilku słów Sasku. Również Armun chętnie się ich uczyła, próbując swych umiejętności podczas spotkań z kobietami. Śmiały się, zasłaniając usta, gdy mówiła, ale ona reagowała na to przyjaźnie, bo wiedziała, że w tym śmiechu nie było złośliwości. Gdy wreszcie domyślały się, co chce powiedzieć, wymawiały to słowo prawidłowo, powtarzały stale, jakby była dzieckiem, a Armun naśladowała ich wymowę. Szło jej tak dobrze, że wkrótce zaczęła uczyć Kerricka, który nie musiał już polegać jedynie na wiekowej kobiecie i jej starczych kaprysach.

Ponieważ Armun intensywnie pracowała nad opanowaniem nowego języka, Kerrick mógł poświęcić cały swój czas na poznawanie ciekawiących go zajęć i umiejętności Sasku. Dowiedział się, że twarde miski robiono z miękkiej gliny, występującej cienką warstwą na jednym tylko zboczu. Glinę lepiono i kształtowano, póki była wilgotna, potem wkładano do ogromnego gorącego pieca, zrobionego z kamieni i gliny. Pod spodem dzień i noc palono drwa, a glina wysychając zmieniała się w kamień.

Jeszcze ciekawsze były włókna, z których splatano liny i sznurki, tkano materiały na szaty. Pochodziły z małej, zielonej rośliny nazywanej „charadis”. Jej ziarna nie tylko były smaczne, lecz gniecione i wyciskane, dawały olej, wykorzystywany na wiele sposobów. Najcenniejsze jednak były jej łodygi.

Naręcza charadisu wkładano do płytkich stawów i obciążano wielkimi kamieniami, by pozostawały pod wodą. Po pewnym czasie wyjmowano rozmiękłe łodygi, suszono na słońcu, a następnie rozbijano na kamiennych płytach. Rozczesywano je za pomocą specjalnych drewnianych narzędzi z zębami. Kobiety skręcały i zwijały rozdzielane w ten sposób włókna w mocne nici. Ich pęki można było splatać w liny i sznury, które następnie wiązano w sieci do łowienia ryb i łapania zwierząt. Najlepsze, cienkie nici rozpinano na drewnianych ramach, blisko obok siebie. Potem kobiety przeplatały je innymi nićmi, otrzymując białą tkaninę, tak bardzo podziwianą przez Armun. Szybko odrzuciła ona skóry i futra, zaczęła na wzór innych kobiet nosić miękką szatę z charadisu.

Armun była szczęśliwa wśród Sasku, szczęśliwsza niż kiedykolwiek w życiu. Wkrótce miała urodzić dziecko, bardzo się cieszyła, że spędza tu czas w cieple i wygodzie, że nie musi zimować w chłodnym namiocie. Ciąża dobiegała końca, nie odczuwała potrzeby powrotu na czas porodu do sammadu nad rzekę. Jej sammad zresztą był tu, Kerrick był jej sammadarem. Za początek swego nowego życia uznała chwilę, w której spojrzał na jej twarz i się nie roześmiał. Sasku też się z niej nie śmiali, nie zwracali zupełnie uwagi na jej podzieloną wargę. Podziwiali natomiast jej bladą skórę, włosy jasne jak charadis. Tak o nich mówili, bo były niemal równie białe jak tkanina. Czuła się dobrze wśród nich, mówiła swobodnie ich językiem, nauczyła się prząść i gotować warzywa. Jej dziecko tu się urodzi.

Kerrick nie sprzeciwiał się temu, podobało mu się to, podobnie jak schludność kamiennych jaskiń, miękkość i wygoda tkanych strojów. Przewyższało to znacznie przewiewne namioty i pełne robactwa futra. Życie Sasku przypominało mu pod wieloma względami miasta Yilanè, choć rzadko świadomie się do tego przyznawał. Nie lubił myśleć o Yilanè, odpędzał je od siebie, gdy tylko wywołało je jakieś przypadkowe podobieństwo. Góry i pustynia stanowiły zaporę, Yilanè nie znajdą ich tutaj. Tak powinno być. Miał teraz obowiązki, które były ważniejsze niż wszystko inne. Narodziny były najważniejsze jednak tylko dla niego i Armun. Dla Sasku szczególnego znaczenia nabrały inne narodziny i tylko o nich potrafili rozmawiać.

Krowa mastodonta, Dooha, miała wkrótce rodzić. Będzie to jej czwarte cielę, tak iż nikt w sammadach nie widział w tym nic nadzwyczajnego.

Inaczej Sasku. Kerrick zaczął już rozumieć ich fascynację mastodontami. Wiedzieli wiele rzeczy nie znanych Tanu, zwłaszcza dotyczących dusz zwierząt i skał, tego, co leżało poza niebem, pochodzenia świata i jego przyszłości. Byli wśród nich tak zwani mandukto, zajmujący się wyłącznie takimi sprawami. Pierwszym wśród nich był Sanone, kierował nimi, tak jak mandukto kierowali pozostałymi Sasku. Jego władza przypominała bardzo władzę eistai Yilanè. Dlatego, gdy posłał po Kerricka, ten natychmiast przyszedł do jego jaskini. Sanone siedział przed wizerunkiem mastodonta i poprosił Kerricka, by usiadł obok.

— Nim doszedłeś do tej doliny, pokonałeś kawał świata — powiedział Sanone. Sasku, podobnie jak i Tanu, długo krążyli wokół tematu. — Walczyłeś też z murgu-chodzącymi-jak-Tanu. Nigdy nie widzieliśmy takich murgu, dlatego musisz mi o nich opowiedzieć.

Kerrick często mu opowiadał o Yilanè, lecz uczynił to raz jeszcze, bo wiedział, że stanowi to krok na drodze prowadzącej do poznania rzeczywistej przyczyny wezwania go przez Sanone.

— Co za zabijanie, co za potwory! — Sanone drżał na myśl o krzwdzie wyrządzonej przez Yilanè. — A zabijali nie tylko Tanu, lecz i mastodonty? — powiedział to z nieskrywanym przerażeniem.

— Zabijali.

— Wiesz trochę o naszej czci dla mastodontów. Przyglądałeś się malowidłu nade mną. Powiem ci teraz, dlaczego darzymy takim szacunkiem te wielkie zwierzęta. By to zrozumieć, musisz wiedzieć, jak powstał świat Jest dziełem stwórcy, Kadaira, który uczynił go takim, jakim widzisz. Sprawił, że woda płynie, pada deszcz, rosną plony. Uczynił to wszystko. Po stworzeniu świat był skalisty i pusty. Kadair przybrał wtedy postać mastodonta. Gdzie stąpnął mastodont-będący-Kadairem, tam skały się otwierały i powstawała dolina, z trąby mastodonta wytryskiwała woda i płynęły rzeki. Na gnoju mastodonta wyrosła trawa i świat stał się żyzny. Taki był początek świata. Gdy Kadair odszedł, pozostawił mastodonta na wieczną pamiątkę swych czynów. Dlatego czcimy mastodonta. Teraz rozumiesz?

— Rozumiem i jestem zaszczycony, że to usłyszałem.

— My jesteśmy zaszczyceni twoją obecnością, bo wiedziesz lud opiekujący się mastodontami i przyprowadziłeś go tutaj. Jesteśmy ci za to wdzięczni. Wczoraj wieczorem zebrali się mandukto i mówili o tym, a przez resztę nocy obserwowaliśmy gwiazdy. Były w nich zapowiedzi, płonące na niebie ognie, szlaki płomieni wskazywały drogę. Ma to swoje znaczenie dla przyszłości. Świadczy to, że z jakiegoś ukrytego powodu Kadair przywiódł tu sammady. Ubiegłej nocy powód ten trochę się wyjaśnił. Zostaliście tu przyprowadzeni, byśmy mogli być świadkami narodzin cielęcia mastodonta.

Sanone pochylił się i mówił teraz z wielkim naciskiem.

— Czy można przyprowadzić tu krowę? Ważne by ocieliła się tutaj, w obecności mandukto. Nie mogę ci powiedzieć, dlaczego jest to takie ważne, bo stanowi to tajemnicę, o której nie możemy nikomu mówić. Zapewniam cię, że jeśli na to pozwolicie, obdarzymy was bardzo hojnie. Czy to zrobicie?

Kerrick szanował ich wierzenia, choć ich nie rozumiał, odpowiedział więc z całą powagą:

— Zgodziłbym się od razu, ale to nie ja decyduję. Postanowi o tym sammadar posiadający krowę imieniem Dooha. Porozmawiam z nim i powiem mu, jakie to dla was ważne.

— Wagi tego nie potrafisz zrozumieć. Idź do tego sammadara. Poślę z tobą mandukto z darami, by okazać naszą przyjaźń.

Gdy Kerrick wrócił do jaskini, Armun już spała. Poruszał się cicho, by jej nie zbudzić. Założył swe nogawice o grubych podeszwach i wyszedł. Sanone czekał na dole. Byli z nim dwaj młodsi mandukto, uginający się pod ciężkimi, drewnianymi koszami.

— Będą ci towarzyszyć — powiedział Sanone. — Gdy porozmawiasz z sammadarem, powiedz im, czy spełni naszą prośbę. Przybiegną tu z wiadomością.

Kerrick z radością wyciągnął nogi, od dawna nie odwiedzał obozowiska. Przy barierze skalnej zauważył, że rzeka przybrała; w odległych dolinach topniał śnieg. Po minięciu zapory szedł szybko, potem musiał poczekać na obładowanych mandukto. Słońce zsyłało ciepło, a wiosenne deszcze zazieleniły trawę. Na stokach kwitły niebieskie kwiaty. Zerwał długie źdźbło słodkiej trawy i żując ją czekał na mandukto.

Poszli dalej, minęli mały lasek i łąkę, na której po raz pierwszy spotkał Sanone. Widział stąd rzekę i obozowisko nad nią.

Było puste, opuszczone.

Sammady odeszły.

ROZDZIAŁ XXII

Zniknięcie sammadów zdziwiło Kerricka, zaniepokoił się tym trochę. Ale na obu mandukto wywarło piorunujący efekt. Opadli na kolana, zawodząc żałośnie. Ich rozpacz była tak wielka, że nie zwracali uwagi na słowa Kerricka, musiał nimi potrząsnąć, by zaczęli słuchać.

— Pójdziemy za nimi i ich odnajdziemy. Nie mogli odejść daleko.

— Przecież zniknęty, może przepadły, zniknęty z powierzchni ziemi, mastodonty umarły — jęknął młodszy mandukto.

— Na pewno nie. Tanu z sammadów nie są tak jak Sasku przywiązani do jednego miejsca. Nie mają pól, nie zamieszkują skał. Muszą być ciągle w drodze, szukać żywności, lepszych łowisk. Spędzili tu całą zimę. Nie odeszli daleko, bo inaczej przesłaliby mi o tym wiadomość. Chodźcie, wytropimy ich, odszukamy.

Ślady sammadów były, jak zwykle, łatwe do odnalezienia. Głębokie koleiny prowadziły wpierw na północ, potem skręciły na zachód, między niskie pagórki. Po krótkim marszu Kerrick zauważył wznoszący się przed nimi cienki ship dymu i wskazał go ucieszonym mandukto. Bruzdy i ślady prowadziły ponownie w stronę rzeki, której wysoki brzeg obniżał się w tym miejscu, tworząc wydeptane zejście nad wodę. Mandukto, których opuścił już lęk, poczuli na widok mastodontów podniecenie, pobiegli naprzód. Ich zbliżanie się dostrzegły dzieci, które rozbiegły się, wykrzykując nowinę. Herilak wyszedł im na powitanie, uśmiechnął się na widok białej szaty Kerricka.

— W lecie lepsze to od futer, lecz zmarzniesz, gdy przyjdzie zima. Chodź, usiądź z nami i wypal fajkę, opowiesz mi o zdarzeniach w dolinie.

— Opowiem. Wpierw jednak poślij po Sorliego. Ci Sasku przynieśli dla niego dary — i mają też prośbę.

Przywołany Sorli przyjął z uśmiechem pieczone placki z ziemnego jedzenia, słodkie, świeże korzenie, a także rzadki i bardzo ceniony miód. Mandukto przyglądali się z niepokojem, jak sprawdzał zawartość koszy, uspokoili się dopiero, gdy zobaczyli, że przyjmuje dar z zadowoleniem.

— Po zimie chętnie to zjemy. Dlaczego jednak przynieśliście dary mojemu sammadowi?

— Powiem ci — oznajmił z powagą Kerrick, wskazując na dary i obu mandukto. — Nie wolno ci się jednak uśmiechać ani śmiać, bo dla nich to bardzo ważne. Pomyśl o żywności, jaką nam dali i jeszcze dadzą. Wiesz, że oddają cześć mastodontom?

— Wiem. Nie rozumiem tego. Lecz musi to mieć dla nich wielkie znaczenie, gdyż inaczej by się tak nie zachowywali.

— Ma to dla nich największe znaczenie. Gdyby nie mastodonty, to chyba wcale by nam nie pomogli. Teraz mają prośbę. Zwracają się o twe pozwolenie na zaprowadzenie krowy Doohy w dolinę, by mogła tam urodzić cielę. Obiecują, że będą ją karmić i pielęgnować w czasie porodu. Czy się zgadzasz?

— Chcą ją zatrzymać? Nie mogę na to pozwolić.

— Nie chcą jej zatrzymać. Zostanie tam tylko do narodzin cielęcia.

— W takim razie niech idzie z nimi. Nieważne, gdzie się ocieli.

— Musisz wytłumaczyć im to z powagą, tak jak mówisz teraz. Oczekują odpowiedzi.

Sorli odwrócił się powoli do obu mandukto, wyciągając w ich stronę ręce wnętrzem dłoni.

— Zrobimy, o co prosicie. Sam zaprowadzę Doohę, jeszcze dzisiaj. Kerrick powtórzył jego słowa w języku Sasku, a mandukto skłonili się nisko z szacunkiem.

— Podziękuj temu sammadarowi — powiedział starszy z nich. — Powiedz mu, że nasza wdzięczność nigdy nie wygaśnie. Teraz musimy wracać z nowiną.

Sorli spojrzał na ich oddalające się sylwetki i pokręcił głową.

— Nic nie rozumiem — nawet nie próbuję. Zjemy jednak ich żywność i nie będziemy o nic pytać.

Nastąpiła uczta, wszystkie sammady podzieliły się świeżym jedzeniem. Kerrick, który jadł przez całą zimę, nie tknął potraw Sasku. Wielką radość sprawiło mu żucie twardego kawałka wędzonego mięsa. Potem zapalono kamienną fajkę i Kerrick z przyjemnością się nią zaciągnął.

— Czy to lepsze miejsce od poprzedniego? — spytał.

— Na razie — odparł Herilak. — Jest tu lepsza trawa dla zwierząt, ale łowy niezbyt dobre. W poszukiwaniu zwierzyny musimy chodzić aż w góry, a to niebezpieczne, bo polują tam ciemni.

— Co więc co zrobicie? Choć łowy się nie udają, mamy żywność od Sasku.

— To dobre na jedną zimę, lecz nie na całe życie. Tanu polują, a nie żebrzą. Chyba da się polować na południu, lecz drogę tam zagradzają puste, bezwodne wzgórza, które trudno będzie przejść. Może powinniśmy spróbować.

— Rozmawiałem z Sasku o tych wzgórzach. W niektórych dolinach można nieźle zapolować, ale są już tam Kargu, jak nazywają ciemnych. Ten teren jest więc zajęty. Czy sprawdzaliście na zachodzie?

— Raz szliśmy piaskami pięć dni, potem musieliśmy zawrócić. Jest tam tylko pustynia, nic na niej nie rośnie poza kolczastym zielskiem.

— O tym też rozmawiałem z Sasku. Mówili, że jeśli zdołamy ją przejść, to po drugiej stronie znajdziemy lasy. Co ważniejsze, wydaje mi się, że znają drogę przez pustynię.

— No, to musisz ich wypytać. Jeśli przekroczymy piaski i znajdziemy teren, gdzie będą dobre łowy i nie będzie murgu, to świat stanie się taki jak dawniej, przed nastaniem chłodów, przed przybyciem murgu. — Twarz Herilaka zachmurzyła się, patrzył przymkniętymi oczyma w zgasłe ognisko.

— Nie myśl o nich — powiedział Kerrick. — Nie znajdą nas tutaj.

— Nie mogę zapomnieć. W snach idę z moim sammadem. Widzę wszystkich, słyszę łowców, kobiety, dzieci, wielkie mastodonty ciągnące włóki. Śmiejemy się i jemy świeże mięso. Potem się budzę, gdy już nie żyją, na dalekim brzegu wiatr niesie ich prochy, kości bieleją na piasku. Po takim śnie wszystkie te sammady stają się obce, pragnę je zostawić i odejść daleko. Chcę wrócić na wschód, przekroczyć góry, odnaleźć murgu i zabić ich jak najwięcej, zanim sam nie zginę. Wtedy może wśród gwiazd odzyskam spokój. Tharm nie będzie śnił. Zakończą się męki wspomnień.

Pięści wielkiego łowcy zaciskały się kurczowo, lecz palce obejmowały jedynie powietrze, gdyż wrogowie, z którymi walczył, byli równie niewidoczni, jak jego myśli. Kerrick rozumiał go, bo równie silnie nienawidził Yilanè. Teraz jednak, z Armun, z mającym narodzić się dzieckiem, życie wśród Sasku było tym, o czym zawsze marzył. Nie mógł zapomnieć Yilanè, lecz była to przeszłość, a obecnie pragnął żyć jedynie teraźniejszością.

— Chodź do Sasku — powiedział. — Porozmawiamy z mandukto. Wiedzą o różnych sprawach i jeśli jest przejście przez pustynię, to je znają. Po jej pokonaniu przez sammady odgrodzisz się od murgu podwójną zaporą; pustyni i gór. Nigdy jej nie przekroczą. Zdołasz o nich zapomnieć.

— Chciałbym. Bardziej niż o czymkolwiek innym marzę o wyrwaniu tych wspomnień z myśli w dzień, ze snów w nocy. Tak, pójdziemy porozmawiać z ciemnymi.

W przeciwieństwie do innych Tanu Herilak nie śmiał się z Sasku pracujących na polach, z silnych mężczyzn, którzy miast polować, jak na prawdziwych łowców przystało, kopią w błocie niczym kobiety. Jadł pochodzącą z ziemi żywność, dzięki niej przeżył bez głodu zimę. Gdy Kerrick pokazał mu, jak wzrastają rośliny i jak się je zbiera, patrzył z wielką uwagą.

Przyglądał się, jak suszono tagaso, z tkwiącymi nadal na łodygach żółtymi uszami tasseled; wieszano je na drewnianych ramach. W obejściach były szczury i myszy, które dobrze by się wypasły na skrzętnie gromadzonych zapasach, gdyby nie polujące na nie bansemnille. Te smukłe, długonose stworzenia, często z młodymi, które cienkimi ogonkami trzymają się grzbietów matek, tropiły szkodniki w ciemnościach, zabijały je i zjadały.

Zatrzymali się, obserwując kobiety wyłuskujące z żółtych uszu wyschłe ziarna i Ścierające je między dwoma kamieniami. Mąkę mieszano z wodą i pieczono na ogniskach. Herilak zjadł kilka placków, parząc sobie nimi palce. Maczał je w miodzie i zagryzał palącymi strąkami, wywołującymi w oczach przyjemne łzy.

— To dobre jedzenie — powiedział.

— I nigdy go nie brak. Sadzą je, zbierają i gromadzą, tak jak widziałeś.

— Widziałem. Ale tak samo zależą od zielonych pól, jak one od nich. Muszą na zawsze pozostać w tym jednym miejscu. To nie dla każdego. Gdybym nie mógł zwijać namiotu i wędrować, życie nie byłoby dla mnie wiele warte.

— Może myślą to samo o tobie. Czuliby się zagubieni nie wracając wieczorem do tego samego ogniska, nie widząc rano tych samych pól. Herilak zastanowił się i skinął głową.

— Tak, to możliwe. Widzisz wszystko inaczej, Kerricku, może dlatego, że tyle lat żyłeś z murgu.

Przerwał, gdy usłyszał, że ktoś woła Kerricka po imieniu. Biegła ku nim jedna z kobiet Sasku, krzycząc przeraźliwie. Kerrick przestraszył się.

— Dziecko się urodziło — powiedziała zdyszana.

Pobiegł, a Herilak podążał za nim wolniejszym krokiem. Kerrick był zaniepokojony, bo Armun ostatnio bardzo się martwiła. Płakała codziennie, wracały jej wcześniejsze lęki. Bała się, że urodzi dziewczynkę wyglądającą jak ona, którą wszyscy będą wyśmiewać i pokazywać palcami. Kerrick nie potrafił jej uspokoić, wiedział, że jedynie urodzenie syna rozproszy jej czarne myśli. Kobiety mają w tym wprawę, wmawiał sobie. Był o tym przekonany, gdy wspinał się pozacinaną belką do ich domostwa.

Jedno spojrzenie na jej twarz powiedziało mu wszystko.

— Patrz — powiedziała, odsłaniając białe szmatki spowijające niemowlę. — Patrz. Chłopiec, z którego ojciec może być dumny. Ładny i silny jak on.

Nie mający doświadczenia z dziećmi Kerrick uznał, że to pomarszczone, łyse i czerwone stworzenie w niczym go nie przypomina, lecz miał dość taktu, by zatrzymać te myśli dla siebie.

— Jak go nazwać? — spytała Armun.

— Jak ci się podoba. Gdy dorośnie, otrzyma imię łowcy.

— To nazwijmy go Arnwheet; chcę, by był równie silny, ładny i swobodny jak ten ptak.

— Dobre imię — zgodził się Kerrick. — Bo Arnwheet to także dobry łowca o bystrym wzroku. Jedynie Arnwheet zawisa na wietrze, potem spada i łapie zdobycz. Arnwheet wyrośnie na wielkiego łowcę, skoro zaczyna życie z takim imieniem.

Gdy Kerrick przywołał Herilaka, ten wspiął się bez trudu po karbowanym pniu do komory na górze. Wszedł do środka i ujrzał Armun kołyszącą dziecko, otoczoną podziwiającymi je kobietami. Z boku stał dumny Kerrick. Kobiety przynosiły położnicy jedzenie, dzbany wody, wszystko, czego zapragnęła. Herilak kiwnął z uznaniem głową.

— Patrz, jakie ma silne dłonie — powiedział. — Jak nimi łapie, jak chodzą mięśnie tych mocarnych rąk. To wielki łowca.

Herilak podziwiał też wygodę tego miejsca. Gliniane dzbany zawierały wodę i jedzenie, wokół leżały splatane maty i miękkie tkaniny. Kerrick wziął z półki pięknie wyrzeźbione drewniane pudełko i podał mu.

— Tu jest jeszcze inna tajemnica Sasku. Pokażę ci. Mając to, nie musisz już trzeć drewna ani nosić ze sobą ognia.

Herilak patrzył z podziwem, jak Kerrick wyjął z pudełka kawałek ciemnej skały i gładki kamień ponacinany rowkami. Potem wziął szczyptę próchna i szybkim ruchem uderzył kamienie o siebie — na drewno padła iskra. Musiał ją jedynie rozdmuchać, by buchnął płomień. Herilak wziął do rąk oba kamienie i przyjrzał się im z podziwem.

— Ogień schwytany w skałę — powiedział — a druga skała go wyzwala. Sasku poznali rzeczywiście dziwne i potężne tajemnice.

Kerrick ostrożnie odłożył pudełko. Herilak wyszedł na półkę przed komorę i podziwiał toczące się w dole życie. Gdy dołączył doń Kerrick, począł się wypytywać o wszystko. Słuchał uważnie o sposobach przędzenia i tkania, potem wskazał na dymiący piec, w którym wypalano dzbany.

— A tamte czerwone plamki na kozłach to chile. Wyciskało ci łzy przy jedzeniu. Suszy się je i tłucze. A w tych wielkich koszach trzymają słodkie korzenie i różne odmiany dyń. Po upieczeniu są smaczne, mielą ich ziarna na mąkę. Zawsze mają co jeść, nikt tu nie głoduje.

Herilak wyczuwał entuzjazm i zadowolenie w jego głosie.

— Zostaniesz tu? — spytał. Kerrick wzruszył ramionami.

— Jeszcze nie wiem. Takie życie nie jest mi obce, spędziłem przecież wiele lat w mieście Yilanè. Tu nie ma głodu, a zimy są ciepłe.

— Twój syn, zamiast ścigać sarny, będzie się grzebał w ziemi jak kobieta.

— Nie będzie musiał. Sasku także polują na sarny. Mają miotacze włóczni, to dobra broń.

Herilak nic już nie mówił, ruch głowy wystarczył za odpowiedź. To wszystko jest bardzo ciekawe, dobre dla urodzonych tutaj, lecz dalekie od życia łowcy. Kerrick nie chciał się z nim spierać. Odwrócił wzrok, przyglądając się Sasku kopiącym ziemię. Rozumiał oba ludy — rozumiał nawet Yilanè. Nie po raz pierwszy poczuł się rozdarty, nie był ani łowcą, ani rolnikiem. Ter lub marag.

Weszli do wnętrza i spojrzał na Armun trzymającą ich syna. Zrozumiał, że ma teraz korzenie, swój sammad. To nieważne, że mały. Armun dostrzegła jego wzrok, uśmiechnęła się. Odpowiedział jej tym samym. W wejściu jaskini pojawiła się kobieta i szepnęła do Kerricka.

— Jest tu mandukto, chce z tobą porozmawiać.

Czekał na niego na występie skalnym, miał rozszerzone oczy i drżał.

— Jest tak, jak powiedział Sanone. Urodził się mastodont — tak jak twój syn. Sanone prosi, byś z nim porozmawiał.

— Idź do niego i powiedz, że przyjdę z Herilakiem. — Odwrócił się do wielkiego łowcy. — Zobaczymy, czego chce Sanone. Potem pogadamy z innymi mandukto, dowiemy się, czy naprawdę jest droga przez pustynię.

Kerrick wiedział, gdzie o tej porze szukać Sanone. Przedwieczorne słońce wisiało nisko nad doliną, oświetlało jaskinię u podnóża urwiska, docierając do malowideł na skale. Sanone, jak Fraken, wiedział o wielu rzeczach, mógł o nich mówić od wschodu słońca do zapadnięcia nocnych ciemności. Dzielił się tą wiedzą z innymi mandukto, zwłaszcza młodymi. Śpiewali, powtarzali jego słowa, uczyli się ich. Kerrick mógł się przysłuchiwać i doceniał ten przywilej, bo jedynie mandukto pozwalano słuchać słów Sanone.

Gdy podeszli bliżej, Kerrick zobaczył Sanone, jak siedząc ze skrzyżowanymi nogami wpatrywał się w wielkie malowidło mastodonta. Obok siedzieli, pilnie się przysłuchując, trzej młodsi mandukto.

— Poczekajmy, aż skończy — powiedział Kerrick. — Opowiada im o Kadairze.

— Co to jest?

— Nie co, lecz kto. Tu nie mówią o Ermanpadarze, nie wiedzą, jak stworzył Tanu z mułu rzeki. Znają za to Kadaira, który pod postacią mastodonta wędrował po ziemi. Był tak samotny, że kiedyś mocno uderzył nogą w czarną skałę, aż pękła i wyszli z niej pierwsi Sasku.

— Wierzą w to?

— Tak, bardzo mocno. Wiele to dla nich znaczy. Wiedzą o innych sprawach, duchach skał i wody, uważają, że wszystko to stworzył Kadair. Wszystko.

— Rozumiem teraz, dlaczego tak nas przywitali, dawali jedzenie. Przyprowadziliśmy im mastodonty. Czy mają jakiegoś?

— Nie. Znają je tylko z malowideł. Wierzą, że sprowadziliśmy tu mastodonty z ważnego powodu. Teraz, gdy urodziło się cielę, znają może ten powód. Nie wszystko z tego rozumiem, lecz jest to dla nich bardzo ważne. Młodzi odchodzą, możemy już pomówić z Sanone. Sanone wyszedł im na powitanie, uśmiechając się radośnie.

— Urodziło się cielę mastodonta, wiecie o tym? I powiadomiono mnie właśnie, że urodził się także twój syn. To bardzo znaczące. — Zawahał się. — Czy twój syn ma już imię?

— Tak. Nazywa się Arnwheet, co w naszym języku oznacza jastrzębia. Sanone zastanowił się i ciągnął z opuszczoną głową.

— Te narodziny jednego dnia mają swój powód, tak jak wszystko, co zdarza się na świecie. Przywiodłeś tu mastodonta nie bez przyczyny. Twój syn nie bez przyczyny narodził się tego samego dnia co cielę. Nazwałeś go Arnwheet i wiesz dobrze dlaczego. Oto nasza prośba. Pragniemy, by cielę otrzymało imię twego syna. Ma to dla nas wielkie znaczenie. Jak sądzisz, czy sammadar pozwoli na to?

Kerrick z powagą potraktował tę dziwną prośbę, bo wiedział, jak bardzo Sanone i pozostali przywiązani są do swych wierzeń.

— To się da zrobić. Pewny jestem, że sammadar na to przystanie.

— Poślemy dalsze dary, by sammadar zgodził się spełnić naszą prośbę.

— Spełni ją. Teraz ja zwracam się z prośbą. To Herilak, wiodący lud waliskisów w walce.

— Powiedz mu, że witamy go tutaj, bo jego zwycięstwa w bitwie przywiodły do nas waliskisy. Wiedzieliśmy o jego przybyciu. Teraz zbiorą się mandukto i wypijemy porro sporządzone na tę okazję.

Herillak zdziwił się, gdy Kerrick powtórzył słowa Sanone.

— Wiedzieli, że przyjdę? Jak to możliwe?

— Nie rozumiem tego, wiem jednak, że dużo lepiej widzą przyszłość niż Fraken w kostkach myszy. Nie wiem wciąż, skąd to się bierze.

Mandukto zbierali się w milczeniu, przynosząc ze sobą wielkie zakryte dzbany. Były pięknie wykończone, na każdym widniał czarny mastodont Podobnie ozdobione były kubki. Sanone własnoręcznie zanurzał je wszystkie w pienistym, brunatnym napoju. Pierwszy kubek wręczył Herilakowi. Kerrick pociągnął ze swego, przekonał się, że porro jest gorzkie, ale i smaczne. Wypił do dna i dolano mu jeszcze do pełna.

Bardzo szybko poczuł dziwne oszołomienie, które przeszło w wielką lekkość. Poznawał po minie Herilaka, że ten czuje to samo.

— To woda Kadaira — zaintonował Sanone. — W niej przybywa do nas, okazuje, że patrzy i słucha.

Kerrick pomyślał, że Kadair jest potężniejszy, niż mu się zdawało.

— Kadair przyprowadził tu lud waliskisów, to wiadomo. Jednocześnie z narodzinami cielęcia urodziło się dziecko Kerricka, tak iż mógł mu nadać imię. Teraz przybył do nas po radę wódz ludu waliskisów, szuka drogi na zachód, przez pustynię.

Gdy Kerrick to przetłumaczył, oczy Herilaka rozszerzyło zdumienie. Ci ludzie potrafią czytać w myślach. Słuchał uważnie dalszych słów Sanone, czekając niecierpliwie, aż Kerrick mu je przetłumaczy.

— Lud waliskisów opuści nas, bo spełnił swoje zadanie. Mamy tu wcielenie Kadaira na Ziemi. Mamy tu cielę Arnwheet, zostanie tu z nami. lak będzie.

Herilak przystał na to bez sprzeciwu. Wierzył teraz, że Sanone widzi przyszłość, że spełni się to, co zapowiada. Oszołomienie Kerricka częściowo minęło; miał nadzieję, że Sorti tak samo podejdzie do utraty cielęcia. Była to korzystna zamiana, bo Sasku karmili ich całą zimę.

Sanone wskazał na młodego mandukto, przywołał go do siebie.

— To Meskawino, jest silny i pokaże wam drogę przez pustynię. Przekażę mu tajemnicę stawów wodnych w dzikiej pustce i on ją zapamięta. Powiem mu, jakich śladów ma wypatrywać i on je zapamięta. Nikt żywy nie przebył pustyni, lecz nie zapomniano drogi przez nią.

Sammady odejdą, Kerrick wiedział o tym. Ale czy ma iść z nimi? Ich decyzja była łatwa — jego nie. Jaka czeka go przyszłość? Chciał o to zapytać Sanone, lecz bał się trochę odpowiedzi. Napełniono mu kubek pono, chwycił go i wypił łapczywie.

ROZDZIAŁ XXIII

Była to dolina Sasku, szeroka i bogata, obramowana chroniącymi ją ścianami skalnymi, wysokimi i nieprzebytymi. Na początku była tu tylko lita skała, lecz Kadair przeciął ją pierwszego dnia po narodzinach świata. Tak przynajmniej nauczano. Nenne wierzył w to, bo widział przed sobą dowód. Któż, jeśli nie Kadair, miałby moc przekrojenia twardej skały, jakby była miękkim błotem? Kadair oddzielił od siebie ziemię i skałę, wydrapał koryto rzeki na dnie doliny i napełnił je świeżą wodą. Było to oczywiste. Siedzący w cieniu występu skalnego Nenne rozmyślał o tym, bo zawsze pilnie słuchał słów Sanone, pamiętał je stale. Przypominały mu się zawsze, gdy strzegł doliny.

Tylko Kadair mógł w jednej chwili przeciąć dolinę, lecz prawdą jest też, ze nawet najmocniejsza skała słabnie z czasem. W tym miejscu ściany doliny zapadały się, tworząc pochyłość i piarg, który można było przebyć. Sasku wychodzili tędy z doliny, udając się na polowanie. Dlatego też Nenne siedział tu, obserwując zbocze, którym można było zarówno zejść w dół, jak i wejść do góry. A na pobliskich wzgórzach polowali Kargu.

Nenne spostrzegł szybki ruch między skałami. Nie był pewien. Może to zwierzę albo ptak. A może i nie. Sasku nie występowali przeciw Kargu, dopóki tamci trzymali się z dala. Czasami przybywali, by wymienić mięso na szaty czy dzbany. Trzeba ich było jednak pilnować. Woleli zawsze kraść. I cuchnęli. Mieszkali pod gołym niebem jak zwierzęta i choć mówili zrozumiale, bliższe im były zwyczaje zwierząt Różnili się od Sasku, ich futra śmierdziały, sami też śmierdzieli. Znowu coś mignęło i Nenne skoczył na nogi, wystawiając włócznię.

Tam coś było, coś dużego przesuwało się między wielkimi głazami. Nenne nałożył włócznię na miotacz, przygotował do rzutu.

Pokazał się Kargu. Musiał być wyczerpany, bo często stawał i odpoczywał. Nenne przyglądał mu się bez ruchu, póki się nie upewnił, że przybysz jest sam. Wystawiano straże w tym miejscu, bo panowano nad biegnącą niżej ścieżką. Każdy wchodzący do doliny musiał przejść obok Nenne. Gdy tylko przekonał się, że za Kargu nikt nie idzie, zeskoczył cicho ze skalnej półki.

Rozległ się odgłos spadających kamieni, potem wolno biegnących stóp. Łowca minął dwa wysokie słupy skalne, tkwiące jak wartownicy u szczytu doliny. Gdy tylko minął Nenne, ten wyskoczył z ukrycia i uderzył mocno końcem włóczni w plecy intruza. Kargu wrzasnął i upadł. Nenne przydeptał mu nogą nadgarstek, drugą kopnął włócznię, przyciskając grot swej broni do brudnych futer okrywających brzuch obcego łowcy.

— Nie wolno wam wchodzić do doliny.

Grot niebezpiecznie naciskał na futro. Kargu patrzył na niego ciemnymi oczami, które tkwiły w twarzy okolonej splątaną brodą i czupryną.

— Przechodzę… do wzgórz — powiedział stłumionym głosem.

— Wracaj. Bo zostaniesz tu na zawsze.

— Szybko przejść. Do innych sammadów.

— Przybyłeś, by kraść, tylko po to. Nie przechodzicie przez dolinę, musisz o tym wiedzieć. Dlaczego próbowałeś to zrobić? Z oporami, niezdarnie, Kargu powiedział mu dlaczego.


Porro skończyło się, co ucieszyło Kerricka. Z jego głową działy się dziwne rzeczy. Dobre lub złe, nie był pewien. Wstał, przeciągnął się i wyszedł przez jaskinię z malowidłami, gdzie dołączył doń Herilak. Patrzyli na Sanone prowadzącego innych mandukto w uroczystej procesji do nowo narodzonego cielęcia mastodonta, które spoczywało na posłaniu z siana. Śpiewali razem, a Sanone natarł drobną trąbę zwierzęcia czerwoną glinką. Jego matce nie przeszkadzała obecność ludzi; pożerała spokojnie zieloną gałąź. Kerrick miał właśnie coś powiedzieć, gdy spostrzegł poruszające się na brzegu rzeki postacie. Obok wartownika — czarny, odziany w futro Kargu. Jego obecność dziwiła. Wiedział, że łowcy przybywali tu czasem handlować, lecz ten miał puste ręce; idący za nim Sasku niósł dwie włócznie. Szturchnął Kargu jedną z nich i wskazał na Sanone, skierował łowcę w jego stronę.

— Co to? — spytał Herilak. — Co się dzieje?

— Nie wiem. Daj mi posłuchać.

— Ten tu wszedł do doliny — powiedział Nenne. — Przyprowadziłem go do ciebie, Sanone, byś wysłuchał, co ma do powiedzenia. — Jeszcze raz pchnął włócznią. — Mów to, co mi powiedziałeś.

Kargu rozejrzał się spode łba, brudną ręką otarł pot z twarzy.

— Byłem na wzgórzach, polowałem jeden — mówił z trudem. — Całą noc przy wodopoju. Sarny nie przychodziły. Rano wróciłem do namiotów. Wszyscy martwi.

Kerricka opanowało lodowate przeczucie.

— Martwi? Twój sammad? Co się stało?

— Martwi. Sammadar Arderidh bez glowa. — Przeciągnął szybko palcem przez gardło, naśladując cięcie. — Nie włócznie, nie strzały. Wszyscy martwi. Tylko to.

Pogrzebał pod futrami, wyciągnął zwitek ze skóry i rozchylił go powoli. Kerrick wiedział, czego się spodziewać, co zobaczy w środku. Małe, ostre, z piórami. Strzałki hèsotsanu.

— Wyśledziły nas! Są tutaj!

Herilak wrzasnął załamującym się głosem. Walnął swą pięścią tak mocno w rękę Kargu, że ten jęknął z bólu. Strzałki spadły na ziemię. Herilak zadeptał je z wściekłością.

Sasku przyglądali się temu ze zdumieniem, niczego nie rozumiejąc. Sanone szukał wyjaśnienia u Kerricka, którego jednak opanowała ta sama co Herilaka mieszanina ślepego gniewu i lęku. Wciągnął mocno powietrze i wydusił z siebie pierwsze słowa.

— To one. Z południa. Murgu. Murgu-chodzące-jak-Tanu. Znów są.

— Te murgu, o których mi opowiadałeś? Przed którymi uciekacie?

— Te same. Murgu, jakich nigdy nie widziałeś, nie podejrzewałeś nawet ich istnienia. Chodzą, mówią, budują miasta i zabijają Tanu. Zabiły mój sammad, zabiły sammad Herilaka. Każdego łowcę, każdą kobietę, każde dziecko. Każdego mastodonta. Nie żyją.

Przy tych ostatnich słowach Sanone skinął z powagą głową. Wiele myślał na ten temat, odkąd Kerrick po raz pierwszy opowiedział mu o murgu. Nie ujawniał wniosków, do których doszedł. Zrobi to jednak teraz. Wiedział, że tylko jedna istota mogła się ośmielić zabić mastodonta.

— Karognis… — powiedział głosem tak pełnym nienawiści, że stojący blisko wzdrygnęli się i cofnęli. — Karognis wędruje swobodnie po tym kraju, zbliża się do nas.

Kerrick słuchał go jednym uchem, nie interesowały go słowa Sanone.

— Co zrobimy, Herilaku? Czy znów uciekniemy?

— Jeśli uciekniemy, to pójdą za nami. Widzę teraz znaczenie mych snów. Nadszedł dzień, który widziałem. Spotkam je i będę walczył. Potem zginę, ale śmiercią wojownika, bo wraz ze mną zginie wiele murgu.

— Nie — odparł Kerrick głosem ostrym jak uderzenie w twarz. — Mógłbyś to zrobić, gdybyś był sam i pragnął śmierci. Jesteś jednak sacripexem. Czy chcesz, by z tobą zginęli łowcy i sammady? Czy zapomniałeś, że murgu jest tyle, co piasku na brzegu? W otwartej bitwie czeka nas klęska. Musisz mi teraz powiedzieć: jesteś sacripexem, który poprowadzi nas w bitwie, czy też łowcą Herilakiem, który chce pójść na murgu w pojedynkę i zginąć?

Wielki łowca przewyższał Kerricka o głowę, patrzył teraz na niego z góry, zwierał i rozwierał dłonie, którymi mógł sięgnąć i zabić. Kerrick patrzył nań w lodowatym milczeniu, równie wściekły jak on, czekał na odpowiedź.

— To mocne słowa, Kerricku. Nikt nie mówi tak do Herilaka.

— Mówię jak margalus do sacripexa. Dla łowcy Herilaka mam inne słowa, bo podzielam jego ból. — Dodał łagodniej. — To twój wybór, wielki Herilaku, nikt nie może go za ciebie dokonać.

Herilak patrzył w milczeniu pod nogi, zaciskał pięści tak mocno, że aż zbielały mu kostki. Potem powoli kiwnął głową i odezwał się z szacunkiem.

— Tak syn uczy ojca. Przypomniałeś mi, że kiedyś wymogłem na tobie wybór. Posłuchałeś mnie, opuściłeś murgu i stałeś się ponownie łowcą Tanu. Skoro zdołałeś tego dokonać, muszę spełnić swój obowiązek sacripexa i zapomnieć, co widziałem w snach. A tyś jest margalusem. Musisz nam powiedzieć, co robią murgu.

Było już po wszystkim. Decyzja zapadła. Kerrick patrzył na łowcę Kargu, lecz myślał o tym, co się stało tam, w dolinie. Widział przybywające Yilanè i fargi. Próbował wyobrazić sobie, co robią i w jaki sposób. Kargu poruszał się niespokojnie pod jego niewidzącym spojrzeniem. Trwało to długo, aż wreszcie Kerrick przemówił.

— Jesteś łowcą. Znalazłeś martwy swój sammad. Jakie ślady dostrzegłeś, jakie tropy?

— Wiele tropów, zwierząt, nigdy takich nie widziałem. Przyszły z południa, odeszły na południe.

Kerrick poczuł nagły przypływ nadziei. Odwrócił się do Herilaka, przetłumaczył ma słowa Kargu. Starał się uchwycić sens ruchów Yilanè.

— Skoro wróciły, musiały stanowić część większego oddziału. Mała grupa fargi nie wyruszyłaby tak daleko, to niemożliwe. Ich ptaki latają, dowiadują się, gdzie jesteśmy, nim zaatakują. Wiedziały, że Kargu obozują w tamtym miejscu, napadły więc na nich szybko i wyrżnęły. Oznacza to, że wiedzą, gdzie są sammady. Wiedzą też o Sasku i ich dolinie.

Słowa Sanone przerwały mu głośne rozważania, zwróciły uwagę na to, co tu się działo.

— Co się stało? Nic z tego nie rozumiem.

— Mówiłem o murgu-chodzących-jak-ludzie — powiedział Kerrick. — Przybywają teraz z południa, na pewno bardzo licznie. Ich jedynym celem jest zabicie nas. Mają sposoby, by przed atakiem dowiedzieć się dokładnie, gdzie jesteśmy.

— Czy napadną i na nas? Co uczynią? — zapytał Sanone, powtarzając pytanie Herilaka.

— Wiedzą o tej dolinie. Zabijają wszystkich, bo jesteście Tanu.

„Czy to zrobią? — zastanowił się Kerrick. — Tak, to jasne”. Niewątpliwie wpierw napadną na obozowisko sammadów, a potem przyjdą tu. Ale kiedy? Musiałyby ominąć dolinę szerokim łukiem, może nawet robią to teraz. Ale czy uderzą dziś, tuż przed wieczorem? Strach pomyśleć, że może w tej chwili trwa atak na sammady, ich niszczenie. Nie, Yilanè tak nie postępują. Znaleźć zdobycz, przyczaić się przez noc, napaść o świcie. Robiły tak w przeszłości, zawsze przynosiło im to powodzenie, nie zmienią tego teraz. Odwrócił się szybko do Herilaka.

— Murgu napadną rano na sammady w obozowisku, jestem pewien. Jutro rano, najpóźniej pojutrze.

— Pójdę je ostrzec. Sammady muszą natychmiast odejść. Zaczął biec, lecz Kerrick go zawołał.

— Dokąd pójdziecie? Dokąd zdołacie uciec, by was nie dogoniły?

— Dokąd? Na północ, to chyba najlepsze, do śniegów. Nie mogą tam nas ścigać.

— Są zbyt blisko. Złapią was na wzgórzach.

— No, to dokąd?

Dokąd? Mimo krzyku Herilaka, Kerrick dostrzegł wyraźnie odpowiedź. Wskazał na ziemię.

— Tu. Za zaporą skalną, do tej doliny bez wyjścia. Niech murgu idą za nami. Natkną się na śmiercio-kije, strzały i włócznie. Niech ich strzałki walą w twarde głazy zamiast w nas. My będziemy ich oczekiwać w ukryciu. Nie przejdą. Będą sądziły, że złapały nas tu w potrzask, lecz to myje złapiemy. Mamy tu żywność i wodę, wspomogą nas mocne włócznie.

— Zaatakują nas i zginą. Uważam, że nadeszła pora zakończenia ucieczki. — Zwrócił się do Sanone, bo od niego teraz zależało ich ocalenie. — Decyzja należy do ciebie, Sanone. Sammady mogą pójść na północ albo wejść do doliny i czekać na atak murgu. Wpuszczając nas narazisz życie całego swego ludu. Może nie napadną…

— Napadną — powiedział Sanone z chłodną pewnością. — Przyszłość stała się teraz równie jasna jak przeszłość. Żyliśmy w tej dolinie, nabieraliśmy sił, czekając na powrót mastodontów. Tyś tego dokonał, przyprowadziłeś je do nas, byśmy mogli ich bronić. W mastodoncie tkwi moc Kadaira. Pragnie ją zniszczyć Karognis. Nie wiesz nic o Karognisie, lecz my go znamy. Tak jak Kadair jest światłem i słońcem, tak Karognis nocą i mrokiem. Kadair umieścił nas na Ziemi, a Karognis stara się nas zniszczyć. Wiemy o istnieniu Karognisa, wiemy, że nadejdzie pewnego dnia, a teraz znamy jego postać, wiemy, iż przybywa. Te murgu są mocniejsze, niż sądzicie, ale tkwi w nich słabość. Są silne, lecz pod ich postacią występuje na ziemi Karognis, który podjął walkę z Kadairem i jego ludem. Przybyliście do nas, tu urodził się mastodont imieniem Arnwheet Jest wcieleniem Kadaira. Jesteśmy tu, by ujrzeć powstrzymanie Karognisa. Przywołaj ich wszystkich, szybko. Zaczyna się bitwa.

ROZDZIAŁ XXIV

— Co za wstrętne stworzenia — powiedziała Vaintè. — A to jest brzydsze od innych.

Wysunęła nogę i przewróciła pazurami odciętą głowę. Na jej twarzy i włosach był kurz, który mieszał się na szyi z zakrzepłą krwią.

— I odmienne — dodała Stallan, szturchając głowę hèsotsanem. — Widzisz, jakie ma ciemne futro. To nowy rodzaj ustuzou. Wszystkie inne mają białą skórę i białe futro. Te są ciemne, ale także mają kije z przymocowanymi ostrymi kamieniami, noszą na ciele kawałki brudnego futra.

— Ustuzou — stwierdziła z mocą Vaintè. — Trzeba je zabijać.

Odesłała Stallan ruchem ręki i przyjrzała się sprawnej krzątaninie fargi. Słońce stało jeszcze wysoko nad horyzontem, zawsze o tej porze zatrzymywały się na nocleg, bo wymagał on licznych przygotowań. Rozładowywano i pasiono uruktopy, inne fargi rozstawiały wokół obozowiska czujne pnącza. Nikt teraz nie mógł niepostrzeżenie podejść w nocy. Karmiono też światłostwory, by się rozjaśniły i trochę rozbudziły, w każdej chwili mogły zalać wskazany im teren oślepiającym światłem. Skuteczne były pęki melikkasei, starannie rozwijane przez fargi poza pnączami. Te nowe wyhodowane rośliny były światłoczułe i nieszkodliwe za dnia. Dopiero po zmroku wysuwały z torebek trujące ciernie, gotując śmierć wszystkim stworzeniom, które dotkną nocą ich ostrych koniuszków. Kolce cofały się znowu rano, po wschodzie słońca.

Do Vaintè powoli zbliżała się Yilanè, Okotsei, nieruchawa i na starość pobrzydła, lecz przewyższająca wszystkich swą wiedzą. To ona wyhodowała stworzenia, które potrafiły spostrzegać i zapisywać obrazy w świetle gwiazd. Usprawniła jeszcze ten proces, tak iż teraz jej latające istoty unosiły się w powietrzu dzień i noc, a przynoszone przez nią zdjęcia były czytelne nieomal natychmiast po dostarczeniu. Okotsei wyciągnęła garść płaskich arkuszy, gdy tylko Vaintè zwróciła na nią uwagę.

— Co to? — spytała Vaintè.

— To, o co prosiłaś, Eistao. Zostały zrobione dziś rano, tuż po świcie.

Vaintè wzięła zdjęcia i uważnie je przejrzała. Nic się nie zmieniło. Skórzane stożki nad rzeką rzucały długie cienie, podobnie jak mastodonty na pobliskich polach. Bez zmian. Obawy, jakie opanowały ją trzy dni temu, gdy wykryto opuszczone obozowisko, okazały się bezpodstawne. Potwory nie uciekły, przeniosły się jedynie z jednego miejsca na inne. Nie zostały ostrzeżone; nie wykryły dotąd obecności jej siły uderzeniowej.

— Pokaż mi to samo miejsce na większym zdjęciu — zażądała.

Ptaki latały dniem i nocą, blisko ziemi i wysoko na niebie. Ustuzou nie mają teraz gdzie uciec. Nowe zdjęcie, przyniesione przez szybującego drapieżnika, ukazywało meandry rzeki, jej dolinę i wielki szmat otaczających ją terenów. Okotsei stuknęła w nie kciukiem.

— Tu spałyśmy ubiegłej nocy. Tam jest legowisko zabitych przez nas ustuzou, skąd pochodzi zakurzony łeb. — Przesunęła kciukiem. — Jesteśmy tutaj. Szukane przez nas ustuzou są tam nad rzeką.

— To te, których szukam, jesteś pewna?

— Pewna jestem tylko tego, że jako jedyna horda po tej stronie śniego-gór mają ze sobą mastodonty. Inne bandy ustuzou są tu, tu i tu. Większa grupa w tej dolinie nad rzeką. Dalej na północ, poza zdjęciem, jest ich więcej. Nigdzie jednak, poza tym miejscem, nie ma mastodontów. Po wschodniej stronie gór wiele hord podobnych do tej, ale po tej stronie — tylko ta jedna.

— Dobrze. Zanieś zdjęcia Stallan, by mogła zaplanować poranny atak.

Fargi, do których to należało, przyniosły Vaintè wieczorny posiłek, lecz była ona tak skoncentrowana na swych planach, że jadła go niemal bezwiednie. Tkwiła myślami przy długotrwałych i wielostronnych działaniach, które doprowadziły ją i uzbrojone fargi do tego miejsca. Jeszcze raz przeanalizowała wszystkie ogniwa operacji, by upewnić się, że żadne nie zostało opuszczone, żadna praca nie została nie dokończona, żadnego szczegółu nie przeoczono. Wszystko jest tak jak należy. Zaatakują rano. Przed zachodem słońca Kerrick będzie martwy — lub w jej rękach. Marzyła, by go pojmać, ta myśl nie opuszczała jej przez chwilę.

Próbowała podchodzić do tego bez emocji, logicznie, lecz teraz pozwoliła dojść do głosu nienawiści. Ileż to zdjęć przeglądała? Niezliczoną ilość. Wszystkie hordy ustuzou były do siebie podobne, trudno było odróżnić te stwory. Wiedziała na pewno, że szukanej przez nią postaci nie ma na żadnym ze zdjęć robionych wcześniej bandom na wschód od gór. Dopiero gdy spojrzała na zdjęcie ukazujące mastodonty, jedyne mastodonty na zachód od gór, poczuła, że nareszcie go znalazła. Jutro się o tym upewni.

Zasnęła po zapadnięciu zmroku — jak wszystkie Yilanè, chronione przez starannie rozkładane środki obronne. Tej nocy nic nie zakłóciło ich snu, obeszło się bez alarmów. Bladym świtem rozruszały się fargi, rozpoczęto przygotowania do dalekiego marszu i dzisiejszej walki. Słońce jeszcze grzało słabo i Vaintè otulała się wielkim płaszczem nocnym, gdy wraz ze Stallan obserwowała załadunek. Wszystko przebiegało gładko, z właściwą Yilanè precyzją, grupy i ich przywódczynie sprawnie wykonywały przydzielone im zadania. Wodę, żywność i inne zapasy ładowano na specjalnie wyhodowane ogromne uruktopy. Zadowolenie z przebiegu przygotowań opuściło Vaintè, gdy spostrzegła proszącą o uwagę Peleinè.

— Vaintè, chcę z tobą porozmawiać.

— Wieczorem, po pracy. Teraz jestem zajęta.

— Wieczorem może być za późno, bo może praca, której pragniesz, nie zostanie wykonana.

Vaintè nie poruszyła się ani nie odezwała, lecz zmierzyła Peleinè jednym okiem od stóp do głów. Tej jednak nie przejęło jej niezadowolenie.

— Choć staram się do tego nie dopuścić, Córy mają wątpliwości, wiele jest zmartwionych. Zaczynają podejrzewać, że popełniono omyłkę.

— Omyłkę? Zapewniałaś mnie, że nie należy już nazywać was Córami Śmierci, że we wszystkim jesteście teraz Córami Życia. Szczerymi obywatelkami Alpèasaku, które wyrzekły się wszelkich błędów, pragną pomagać we wszystkim. Dlatego dopilnowałam, by przywrócono wszystkie prawa i zaszczyty tym, które poszły za tobą, a ciebie wyniosłam do służby przy mym boku. Teraz za późno, by mówić o omyłce.

— Wysłuchaj mnie, potężna Vaintè — Peleinè skręciła kciuk w nieświadomej rozpaczy, wnętrze jej dłoni grało barwami zmartwienia. — Planować coś i podejmować decyzje to jedna sprawa, wykonywać zaś je to zupełnie coś innego. Poszłyśmy za tobą z własnej woli, przebyłyśmy z tobą morze, ląd i rzeki, bo ustaliłyśmy, że postępujesz słusznie. Ustaliłyśmy, że ustuzou to drapieżniki, które należy wyrżnąć tak, jak zarzyna się zwierzęta na mięso.

— Tak ustaliłyście.

— Ustaliłyśmy to, nim ujrzałyśmy te zwierzęta. Dwie Córy były w oddziale, który wczoraj znalazł hordę ustuzou.

— Wiem. Sama je wysłałam. — „By je przyzwyczaić do krwi” — pomyślała — tak określiła to Stallan. Przyzwyczaić do krwi. Stallan zawsze to robi z fargi, które wybiera na przyszłe łowczynie. Wiele z nich nie potrafiło łatwo zabijać, bo zbyt długo mieszkały w miastach, zbyt dawno wyszły z morza, zbyt się oddaliły od własnych początków. Zabójca nie zastanawia się, zabójca działa. Te Córy Śmierci za dużo myślą, myślą bez przerwy, niewiele poza tym robią. Przyzwyczajenie do krwi dobrze im zrobi.

Peleinè z trudem szukała słów. Vaintè traciła już cierpliwość.

— Nie powinny były iść — stwierdziła wreszcie Peleinè, zaciemniając znaczenie tego zdania niepotrzebnymi ruchami ciała.

— Zamierzasz kwestionować me rozkazy? Vaintè wyprostowała grzebień, drżała z wściekłości.

— Nie żyją, Vaintè. Obie nie żyją.

— To niemożliwe! Opór był słaby, nikt nie odniósł ran.

— Obie wróciły. Opowiedziały o obozie ustuzou, iż nie przypomina małego miasta, że ustuzou mają wiele dziwnych rzeczy zrobionych przez siebie i że umierając krzyczały z bólu. Obie użyły hèsotsanów i zabijały. Gdy opowiadały o tym głośno, któraś stwierdziła, że są teraz Córami Śmierci, a nie Życia. Przyznały wtedy, iż były dawczyniami śmierci. Dlatego zmarły. Zmarły tak, jakby eistaa zabrała im imiona i wygnała z miasta. Tak umarły. Dowiedziawszy się o tym, zrozumiałyśmy, że myliłyśmy się w naszych przekonaniach. Zabijanie ustuzou daje śmierć, a nie życie. Nie możemy ci dłużej pomagać, Vaintè. Nie możemy dla ciebie zabijać.

Peleinè wstrzymała swe nerwowe ruchy, powiedziała to, co miała do powiedzenia. Decyzja została podjęta. Nie, nie podjęta. Została wymuszona. Teraz decyzja zależy od Vaintè.

Vaintè zamarła w myślach, podobnie jak Peleinè w oczekiwaniu. Stały naprzeciw siebie bez ruchu, wpatrując się w swe twarze, bezwiednie wykręcając stopy. Milczały.

„To bunt! — pomyślała Vaintè — musi być natychmiast przełamany”. Lecz od razu zrozumiała, że nie może go złamać, bo te zdradzieckie istoty na pewno odmówią w przyszłości brania broni do rąk. Teraz jej przeciwnikiem była śmierć. Te nierozważne samice widziały, jak zmarły dwie spośród nich i uwierzyły, że je też czeka taki los. Cóż, mają rację. Śmierć na pewno ich teraz nie minie. Mogą nie walczyć, ale i tak umrą. W tej wojnie nie ma miejsca dla stojącego z boku. Zajmie się nimi.

— Jesteś zwolniona — powiedziała. — Wracaj do swych Cór Śmierci i powiedz im, że przyniosły hańbę swemu miastu. Hèsotsany zostaną im zabrane. Będą pracować, lecz nie będzie się od nich wymagać zabijania.

Peleinè okazała wdzięczność, odwróciła się i szybko odeszła. Choć gdyby pozostała chwilę, usłyszałaby, jak Vaintè mówiła dalej:

— Nie będzie się wymagać zabijania, ale będzie się od nich wymagać śmierci.

Przywołała swego tarakasta, kazała pochylić się fargi, która go przyprowadziła, by wejść na zwierzę po jej ramionach. Zawróciła je i pobudziła do biegu. Minęła fargi i uruktopy, kierując się na czoło kolumny, która była już w drodze.

Uzbrojone Yilanè na szybkich tarakastach poprzedzały oddział, inne jechały po bokach, strzegąc skrzydeł. Stallan starannie, jak zwykle, przejrzała zdjęcia i wskazała drogę. Nie natrafiły na żadne przeszkody do zaplanowanego miejsca postoju nad rzeką. Vaintè nakazała zatrzymać się, gdy przybyła spiesznie jedna ze zwiadowczyń.

— Zniknęły — powiedziała po prostu, ruchem dodając znaczenie wielkiej grupy i ustuzou.

— Znów zmieniły swe miejsce postoju — powiedziała Vaintè, kręcąc ogonem w nadziei, że tak jest.

— To możliwe — przyznała zwiadowczyni. — Śledziłam tropy, prowadziły do ich poprzedniego miejsca postoju, a dalej wzdłuż rzeki do doliny. Wtedy wróciłam, by cię zawiadomić.

— Nie skręciły, nie zawróciły ani nie uciekły w inny sposób? — spytała Stallan, która pochyleniem ciała wyrażała wielką uwagę.

— Niemożliwe. Szłam za nimi, póki skalne ściany nie urosły i nie została tylko jedna droga.

— Złapani! — powiedziała z triumfem Stallan, kierując swego wierzchowca do Vaintè, by przekazać jej zdjęcie. — Zobacz, sarn'enoto, to pułapka, w którą weszli. Dolina rzeki jest szeroka, lecz z wysokimi ścianami, ma tylko to jedno wejście. Rzeka wypływa między głazami, przez bystrza. Nie ma stamtąd wyjścia.

Sarn'enoto, pradawny tytuł z na wpół zapomnianej przeszłości — teraz odnowiony. Przywódczyni w konflikcie zbrojnym — której wszystkie słuchały. Musi teraz myśleć jak taka przywódczyni. Wzięła zdjęcie i dotknęła go kciukiem.

— Tu, z boku, sama pokazałaś mi zejście do doliny.

— Można je zablokować. Można wysłać tam oddział, by zagrodził wyjście, główne siły zaatakują tędy.

— Tak zrobimy. Wydaj rozkazy. Na innych zdjęciach widzę dobrze ustuzou w dolinie.

— Tym więcej ich zginie — padła odpowiedź Stallan. Wbiła ostre pazury w bok tarakasta, aż ten cofnął się, sycząc z bólu. Opanowała go łatwo, obróciła i pognała.

Słońce właśnie minęło zenit, gdy Okotsei wręczyła Vaintè najnowsze zdjęcia, jeszcze ciepłe i mokre. Obejrzała je dokładnie, potem przekazała kolejno stojącej obok Stallan.

— Wszystko gotowe — powiedziała Stallan po przejrzeniu ostatniego. — Nie mają ucieczki.

Podarła niepotrzebne już zdjęcia.

— Ścieżka przez uskok jest strzeżona i zamknięta. Oczekujemy na twe rozkazy, sarn'enoto.

ROZDZIAŁ XXV

— Szybki atak wzdłuż rzeki — powiedziała Vaintè. — Najpierw nagły wypad za zaporę skalną z wybiciem wszystkich ustuzou, które mogą się tam kryć. Potem wtargnięcie do doliny. Rusz fargi, ale sama ich nie prowadź. Być może ustuzou wiedzą o naszych ruchach. Jeśli tak, to pierwsze atakujące zginą. Zaczynaj!

Masy fargi posuwały się wzdłuż brzegu rzeki. Tak się tłoczyły przez wąską gardziel, że niektóre wpadły do wody. Vaintè patrzyła, jak wyruszają, potem usiadła na ogonie i czekała cierpliwie bez ruchu na wynik ataku. Z tyłu pozostałe fargi zaczęły rozładowywać zapasy. Ledwo skończyły, gdy z doliny wyszła zmęczona Stallan, podeszła powoli do milczącej Vaintè.

— Leżą w zasadzce — oznajmiła Stallan. — Strzelałyśmy, lecz nie wiadomo, czy któreś trafiłyśmy. Idące przodem zginęły, jak przewidziałaś. Zabrałyśmy poległym hèsotsany, ile tylko było można, zanim wycofałyśmy się z walki. Ustawiłam linię obrony poza zasięgiem ich broni i przybyłam tu natychmiast.

Vaintè nie wydawała się zdziwiona tym nieprzyjemnym meldunkiem.

— Wiedziały, że przybywamy. To dlatego weszły do doliny. Chcę zobaczyć sama, jak to wygląda.

Stallan torowała drogę przez tłoczące się fargi nakazując im ustępowanie przed sarn'enoto. Dalej rzeka skręcała wokół skały. Tam właśnie Stallan przygotowała pozycję obronną. Fargi kuliły się za głazami z gotową do strzału bronią, inne kopały okopy w miękkim piasku. Stallan uniosła hèsotsan i wskazała nim na zakręt.

— Odtąd trzeba uważać. Pójdę pierwsza.

Szły wolno, potem stanęły. Stallan przywołała gestem Vaintè.

— Widać stąd zaporę.

Vaintè podeszła ostrożnie i ujrzała pierwsze zwłoki. Zalegały podnóże urwistych skał, kilka fargi przed śmiercią wspięło się kilka kroków. Rzeka obmywała zaporę, mknęła w kipieli przez wąskie przejście. Tam też widać było ciała fargi; niektóre leżały do polowy w wodzie. Na szczycie zapory coś się szybko poruszało. Wróg czekał na kolejny atak. Nim się wycofała, Vaintè spojrzała na słońce, wiszące nadal wysoko na niebie.

— Zaatakujemy ponownie. Jeśli dobrze pamiętam, hèsotsany mogą przetrwać pod wodą.

— Przetrwają. Zanurzone, zaciskają nozdrza.

— Tak sądziłam. Oto co zrobimy. Atak na zaporę zostanie ponowiony. Nie chcę, by go przerwano po zabiciu kilku fargi.

— To nie będzie łatwe. Na pewno zginie ich wiele.

— Nic nie jest łatwe, Stallan. Inaczej wszystkie byłybyśmy eistaami, a fargi by nam nie służyły. Czy wiesz, że Córy Śmierci nie będą walczyły?

— Zabrałam im broń.

— Dobrze. Mimo to mogą nam się przydać. Poprowadzą atak na zaporę.

Stallan zrozumiała. Powoli cofnęła wargi, odsłaniając rzędy ostrych zębów. Ten niby-uśmiech akceptował brutalność decyzji, wyrażał zadowolenie z niej.

— Jesteś pierwsza we wszystkim, najmądrzejsza, wielka Vaintè. Ich ciała przyciągną wiele strzałek śmierci, osłonią uzbrojone fargi. Tylko ty mogłaś wymyślić tak wspaniałe wykorzystanie tych zawadzających stworzeń. Będzie dokładnie tak, jak rozkazałaś. Ustozou i Córy Śmierci umrą razem. Zasłużyły na wspólny los.

— Atak nie ograniczy się do tego. Możemy ich w ten sposób pokonać, lecz z ciężkimi stratami. Podczas tego natarcia inne uzbrojone fargi niech wejdą do wody i przepłyną gardziel. Uderzą na obrońców od tyłu, zabiją ich, rozproszą. Wtedy pokonamy zaporę bez strat i zniszczymy pozostałych.


Muchy zaczęły już krążyć nad ciałami zalegającymi skały w dole. Nic się nie poruszało poza owadami, których brzęczenie słychać było wyraźnie w ciszy. Kerrick wziął garść strzałek i wsuwał je kolejno do hèsotsanu.

— Uciekły — powiedział Sanone, ostrożnie wysuwając głowę spoza osłony.

— Walka jeszcze się nie zaczęła — odparł Kerrick. — Wypróbowały tylko naszą siłę. Wrócą. — Spojrzał na Sanone i zamarł. — Nie ruszaj się! Zostań na miejscu.

Wyciągnął pewnie dłoń i wyrwał strzałkę z opaski na głowie Sanone.

— Gdyby ją przebiła, już byś nie żył.

Sanone przyjrzał się spokojnie śmiercionośnemu cierniowi z listkiem.

— Nasz strój ma zalety, którzych nigdy nie podejrzewałem. Nie powstrzyma włóczni, ale chroni przed trucizną murgu. Może powinniśmy ubrać się i osłonić w ten sposób.

Kerrick wyrzucił strzałkę.

— Za głazami jesteśmy bezpieczni. Gorzej będzie, gdy strzałki zaczną spadać gęsto, jak liście jesienią.

Obrócił głowę, przyglądając się łowcom rozciągniętym na wierzchołku zapory. Wszyscy mieli hèsotsany i dobrze się już nimi posługiwali, oszczędzając strzały i włócznie. Uzbrojeni we włócznie Sasku znajdowali się za zaporą i na dole, gotowi w razie potrzeby przyjść z pomocą. Teraz wszyscy mogli jedynie czekać.

Stojący na szczycie skalnej ściany Herilak jako pierwszy zauważył napastniczki.

— Znów nadchodzą — zawołał i schował się za osłonę.

— Nie marnować strzałek — rozkazał Kerrick. — Tym razem dopuśćcie je bliżej, zanim wystrzelicie.

Wiedział, że należy tak postąpić. Przy pierwszym ataku ktoś wystrzelił z hèsotsanu za wcześnie, gdy murgu były jeszcze poza zasięgiem broni, a inni dołączyli do niego. Było to marnotrawstwo: mieli odpowiednie zapasy strzałek, lecz hèsotsany męczyły się i często używane, nie reagowały szybko. Tym razem obrońcy zaczekają, aż fargi wejdą na skały.

Były coraz bliżej i nagle Kerrick poznał, że idące na przedzie nie mają broni. Co to znaczy? Czy to jakiś podstęp? Nieważne, to nawet lepiej, bo łatwiej je będzie zabić.

— Teraz, strzelać! — krzyknął i naciskając hèsotsan wysłał śmiertelny pocisk ku skórze najbliższej napastniczki. Tanu wrzeszczeli i strzelali, ale nieprzyjaciel nadal nacierał. Czasem rozległ się wrzask, lecz przeważnie ginęli w milczeniu. Obrońcy tak hałasowali, że Kerrick w pierwszej chwili nie dosłyszał wołania. Potem zrozumiał słowa.

— Rzeka, tam, w wodzie!

Kerrick odwrócił się, spojrzał i cofnął. Ciemne plamki w burzliwej wodzie, coraz ich więcej, niektóre kierowały się ku brzegowi. Yilanè płynęły z prądem, trzymając ciemne, długie przedmioty w łapach, hèsotsany, zamierzały lądować…

— Włóczniami, strzałami, zabijać te w wodzie! — zawołał Herilak, zeskakując z zapory. Jego tubalny głos zagłuszał wszystko. — Kerrick, zostań tu ze śmiercio-kijami. Atakują teraz główną siłą. Powstrzymaj je tutaj!

Kerrick obejrzał się z niepokojem. Zrozumiał, że Herilak dobrze odgadł zamiary wroga. Za nie uzbrojonymi napastniczkami, tworzącymi teraz stertę trupów, pojawiało się coraz więcej fargi strzelających z marszu.

— Nie przepuszczajcie ich! — krzyknął Kerrick. — Zostańcie tu, strzelajcie. — Sam wystrzelił jeszcze raz do fargi, która podeszła tak blisko, że zobaczył jak strzała utkwiła jej w gardle, jak rozszerzały się jej oczy, gdy spadała ze zbocza.

Teraz żywe wspinały się po martwych, kryły się za nimi, strzelały. Ofiary były po obu stronach. Padł jeden łowca, potem następny. Hèsotsan Kerricka dygotał podczas naciskania; dopiero po chwili zrozumiał, że opróżnił go ze strzałek. Nie miał czasu na załadowanie. Chwycił włócznie, dźgnął fargi, która wdrapała się na wierzchołek, zwalił ją skrzeczącą z bólu.

Była ostatnia, atak załamał się na krótko. Kerrick oparł się plecami o skałę; dyszał ciężko, starając się zmusić palce, by szybko wsuwały strzałki do hèsotsanu. Inni również przestali strzelać. Gdy zapanował chwilowy spokój, rzucił okiem na rzekę.

Sporo fargi osiągnęło brzeg, lecz były już martwe. Poległo też kilku obrońców, bo doszło do walki wręcz. W cieniu dojrzał ciemną postać Sasku leżącą w śmiertelnym uścisku Yilanè. Inne zwłoki, najeżone strzałami, spływały z nurtem. Na wołanie Sanone Kerrick odwrócił się i zobaczył, jak stoi na wierzchołku zapory i osłania oczy przed zachodzącym słońcem.

— Odchodzą — zawołał. — Przerwały natarcie. Zwyciężyliśmy!

„Zwyciężyliśmy — pomyślał Kerrick, rozglądając się po martwych Tanu. — Co osiągnęliśmy? Zabiliśmy kilka fargi, lecz świat jest ich pełen. Zginęło paru naszych, a przy następnym ataku zginiemy wszyscy. Powstrzymaliśmy je, lecz nie osiągnęliśmy zwycięstwa. Choćbyśmy nawet pokonali je teraz, to powrócą. Ich nienawiść jest równa naszej. Znajdą nas wszędzie, nie możemy się kryć. Podążą za nami, nie potrafimy im uciec”.

— Zrozumiał, że nie o wszystkich tu chodzi. Polują przecież na niego. Gdyby chciały jedynie zabijać Tanu, znalazłyby ich mnóstwo po drugiej stronie gór. Ptaki drapieżne i nocne widzą wszystko, wypatrzą wszystko. A jednak ta wielka armia przybyła tutaj, kierując się dokładnie ku tej dobrze bronionej dolinie. Dlaczego? Bo on tu jest; zmroziła go ta myśl. Vaintè. To musi być ona! Żyje i szuka zemsty.

Co można zrobić? Dokąd można uciec? Jak mogą się obronić?

Opanował go gniew, trząsł nim, sprawił, że skoczył na nogi, wywijając hèsotsanem nad głową i krzyczał.

— Nie uda ci się, Vaintè, nie zdołasz zabić nas wszystkich. Będziesz próbowała, lecz nie zdołasz. To nasza ziemia, nie zdołasz przebyć oceanu ze swymi zimnymi stworami i wypędzić nas z niej. Nie wygrasz z nami, poczołgasz się do domu z paroma niedobitkami, gdy tylko to zrozumiesz. Potem wrócisz…

Kerrick poczuł, że Sanone przygląda mu się ze zdumieniem, nie rozumiejąc ani słowa. Opuściło go podniecenie, lecz pozostał zimny gniew. Uśmiechnął się do mandukto i powiedział w seseku:

— Widziałeś je dziś po raz pierwszy. Czy ci się podobają? Czy z chęcią patrzysz, jak murgu zabijają twój lud? Musimy z tym skończyć — raz na zawsze.

Kerrick urwał, dysząc ciężko. Spoglądał na wysokie stosy martwych i garstkę żywych. Czy można powstrzymać Yilanè? Jeśli tak, to w jaki sposób?

Jest tylko jeden sposób. Nie można dłużej uciekać i kryć się.

Należy przenieść walkę na teren wroga. Oto szansa, która może przynieść trwałe zwycięstwo.

Sanone patrzył ze zdumieniem na mówiącego Kerricka. To nie była normalna rozmowa. Wydawane przezeń głosy nie były podobne do języka Tanu. Jednocześnie poruszył ciałem, odrzucił głowę do tyłu i trząsł rękoma, jakby dostał ataku.

Kerrick dojrzał minę Sanone i zrozumiał, że mówi w języku Yilanè, bo myślał o Yilanè — i myślał tak jak one. Zimno analizował, co należy robić, ważył fakty, a następnie wyciągał wnioski. Gdy znów się odezwał, mówił w seseku, spokojnie i wyraźnie.

— Przeniesiemy wojnę do murgu. Pójdziemy do ich miasta, daleko na południe. Znajdziemy je tam i zabijemy. Gdy zniknie miejsce Alpèasak, one znikną wraz z nimi. Znam to miasto i wiem, jak je zniszczyć. Oto co zrobimy.

Odwrócił się i zawołał w języku marbak do stojącego na skraju wody Herilaka.

— Spełni się to, co widziałeś w swych snach, Herilaku. Odejdziemy stąd, wyruszymy na południe, będziesz sacripexem wszystkich Tanu, którzy pójdą z nami. Murgu zginą, ty nas poprowadzisz. Wiem teraz, co trzeba zrobić i jak tego dokonać — jak zniszczyć je wszystkie. Co ty na to, wielki łowco? Poprowadzisz nas?

Herilak poczuł moc w głosie Kerricka. Był pewien, że nie mówiłby tak, gdyby nie wiedział, jak osiągnąć cel. Opanowała go nadzieja, radosny ryk bez słów był wymowną odpowiedzią.

— Znów idą! — zawołał Sanone.

Bitwa rozgorzała na nowo, myśli o przyszłości ustąpiły wobec niebezpieczeństwa tej chwili.

ROZDZIAŁ XXVI

Wypad Yilanè załamał się na skalnym wale obronnym. Fargi ginęły. Opuścił je zapał, nie atakowały zawzięcie. Tego dnia było to ostatnie natarcie, bo słońce stało nisko na niebie, ukryte za zasłoną chmur. Wycofały się nieliczne niedobitki.

Kerrick odsunął od siebie marzenia o przyszłych bitwach, bo jeszcze trwała ta obecna. Stał na szczycie zapory obserwując, jak sępy i wrony już zlatują się na czekającą je w dole obfitą ucztę. Wkrótce się ściemni. Nie nastąpią teraz żadne ataki, bo Yilanè zajmą się rozbijaniem obozu i przygotowaniem go do obrony. Gdyby tylko mógł zobaczyć, co robią. Może dałoby się je jakoś zaatakować po zapadnięciu zmroku. Nie można im pozwolić na spokojny sen, nabranie sił przed poranną walką. Dziś ich ataki omal nie zakończyły się powodzeniem; nie można dopuścić, by to się powtórzyło. Zwierzyna musi zamienić się w łowcę.

— Nie możemy leżeć tu tylko i czekać na następne ataki — powiedział Herilakowi, gdy wielki łowca do nich dołączył. Ten skinął z powagą.

— Muszę pójść za nimi — dodał Kerrick.

— Pójdziemy.

— Dobrze, lecz nie wolno nam narazić się na śmierć. Coś interesującego dziś zauważyłem. Strzałka trafiła w opaskę na głowie Sanone, ale nie przebiła skręconej tkaniny. Strzałki różnią się od strzał czy włóczni — są lekkie i nie lecą zbyt daleko.

— I tak zabijają. Wystarczy lekkie draśnięcie.

— Widać ich skuteczność — wskazał ręką na kłębowisko ciał i gromadzące się padlinożerne ptaki. — Nie chcę tak skończyć, gdy będziemy śledzili murgu. Pomyśl, a może owinąć się zwojami skręconej tkaniny tak grubo, że strzałki jej nie przebiją. Jeśli to uczynimy, strzelą do nas bezskutecznie wartowniczki, zdradzając swe położenie. A my je zabijemy. Nie zamierzam wystąpić przeciw wszystkim siłom wroga. Wystarczy, że zbliżymy się na tyle, by go obserwować.

Kerrick porozmawiał z Sanone, który docenił jego pomysł i posłał biegiem dwóch mandukto po ubrania. Sam owinął Kerricka tkaniną, układając fałdy i skręcając tak, by najlepiej chroniła przed strzałkami. Złożoną szarfą okręcił głowę i szyję Kerricka, zostawiając jedynie małą szparkę, przez którą mógł patrzeć. Herilak próbował nie wystrzeloną strzałką przebić to okrycie, lecz bezskutecznie.

— To wspaniałe — powiedział. — Powiedz mu, by mnie owinął tak samo. Potem pójdziemy przyjrzeć się murgu.

W zwojach było im gorąco, ale słońce stało już nisko. Kerrick czuł, że występujący mu na czoło pot wsiąka w tkaninę, nie spływa na oczy. Zszedł na drugą stronę barykady.

Jedyna droga w dół prowadziła przez piętrzące się ciała, osuwające się nieprzyjemnie pod stopami zwiadowców. Kerrick nie zwracał uwagi na wytrzeszczone oczy i rozwarte, zębate paszcze. Schodził ostrożnie, aż wreszcie osiągnęli wolną przestrzeń. Odwrócił się i zawołał do wartowników na wale:

— Wszystkie murgu są martwe. Poczekajcie, aż wyjdziemy za zakręt, potem możecie zejść i zebrać pozostawione śmiercio-kije. Część pozbierały Yilanè, lecz zostało jeszcze sporo, możemy je wykorzystać.

Yilanè rzeczywiście wystawiły straże. Gdy owinięci w biel łowcy wyjrzeli ostrożnie za załom skalnej ściany, rozległy się trzy ostre wybuchy. Pobiegli naprzód wśród innych strzałów, potem sami wypalili do fargi ukrytych wśród głazów. Dwie zginęły, trzecia wstała i uciekła. Dogoniła ją strzałka Herilaka, trafiając w plecy. Łowca ostrożnie wyrwał strzałkę z tkaniny okrywającej pierś Kerricka.

— Ciepło w tych okryciach — ale przeżyliśmy.

Nim ruszyli dalej, Kerrick wyjął dwie strzałki z szat wielkiego łowcy.

— Znam tę Yilanè — powiedział, patrząc na trzecie ciało. — To łowczyni, bliska Stallan. W obozie będzie ona, jak i Vaintè. — Zacisnął mocno dłonie na hèsotsanie, wyobrażając sobie, że celuje do obu.

— W drodze powrotnej zabierzemy ich śmiercio-kije — powiedział Herilak, skradając się z przygotowaną bronią.

Gdy wyszli na równinę, dojrzeli obóz Yilanè, widoczny dobrze na otwartej przestrzeni. Znajdowało się w nim wiele wierzchowców, jak też dużo zapasów. I zastępy fargi, znacznie przewyższające oddziały, które atakowały ich tego dnia. Kerrick poczuł nagły lęk przed ich liczebnością i musiał sobie uświadomić, że to jednak oni powstrzymali natarcie. Jeśli przyjdą znów — zostaną odparte jeszcze raz. Jeśli Vaintè chce śmierci wszystkich fargi, Tanu zrobią wszystko, by spełnić jej marzenia.

Na zewnątrz obozowiska wystawiono więcej strażniczek, lecz słońce zapadło już za horyzont i gdy w rosnących ciemnościach pojawiły się dwie owinięte w biel postacie, zaczęły one powracać do środka, zdradzając przejście przez krąg pułapek.

— Alarmy i potrzaski — powiedział Kerrick. — Widzisz, gdzie leżą w trawie? Te długonogie stworzenia za barykadą muszą wydzielać światło, które oślepiło nas tamtej nocy.

— Wszystkie są już w środku i zamykają ostatnie przejście.

— Dobrze. Zobaczymy teraz, jak daleko zdołamy podejść. Nie wyjdą już, jest na to za ciemno. Chcę tylko sprawdzić, jakie mają środki obrony.

Herilak wahał się przed bliższym podejściem do wielkiej armii murgu, do rączonogich zwierząt, biegających znacznie szybciej niż łowcy. Kerrick szedł jednak śmiało, znał dobrze Yilanè, wiedział, że w nocy nie opuszczają bezpiecznego miejsca za żywymi osłonami. Gdy doszli do zewnętrznego kręgu pnączy, było jeszcze dość widno, by ujrzeć wyciągające się przeciwko nim kolce.

— Zatrute, możesz być pewny — powiedział Kerrick. — Tu mogą nas dosięgnąć strzałki wystrzelone ze środka. Jesteśmy dość blisko.

— Dlaczego do nas nie strzelają? — spytał Herilak, wskazując na murgu ze śmiercio-kijami tuż po drugiej stronie zapory. Stały w milczeniu, patrząc obojętnie na obu łowców. Za nimi poruszały się inne fargi, jadły, kładły się do snu, nie zwracając uwagi na wrogów w pobliżu.

— Nie mają rozkazu strzelać — odparł Kerrick. — Fargi nigdy nie myślą samodzielnie, dlatego nie robią niczego bez polecenia. Sądzę, że kazano im strzelać, gdy zapalą się światła. Posłuchają.

W pobliżu znajdował się niski pagórek, Kerrick wskazał na niego.

— Teraz sprawdźmy, co nam przygotowały. Jeśli nawet strzałki dolecą tak daleko, pagórek trochę nas osłoni.

Kerrick kopał ziemię, aż wyrwał duży kawał darni ze zwisającymi długimi źdźbłami trawy. Wziął je w dłoń i rozkręcił darń nad głową.

— Leż — krzyknął do Herilaka, wypuszczając pocisk.

Gruda ziemi poleciała wysoko, wylądowała w pasie obronnym. W tejże chwili półmrok rozdarły błyski światła, z wnętrza obozu dobiegły trzaski strzelających naraz licznych hèsotsanów; powietrze nad nimi przeszywały niezliczone strzałki. Leżeli przyciśnięci do ziemi, przeczekali następne strzały i głośne krzyki. Wkrótce wszystko umilkło, światła ściemniały i zgasły. Dopiero wtedy ośmielili się wstać i rozejrzeć wokół oślepłymi oczami. Było jeszcze dość widno, by spostrzec, że ziemia wokół nich najeżona jest wielkimi strzałkami.

— Coś nowego — powiedział Kerrick. — Są większe niż wszystkie, jakie widziałem dotąd — patrz, jak daleko doleciały. Dwa razy dalej niż zasięg naszych śmiercio-kijów. Musiały wyhodować silniejsze śmiercio-kije, wytresowały je, by strzelały po dotknięciu czujnych pnączy. Szarpniesz pnącza, światła zapalą się w tym miejscu i stwory zaczynają strzelać. Czuję, że nawet w naszych strojach będziemy bezpieczniejsi, gdy odejdziemy dalej.

Cofnęli się szybko poza zasięg najdalszych strzałek, potem odwrócili się, by spojrzeć na ciemne, ciche obozowisko nieprzyjaciela. Kerrick ociekał potem i powoli odwinął część szmat, mimo że zrobiło się chłodniej. Rozglądał się, myśląc intensywnie.

— Powiedz, Herilaku, jesteś silnym łucznikiem. Czy dosięgnąłbyś stąd obozu?

Herilak odsłonił twarz i otarł spoconą twarz. Spojrzał na pagórek, który opuścili, potem dalej, na pnącza i wrzecionowate światłostwory.

— Z trudem. Po dobrym naciągnięciu cięciwy wysłałbym strzałę tak daleko, ale niełatwo byłoby trafic w coś z tej odległości.

— Cel nie jest ważny, byleby sięgnąć poza pas obronny. A Sasku ze swymi miotaczami, sądzę, też rzuciliby tak daleko.

— Dobrze to wymyśliłeś, margalusie — powiedział Herilak, śmiejąc się głośno. — Murgu są stłoczone jak ziarna w garnku. Nie sposób nie trafić ich włócznią czy strzałą.

— Tej nocy, zamiast chrapać we śnie, będą na pewno miały czym się martwić! Zaznaczymy to miejsce, gdzie stoimy, byśmy je odnaleźli po powrocie.

— Z łukami i włóczniami!

Herilak miał rację. Przy naciągniętej do końca cięciwie i skierowanym wysoko łuku strzały dolatywały daleko za światła, znajdowały cel w obozowisku. Rozlegały się krzyki bólu, a łowcy wybuchali śmiechem, klepiąc się po ramionach. Ucichli dopiero wtedy, gdy Sanone włożył włócznię w miotacz. Przyglądali się uważnie, jak odchylił się mocno i posłał ją z warkotem w mrok. Wrzasnęło jakieś zwierzę, grot włóczni znalazł swój cel. Nagłe światło oślepiło łowców, cofnęli się na widok chmury strzałek. Wszystkie padły za blisko. Zaczęła się jednostronna bitwa nocna.

Nie wszyscy wierzyli w zapewnienia Kerricka, że wróg będzie leżał spokojnie i umierał, nie przystępując do kontrataku; gotowi byli w każdej chwili uciec w mrok. Kontratak jednak nie nastąpił. Migotały tylko jakieś światła, w obozowisku zrobiło się zamieszanie, gdy próbowano uniknąć spadających z nieba włóczni i strzał.

Broni nie było nieskończenie dużo i Herilak szybko nakazał przerwanie ataku. Światła przygasły, murgu ułożyły się do snu, a wtedy strzały zaczęły padać na nowo.

Trwało to całą noc, przybywali nowi łowcy, by zastąpić zmęczonych. Kerrick i Herilak przespali się trochę; po przebudzeniu, gdy zapanowała szarówka, nakazali łowcom powrót za skalną barykadę.

Cały dzień stali w pogotowiu, czekając na atak; jedni czuwali, inni spali. Ranek minął spokojnie. Po południu, kiedy nadal nie dochodziło do natarcia, Herilaka obiegli ochotnicy pragnący dokonać zwiadu pozycji nieprzyjaciela. Odmówił wszystkim. Nie chciał narażać się na kolejne straty.

Po zapadnięciu zmroku ciągle nic nie wskazywało na atak — wraz z Kerrickiem owinęli się ponownie w zawoje. Poszli z przygotowaną bronią, lecz tym razem nie oczekiwały ich w ukryciu żadne obrończynie.

Równie ostrożnie podkradli się na brzeg rzeki i unieśli nad skarpę owinięte głowy, spoglądając przez pozostawione szparki. Równina była pusta. Nieprzyjaciel zniknął równie szybko, jak się pojawił, ślady odwrotu ciągnęły się po horyzont.

— Odeszły. Pobiliśmy je! — ryknął Herilak, wyciągając w zwycięskim geście pięść ku niebu.

— Nie pobiliśmy — odparł Kerrick, czując nagle znużenie. Opadł ze skrzyżowanymi nogami na ziemię, zdarł z twarzy tłumiące oddech zasłony i spojrzał na ślady odwrotu. — Zostały tu pokonane, odepchnięte. Są jednak jak trujące ciernie. Wycinamy je w jednym miejscu, a w innym wyrastają jeszcze mocniejsze.

— No, to wyrwiemy korzenie tych cierni raz na zawsze. Zniszczymy je tak, że nie odrosną.

Kerrick skinął z powagą głową.

— To właśnie musimy zrobić. Wiem, jak można tego dokonać. Teraz zwołamy sammady i mandukto Sasku. Nadszedł czas zmiecenia Yilanè tak, jak one zamierzały nas oderwać od korzeni i zabić.

— Zaniesiemy im wojnę!

ROZDZIAŁ XXVII

Dwaj chłopcy, ociekający potem od bijącego ciepła, dokładali suchych drew do ogniska, gdy tylko przygasało. Wnętrze groty rozjaśniało się wtedy falującym, złotym światłem; wymalowane w niej zwierzęta zdawały się poruszać w migotaniu ognia. Sanone jeszcze nie przybył, lecz inni mandukto siedzieli pod wizerunkiem mastodonta, do czego tylko oni mieli prawo. Kerrick, Herilak i sammadarzy siedzieli po drugiej stronie ogniska.

Za nimi stali łowcy, dalej reszta sammadów. Sanone przystał na to zgromadzenie z wielką niechęcią, bo wedle zwyczaju Sasku wszystkie decyzje podejmowali mandukto. Z trudem pojął, iż sammadarzy nie mają podobnej władzy. W końcu osiągnięto porozumienie, po jednej stronie znaleźli się przywódcy, sammady po przeciwnej. Sasku nie mieli pewności, co wyniknie z tego niezwykłego posiedzenia i tylko paru podeszło bliżej, zaglądając z ciekawością przez ramiona siedzących. Kręcili się jeszcze pod wpływem mieszanych uczuć, zadowolenia i lęku, gdy rozległo się z ciemności trąbienie mastodonta, następnie tupot ciężkich nóg. Otoczone pochodniami, poruszały się ciemne postacie.

W krąg świateł weszły mastodonty. Wielką samicę Doohę prowadził Sanone, na jej karku siedział jeden z chłopców Tanu, kierując zwierzęciem. Sasku nie patrzyli jednak na nią, lecz na noworodka u jej boku. Sanone dotknął trąby zwierzątka i w ciemnościach rozszedł się pomruk radości. Dopiero potem dołączył do innych przy ognisku.

Armun siedziała tuż za łowcami, dziecko spało spokojnie, spoczywając wygodnie w skórzanym nosidełku na plecach matki. Gdy Kerrick wstał, by przemówić, ucichli wszyscy. Armun zasłoniła dłońmi twarz, by nikt nie dostrzegł jej uśmiechu dumy. Kerrick wyglądał mocno, gdy stał wyprostowany w świetle ognia, długie włosy wiązała mu charadisowa wstążka, broda wyrosła w pełni. Po zapadnięciu ciszy ustawił się tak, by wszyscy mogli usłyszeć jego słowa.

— Wczoraj zabiliśmy murgu. Dzisiaj je pogrzebaliśmy, tak iż wszyscy wiedzą, jak wiele ich zginęło podczas ataku. Zabiliśmy ich mnóstwo, a paru niedobitków teraz ucieka. Nie wrócą na razie.

Łowcy przyjęli to okrzykami radości. Gdy Kerrick przetłumaczył swe słowa na język Sasku, z mroku rozległo się szybkie bębnienie i stukanie grzechotek z tykw. Kerrick poczekał, aż ucichnie, po czym powiedział:

— Nie wrócą teraz — ale mogą przyjść w przyszłości. Wrócą silniejsze, z lepszą bronią. Zawsze wracają. Będą wracały stale, nie spoczną, póki wszyscy nie zginiemy. To prawda, musimy o niej zawsze pamiętać. Nie zapominajcie też o poległych wśród nas.

Milczenie było teraz pełne smutku. Zabrał głos Herilak.

— To rzeczywiście prawda — powiedział z posępną goryczą. — Kerrick wie o tym, bo jako pierwszy zginął z rąk murgu jego sammad. On jeden przeżył, murgu go zabrały i trzymały w niewoli. Nauczył się mówić ich językiem. Zna ich zwyczaje, dlatego słuchajcie, co mówi o murgu. Musicie też wysłuchać, co mówię o śmierci, bo oprócz mnie i siedzącego tu Ortnara zginęli wszyscy z mego sammadu. Każdego łowcę, każdą kobietę i dziecko, każdego mastodonta zamordowały murgu.

Zebrani z bólem słuchali tych słów. Sanone spojrzał do góry, na mastodonta, szeptał cicho modlitwy ku pamięci tych wielkich zwierząt, słuchając jednocześnie szybkiego tłumaczenia Kerricka.

— Nie ma dokąd uciekać, nie ma kryjówki, której by nie znalazły — oznajmił Kerrick. — Siedzące tu sammady walczyły z nimi na plaży wielkiego oceanu, na równinach kaczkodziobów, ponownie w tej dolinie, po przejściu wysokich gór w ucieczce przed murgu. Nadeszła pora, byśmy przestali uciekać. Wiemy już, że zawsze nas znajdą. Powiem wam więc teraz, co musimy zrobić.

Kerrick przerwał, by zaczerpnąć tchu, spojrzał w ich wyczekujące twarze, potem kontynuował.

— Musimy zanieść im wojnę, pójść do ich miasta i zniszczyć je.

Przyjęto to okrzykami niedowierzania, pośród których dały się słyszeć głosy poparcia. Sasku zadawali pytania i Kerrick przetłumaczył swe ostatnie słowa na sesek. Potem nad inne wzbił się głos Har-Havoli: reszta zamilkła, zaczęła słuchać.

— Jak możemy to zrobić? Jak zdołamy walczyć z armiami murgu? Jak można zniszczyć całe miasto? Nie pojmuję tego.

— No, to posłuchajcie — powiedział Kerrick. — Oto jak można tego dokonać. Herilak zna wszystkie szlaki prowadzące do miasta Alpèasak, bo doprowadził tara łowców, zabił murgu i wrócił żywy. Zrobi to jeszcze raz. Tylko że tym razem to nie będzie garstka łowców, lecz całe mnóstwo. Poprowadzi ich skrycie przez dżunglę, tak iż armie murgu nie znajdą ich, choćby dokładnie szukały. Poprowadzi łowców do Alpèasaku, a ja pokażę im, jak zniszczyć miasto i wszystkie murgu. Powiem wam teraz, jak można tego dokonać, pokażę wam to. — Odwrócił się do mandukto i powtórzył swe słowa, by i oni je zrozumieli.

Słuchali go w milczeniu. Nikt się nie poruszał. Wszyscy patrzyli, jak wysunął się naprzód. W oddali zapłakało dziecko i zostało natychmiast uciszone. Jeden krok, potem drugi doprowadził Kerricka do ogniska. Chwycił suchą gałąź i wsadził ją w płomienie, pogrzebał w rozżarzonych węglach, aż wzbił się kłąb iskier. Potem wyciągnął ją, trzaskającą i płonącą, uniósł wysoko.

— Oto co zrobimy — zaniesiemy ogień do ich drewnianego miasta, które nigdy go nie poznało. Murgu nie używają ognia, nie wiedzą, jakie zniszczenie może spowodować. Pokażemy im to. Podpalimy Alpèasak, spopielimy, zrównamy z ziemią, spalimy każdego maraga w środku, pozostawimy za sobą wyłącznie zgliszcza!

Jego słowa utonęły w dzikim ryku zgody.

Herilak podszedł do ognia, uniósł również płonącą gałąź i wrzeszczał o swym poparciu, choć jego głos ginął w tumulcie. Inni samadarzy zrobili to samo, gdy Kerrick tłumaczył swój plan mandukto. Pojąwszy go, Sanone cofnął się, odczekał, aż ucichnie hałas, po czym podszedł do ogniska. Chwycił płonący kij i wzniósł wysoko.

— To Kadair zrobił dla nas tę dolinę, przyprowadził nas tutaj, gdy wszędzie zalegały ciemności. Potem stworzył dla nas gwiazdy, by niebo nie było puste, następnie umieścił na nim księżyc, by oświetlał nam drogę. Ciągle jednak było za ciemno, by mogły rosnąć rośliny, dlatego umieścił też słonce i odtąd świat stał się taki jak teraz. Mieszkamy w tej dolinie, bo jesteśmy dziećmi Kadaira.

Rozejrzał się powoli po milczących słuchaczach, nabrał powietrza w płuca i wykrzyknął jedno słowo:

— Karognis.

Kobiety Sasku zakryły twarze, a mężczyźni jęknęli głośno, z nienawiścią; Tanu obserwowali ich z ciekawością, choć nie rozumieli. Sanone chodził przy ognisku, mówiąc głośno i rozkazująco.

— Karognis przybył przebrany za te stwory nazywane murgu i one zostały pokonane. Te, które nie zginęły, uciekły. Ale to nie wystarczy. Póki żyją, żyje Karognis, a póki istnieje groźba jego istnienia, nie możemy być bezpieczni. Dlatego Kadair przybył do nas w tym nowo narodzonym mastodoncie, by zdradzić nam sposób pokonania Karognisa. Lud mastodontów zaatakuje i zabije murgu. — Pochylił się nagle, wyciągnął inną płonącą gałąź i okręcił ją nad głową. — Pójdziemy z tobą, Karognis zostanie zniszczony! Będziemy walczyć wraz z wami. Zabójców świętych stworzeń pochłoną płomienie.

Gest jego był dostatecznie wymowny. Słuchacze nie musieli rozumieć słów, by rozległ się wrzask znamionujący poparcie. Zadecydowano o przyszłości. Wszyscy chcieli teraz mówić, było wiele zamieszania, które uspokoił dopiero Herilak.

— Dość! Wiemy, co chcemy uczynić, chciałbym jednak usłyszeć od Kerricka, jak tego dokonamy. Wiem, że długo się nad tym zastanawiał. Niech mówi.

— Powiem wam, jak tego dokonamy — oznajmił Kerrick. — Gdy tylko w górskich przełęczach stopnieją śniegi, przekroczymy je ponownie z wszystkimi sammadami. Może zostaniemy wtedy dostrzeżeni przez murgu, na pewno nas wykryją po drugiej stronie gór. Muszą zobaczyć sammady w ruchu, z kobietami i dziećmi, a nie maszerującą armię Tanu. Muszą nas wykryć. Idąc na zachód, będziemy się spotykać z innymi sammadami, rozłączać i łączyć ponownie, zacierając nasze ślady. Dla murgu wszyscy wyglądamy jednakowo, na pewno zgubią nasz trop. Dopiero potem skierujemy się na brzeg oceanu. Będziemy tam polować i łowić ryby — jak wtedy, gdy rozprawiliśmy się z murgu, które przybyły, by nas zabić. Spostrzegą nas i zastanowią się — uwierzą, że to kolejna pułapka.

Kerrick przez wiele dni próbował przestawić się na sposób myślenia Yilanè, rozumować tak jak one. Jak Vaintè, bo wiedział, że ciągle tam jest, nieustępliwa, że stale będzie prowadzić przeciw niemu fargi, dopóki sama nie zginie. Będzie oczywiście podejrzewała pułapkę, zrobi, co będzie mogła, aby jej uniknąć. Może to uczynić na wiele sposobów, nie ma znaczenia, który wybierze. Gdy uderzy, nie zastanie sammadów.

— Nieważne, w co Uwierzą murgu — powiedział — bo sammady porzucą brzeg, nim napastniczki zdołają nas dosięgnąć. Zostaną tam tylko tak długo, by zdobyć zapasy żywności na zimę. To okaże się łatwe, bo łowców będzie wielu. Rozdzielimy się po wycofaniu i osiągnięciu wzgórz. Sammady ruszą w góry, w śniegach będą bezpieczne. Natomiast polujący na murgu pójdą na południe. Szybko. Zabierzemy tylko trochę jedzenia — resztę upolujemy na drodze. Herilak zna przejścia przez wzgórza, bo przebył je dwukrotnie. Będziemy szli dżunglą tak, jak to łowcy potrafią, może nie zostaniemy spostrzeżeni. Murgu mają jednak wiele oczu i nie możemy liczyć, że podejdziemy nie zauważeni. To nieważne. Nie zdołają nas powstrzymać. Mają tylko kilka łowczyń potrafiących tropić w lesie. Jeśli zaczną nas szukać, zginą. Jeśli poślą oddziały fargi, zginą całe oddziały. Znikniemy w puszczy i poczekamy na właściwą porę. Gdy powieje suchy wiatr, przed nadejściem zimowych deszczy, uderzymy na miasto. Spalimy je i zniszczymy. Oto co uczynimy.

Zostało to postanowione. Jeśli nawet ktoś się sprzeciwiał, to siedział cicho i nie zabierał głosu, bo wszyscy mówiący pragnęli walczyć.

Gdy ognisko przygasło i zakończono naradę, wszyscy rozeszli się do swych namiotów i izb o skalnych ścianch. Armun szła obok Kerricka.

— Musisz to zrobić? — spytała. W jej głosie było przekonanie, że i tak to uczyni. Może dlatego Kerrick nie odpowiedział.

— Nie bądź zbyt odważny, Kerricku. Nie chcę zostać sama na świecie, bez ciebie.

— Ani ja bez ciebie. Trzeba jednak tego dokonać. Ten potwór Vaintè będzie mnie ścigać, póki któreś z nas nie zginie. Zaniosę wojnę do Alpèasaku, by mieć pewność, że to ona padnie. Po jej śmierci, po spaleniu miasta, zniszczeniu Yilanè, będziemy mogli żyć spokojnie. Ale dopiero wtedy. Musisz to zrozumieć. Nie mogę tego nie uczynić.

ROZDZIAŁ XXVIII

Po powrocie do Alpèasaku Vaintè zrozumiała jasno, że straciła łaski Malsas‹, nietrudno też było się domyślić powodów. Vaintè była pierwszą sarn'enoto, jaką miało kiedykolwiek miasto, jej władza przewyższała w czasie wojny potęgę samej eistai. Malsas‹ na to przystała, aprobowała wszystkie przygotowania czynione przez Vaintè. Niełaskę pokazała dopiero po powrocie Yilanè z zachodu.

Przedtem podlegały Vaintè wszystkie zasoby miasta, a nawet zasoby wielkiego kontynentu za morzem. Flota uruketo, którą zawiozła do Alpèasaku obywatelka Inegban*, płynęła wielokrotnie do miast Entoban* z zaproszeniami głoszącymi, że za zachodnim morzem leży nowy świat, że powstało już miasto Alpèasak. Gród ten, rosnący i rozszerzający się w nieznanej dziczy, może wspomóc miasta Entoban*, może wyzwolić je od nadmiaru fargi, zatykających miejskie ulice, zjadających miejskie zapasy. Eistae tych miast z wielką chęcią pozbywały się ciężaru niepożądanych fargi, rade też odwdzięczały się zwierzętami i roślinami, które mogły się przydać w Alpèasaku.

W tym czasie obok modelu Alpèasaku rosła makieta całego Gendasi*. Pierwotnie znano dobrze jedynie wybrzeże na północ od miasta i odtwarzano je na makiecie szczegółowo, podczas gdy wnętrze lądu było puste, z paroma tylko znakami. Zmieniało się to stopniowo, w miarę jak drapieżniki i inne ptaki dostarczały coraz to nowych obrazów kontynentu. Wyćwiczone Yilanè przekładały jego dwuwymiarowość na góry, rzeki, doliny i puszcze, dopóki model nie urósł w najdrobniejszych szczegółach. Na zachód od Alpèasaku rozciągało się ciepłe morze z zielonym wybrzeżem. Szerokie rzeki wpadały do niego z bogatego lądu, czekającego na wykorzystanie. Gdyby oczywiście nie ustuzou.

Ich niepokojąca obecność pomniejszała walory odkrywanych ziem. Zajmowały je niemal wyłącznie na północy, położenie ich hord zaznaczano starannie na modelu. Hordy te oznaczono cienką, przerywaną linią, rozciągającą się od oceanu do wysokich gór, tuż na południe od lodu i śniegu. We właściwym czasie zostaną wytropione i wybite. Gdy któraś z hord kierowała się na południe, Vaintè zabierała fargi na nowych uruktopach i tarakastach, odnajdywała ustuzou, zabijała i przeganiała do krainy lodu. Z każdym takim zwycięstwem rósł szacunek dla Vaintè. Musiała nastąpić rzeczywiście wielka porażka, skoro straciła wszelkie łaski.

Gdy odkryto nowe ustuzou na zachodzie, grasujące bezkarnie z dala od śnieżnej północy, Vaintè zrozumiała natychmiast, że muszą być zniszczone. Odległość była znaczna, lecz nie dorównywała jej pragnieniu zemsty. Trzeba było wiele uruketo, aby przywieźć ogromne masy fargi i wierzchowców do miejsca lądowania na wybrzeżu. Pod koniec zimy Vaintè poprowadziła taką armię, jakiej świat jeszcze nie widział. Maszerowała ona w głąb lądu, dobrze zaopatrzona i wyposażona w silne środki obronne. Znano położenie każdego ustuzou, wszystkie ich hordy zostaną po kolei zgniecione i zniszczone. Miał to być początek końca ustuzou. Wielka armia wróciła jednak pokonana.

Wieści o tym dotarły do miasta na długo przed wylądowaniem pierwszej fargi. Gdy Vaintè składała meldunek przed radą, nie było przy tym Malsas‹. Nieobecność eistai była dostatecznie wymowna. Rada wysłuchała chłodno jej wyjaśnień, podsumowała straty i odprawiła Vaintè. Odesłała jak zwykłą fargi.

Po tym upadku Vaintè nie zbliżała się do ambesed, tego centrum miasta, w którym codziennie zbierały się Yilanè, w którym zasiadała eistaa. Trzymała się z dala, samotna i zapomniana, oczekując na wezwanie, które nie nadchodziło. Była teraz w niełasce: nikt do niej nie przychodził, by nie podzielić jej upadku.

Po wielu dniach odwiedził ją ktoś, kogo najmniej pragnęła zobaczyć. Nie da się jednak uniknąć spotkania z efenselè.

— To musiałaś być ty — powiedziała ponuro Vaintè. — Jako jedyna nie boisz się, że cię zobaczą ze mną, Córo Śmierci.

— Chcę z tobą pomówić, efenselè — odparła Enge. — Słyszałam wiele o ostatniej awanturze i bardzo mnie to martwi.

— Mnie też nie cieszy, efenselè. Wyruszyłam stąd jako sarn'enoto. Teraz siedzę sama, czekam na wezwanie, które nie nadchodzi — nie wiem nawet, czy jestem nadal rozkazującą sarn'enoto, czy też mniej znaczę od fargi.

— Nie jestem tu, by pogłębiać twą niedolę. Choć pływające na szczycie najwyższej fali…

— Mogą jedynie runąć w największą głębię. Zachowaj swą prymitywną filozofię dla swoich towarzyszek. Znam wszystkie bzdury wymyślone przez waszą założycielkę Farnaksei i odrzucam je w całości.

— Zostanę tylko chwilę. Chcę cię jedynie poprosić, byś powiedziała, ile jest prawdy w plotkach…

Vaintè przerwała jej nagłym, uciszającym szarpnięciem kciuków.

— Nic mnie nie obchodzi, co szepcą między sobą głupie fargi, nie będę rozmawiać o ich bezsensownej gadaninie.

— To porozmawiajmy jedynie o faktach — ruchy Enge były ponure, nieugięte, nie pozwalające na wycofanie się. — O jednym wiemy obie.

Peleinè wprowadziła swymi wątpliwościami i argumentami podział wśród Cór. Przekonała wiele, że twa sprawa jest słuszna i owe odszczepieńcze istoty zasiliły szeregi twej armii. Poszły z tobą na tę morderczą wyprawę. Nie powróciły.

— Oczywiście — Vaintè starała się nie poruszać, by przekazać jedynie niezbędne minimum informacji. Co chwila zastygała w bezruchu. — Nie żyją.

— Zabiłaś je.

— Ustuzou je zabiły.

— Wysłałaś je na ustuzou bez broni, musiały zginąć.

— Wysłałam je przeciw ustuzou tak jak i inne. To one wybrały pójście bez broni.

— Dlaczego to wybrały? Musisz mi powiedzieć — Enge nachyliła się z oczekiwaniem i niepokojem. Vaintè odsunęła się od niej.

— Postanowiłam ci nie odpowiedzieć — odparła, znów zapadając w bezruch. — Zostaw mnie.

— Wpierw odpowiesz na moje pytanie. Rozmyślałam o tym długo i doszłam do wniosku, że poznanie przyczyny ich postępku ma dla nas życiowe znaczenie. Peleinè i ja różnie tłumaczyłyśmy nauki Ugunenapsy. Peleinè i jej zwolenniczki stwierdziły, że twoja sprawa jest słuszna, dlatego z tobą poszły. Teraz nie żyją. Dlaczego?

— Nie otrzymasz ode mnie odpowiedzi, ani słowa, które mogłoby wesprzeć waszą zdradziecką filozofię. Idź.

W swym ponurym bezruchu Vaintè była nieugięta, lecz Enge była równie uparta w atakach.

— Wyruszając stąd niosły broń. Ginęły z pustymi rękoma. Powiedziałaś, że tak wybrały. Twój wybór posłania ich na śmierć był decyzją morderczyni, rzeźniczki w jatkach.

Vaintè poddała się tej rozmyślnej obrazie, przeszedł ją dreszcz, ale nadal się nie odezwała. Enge bezlitośnie mówiła dalej.

— Pytam cię teraz: dlaczego tak wybrały? Co takiego zmieniło ich pogląd na noszenie broni? Co się stało? Wiesz, co to było. Powiesz mi?

— Nigdy.

— Powiesz!

Enge skoczyła naprzód i potężnymi kciukami ścisnęła mocno ramiona, rozwarła w gniewie usta. Jednak gdy dostrzegła lekkie ruchy radości u Vaintè, puściła ją natychmiast, odepchnęła i odeszła w tył.

— Chciałabyś, bym użyła przemocy, prawda? — spytała, z trudem usiłując opanować swe wzburzenie. — Chciałabyś ujrzeć, jak zapominam o prawdzie mych wierzeń i zniżam się do twojego poziomu, szaleńczego gwałtu. Nie upodlę się tak bardzo, choćbyś najmocniej mnie prowokowała. Nie dołączę do ciebie w pożałowania godnym zezwierzęceniu.

Wściekłość przerosła opanowanie Vaintè, wyzwoliła cały jej gniew tłumiony od niesławnego powrotu i wypadnięcia z łask.

— Nie dołączysz do mnie — już dołączyłaś. Mam na sobie ślady wbitych głęboko twych kciuków, krew spod twych paznokci. Twa wyższość jest równie pusta jak ty sama. Rozgniewałaś się jak ja — zabijesz jak ja.

— Nie — odparła Enge, znów spokojna. — Tego nie uczynię nigdy, tak nisko, nigdy nie upadnę.

— Nigdy! Upadniesz, wszystkie upadniecie. Tak jak zwolenniczki Peleinè. Chętnie wznosiły hèsotsany i zabijały zbrodnicze ustuzou. Przez chwilę były prawdziwymi Yilanè, a nie skamlącymi pogardzanymi wyrzutkami.

— Zabiły — i umarły — powiedziała miękko Enge.

— Tak, umarły. Jak ty, nie potrafiły stawić czoła temu, że nie są inne, nie są lepsze niż my wszystkie.

Vaintè urwała zrozumiawszy, że w gniewie odpowiedziała na pytanie Enge.

Wraz ze zrozumieniem prawdy Enge opuścił cały gniew.

— Dziękuję, efenselè, dziękuję. Dzisiaj wyświadczyłaś mnie i Córom Życia wielką przysługę. Pokazałaś, że nasze stopy tkwią na ścieżce i że musimy nią podążać bez błądzenia. Tylko w ten sposób możemy osiągnąć prawdę, o której mówiła Ugunenapsa. Te, które zabiły, umarły, gdy pojęły swój czyn. Inne zobaczyły i zdecydowały, że tak nie umrą. Oto co się zdarzyło, tak?

Vaintè mówiła teraz z zimnym gniewem.

— To się zdarzyło, ale nie z powodu, który podałaś. Umarły nie dlatego, że były lepsze, że pod jakimś względem przewyższają pozostałe Yilanè — umarły, bo są dokładnie takie same. Myślały, że unikną śmierci przez wygnanie z miasta, że unikną utraty imienia. Myliły się. Umarły tak samo. Nie jesteś lepsza od nas wszystkich — w istocie jesteś dużo gorsza.

Pogrążona w myślach, milcząca Enge odwróciła się i wyszła. W drzwiach zatrzymała się i spojrzała do tyłu.

— Dziękuję ci, efenselè — powiedziała. — Dziękuję za odsłonięcie tej przerażającej prawdy. Żałuję, że tyle musiało umrzeć, by ją odsłonić, lecz być może tylko w ten sposób mogłyśmy ją poznać. Może nawet ty, poszukująca śmierci, pomożesz nam ocalić życie. Dziękuję.

Vaintè syknęła z gniewu, rozerwałaby gardło Enge, gdyby nie wyszła. Ta rozmowa stała się przełomem. Nie mogła już znieść swego nieokreślonego położenia. Musi coś zrobić. Czy ma iść do ambesed, stanąć przed eistaą i przemówić do niej? Nie, to nic nie da, może zakończyć się publicznym upokorzeniem, po którym nigdy się nie podniesie. Co zatem?

Czy nie może z nikim porozmawiać? Tak, jest ktoś. Wierzący tak jak ona, ze nie ma nic ważniejszego od zabijania ustuzou. Wyszła, przywołała przechodzącą targi i wydała jej polecenie.

Minął prawie cały tydzień, a nikt nie nadchodził, Vaintè powoli przechodziła od gniewu do bezruchu i pustki, zapadała w bezmyślne milczenie. Tak mroczny był jej nastrój, że z trudem się z niego wyzwoliła, gdy poczuła, że ktoś przed nią stoi.

— To ty, Stallan.

— Posłałaś po mnie.

— Tak. Sama nie przychodziłaś mnie odwiedzić.

— Nie. Zostałoby to zauważone, Malsas‹ by się dowiedziała. Niepotrzebna mi taka uwaga ze strony eistai.

— Myślałam, że mi służysz. Teraz bardziej sobie cenisz swoją nakrapianą skórę?

Stallan stała mocno na szeroko rozstawionych nogach, nie ustępowała.

— Nie, Vaintè, bardziej cenię mą służbę. Moim zadaniem jest zabijanie ustuzou. Gdy prowadzisz, idę za tobą. Na północy rozłażą się jak robactwo. Trzeba je gnieść nogami. Gdy nie prowadzisz, czekam.

Zły nastrój Vaintè poprawił się trochę.

— Czy wyczuwam w tym upomnieniu, potężna Stallan, sugestię, że lepiej wykorzystałabym swe siły, gdybym po prostu działała jak rzeźnik i wyrzynała najbliższe ustuzou? Nie powinnam była prowadzić tej wielkiej wyprawy tylko po to, aby wytropić i zabić to jedno, żałosne ustuzou?

— Tyś to powiedziała, Vaintè. Nie ja. Powinnaś też wiedzieć, że podzielam twe pragnienie rozerwania gardła temu określonemu ustuzou.

— Ale nie do tego stopnia, by ścigać je wszędzie, gdziekolwiek się ukryje?

Vaintè chodziła po swej kwaterze tam i z powrotem, rzucając się z gniewu, drąc pazurami wykładzinę podłogi.

— Powiem to tobie, tylko tobie, Stallan. Może ten ostatni atak był błędem. Żadna jednak z nas nie wiedziała z góry, czym się zakończy, wszystkie pragnęłyśmy powodzenia. Nawet ta, która teraz ze mną nie rozmawia.

Okręciła się na pięcie i wskazała Stallan kciukiem.

— Powiedz mi, lojalna Stallan: Dlaczego przez cały ten czas unikałaś mnie, a teraz tu jesteś?

— Zapomniano o stratach. Mimo wszystko większość zabitych to fargi. Teraz mówi się tylko o tych Yilanè, które poległy w puszczy z rąk ustuzou, o martwych samcach na plażach. Dopilnowałam, by krążyło wiele zdjęć przenoszonych przez ptaki, by Yilanè oglądały obrazy ustuzou. Yilanè patrzą i są pełne gniewu. Dziwią się, dlaczego przerwano zabijanie.

Vaintè zapiała z radości.

— Lojalna Stallan, źle cię oceniłam. Gdy kryłam się tu w mrocznym gniewie, tyś zrobiła jedyną rzecz, która może zakończyć me wygnanie. Przypomnij im o ustuzou. Pokazuj, co uczyniły ustuzou i co zamierzają zrobić. Są wokół nas, ogarnięte żądzą zabijania. Wkrótce przyjdą do mnie znowu, Stallan, bo nie zapomną, że jestem bardzo dobra w zabijaniu ustuzou. Popełniałyśmy błędy i uczyłyśmy się na nich. Od teraz będzie to spokojna, skuteczna rzeź. Jak zrywa się owoce z drzew, by karmić zwierzęta, tak zerwiemy te ustuzou. Dopóki nie ogołocimy drzewa, dopóki nie zginą, a całe Gendasi* nie stanie otworem przed ekspansją Yilanè.

— Będę ci w tym pomagać, Vaintè. Odkąd po raz pierwszy ujrzałam ustuzou, wiedziałam, że albo one, albo Yilanè. Muszą zginąć, one lub my.

— To prawda. To nasze przeznaczenie i musimy je spełnić. Nastąpi dzień, gdy czaszka ostatniego ustuzou zawiśnie na cierniach Ściany Pamięci.

Stallan powiedziała spokojnie i bardzo szczerze.

— To ty ją zawiesisz, Vaintè. Tylko ty.

ROZDZIAŁ XXIX

Vaintè przyzwyczaiła się codziennie wieczorem, tuż przed zachodem słońca, oglądać model Gendasi*. O tej porze nie było już jego budowniczyń, odchodziły po zakończeniu pracy, miała tylko dla siebie te ogromne, słabo oświetlone tereny. Badała wtedy wszelkie zmiany poczynione tego dnia, sprawdzała, czy ptaki dostarczyły nowych, ciekawych zdjęć. Trwało lato i zwierzęta wędrowały, hordy ustuzou poruszały się również. Widziała, jak łączyły się i rozdzielały, aż nikt nie był w stanie ich odróżnić. Nie miała teraz władzy, dlatego nie mogła nakazać określonych lotów, musiała przyjmować bez pytań wszystkie informacje dostarczane na zdjęciach.

Pewnego wieczoru, gdy tam była, przyszła Stallan ze świeżo dostarczonymi zdjęciami; chciała je porównać z obrazem plastycznym. Vaintè chwyciła je łapczywie, oglądała na ile tylko pozwalało słabnące światło. Nigdy tego nie uzgodniły, lecz Stallan po odkryciu, że Vaintè przebywa codziennie o tej porze przy modelu, przychodziła tam często sama, przynosząc nowe zdjęcia ruchów ustuzou. W ten sposób Vaintè wiedziała tyle samo, co wszyscy w mieście o stworzeniach, które przysięgała zniszczyć.

Pilnie przeglądała wszystkie nowe zdjęcia doliny ustuzou na południu; nie zdziwiła się, gdy któregoś dnia zniknęly skórzane schronienia i wielkie zwierzęta. Kerrick nie czekał na jej powrót Odszedł. Pojawi się jednak, była tego pewna.

Przez całe lato badała model, nie pokazując się w ambesed i czekając. Śledziła ruchy różnych hord, widziała, jak jedna z większych przesuwa się stale na wschód. Gdy ta właśnie horda opuściła schronienie w górach i zbliżała się do brzegu oceanu, czekała dalej, nic nie mówiąc.

Gdy zatrzymała się, będąc w zasięgu ataku z morza, czekała nadal. Jej cierpliwość wystawiona była na ciężką próbę. Stallan przekazywała jej niepokoje Yilanè wywołane zbliżaniem się ustuzou, gniew, że nie są atakowane. Malsas‹ też się o nich dowie, zobaczy zdjęcia, będzie musiała coś zrobić. Naciskano teraz ją, a nie Vaintè, co pozwalało poskromić niesprawiedliwość, choć nadal przychodziło jej to z wielkim trudem. Miała jednak wszystko do wygrania, a niewiele do stracenia. Gdy przybyła fargi, ukryła swe podniecenie pod maską bezruchu.

— Posłanie Vaintè, od Eistai.

— Mów.

— Konieczna jest natychmiast twa obecność w ambesed.

— Wracaj, przyjdę.

Vaintè długo myślała o tej chwili, rozważała, ile powinno upłynąć czasu od dostania wiadomości do wyruszenia. Nie za długo; nie powinna bez powodu drażnić Malsas‹. Zastanawiała się nad nałożeniem na ramiona oficjalnych ornamentów, lecz odrzuciła ten pomysł. Musi się obejść bez ostentacji. Spuściła tylko na dłonie kilka kropel olejku, natarła nim pierś, tak iż lekko błyszczała. Resztę zużyła na przedramiona i górną część dłoni. Na tym skończyła. Wyszła bez pośpiechu, choć skierowała się na ambesed najkrótszą drogą. Tam, w sercu miasta, zasiadała kiedyś jako eistaa. Wraca tam teraz — jako kto? Pokutnica, błagająca? Nie, na pewno wolałaby zginąć, niż prosić o łaskę. Weszła gotowa odebrać rozkaz, służyć Alpèasakowi, nic więcej. Idąc okazywała to postanowienie każdym ruchem ciała.

Ambesed był teraz obszerniejszy, przybyłe z Inegban* powiększyły szeregi mieszkanek Alpèasaku. Stary w grupkach rozmawiając lub przechodziły powoli od jednej grupy do drugiej. Wiedziały o jej przybyciu, przesuwały się, niby przypadkiem zostawiając jej przejście, ale nie przyglądano się jej, ani nie witano. Była tu i nie była, póki nie porozmawia z Malsas‹.

Grupa otaczająca eistaę rozstąpiła się przed nią, udając, że jej nie dostrzega, cofając się jakby niezamierzenie. Pomijając te na wpół zniewagi, szła śmiało do Malsas‹. Obok eistai stała Stallan. Łowczyni spojrzała na Vaintè i wnętrza jej dłoni nabrały barw rozpoznania. Vaintè odpowiedziała na powitanie, zapamiętując w myślach odwagę Stallan, która przekazała jej znak rozpoznania, gdy inne od niej się odwracały. Stanęła przed Malsas‹, czekała w milczeniu, aż ta przesunęła w jej stronę jedno oko.

— Jestem, Eistao.

— Tak, jesteś, Vaintè — było to czyste stwierdzenie, bez śladu emocji. Vaintè stała w milczącym oczekiwaniu, gdy Malsas‹ mówiła dalej.

— Na północy ustuzou są na tyle śmiałe, że zbliżają się do brzegu, gdzie mogą być odnalezione i wybite.

— Wiem o tym, Eistao.

— Czy wiesz także, że kazałam Stallan iść tam, zabić je?

— Nie wiedziałam o tym. Wiem jednak, że Stallan to pierwsza zabójczym ustuzou, jest w rym najlepsza.

— Rada to słyszę od ciebie, Stallan jednak myśli inaczej. Uważa, że brak jej umiejętności prowadzenia, bycia sarn'enoto w pogoni za ustuzou. Potwierdzasz to?

Musi dać właściwą odpowiedź. Kryło się w niej niebezpieczeństwo, nie mogła sobie pozwolić na najmniejszy błąd. Vaintè odezwała się ze szczerością w ruchach, połączoną z pewnością zamiarów.

— Stallan ma wielką umiejętność zabijania ustuzou, wszyscy się od niej uczymy. Co do jej zdolności jako sarn'enoto — nie mnie o tym sądzić. Jedynie eistaa może uczynić kogoś sarn'enoto. Eistaa może sprawić, że przestanie nią być.

Tak to powiedziała. Bez buntu, próby sporu czy pochlebstwa, wyłącznie proste stwierdzenie faktu. Decyzja jak zawsze należała do eistai. Inne mogą doradzać, tylko ona podejmuje decyzje.

Malsas‹ spoglądała na nie obie w milczeniu. Stallan, jak zwykle, stała mocno jak drzewo, gotowa wypełnić otrzymane rozkazy. Nikt, patrząc na nią, nie uwierzyłby, iż może kiedykolwiek sprzeciwić się eistai. Skoro powiedziała, że nie potrafi służyć jako sarn'enoto, to dlatego tylko, że w to wierzyła.

Vaintè też nie protestowała przeciw rozkazom. Była tu, by je odebrać. Malsas‹ spojrzała na obydwie i podjęła decyzję.

— Ustuzou muszą być zniszczone. Jestem eistaa i mianuję Vaintè sarn'enoto, by doprowadziła do ich zniszczenia. Jak zamierzasz to osiągnąć, sarn'enoto?

Vaintè odłożyła na później myśli o zwycięstwie, zmusiła się, by nie okazać rosnącej w niej wielkiej radości. Potwierdziła, iż przyjmuje obowiązki i zaczęła mówić.

— Wszystkie ustuzou unikają teraz wybrzeża, gdzie zginęli ich pobratymcy. Kiedyś przybyła tam jednak horda i zastawiła na nas pułapkę. Gdy ujrzałam na wybrzeżu nową hordę, dostrzegłam ponownie zasadzkę. Oznacza to, że musimy zrobić dwie rzeczy: ominąć potrzask i zastawić na ustuzou własną pułapkę.

— Jak to uczynisz?

— Wyjdziemy z miasta w dwóch grupach. Pierwszą poprowadzi Stallan. Wyruszy na północ w łodziach, by napaść na ustuzou w ten sam sposób, jak to uczyniła kiedyś. Jej oddział spędzi na brzegu noc poprzedzającą poranny atak. Drugą grupę zabiorę na szybkich uruketo, trzymając się z dala od brzegu. Wylądujemy na północ od ustuzou i uderzymy nagle, nim dowiedzą się o naszej obecności.

Malsas‹ okazała zrozumienie, lecz nie ukrywała zdumienia.

— Pozbędziemy się przez to hordy ustuzou. Co jednak przeszkodzi innym ustuzou, które mogą się ukryć, przed zaatakowaniem nocą i wybiciem Stallan i jej fargi, gdy będą spały na plaży?

— Eistaa okazała swą mądrość w najważniejszej sprawie. Gdy ustuzou będą obserwować lądowanie Stallan na brzegu, dojrzą jedynie wyładowywanie mięsa i wody. Zapasy te zostaną otwarte dopiero po zmroku, odsłaniając naszą nową broń nocną. Zaraz potem Yilanè wejdą do szkolonych nocą łodzi. Gdy nastąpi atak, łodzie odpłyną; na plaży pozostanie tylko śmierć.

Malsas‹ zastanowiła się nad tym, potem skinęła głową.

— Zrób tak. To dobrze obmyślany plan. Widzę, że poświęciłaś mu wiele uwagi, Vaintè.

Była w tym przygana, iż Vaintè, nie znając jeszcze swej pozycji, układała plany. Vaintè przeszła nad tym do porządku. Była ponownie sarn'enoto — tylko to miało znaczenie. Ciągle opanowując swe podniecenie, przemówiła jak najspokojniej.

— Jest jeszcze coś, co dotyczy oddziału Stallan, o czym muszę ci powiedzieć. Rozwijając nocne bronie przekonałyśmy się, że zaledwie kilka Yilanè potrafi działać w ciemnościach, nawet przy światłach. To te specjalistki uwolnią broń, potem pójdą wzdłuż świetlnych znaków do łodzi. Reszta fargi będzie musiała pozostać na brzegu. Jeśli nastąpi atak, to bardzo możliwe, że wszystkie one zostaną zabite.

— To niedobrze — powiedziała Malsas‹. — Zginęło ich zbyt wiele.

— Wiem o tym, Eistao, chyba najlepiej ze wszystkich. Dlatego bardzo bym nie chciała być świadkiem dalszych śmierci fargi. Proponuję przeto, by zastąpić fargi Córami Śmierci. Te pasożyty naszego miasta powinny się na coś też przydać.

Malsas‹ z wdzięcznością przystała na tę propozycję, wnętrze jej dłoni zażółciło się z zadowolenia.

— Jesteś sarn'enoto, Vaintè, bo masz takie pomysły. Zrób to, zrób natychmiast.

— Przygotowania zostaną dziś zakończone, zapasy załadowane. Oba oddziały wyruszą o świcie.

Czasu było mało, lecz Vaintè układała plany od wielu dni, jeszcze wtedy, gdy nie wiedziała jak potoczą się jej losy. Pośpieszne przygotowania zostały zakończone dzięki skutecznemu działaniu wszystkich współpracujących Yilanè. Jedynie Enge sprawia kłopoty. Nalegała na rozmowę z Vaintè, była zdecydowana czekać, aż zostanie jej udzielone posłuchanie. Ku swemu zdziwieniu jej prośba została spełniona natychmiast.

— Co za rozkazy wydałaś, Vaintè? Co chcesz zrobić z Córami Życia?

— Jestem sarn'enoto. Tak się do mnie zwracaj. Enge cofnęła się — potem zrozumiała, że musi się pozbyć osobistej dumy.

— Najniższa do najwyższej, mówiłam pośpiesznie, sarn'enoto. Poinformuj mnie, proszę, o znaczeniu twych rozkazów.

— Zostaniesz wraz ze swymi towarzyszkami wysłana na północ w łodziach. Nie będzie się od was wymagało używania broni ani zabijania. Chcemy tylko, byście wspomogły wasze miasto.

— Jest w tym coś więcej. Nie powiedziałaś mi o wszystkich swych zamiarach.

— Nie, nie powiedziałam. Ani nie powiem. Zjadacie żywność Alpèasaku, chronicie się za tymi, które są gotowe umrzeć za Alpèasak. Gdy potrzebna jest wasza pomoc, zrobicie to, co wam się każe.

— Jest w tym coś złego, co mi się nie podoba. A jeśli odmówimy?

— I tak pójdziecie. W razie potrzeby w więzach, ale pójdziecie. Teraz odejdź ode mnie. Masz możliwość wyboru, choć twa decyzja nic mnie nie obchodzi. Zostaw mnie, mam wiele pracy.

Zdecydowanie Vaintè, jej obojętność na zdanie Cór, przekonało Enge, że zostaną one związane i załadowane, jeśli nie posłuchają rozkazów. O brzasku Córy Życia pracowały nad załadunkiem zapasów na łodzie, potem wsiadły same bez żadnych sprzeciwów.

Vaintè upewniała się osobiście, czy zabrano wszystkie nocne osłony, lecz odwróciła się natychmiast, gdy podeszła do niej Stallan z plikiem zdjęć między kciukami.

— To zamówione przez ciebie powiększenia, sarn'enoto.

— Przeglądałaś je? Jest w tej hordzie? Ruchy Stallan były dwuznaczne.

— Jest jedno stworzenie, które może nim być, lecz wszystkie noszą futra, wszystkie wydają mi się jednakowe.

Vaintè sięgnęła po zdjęcia i przeglądała je szybko, rzucając po kolei na ziemię, aż znalazło to, które chciała. Uniosła zdjęcie w triumfalnym geście.

— Tu, to na pewno Kerrick! Futro mu urosło, jak powiedziałaś, ale to jego twarz, trudno się pomylić. Jest tam, na brzegu, nie ucieknie. Wiesz, co masz robić?

— Wiem. To dobry plan.

Powiedziawszy to, Stallan pozwoliła sobie na rzadki u niej przejaw humoru.

— Bardzo zabawny plan. Po raz pierwszy czekam z radością na atak ustuzou.

Po załadunku Stallan poprowadziła łodzie na północ. Dopiero pod koniec dnia przekonała się, że wszystkie trudy poszły na marne. Choć zrobiły wszystko według planu, płynęły cały dzień, by o zmroku osiągnąć wyznaczoną plażę, wyładować i przygotować pułapkę, to nikt w nią nie wpadł. W ostatnich promykach dnia za przybojem pojawiły się uruketo, wokół skakały towarzyszące im enteesenaty. Z wierzchołka wielkiej płetwy machała Yilanè. Stallan poleciła jednej z nocnych łodzi, by ruszyła tam. Gdy się zbliżała, Yilanè zawołała do niej:

— Mówię w imieniu Vaintè. Każe wam wracać rano do Alpèasaku. Zabierz wszystko. Atak nie idzie zgodnie z planem.

To była ostatnia rzecz, jakiej spodziewała się Stallan. Jej ruchy wyrażały pytanie i niezadowolenie.

— Powodem jest to — wyjaśniła Yilanè — że ustuzou odeszły, opuściły plażę i wracają w głąb lądu najszybciej jak tylko można. Nie mamy co niszczyć.

ROZDZIAŁ XXX

Drapieżnik odleciał na południe przed wieczorem. Wcześniej wielki ptak upolował królika, wzleciał na wierzchołek wysokiego, uschłego drzewa, trzymając w szponach wciąż szarpiący się łup. Usiadł, rozdarł zwierzątko i zjadł. Nasycony, pozostał na drzewie. Czarna bryłka na nodze była widoczna dla każdego, kto spojrzałby w górę ze stłoczonych w dole namiotów. Drapieżnik wyczyścił zakrzywiony dziób o korę, wygładził nim pióra, odpoczął i wzbił się w powietrze. Krążąc wznosił się coraz wyżej, potem odleciał na południe.

Jeden z chłopców, którym kazano śledzić ptaka, przybiegł natychmiast, by zawiadomić Kerricka. Ten osłonił oczy i spojrzał w niebo; dostrzegł znikającą w oddali białą plamkę.

— Herilaku, odleciał — zawołał.

Wielki łowca odwrócił się od upolowanej sarny, którą kroił. Ręce miał czerwone po łokcie.

— Może pozostały inne — powiedział.

— Może, nigdy nie jest się pewnym. Ale zniknęło też stadko rybitw, a chłopiec mówi, że w pobliżu nie widać żadnych innych dużych ptaków.

— Co według ciebie mamy zrobić, margalusie?

— Odejść zaraz, nie czekając ciemności. Mamy tyle jedzenia, ile potrzeba, dłuższy pobyt nic nam nie da.

— Zgoda. Idziemy.

W namiotach wszystkie rzeczy były już zebrane i związane, gotowe do załadunku. Po zwinięciu namiotów zaprzężono mastodonty do włóków i szybko je załadowano. Wszystkim spieszno było opuścić groźne wybrzeże; chcieli wrócić w bezpieczne góry. Przywiązywano jeszcze ostatnie pakunki, gdy pierwszy mastodont już ruszył, ciężko stąpając. Łowcy oglądali się za siebie, lecz plaża była pusta, podobnie jak niebo. Na brzegu nadal dymiły ogniska, na wpół wypatroszona sarna zwisała z ramy. Sammady odeszły.

Ciągnęły do zmroku, zatrzymały się na posiłek i zjadły zimne mięso. Potem ruszyły dalej. Szły całą noc, stając tylko na krótko, by odpoczęły zwierzęta. O świcie znalazły się na zalesionych wzgórzach, daleko od szlaku, jaki obrały podczas wędrówki ku plażom. Odczepiono mastodonty od włóków, tak iż mogły się swobodnie paść, a zmęczeni ludzie zasnęli pod drzewami.

Gdy Armun otwarła oczy, ukośne promienie padające przez gałęzie wskazywały na południe. Dziecko zgłodniało, obudził ją niespokojny płacz. Oparła się plecami o pień i dała dziecku piersi. Kerrick już nie spał; widziała, jak na polanie rozmawia z sammadarami. Na jego poważnej twarzy malowało się napięcie, lecz rozjaśnił się w uśmiechu, gdy ją dostrzegł. Odpowiedziała i chwyciła go za rękę, gdy usiadł obok.

— Wkrótce wyruszamy — powiedział, odwracając niecierpliwie głowę, gdy zobaczył znikający z ust ukochanej uśmiech. Mocno zacisnęła dłoń.

— Musisz? — zabrzmiało coś pośredniego między stwierdzeniem a pytaniem.

— Wiesz, że muszę. To mój plan — nie mogę pozwolić, by inni poszli do ataku beze mnie.

— Zostawiasz mnie… — głos jej stał się płaczliwy, słychać w nim było ból samotnego życia. — Jesteś dla mnie wszystkim.

— To nieprawda. Masz teraz Arnwheeta i będziesz go strzegła, dopóki nie wrócę. Robię to, wszyscy to robimy, z tego samego powodu, by ustrzec sammady przed śmiercią. Nie będziemy bezpieczni, dopóki murgu mogą nas śledzić i zabijać. Dopiero gdy zginą, będziemy mogli żyć w spokoju. Idź z sammadami do łąki w zakolu rzeki. Dołączymy do was przed końcem zimy. Zostań, póki nie wrócę.

— Nie zostawisz mnie, obiecaj.

Miała opuszczoną głowę, gęste włosy opadały jej na twarz jak wtedy, gdy ujrzał ją po raz pierwszy. Dziecko ssało chciwie, patrząc na niego okrągłymi, niebieskimi oczami. Kerrick wziął lekko Armun pod brodę, uniósł twarz. Rozgarnął włosy, przesunął palcami po jej policzkach, potem leciutko po rozdzielonej wardze.

— Żyłem samotnie jak ty — powiedział tak cicho, żeby tylko ona słyszała. — Jak ty różniłem się od wszystkich wokół, nienawidziłem wszystkich. To już minęło. Jesteśmy razem — i gdy wrócę, nigdy się już nie rozstaniemy. Obiecuję ci.

Pieszczota rozbroiła ją; wiedziała, że myśli tak, jak powiedział, że znowu będzie patrzył na jej twarz bez szyderstwa. Zebrało się jej na płacz, wolała jedynie skinąć potwierdzająco, gdy wstał i odszedł. Spojrzała na dziecko, uścisnęła je i ukołysała do snu. Nie unosiła oczu, zanim nie była pewna, że łowcy odeszli.

Herliak prowadził ich przez wzgórza, trzymając się cały czas w cieniu drzew. Szedł szybkim, równym krokiem, za nim pozostali. Wszyscy byli silni i zdrowi, dobrze odżywieni przed marszem. Uginali się pod ciężarem pakunków na plecach, była to głównie żywność, tak że z czasem będzie im lżej. Teraz chodziło o to, aby nie tracić czasu na polowanie, lecz odejść możliwie jak najdalej od sammadów. Gdy nadlecą ptaki, a nadlecą na pewno, nie powinny zauważyć ich odejścia. Muszą zniknąć w puszczy. Szli bez przerwy, dopóki szlak był widoczny, a najsilniejsi nie zaczęli słabnąć ze zmęczenia. Dopiero wtedy Herilak nakazał postój. Zwalił na ziemię swój pakunek, inni uczynili to samo, nie ukrywając zadowolenia. Podszedł Kerrick, usiadł obok i podzielił się mięsem. Jedli w milczeniu, wokół gęstniały ciemności i pojawiały się gwiazdy. Na drzewie nad nimi zawołała sowa.

— Czyżby już nas obserwowano? Czy sowa powie innym ptakom, że tu jesteśmy? — spytał z troską Herilak.

— Nie. To prawdziwa sowa. Śledzące nas ptaki mogą porozumiewać się tylko z murgu, nie między sobą. Drapieżnik, który widział nas wczoraj, nie wrócił jeszcze do Alpèasaku, myślą wciąż, że obozujemy na brzegu. Gdy odkryją, że odeszliśmy, i wyślą inne ptaki, by nas szukały, będziemy daleko. Odnajdą sammady i będą je śledzić. Nie przyjdzie im do głowy szukać nas tutaj. Wykrycie zacznie grozić dopiero wtedy, gdy zbliżymy się do miasta.

— Wtedy będzie za późno.

— Tak, będzie już dla nich za późno.

„Śmiałe słowa” — pomyślał Kerrick i uśmiechnął się niepewnie w ciemności. Czy ten mały oddział łowców naprawdę potrafi zniszczyć to potężne miasto ze wszystkimi kłębiącymi się w nim istotami? Uzbrojeni byli w hèsotsany — lecz miały je również Yilanè. Hèsotsany, łuki i włócznie przeciwko potężnej rasie wypełniającej świat od jaja czasu. Wątpliwości sprawiły, że jego myśli stały się bardziej czarne niż otaczająca noc. Jak może im się to udać?

Myśląc o tym wszystkim, dotknął drewnianej skrzynki, którą zabrał z doliny. Wewnątrz był kamień z zawartym w nim ogniem. Z ogniem mogą tego dokonać — dokonają tego. Z tym przekonaniem, którego trzymał się teraz kurczowo, położył się na boku i zasnął.


— Wróciły pierwsze z wysłanych przez nas ptaków — powiedziała Vaintè. — Zbadano zdjęcia i sądzimy, że horda ustuzou znad brzegu jest już blisko gór, daleko na północy.

— Jesteś pewna? — spytała Malsas‹.

— Nigdy nie można mieć pewności w sprawach ustuzou, bo te stwory są bardzo do siebie podobne. Wiemy jednak, że nie ma ich już na plaży, ani też żadna ich horda nie przebywa na południu.

Stallan stała z tyłu, słuchała w milczeniu. Nie znaleziono żadnej hordy, to prawda. Ale co znaczy to wszystko? Coś w tym wszystkim się nie zgadza. Przeczuwała to zmysłem łowczyni, lecz nie wiedziała, skąd bierze się to przeczucie. Malsas‹ nie myślała jak łowczyni, lecz nieświadomie również podzielała jej niepokój.

— Nie rozumiem. Dlaczego te bestie wykonały tak długi marsz nad morze, by potem odejść niemal natychmiast? Vaintè poruszeniem wyraziła niepewność.

— Polowały, by zdobyć zapasy żywności na zimę. Łowiły ryby.

— Mało miały czasu na polowanie — powiedziała Stallan.

— Właśnie — dodała Malsas‹. — Z jakiego więc powodu tak postąpiły? Myślą logicznie — czy tylko biegają w kółko jak zwierzęta? Trzymałaś jedną bestię długi czas, Vaintè, musisz to wiedzieć.

— Myślą. Planują. Mają zwierzęcy spryt, który może okazać się bardzo niebezpieczny. Nie wolno nam nigdy zapomnieć o tym, jak zabiły fargi na plaży.

— Twoje ustuzou uciekło, prawda? — spytała Malsas‹. — Było z tą hordą na wybrzeżu?

Vaintè odparła jak najspokojniej:

— Tak sądzę. Jest niebezpieczne, bo oprócz zwierzęcego sprytu ustuzou ma też trochę wiedzy Yilanè.

A więc Malsas‹ ją śledziła, wiedziała o zainteresowaniu powiększonymi zdjęciami. Można się było tego spodziewać, sama postąpiłaby podobnie.

— To stworzenie musi zostać zniszczone, jego skóra musi zawisnąć na cierniach.

— Pragnę tego samego, Eistao.

— Co więc zamierzasz?

— Mimo że chciałabym ujrzeć ich koniec, za ważniejsze uważam zabicie wszystkich ustuzou. Wynik będzie ten sam. Zginą wszystkie, zginie i ono.

— To mądry plan. Jak się zabierzesz do wprowadzenia go w życie?

— Z pozwoleniem Eistai chciałabym wszcząć trumal, który całkowicie zlikwiduje to zagrożenie.

Malsas‹ wyraziła zarówno pochwałę, jak i wątpliwość. Jak wszystkie inne w czasie młodości spędzonej w oceanie brała udział w trumalu — kiedy to łączyły się w różne efenburu i współpracowały harmonijnie w jednym celu. Nieraz ławica kałamarnic była za wielka dla jednego efenburu. Gdy atakowały ją trumalem, zawsze kończyło się to pełnym sukcesem. Żadne zwierzę nie uchodziło żywe.

— Rozumiem twoje wątpliwości, Eistao, lecz to konieczne. Od miast Entoban* musimy otrzymać więcej fargi. Więcej uruketo, więcej broni. Wtedy pod koniec wiosny wyruszymy na północ, lądem pójdziemy na zachód. Zabijemy wszystkie. Przed końcem lata osiągniemy góry i skręcimy na południe, w stronę ciepłego morza. Przez zimę będziemy otrzymywać zapasy. Z nadejściem następnej wiosny uderzymy na zachód gór. Do kolejnej zimy wytępimy ten gatunek ustuzou. Nie zostanie ani jedna para, by się mogły rozmnażać w jakimś ciemnym, śmierdzącym miejscu. Uważam to za konieczne.

Malsas‹ zaakceptowała to, przyjęła. Nadal jednak trapiło ją, czy ten ambitny zamiar da się w pełni zrealizować. Czy jest wykonalny? Spojrzała na model, pomyślała o ogromnych przestrzeniach, o zapełniających je ustuzou. Czy rzeczywiście zostaną wszystkie wytępione?

— Muszą zginąć, wszystkie — odpowiedziała głośno na własne pytanie. — To konieczne, nie ma innego wyjścia. Ale czy uda się tego dokonać już przyszłego lata? Czy nie lepiej wysyłać mniejsze oddziały, dopadać i niszczyć te hordy, które odnalazłyśmy?

— Ukryją się. Pójdą na północ w zamarznięty kraj, gdzie nie będziemy mogły ich ścigać. Wolałabym dokonać tego tak, jak mówiłam. Armia fargi, przeczesanie lądu i koniec z zagrożeniem.

— Co sądzisz, Stallan? — spytała Malsas‹, zwracając się do nieruchomej, milczącej łowczyni. — Jesteś zabójczynią ustuzou. Czy plan zaproponowany przez Vaintè spełni swój cel? Czy mamy się go podjąć?

Stallan spojrzała na ogromny model, uporządkowała myśli, by wyrazić je jasno.

— Jeśli wykonamy trumal, ustuzou zginą. Tylko nie wiem, czy zdoła się zgromadzić dostateczną po temu siłę. Nie rządzę, więc nie mam pojęcia. Mogę tylko powiedzieć, że przy odpowiednich siłach trumal się powiedzie.

Zapadła cisza, w której Malsas‹ rozważała wszystko, co zostało powiedziane. W końcu oznajmiła swe zdanie będące rozkazem.

— Trumal, sarn'enoto. Zniszcz ustuzou.

ROZDZIAŁ XXXI

— Wybacz, że mało ważna przeszkadza tak znaczącej i ciężko pracującej — powiedziała Krunat, podchodząc niepewnie do Vaintè.

Stała ona przed modelem Gendasi*, skupiona i zatroskana, pochłonięta myślami o zbliżającym się natarciu. Powitała intruza automatycznie, dopiero po chwili ją poznała. Spotkały się już, tak, to Krunat, przejęła po Sòkain zadanie planowania rozwoju miasta. To jej asystentki zbudowały ten model Gendasi*, a Krunat pomagała w planowaniu. Stała teraz przed Vaintè, pokorna niby najniższa fargi. Była znakomitą projektantką, choć zbyt mało się ceniła. Vaintè z trudem oderwała się od planu wyprawy i zmusiła do serdeczności. Nie chciała okazać zniecierpliwienia, mimo że jej przeszkadzano.

— Rozmowa z Krunat to zawsze zaszczyt. Jak mogę ci pomóc? Krunat położyła przyniesione przez siebie zdjęcie, okazując nieśmiałość każdym ruchem.

— Po pierwsze, jestem niewymownie wdzięczna, Vaintè, za rozwinięcie techniki zdjęć ptasich. Ma to ogromne znaczenie dla planowania i rozbudowy miasta. Wdzięczność moja nie ma granic.

Vaintè pozwoliła sobie jedynie na zwięzły znak przyjęcia podziękowań, nie chciała okazać rosnącego rozdrażnienia. Krunat, mówiąc powoli, rozkładała zdjęcia.

— Na północ od Alpèasaku są bory sosnowe, lecz gleba jest tam słaba, piaszczysta. Rozważałam doprowadzenie kanałów, by ją nawodnić, przy okazji stworzyć topieliska dla dużych zwierząt pokarmowych. Dlatego mamy wiele zdjęć tego terenu, oczywiście dla ciebie zupełnie nieciekawych. Chyba, że zainteresuje cię to jedno. Nie jest, być może, wiele warte, ale zajmujemy się miejscowymi formami życia, ich ewentualnym wykorzystaniem, powiększyłam je więc …

Irytacja Vaintè wzrosła tak bardzo, że choć nie okazała tego w słowach, wyładowała złość, wydzierając brutalnie zdjęcie z kciuków Krunat. Projektantka skurczyła się ze strachu.

Jedno spojrzenie zmieniło całkowicie nastrój Vaintè.

— Dobra Krunat — powiedziała ciepło — słusznie zrobiłaś, że je przyniosłaś. Czy możesz mi pokazać na modelu, gdzie zrobiono to zdjęcie? Gdy Krunat podeszła do modelu, Vaintè ponownie przyjrzała się zdjęciu. Ustuzou, nie było wątpliwości, trzymając w jednej łapie kij z kamiennym końcem. Ta głupia coś dukała o ważności.

— Tu, Vaintè, w pobliżu tego miejsca.

Tak blisko! To tylko jedno ustuzou, zwierzę, lecz jego obecność tak daleko na południu jest zastanawiająca. Nawet niepokojąca. Mogą być i inne. Te stworzenia wymordowały Yilanè niedaleko miasta. Przywołała do siebie fargi.

— Natychmiast sprowadź tu łowczynię Stallan. A ty, mądra Krunat, przyjmij podziękowanie ode mnie i od Alpèasaku. Po tych stworzeniach nie można się spodziewać niczego dobrego, musimy się strzec.

Zdjęcie zainteresowało również Stallan.

— Jest tylko to jedno zdjęcie?

— Tak, przejrzałam je wszystkie przed odejściem Krunat.

— To zdjęcie sprzed co najmniej dwóch dni — powiedziała Stallan i wskazała na model.

— Jeśli ustuzou nadal zmierza — lub zmierzają — na południe, to mogą już tu być. Co rozkażesz, sarn'enoto?

— Podwoić straże wokół miasta. Sprawdź, czy alarmy działają jak należy. Potem powiesz mi, przez jaki teren te stworzenia idą w stronę Alpèasaku. Czy możesz je wyprzedzić, zatrzymać?

Stallan wskazała złączonymi kciukami na model, na rozciągające się wokół miasta krzaki z rzadkimi drzewami.

— Są tu krzewy, cierniste i gęste, niemal nie do przebycia, jeśli nie idzie się ścieżkami wydeptanymi przez zwierzęta. Znam je dobrze. Trzeba rozesłać ptaki, najlepiej sowy, by odszukały ustuzou. Gdy je znajdziemy, wezmę najlepsze łowczynie i urządzę zasadzkę.

— Zrób to — Vaintè wyprostowała się, pierś jej drżała. — Myślę, że jest tam Kerrick. Tylko on miałby dość śmiałości, by podejść tak blisko Alpèasaku, prowadzić z sobą inne ustuzou. Zabij go dla mnie, Stallan. Przynieś jego skórę. Przybij ją cierniami do tej ściany, bym mogła patrzeć, jak schnie.

— Twe życzenie jest i moim, Vaintè. Pragnę jego śmierci równie mocno, jak ty.


— To resztka wędzonego mięsa — powiedział Kerrick, usuwając patykiem robaki z twardej powierzchni. — Paru łowcom został ekkotaz, ale niezbyt wiele.

Herilak żuł swój zesztywniały kawałek, nie przejmując się robactwem.

— Bliżej miasta jest zwierzyna. Będziemy mieli świeże mięso.

Nawet tu, w cieniu sosen, powietrze było parne i gorące. Nad głowami brzęczały muszki, siadały w kącikach oczu. To był długi, męczący marsz. Mimo znużenia nie skarżyli się, byli przecież łowcami. Pod drzewami widać było tylko kilku, reszta się schowała. Kerrick wiedział jednak, że prowadzi ich na pewną śmierć. Im bardziej zbliżali się do miasta, tym częściej nachodziły go niespokojne myśli.

— Idziemy — powiedział Herilak. Wstał i przewiesił przez ramię łuk, który oparł o niesiony w torbie hèsotsan. Wielki łowca czuł się pewniej, gdy szedł z włócznią w ręku.

Kerrick dał znak najbliższemu łowcy, ten dalej przekazał rozkaz. Marsz został wznowiony, prowadził jak zwykle Herilak. Szli za nim przez falistą, pokrytą krzewami równinę, potem skrajem mokradła, z którego uniosły się chmary tnących owadów. Bagno miało tu swe ujście, rozlewało się wąwozem między niskimi wzgórzami. Herilak zwolnił, nozdrza mu drżały, potem nakazał postój. Gdy nadciągnął oddział, podszedł do Kerricka i usiedli razem w cieniu wierzby, której gałęzie zwisały nad wodą.

— Widziałeś te ptaki? Krążyły nad drzewami, a potem odleciały nie siadając.

— Nie, Herilaku, nie zauważyłem.

— Musisz widzieć w puszczy wszystko, jeśli chcesz pozostać żywy. Teraz wąchaj, oddychaj głęboko. Co czujesz?

— Bagno — uśmiechnął się Kerrick, lecz Herilak pozostał poważny.

— Czuję je przed sobą. Nie oglądaj się. Murgu. Kerrick poczuł, jak serce bije mu dziko, z trudem powstrzymał się od odwrócenia głowy.

— Jesteś pewny?

— Nie ma co do tego wątpliwości.

— Co zrobimy?

— Zabijemy je, zanim nas zabiją. Zostań tu. Czekaj, póki nie dam znać, wtedy wejdź powoli do doliny. Trzymaj w pogotowiu śmiercio-kij.

— Mam tam iść sam?

— Nie. Będą z tobą Sasku. Ja wezmę łowców. Wiedzą jak się podkradać.

Herilak cofnął się cicho, zamienił kilka słów z siedzącym łowcą. Obaj zniknęli między drzewami. Wkrótce potem pojawił się Sanone, prowadząc uzbrojonych we włócznie Sasku.

— Co się dzieje? — spytał. — Herilak zakazał, byśmy poszli przodem, i powiedział twe imię. Gdzie zniknął z łowcami?

— Rozciągnijcie się na ścieżce — zawołał Kerrick. — Nie skupiać się. Potem ciszej powiedział Sanone o wszystkim. Mandukto nie był zadowolony.

— Jesteśmy więc przynętą w pułapce? Czy nasza śmierć warta jest zabicia murgu?

— Myślę, że możemy ufać Herilakowi, gdy skrada się wśród drzew. Robił to już nieraz.

Czekali w milczeniu, rozglądając się mimo mroku dżungli, czując nieznane niebezpieczeństwo. Coś się poruszyło i Kerrick wzniósł broń, nim poznał, że to jeden z łowców Herilaka. Zanim zniknął wśród drzew, dał znak by ruszyli.

Kerrick prowadził, usiłując zwalczyć opanowujący wszystkich strach. Ciemny wąwóz wyglądał groźnie; mogła się w nim kryć armia Yilanè. Broń przygotowana, wycelowana, zaraz wypali… Stawiał kroki powoli, tak mocno ściskał hèsotsan, iż czuł, jak wierci mu się w garści.

Z drzew rozległ się nagły wrzask bólu, potem następny, a zaraz po nim usłyszeli ostre trzaskanie hèsotsanów. Kerrick zawahał się, czy iść dalej. Co się dzieje w wąwozie? Machnął ręką ku Sasku, każąc im szukać schronienia i trzymać broń w pogotowiu.

Rozległ się odgłos rozgarnianych krzewów, zbliżało się dudnienie stóp. Kerrick uniósł broń, gdy pod drzewami ukazała się ciemna postać, nagle oświetlona jaskrawym słońcem.

Yilanè! Wycelował, strzelił i chybił, bo krzak odchylił lot strzałki. Yilanè odwróciła się i spojrzała na niego.

Czas stanął. Była na tyle blisko, że widział szybkie wznoszenie się i opadanie piersi, ciężko dyszącą, szeroko otwartą gębę i rzędy zębów. Spojrzał w jej twarz i poznał ją. Ona też go poznała. Całą postawą wyrażała nieskrywaną nienawiść. Nim doszło do zwarcia, jedna z włóczni Sasku uderzyła w rosnące obok drzewo. Skoczyła w bok i zniknęła wśród drzew, zanim Kerrick zdołał ponownie wycelować i strzelić.

— Stallan! — zawołał. — To Stallan!

Rzucił się za nią biegiem, słyszał, jak z tyłu biegną Sasku, lecz musiał stanąć, gdy tylko zobaczył, jak gęste jest poszycie. Nigdy jej nie odszuka, choć ona może go znaleźć. Wrócił na ścieżkę, gdy nadbiegł Herilak. Ociekał potem, lecz uśmiechał się i w geście zwycięstwa potrząsnął włócznią.

— Uderzyliśmy na nie od tyłu, głupie murgu. Leżały ukryte, nie ruszały się, nim je dopadliśmy. Wszystkie zabite.

— Z wyjątkiem jednej. Dowódczym Stallan. Strzeliłem, lecz chybiłem.

— Bywa. To nieważne. Wiedzą, że tu jesteśmy, lecz niewiele mogą na to poradzić. My natomiast zostaliśmy ostrzeżeni i następnym razem nie damy się podejść tak blisko.

— Co zrobimy?

— Zabierzemy ich śmiercio-kije. Pójdziemy dalej. Myślę, że zaczęła się bitwa o miasto.

ROZDZIAŁ XXXII

Vaintè omawiała z Malsas‹ szczegóły planowania trumalu, gdy z ambesed dobiegł ją narastający hałas. Odwracała się właśnie, by sprawdzić jego przyczynę, gdy została brutalnie potrącona przez przepychającą się Stallan. Gdy podeszła bliżej eistai, jasny stał się powód zamieszania. Skórę miała podrapaną i pokrytą błotem; ze skaleczeń ciekła krew. Łowczyni doszła do Malsas‹ i osunęła się w geście porażki. Było to szokujące; nikt nigdy nie widział jej inaczej niż wyprostowaną i dumną. Yilanè słuchały w milczeniu jej raportu.

— Klęska, Eistao. Wszystkie zginęły. Wróciłam tylko ja.

— Nie rozumiem. Zginęły, jak?

Stallan uniosła głowę, wyprostowała w gniewie plecy.

— Zastawiłam pułapkę. Miałyśmy zabić ustuzou, gdy tylko się zbliżą. Ale to zwierzęta, nie powinnam była o tym zapominać. Zaszły nas od tyłu, zupełnie tego nie zauważyłyśmy. Zginęły wszystkie łowczynie z fargi. Uciekłam. Gdybym została, aby walczyć, zginęłabym także. Nie wiedziałybyście, co się stało. Powiedziałam już. Teraz umrę, bo się zhańbiłam. Wystarczy jedno twoje słowo, Eistao…

— Nie! — Vaintè krzyknęła najgłośniej jak mogła, z gniewem i mocnym, gwałtownym sprzeciwem. Przestraszona Stallan dyszała ciężko. Jej prośba o śmierć zawisła w ciszy. Nawet Malsas‹ wstrząsnęła brutalna interwencja. Vaintè mówiła szybko, nim zdziwienie eistai przeszło w gniew.

— Nie chciałam cię urazić, Eistao. Odezwałam się jedynie po to, by uratować życie Stallan. Nie pozwól jej umierać. Jest bardzo lojalna wobec miasta, miasto musi być lojalne wobec niej. Jeśli ktoś zawinił, to tylko ja. Potrzebujemy tej dzielnej wojowniczki. Nie jest winna tej klęski. Prowadzimy wojnę z ustuzou. Nie pozwól jej umrzeć za to, że poszła z nimi walczyć. Wiem, że mówiłam w gniewie. Czekam teraz twego wyroku.

Vaintè stała z opuszczoną głową. Mówiąc tak, podejmowała ryzyko, bardzo łatwo mogła bowiem zapłacić życiem za zuchwalstwo. Stallan była jednak zbyt cenna, by ją utracić. Stallan, która jako jedyna Yilanè przywitała ją, gdy była pośmiewiskiem całego miasta.

Malsas‹ patrzyła na pochylone przed nią dwie postacie rozważając, co powinna zrobić. W ciszy słychać było jedynie szuranie stóp wszystkich Yilanè, które tłoczyły się w ambesed, by słyszeć każde słowo. Musiała podjąć decyzję.

— Mówiłaś z okrutnym pośpiechem, Vaintè. W innych okolicznościach byłoby to niewybaczalne, pociągnęłoby za sobą śmierć. Czuję jednak w powietrzu zbyt wiele śmierci. Chcę cię mieć żywą, byś broniła Alpèasaku, podobnie jak ty w tym samym celu domagasz się życia Stallan. Obie jesteście potrzebne. Powiedz mi teraz, co oznacza to tragiczne wydarzenie.

— Fo pierwsze dziękuję, Eistao. Podobnie jak Stallan żyję tylko po to, by służyć Alpèasakowi. Uzbrojony, niebezpieczny oddział ustuzou maszeruje na Alpèasak. Musi zostać powstrzymany. Rozumiem też, w jakim celu te stwory przyszły na wybrzeże. Był to mający nas zmylić podstęp. Po powrocie w góry rozdzielii się i ta horda dzikich zwierząt poszła skrycie na południe. Gdy tylko dowiedziałam się o ich obecności, wysłałam przeciw nim łowczynie. Zostały pokonane. To musi być nasza ostatnia porażka, bo inaczej boję się o nasze miasto.

Malsas‹ wstrząsnęły jej słowa.

— Jakąż szkodę mogą wyrządzić Alpèasakowi te zwierzęta?

— Nie wiem — boję się jednak. Ich zdecydowanie, siła ataku, budzą we mnie strach. Czy ryzykowałyby tak bardzo, gdyby nie zamierzały nas zniszczyć? Musimy sprawdzić naszą obronę.

— Musimy, koniecznie — Malsas‹ zwróciła się do Stallan.

— Rozumiem teraz lepiej, dlaczego Vaintè narażała swe życie, by ocalić twoje. Należysz do projektantek obrony miasta, czyż nie tak, Stallan?

— Tak, Eistao.

— To ją wzmocnij, rozwiń. Mów w imieniu eistai. Żądaj wszystkiego, co będzie ci potrzebne. Masz między kciukami bezpieczeństwo naszego miasta.

— Nie pozwolę, by coś się stało, Eistao. Za twym pozwoleniem zajmę się tym natychmiast.

Malsas‹ ze zmieszaniem patrzyła, jak odchodzi.

— Łatwo się pogubić w sprawach tego nowego lądu, Gendasi*. Nic nie jest tu takie jak w Entoban*. Zabijając Yilanè, ustuzou złamały przyrodzony porządek rzeczy. Czym się to skończy, Vaintè? Możesz mi powiedzieć?

— Wiem tylko, że będziemy walczyły z tymi stworami. I musimy zwyciężyć.

Choć bardzo starała się to ukryć, Vaintè nie zdołała zapobiec drgnięciu wyrażającemu wątpliwości. Wszystkie to dostrzegły i zawładnęło nimi uczucie strachu.


Herilak uniósł dłoń, gdy z lasu przed nim dobiegł ostry krzyk. Łowcy stanęli i rozejrzeli się wokół; wrzask się powtórzył, ziemią wstrząsnęło ciężkie dudnienie.

— Czy wiesz, co to jest? — spytał Herilak.

— Chyba tak — powiedział Kerrick. — Idźcie teraz powoli, bo przed nami powinny być obrzeża miasta.

Drzewa rosły tu gęsto, między nimi wiła się ścieżka łowiecka. Herilak prowadził, Kerrick szedł tuż za nim. Dobiegło ich ponowne dudnienie i dalsze ryki. Kerrick zawołał:

— Stójcie! Widzicie pnącza, zagradzające dalszą drogę? Dotkną skóry, a już się ich nie oderwie. Kiedyś w nie wpadłem. ustrzeżcie innych. Jesteśmy przy najdalszych granicach miasta.

Szli cicho, choć każdy odgłos kroków utonąłby w zgiełku dobiegającym z pobliskiej łąki. Zatrzymali się na skraju puszczy, patrząc z przerażeniem na otwarte pola.

Dwa olbrzymie stworzenia, każde większe od najpotężniejszego mastodonta, krążyły wokół siebie w wysokiej trawie. Przyglądało się im trzecie. Ich pomarszczona skóra była żółtawobrazowa, szerokie łby chroniły grube pancerze, a na grzbietach tkwiły krwistoczerwone kościane płaty. Jedno rzuciło się na drugie, kłapiąc rogatym, bezzębnym pyskiem i rycząc głośno. Zaatakowany potwór obrócił się bokiem, wywijał ogonem, tak iż na jego końcu śmigała wielka kościana maczuga. Uderzyła w ziemię, aż ta się zatrzęsła. W ostatniej chwili pierwsze stworzenie zdołało uskoczyć w bok.

— Ruutsa — powiedział Kerrick. — Tak się zachowują, gdy prowadzą walki godowe. Tamta jedząca trawę to samica. Znam to pole. Wiem, gdzie jesteśmy!

Wyrywał czarną ziemię, nachylił się i koniuszkiem kamiennego noża wyrysował kilka linii.

— Patrz, Herilaku — tak wygląda miasto. Mają jego model, przyglądałem mu się tak często, że pamiętam nawet teraz. Oto jak wygląda. Tam jest morze i plaże, dalej ściana. To ambesed, wielkie puste miejsce, gdzie się wszystkie spotykają.

Herilak patrzył uważnie, jak Kerrick rysował miasto, a potem otaczające je pola.

— Pola otaczają miasto kręgami, coraz to szerszymi, a ruutsa są tutaj. Herilak przyjrzał się narysowanym liniom, skubał brodę w zamyśleniu.

— Pewny jesteś, że to tu? Dużo czasu minęło, odkąd stąd uciekłeś, mogły zmienić pola, przenieść zwierzęta na inne.

— Nigdy, nie Yilanè. U nich jeśli coś jest, to zawsze takie same. Drobiazgi mogą się zmieniać, lecz gdy coś powstało, trwa wiecznie.

— Wierzę ci, bo nikt inny nie zna tak dobrze murgu. Przerwał im krzyk bólu; ujrzeli jak krzyczący łowca Sasku runął na ziemię. Pobiegli mu z pomocą.

Herilak zamierzał zerwać mu z ramienia najeżone cierniami pnącze, gdy Kerrick go powstrzymał.

— Nie dotykaj tego, bo też zginiesz. Nie można mu już pomóc. Jest w nim trucizna.

Plecy Sasku wygięły się z bólu, na usta wystąpiła piana, różowa od krwi, bo gryzł język. Był sparaliżowany i nieprzytomny — lecz długo trwało, nim zmarł.

— Jeśli nie chcecie tak zginąć, nie dotykajcie niczego, dopóki nie wejdziemy na pola — powiedział Kerrick. — Patrzcie pod nogi, nie odgarniajcie żadnej rośliny. Jedne pnącza przyczepią się do was, inne — sami to widzieliście — zabiją.

— Czy takie jest całe miasto? — spytał Herilak.

— Nie, tylko jego skraj. Ma to zatrzymać grasujące zwierzęta i Tanu. Gdy miniemy zaporę, grozić nam będą jedynie uzbrojone strażniczki. Będą się chroniły za ścianami, mogą się okazać trudne do wykrycia.

— Muszą jednak spać w nocy — powiedział Herilak.

— Muszą, lecz muszą też być nocne alarmy. Znajdziemy je i będziemy się trzymać od nich z dala.

— Co więc zamierzamy?

Kerrick podszedł do rysunku na ziemi i wskazał na zewnętrzny krąg.

— Musimy przebyć to pole. Większość tych stworzeń, to trawożercy, jak ruutsa na tym polu, nie zaczepione — nie atakują. Uniósł głowę i wciągnął powietrze.

— Wiatr jest od zachodu, musimy więc utrzymać ten kierunek, by wiał nam w plecy. Zaraz za polami zaczynają się drzewa miasta. Rosną blisko siebie. Gdy raz wybuchnie pożar i zacznie się rozszerzać, nic go nie powstrzyma.

— Czy znajdziemy tu chrust? — spytał Herilak.

— Nie, chyba nie.

— No, to go poszukamy, zabierzemy ze sobą.

— Poczekajmy, aż dojdziemy do pól na zachód od miasta. Drzewo można zebrać później, wszystko przygotować. Musimy o zmroku pokonać zewnętrzną zaporę. Wszystkie Yilanè, oprócz strażniczek w swych czatowniach, wrócą wtedy do miasta, tak iż nikt nas nie zauważy. Wyminiemy strażniczki i w ciemności dojdziemy do drzew. Potem rozpalimy ogniska.

Gdy odchodzili, wszystkie trzy ruutsa spokojnie zrywały trawę; zapomniały już o walce.

Nim przeszli najbardziej zewnętrzne pole, nastał wieczór. Żadna ze ścieżek nie wydawała się prowadzić w dobrym kierunku, musieli więc przedzierać się przez kępy drzew i gruby, zbity gąszcz. Gdy doszli do płynącego leniwie strumienia, Kerrick kazał się zatrzymać, potem polecił łowcom skupić się razem. W środku nurtu woda była czysta, mogli więc zaspokoić pragnienie. Kerrick tłumaczył im teraz co mają zrobić, przerywał często i przechodził na język Sasku. Słuchali wszyscy z ponurą uwagą, bo wyprawa dobiegała końca. Przed nimi było zwycięstwo lub pewna śmierć.

Herilak spojrzał w niebo i jęknął.

— Jeśli zacznie padać, miasto nie spłonie.

— Trwa jeszcze sucha pora — odparł Kerrick z pewnością, której nie czuł do końca. — Nie trzeba nam wiele czasu. — Nie śmiał pomyśleć, co będzie, jeśli spadnie deszcz.

Rozeszli się w poszukiwaniu suchego drewna, patrząc przy tym uważnie w niebo. Ściemniało się, wiało coraz mocniej, na horyzoncie rozległ się grzmot.

— Nie możemy czekać do wieczora — powiedział Herilak. — Musimy rozpalić ogniska, nim zacznie padać.

— Będą tam jeszcze murgu, mogą nas dostrzec.

— Musimy zaryzykować. Pomóż mi przygotować przejście przez zaporę cierni, a inni niech zbierają drwa.

Zerwali z drzew grube gałęzie, przycisnęli nimi splątane, trujące pnącza. Na polu przyglądały im się, wytrzeszczając oczy, kaczkodziobe stworzenia. Herilak przydeptał gałęzie i przeszedł pierwszy, przywołał pozostałych, niosących suche drewno.

Zebrali się za zaporą i zaczekali na wszystkich. Dopiero wtedy ruszyli ostrożnie za prowadzącym Kerrickiem. Wszystkie Yilanè wróciły już do Alpèasaku. Nad głowami znów zagrzmiało, Kerrick zaczął biec, gdy pierwsze krople nadchodzącej burzy spadły mu na ramiona.

ROZDZIAŁ XXXIII

Dziecko spoczywające na plecach Armun obudziło się i zapłakało żałośnie, zmoczone i wyziębione zacinającym deszczem. Równie mokra i przemarznięta była matka, gdy klęcząc na ziemi, z czarnymi od błota rękami i nogami, wykopywała bulwy ostrym kijem. Błyskawica na chwilę rozjaśniła niebo, natychmiast rozdarł uszy huk gromu. Coś rozgniewało Ermanpadara. Trzeba wracać do namiotów. Dziecko płakało coraz głośniej, gdy uniosła kosz z bulwami i wstała.

Coś poruszyło się nad nią w deszczu, uniosła wzrok i zobaczyła ptaka, szybującego cicho z rozłożonymi skrzydłami. Wysunął łapy i wylądował ciężko na wysokim konarze, przyglądał się jej stamtąd zimnymi oczami, tkwiącymi nad okrutnym, zakrzywionym dziobem. Armun ujrzała czarną bryłkę na jego łapie, odwróciła się i zaczęła w przerażeniu uciekać między drzewa. Grzmot, błyskawica i mówiący do murgu ptak pojawiły się niemal jednocześnie. Przerażona, biegła szukać schronienia w namiotach.


Vaintè przyglądała się modelowi Alpèasaku, gdy fargi przekazała jej wiadomość o przybyłym do portu uruketo. Zdecydowanym ruchem ręki odprawiła posłańca, ale nie mogła już się skupić. Wpatrywanie się w model miasta nic nie da. Środki obronne były silne, a Stallan jeszcze je wzmocniła. Nie dostrzegła żadnych słabych punktów, żadnych możliwości wyrządzenia szkód przez ustuzou. Co najwyżej zabiją kilka zwierząt pokarmowych. Tylko się niepotrzebnie denerwuje.

Mogłaby pójść powitać uruketo i zobaczyć, co przywiozło. Z Entoban* przybyły dalsze fargi, jak również hèsotsany o zwiększonej mocy. Wiele miast tego ogromnego kontynentu udzieliło pomocy. Będzie miała potężną armię, ustuzou zginą.

Gdy weszła na otwartą przestrzeń, zauważyła po raz pierwszy grubą powłokę chmur i dosłyszała odległe dudnienie grzmotu. Nagle zaczęły padać wielkie krople dżdżu. Wyglądało to na nadchodzącą burzę. Nie przejęła się tym, miała do przemyślenia dużo ważniejsze sprawy.


Krunat szła za grupą fargi pylistą ścieżką, przodem śpieszyły jej pomocnice z naręczami drewnianych tyczek. Każda fargi niosła małe drzewko owocowe ze szkółki, ze zwiniętymi korzeniami, gotowe do przesadzenia. Tym razem Krunat wybrała się z grupą roboczą po to, by się upewnić, że zasadzono drzewa jak należy. Niektóre Yilanè z miasta były równie głupie jak fargi, zapominały wskazówek i popełniały błędy przy najprostszych pracach. Stwierdziła, że wiele pól i plantacji nie odpowiada modelowi i że musi nanieść poprawki. Ale zajmie się tym później. Osobiście ustawiła znaczniki, upewniła się, że drzewa urosną tam, gdzie powinny. Zerknęła na ciemniejące niebo. Chyba będzie padać. Świetnie, dobrze to zrobi drzewom.

Zza zakrętu drogi wyłoniło się zielone pole. Trawą zbliżał się szereg fargi. Takie było pierwsze wrażenie Krunat — ale coś się nie zgadzało. Były za wysokie, za chude. Miary futra.

Zatrzymała się, przerażona i wstrząśnięta. Ustuzou w mieście? To niemożliwe. Mijały ją pomocnice, gdy na polu rozległ się ostry trzask hèsotsanów.

Fargi skuliła się, upadła, pomocnica puściła tyczki, gdy strzałka wbiła się jej w bok. Przerażona Krunat skręciła, pobiegła między drzewa. Dobrze znała miasto, w pobliżu są strażniczki, musi je ostrzec.

— Jedna ucieka, tam! — zawołał Herilak i zaczął biec.

— Nie ma czasu! — krzyknął Kerrick. — Niewiele drogi nam zostało, musimy rozpalić ogień przed deszczem.

Biegł dysząc ciężko, za nim zmęczeni łowcy. Ten szpaler drzew przed nimi będzie odpowiedni. Usłyszał za sobą wystrzał z hèsotsanu, ale nie oglądając się biegł dalej.

Zachwiał się ze zmęczenia i upadł pod wielkim dębem, wypuścił broń i wyszarpnął rzeźbione pudełko z torby przytroczonej do pasa. Wśród dalszych strzałów i głośnych krzyków nadbiegł Herilak.

— Odkryły nas. Zabiliśmy parę, one kilku naszych. Cofnęły się teraz między drzewa, powstrzymujemy je.

— Daj gałęzie — zawołał Kerrick, zmuszając się do precyzyjnych ruchów. Ukląkł i wyjął z pudełka ogniowe kamienie. Gdy wyciągał szczyptę próchna, nagły podmuch wiatru zdmuchnął mu je z dłoni; na liście padały krople deszczu. Z tyłu spadła gałąź, potem następna.

Powoli, powoli! Musi mu się udać od pierwszego razu, bo nie będzie miał czasu na powtórki. Trzęsącymi się dłońmi położył na ziemi drewniane pudełko, wysypał całe suche próchno. Teraz kamieniem o kamień, uderzać ostro, tak jak już to robił niezliczoną ilość razy. Wystrzeliły duże iskry, potem dalsze.

Wąskie pasemko błękitnego dymu wzbiło się z pudełka.

Nachylił się, dmuchnął łagodnie, dorzucił suchych liści na wątły blask, dmuchnął znowu. Błysnął maleńki płomyk. Dodał resztę liści, potem dorzucał wyjmowane z torby kawałki kory i patyczki. Dopiero gdy zapłonęły jasno, odważył się rozejrzeć.

Z tyłu na polu leżały ciała Tanu i Yilanè. Ofiary walki były nieliczne. Herilak odpędził napastniczki i rozmieścił łowców, by chronili Kerricka. Czaili się za drzewami z bronią w ręku, gotowi odeprzeć atak murgu. Herilak biegł do Kerricka z twarzą błyszczącą od potu, uśmiechał się szeroko na widok ognia.

Kerrick wsunął płonące pudełko pod stosik drew, nałożył na wierzch grubsze gałęzie. Płomienie rozrosły się, spadające na nie krople zaczęły syczeć. Nie zważając na burzę, powiększał stale ognisko. Dopiero gdy rozpaliły się całe gałęzie, a żar zmusił go do zasłonięcia twarzy, krzyknął jak tylko mógł najgłośniej:

— Teraz! Wszyscy do ognia! Miasto płonie!

Odpowiedziały mu radosne wrzaski i tupot nóg. Łowcy wyciągali płonące gałęzie i biegli z nimi wzniecając dalsze pożary. Kerrick też chwycił konar, podbiegł do krzewów i wetknął go między zeschłe liście. Zatliły się, zajęły, by buchnąć jasnym płomieniem. Zapalał w biegu następne krzaki, dopóki nie odepchnął go żar, a dłoni nie sparzyła rozpalona gałąź. Wrzucił ją w płomienie.

Wzdłuż całego zagajnika wrzeszczący łowcy podpalili kolejne drzewa. Płomienie sięgały już konarów dębu, przeskakiwały na sąsiednie drzewo. W roznieconym przez Kerricka ognisku została już tylko jedna gałąź, chwycił ją i pobiegł przed innych. Minął podkładającego ogień Sanone. Odbiegł daleko, nim cisnął pochodnię w poszycie. Wiatr rozdmuchał iskry i w jednej chwili zajął krzaki.

Ognie i dymy biły wysoko w powietrze, przesłaniały ciemne już niebo. Drzewa trzeszczały i płonęły wśród grzmotów. Burza się jeszcze nie skończyła.


Fargi miały kłopoty z zagnaniem zwierząt na codzienną rzeź. Coś je niepokoiło, biegały od brzegu do brzegu zagrody, nawet przewróciły jedną fargi. Niewiele pomagały rozkazy, wykrzykiwane głośno przez dyżurną Yilanè. Nagle strażniczka usłyszała trzaski i poczuła dziwny, gryzący zapach. Odwróciła się i zobaczyła na tle ciemnych, burzowych chmur wzbijające się w niebo wstęgi światła. Nieznany zapach dobiegł znowu, wraz z nim fala ciepłego, przyjemnego powietrza. Co się dzieje, co to ma znaczyć? Mogła jedynie stać i patrzeć na zbliżające się płomienie, ogarniające najbliższe drzewa. Cudownie gorąco. Zwierzęta ryczały, gdy podeszła bliżej i wyciągnęła rękę do ciepła i światła. Po chwili wrzasnęła również i ona.

Ikemend otworzyła z trzaskiem drzwi hanalè i wyjrzała. Akotolp wykonała stanowczy gest, rozkazując otworzyć je szerzej.

— Korzę się — powiedziała Ikemend, wpuszczając Akotolp i zamykając za nią wejście. — Samcy znów się burzą, może to przez pogodę. Jest jeden ranny…

— Przyprowadź go tu zaraz.

Stanowczość głosu i gwałtowne ruchy ciała skłoniły Ikemend do pośpiechu. Wróciła niemal natychmiast, wlokąc za sobą ociągającego się Esettę.

— To ten — powiedziała, wypychając samca naprzód. — Zaczął bójkę, spowodował kłopoty, zasłużył na karę.

Akotolp zlekceważyła ją, chwyciła ramię Esetty i zbadała. Jej kciuki ściskały go mocniej, niż trzeba. Odwrócony plecami do strażniczki samiec przymknął jedno oko porażony bólem. Akotolp zawsze lubiła odwiedzać hanalè.

— Zadrapania, nic więcej, wystarczy środek bakteriobójczy. Samce zostaną samcami… — urwała nagle i uniosła głowę. Jej nozdrza poczuły dziwny zapach.

— Ten zapach, znam go — powiedziała, okazując ruchami ciała przerażenie. Podeszła szybko do drzwi zewnętrznych i otwarła je pomimo protestów Ikemend. Zapach stał się mocniejszy, wypełniał powietrze.

— Dym — zawołała Akotolp, przerażona coraz bardziej. — Źródłem dymu jest tylko jedna reakcja chemiczna — ogień.

Esetta cofnął się, przerażony podobnie jak Akotolp. Ikemend mogła jedynie okazywać głupotę i niezrozumienie. Dym zgęstniał nagle, z dala dobiegły jakieś trzaski. Rozkazy Akotolp wyrażały teraz pośpiech.

— To reakcja zwana ogniem, możemy być w niebezpieczeństwie. Zbierz natychmiast samców, szybko, trzeba ich stąd zabrać.

— Nie mam rozkazu! — sprzeciwiła się Ikemend.

— Ja tu rozkazuję. Pilna potrzeba zdrowotna, zagrożenie życia. Zabierz ich wszystkich na brzeg, nad ocean.

Ikemend, nie wahając się, wybiegła natychmiast Akotolp chodziła w kółko, zmartwiona i przejęta, nieświadoma, że nadal trzyma drżące ramię Esetty i ciągnie za sobą przerażonego samca. Wiatr wpędził kłąb dymu przez otwarte drzwi i oboje zaczęli kasłać.

— Nie możemy czekać — powiedziała Akotolp. — Za mną! — Krzyknęła głośno, mając nadzieję, że zostanie zrozumiana, po czym pociągnęła za sobą jęczącego Esettę.

Gdy Ikemend wróciła do wyjścia, prowadząc ociągających się samców, doznała wielkiej ulgi na widok pustego korytarza. Szybko zamknęła i zaryglowała drzwi wejściowe i odesłała samców do ich kwater ciesząc się, że nie musi już wypełniać sprzecznych rozkazów. Co może być bezpieczniejszego od hanalè?

Gorąco, które zaczęło przenikać ściany, było kojące i miłe. Poczuła strach dopiero na widok pierwszych płomieni.

Było już za późno na ratowanie podopiecznych. Umierając słyszała przejmujący krzyk bólu.


Alpèasak płonął. Gnany wiatrem ogień przenosił się z drzewa na drzewo, płonące liście jednego podpalały koronę następnego. Rosnące niżej krzaki zapalały się, ściany, wyściółka podłogi, wszystko zajmowało się ogniem, wszystko płonęło.

Dla Yilanè była to niepojęta katastrofa, wydarzenie, którego nie były w stanie zrozumieć. W tropikalnym lesie nie występował ogień naturalny, nic o nim nie wiedziały. Znało go kilka uczonych, ale wyłącznie jako ciekawe zjawisko laboratoryjne. Nie wyobrażały sobie wszechogarniających płomieni i duszącego dymu. Płomienie pociągały jako miłe źródło ciepła, potem sprawiały cierpienia nie do zniesienia. Tak umierały. Spalone, strawione ogniem, zwęglone. Pożar szalał.

Przerażone Yilanè i fargi skupiały się w ambesed, szukając tam wskazówek. Wypełniały go po brzegi, wciąż napływały dalsze, cisnęły się, aż cała przestrzeń została nabita ciałami. Czekały na polecenia Malsas‹, pchały się ku niej, były tak blisko, że nakazała się cofnąć. Na próżno, z tyłu naciskały tłumy w panice.

Panika wzmogła się, gdy płomienie dosięgały ambesed. Stłoczone Yilanè nie miały gdzie uciekać. Malsas‹, jak wiele innych, została zadeptana i zginęła na długo przedtem, nim pochłonęły ją płomienie.

Na niebie nadal rozlegały się odległe grzmoty, chmury spiętrzyły się w mroczne góry. Był w nich ratunek, choć Yilanè nie miały o tym pojęcia. Nie widząc nigdy ognia, nie wiedziały, że pokonać go może woda.


Ginął Alpèasak, ginęły Yilanè. Płomienie szalały od pól do oceanu, pochłaniając wszystko. Kłęby dymu unosiły się do ciemnych chmur, a trzask ognia tłumił krzyki umierających.

Łowcy rozciągnęli się na ziemi, osmoleni od ognia, wyczerpani. Uzbrojone Yilanè, z którymi walczyli, zginęły lub zostały odpędzone przez ogień. Walka się skończyła, skończyła się wojna, lecz byli zbyt zmęczeni, by teraz to zrozumieć. Tylko Kerrick i Herilak, choć zmęczeni, stojąc spoglądali na morze płomieni.

— Czy ktoś ocaleje? — spytał Herilak, opierając się ciężko na włóczni.

— Nie wiem, to możliwe.

— Trzeba je zabić.

— Tak, chyba tak.

Zniszczenie Alpèasaku wywołało w Kerricku nagłe mdłości. Powodowany zemstą, zabił nie tylko Yilanè — zginęło także wspaniałe miasto. Pamiętał, z jaką radością je poznawał, jak rozmawiał z samcami w hanalè, jak przyglądał się zwierzętom na pastwiskach. Nie ma już tego, przepadło. Gdyby dało się zabić Yilanè, lecz ocalić miasto, dokonałby tego. Było to jednak niemożliwe. Zginęły Yilanè, a z nimi Alpèasak.

— Gdzie będą? — spytał Herilak. Zmęczony Kerrick nie zrozumiał pytania. — Ocalałe. Powiedziałeś, że mogą być.

— Tak. Ale nie w mieście — już go nie ma. Może na polach, ze zwierzętami. Na brzegu czy na plażach też mogły się jakoś uratować. Pójdziemy sprawdzić, gdy opadną płomienie.

— To za późno. Widziałem już pożary lasu. Wielkie drzewa mogą tlić się i palić przez całe dnie. Czy dojdziemy na plaże brzegiem?

— Tak, jest przeważnie piaszczysty, wyłania się podczas odpływu. Herilak spojrzał na leżących łowców, chrząknął i sam usiadł.

— Trochę odpoczniemy i ruszamy. — Nad nim błysnął piorun, w oddali grzmotnęło. — Ermanpadar lubi murgu tak jak my. Wstrzymuje deszcz.

Gdy wyruszyli, zobaczyli sczerniałe, dymiące drzewa, oddzielone polami i pastwiskami. Choć dym im początkowo przeszkadzał, zwierzęta pasły się teraz spokojnie. Sarny uciekły na ich widok, a ogromne, rogate i opancerzone stwory przyglądały się bez wrażenia. Potok czystej wody pokryty był warstwą popiołu; łowcy musieli go odgarniać, aby się napić. Strumyk prowadził do morza.

Trwał odpływ, szli po twardym, chłodnym piasku, mając po jednej stronie ocean, po drugiej czarne, dymiące zgliszcza Alpèasaku. Szli z przygotowaną bronią, lecz nie napotykali oporu. Zatrzymali się po okrążeniu przylądka. Przed nimi widniała rzeka, a za nią coś wielkiego i ciemnego, ledwo widocznego poza falującym dymem. Przybywało od strony oceanu.

— Uruketo! — zawołał Kerrick. — Zmierza do portu. Nad rzeką mogło kilka przeżyć. Zaczął biec, inni ruszyli za nim.

Stallan patrzyła na ciała Yilanè, rozciągnięte na brzegu rzeki i unoszące się w wodzie. Zepchnęła nogą leżącą blisko fargi; ta potoczyła się z zamkniętymi oczami i otwartym pyskiem, ledwo dysząc.

— Przypatrz się im — powiedziała Stallan z niesmakiem i odrazą w każdym ruchu. — Przyprowadziłam je tutaj, zmusiłam do schronienia się w wodzie, a teraz umierają. Zamykają głupie oczy, odwracają głowy i umierają.

— Ich miasto umarło — powiedziała ze znużeniem Vaintè. — Dlatego giną i one. Zostały wygnane. Masz swoje nieumierające, jeśli chcesz zobaczyć, kto przeżył.

W jej ruchach był wstręt, gdy wskazała grupę Yilanè stojących po kolana w rzece.

— Córy Śmierci — powiedziała Stallan z wyraźną odrazą. — Jedynie tyle pozostało z Alpèasaku? Tylko one?

— Zapominasz o nas, Stallan.

— Pamiętam, że jesteśmy, my dwie — nie rozumiem jednak, dlaczego nie zginęłyśmy jak pozostałe.

— Żyjemy, bo zbyt mocno nienawidzimy. Nienawidzimy ustuzou, które to sprawiły. Wiemy teraz, po co tu przyszły. Przyniosły ogień i spaliły nasze miasto…

— Patrz, uruketo! Zbliża się do plaży.

Vaintè spojrzała na ciemną sylwetkę przecinającą fale.

— Kazałam im wycofać się, gdy podejdzie ogień, a wrócić, gdy minie.

Enge również zobaczyła uruketo, zostawiła ocalone Córy i ruszyła ku brzegowi. Vaintè ujrzała, jak nadchodzi i wolała zlekceważyć pytanie. Enge dostrzegła to, stanęła jednak przed Vaintè i przemówiła:

— Co z nami, Vaintè? Uruketo się zbliża, ale nie chcesz z nami rozmawiać.

— Tak zdecydowałam. Alpèasak zginął i pragnę, byście zginęły wraz z nim. Zostaniecie tutaj.

— Ciężki wyrok, Vaintè, na te, które cię nigdy nie skrzywdziły. Ciężkie słowa dla własnej efenselè.

— Wyrzekam się ciebie, nie chcę niczego z tobą dzielić. To ty zasiałaś słabość wśród Yilanè, gdy potrzebowałyśmy całej naszej siły. Umrzyj teraz.

Enge spojrzała na swą efenselè, na Vaintè, najsilniejszą i najlepszą. W każdym ruchu jej ciała widać było odrzucenie i obrzydzenie.

— Odrzucasz mnie, ty, której nienawiść zniszczyła Alpèasak? Przyjmuję to, mówię ci, że skończyło się wszystko, co nas łączyło. To ja się ciebie wyrzekam, nie będę ci odtąd posłuszna.

Odwróciła się plecami do Vaintè i ujrzawszy uruketo bliskie już brzegu, zawołała do Cór:

— Odchodzimy stąd. Płyńcie do uruketo.

— Zabij je, Stallan — wrzasnęła Vaintè. — Zastrzel!

Stallan odwróciła się i uniosła hèsotsan. Nie zwracając uwagi na krzyki Enge, wycelowała broń i posyłała strzałkę po strzałce płynącym Yilanè. Strzelała celnie, trafiała je kolejno i zabijała. Opróżniła wreszcie hèsotsan, opuściła go i rozejrzała się za strzałkami.

Nieliczne ocalałe dosięgły uruketo, była wśród nich uczona Akotolp i samiec. Ujrzawszy to, Enge odwróciła się.

— Przynosisz tylko śmierć, Vaintè — powiedziała. — Stałaś się istotą śmierci. Gdybym tak mogła porzucić mą wiarę i zabić cię.

— Zrób więc to — rzuciła pogardliwie Vaintè, odwracając się i unosząc głowę tak, iż napięła skórę karku. — Gryź! Masz zęby. Zrób to!

Enge rzuciła się naprzód, potem w tył. Jej wiara nie pozwalała zabić nawet kogoś tak zasługującego na śmierć, jak Vaintè.

Vaintè opuściła głowę, zaczęła mówić, ale przerwała na ostry krzyk Stallan.

— Ustuzou!

Vaintè okręciła się na pięcie i zobaczyła, jak biegną ku niej z uniesionymi hèsotsanami i zaostrzonymi kijami. Zwarła kciuki i pięścią powaliła Enge na ziemię.

— Stallan — zawołała, rzucając się ku wodzie — do uruketo. Zobaczył to Kerrick, biegnący skrajem rzeki. Martwe Yilanè na obu brzegach, żywe w wodzie. Stała tylko jedna. Tej Yilanè nigdy nie zapomni.

— Nie strzelajcie! — zawołał głośno, powtórzył to w seseku.

— To mój marag. — Potem zbliżając się krzyczał w yilanè, bieg zamazywał znaczenie jego słów, lecz były mimo to zrozumiałe.

— To ja, Stallan, ustuzou, które cię nienawidzi i zamierza zabić. Uciekniesz, wielki tchórzu, czy zaczekasz na mnie?

Stallan nie potrzebowała zachęty. Wystarczył jej widok biegnącego Kerricka. Tego potwora nienawidziła najbardziej na świecie, tego ustuzou, które zniszczyło Alpèasak. Cisnęła pusty hèsotsan i rycząc wściekle rzuciła się naprzód.

Kerrick uniósł włócznię, zapominając o hèsotsanie, pchnął mocno w ciało Stallan. Ta jednak dobrze znała metodę walk ustuzou i uchyliła się, unikając ciosu, potem wpadła na Kerricka i zwaliła go na ziemię. Zacisnęła kciuki na jego włosach, odchyliła głowę. Jej mięśnie były twarde jak skała. Kerrick próbował walczyć, lecz nie mógł się ruszyć. Pochyliła się nad jego szyją, rozwarła szeroko szczęki, rzędy ostrych zębów opuszczały się, by wydrzeć z niego życie.

Włócznia Herilaka trafiła w usta Stallan, między szczęki, dotarła do jej mózgu. Umarła, nim zdążyła runąć na ziemię. Kerrick zwalił z siebie jej ciężkie ciało i stanął na drżące nogi.

— Dobry rzut, Herilaku — powiedział.

— Dalej, odsuń się! — odkrzyknął Herilak, ściągając łuk z pleców. Kerrick odwrócił się i ujrzał wstającą Enge.

— Odłóż łuk — nakazał. — Wszyscy opuśćcie broń. Ta mnie nie skrzywdzi.

Zaczęły padać ciężkie krople deszczu, było ich coraz więcej, potem przeszły w ulewę. Nadciągająca burza wreszcie przybyła. Za późno, by uratować Alpèasak. Teraz posyłała pioruny i gęsty deszcz tropikalny, wzbijający kłęby pary nad tlącymi się zgliszczami.

— Przyniosłeś nam śmierć, Kerricku — powiedziała Enge na tyle głośno, że dosłyszał ją w bębniącym deszczu. Każdy jej ruch nasycony był smutkiem.

— Nie, mylisz się, Enge. Przyniosłem życie moim ustuzou, bo takie stwory jak ta padlina przede mną zabiłyby nas wszystkich. Teraz zginęły, zginął też Alpèasak. Uruketo odpłynie, zabierając ostatnie z was. Przyprowadzę tu moich ustuzou, to będzie nasze miasto, Ty wrócisz do Entoban* i zostaniesz tam. Z lękiem będziecie wspominać, co tu się stało i nigdy nie powrócicie. Będziesz im przypominać o śmierci. Dopilnuj, by nigdy o niej nie zapomniały. Powiedz im, jak wszystkie spłonęły i umarły. Eistaa, jej doradczynie, Vain te…

— Vaintè jest tam — Enge wskazała na statek. Kerrick spojrzał, nie potrafił jednak rozpoznać jej między wspinającymi się na szeroki, mokry grzbiet zwierzęcia. A jednak nie zginęła. Żyje ta, której najbardziej nienawidzi. Tak, nienawidzi jej — skąd więc to nagłe zadowolenie, że nie umarła?

— Idź do niej — krzyknął do Enge. — Przekaż jej, co ci powiedziałem. Każda Yilanè, która tu powróci, zginie. Powiedz jej to.

— Czy mogę jej powiedzieć, że koniec zabijania? Że będzie odtąd życie, a nie śmierć? To byłoby najlepsze.

— Zapomniałem, że jesteś Córą Życia. Idź, powiedz jej, powiedz im wszystkim, że gdyby słuchały ciebie, żyłyby nadal w Alpèasaku. Teraz już za późno na pokój, Enge, nawet ty musisz to zrozumieć. Między nami jest tylko nienawiść i śmierć, nic więcej.

— Tak, między ustuzou i Yilanè, lecz nie między nami, Kerricku.

Zaczął protestować. Mogli się tylko nienawidzić. Ta zimna istota nic dlań nie znaczy. Powinien teraz unieść włócznię i ją zabić. Nie mógł jednak. Uśmiechnął się krzywo.

— To prawda, nauczycielko. Zapamiętam, że jest jeden marag, którego nie pragnę zabić. Odpłyń teraz tym uruketo i nigdy nie wracaj. Będę o tobie pamiętał, gdy zapomnę o reszcie. Odejdź w pokoju.

— Pokój z tobą, Kerricku. A także między ustuzou i Yilanè.

— Nie. Tylko nienawiść i szeroki ocean. Dopóki zostaniesz po drugiej jego strome, zachowasz pokój. Idź.

Enge zanurzyła się w wodzie, a on, oparty na włóczni, wyzbyty wszelkich uczuć, patrzył, jak płynie do uruketo i wspina się na jego cielsko. Potem, gdy uruketo wyszło w morze, poczuł ogarniające go wielkie znużenie.

Skończyło się, minęło. Przepadł Alpèasak i wszystko wraz z nim.

Powędrował myślami do gór na północy, do kręgu skórzanych namiotów w zakolu rzeki. Tam czeka na niego Armun. Herilak podszedł powoli, Kerrick odwrócił się i wziął w ramiona wielkiego łowcę.

— Zrobione, Herilaku. Masz swoją pomstę, pomściliśmy wszystkich. Teraz weźmy włócznie i ruszajmy na północ, nim nadejdzie zima.

— Wracajmy do domu.

Загрузка...