Zimą zmarł Józef Czapski. Malarz, pisarz, wielka osobowość. Strata dla polskiej kultury, jeszcze większa dla mnie. Z czego teraz żyć?
Byłam jego sekretarzem. Zastanawiałam się, czy nie wydrukować sobie w automacie wizytówek z napisem: „Sekretarz Czapskiego". Pewnie bym tak zrobiła, ale nie miałam pieniędzy. Dlatego zgłosiłam się do tej pracy. Zarabiałam na godzinę tyle, co sprzątaczka. Za takie pieniądze nikomu, kto umiał czytać i pisać po francusku, nie chciałoby się dwa razy w tygodniu przed południem jechać pociągiem do podparyskiego Maisons-Laffitte. Gospodyni Czapskiego patrzyła na mnie z nieufnością chłopskiej służącej. Przyjęła do pracy, bo pan miał zawsze sekretarza. Chociaż od pewnego czasu nie odpowiadał już na listy, przyjmowane z równym roztargnieniem, co spóźnione honory.
– Ordery dla mnie? Od prezydenta? -cieszył się nimi chwilę i odkładał, gdzie ich miejsce: do szuflady pamięci, pełnej dziecięcych wspomnień, żołnierzyków i odznaczeń.
– Ja? Mam honoris causa? A gdzie? -obmacywał się niepewnie wychudłymi dłońmi.
Byłam znakomitym sekretarzem. Zaprawiając się wieczorami na placu Saint-Michel wyżebranymi jointami z haszem, doskonale rozumiałam zaniki pamięci Czapskiego. Czekałam cicho 5-10 minut, by wynurzył się spośród odmętów nieświadomości z błyskiem w pokrytym bielmem oku jak z bezcenną, jeszcze mokrą perłą.
– …nął przed bramą – podejmowałam czytanie w tym samym miejscu, gdzie skończyłam, by mu nie przeszkadzać. Czytałam bardzo głośno. W kółko to samo. Wspomnienia z obozów jenieckich w Rosji, bitwy pod Monte Cassino, z arystokratycznego dzieciństwa na Kresach i komuny tołstojowskiej podczas pierwszej wojny światowej. Dopowiadał, czego nie wypadało napisać: „Wujek spod Mińska nie był dziwak, jeno alkoholik. Mój romans z Achmatową?" – uśmiechał się pobłażliwie. Nigdy nie pragnął kobiet.
Latem przesuwał zmarznięte dłonie za plamami słońca, zsuwającymi się z otulającego go koca. Znikały szybko pod szafą, rozświetlając za sobą smugę kurzu na drewnianej podłodze. Zdarzało się, że chciał wybiec z pokoju. Śniło mu się, że może chodzić. Nie narzekał, nie skarżył się. Nigdy nie mówił o śmierci, był na to za dobrze wychowany.
Od czytania zasychało mi w ustach. Po godzinie lektury miałam prawo do odpoczynku, szklanki herbaty, paru herbatników. Przerywałam lekturę, kiedy Czapski przysypiał. Przedłużająca się cisza upewniała gospodynię, że należy zrezygnować z sekretarza albo skrócić mu godziny pracy. Przynosząc herbatę, złośliwie dogadywała: „No i co, nie napracowaliśmy się dzisiaj?" Wrzeszczałam więc dwie godziny, nie zważając, czy Czapski słucha. Słuchała w kuchni gospodyni, przeliczając mój ból gardła na franki. Tygodniówkę wydawałam na dziesięć mrożonych hamburgerów, paczkę masła, bochenek chleba, dżem, herbatę i bilet metra. Wychodząc od Czapskiego, zbierałam przed domem z ziemi soczyste owoce morwy. Miały mi starczyć do popołudnia, gdy rozmrażałam hamburgera.
Na stole u Czapskiego leżały drogie czekoladki. Podbierałam je z pudełka. Gdyby nie podejrzliwe spojrzenie gospodyni, zjadłabym wszystkie. Stałam się mistrzem podrabiania objętości, poluzowując obcisłe złotka, rozgniatając czekoladę. Obiad podawano po moim wyjściu. Sądzę, że nie powstrzymałabym się i korzystając ze ślepoty starca, wyjadałabym mu z talerza parujący kleik.
Jesienią, jak co roku, zastrajkowali kolejarze. Zamiast rano, przyjechałam do Czapskiego wieczorem. Gospodyni poszła do kościoła. Nie
musiałam wykrzykiwać na cały dom: „Staro-bielsk! Katyń! Dostojewski i Tołstoj!" Opowiadałam rysunki. – Tu jest Picasso z Bonnardem..Jedzą śniadanie. Dyskutują" – tak pan podpisał. Tutaj, w tym małym notesie, szkic krajobrazu za oknem.
– Aha, pamiętam. Zmęczyłem się już, dziecko, obrazami. Poczytaj.
Spokojnie, wczuwając się, przeczytałam o jenieckiej wigilii na Syberii. Czapski usłyszał moje łzy. Wzruszył się moim wzruszeniem.
– No, to się napijmy – wyciągnął długie palce w stronę biurka, gdzie stały butelki. Nalałam mu koniaku.
– Ty, dziecko, też.
Wypiliśmy kilka toastów: za szczęście, za piękno i sprawiedliwość. Zaszumiało mi w głowie. Alkohol wypłukuje głód i rozsądek. Wypiliśmy jeszcze pół butelki wina.
– Pan ma mocną głowę, ja się upiłam.
Czapski już nie słuchał, czekał na następną szklankę. Nalałam mu i wyszłam, uważając, by nie spaść ze stromych schodów. Następnym razem gospodyni czatowała na mnie przy furtce: – Ty się uważasz za równą Czapskiemu?! Żeby z nim pić!? On ma prawie sto lat, mógł umrzeć!
– Skoro prosił, żeby mu nalać, dlaczego miałam odmówić? – broniłam się. Wyrzuciłaby mnie, ale nie znalazłaby nikogo na moje miejsce.
Tamtego pijanego wieczoru szczęśliwy starzec pląsał w swoich marzeniach, przebierając piszczelami pod pętającym go pledem. Nie zaznał podobnego szczęścia po rosołku pichconym przez gospodynię. Była zazdrosna o być może ostatnią zmysłową uciechę Józefa Czapskiego. Poczciwa, zawzięta baba w blasku rondli, majestacie obiadu.
Czapski umarł zimą. Pożegnalne mowy, pijani grabarze nie potrafiący wykopać w zmarzniętej ziemi dziury wystarczająco dużej dla dwumetrowego nieboszczyka. Trumna wciąż unosiła się na powierzchni, nie chcąc zatonąć. Żałobnicy tupali i chuchali dla rozgrzewki w ręce. Dopiero przy zachodzącym słońcu udało się wepchnąć trumnę w podziemną krainę. Marzyłam o pradawnych ceremoniach pogrzebowych, gdy wraz z panem i władcą chowano jego dwór: żony, kucharzy, skrybów, konie i psy. Gospodyni, dogorywająca z głodu w komorze grobowca. Efebowie, zamurowani przy sarkofagu. Ja, zapadająca błogo w przedawkowane wizje gdzieś pod ścianą, wymalowaną w stylizowane na antyk maki. Czyż może być piękniejsza śmierć niż z wierności? A tak naprawdę z niepotrzebności, bo z czego miał żyć po śmierci Czapskiego jego ostatni sekretarz? Z korepetycji polskiego, rosyjskiego, serbsko-chorwackiego? Z pracy dyplomowej w wyższej szkole nauk społecznych o przenikaniu gnozy judeochrześcijańskiej do ludowych wierzeń środkowej Francji w XIII wieku?
Przygarnęła mnie Ilonka. W jej domu przy Montparnassie koczowali Polacy i Rosjanie. Stypendyści oszczędzający na hotelu, robotnicy szukający roboty. Nie sądzę, by gościnność Ilonki była nostalgią za przeszłością. Nie pamiętała wiele z Polski, skąd wyjechała jako dziecko.
Po prostu Ilonka była z natury dobra i piękna. Mieszkając u niej dłużej niż miesiąc, mogłam liczyć na to, że załatwi mi pracę. Moje łóżko zająłby wtedy ktoś bardziej potrzebujący i beznadziejny. Chociażby rosyjski „idiota". Ilonka pracowała we francusko-rosyjskim wydawnictwie „Wieroczka". Hodowała u siebie rosyjską kolonię poetów, samobójców, nawiedzonych. Najlepiej zapamiętałam wybitnego aktora, którego ciągle ubywało. Chorował na straszne paskudztwo. Jedynym lekarstwem była amputacja nóg. Nie całych od razu. Plasterek po plasterku, w miarę rozwoju choroby.
Pulchna, ciemnowłosa Ilonka z haftowaną chustą na ramionach wirowała w tańcu między swymi gośćmi. Zaglądała zielonymi oczyma w głąb ich słowiańskich dusz, sprawdzając gospodarnie, czy aby czego im nie trzeba. Objadali jej lodówkę. Nieważne: majonez, pasztet z gęsich wątróbek, salceson. Byle dużo, głód ojczyzny. Przychodzili i tacy, co nie uważali tego domu za przechowalnię lub garkuchnię. Rudzielec nie był w stanie przełknąć poczęstunku czy przemówić. Jeśli zebrał się na odwagę, by spojrzeć na Ilonkę, czerwienił się i znowu wbijał oczy w stół. Ale jak on na nią patrzył! Tak patrzy się na podniesioną hostię, gdy trzeba uklęknąć i w ciszy wyszeptać: „Powiedz tylko słowo, a moja dusza będzie Twoja."
Nie było jednak ciszy. Goście pijacko bełkotali, wykrzykiwali pogróżki w otwarte okno, w uszy nie rozumiejących bólu d'uszy Francuzów. Rudzielec miał rację. Ilonka była święta. Znalazła mi pracę w hotelu, niedaleko placu Saint-Michel, po stronie Dzielnicy Łacińskiej. Właściciel miał dług u jej żydowskich kuzynów.
Hotel Ravijac był ruiną. Bez windy, z łazienkami na korytarzu. Sześć pięter kurzu, zbutwiałych dywanów. W pokojach, wynajmowanych przez zabłąkanych turystów i sezonowych robotników, jedynym luksusem były lustra nad nieczynnymi kominkami. Pracowałam z czterdziestoletnią portugalską wdową. Za każdym razem, gdy wchodziłyśmy do pokojów, obrzucała fachowym spojrzeniem plecaki i rozrzucone drobiazgi. – Ameryka – klęła z podziwu nad cudzą zamożnością. – Zobacz! – pokazywała zostawione na szafce zdjęcia z Grecji, Rzymu. Roześmiane dziewczyny w stanikach, opaleni chłopcy uśmiechali się bezmyślnie z Akropolu, ze swojego głupawego życia. Pisali pamiętniki, naćkane wykrzyknikami: „Byliśmy dzisiaj na Montmartrze! Dużo artystów. Pięknie!"
W dziesięć minut ścieliłyśmy łóżko i omiatałyśmy patynę brudu. Po dwóch piętrach miałam dość. Spocona, wlokłam się coraz wolniej na górę, potykając o rurę odkurzacza. Portugalka, chwiejąc się na wysokich obcasach, świergoliła, dźwigając kosze pościeli. Opowiadała, jak oprawi zdjęcie Riwiery Francuskiej, wycięte z „Paris Matcha". – Bo ludzie muszą mieć coś z życia, nie tylko harówę, ładny widoczek też.
Każdy hotel ukrywa swoje sekrety. Zbyt długo tajone, stają się niekiedy skandalem, drukowanym na pierwszej stronie popołudniówek: Cudzy wisielec w łazience albo Hotelowy kucharz przyrządził psa. O wypadku w Ravijac nie dowiedziała się nawet firma ubezpieczeniowa. Nocą z niedzieli na poniedziałek gość spod dziewiątki o mało się nie zabił, wstając zbyt gwałtownie z łóżka. Szukając po ciemku pantofli, walnął stopą w podłogę i zrobił dziurę do pokoju numer 4. Nie spadł, dywan zablokował wyrwę. Oddano mu pieniądze, na drogę dołożono butelkę szampana. Szczęśliwym trafem czwórka była tej nocy wolna. Zebrałyśmy gruz, zaścielający puste łóżko. – Byłyby dwa trupy. Ten z góry i ten z dołu. Dwa – Portugalka upewniała się w swoich rachunkach. – No, chyba że na łóżku w czwórce spałaby para – to trzy. Patron poszedłby do kryminału. Już dawno powinien zrobić remont tego próchna. Ale pieniędzy mu żal. Nam też żałuje, kutwa. Zabiłby niewinnych ludzi.
O drugim sekrecie Ravijac dowiedziałam się po miesiącu. Wtajemniczano mnie powoli, sprawdzając, czy zniosę prawdę. Pokój 12 wynajmowano na stałe. Nie rozumiałam, komu opłaca się gnieździć we wszawym hoteliku za cenę czynszu dwupokojowego apartamentu. Portugalka najpierw mnie zbyła: – Płacą, ich sprawa.
Któregoś dnia, zmieniając w dwunastce zaplamione prześcieradła, nie wytrzymała.
– Wstyd i obraza boska. Wiesz, ile ona ma lat? Pięćdziesiąt prawie. A on? Nie ma osiemnastu.
Zaczaiłam się przy recepcji, podpatrzeć tajemniczą parę, schodzącą na śniadanie. Właściciel hotelu uważał, że piękna kobieta z dwunastki jest matką małolata. Przy meldunku widział ich papiery. Uciekli chyba z domu przed ojcem pijakiem. Oboje pracują. Wychodzą rano, wracają wieczorem. Biedni, uczciwi ludzie. Portugalka śmiała się z łatwowierności patrona. – Pokojówka wie swoje. Nie on sprząta po nich brudy. Z samego prześcieradła mogę ci powiedzieć, ile razy i jak goście się pieprzyli. Kochanka sobie znalazła, stara prukwa.
Na korytarzu, w jadalni, kochankowie udawali obojętność. Kobieta nie patrzyła nikomu w oczy. Jej smagła twarz była nieruchoma, spokojem dojrzałej, pewnej siebie urody. Czarne włosy upinała w kok. Nerwowo przygryzała dolną wargę, pąsowiejącą jak po drapieżnym pocałunku. Nie mogła być matką tego bladego chłopaka o niebieskich, lekko skośnych oczach i niemal białych włosach. Nie byli do siebie w niczym podobni. Chociaż wydawali się jednakowi. Podobieństwem kochanków tak samo uśmiechających się do siebie, pragnących w tym samym momencie otrzeć się ręką, spojrzeniem.
Zarabiałam 200 franków dziennie. Wynajęłam pokój bez ciepłej wody, ale z lodówką. Leżąc na łóżku, dotykałam głową jej zimnych drzwi. Stopy opierałam o drewniane drzwi wejściowe. Rozłożone ręce wyznaczały szerokość mojej posiadłości od ściany do olbrzymiego okna.
Kończyły się wakacje, hotel pustoszał. Zostali kochankowie spod dwunastki. Na krótko meldowali się sezonowi robotnicy, pijący nocami wino z pudełek. Portugalka potrzebowała mojej pomocy dwa, trzy razy w tygodniu. Nie mogąc zmniejszyć wymiarów mej izdebki, oszczędzałam na długości bagietek i częstotliwości obiadów.
W potrzebie poszłam odwiedzić Ilonkę. Targ na jej ulicy zaczynał się o siódmej rano. Emerytowana prostytutka w grubych okularach, spod których błyszczał jaskrawy makijaż, zmieniła rewir i z pobliskiej kurewskiej ulicy przeszła na targowisko. Wywrzaskiwała nad wózkiem truskawek: „Kupuuujcie, kupuuujcie moje truskaweczki słodsze od pipeczki!!! Kto ciupcia truskawki, ten śliczny i gładki!!!" Najdrobniejsza zmiana jej repertuaru wywoływała szmer uznania wśród handlarzy, powtarzających do znudzenia: „Ryby, tanie ryby! Banany za pół darmo!" Widywałam ją wieczorami pijaną, daleko od dzielnicy, w pobliżu bulwarów. Szła, dziarsko wymachując torebką i poklepując przechodniów. Szczątki loczków trzęsły się na łysiejącej głowie. Zalana kopia pani Thatcher.
U Ilonki ucztowano. Ona, zajęta pracą, pochylała się nad komputerem w pokoju przy kuchni. Dwudziestowieczna wyrobnica, zabierająca robotę do domu. Goście raczyli się ziemniakami i tanimi melonami z targu.
– Nalejcie sobie herbaty! – zawołała i wróciła do chałupnictwa: stuk stuk, stuk stuk. Dwóch Rosjan zapaliło na deser śmierdzące skręty i szurając wyszło. Został Polak nad zimnymi ziemniakami w mundurkach. Był fotografem, próbującym załatwić sobie we Francji wystawę albo stypendium. Do jedzenia zdjął kolię aparatów. Został mu tylko wisiorek światłomierza na zapoconym podkoszulku. Wziął w palce ziemniaka. Patrząc na niego, czknął. Przyzwyczaiłam się do pijackich monologów gości Ilonki.
– O, podziemna bogini – fotograf mówił stanowczo. Wyraźnie o coś mu szto. Glos zadrżał. – Wielooka, wielopierśna, nie, wielopier-siowa – poprawił się, zerkając, czy Ilonka go słucha. – Pożywna, krągła, otyła – obracał bulwę. Trafił w czuły punkt. Ilonka drgnęła na słowo „otyła". Bezskutecznie się odchudzała.
– Matko nasza podziemna, żywicielko. Bogini Pyrro. My, zamiast pokornie klękać przed tobą w bruzdach, zadzieramy głowy i mówimy do żydów… do judejskiego boga: Ojcze nasz…
Fotograf odłożył z szacunkiem ziemniaka na talerz. Ilonka stukała jeszcze głośniej. Nie doczekawszy się jej łaskawego spojrzenia, wyszedł, trzaskając drzwiami.
– A temu co?
– Chyba zazdrosny – Ilonka zamknęła drzwi na klucz. – Nic nie wiesz? Gdzie się podziewałaś?
– Pracowałam. Co mam wiedzieć?
– Wychodzę za mąż. W synagodze -oznajmiła spokojnie. Zapowiedziała konieczność oczywistości. Po dwóch, trzech nieudanych narzeczeństwach żyła w świętym celibacie. I tak nagle…
– Łój! – westchnęłam. – Za kogo?
– Przemiły chłopak. Inżynier z Lyonu.
– Inżynier? – coś mi nie pasowało. Rozpoetyzowana Ilonka z inżynierem?
– Gdzie go poznałaś?
– Znajomy kuzynów.
– Tych, co załatwili mi pracę w hotelu? – Ehe. Mówię ci, cudny.
– Nie będzie ci nudno z inżynierem?
– Przecież to wspaniałe, uzupełniać się zainteresowaniami.
– Mijać – dogadywałam bez sensu. Inżynier dużo zarabia, pieniądze nigdy nie są nudne.
Ślub miał być za dwa miesiące. Ceremonii z baldachimem i rabinem zażyczył sobie inżynier. Dla niewierzącej Ilonki, wychowanej w fundamen-talistycznie laickich szkołach Francji, obrzędy były skansenem. Tłuczenie kieliszków, rytuały wygłaszane w starożytnym języku traktowała o tyle poważnie, że dotyczyły jej ślubu. Równie dobrze mogły być odprawiane w suahili. Przerażało ją trochę spotkanie z rabinem. Ucieszyła się moimi odwiedzinami. Pomyślała, że skoro mam dyplom z gnozy judeochrześcijańskiej, pomogę jej przebrnąć przez nauki przedmałżeńskie.
Rabin chciał zobaczyć narzeczoną. Ilonka ubrała się w długą, połyskliwą sukienkę, zaplotła włosy w warkocz i narzuciła sweterek, kupiony na bazarze. Tak mniej więcej wyobrażałyśmy sobie porządną, przedwojenną narzeczoną z gminy.
Rabin był reformowany i nieortodoksyjny. Wizyta przedmałżeńska – formalnością. Czekałam na korytarzu biura rabinackiego w zamożnej XVI
dzielnicy. Zza drzwi gabinetu dobiega! coraz bardziej zirytowany męski głos: – Wszyscy teraz pchają się do synagogi na ślub. Nie ma ich w żadnym spisie! Mykwę mylą z miewa, ale co tam, tradycja modna!
– Ważna jest duchowość – wtrąciła Ilonka.
– O czym pani mówi? Pani pojęcia nie ma, co to duchowość! Pani nawet do stołu nie umie podać w szabas!
– Przepraszam bardzo, proszę sobie przypomnieć Simone Weil. Żydówka, ale jej przemyślenia duchowe objęły szerszą duchowość, zafascynowały chrześcijan i ludzi niewierzących.
– Coo?! – donośny gniew potomka rodu Levi wstrząsnął murami gabinetu. – Co mi pani będzie za przykłady dawać! Simone Weil, ta niedokłuta wariatka?!
Wybiegłyśmy z biura. Ilonka miała łzy w oczach. – Fanatyk, nienormalny fanatyk! – Zatrzymałyśmy się w połowie Champs-Elysees przy budce z lodami.
Rabina ułagodzili kuzyni narzeczonej. Inżynier obiecał zająć się jej nawróceniem. Wyprawiono piękny ślub, pod jedwabnym baldachimem, przy świecach. Kupiłam w prezencie filiżanki od Rosenthala. Stać mnie było. Ilonka wyszukała mi nową pracę. Zostałam lektorką osiemdziesięcioletniego rosyjskiego księcia, Władimira Kołdunowa. W hotelu nadal rzadko kiedy bywał komplet. Chodziłam tam rano sprzątać raz, dwa razy na tydzień.
– Kołdunów to człowiek o wielkiej, wielkiej wyobraźni – Ilonka napawała się ogromem jego wielkopańskiej fantazji. – Między nami mówiąc – dodała szybko – wariat. Źle ci u niego nie będzie. Nie pytaj go tylko o żonę. Jakaś nieciekawa historia. Poprzedniego lektora, studenta z Rosji, wyrzucił za kryptokomunizm. Biali Rosjanie pracować u niego nie będą, bo ich już nie ma. Od kilku pokoleń są Francuzami.
Podejrzewano, że Kołdunów żyje z handlu ikonami. Bywał bogaty, zapraszał wtedy prawosławnych dostojników na kawior i szampana. Potem nie miał ani grosza na zapłacenie służby czy na własne skromne utrzymanie. Po jakimś czasie znowu szastał pieniędzmi. Mówił, że wybiera procenty z banku. Wydaje i czeka na następną ratę. Wydawał dużo. Miał kucharkę, sprzątaczkę, lektora i śpiewaka cerkiewnego. Ze śpiewakiem mijałam się na marmurowych schodach kamienicy. Przychodząc punktualnie, słuchałam ostatnich pieśni. – Dawaj, dawaj, Sierioża! – pohukiwał Kołdunów. – Jezus słucha!
Wysoki, chudy jak piszczałka organów Sierioża kłaniał się i znikał bez słowa. Nie znałam jego „mówionego" głosu. Pamiętam ten śpiewany, niby z instrumentu.
Pierwszy wieczór u księcia był krótki. Zapytał, czy mam referencje. Wprawdzie polecała mnie Ilonka, ale pismo to pismo.
– Mój chlebodawca nie żyje. Sekretarzowałam u Czapskiego.
– Znaju, znaju. Bojar Czapski. Jego matka nie z naszych stron, z von Huttenów?
– Tak, Władimirze Dymitrowiczu.
– Ikon nie malował? Zapadnik, nu?
– Tak, Dymitrze Władimirowiczu – myliłam jeszcze imię z otczestwem.
Z początku nie chciał, żebym zostawała dłużej. Musiał przywyknąć. Po tygodniu siedziałam już umówione dwie godziny każdego wieczora. Czytałam mu po rosyjsku i francusku książki o ikonach. Uwielbiał Florenskiego. Najbardziej cenił Bułgakowa. Słuchając, rozglądał się po zawalonym ikonami salonie. Wydawało mi się, że co jakiś czas je przestawia. Dopiero później, gdy zaczęłam odróżniać „deski", spostrzegłam, że stare znikają. Na ich miejsce pojawiały się nowe. Lubiłam, kiedy przerywał mi lekturę. Dyskutował wtedy sam ze sobą, znajdując w sobie godnego przeciwnika: – Nie, nie, siostra Joanna, dla świata Julia Nikołajewna, nie powinna uczyć się we Francji u tego pajaca Maurice'a Denisa. Rosji nauczyła się w Petersburgu, a potem u swego ojca duchowego Sergiusza Bułgakowa, i to było dobre. Co w jej obrazach ciemne od francuskich szkół. Z nich skaza jej została. Zapadnikom się przez to podoba, bo do nich podobna w tej ciemności. W prawdziwej ikonie nie ma miejsca na ciemność i cienie. Wszystko w niej jasne, przepalone światłem chwały – Kołdunów zlizywał ze srebrnej łyżeczki różaną konfiturę. Podniecając się rozważaniami, odkładał łyżeczkę na wykrochmaloną serwetę i przechylał słoik prosto do ust. Słowa cichły, rozpuszczały się w słodkim gulgocie. – Z drugiej strony -podejmował przerwany wątek -Julia Nikołajewna mogła mieć rację. Panu Bogu świeczkę, diabłu ogarek. Gdyby malowała po rusku, nie rozumieliby jej.
Kołdunów opuszczał głowę i palcem z ciężkim sygnetem dawał znak, żeby czytać dalej. Przerzucał w powietrzu niewidzialną kartkę. Przysuwałam się do mosiężnej lampy, oświetlającej skąpo olbrzymi salon. Na masywnym biurku leżał stos gazet i papierów, na nich metalowy przycisk w kształcie dłoni. Papierzyska i tak wymykały się, spadając w puszysty, wschodni dywan. Kołdunów, opatulony szlafrokiem, siedział na wyściełanym krześle pośrodku pokoju. Oglądał rozwieszone wokół ikony. Przyglądał się im kolejno, jakby czytał strony książki. Czasami przestawiał krzesło, przybliżał, oddalał od ściany. Siwe, przycięte krótko włosy podkreślały opuchliznę twarzy.
Nikt nam nie przeszkadzał. Służba wychodziła po południu. Nie dzwonił telefon. Siedzieliśmy odcięci od świata. Aksamitne, ciemne zasłony tłumiły odgłosy spokojnej ulicy. Kołdunów palił cygaretki. Ich duszący zapach mieszał się z mdlącą mazią róż z wiecznie otwartego słoika konfitur. Moje włosy, skóra pachniały tą ka-dzidlaną wędzonką. Wolałam jednak zapach domu Kołdunowa od zapaszku zbutwiałego hotelu. Prześcieradeł, nasączonych smrodem spoconych ciał. Otwierałam w sprzątanym pokoju okno i ściągałam kołdrę. Wracałam po kwadransie, gdy wyparował ciepły odór. Zdarzały się czyste łóżka, ze świeżą pościelą. Amerykańskie turystki pachniały tanimi dezodorantami albo mydłem. Kochankowie spod dwunastki myli się rzadko. Plamy na prześcieradle wydawały się przysypane pudrem, startym z jej ciała. On pachniał czymś cierpkim, chorobliwym. – O, łajdaczka! – zauważała z satysfakcją Portugalka, znajdując ślad szminki pod kołdrą, pośrodku prześcieradła. – Wyssie do cna chudziaka.
Po co grzebałam się w cudzych brudach? U Kołdunowa zarabiałam dość dużo, ale miał swoje dziwactwa, humory. W ciągu sekundy, bez powodu potrafił zmienić się z dobrodusznego starca w rozkapryszonego starucha. Bałam się, że mnie wyrzuci, ot tak sobie, z bojarskiej fantazji.
Pieniądze nie były moim bogiem. Kupowałam za nie chleb powszedni, nic ponadto. Skromne życie samotnej kobiety. Ubranie z przeceny. Tylko buty musiały być porządne, dobrej firmy. Tanie rozczłapywały się po tygodniu, traciły fason. Chodziłam do kina, kupowałam gazety. Nie wpadałam do bistra na kawę, rzuciłam palenie.
Tuż przed wypłatą powtarzał się sen: stoję w kolejce, w monstrualnym gmachu. Przede mną spieszący się faceci w garniturach z teczkami. Dochodzę wreszcie do księdza, udzielającego komunii. Wyjmuje z kielicha błyszczącą hostię, kładzie na język. Próbuję ją przełknąć i krztuszę się. Wypluwam monetę. Ludzie wokół połykają podane im pieniądze. Niektórzy klękają i żarliwie się modlą. Moneta wychodzi im z tyłu głowy, właściwie nie głowy, lecz skarbonki, i rośnie w metaliczną aureolę.
Kołdunów źle znosił zimę. Już jesienią miał napady melancholii. Czułam od niego alkohol, łzawiły mu oczy. Kazał sobie czytać romanse na przemian z Biblią.
– Jakiego jesteś wyznania? – zapytał zaczepnie.
– Katoliczka – odpowiedziałam. Przecież wiedział.
– A ja ci powiem, że wszystko krętactwo. Katolicyzm, protestanci. Droga chrześcijan do Boga jest prosta jak procesja. A na przedzie niosą ikonę – machnął ręką i o mało nie stłukł porcelanowej filiżanki, zaczepiając o nią sygnetem. – Mów, co chcesz. Długo żyję, niejedno widziałem. Rodzinę bolszewicy mi wymordowali i wiary nie straciłem. Ale ci kapłani, pastorzy, księża wsio rawno. Celebrują siebie samych pod pretekstem religii.
– Popi też?
– A co, niby lepsi? Tylko ikona jest znakiem bożym na ziemi, lustrem świętości – recytował.
Zrozumiałam: Kołdunów wierzył w ikonę. Nie był religijny, był wierzący.
Chwycił filiżankę. Wyżłopał gorącą herbatę. Wiedziałam, że po takim piciu herbaty do końca wieczoru będzie przemawiał. Odłożyłam książkę. Nalał sobie raz jeszcze z elektrycznego samowara. Coś zadźwięczało znajomo. Obluzowana sztuczna szczęka Kołdunowa zagruchotała w porcelanie. Wciągnął ją razem z resztką wrzątku.
– W obrazie najważniejsze jest światło. Światłem duszy są oczy, więc najważniejsze jest spojrzenie. Ikona patrzy. Oczy Chrystusa, świętych z ikony przewiercają ci na wskroś duszę. Najpierw jest deska – Kołdunów wyciął ją rękoma z powietrza. – Z deski cieknie żywica. To łzy drzewa świętego, na którym zawisł Pan Nasz.
Każde drzewo w Rosji ma w sobie ikonę, co z nim rośnie, płacze pod korą. Nabożny artysta widzi znaki odciśnięte w drzewie i je odrysowuje woskiem i farbami dla niewidomych duchem. W ikonie spotyka się to, co zazwyczaj rozdzielone: dobro, piękno, miłość. A idź już – nagle się zniecierpliwił. – Nie przychodź jutro. Za tydzień, o zwykłej porze. Ludzi przyjmować będę rano i po południu. Zmęczony jestem. Idź już – nawet na mnie nie spojrzał. Czekał, aż zamknę za sobą drzwi.
Kogo przyjmował? Gości? Interesantów? Na pewno spotykał się z popami cerkwi św. Sergiusza w XII dzielnicy. Widziałam na biurku Kołdunowa tutejszą rosyjską gazetę. Wielkie zdjęcie i tytuł z pierwszej strony: Dobroczyńca prawosławia, kniaź Dmitrij Koldunow, wspomógł remont cerkwi. Wydał pewnie majątek. Okolicznościowe zdjęcia, kanon uroczystych póz. Najlepsza, niewielka fotografia na samym dole: dobroczyńca rozmawia ze słynnym egzorcystą, ojcem Michaiłem. Pop ma spojrzenie z dna piekła. Próbuje uśmiechnąć się do rubasznego księcia i wykrzywia usta.
Inżynier – mąż Ilonki – wściekł się. Przegonił wszystkich jej znajomych. Zmienił zamki, numer telefonu i zapowiedział, że albo prowadzą normalne życie małżeńskie, albo przytułek. Dzwoniłam do niej do wydawnictwa. Udawała szczęśliwą i zapracowaną. Przeszła natychmiast na francuski. Może było jej łatwiej mizdrzyć się i kłamać w tym języku.,Ah, ma cherie, musimy się kiedyś spotkać. Bla bla bla. Zadzwonię, jestem zapracowana. Bla bla." Chciałam ją spytać o Kołdunowa, o jego małżeństwo. Odłożyłam słuchawkę. Niczego bym się nie dowiedziała. Nie było to zresztą tak ważne. Ważniejsze, że straciłam przyjaciółkę.
Lubię platany. Rosły szpalerem na ulicy Kołdunowa. Wiosną platany przy ulicy Kołdunowa łączyły gałęzie w zielony woal, chroniący przed słońcem. Zimą ostre światło odbijało się od ich białych pni. Nie padał na nie śnieg, lecz mroźny blask paryskiej zimy.
Wróciłam do Kołdunowa po tygodniu. Był przeziębiony. Obie kieszenie ciepłego, watowanego szlafroka wypychały bibułkowe chustki. Wyciągał je z jednej i po obtarciu nosa pakował do drugiej. Posapując, słuchał lektury. Zapłakał? Przesłyszałam się. Chlipnął, dmuchając w chustkę. Z głębi mieszkania rozległ się jazgotliwy dzwonek. Kołdunów zmartwiał, jakby prąd dzwonka podłączony był do jego krzesła. – Otwórz! – rozkazał. Zanim wstałam, zmienił zdanie. – Czekaj! – zażądał i poczłapał do przedpokoju, zatrzaskując drzwi. Rozmawiał z mężczyzną. Grzecznie, ale tym swoim władczym tonem księcia. Dosłyszałam: „zaginiona". Przyłożyłam ucho do drzwi. Mężczyzna był policjantem. Mówił o jakichś poszukiwaniach, świadkach. Pożegnali się. Wróciłam na swoje miejsce. Rozejrzałam się po salonie. Kilka ikon zniknęło, pojawiły się nowe. Tylko największa na wprost mnie, ze świętym Jerzym, była tam, gdzie zawsze.
Czytałam dalej fragmenty Listów z Rosji de Custine'a, podkreślone czerwoną kredką. Kołdunów pił herbatę. Przyglądał mi się drwiąco.
– Podsłuchiwała? Znam każdy szmer tego mieszkania, od 50 lat. Nie płacę ci za podsłuchiwanie.
– Panowie głośno rozmawiali, nie musiałam podsłuchiwać. Przechadzałam się po pokoju dla rozprostowania nóg.
– I czego się dowiedziała? Milczałam. Kołdunów nie był rozzłoszczony. Bawił się moim zawstydzeniem.
– Nie wyrzucę cię. Wszyscy jesteście szpicle. Zdegraduję. Spadniesz w hierarchii. Będę mówił „ona", nie „ty". Słyszy, że „ona" jest o wiele dalej od,ja"? A i wygodniej. Nie będę musiał w głowie przekładać z „niech czyta" na „przeczytaj". O innych myśli się „on", „ona", zaś przez szacunek zwraca się na „ty", „wy". Strata czasu. Słyszy? – Kołdunów szczerze się cieszy ze swego wynalazku.
– Może pan mówić do mnie „ona". Jednak ja nie będę o sobie mówić „ona", choćby nie
wiem jak ułatwiało to panu życie. Nie jestem psem! – palnęłam, zanim pomyślałam. Wyleje mnie, wyleje!
– Nie musi. Niech czyta – usadowił się na kanapie.
Czytałam, litery przelatywały. Bezmyślnie przystawałam na kropkach. Myliłam słowa.
– Wierzy w plotki, że policja mnie ściga za przemyt ikon?
Wzruszyłam ramionami, co mogło oznaczać, że uważam plotki za bzdury, podobnie jak jego pytanie.
– Policjant przyszedł w prywatnej sprawie. Ikony kupuję, sprzedaję, bo się na tym znam. Nic nikomu do tego. Zachód stracił duszę, kiedy stracił ikonę. Teraz kupują, kupują. Hę, hę, duszy nie da się kupić i powiesić na haku. Myślisz, że sprzedałbym najlepsze, najbliższe sercu? – był znowu sobą. Dziwakiem, przejętym swoimi pasjami. Nie oddzielał się ode mnie głupawym „ona". – Nie sądź ludzi po pozorach, panienko. Ja tyję, tyję, obrastam tłuszczem, grzeszną materią. W głębi ducha zaś marzę o umniejszeniu. Kenoza – znasz takie słowo? Bóg, przychodząc na świat, umniejszył się, i my odchodząc musimy stać się maluczkimi. Ikona jest przewodnikiem do Nieba. I ja szukam takiej ikony, która mnie tam zaprowadzi umniejszonego.
– Rozumiem. Czy ma pan, Włodzimierzu Dymitrowiczu, taką ikonę? – spojrzałam na deskę ze świętym Jerzym.
– To nie taka. Te na sprzedaż. Moją muszę znaleźć.
Sądziłam, że Kołdunów zmęczył się wyznaniami i chce słuchać lektury. Przerwał mi jednak w pół zdania.
– W monasterze sołowieckim bolszewicy umęczyli mnichów. Tysiące męczenników. Sołowki są Golgotą prawosławia. Tak też było w przepowiedni: „Załóżcie na tej górze monastyr według woli Pana. Spłynie on krwią niewinnych niczym Golgota." W Solówkach jest niewidzialny Krzyż z Golgoty. Jego relikwią – drzazgi. Te drzazgi – to spalone zapałki, rzucane w kąt przez strażników. Więźniowie robili z nich najmniejsze ikony, innych nie mieli. Chrystus z poczerniałą głową w czerwonym płaszczu krwi. Taką chciałbym mieć, malowaną krwią męczenników.
– Nie znam się. Wiem tyle, co z pańskich książek, ale jest kanon, prawda? Zapałka nie może być ikoną.
– Widziałaś spaloną zapałkę? Z pochyloną główką? Tak samo pochyla głowę umęczony Chrystus na Krzyżu. On mówi o sobie:,Ja jestem światłością świata i ogniem gorejącym, ofiarą całopalną." Stara „deska" jest czarna od dymu. Zapałka też. Pomalowana ręką umęczonych, ich własną krwią, jest ikoną. Przyjdź jutro rano, to posłuchasz. Spotykamy się w małym kółku: ojciec Michaił z cerkwi Sergiusza, teolog z Instytutu św. Dymitra i jeden człowiek z Rosji, z gułagu.
– Dziękuję bardzo. Nie będę mogia przyjść. Pracuję rano w hotelu.
– W hotelu?
– Zobowiązałam się, nie mogę odmówić.
– Twoja strata. Dowiedziałabyś się ciekawych rzeczy.
– Na pewno. Czy mam przyjść wieczorem, Włodzimierzu Dymitrowiczu? – zegar zardzewiałym kurantem wychrobotał dziewiątą.
– Jak zawsze, jak zawsze.
Mogłam się domyślić. Najcenniejszą kolekcją Kołdunowa były zapałki. Pokazał je któregoś deszczowego wieczora. Wyniósł z sypialni księgę – pudło oprawne w basmę. Przechowywał skarb w domowym sejfie. Uchylił okładkę z wygrawerowanym od środka napisem: „Sąd polega na tym, że światło przyszło na świat. J 3, 19."
W przegródkach leżały zapałki. Spopielałe, na wpół spalone, niektóre malowane. Zmieściłyby się w zwykłym pudełku zapałek. Nie miałam wątpliwości: Kołdunów na starość zbzikował. Do swej fiksacji dorobił teorię.
Miał z czego, przeczytał tysiące ksiąg o prawosławiu.
– Niektóre są niemalowane. Nie szkodzi. Trubecki napisał: „Ikona ma kolor kontemplacji."
– Mhm – potwierdziłam bez entuzjazmu, zdając sobie sprawę z absurdu podziwiania patyczków. A jeżeli Kołdunów ze mnie kpi? Złośliwości ekscentrycznego starca. Wyczuł moje wahanie.
– No, nie możesz być ślepa. Pamiętasz Trójcę Rublowa? Duch Święty, Bóg Ojciec i Chrystus pod postacią Aniołów. Tu masz to samo -objaśniał teologię zapałki – drzazga-Chrystus, bo umarł na Krzyżu. Łepek to Ojciec – jest głową rodziny, i płomień Ducha Świętego, zesłany na Apostołów. Zapalona zapałka – to Trójca, gorejąca w Jedności.
– Któraś jest z Sołowek?
– Dyskutujemy o tym w naszym kółku. Ojciec Michaił ma pewne poszlaki, duchowe. Jest najznamienitszym egzorcystą. Żaden duch mu nie umknie.
– Kiedy będzie miał pewność, przestanie pan szukać? – niepokoiłam się o finanse Kołdunowa. W lutym spóźnił się z wypłatą. Kupował od jakiegoś cwaniaka „maluteńką ikonę, cenniejszą niźli złoto", czyli zapałkę do kolekcji. Zanim nadrobił wydatek, sprzedając prawdziwą starą ikonę, pracowałam za „spasiba".
– Pewność? Pewność jest nie z tego świata. Tutaj możemy mieć wiarę. Z tego świata jest tylko kłamstwo.
– Nie odpowiedział pan. Ja nie jestem wierząca. Jestem logiczna. Czy po odnalezieniu zapałki z sołowieckiego monasteru zamknie pan swoją kolekcję?
– Tłumaczyć się przed tobą nie będę -obruszył się na moją nachalność. – Pospolity umysł nie pojmie mych zamiarów.
– Nawet nie śmiem za panem podążać, książę – opuściłam skromnie oczy. Pracuję u wariata, byłam tego pewna. Póki płacą, gram swoją rolę.
Do końca wieczoru czytałam o świętym Grzegorzu Palamosie.
Stało się najgorsze. Przeczuwałam to od dawna. Szaleńcy potrafią żyć za pięciu. Mają nadludzką siłę. Po jej wyczerpaniu padają jednak martwi, rażeni piorunem, zesłanym przez zazdrosnych i sprawiedliwych bogów.
Tego dnia Kołdunów czuł się lepiej. Przeszła mu angina. Nabrał kolorów, co na jego tłustej twarzy przypominało woskowy róż, jakim pociągnięte są policzki świętych z ikon. Dowcipkował, chrupał herbatniczki i nagle się zakrztusił. Zamachał rękoma, zdarł z szyi jedwabny fular. Łapał haustami powietrze. Niewiele się namyślając, podbiegłam i łupnęłam go pięścią w plecy. Złapał się za serce. Drugą ręką szperał po kieszeniach. Wysypał z nich zwitki chustek.
– Moje lekarstwo – wyszeptał blady. Przeszukałam na klęczkach dywan. Może lekarstwo zaplątało się w chustki?
– Nie ma! – panikowałam. Kołdunów się dusił. Jego bezwładna ręka opadła na moje ramię. Podniosłam głowę. Proszącym wzrokiem wskazywał na drzwi sypialni. Zerwałam się z dywanu i wpadłam do niej. W ciemnościach świeciła wieczna lampka. Oświetlała mętnie zdjęcie kobiety i flakoniki lekarstw na stoliku. Ręce latały mi ze strachu. Antybiotyki, coś na kaszel, jest! Nitrogliceryna! Kołdunów tracił przytomność. Ja też nie pamiętam, co było później. Na pewno wlałam mu do ust krople, chyba masowałam siniejące dłonie. Trochę oprzytomniałam i złapałam za telefon.
– Nie trzeba – powiedział cicho, lecz już swoim zwykłym, zdrowym tonem.
– Włodzimierzu Dymitrowiczu, atak serca, trzeba wezwać lekarza!
– Żaden atak. W moim wieku to normalne. Nalej herbaty.
Napędził mi strachu, a teraz, jakby nigdy nic, będzie popijać herbatę!
– Wie pan co? Zamiast się umniejszać duchowo, schudłby pan najpierw. Odtłuścił serce.
– liii tam! – klapnął sztuczną szczęką
0 filiżankę. Siedzieliśmy w milczeniu. Sądzę, że cieszył się każdą chwilą. Oddychał powoli, głęboko. Smakował konfitury. Tykanie ściennego zegara stawało się melodią mijającego spokojnie czasu.
– Poczytaj Biblię, tam, gdzie zaznaczyłem – zakończył naszą bezczynność.
– Księga Rodzaju. Mój Boże, jakiż świat był nieskomplikowanie piękny – Kołdunów swoim zwyczajem wtrącił się do lektury.
– Kto bardziej zgrzeszył: Adam czy Kain? Ojciec czy syn? Bóg powiedział Adamowi: „Nie jedz owocu z drzewa." Kainowi nie powiedział: „Nie zabijaj brata swego."
– Jak się pan ma? Zostać na noc? A jeśli znowu się pan źle poczuje?
– Nie poczuję się źle. Ojciec Michaił już wie, która z ikon jest sołowiecka.
– Widzi pan, Włodzimierzu Dymitrowiczu, przejął się pan, serce po anginie osłabione 1 nieszczęście gotowe.
Ocuciła go nitrogliceryna, lecz przy życiu trzymała zapałka.
– Nie tym, nie tym. Bóg zesłał mi tę ikonę, a diabeł…
– Co diabeł?
– Dostałem wiadomość z policji – Kołdunów nie potrafił ukryć podniecenia. Błyszczały mu oczy, poczerwieniał. Godzinę temu umierał.
– Widziałam w pana sypialni zdjęcie kobiety – nie powinnam mówić o widzianej przypadkowo fotografii. Ilonka wspominała jakąś nieprzyjemną historię z jego żoną. O innych jego krewnych, rodzinie, nie słyszałam. Skądś znałam twarz ze zdjęcia. Gdzieś ją widziałam, ale gdzie?
– Zdjęcie? Tam jest ikona.
W sypialni nie było czasu na rozglądanie. Szukałam lekarstwa. Z wiecznej lampki jest więcej cieni niż chybotliwego płomienia.
– Przynieś ją – zażądał.
Zapalił halogenową lampę, schowaną za kredensem. W salonie zrobiło się biało. Trzymałam dużą ikonę Matki Boskiej. Deska nie była stara. Farba popękana, sczerniała.
– Widziałaś podobny obraz? – Kołdunów stał przy mnie, opierając się o stół. Drżały mu z osłabienia ręce. – Na wystawie? W albumie? – dopytywał.
– W hotelu – olśniło mnie. – Włodzimierzu Dymitrowiczu, wydawało mi się. Nie obraz, widziałam podobną kobietę.
– W Paryżu? Matkę Boską? – powątpiewał.
– Tam, gdzie pracuję, w hotelu Ravijac, mieszka podobna kobieta. Wielkie, migdałowe oczy, wąski nos i takie napuchnięte usta.
– Mieszka w hotelu?
– Od roku, z młodszym od niej kochankiem.
Kołdunów wpatrywał się we mnie cier-piętniczo. Szybko wypił nitroglicerynę. Ból ustąpił, rozkurczył napiętą twarz.
– Idź już.
Nie chciałam zostawiać go samego.
– No, idź już – zaprowadził mnie do przedpokoju.
– Może to zawał?
– Myślisz, że mi spieszno do nieba? Mam swoją ikonę. Nie mam tylko świeczuszki. Po ciemku nie pójdę. Jeszcze bym zabłądził – żartował. Poczuł się lepiej, bo bredził po swojemu: – Pamiętasz, co mi czytałaś u Bułgakowa? „Wieczną świecą jest Matka Boża, przyjmująca światło Pana."
– Proszę, zostanę.
– A poszła – wypchnął mnie brzuchem za drzwi.
Powinnam była zostać. Nie umarłby tej nocy.
Rano poszłam do hotelu. Miała być praca. Hotelu nie było. Spłonął w nocy. Przyjechała policja i pompierzy. Wezwali właściciela. Minął mnie wóz policyjny, wieźli na komisariat recepcjonistę. Ludzie mówili, że nikt nie zginął, tylko podpalacz. Z rumowiska wystawały żarzące się belki.
Usiadłam na chodniku i nie mogłam się ruszyć. Iskry, opadające z wypalonych okien na ulicę, zaplatały się w moje włosy, w mój umysł. Rozświetliła go wizja prawdy. Krzyczałam. Wykrzyczałam wszystko. Wtedy przywieźli mnie tutaj. Nic więcej nie mam do powiedzenia.
Proszę bardzo, mogę powtórzyć zeznania. Nie zabiłam Józefa Czapskiego. Zróbcie ekshumację. Nie dolałam mu trucizny do koniaku. Nie miałam żadnych powodów. Po co? Gdyby Czapski żył, nie musiałabym szukać nowej pracy. Potrzebowałam pieniędzy, nie zemsty na jego gospodyni.
Nie zabiłam Włodzimierza Kołdunowa, był chory na serce. Nie spaliłam jego zwłok w hotelu Ravijac. Pierwsza je rozpoznałam. W ustach miał osmaloną gumę do żucia, balonówę. Tak najpierw myślałam. To była nadtopiona sztuczna szczęka. Różowe bąble ściekającego plastiku. Sygnet na palcu, trzymającym zapałkę, od której niby zapalił się hotel. Zapałki nie znajdziecie, spłonęła. Ja natomiast pamiętam gest Kołdunowa, trzymającego tę swoją zapałczane ikonę. Tak z nią umarł, ściskając zapałkę.
Sam tam przyszedł po swoją żonę – Matkę Boską. Nie ja podpaliłam hotel. Cieszę się, że pani Kołdunów oraz syn Kołdunowa odziedziczą majątek po księciu Włodzimierzu. Mimo, że o ile wiem, zapisał go Cerkwi i na odnowienie
monasteru w Solówkach. Nie śledziłam pani Kołdunów i jej pasierba. Dostałam adres hotelu od Ilonki. Ona też poleciła mnie księciu. Nie wiem, gdzie przeprowadziła się Ilonka. Po ślubie zerwała z przyjaciółmi. Jej mąż jest inżynierem. Kończy budować tunel pod La Manche. Tam ich szukajcie. Uciekli z Paryża. Byli na pewno w zmowie z Kołdunową. Zaplanowali, że sprowadzę księcia do hotelu, a oni zabiją go i spalą. Wiedzieli, że bawił się zapałkami i da się na niego zwalić winę za pożar. Hotel by! stary, samo próchno. To księżna zabiła księcia w hotelu i jej kochanek, to znaczy jego syn. Albo i nie zabili, pękło mu serce na ich widok. To także przewidzieli. Włodzimierz Dymitrowicz przyniósł do hotelu swoją ikonę i zapałki. Wiedział, że księżna do niego nie wróci. Modlił się do niej, wymalowanej na ikonie. Była jego Matką Boską, a Matka Boska jest świecą, przyjmującą ogień Pana, tak napisano. Monsieur Koldunov chciał ją pewnie spalić. Oczyścić z grzechu i uwolnić siebie. Przecież to logiczne. Po co miałabym podpalać hotel, zabijać Kołdunową i pozbawiać się obydwu prac? Owszem, jest mi tu dobrze. Izolatka jest większa od mojego paryskiego pokoju. Jedzenie smaczne, karmią regularnie. Płaci za mnie opieka społeczna. Zamiast prozaku dostaję serię elektrowstrząsów. Prąd jest tańszy od leków. Wiem, że jestem na obserwacji i wszystko, co mówię czy piszę, przekażecie dalej, wyżej. Dlatego, korzystając z okazji, wspomnijcie, proszę, żeby produkowali okrągłe odkurzacze. Ile ja się namęczyłam w hotelu. Odkurzacz zaczepiał o drzwi i meble, a waży parę kilo. Okrągły się toczy, nie zaczepia.