40

Myron zadzwonił do Kimberly Green.

– Green – odezwała się do słuchawki.

– Mam prośbę.

– Cholera, a już myślałam, że pozbyłam się pana ze swojego życia.

– Ale nie z fantazji. Pomoże mi pani?

– Nie.

– Mam dwie sprawy.

– Nie. Powiedziałam „nie”!

– Od Erica Forda wiem, że tę rzekomo splagiatowaną powieść przysłano do pani.

– I co z tego?

– Kto ją przysłał?

– Przecież słyszał pan. Przysłano ją anonimowo.

– Nie ma pani pojęcia kto?

– Zielonego.

– Gdzie ona jest teraz?

– Książka?

– Tak.

– W szafie z dowodami.

– Coś z nią robiliście?

– Na przykład?

Myron zaczekał.

– Myron?

– Wiedziałem, że coś przede mną ukrywacie.

– Proszę pana…

– Ukryliście nazwisko autora tej powieści. A był nim Edwin Gibbs. Napisał ją pod pseudonimem po śmierci żony. Nareszcie wszystko się zgadza. Szukaliście go od samego początku. Wiedzieliście, że to on! Wiedzieliście, psiakrew, cały czas!

– Nie wiedzieliśmy! Podejrzewaliśmy.

– Te wszystkie bzdurne domniemania, jakoby Edwin był pierwszą ofiarą Stana…

– Nie do końca bzdurne. Byliśmy pewni, że porywaczem jest jeden z nich. Tylko nie wiedzieliśmy który. Nie mogliśmy odnaleźć Edwina Gibbsa, dopóki nie podał pan nam adresu w Waterbury. Ale dotarliśmy tam za późno. Już wyjechał, żeby porwać Jeremy’ego. Być może gdyby pan chętniej udzielał informacji…

– Okłamaliście mnie!

– Nie okłamaliśmy. Po prostu nie powiedzieliśmy wszystkiego.

– Jezu, czy pani słyszy, co pani mówi?

– Nic panu nie byliśmy winni. Nie był pan agentem federalnym i tylko nam zawadzał.

– Tak zawadzałem, że pomogłem wam rozwiązać sprawę.

– I za to panu dziękuję.

Zagłębił się myślami w labirynt, skręcił w lewo, w prawo i zawrócił.

– Dlaczego media nie wiedzą, że Edwin Gibbs był autorem książki? – spytał.

– Dowiedzą się. Eric Ford chce najpierw wszystko dopiąć. A wtedy zwoła następną dużą konferencję prasową i przedstawi to jako nowinę.

– Mógłby to zrobić dzisiaj.

– Mógłby.

– Lecz wówczas byłoby po sensacji. W tej chwili sprawę podgrzewają plotki. A on chce skupić na sobie jak najwięcej uwagi.

– Z ducha jest politykiem – przyznała Green. – I co z tego?

Myron skręcił kilka razy, natknął się na więcej ścian, ale nie przestał szukać wyjścia.

– Nieważne – odparł.

– To dobrze. Możemy skończyć rozmowę?

– Najpierw niech pani zadzwonił do banku szpiku kostnego.

– Po co?

– Muszę dowiedzieć się więcej o pewnym dawcy.

– Ta sprawa jest zamknięta, Myron.

– Wiem. Ale kroi się nowa.


Stana Gibbsa zastali w fotelu gospodarza programu. Jego nowy show w kablówce, Pogaduszki z Gibbsem, nakręcano w Fort Lee, w New Jersey, w studiu, które wyglądało jak wszystkie znane Myronowi studia telewizyjne, czyli jak pokój bez sufitu. Wisiały tu bez wyraźnego ładu i składu liczne reflektory i kable. Studia, zwłaszcza studia wiadomości, były zawsze mniejsze niż w telewizorze. Mniejsze było w nich wszystko – biurka, fotele, mapa świata w tle. Potęga telewizji. Naocznie takie pomieszczenia zawsze wydają się mniejsze niż na dziewiętnastocalowym ekranie.

Stan był w granatowej marynarce, białej koszuli, czerwonym krawacie, dżinsach i sportowych butach. Klasycznym stroju prowadzącego program. Ale kamera nie interesowała się dżinsami ukrytymi pod biurkiem. Gibbs pozdrowił wchodzących skinieniem. Myron odwzajemnił mu skinienie. Win nie zareagował.

– Musimy porozmawiać – powiedział Myron.

Stan Gibbs kiwnął głową. Odesłał realizatorów programu i wskazał gościom fotele.

– Siadajcie.

Pozostał w swoim fotelu. Usiedli z bardzo dziwnym wrażeniem, że obserwuje ich publiczność. Win zerknął na swoje odbicie w obiektywie kamery i uśmiechnął się. Spodobało mu się to, co zobaczył.

– Czy znaleziono jakiegoś dawcę? – spytał Gibbs.

– Nie.

– W końcu ktoś się zgłosi.

– Tak. Przychodzę do pana po pomoc, Stan – rzekł Myron.

Gibbs splótł palce i ułożył dłonie na biurku.

– Do usług.

– Mam sporo wątpliwości w związku z porwaniem Jeremy’ego?

– Na przykład?

– Domyśla się pan, dlaczego tym razem pański ojciec porwał dziecko? Dotąd tego nie robił, prawda? Porywał tylko dorosłych. Dlaczego tym razem porwał chłopca?

Gibbs przetrawił to pytanie.

– Nie wiem. Nie jestem pewien, czy porywanie dorosłych było regułą – odpowiedział, wolno cedząc słowa. – Mam wrażenie, że swoje ofiary wybierał na chybił trafił.

– Nie tym razem. Jeremy’ego Downinga wybrał nieprzypadkowo.

– Z tym się zgodzę – odparł po namyśle Gibbs.

– Wybrał go ze względu na związek z moimi poszukiwaniami.

– To logiczne.

– Ale jak pański ojciec dowiedział się o Jeremym?

– Nie wiem. Może pana śledził.

– Wątpię. Po naszej wizycie w Waterbury Greg Downing został na miejscu. Obserwował Nathana Mostoniego. Dlatego wiemy, że pański ojciec wyjechał z miasta dopiero w przeddzień porwania.

Win znów spojrzał w kamerę, uśmiechnął się i pomachał ręką – na wypadek, gdyby była włączona.

– Dziwne – powiedział Gibbs.

– Nie tylko to – rzekł Myron. – Także ten telefon, kiedy usłyszeliśmy krzyk Jeremy’ego. W przypadku wcześniejszych porwań pański ojciec żądał od rodzin, żeby nie zawiadamiały policji. Tym razem tego nie zrobił. Dlaczego? Czy pan wie, że porwał Jeremy’ego w przebraniu?

– Tak, słyszałem.

– Dlaczego? Jeśli zamierzał go zabić, to po co się przebierał?

– Porwał chłopca z ulicy – odparł Gibbs. – Ktoś mógłby go rozpoznać.

– No, dobrze, zgoda, to jest wytłumaczenie. Ale dlaczego w furgonetce zawiązał chłopcu oczy? Pozostałe ofiary zabił. Jeremy’ego czekało to samo. Dlaczego więc zależało mu na tym, żeby chłopiec nie widział jego twarzy?

– Nie wiem. Może zawsze tak robił.

– Może. Coś jednak się tu nie zgadza, prawda?

Gibbs chwilę myślał.

– Owszem, dziwi – odparł. – Ale czy na pewno się nie zgadza?

– Właśnie dlatego do pana przyjechałem. W głowie wirowały mi te pytania. I wtedy przypomniałem sobie credo Wina.

Stan Gibbs spojrzał na Wina. Win zamrugał i skromnie spuścił oczy.

– Jakie credo?

– Człowiek broni siebie. Jest nade wszystko samolubem. – Myron urwał. – Zgadza się pan z tym, Stan?

– Do pewnego stopnia. Wszyscy jesteśmy samolubni.

– Nawet pan.

– Oczywiście. Pan z pewnością również.

– Media robią z pana człowieka szlachetnego, który, rozdarty między obowiązkiem a lojalnością wobec rodziny, robi to, co należy. Ale może pan nie jest taki?

– Jaki?

– Szlachetny.

– Bo nie jestem. Nigdy nie twierdziłem, że jestem święty. Pobłądziłem.

Myron spojrzał na Wina.

– Dobry jest – powiedział.

– Diablo dobry – przyznał Win.

Stan Gibbs zmarszczył brwi.

– O co panu chodzi, Myron?

– Zaraz to wyłuszczę. Przypominam o credo Wina. Zacznijmy od początku. Od momentu, gdy skontaktował się z panem ojciec. Po rozmowie z nim postanowił pan opisać historię Siej Ziarna. Czym się pan kierował? Chciał pan dać upust swoim lękom i poczuciu winy? Spełnić dziennikarski obowiązek? A może, odwołajmy się tu do credo Wina, napisał pan ten artykuł, żeby zostać wielką gwiazdą?

Myron utkwił wzrok w Gibbsie i czekał.

– Mam na to odpowiedzieć?

– Proszę.

Stan Gibbs wpatrzył się w przestrzeń i potarł końce palców kciukiem.

– Kierowały mną wszystkie te motywy. Tak, zafascynowała mnie ta historia. Uznałem, że wzbudzi sensację. Jeżeli to samolubstwo, trudno. Przyznaję się do winy.

Myron zerknął na Wina.

– Dobre – powiedział.

– Diablo dobre.

– Podążmy dalej tym torem, Stan, zgoda? Artykuł rzeczywiście wzbudził sensację. Pan również. Zdobył pan rozgłos…

– Już o tym mówiliśmy, Myron.

– Racja. Święta racja. Przejdźmy więc do oskarżenia pana przez federalnych. Zażądali ujawnienia źródła informacji. Odmówił pan. Może być kilka powodów tej odmowy. Oczywiście Pierwsza Poprawka do Konstytucji. Po drugie, ochrona ojca. Po trzecie, kombinacja tych dwu. No, a jaki powód, wróćmy do credo Wina, miałby samolub?

– O czym pan mówi?

– Gdy się pomyśli jak samolub, to wyjście jest tylko jedno.

– Jakie?

– Gdyby uległ pan federalnym i przyznał: macie mnie w ręku, źródłem informacji jest mój ojciec, to jakby to wyglądało?

– Nieładnie – wtrącił Win.

– Bardzo nieładnie. Gdyby dla ocalenia własnego tyłka przed niejasnymi groźbami prawnymi sprzedał pan własnego ojca, a do tego sprzeniewierzył się Pierwszej Poprawce, wątpię, czy byłby pan bohaterem. – Myron uśmiechnął się. – Rozumie pan, do czego piję, przywołując credo Wina?

– Uważa pan, że nie powiedziałem nic FBI z pobudek egoistycznych?

– Niewykluczone.

– A jeżeli egoizm był w tym przypadku jak najbardziej słuszny?

– Tego też nie wykluczam.

– Nigdy nie twierdziłem, że jestem bohaterem tej historii.

– Ale nigdy pan nie zaprzeczył.

Tym razem uśmiechnął się Gibbs.

– A jeżeli nie zaprzeczyłem, bo wyznaję credo Wina?

– Jak to?

– Zaprzeczając, sobie bym zaszkodził. Chełpiąc się tym, również.

– Diablo dobre – skomentował Win, zanim Myron zdążył na niego spojrzeć.

– Nadal nie pojmuję, czemu to wszystko ma służyć – rzekł Gibbs.

– Cierpliwości, a pojmie pan.

Gibbs wzruszył ramionami.

– Na czym skończyliśmy? – spytał Myron.

– Na podaniu pana przez FBI do sądu – podpowiedział Win.

– Dziękuję. Federalni ciągną pana do sądu. Pan staje okoniem. I wtedy pojawia się coś nieprzewidzianego. Oskarżenie o plagiat. Przyjmijmy, że tę książkę przysłali federalnym Leksowie. Chcieli, żeby pan się od nich odczepił. Nie ma na to lepszego środka od zrujnowania komuś opinii. I co pan zrobił? Jak pan zareagował na oskarżenie o plagiat?

Stan Gibbs milczał.

– Zniknął – wtrącił Win.

– Dobra odpowiedź – pochwalił Myron.

Win uśmiechnął się i podziękował skinieniem głowy w stronę kamery.

– Uciekł pan. – Myron wpatrzył się w Gibbsa. – I znów pytanie dlaczego. Na myśl przychodzi kilka odpowiedzi. Być może, żeby chronić ojca. Albo z obawy przed Leksami.

– Co pasuje jak ulał do credo Wina o bronieniu siebie – odparł Gibbs.

– Właśnie. Bał się pan, że zrobią panu krzywdę.

– Tak.

– Nie rozumie pan? – ciągnął ostrożnie Myron. – W tej mierze my też musimy myśleć samolubnie. Wysuwają przeciwko panu poważne oskarżenie o plagiat. Jakie ma pan wyjście? Ma pan dwa. Albo uciec, albo wyznać prawdę.

– Ciągle nie pojmuję, do czego pan zmierza.

– Cierpliwości. Gdyby wyznał pan prawdę, znów wyszedłby pan na gnidę. Broni pan Pierwszej Poprawki i ojca, a tu trach! nagłe kłopoty i wyrzeka się pan obu. Paskudnie. To również by pana zniszczyło.

– Tragedia. I tak źle, i tak niedobrze – wtrącił Win.

– Właśnie. Dlatego najlepszym wyjściem, wyjściem samolubnym, było zniknięcie na jakiś czas.

– Ale przecież znikając, wszystko straciłem.

– Nie, Stan, nie stracił pan wszystkiego.

– Co pan gada?!

Myron uniósł wysoko dłonie i uśmiechnął się szeroko.

– Niech się pan rozejrzy.

Po raz pierwszy przez twarz Stana Gibbsa przemknął mroczny cień. Myron dostrzegł go. Win również.

– Ale kontynuujmy.

Gibbs nic nie powiedział.

– Ukrywa się pan i mierzy ze swoimi problemami. Po pierwsze, pański ojciec jest mordercą. Jest pan samolubny, ale nie nieludzki. Chce pan go powstrzymać, ale nie doniesie na niego. Może dlatego, że go pan kocha. A może ze względu na credo Wina.

– Nie tym razem – odparł Gibbs.

– Słucham?

– Credo Wina nie ma tu zastosowania. Milczałem z miłości do ojca i w obronie zasady nieujawniania źródeł informacji. Mogę to udowodnić.

– Słucham.

– Gdybym w swoim najlepszym interesie chciał wydać ojca władzom, zrobiłbym to anonimowo.

Stan usiadł wygodniej i splótł ręce.

– I to ma być dowód?

– Oczywiście. Nie zachowałem się samolubnie.

Myron pokręcił głową.

– Musi się pan lepiej postarać.

– Lepiej?

– Anonimowy donos na ojca nic by nie dał. Owszem, zależało panu, żeby ojciec trafił za kratki. Ale jeszcze bardziej na odzyskaniu dobrego imienia.

Gibbs milczał.

– Jak można było osiągnąć oba te cele? Doprowadzić do zamknięcia ojca i powrócić na świecznik, a może jeszcze wyżej? Przede wszystkim uzbroić się w cierpliwość. To zaś oznaczało pozostanie w ukryciu. Po drugie, nie mógł go pan wydać osobiście. Musiał go pan wystawić.

– Wystawić własnego ojca?

– Tak. Podsunąć federalnym trop. Jakiś drobiazg. Coś, co ich do niego doprowadzi. Coś, czym będzie pan mógł manipulować do woli. Wzorem ojca, przywłaszczył pan sobie cudzą tożsamość. Co więcej, zatrudnił się pan w jego dawnym miejscu pracy, gdzie mogli z nim pana skojarzyć dzięki przebraniu. Kto wie, czy przy okazji nie wciągnął pan w tę grę jego wrogów Leksów.

– O czym pan, do diabła, mówi?!

– Wie pan, co mi dało do myślenia? Pański ojciec zawsze działał bardzo ostrożnie. A tu raptem pozostawia w szafce w pracy obciążające dowody. Przed porwaniem wypożycza na kartę kredytową furgonetkę i zostawia w niej czerwony but. Brak w tym sensu. Chyba że ktoś go wrabia.

Niedowierzanie na twarzy Gibbsa wypadło prawie autentycznie.

– Myśli pan, że to ja zabiłem tych ludzi?

– Nie. Zabił ich pański ojciec.

– Więc co…

– To pan jest Dennisem Leksem.

Stan próbował zrobić Zdumioną minę, ale mu nie wyszło.

– To pan porwał Jeremy’ego Downinga. Zadzwonił do mnie i podszył się pod zabójcę Siej Ziarno.

– A to w jakim celu?

– Żeby doprowadzić do bohaterskiego finału: aresztowania ojca i odzyskania dobrego imienia.

– W jaki sposób, dzwoniąc do pana…

– Chciał mnie pan zaintrygować. Pewnie dowiedział się pan, czym się zajmowałem w przeszłości. Był pan pewien, że podejmę śledztwo. Potrzebny był panu jeleń i świadek. Ktoś spoza policji. W roli jelenia wystąpiłem ja.

– Dyżurnego jelenia – wtrącił Win.

Myron spojrzał na niego z wyrzutem. Win wzruszył ramionami.

– To niedorzeczne!

– Ależ skąd, ma sens. Dostarcza odpowiedzi na wszystkie moje pytania. Dlaczego porywacz wybrał Jeremy’ego? Ponieważ gdy od pana wyszedłem, pojechał pan za mną i zobaczył, że zwijają mnie federalni. Dlatego wiedział pan, że z nimi rozmawiałem. Śledził pan mnie aż do domu Emily. Najmarniejszy pismak domyśliłby się, że chory chłopiec, o którym panu wspomniałem, to jej syn. Jego choroba nie była tajemnicą. Sam więc pan widzi, że porwanie Jeremy’ego nie było przypadkiem.

Gibbs splótł ręce na piersi.

– Niczego nie widzę – odparł.

– Wyjaśnia to również inne zagadki. Na przykład, dlaczego porywacz wystąpił w przebraniu i zawiązał Jeremy’emu oczy? Nie mógł pan dopuścić, żeby chłopiec pana rozpoznał. Dlaczego porywacz nie zabił go od razu, jak poprzednie ofiary? Z tego samego powodu, dla którego włożył pan przebranie. Nie zamierzał pan go zabić. Jeremy musiał wyjść z porwania bez szwanku. W przeciwnym razie nie zostałby pan bohaterem. Dlaczego porywacz nie zażądał tym razem, by nie zawiadamiać policji? Ponieważ chciał, żeby wkroczyli federalni. Potrzebował ich pan na świadków swojego heroizmu. Bez nich nic by z tego nie wyszło. Dała mi też do myślenia obecność mediów w Bernardsville, przy letnim domku. To również pańska robota. Anonimowy cynk, jak sądzę. Po to, żeby kamery utrwaliły pański bohaterski wyczyn: obalenie ojca na ziemię, dramatyczne uwolnienie Jeremy’ego Downinga. Wspaniałe widowisko. Dobrze zna pan potęgę uchwyconych na żywo obrazów, które ogląda cały świat.

– Skończył pan? – spytał po chwili Gibbs.

– Jeszcze nie. Niestety, przesadził pan ze śladami. Na przykład, z tym czerwonym butem w furgonetce. Za dobrze to do siebie pasowało, za grubą nicią było szyte. Właśnie wtedy zaświtało mi w głowie, że zrobił pan ze mnie frajera. Grał pan na mnie jak na stradivariusie. Ale gdybym się nie napatoczył, porwałby pan kogo innego. W bambuko robił pan głównie FBI. Koncertowo! Nie przypadkiem jedyne zdjęcie w domu, na którym pana ojciec stoi przy posągu Diany, ustawił pan frontem do okna. Wiedział pan, że federalni pana śledzą. Podsunął im pan więc pod nos prawdę o Dennisie Leksie w nadziei, że pojadą do domu opieki w Pine Woods i dodadzą dwa do dwóch. A gdyby nie załapali, to po aresztowaniu i tak dopiąłby pan jakoś swego. W krytycznej chwili, gdy był pan już gotów dać ciała i zdradzić ojca, pojawiłem się ja, dyżurny jeleń, który odkrył prawdę o domu opieki. Na pewno pan się uradował.

– Bzdury!

– Które wyjaśniają wszystkie wątpliwości.

– Co nie znaczy, że tak było.

– W pracy korzystał pan z adresu Davisa Taylora. Czyli adresu pańskiego ojca w Waterbury. Dzięki temu mogliśmy dotrzeć do Nathana Mostoniego. Kto mógłby tego dokonać, jak nie pan?

– Mój ojciec!

– W jakim celu? Po co miałby zmieniać tożsamość? Gdyby potrzebował nowej, pozbyłby się starej. A przynajmniej zmieniłby adres. Tylko pan mógł to zaaranżować, Stan. Bez problemu podłączyć dodatkową linię telefoniczną. Pański ojciec był bardzo chory. W najlepszym razie, otępiały. Porwał pan Jeremy’ego, a potem kazał przyjechać ojcu do domu w Bernardsville. Ojciec spełnił polecenie. Z miłości do pana, demencji? Nie wiem. Wiedział pan, że tak się uzbroi? Wątpię. Gdyby Greg zginął, wyglądałby pan nieco gorzej. Nie mam jednak pewności, jak było. Może dzięki temu, że zaczął strzelać, wypadł pan bardziej bohatersko. Myśl egoistycznie. Oto dewiza.

Stan Gibbs pokręcił głową.

– „Pożegnaj się z tym chłopcem” – zacytował Myron.

– Słucham?

– Z chłopcem! Tak powiedział mi przez telefon zabójca Siej Ziarno. Kiedy do mnie zadzwonił, popełniłem błąd. Powiedziałem mu, że pewien chłopiec potrzebuje pomocy. Od tej chwili w rozmowach z Susan Lex, z panem używałem już tylko słowa „dziecko”. Mówiłem, że przeszczepu wymaga trzynastoletnie dziecko.

– No i?

– Wtedy wieczorem w samochodzie spytał mnie pan, do czego zmierzam, jaki mam w tym interes. Pamięta pan?

– Tak.

– Odparłem, że już powiedziałem.

– Owszem.

– Spytał pan: „O chłopcu, który potrzebuje szpiku?”. „O chłopcu”! Skąd pan wiedział, że chodzi o chłopca?

Win obrócił się w stronę Gibbsa. Gibbs spojrzał mu w twarz.

– I to ma być dowód winy? – spytał. – Jak w kryminale z Perrym Masonem? A jeśli się pan pomylił? Albo przesłyszał? Jeżeli wywnioskowałem, że chodzi o chłopca? To żaden dowód.

– Rzeczywiście, to nie dowód. Ale dało mi to do myślenia.

– Myśli to nie dowody.

– Jejku! „Myśli to nie dowody” – wtrącił Win. – Muszę to sobie zapisać.

– Dowód jednak istnieje – dodał Myron. – Dowód niezbity.

– Niemożliwe. – Gibbsowi zadrżał głos. – Jaki?

– Za chwilę do tego dojdę. Najpierw chciałbym nieco złagodzić moje oburzenie.

– Nie rozumiem.

– W sumie oczywiście postąpił pan podle. Ale na swój sposób niemal etycznie. Często rozmawiamy z Winem o celach uświęcających środki. Powie pan, że tak było w tym przypadku. Że próbował pan wydać ojca policji, zanim znowu kogoś porwie. Że zrobił pan wszystko, aby nie skrzywdził nikogo więcej. Że Jeremy’emu nic nie groziło. Że nie mógł pan przewidzieć postrzelenia Grega. Owszem, wystraszył pan chłopca, i co z tego. Przecież to pestka w porównaniu z morderstwami i złem, których mógł się dopuścić pański ojciec. Tak więc zrobił pan coś dobrego. Cele być może uświęcają środki. Gdyby nie jedno.

Stan Gibbs nie chwycił przynęty.

– Przeszczep szpiku kostnego. Bez niego Jeremy umrze. Wie pan o tym. Wie pan również, że to pański szpik, nie ojca, może go ocalić. Dlatego wsunął mu pan ampułkę z cyjankiem. Gdyby po zawiezieniu pańskiego ojca do szpitala okazało się, że nie może być dawcą szpiku, wszczęto by śledztwo. I wyszłoby na jaw, że Edwin Gibbs nie był Davisem Taylorem alias Dennisem Leksem. Dlatego musiał go pan uśmiercić i nalegał na szybką kremację zwłok. Co nie znaczy, że jest pan bezwzględny i pozbawiony serca. Nie zamordował pan ojca. Ampułkę łyknął dobrowolnie. Był chory. Chciał umrzeć. To jeszcze jeden przypadek, kiedy cel uświęca środki.

Myron odczekał chwilę i spojrzał Gibbsowi w oczy. W pewnym sensie zachowywał się jak agent sportowy. Negocjował, ale były to najważniejsze negocjacje w jego życiu. Osaczył przeciwnika. Teraz musiał pokazać mu wyjście z sytuacji. Nie pomóc, na to było za wcześnie. Po prostu uchylić furtkę.

– Pan nie jest potworem – ciągnął. – Po prostu nie przewidział pan komplikacji, tego, że okaże się pan dawcą potrzebnego szpiku kostnego. Życzy pan Jeremy’emu jak najlepiej. Dlatego tak żarliwie poparł pan apel o szpik dla niego. Jeśli znajdzie się inny dawca, pański problem zniknie. Za bardzo ugrzązł pan w kłamstwie. Nie może pan wyjawić prawdy, że pański szpik się nadaje, bo to by pana zniszczyło. Rozumiem to.

Oczy Gibbsa były wilgotne i rozszerzone, ale słuchał.

– Powiedziałem, że mam dowód. Sprawdziliśmy rejestr dawców szpiku kostnego. I wie pan, co odkryliśmy?

Gibbs milczał.

– Że pana w nim nie ma. Zachęca pan wszystkich do zarejestrowania się w banku szpiku, ale sam nie figuruje w ich komputerze. My trzej wiemy dlaczego. Dlatego, że ma pan właściwy szpik. Gdyby to wyszło na jaw, zrodziłyby się pytania.

– To nie dowód – odparował po raz ostatni Gibbs.

– Jak w takim razie wyjaśni pan, że się nie zarejestrował?

– Niczego nie muszę wyjaśniać.

– Badanie krwi potwierdzi to niezbicie. W banku wciąż przechowują krew Davisa Taylora pobraną podczas tamtej zbiórki. Test DNA na pewno wykaże, czy jest tożsama z pańską.

– A jeżeli się na nie nie zgodzę?

– Och, na pewno odda pan krew – odparł z leciutkim uśmiechem Win. – W ten czy inny sposób.

W Gibbsie coś pękło. Opuścił głowę. Zrezygnował. Zagoniono go w kozi róg, z którego nie było ucieczki. Musiał poszukać sojusznika. W negocjacjach zawsze tak było. Gdy przegrałeś, szukałeś wyjścia. Myron już raz uchylił mu furtkę. Nadszedł czas zrobić to ponownie.

– Nie rozumiecie – rzekł Gibbs.

– Zdziwi się pan, ale rozumiem. – Myron przysunął się bliżej i ściszył głos, zachowując nieustępliwy ton. Ton nieznoszący sprzeciwu. – Oto, co zrobimy, Stan. Zawrzemy umowę.

Gibbs podniósł wzrok, zmieszany, ale i pełen nadziei.

– Jaką?

– Odda pan szpik i uratuje Jeremy’emu życie. Zrobi pan to anonimowo. Ja i Win tego dopilnujemy. Nikt się nie dowie, kim był dawca. Zrobi pan to, ocali chłopca, a ja zapomnę o reszcie.

– Jakże mam panu wierzyć?

– Z dwóch powodów. Po pierwsze, zależy mi na ocaleniu życia Jeremy’ego, a nie na zniszczeniu pańskiego. Po drugie – Myron rozłożył wzniesione ręce – nie jestem lepszy. Też naginam zasady. Godzę się, żeby cel uświęcał środki. Pobiłem mężczyznę. Porwałem kobietę.

Win potrząsnął głową.

– To co innego – powiedział. – Pan działał z pobudek egoistycznych. Ty starałeś się uratować życie chłopcu.

– Sam przecież powiedziałeś, że motywy się nie liczą. I że czyn to czyn.

– Oczywiście. Ale miałem na myśli pana, a nie ciebie.

Myron uśmiechnął się i ponownie zwrócił się do Gibbsa.

– Moralnie nie stoję wyżej od pana – rzekł. – Obaj postąpiliśmy źle. Obu nam pewnie przyjdzie z tym żyć. Ale jeśli dopuści pan do śmierci chłopca, to posunie się pan za daleko. I nie wróci już pan do domu.

Gibbs zamknął oczy.

– Coś wymyślę – powiedział. – Jeszcze jedną fałszywą tożsamość, oddam krew pod przybranym nazwiskiem. Miałem tylko nadzieję…

– Wiem. Wiem wszystko – odparł Myron.


Zadzwonił do doktor Karen Singh.

– Znalazłem dawcę – powiedział.

– Słucham?

– Nie mogę tego wyjaśnić. Ale musi pozostać anonimowy.

– Anonimowi pozostają wszyscy dawcy szpiku.

– Rzecz w tym, że bank szpiku też nie może się o tym dowiedzieć. Musimy znaleźć miejsce, gdzie pobierze się od niego szpik całkiem anonimowo.

– To niemożliwe.

– Możliwe.

– Żaden lekarz nie zgodzi się…

– Skończmy te przepychanki, Karen. Mam dawcę. Nikt nie wie, kim jest. Niech pani to załatwi.

Słyszał w słuchawce jej oddech.

– Trzeba będzie ponownie zbadać krew.

– Żaden problem.

– I przeprowadzić badanie ogólne.

– Zrobione.

– W porządku. No, to do dzieła.


Na wieść o znalezieniu dawcy, Emily z wyczekiwaniem wpatrzyła się w Myrona. Niczego nie wyjaśnił. Więcej go o to nie spytała.

W przeddzień operacji przeszczepu Myron wpadł do szpitala. Wsunął głowę przez drzwi i zobaczył, że chłopiec śpi. Po chemoterapii Jeremy był całkiem łysy. Skóra połyskiwała mu widmowo, jak u rośliny zmarniałej z braku słońca. Myron przyjrzał się śpiącemu synowi, zawrócił i pojechał do domu. Była to jego ostatnia wizyta w szpitalu.

Powrócił do zajęć w agencji RepSport MB i żył dalej. Odwiedzał rodziców. Spędzał czas z Winem i Esperanzą. Pozyskał kilku nowych klientów i na nowo rozkręcał interes. Wielka Cyndi wycofała się z walk na ringu i zasiadła przy biurku w recepcji. Jego świat chwiejnie i powoli znów zaczął się kręcić wokół swojej osi.

Osiemdziesiąt cztery dni później – wiedział, bo liczył – zadzwoniła do niego Karen Singh i zaprosiła do swojego gabinetu. Gdy przyjechał, nie traciła czasu.

– Udało się – oznajmiła. – Dziś Jeremy wrócił do domu.

Rozpłakał się. Karen Singh wyszła zza biurka, usiadła na poręczy fotela i pogładziła go po plecach.


Myron zapukał do uchylonych drzwi.

– Wejdź – powiedział Greg Downing.

Siedział w fotelu. Podczas długiego pobytu w szpitalu zapuścił brodę. Uśmiechnął się do Myrona.

– Miło cię widzieć.

– Nawzajem. Do twarzy ci z brodą.

– Przypominam drwala Paula Bunyana, co?

– Dla mnie bardziej Sebastiana Cabota w roli pana Frencha.

Greg zaśmiał się.

– W piątek wracam do domu.

– To wspaniale.

Zamilkli.

– Nieczęsto mnie odwiedzałeś – odezwał się Greg.

– Chciałem ci dać czas na wyzdrowienie. I zapuszczenie brody.

Greg bardziej zakrztusił się, niż roześmiał.

– Niestety, koniec z grą w kosza – powiedział.

– Jakoś to przeżyjesz.

– To takie łatwe?

– A kto mówi, że łatwe.

– No, tak.

– W życiu są rzeczy ważniejsze od koszykówki. Choć czasem o tym zapominam.

Greg znów skinął głową i opuścił ją.

– Słyszałem, że znalazłeś dawcę – powiedział. – Nie wiem, jak ci się udało.

– Nieważne.

Greg podniósł wzrok.

– Dziękuję.

Myron, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć, milczał. I wtedy Greg zaszokował go pytaniem:

– Wiesz o wszystkim, prawda?

Myronowi zamarło serce.

– Dlatego pomogłeś – dodał Greg bezbarwnym głosem. – Emily powiedziała ci prawdę.

Myron poczuł, jak ściska go w gardle. W głowie mu szumiało.

– Zbadałeś krew? – spytał Greg.

Myron zdołał skinąć głową. Greg zamknął oczy. Myron przełknął ślinę.

– Od dawna…? – zaczął.

– Nie jestem pewien. Ale chyba od razu – odparł Greg.

On wie! Słowa te spadły na Myrona jak krople deszczu i spłynęły po nim, nie przenikając do wnętrza. Zawsze wiedział…

– Przez jakiś czas oszukiwałem się, wmawiałem sobie, że to nieprawda – ciągnął Greg. – Zadziwiające, do czego zdolny jest umysł. Ale kiedy Jeremy miał sześć lat, wycięto mu wyrostek. Zobaczyłem wtedy na jego karcie grupę krwi. I potwierdziło się to, o czym wiedziałem od początku.

Myron nie umiał nic na to powiedzieć. Prawda zwaliła się na niego i zmiotła długie miesiące blokowania uczuć niczym stos dziecięcych zabawek. Istotnie zadziwiające, do czego zdolny był umysł. Spojrzał na Grega i po raz pierwszy zobaczył go we właściwym świetle. To wszystko zmieniało. Jeszcze raz pomyślał o ojcach. O prawdziwym poświęceniu. O bohaterach.

– Jeremy to dobry dzieciak – dodał Greg.

– Wiem.

– Pamiętasz mojego ojca? Gdy krzyczał przy liniach jak wariat?

– Tak.

– W końcu stałem się taki jak on. Kropla w kroplę podobny do mojego starego. Miałem go we krwi. Nie znałem bardziej okrutnego drania – rzekł Greg. – Pokrewieństwo nigdy dla mnie wiele nie znaczyło – dorzucił.

Pokój wypełnił się dziwnym echem. Odgłosy w tle ścichły. Zostali sami i patrzyli na siebie z dwóch brzegów osobliwej przepaści.

Greg ruszył do łóżka.

– Zmęczyłem się, Myron – powiedział.

– Powinniśmy o tym pomówić.

– Tak. – Greg położył się i trochę za mocno zacisnął powieki. – Może później. W tej chwili naprawdę jestem zmęczony.


Pod koniec dnia Esperanza weszła do gabinetu Myrona i powiedziała:

– Nie za bardzo znam się na wartościach rodzinnych ani na tym, od czego zależy szczęście rodzinne. Nie wiem, jak należy wychować dziecko, jak zapewnić, żeby było szczęśliwe i „dobrze przystosowane”, cokolwiek to znaczy, do życia społecznego. Nie wiem, czy lepiej być jedynakiem, czy mieć mnóstwo rodzeństwa, być wychowanym przez oboje rodziców czy przez jednego, a może przez parę gejów, lesbijek albo otyłego albinosa. Ale wiem jedno.

Myron wpatrzył się w nią i czekał.

– W życiu nie skrzywdziłbyś dziecka.

Wstała i pojechała do domu.


Kiedy Myron i Win zatrzymali się na podjeździe, Stan Gibbs bawił się właśnie na podwórku z synkami. Jego żona – Myron domyślał się, że to żona – przyglądała im się z leżaka. Jeden chłopczyk dosiadał ojca jak konia, drugi pokładał się ze śmiechu na trawie.

Win zmarszczył brwi.

– Sielanka jak z obrazka Rockwella – powiedział.

Wysiedli z samochodu. Koń Stan podniósł wzrok. Na ich widok jego uśmiech zwiądł co nieco na brzegach. Gibbs zdjął synka z pleców i powiedział do niego coś, czego Myron nie dosłyszał. „Oooch, tato” – westchnął chłopczyk. Gibbs zerwał się na nogi i zmierzwił mu czuprynę. Win znowu zmarszczył brwi. Stan podbiegł do nich, a jego uśmiech zanikł jak koniec piosenki.

– Co panowie tu robią? – spytał.

– Wróciliśmy do żony? – spytał Win.

– Próbujemy.

– Wzruszające.

– O co chodzi?

– Niech pan powie dzieciom, żeby weszły do domu – odparł Myron.

– Słucham?

Na podjeździe zatrzymał się drugi wóz, prowadzony przez Ricka Pecka. Obok niego siedziała Kimberly Green. Gibbs pobladł. Spojrzał na Myrona.

– Zawarliśmy umowę! – powiedział.

– Powiedziałem, że po odkryciu tej powieści miał pan dwa wyjścia. Pamięta pan?

– Nie jestem w nastroju…

– Uciec albo wyznać prawdę.

Maska spokoju Gibbsa opadła i po raz pierwszy Myron zobaczył na jego twarzy gniew.

– Nie wspomniałem o trzecim. O wyjściu, które wymienił pan, kiedy się poznaliśmy. Mógł pan powiedzieć oskarżycielom, że porywacz Siej Ziarno jest naśladowcą. Że przeczytał tę powieść. Mogłoby to panu pomóc. Nieco ostudzić emocje.

– Nie mogłem tego zrobić.

– Bo to doprowadziłoby FBI do pańskiego ojca?

– Tak.

– Ale pan nie wiedział, że to on ją napisał. Prawda? Nie miał pojęcia o jej istnieniu. Zapamiętałem to z naszej pierwszej rozmowy. To samo powiedział pan w telewizji. Stwierdził pan, iż nie miał pojęcia, że ojciec jest jej autorem.

– Zgadza się – potwierdził Gibbs, znów z maską spokoju na twarzy. – Ale, czy ja wiem, może podświadomie coś podejrzewałem. Nie umiem tego wyjaśnić.

– Dobre – powiedział Myron.

– Diablo dobre – zawtórował Win.

– Szkopuł w tym, że pan nie mógł się przyznać do jej przeczytania. Bo gdyby się pan przyznał, okazałby się pan plagiatorem. I wszystkie wielkie plany, wszystkie zabiegi, by odzyskać dobre imię, poszłyby na marne. Byłby pan skończony.

– Już o tym mówiliśmy.

– Nie, Stan. W każdym razie nie o tym aspekcie sprawy.

Myron wyjął torebkę na dowody. Była w niej kartka papieru.

Gibbs zacisnął szczęki.

– Wie pan, co to jest? – spytał Myron.

Gibbs nie odpowiedział.

– Znalazłem ją w mieszkaniu Meliny Garston. Napisano na niej: „Z wyrazami miłości, Tata”.

– No i?

Gibbs przełknął ślinę.

– Od samego początku ta kartka nie dawała mi spokoju. A przede wszystkim słowo „tata”.

– Nie rozumiem…

– Dobrze pan rozumie, Stan. Bratowa Meliny mówi o George’u Garstonie „papa”. On sam w rozmowie ze mną nazwał siebie „papą”. Czemu miałby podpisać się „tata”?

– To o niczym nie świadczy.

– Może tak, może nie. Nie dawało mi spokoju jeszcze jedno: kto podpisuje się na górze złożonej kartki? Ludzie zwykle podpisują życzenia na dole, prawda? Ale to nie była kartka z życzeniami, tylko kartka papieru złożona na pół. W tym rzecz. Na dodatek z ząbkami z lewej strony. Widzi je pan? Tak jakby ją skądś wydarto.

Win podał Myronowi powieść, którą przysłano Kimberly Green. Myron otworzył książkę i przyłożył do niej kartkę.

– Na przykład, z książki.

Kartka pasowała jak ulał.

– To dedykacja pańskiego ojca. Dla pana. Sprzed lat. Od początku wiedział pan o tej powieści.

– Niczego nie udowodnicie.

– No wie pan, Stan. Grafolog nie będzie miał z tym najmniejszych trudności. To nie Leksowie znaleźli tę książkę, tylko Melina Garston. Poprosił pan ją, żeby skłamała w sądzie. Zrobiła to. Ale potem nabrała podejrzeń. Przeszukała więc dom i znalazła powieść. To ona przesłała ją Kimberly Green.

– Nie macie dowodu…

– Wysłała ją anonimowo, bo wciąż jej na panu zależało. Wyrwała dedykację, tak żeby nikt, zwłaszcza pan, nie odkrył, kto ją przesłał. Miał pan masę wrogów. Takich jak Susan Lex. I federalni. Pewnie liczyła, że przynajmniej na jakiś czas uzna pan, że to ich robota. Ale pan od razu wiedział, kto to zrobił. Nie przewidziała tego. Ani pańskiej reakcji.

Gibbs zacisnął dłonie w pięści. Zadygotał.

– Do artykułu potrzebował pan wypowiedzi rodzin ofiar, ale ich bliscy nie chcieli z panem rozmawiać. Skończyło się na tym, że czerpał pan bardziej z książki niż z rzeczywistości. Federalni myśleli, że chce pan ich zwieść. Mylili się. Być może ojciec wyznał panu, że jest mordercą, ale nic ponadto. Może prawda nie była zbyt ciekawa, więc musiał ją pan ubarwić. Może z braku pisarskiej weny uznał pan, że cytaty z tej książki nadadzą się, jak znalazł. Nie wiem. W każdym razie popełnił pan plagiat. A jedyną osobą, która mogła pana powiązać z tą powieścią, była Melina Garston. Dlatego ją pan zabił.

– Nie dowiedziecie mi tego!

– FBI przekopie tę sprawę. Pomogą też Leksowie. Pomożemy ja i Win. Znajdziemy dość dowodów. W każdym razie ława przysięgłych i świat usłyszą, co pan zrobił. I znienawidzą na tyle, żeby pana skazać.

– Ty skurwysynu!

Gibbs zamierzył się pięścią na Myrona, ale w tej samej chwili zwalił się na ziemię, bo Win skosił go od niechcenia płynnym ruchem nogi i, wskazując go palcem, parsknął śmiechem. Wszystko to widzieli synowie dziennikarza.

Kimberly Green i Rick Peck wysiedli z samochodu. Myron dał im znak, żeby zaczekali, ale agentka FBI potrząsnęła głową. Zakuli Gibbsa w kajdanki i odprowadzili. Jego synowie wciąż patrzyli. Myron pomyślał o Melinie Garston i swoim cichym ślubowaniu. A potem wrócił z Winem do samochodu.

– Cały czas miałeś zamiar oddać go policji – rzekł Win.

– Tak. Najpierw jednak musiałem go skłonić do oddania szpiku.

– A kiedy się upewniłeś, że Jeremy wyzdrowiał…

– Powiedziałem o wszystkim Green.

Win zapalił silnik.

– Dowody są marginalne. Dobry adwokat przekłuje je jak balon.

– To już nie mój problem – odparł Myron.

– Puściłbyś go wolno?

– Ja tak. Ale ojciec Meliny mu nie podaruje. Ma duże wpływy.

– Odradziłeś mu branie prawa we własne ręce.

Myron wzruszył ramionami.

– Nikt nie liczy się z moim zdaniem.

– Prawda.

Win ruszył.

– Zastanawiam się – rzekł Myron.

– Nad czym?

– Kto naprawdę był seryjnym zabójcą? Ojciec Stana? Czy może on sam?

– Wątpię, czy się kiedykolwiek dowiemy.

– Pewnie nie.

– Nieważne – powiedział Win. – Skażą go za zabójstwo Meliny Garston.

– Chyba tak. – Myron zmarszczył brwi. – Nieważne? – powtórzył.

Win wzruszył ramionami.

– A więc to koniec, przyjacielu? – spytał.

Noga Myrona wykonała nerwowy taniec. Powstrzymał ją.

– Jeremy – rzekł.

– Aha. Powiesz mu?

Myron wyjrzał przez szybę. Nie zobaczył nic.

– W myśl credo Wina odpowiedź brzmiałaby: tak.

– A w myśl credo Myrona?

– Nie wiem, czy bardzo się różnią.


Jeremy grał w koszykówkę w klubie młodzieżowym. Myron wszedł na rozchwierutaną, trzęsącą się przy każdym kroku trybunę i usiadł. Chłopiec był nadal blady. Chudszy, niż go zapamiętał z poprzedniego spotkania, ale w ciągu kilku zeszłych miesięcy bardzo wystrzelił w górę. Na myśl o tym, jak szybko rozwija się jego młody organizm, Myronowi mocniej zabiło serce.

Przez jakiś czas tylko obserwował parkiet, starając się obiektywnie ocenić grę syna. Na pierwszy rzut oka było widać, że Jeremy ma duże możliwości, lecz czeka go wiele pracy. Żaden problem. Był młody. A młodzi łatwo nadrabiają zaniedbania.

Patrzył na trening z szeroko otwartymi oczami, ale ściskało go w żołądku. Gdy pomyślał, z czym tu przyszedł, znów przygniotła go i wchłonęła potężna fala uczucia.

Jeremy spostrzegł go i uśmiechnął się. Jego uśmiech podzielił mu serce na dwie równe połowy. Pogubił się, stracił orientację. Przypomniał sobie, co powiedział mu Win o prawdziwym ojcu i słowa Esperanzy. Pomyślał o Gregu i Emily. Może powinien porozmawiać z własnym ojcem, powiedzieć mu, że jego pytanie nie było hipotetyczne, że bomba naprawdę spadła, i poprosić o pomoc.

Jeremy nie przerwał gry, ale Myron czuł, że jego obecność go rozprasza. Chłopiec raz po raz zerkał ukradkiem w stronę trybun. Zaczął grać ostrzej, przyśpieszył. Myron zachowywał się kiedyś tak samo. Pragnął imponować. Motywowało go to równie mocno, jak chęć wygranej. Płytkie uczucie, ale co zrobić.

Po przerobieniu jeszcze kilku zagrywek trener ustawił graczy w szeregu pod koszem. Zakończyli trening tak zwanymi samobójstwami, czyli seriami zabójczych sprintów, przerywanych skłonami i dotykaniem linii na parkiecie. Myron tęsknił za wieloma rzeczami związanymi z koszykówką. Ale „samobójstwa” do nich nie należały.

Dziesięć minut później trener zebrał podopiecznych, z których większość wciąż starała się złapać oddech, podał im plan treningów do końca tygodnia i głośno klasnął w dłonie na znak, że są wolni. Najliczniejsza grupa chłopców skierowała się do wyjścia, zakładając plecaki. Kilku udało się do szatni. Jeremy podszedł wolno do Myrona.

– Cześć – powiedział.

– Cześć.

Z włosów chłopca kapał pot, twarz miał wilgotną, zaczerwienioną z wysiłku.

– Wezmę prysznic. Zaczeka pan? – spytał.

– Pewnie.

– Fajnie, zaraz wrócę.

Sala opustoszała. Myron wstał i podniósł zabłąkaną piłkę. Jego palce natychmiast odnalazły rowki. Strzelił kilka razy, obserwując taniec siatki po wpadnięciu piłki. Uśmiechnął się i usiadł z piłką w ręku. Na boisko wszedł woźny i zaczął po nim sunąć jak maszyna do wyrównania tafli lodowiska. Zabrzęczały klucze. Ktoś zgasił górne światła. Niedługo potem powrócił Jeremy. Włosy wciąż miał mokre. Na ramieniu plecak.

„Akcja!” – jakby powiedział Win.

Myron mocniej ścisnął piłkę.

– Usiądź – powiedział. – Musimy porozmawiać.

Twarz chłopca była spokojna. Jeremy zsunął plecak z ramienia i usiadł. Myron przećwiczył tę scenę. Obejrzał ją ze wszystkich stron, rozważył wszystkie plusy i minusy. Podjął decyzję, rozmyślił się i zdecydował ponownie. Innymi słowy, jak to ujął Win, mocno się skatował.

Niemniej utwierdził się w uniwersalnej prawdzie, że kłamstwa są jak wzbierające wrzody. Możesz odsuwać je od siebie. Możesz zamykać je w skrzyniach i zakopywać w ziemi. W końcu jednak przeżerają wieka trumien. Wygrzebują się z grobów. Mogą spać całymi latami. Ale zawsze się budzą. Wypoczęte, mocniejsze, jeszcze bardziej podstępne i zdradliwe.

Kłamstwa zabijają.

– Trudno ci będzie to zrozumieć… – Myron urwał, bo wypełniona banałami w rodzaju: „To niczyja wina”, „Dorośli też robią błędy”, „To nie znaczy, że rodzice cię mniej kochają”, przemowa, którą przygotował, zabrzmiała bardzo sztucznie. Protekcjonalnie, głupio i…

– Panie Bolitar?

Myron spojrzał na chłopca.

– Mama i tata powiedzieli mi. Dwa dni temu.

Zadygotał w środku.

– Co? – spytał.

– Wiem, że jest pan moim biologicznym ojcem.

Zaskoczyło go to i nie zaskoczyło. Emily i Greg przeprowadzili, by tak rzec, atak prewencyjny, niczym adwokat ujawniający niewygodny fakt z życia klienta w przekonaniu, że zrobi to strona przeciwna. Osłabili siłę ciosu. A może, tak jak on, poznali tę samą prawdę o wzbierających wrzodach kłamstw i starali się zrobić dla syna to, co najlepsze.

– I jak się z tym czujesz? – spytał.

– Dziwnie – odparł Jeremy. – To znaczy, mama i tata cały czas się boją, że się tym załamię albo co. Ale ja nie widzę w tym nic nadzwyczajnego.

– Nie?

– To znaczy, widzę, ale… – Jeremy urwał, wzruszył ramionami. – Nie żeby od razu miał się od tego zawalić świat. Rozumie pan?

Myron skinął głową.

– Może dlatego, że zawalił ci się wcześniej.

– Mówi pan o mojej chorobie?

– Tak.

– Tak, może dlatego. – Jeremy chwilę się zastanawiał. – Pan też musi się dziwnie czuć.

– Owszem.

– Myślałem o tym. I wie pan, co wymyśliłem?

Myron przełknął ślinę. Spojrzał chłopcu w oczy – jasne i spokojne, ale nie całkiem niewinne.

– Jestem bardzo ciekaw – odparł.

– Pan nie jest moim tatą. Ojcem owszem, ale nie tatą. Rozumie pan?

Myron z trudem skinął głową.

– Ale… – Jeremy podniósł wzrok i wzruszył ramionami jak trzynastolatek – wcale nie musi pan zniknąć.

– Zniknąć?

– No, tak. – Jeremy uśmiechnął się i Myronowi znów zabiło serce. – Z oczu. Wie pan.

– Tak – odparł Myron. – Wiem.

– Byłoby mi miło.

– Mnie również.

– Fajnie.

Jeremy skinął głową.

– Fajnie.

Zegar na sali westchnął i wskazówka się przesunęła. Jeremy sprawdził godzinę.

– Na zewnątrz pewnie czeka mama – powiedział. – Po drodze jak zwykle wpadniemy do supermarketu. Pojedzie pan?

Myron potrząsnął głową.

– Dziękuję, ale nie dziś – odparł.

– Trudno. – Jeremy wstał, przyglądając się jego minie. – Wszystko w porządku?

– Tak.

Chłopiec uśmiechnął się.

– Bez obawy, dam sobie radę – zapewnił.

– Skąd jesteś taki mądry?

– Dobrze mnie wychowano – odparł Jeremy. – A poza tym mam dobre geny.

Myron zaśmiał się.

– Pewnie zechcesz zostać politykiem – zażartował.

– Może. No, to cześć, niech się pan trzyma.

– Ty też, Jeremy.

Myron odprowadził go wzrokiem. Jeremy szedł do drzwi dobrze znanym mu krokiem. Nie obejrzał się. Drzwi trzasnęły z pogłosem i Myron został sam. Tak długo patrzył na kosz, aż siatka rozmyła mu się przed oczami. Ujrzał pierwszy krok tego chłopca, usłyszał pierwsze wypowiedziane przez niego słowo, poczuł zapach dziecięcej piżamy. Uderzenie piłki złapanej w rękawicę, pochylenie się nad jego pracą domową, czuwanie nad nim całą noc, kiedy złapał infekcję, wszystko to, czego doświadczył jego ojciec – wir dręczących, bolesnych, bezpowrotnie straconych obrazów z przeszłości. Zobaczył siebie w ciemnych drzwiach pokoju tego chłopca, jako milczącego strażnika jego dorastania, i poczuł jak to, co pozostało mu z serca, staje w płomieniach.

Zamrugał oczami i obrazy pierzchły. Serce zabiło od nowa. Wpatrzył się w kosz i czekał. Tym razem nic nie zamgliło obrazu. Nic się nie stało.

Загрузка...