Część II

Rozdział 6

Przez pierwszy krótki etap ich podróży utrzymała się dobra zimowa pogoda: woda była bardzo ciemna, niebo bezchmurne, a czyste powietrze ocieplało się w miarę podróży na południe. Po okresie ożywionej pracy, kiedy wymieniono zniszczone reje i zawieszono od nowa żagle, przywracając dawną świetność okrętowi, mogli płynąć szybciej. Minęli kilka statków handlowych, które trzymały się z daleka, a raz usłyszeli w górze kurierskiego smoka niosącego pocztę: z pewnością był to Greyling, jeden ze specjalistów od długodystansowych lotów, lecz szybował zbyt wysoko, tak że nawet Temeraire nie potrafił orzec, czy jest to znany im smok.

Chińscy strażnicy pojawili się na pokładzie już pierwszego dnia o świcie po ogłoszeniu ustaleń; szeroka namalowana linia oddzielała część smoczego pokładu od strony bakburty. Mimo iż nie mieli broni, ustawili się jak na warcie, zupełnie jak żołnierze piechoty morskiej podczas parady, i zmieniali trójkami. Załoga wiedziała o kłótni, która odbyła się na tyle blisko okien rufowych, że ją słyszano na pokładzie, i oczywiście z niechęcią odnosiła się do obecności strażników na pokładzie, a także do starszych członków chińskiej delegacji, których obrzucano jednakowo złowrogimi spojrzeniami.

Z czasem Laurence zaczął dostrzegać w nich indywidualne cechy, przynajmniej wśród tych, którzy zdecydowali się wyjść na pokład. Niektórzy młodsi Chińczycy najwyraźniej przepadali za morzem, bo stawali przy bakburcie na końcu pokładu, by napawać się rozpryskującą się wodą. Jeden z nich, Li Honglin, był wyjątkowo śmiały i naśladował zwyczaje kilku midszypmenów, zwieszając się z rei, mimo nieodpowiedniego stroju: poły jego szaty mogły łatwo wplątać się w liny, a jego krótkie czarne buty miały zbyt grube podeszwy, by zapewnić oparcie na krawędzi pokładu, w przeciwieństwie do bosych stóp albo cienkich pantofli marynarzy. Za każdym razem, kiedy próbował sił, jego ziomkowie bardzo się niepokoili i próbowali go nakłonić okrzykami i gwałtownymi gestami, by wrócił na pokład.

Pozostali zażywali świeżego powietrza ze spokojem i trzymali się z daleka od krawędzi; często przynosili niskie stołki, żeby sobie posiedzieć, i rozmawiali w tym swoim dziwnym śpiewnym języku, w którym Laurence nie potrafił nawet wyróżnić poszczególnych zdań. Chociaż nie mógł się z nimi porozumieć, szybko wyczuł, że większość członków książęcej świty nie jest wrogo nastawiona do Brytyjczyków: byli bardzo uprzejmi, przynajmniej w gestach i mimice, i zazwyczaj kłaniali się grzecznie, gdy się pojawiali i odchodzili.

Obywali się bez tych uprzejmości tylko wtedy, gdy towarzyszyli Yongxingowi: wówczas, idąc za jego przykładem, w ogóle nie zwracali uwagi na brytyjskich awiatorów, jakby na pokładzie nie było innych ludzi. Niemniej książę z rzadka pojawiał się na pokładzie, ponieważ jego kajuta z szerokimi oknami była na tyle duża, że mógł się w niej przechadzać. Wydawało się, że pojawia się głównie po to, by spojrzeć spod zmarszczonych brwi na Temeraire’a, który niewielki miał pożytek z tych inspekcji, jako że przeważnie spał: wciąż osłabiony, drzemał całymi dniami, wydając ciche pomruki i ziewając, podczas gdy życie na pokładzie toczyło się swoim rytmem.

Liu Bao nawet na krótko nie wychodził na pokład, tylko przebywał w swojej kabinie: przez cały czas, tak przynajmniej się wydawało, bo nikt go nie widział od czasu jego wejścia na pokład, chociaż otrzymał kajutę pod pokładem rufówki, więc musiałby jedynie otworzyć drzwi, by znaleźć się na pokładzie. Nie wychodził nawet na posiłki ani na spotkania z Yongxingiem i tylko raz lub dwa razy dziennie służący kursowali między kuchnią a jego kabiną.

Za to Sun Kai spędzał niemalże całe dnie na pokładzie; wychodził zaczerpnąć powietrza po każdym posiłku i pozostawał tam bardzo długo. Jeśli akurat pojawiał się tam Yongxing, Sun Kai zawsze witał księcia pokłonem, a potem trzymał się z boku, z dala od służących księcia, tak że obaj niewiele ze sobą rozmawiali. Sun Kai interesował się życiem na okręcie i jego konstrukcją, a zwłaszcza ćwiczeniami artyleryjskimi.

Te Riley musiał ograniczyć bardziej, niżby sobie tego życzył, ponieważ Hammond utrzymywał, że nie można tak często niepokoić księcia; tak więc najczęściej żołnierze imitowali strzały i tylko od czasu do czasu grzmiały armaty. Sun Kai zawsze pojawiał się tuż po werblu, jeśli nie było go jeszcze na pokładzie, i oglądał ćwiczenia od początku do końca, nie wzdrygając się przy głośnym łoskocie. Zawsze zajmował takie miejsce, by nikomu nie przeszkadzać, nawet kiedy marynarze obsadzali działa na smoczym pokładzie, tak że z czasem kanonierzy przestali zwracać na niego uwagę.

Kiedy nie było ćwiczeń, Sun Kai oglądał działa z bliska. Na smoczym pokładzie stały kanonady, czterdziestodwufuntowe potwory, które ustępowały celnością długim działom z pokładów artyleryjskich, za to miały krótszy odrzut, dzięki czemu potrzebowały mniej miejsca. Sun Kai szczególnie zainteresował się łożem, po którym podczas strzału przesuwała się ciężka żelazna lufa. Bez żenady przypatrywał się ludziom przy pracy, zarówno awiatorom, jak marynarzom, choć nie rozumiał ani słowa z tego, o czym mówią. Z taką samą ciekawością oglądał też sam okręt: rozmieszczenie masztów i żagli, a zwłaszcza konstrukcję kadłuba. Laurence często widział, jak Chińczyk patrzy za krawędź smoczego pokładu, na białą linię kilu, po czym kreśli szkice, by odwzorować konstrukcję.

Ale pomimo tej oczywistej fascynacji okazywał wyraźną rezerwę, i nie chodziło tylko o cechy zewnętrzne, surowość jego cudzoziemskiej fizjonomii; jego badania wydawały się wypływać raczej z pilności niż zapału, raczej z pracowitości i sumienności niż pasji, a jego zachowanie bynajmniej nie zachęcało do nawiązania z nim bliższych kontaktów. Niezrażony tym Hammond zdobył się już na kilka przyjaznych gestów, Sun Kai odniósł się do tego uprzejmie, ale obojętnie, i — jak skonstatował z rozczarowaniem Laurence — był daleki od serdeczności. Żadne uczucia nie malowały się na jego twarzy podczas kontaktów z Hammondem, nie uśmiechał się, nie marszczył czoła, jedynie grzecznie i spokojnie skupiał uwagę na rozmówcy.

Nawet gdyby można było z nim porozmawiać, Laurence czuł, że nie potrafiłby mu się narzucać jak Hammond, a przecież jego objaśnienia z pewnością znacznie poszerzyłyby wiedzę Sun Kaia o okręcie. Lecz póki co takt i bariera językowa powstrzymywały go przed działaniem, więc Laurence zadowolił się obserwacją.


Na Maderze uzupełnili zapasy wody, a także żywego inwentarza, uszczuplone po wizycie formacji, lecz nie zatrzymali się w porcie na dłużej.

— Cała ta wymiana żagli na coś się przydała. Już z grubsza wiem, na co go stać — powiedział Riley do Laurence’a. — Co powiesz na Boże Narodzenie na morzu? Chętnie poddam go próbie, żeby zobaczyć, czy uda mi się wycisnąć z niego siedem węzłów.

Wypłynęli majestatycznie z Funchalu na pełnych żaglach, a nadzieje rozentuzjazmowanego Rileya na osiągnięcie większej prędkości spełniły się, zanim jeszcze powiedział:

— Prawie osiem węzłów. I co ty na to?

— Szczere gratulacje — odparł Laurence. — Nie sądziłem, że jest to możliwe. Mknie jak marzenie.

O dziwo, żałował, że tak szybko płyną, po raz pierwszy w życiu. Kiedy był kapitanem, nigdy nie szalał, gdyż uważał, że należy dbać o własność królewską, lecz podobnie jak każdy żeglarz, pragnął, aby okręt pędził jak najszybciej. W normalnej sytuacji podzielałby radość Rileya i nawet by nie spojrzał na malejącą z tyłu wyspę.

Riley zaprosił Laurence’a i kilku oficerów ze statku na kolację, by uczcić nowy rekord prędkości. I jakby za karę podczas posiłku rozszalała się krótka nawałnica, a na wachcie był tylko nieszczęsny młody porucznik Beckett: mógłby opłynąć świat sześciokrotnie bez przystanków, gdyby tylko dało się sterować okrętem za pomocą wzorów matematycznych, a mimo to zawsze wydawał niewłaściwe komendy przy każdej możliwej pogodzie. Wszyscy poderwali się od stołu, kiedy Allegiance po raz pierwszy dał nura, przeraźliwie skrzypiąc, a zaskoczony Temeraire wydał cichy ryk; mimo to wiatr niemal zerwał grotstensztaksel, zanim Riley i Purbeck wrócili na pokład i opanowali sytuację.

Burza ustała równie szybko, jak się pojawiła, i oddalające się szybko ciemne chmury odsłoniły wyblakłe różowo-niebieskie niebo. Wysokość fal nie przekraczała kilku stóp, co na Allegiance nie robiło wrażenia. Wciąż było na tyle jasno, że dało się czytać na smoczym pokładzie, gdy z wnętrza okrętu wynurzyła się grupa Chińczyków. Paru służących wyprowadziło ostrożnie przez drzwi Liu Bao, a potem przeszło z nim przez tylny pokład i kabinę dziobową na smoczy pokład. Starszy poseł zmienił się bardzo od czasu zaokrętowania, stracił jakieś kilkanaście funtów wagi, jakby pozieleniał pod brodą i na obwisłych policzkach i w ogóle tak kiepsko wyglądał, że Laurence’owi mimowolnie zrobiło się go żal. Kiedy służący przynieśli fotel i posadzili go na nim, Liu Bao zwrócił twarz ku chłodnemu, wilgotnemu wiatrowi, lecz nic nie wskazywało na to, że poczuł się lepiej, a kiedy przyniesiono mu jedzenie na talerzu, machnął tylko ręką.

— Czy on chce się zagłodzić na śmierć? — zapytał Temeraire, raczej zaciekawiony niż przejęty.

— Mam nadzieję, że nie — odparł w zamyśleniu Laurence. — Chociaż w zbyt późnym wieku zabrał się do podróży morskich. — Usiadł i skinął na Dyera. — Znajdź pana Pollitta i zapytaj, czy byłby tak dobry i przyszedł tu na chwilę.

Dyer przyszedł niebawem z posapującym lekarzem okrętowym. Pollitt, który był lekarzem na dwóch okrętach pod dowództwem Laurence’a, nie bawił się w ceremonie, ale opadł ciężko na krzesło.

— Czy chodzi o nogę, sir? — zapytał.

— Nie, panie Pollitt. Z nogą jest coraz lepiej. Niepokoi mnie zdrowie tego chińskiego dżentelmena. — Laurence wskazał na Liu Bao.

Pollitt pokręcił głową i stwierdził, że jeśli Chińczyk będzie tracił na wadze w takim tempie, to nie dopłynie do równika.

— Nie są przyzwyczajeni do długich podróży morskich, więc pewnie nie znają lekarstw na gwałtowne choroby morskie — powiedział Laurence. — Nie sporządziłby pan jakiegoś medykamentu dla niego?

— No cóż, to nie mój pacjent i nie chciałbym zostać oskarżony o wtrącanie się w cudze sprawy. Nie sądzę, by ich medycy podchodzili do tego łagodniej niż my — odparł przepraszającym tonem. — Tak czy owak, myślę, że przepisałbym dietę sucharową. Mało który żołądek odrzuci suchara, a nie wiadomo, jakimi zagranicznymi specjałami się raczył. Jestem pewien, że suchary i odrobina lekkiego wina postawiłyby go na nogi.

Oczywiście zagraniczne specjały były narodową kuchnią dla Liu Bao, lecz Laurence nie zamierzał kwestionować takiej terapii i tego wieczoru posłał dużą paczkę sucharów, przejrzanych niechętnie przez Roland i Dyera, którzy mieli usunąć robaki, a także jakże cenne trzy butelki wyjątkowo orzeźwiającego rieslinga, zakupionego po 6 szylingów i 3 pensy za butelkę od kupca z Portsmouth.

Laurence czuł się nieco dziwnie; miał nadzieję, że postąpiłby tak w każdej sytuacji, lecz niewątpliwie działał z pewnym, nietypowym dla siebie wyrachowaniem. W tym geście było trochę nieuczciwości, trochę nadskakiwania, i niezbyt mu się to podobało. W istocie wszelkie podchody poruszały jego sumienie, ze względu na haniebną konfiskatę statków Kompanii Wschodnioindyjskiej, o której nie zapomniał, podobnie jak wszyscy marynarze, wciąż spoglądający na Chińczyków z ponurą niechęcią.

Kiedy przesłał prezent do kajuty Liu Bao, usprawiedliwił się przed Temeraire’em.

— W końcu osobiście nie ponoszę winy, tak jak ja nie byłbym winny, gdyby król zachował się wobec nich podobnie. Skoro rząd nie porusza tej sprawy, to nic dziwnego, że się tym specjalnie nie przejmują: oni przynajmniej wcale nie ukrywali tego incydentu i nie byli nieuczciwi.

Nawet kiedy to mówił, wciąż czuł pewien niedosyt. Ale nie miał wyboru. Nie zamierzał siedzieć bezczynnie, nie mógł też zdać się na Hammonda: niezależnie od umiejętności i wiedzy dyplomaty, Laurence zorientował się już, że w ogóle nie zamierza on się starać o zatrzymanie Temeraire’a i że uważa smoka za element przetargowy. Oczywiście nie było szans na przekonanie Yongxinga, ale gdyby udało się wpłynąć na pozostałych członków chińskiej delegacji, to nawet gdyby ucierpiała na tym jego duma, nie byłoby to aż takie wielkie poświęcenie.

Jego wysiłki nie poszły na marne: następnego ranka Liu Bao znowu wypełzł ze swojej kajuty, w trochę lepszym stanie, a dzień później poczuł się już na tyle dobrze, że wezwał tłumacza i poprosił Laurence’a, aby przyłączył się do niego na chińskiej stronie pokładu: na jego wyraźnie odprężoną twarz powróciły kolory. Przyprowadził też ze sobą jednego z kucharzy: oznajmił, że suchary, które spożył z odrobiną świeżego imbiru, zgodnie z zaleceniem swojego lekarza, zdziałały cuda, a teraz chciał wiedzieć, jak się je robi.

— No cóż, głównie z mąki i wody, ale niestety nie znam szczegółów — odpowiedział Laurence. — Nie pieczemy ich na okręcie, ale zapewniam pana, że mamy w spiżarni zapas, który wystarczy na dwukrotne opłynięcie świata.

— Jak dla mnie jeden raz w zupełności wystarczy — powiedział Liu Bao. — Taki starzec jak ja nie powinien oddalać się tak bardzo od domu i podskakiwać na falach. Od kiedy weszliśmy na pokład, nie byłem w stanie niczego przełknąć, nawet kilku naleśników, dopiero te suchary! A dzisiejszego ranka mogłem już zjeść trochę kleiku ryżowego i ryby, i nie było mi niedobrze. Jestem panu bardzo wdzięczny.

— Cieszę się, że mogłem pomóc. Doprawdy, wygląda pan znacznie lepiej — rzekł Laurence.

— Miłe to słowa, nawet jeśli nie do końca prawdziwe — odparł Liu Bao. Podniósł ramię z ponurą miną i potrząsnął nim, by pokazać, jak luźno leży na nim szata. — Przytyję i znowu będę podobny do siebie.

— Jeśli czuje się pan na siłach, to może przyszedłby pan do mnie jutro na kolację? — zapytał Laurence, uznając, że sytuacja usprawiedliwia jego zaproszenie. — Z okazji święta wydaję kolację dla moich oficerów. Będzie pan mile widziany, jak również pańscy rodacy, którzy zechcą przyłączyć się do pana.


Ta kolacja okazała się o wiele bardziej udana niż poprzednia. Granby wciąż leżał w izbie chorych i musiał przestrzegać diety, za to porucznik Ferris postanowił wykorzystać okazję i zabłysnąć na każdym możliwym polu. Był młodym, energicznym oficerem, który otrzymał niedawno stanowisko dowódcy topmanów Temeraire’a za udaną akcję abordażową, jaką przeprowadził pod Trafalgarem. Normalnie musiałby czekać jeszcze co najmniej rok, a najprawdopodobniej dwa lub trzy, zanim by został drugim oficerem, lecz po odesłaniu biednego Evansa do domu Ferris go zastąpił i najwyraźniej miał nadzieję zachować to stanowisko.

Rano Laurence podsłuchał z rozbawieniem, jak Ferris poważnie informuje środkowoskrzydłowych, że ludzie przy stole muszą zachowywać się kulturalnie i nie mogą siedzieć jak kołki. Laurence podejrzewał, że Ferris nawet nauczył młodszych oficerów kilkunastu anegdot, bo podczas kolacji spoglądał znacząco na kolejnych chłopaków, a ci w pośpiechu przełykali wino i zaczynali relacjonować przygody, które raczej nie mogły się przydarzyć tak młodym ludziom.

Sun Kai przybył z Liu Bao, lecz tak jak wcześniej, zachowywał się bardziej jak obserwator niż gość. Za to Liu Bao nie okazywał takiej powściągliwości i najwyraźniej zamierzał sobie nieźle użyć, choć w istocie mało kto oparłby się prosięciu, pieczonemu na rożnie od rana i zarumienionemu pod polewą z masła i śmietany. Nikt nie wzbraniał się przed drugą porcją, a Liu Bao głośno też pochwalił chrupiącą gęś, dorodną sztukę specjalnie zakupioną na tę okazję na Maderze i wciąż tłustą w chwili zgonu, w przeciwieństwie do typowego drobiu serwowanego na morzu.

Towarzyskie trudy oficerów także zrobiły wrażenie, choć niektórzy z młodzieńców jąkali się i zacinali. Liu Bao reagował szczerym śmiechem na ich opowieści i sam chętnie opowiadał o swoich przygodach, głównie nieszczęśliwych wypadkach podczas polowań. Tylko biedny tłumacz nie miał się z czego cieszyć, bo musiał ganiać wokół stołu, przekładając z angielskiego na chiński i odwrotnie. Niemal od samego początku atmosfera była zupełnie inna, o wiele bardziej przyjazna.

Sun Kai częściej słuchał, niż mówił, więc Laurence nie potrafił powiedzieć, czy dobrze się bawi. Jadł dość skromnie i pił mało, mimo iż Liu Bao, który sam sobie niczego nie żałował, łajał go dobrotliwie od czasu do czasu i dolewał mu wina. Ale kiedy uroczyście wniesiono wielki gwiazdkowy pudding, migający płomieniami zapalonej brandy, ku ogólnemu zachwytowi, a potem podzielono go i raczono się nim, Liu Bao odwrócił się do Sun Kaia i powiedział:

— Ospały jesteś dzisiaj. Zaśpiewaj nam Trudną drogę, to odpowiedni poemat na tę podróż!

Mimo całej powściągliwości Sun Kai całkiem chętnie przystał na tę propozycję; odchrząknął i wyrecytował:

Czyste wino kosztuje, za złoty puchar, dziesięć tysięcy miedziaków,

A nefrytowy półmisek pełen smakołyków wart jest miliona monet.

Lecz ja odrzucam puchar i mięso, nie mogę jeść ani pić…

Wznoszę pazury ku niebu, na próżno wypatruję czterech dróg.

Przeciąłbym Żółtą Rzekę, lecz mróz przejmuje me członki;

Przeleciałbym nad Górami Tai-hang, lecz niebo oślepia mnie śniegiem.

Usiadłbym wygodnie i oglądał z brzegu strumienia złote karpie —

Lecz nagle we śnie pędzę po falach, żegluję ku słońcu…

Trudna jest podróż,

Trudna jest podróż.

Tyle jest zakrętów —

Którą drogę wybrać?

Kiedyś dosiądę długiego wiatru i rozpędzę gęste chmury,

I rozłożę skrzydła, by połączyć brzegi przepastnego morza.

Jeśli poemat ten miał jakieś metrum czy rymy, to przepadły one w tłumaczeniu, ale treść bardzo się spodobała awiatorom i wybuchły głośne oklaski.

— Czy to pański utwór? — zapytał zaciekawiony Laurence. — Nigdy dotąd nie słyszałem o poemacie ukazującym świat z punktu widzenia smoka.

— Nie, nie — rzekł Sun Kai. — To jedno z dzieł czcigodnego Lung Li Po z dynastii Tang. Ja jestem tylko biednym uczonym, którego strofy nie są warte publicznej prezentacji.

Był jednak na tyle zadowolony, że wyrecytował jeszcze inne fragmenty utworów poetów klasycznych, wszystko z pamięci, czym wzbudził ogromny podziw Laurence’a.

Wreszcie goście się rozeszli w wyjątkowo dobrych nastrojach, uniknąwszy dyskusji o suwerenności brytyjskiej i chińskiej, tak w kwestii okrętów, jak i statków.

— Ośmielę się powiedzieć, że była to bardzo udana kolacja — oznajmił później Laurence, popijając kawę u boku Temeraire’a, który wcinał owcę. — Wcale nie są tacy sztywni w towarzystwie, a Liu Bao naprawdę mi przypadł do gustu. Pływałem na wielu okrętach, gdzie brakowało mi takich kompanów przy stole.

— Cieszę się, że miło spędziłeś wieczór — powiedział Temeraire, miażdżąc kości. — Czy potrafisz powtórzyć ten poemat?

Laurence musiał poprosić o pomoc swoich oficerów. Wciąż mozolili się nad tym następnego ranka, gdy na pokładzie pojawił się Yongxing i usłyszał, jak się męczą z tłumaczeniem. Po ich kilku kolejnych próbach Chińczyk zmarszczył brwi, a potem odwrócił się do Temeraire’a i sam wyrecytował poemat.

Mówił po chińsku, bez tłumacza, mimo to Temeraire bez trudu powtórzył strofy w tym samym języku po jednym wysłuchaniu. Nie pierwszy raz zaskoczył Laurence’a zdolnościami językowymi: podobnie jak wszystkie smoki, Temeraire nauczył się mówić jeszcze w jaju, lecz w przeciwieństwie do większości smoków miał w tym czasie kontakt z trzema różnymi językami i najwyraźniej zapamiętał nawet ten pierwszy.

— Laurence — powiedział przejęty Temeraire, zwracając się ku niemu, kiedy wymienił kilka zdań po chińsku z Yongxingiem — on twierdzi, że ten poemat napisał smok, a nie człowiek.

Laurence, wciąż zdumiony biegłością Temeraire’a w chińskim, zamrugał.

— Poezja wydaje się dość dziwnym zajęciem dla smoka, lecz jeśli inne chińskie smoki lubią książki tak jak ty, to nie dziwi mnie, że któryś spróbował sił w poezji.

— Ciekawe, jak to napisał — powiedział w zamyśleniu Temeraire. — Może bym i spróbował, ale nie wiem, jak miałbym to przelać na papier. Przecież nie zdołam utrzymać pióra. — Uniósł przednią łapę i spojrzał z powątpiewaniem na pazury.

— Chętnie wszystko zapiszę, jeśli mi podyktujesz — zaproponował Laurence, rozbawiony tym pomysłem. — On pewnie zrobił tak samo.


Ta sprawa ponownie wypłynęła dwa dni później, kiedy Laurence wrócił na pokład osowiały i zmartwiony po długiej wizycie w izbie chorych: uporczywa gorączka wróciła i Granby leżał blady i na wpół przytomny, rozchylając popękane wargi i tępo wbijając wzrok w sufit; wypił tylko odrobinę wody i od czasu do czasu wyrzucał z siebie nieskładne zdania. Pollitt nie chciał wydać orzeczenia i tylko zdawkowo potrząsnął głową.

Zdenerwowany Ferris czekał na niego przy schodach prowadzących na smoczy pokład; na jego widok Laurence przyspieszył kroku, choć i tak okropnie się wlókł.

— Sir — odezwał się Ferris — nie wiedziałem, co robić. Rozmawia z Temeraire’em od samego rana, a my nie mamy pojęcia, co mówi.

Laurence ruszył szybko po schodach i zobaczył, że Yongxing siedzi w fotelu i rozmawia po chińsku z Temeraire’em. Książę mówił powoli i wyraźnie, starannie wymawiając słowa, i poprawiał odpowiedzi smoka. Przyniósł arkusze papieru, na których przedstawił w dużym powiększeniu kilkanaście dziwnie wyglądających chińskich znaków. Temeraire był wyraźnie zafascynowany; skupił się bez reszty na wykładzie Yongxinga i poruszał końcem ogona w przód i w tył, jak zawsze, kiedy coś szczególnie go podnieciło.

— Spójrz, Laurence, to „smok” w ich piśmie — powiedział Temeraire, gdy go zobaczył.

Laurence popatrzył posłusznie na papier. Z lekka osłupiał, bo przypominało mu to co najwyżej wzorki pozostające na plaży po odpływie, nawet gdy Temeraire pokazał mu części zawijasu reprezentujące skrzydła oraz ciało smoka.

— Mają tylko jedną literę dla całego słowa? — zapytał z powątpiewaniem Laurence. — Jak się to wymawia?

Lung — wyjaśnił Temeraire — tak jak w moim chińskim imieniu, Lung Tien Xiang, a Hen to Niebiański — dodał z dumą, wskazując kolejny znak.

Yongxing obserwował ich z dość obojętną miną, lecz Laurence odniósł wrażenie, że przez ułamek sekundy widział błysk triumfu w jego oczach.

— Bardzo się cieszę, że tak przyjemnie spędzasz czas — powiedział Laurence do Temeraire’a, po czym odwrócił się do Yongxinga, skłonił głowę i oznajmił, nie czekając na pozwolenie: — To bardzo miło, że się pan tak trudzi.

Yongxing odpowiedział chłodno:

— Uważam, że to mój obowiązek. Filologia klasyczna jest ścieżką prowadzącą do zrozumienia.

Był daleki od serdeczności, lecz skoro zignorował granicę i dyskutował z Temeraire’em, to Laurence uznał to za oficjalną wizytę i poczuł się uprawniony do rozpoczęcia rozmowy. Niezależnie od tego, co sam Yongxing o tym myślał, bezpośredniość Laurence’a nie zniechęciła go do dalszych wizyt: odtąd każdego ranka pojawiał się na pokładzie, udzielał Temeraire’owi lekcji chińskiego i prezentował mu kolejne dzieła literackie, aby zaostrzyć jego apetyt.

Na początku Laurence jedynie irytował się tymi oczywistymi próbami kuszenia; Temeraire po raz pierwszy od chwili rozstania z Maksimusem i Lily znacznie się ożywił, więc chociaż Laurence nie akceptował przyczyn tego stanu rzeczy, nie odmawiał Temeraire’owi okazji do dowiadywania się tylu nowych i ciekawych rzeczy, zwłaszcza że ranny smok wciąż był przykuty do pokładu. Yongxing mógł sobie wierzyć, że jego pochlebstwa wpłyną na lojalność Temeraire’a, ale sam Laurence nie miał wątpliwości, że to czyste mrzonki.

Mimo wszystko zaczęły go jednak dręczyć złe przeczucia, gdy mijały kolejne dni, a Temeraire nie męczył się tematem. Teraz rzadko już ślęczeli wspólnie nad książkami, bo Temeraire wolał recytować różne urywki chińskich dzieł, których uczył się na pamięć, skoro nie potrafił ich zapisać czy przeczytać. Laurence dobrze wiedział, że żaden z niego uczony. Najwięcej przyjemności sprawiało mu spędzenie popołudnia na rozmowach, może pisaniu listów albo czytaniu gazety, jeśli nie jest zbyt nieaktualna. Wprawdzie pod wpływem Temeraire’a polubił książki bardziej, niż się tego kiedykolwiek spodziewał, trudno mu było entuzjazmować się wraz z Temeraire’em dziełami napisanymi w języku, którego zupełnie nie rozumiał.

Nie chciał, aby Yongxing uzmysłowił sobie z satysfakcją, że pomieszał Laurence’owi szyki, ale rzeczywiście wyglądało na to, że książę odniósł nad nim zwycięstwo, szczególnie wtedy, kiedy Temeraire uczył się nowego fragmentu i wyraźnie promieniał po skąpych i z trudem wywalczonych pochwałach Yongxinga. Laurence martwił się również tym, że książę jest niemal zaskoczony postępami Temeraire’a, a często wyjątkowo zadowolony. Oczywiście Laurence uważał, że Temeraire jest nadzwyczajnym smokiem, ale nie życzył sobie, żeby Yongxing podzielał tę opinię: książę i tak już miał dość powodów, by próbować zabrać Temeraire’a.

Na szczęście Temeraire co chwilę przechodził na angielski, by wciągnąć Laurence’a w dyskusję, i Yongxing z konieczności musiał prowadzić z nim uprzejmą rozmowę, bo inaczej straciłby przewagę, jaką uzyskał. Chociaż dawało to jakąś drobną satysfakcję, Laurence nie mógłby powiedzieć, że te rozmowy sprawiają mu przyjemność. Tak zdecydowana i jawna opozycja wykluczała jakąkolwiek naturalną więź duchową i obaj mężczyźni w żadnym wypadku nie mogliby zbliżyć się do siebie.

Któregoś ranka Yongxing wyszedł na pokład wcześnie, kiedy Temeraire jeszcze spał. Jego służący ustawili mu siedzisko i wyściełali je materiałem, a potem przygotowali teksty, które miał czytać Temeraire’owi tego dnia, książę zaś podszedł do burty i spojrzał na ocean. Otaczała ich błękitna tafla wody, nie skażona nigdzie linią brzegu, i wiał przyjemny, orzeźwiający wiatr. Laurence stał na dziobie i napawał się panoramą: ciemne wody rozciągały się po horyzont, drobne fale zwieńczone pianą zachodziły na siebie, a okręt płynął samotnie pod krągłą misą nieba.

— Tylko na pustyni można napotkać tak mało pociągający i nieciekawy widok — odezwał się niespodziewanie Yongxing. Laurence miał właśnie na końcu języka grzeczną uwagę o pięknie scenerii, więc oniemiał ze zdziwienia, tym bardziej że Yongxing dodał: — Wy, Brytyjczycy, ciągle dokądś płyniecie. Czy naprawdę jesteście tak niezadowoleni ze swojego kraju?

Nie czekając na odpowiedź, pokręcił głową i odwrócił się. Po raz kolejny Laurence utwierdził się w przekonaniu, że nie ma chyba drugiego człowieka, z którym nie zgadzałby się tak bardzo w każdej kwestii.


Normalna okrętowa dieta Temeraire’a składałaby się w dużej mierze ze złapanych przez niego ryb; Laurence i Granby brali to pod uwagę, kalkulując ilość zapasów, liczbę krów i owiec koniecznych do zapewnienia różnorodności, i uwzględniając złą pogodę, która mogłaby uniemożliwić Temeraire’owi łowy. Jednakże unieruchomiony z powodu rany Temeraire nie mógł polować, więc pochłaniał zapasy o wiele szybciej, niż na to liczyli.

— Tak czy owak, będziemy musieli trzymać się blisko wybrzeża Afryki, żeby nie dać się zdmuchnąć pasatom do Rio — powiedział Riley. — Możemy zawinąć do Cape Coast i uzupełnić zapasy.

Te słowa miały go uspokoić, ale Laurence tylko skinął głową i odszedł.

Ojciec Rileya miał plantacje w Indiach Zachodnich, na których pracowało kilkuset niewolników, natomiast ojciec Laurence’a był zażartym zwolennikiem Wilberforce’a i Clarksona i wygłosił kilka ciętych mów w Izbie Lordów przeciwko handlowi niewolnikami, a raz nawet wspomniał bez ogródek o ojcu Rileya, przedstawiając listę dżentelmenów, którzy, jak to wyraził oględnie, „przynoszą hańbę chrześcijanom i plamią reputację własnego kraju”.

Incydent ten oziębił wtedy stosunki między nimi: Riley, bardzo przywiązany do swojego ojca, mężczyzny o wiele cieplejszego od lorda Allendale’a, oczywiście oburzył się na tę publiczną zniewagę. Laurence nie darzył swojego ojca szczególnym uczuciem i był zły, że znalazł się w tak niezręcznej sytuacji, ale nie miał najmniejszego zamiaru występować z przeprosinami. Dorastał wśród wszędobylskich pamfletów i książek wypuszczanych przez komisję Clarksona, a w wieku dziewięciu lat odbył podróż na byłym statku niewolniczym, przeznaczonym już do rozbiórki. Koszmary męczyły go przez długie miesiące i wywarły ogromne wrażenie na jego młodym umyśle. Laurence i Riley nigdy nie zawarli pokoju w tym względzie, jedynie zgodzili się na rozejm; starannie unikali tego tematu, a także wszelkich rozmów o ojcach. Laurence nie mógł teraz szczerze powiedzieć Rileyowi, że nie ma ochoty zawijać do portu, w którym kwitnie handel niewolnikami, choć ta perspektywa wytrąciła go z równowagi. Zamiast tego zapytał Keynesa, czy Temeraire szybko wraca do zdrowia i czy można mu pozwolić na krótkie loty i połów ryb.

— Lepiej nie — odparł z ociąganiem lekarz.

Laurence spojrzał na niego surowo i w końcu Keynes przyznał, że trochę się martwi: rana nie goiła się tak dobrze, jak by sobie tego życzył.

— Mięśnie są wciąż rozpalone i wyczuwam pod skórą rozdartą tkankę — wyjaśnił Keynes. — Jest zbyt wcześnie, by się naprawdę niepokoić, ale nie chcę też ryzykować, dlatego nie wolno mu latać jeszcze przez co najmniej dwa tygodnie.

Po tej rozmowie Laurence zyskał jeszcze jedną osobistą troskę, choć i tak mu już ich nie brakowało, nawet jeśli nie uwzględniało się braku żywności i nieuniknionego już postoju w Cape Coast. Z powodu rany Temeraire’a i zdecydowanego sprzeciwu Yongxinga wobec jakichkolwiek ćwiczeń awiatorzy całymi dniami siedzieli bezczynnie, podczas gdy marynarze mieli aż za dużo pracy, przeprowadzali naprawy i porządkowali zapasy, tak że w końcu doszło do całkiem przewidywalnych wydarzeń.

Laurence postanowił zająć czymś Roland i Dyera i wezwał oboje na smoczy pokład tuż przed przybyciem na Maderę, by sprawdzić ich postępy w nauce. Wytrzeszczyli oczy ze skruszonymi minami, więc nie zdziwił się, gdy odkrył, że całkowicie zarzucili edukację, gdy zostali jego gońcami: mieli słabe pojęcie o arytmetyce, zupełnie nie znali bardziej zaawansowanej matematyki ani francuskiego, a kiedy wręczył im książkę Gibbona, którą przyniósł na pokład, żeby poczytać ją później Temeraire’owi, Roland tak dukała, że Temeraire postawił krezę i zaczął ją poprawiać z pamięci. Dyer okazał się trochę lepszy, bo przynajmniej nauczył się z grubsza tabliczki mnożenia i wiedział co nieco o gramatyce; Roland zacięła się powyżej ośmiu i była bardzo zdumiona, że istnieje coś takiego jak części mowy. Laurence nie zastanawiał się już nad tym, w jaki sposób wypełni im czas. Żałował tylko, że tak zaniedbał ich edukację, i postanowił jak najlepiej wywiązać się ze swoich nowych obowiązków nauczyciela.

Gońcy zawsze byli ulubieńcami całej załogi, a po śmierci Morgana jeszcze bardziej rozpieszczano Roland i Dyera. Awiatorzy z wielkim rozbawieniem śledzili ich codzienne zmagania z tabliczką mnożenia i imiesłowami, ale tylko dopóki midszypmeni Allegiance nie zaczęli głośno szydzić. Chorążowie poczuli się w obowiązku odpłacić za zniewagę i doszło do kilku przepychanek w ciemnych zakamarkach okrętu.

Początkowo Laurence i Riley zabawiali się porównywaniem niezdarnych usprawiedliwień, jakie zmyślali ludzie z podbitymi oczyma czy krwawiącymi wargami. Ale te drobne potyczki przybrały groźniejszą postać, kiedy starsi zaczęli podawać podobne usprawiedliwienia: głęboka uraza marynarzy, zrodzona w dużej mierze z nierównego podziału pracy oraz lęku przed Temeraire’em, znajdowała wyraz w niemal codziennych wymianach obelg, które już nie miały nic wspólnego z lekcjami Roland i Dyera. Awiatorzy ze swej strony byli równie urażeni kompletnym brakiem wdzięczności za męstwo Temeraire’a.

Pierwszy prawdziwy kryzys wybuchł, gdy zaczęli skręcać na wschód, obok Cape Palmas, i ruszyli ku Cape Coast. Laurence drzemał na smoczym pokładzie w cieniu Temeraire’a, który chronił go przed słońcem. Sam nie widział, co się stało, lecz obudził go głośny łomot i nagle krzyki, a gdy szybko wstał, zobaczył krąg ludzi. Martin trzymał za ramię Blythe’a, zastępcę zbrojmistrza, jeden z oficerów Rileya, starszy midszypmen, leżał jak długi na pokładzie, a lord Purbeck krzyczał z rufówki:

— Zakuj go w kajdany, Cornell, natychmiast.

Temeraire uniósł łeb i zaryczał: na szczęście nie wzniecił boskiego wiatru, lecz i tak ryk był na tyle głośny, że zebrani się cofnęli, a twarze wielu pobladły.

— Nikt nie będzie wsadzał do więzienia członków mojej załogi — warknął rozgniewany Temeraire, machając ogonem; uniósł się i rozłożył skrzydła, a cały okręt zadrżał: wiał wiatr od wybrzeża Sahary, za trawersem, żagle ustawiono maksymalnie ostro, by utrzymać kurs na południowy wschód, i smocze skrzydła zadziałały jak niezależny i przeciwny żagiel.

— Temeraire! Uspokój się, natychmiast! Słyszysz? — rzucił ostro Laurence. Nigdy wcześniej tak się do niego nie odezwał, nawet podczas pierwszych tygodni jego życia, więc zaskoczony Temeraire opadł na pokład i instynktownie złożył skrzydła.

— Purbeck, ja się zajmę swoimi ludźmi, jeśli łaska. Podoficer, stać. — Laurence szybko wydawał rozkazy, aby zapobiec dalszemu biegowi wypadków i nie dopuścić do otwartej walki między marynarzami i awiatorami. — Panie Ferris — powiedział — proszę zabrać Blythe’a pod pokład i zamknąć.

— Tak jest, sir — powiedział Ferris, który już się przeciskał przez tłum. Otoczony przez awiatorów, rozbijał ciasne grupki rozwścieczonych ludzi, zanim dotarł do Blythe’a.

Obserwując całą scenę, Laurence dodał głośno:

— Panie Martin, natychmiast do mojej kajuty. Reszta wracać do pracy. Panie Keynes, do mnie.

Stał nieruchomo przez chwilę, ale był usatysfakcjonowany: niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Odwrócił się od relingu, wierząc, że tłum zachowa normalną dyscyplinę i się rozejdzie. Temeraire leżał płasko na pokładzie i spoglądał na niego z nieszczęśliwą miną. Laurence wyciągnął rękę i wzdrygnął się, gdy Temeraire się odsunął: niezbyt daleko, ale zdecydowanie.

— Wybacz mi — powiedział Laurence przez ściśnięte gardło i opuścił ramię. — Temeraire — dodał i umilkł. Nie wiedział, co powiedzieć. Nie mógł pozwolić, aby Temeraire tak się zachowywał, bo mógł naprawdę uszkodzić okręt, a poza tym gdyby coś takiego się powtarzało, załoga bałaby się wykonywać swoją pracę. — Nie zrobiłeś sobie krzywdy? — zapytał, kiedy nadszedł Keynes.

— Nie — odparł bardzo cicho Temeraire. — Nic mi nie jest. W milczeniu pozwolił się zbadać, a Keynes oznajmił, że wysiłek w niczym mu nie zaszkodził.

— Muszę teraz rozmówić się z Martinem — oświadczył Laurence, wciąż strapiony.

Kiedy Temeraire nie odpowiedział, a jedynie zwinął się w kłębek na pokładzie ze skrzydłami złożonymi wokół głowy, Laurence zszedł na dół.

W kabinie było duszno i ciepło, pomimo otwartych okien, co ani trochę nie poprawiło nastroju Laurence’a. Martin chodził nerwowo po kajucie. Wyglądał niechlujnie, w workowatych łachach odpowiednich dla ciepłego klimatu, z dwudniowym zarostem na zarumienionej obecnie twarzy, ze zbyt długimi, opadającymi na oczy włosami. Nie zorientował się, jak bardzo rozgniewany jest Laurence, i zaczął od razu mówić.

— Bardzo mi przykro. To moja wina. Nie powinienem był się w ogóle odzywać — powiedział, gdy Laurence pokuśtykał do fotela i ciężko usiadł. — Nie możesz ukarać Blythe’a, Laurence.

Laurence przywykł już do bezpośredniego sposobu bycia awiatorów i normalnie tolerowałby taką poufałość, lecz postępowanie Martina w tej sytuacji zakrawało na bezczelność, tak więc wyprostował się na fotelu i oburzony spojrzał na niego. Martin pobladł, przełknął ślinę i dodał pospiesznie:

— To znaczy, kapitanie, sir.

— Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby utrzymać porządek wśród załogi, panie Martin, bo wygląda na to, że jest to bardziej potrzebne, niż myślałem — powiedział Laurence, z trudem panując nad głosem, bo naprawdę był wściekły. — Proszę mi powiedzieć, co się stało.

— Ja nie chciałem — powiedział przygaszony Martin. — Ten Reynolds przez cały tydzień robił różne uwagi i Ferris oznajmił nam, żebyśmy go ignorowali, ale kiedy przechodziłem, on powiedział…

— Daruj sobie bajeczki o złym niedźwiedziu — przerwał mu Laurence. — Co zrobiłeś?

— Och… — Martin się zaczerwienił. — Powiedziałem tylko… No, zrewanżowałem mu się czymś, czego raczej nie powinienem powtarzać, a wtedy on… — Martin zamilkł, jakby nie wiedział, jak ma dokończyć opowieść, nie oskarżając ponownie Reynoldsa, po czym dodał nieporadnie: — W każdym razie, sir, miał właśnie rzucić mi wyzwanie i wtedy Blythe powalił go na pokład. Zrobił to, bo wiedział, że ja nie mogę walczyć, i nie chciał patrzeć, jak będę musiał odmawiać na oczach marynarzy. Naprawdę, sir, to moja wina, nie jego.

— Zgadzam się z tobą — rzucił Laurence i z zadowoleniem zobaczył, że Martin się przygarbił, jakby otrzymał cios. — Tak więc kiedy będę musiał kazać wychłostać Blythe’a w niedzielę za uderzenie oficera, przypomnisz sobie, mam nadzieję, że ponosi karę za twój brak opanowania. Możesz odejść. Przez tydzień będziesz przebywał w swojej kajucie, możesz ją opuszczać tylko w wypadku zbiórek całej załogi.

Martin poruszył ustami i powiedział słabo:

— Tak jest, sir.

O mało co się nie przewrócił, kiedy wychodził. Laurence wciąż oddychał ciężko, niemal dyszał, lecz jego gniew stopniowo opadał wbrew jego woli i ustępował obezwładniającemu przygnębieniu. Blythe uratował nie tylko reputację Martina, lecz także wszystkich awiatorów. Gdyby Martin nie przyjął wyzwania w obecności całej załogi, byliby skompromitowani; nie miałoby znaczenia, że pojedynku zakazuje im regulamin Korpusu.

Mimo to nie mógł okazać pobłażliwości. Blythe uderzył oficera przy świadkach i Laurence będzie musiał wymierzyć stosowną karę, żeby usatysfakcjonować marynarzy i zapobiec podobnym wybrykom na przyszłość. A karę wymierzy zastępca bosmana: marynarz, który zapewne skorzysta z okazji, by solidnie dołożyć awiatorowi, szczególnie po takiej zniewadze.

Pomyślał, że teraz będzie musiał porozmawiać z Blythe’em, lecz nim zdążył wstać, rozległo się pukanie do drzwi i wszedł Riley, z poważną miną, w mundurze i z kapeluszem pod pachą.

Rozdział 7

Kiedy tydzień później dotarli w pobliże Cape Coast, na pokładzie na dobre panowała atmosfera ogólnej wrogości, równie ewidentna jak upał. Blythe rozchorował się po brutalnej chłoście; wciąż leżał prawie nieprzytomny w izbie chorych, a inni członkowie załogi naziemnej czuwali przy nim na zmianę, by wachlować jego zaognione rany i namawiać go do picia wody. Zdawali sobie dobrze sprawę z nastroju Laurence’a, więc żadnym słowem ani bezpośrednim czynem nie wyrażali swojej wściekłości na marynarzy, jedynie rzucali złowrogie spojrzenia i pomrukiwali albo nagle milkli, gdy jakiś marynarz pojawiał się w zasięgu głosu.

Od czasu bójki Laurence nie jadł posiłków w kajucie jadalnej: Riley obraził się za skarcenie Purbecka na pokładzie, a Laurence rozzłościł się, kiedy Riley nie chciał okazać dobrej woli i dał do zrozumienia, że nie satysfakcjonuje go kara dwunastu batów, największa, jaką mógł wymierzyć Laurence. W ferworze dyskusji Laurence napomknął o niechęci do wizyty w porcie, w którym handluje się niewolnikami, Rileya to rozdrażniło i rozstali się wprawdzie bez wrzasków, ale chłodno i oficjalnie.

Co gorzej, Temeraire wciąż był w bardzo kiepskim nastroju. Wybaczył Laurence’owi tamtą chwilę surowości i dał się przekonać, że podobne wykroczenie musiało zostać ukarane. Nie zaakceptował jednak faktycznego wymierzenia kary i warknął groźnie, gdy przy ostatnich batach Blythe zaczął wrzeszczeć. Miało to dobrą stronę, bo Hingley, zastępca bosmana, który bił mocniej niż zwykle, trochę się zaniepokoił i ostatnie razy wymierzył z mniejszą siłą; niemniej i tak już zrobił swoje.

Od tamtej pory Temeraire był przygnębiony i cichy, z rzadka tylko się odzywał i niewiele jadł. Marynarze byli równie niezadowoleni z lekkiej kary, jak awiatorzy byli oburzeni jej brutalnością. Biedny Martin, którego Laurence odesłał do garbowania skór z uprzężnikami, bardziej cierpiał z powodu wyrzutów sumienia niż otrzymanej kary i każdą wolną chwilę spędzał przy łóżku Blythe’a. Jedyną osobą zadowoloną z obecnej sytuacji był Yongxing, który wykorzystał okazję, by odbyć kilka dłuższych rozmów po chińsku z Temeraire’em: na osobności, bo Temeraire nie starał się włączyć do nich Laurence’a.

Jednak Yongxing nie wyglądał już na tak zadowolonego, kiedy na koniec ostatniej z ich dyskusji Temeraire syknął, nastroszył krezę i niemal zwalił z nóg Laurence’a, owijając się zaborczo wokół niego.

— Co on ci powiedział? — zapytał Laurence, daremnie usiłując zerknąć poza okalające go wielkie, czarne ściany. Był już strasznie zirytowany natarczywością Yongxinga i niemal stracił do niego cierpliwość.

— Opowiadał mi o Chinach i o tym, jak się tam obchodzą ze smokami — odpowiedział wymijająco Temeraire, Laurence zaś domyślił się, że spodobało mu się to, co usłyszał. — Ale potem dodał, że tam powinienem mieć lepszego towarzysza i że cię odeślą.

Kiedy Laurence wreszcie uwolnił się z uścisku, Yongxing zdążył już odejść, „wściekły jak osa”, jak się wyraził Ferris z nieprzystającą oficerowi radością.

Laurence wcale nie poczuł się lepiej.

— Nie pozwolę, aby niepokojono w taki sposób Temeraire’a — oznajmił Hammondowi ze złością, bezskutecznie usiłując nakłonić dyplomatę do przekazania księciu bardzo niedyplomatycznej wiadomości.

— Przejawia pan krótkowzroczność — odparł Hammond irytującym tonem wyższości. — Jeśli w trakcie podróży uda się przekonać księcia Yongxinga, że Temeraire nie zgodzi się z panem rozstać, tym lepiej dla nas: będą bardziej skłonni do negocjacji, gdy już dotrzemy do Chin. — Zamilkł na moment i zapytał z jeszcze bardziej denerwującym niepokojem: — Jest pan pewny, że się nie zgodzi?

Gdy wieczorem Laurence opowiedział o wszystkim Granby’emu, ten skonstatował:

— Wyrzućmy za burtę Hammonda i Yongxinga którejś nocy i krzyżyk na drogę.

Wyraził uczucia Laurence’a bardziej szczerze, niż on sam potrafiłby to zrobić. Granby mówił, nie zważając na maniery, między kęsami lekkiego posiłku, złożonego z zupy, grzanek z serem, smażonych na smalcu ziemniaków z cebulą, pieczonego kurczaka i babeczki z nadzieniem bakaliowym. W końcu opuścił izbę chorych, blady i wychudzony, więc Laurence zaprosił go na kolację.

— Co jeszcze nagadał mu ten książę?

— Nie mam pojęcia. Przez ostatni tydzień nie wypowiedział nawet trzech słów po angielsku — wyjaśnił Laurence. — I nie mam zamiaru wypytywać Temeraire’a, bo to by było zwykłe wścibstwo.

— Powiedział mu pewnie, że tam nikt nie będzie chłostał jego przyjaciół — rzucił ponuro Granby. — I że będzie miał mnóstwo książek do czytania i góry klejnotów. Słyszałem takie historie, ale gdyby ktoś naprawdę tego spróbował, wykopaliby go z Korpusu w jednej chwili, jeśli wcześniej smok by go nie posiekał na plasterki.

Laurence milczał przez chwilę, obracając kieliszek w dłoni.

— Temeraire słucha tego wszystkiego, ponieważ jest nieszczęśliwy.

— Do diabła. — Granby odchylił się do tylu. — Cholernie mi przykro, że tak długo chorowałem. Ferris dobrze sobie radzi, ale nigdy nie pływał na transportowcu, więc nie wiedział, jak się zachowują marynarze i jak nauczyć ludzi, żeby nie zwracali na nich uwagi — powiedział posępnie. — No i nie mam pojęcia jak mógłbyś go pocieszyć. Najdłużej służyłem z Laetificat. Była łagodna, nawet jak na Regal Coppera, nie miała humorów i nigdy nie traciła apetytu. Może wszystko przez to, że Temeraire’owi nie wolno latać.

Rankiem następnego dnia wpłynęli do portu. Ujrzeli szerokie półkole złocistej plaży, ozdobionej pięknymi palmami pod przysadzistymi białymi murami wzniesionego wyżej zamku. Liczne łodzie, niektóre z gałęziami wciąż wystającymi z pni, z których je wyciosano, sunęły przez zatokę, za nimi widać było liczne brygi i szkunery, a na zachodnim końcu bryg z dodatkowym masztem średnich rozmiarów, na którego transportowano łodziami mnóstwo czarnych niewolników wypędzanych z tunelu wychodzącego prosto na plażę.

Allegiance był zbyt duży, aby wpłynąć do portu, więc musiał zacumować w pobliżu. Dzień był spokojny i trzask batów niósł się wyraźnie nad wodą, zmieszany z okrzykami i nieustającym płaczem. Zachmurzony Laurence wyszedł na pokład i kazał Roland i Dyerowi zejść na dół i posprzątać jego kajutę. Temeraire nie mógł otrzymać podobnego polecenia, więc obserwował wszystko z konsternacją, a źrenice jego oczu to się rozszerzały, to zwężały.

— Laurence, ci ludzie są w kajdanach. Co złego mogli zrobić? — przemówił Temeraire, otrząsnąwszy się z apatii. — Przecież wszyscy nie mogli popełnić zbrodni. Spójrz, tam jest małe dziecko, a tam jeszcze jedno.

— Nie — powiedział Laurence. — To jest statek niewolniczy, lepiej na to nie patrz.

Przygotowany na tę chwilę Laurence spróbował oględnie wyjaśnić ideę niewolnictwa, lecz niezbyt mu się to udało, bo czuł do niej wstręt, a Temeraire nie potrafił zrozumieć pojęcia własności. Temeraire przestał go słuchać, ale dalej się przyglądał, machając nerwowo ogonem. Przez cały ranek ładowano niewolników na statek, a gorący wiatr wiejący od lądu niósł kwaśny smród brudnych i spoconych ciał.

Wreszcie wszyscy niewolnicy znaleźli się na pokładzie i bryg ze swoim nieszczęsnym ładunkiem opuścił port z rozwiniętymi żaglami. Minął ich, prując dziarsko wodę, marynarze uwijali się po takielunku, a połowa załogi, uzbrojone szczury lądowe, siedziała bezczynnie z bronią i kuflami z grogiem. Gapili się na Temeraire’a zaciekawieni, a ich ponure twarze pokrywał brud i pot. Jeden z nich nawet podniósł karabin i wycelował w kierunku Temeraire’a, jakby dla zabawy.

— Do oka broń! Cel! — rozkazał porucznik Riggs, zanim Laurence zdążył zareagować. Obecni na pokładzie trzej strzelcy natychmiast wycelowali w żartownisia. Ten opuścił karabin, wyszczerzył żółte zęby i ze śmiechem odwrócił się do kompanów.

Temeraire opuścił krezę, nie ze strachu, bo kula karabinowa wystrzelona z takiej odległości nie wyrządziłaby mu większej krzywdy niż komar człowiekowi, ale z obrzydzeniem. Zawarczał głucho, bliski głębokiego zaczerpnięcia powietrza, lecz Laurence położył dłoń na jego boku i powiedział:

— Nie, to nic nie da.

Pozostał przy nim do momentu, gdy statek niewolniczy zniknął za horyzontem. Jeszcze długo potem przygnębiony Temeraire machał ogonem w przód i w tył.

— Nie, nie jestem głodny — powiedział, kiedy Laurence zaproponował, aby coś zjadł, po czym znowu się nie odzywał, od czasu do czasu drapiąc z przeraźliwym zgrzytem deski pokładu.

Riley przechadzał się na drugim końcu okrętu, na rufówce, lecz w zasięgu słuchu było wielu marynarzy, zajętych opuszczaniem na wodę barkasu i szalupy, przygotowaniami do uzupełniania zapasów pod nadzorem lorda Purbecka. Tak czy owak, każdy, kto powiedział coś głośno na pokładzie, musiał się liczyć z tym, że jego słowa dotrą na koniec i z powrotem szybciej, niż sam pokonałby ten dystans. Laurence dobrze wiedział, że dopiekanie Rileyowi na pokładzie jego okrętu to czysta bezczelność, nawet gdyby wcześniej już się nie pokłócili, lecz nie mógł się powstrzymać.

— Nie trap się tak, proszę — powiedział. Miał zamiar pocieszyć Temeraire’a, choć nie chciał otwarcie potępiać niewolnictwa. — Być może niebawem ten proceder się skończy. Sprawą zajmie się parlament podczas najbliższej sesji.

Temeraire wyraźnie się rozpogodził, lecz nie zadowolił się tak skąpym wyjaśnieniem i z zapałem wypytywał Laurence’a o ewentualną abolicję. Z konieczności Laurence musiał mu opisać parlament, różnicę między Izbą Gmin i Izbą Lordów, a także różne frakcje biorące udział w debacie, opierając się na szczegółowych informacjach dotyczących działalności ojca, lecz przez cały czas był świadomy, że słyszy go wiele osób, i starannie dobierał słowa.

Nawet Sun Kai, który nie opuszczał pokładu przez cały ranek i obserwował wypłynięcie brygu, a także reakcję Temeraire’a, spoglądał na niego w zamyśleniu, najwyraźniej odgadując temat ich rozmowy. Podszedł najbliżej, jak mógł bez przekraczania namalowanej linii, i podczas przerwy poprosił Temeraire’a, aby przetłumaczył mu, o czym mówią. Kiedy Temeraire streścił mu pokrótce rozmowę, Sun Kai skinął głową i zapytał Laurence’a:

— Tak więc twój ojciec jest wysokim urzędnikiem i uważa, że to haniebna praktyka?

Nie dało się zignorować tego zadanego bez ogródek pytania, nawet jeśli mógł to być kamień obrazy. Pominięcie go milczeniem byłoby nieuczciwe.

— Tak, to prawda — odparł Laurence, lecz zanim Sun Kai zdążył zadać kolejne pytanie, na pokładzie pojawił się Keynes.

Laurence zawołał go i poprosił o pozwolenie odbycia z Temeraire’em krótkiego lotu na brzeg, dzięki czemu zakończył dyskusję. Nawet ta krótka wymiana zdań źle wpłynęła na stosunki panujące na statku. Marynarze, którzy nie mieli sprecyzowanego zdania na ten temat, oczywiście poparli swojego kapitana i uważali, że głośne wyrażenie podobnych opinii przynosi ujmę Rileyowi, skoro wszyscy wiedzą, że jego rodzina zajmuje się handlem niewolnikami.

Pocztę przywieziono łodzią na krótko przed obiadem, a lord Purbeck wyznaczył młodego midszypmena Reynoldsa, który rozpętał niedawną awanturę, do przyniesienia listów awiatorom, co niemal było rozmyślną prowokacją. Chłopak, który wciąż miał podbite oko po potężnym ciosie Blythe’a, uśmiechnął się tak bezczelnie, że Laurence od razu postanowił przywrócić Martina do normalnej służby, niemal o tydzień przed zaplanowanym terminem, po czym powiedział dobitnie:

— Spójrz, Temeraire. Jest list od kapitan Roland; na pewno przysyła nam wieści z Dover.

Temeraire posłusznie opuścił łeb, by spojrzeć na list. Złowieszczy cień jego krezy i ostre zęby błyszczące w pobliżu zrobiły ogromne wrażenie na Reynoldsie: uśmiech znikł z jego ust, a zaraz potem on sam błyskawicznie opuścił smoczy pokład.

Laurence pozostał tam, aby przeczytać listy z Temeraire’em Ten od Jane Roland, zaledwie jedna stronica, został wysłany na kilka dni przed ich wyruszeniem i nie zawierał zbyt wielu nowin, jedynie pogodny opis życia w kryjówce; pokrzepiająca lektura, choć Temeraire zaczął trochę wzdychać za domem, a Laurence również odczuł tęsknotę. Zdziwił się trochę, nie znalazłszy innych listów od kolegów. Spodziewał się, że kurier przyniesie mu przynajmniej list od Harcourt, która lubiła pisać, i może choć jednego z pozostałych kapitanów.

Otrzymał jeszcze jeden list, od matki, który został przekazany z Dover. Awiatorzy otrzymywali pocztę szybciej niż inni, ponieważ ich listy dostarczali z kryjówki do kryjówki kurierzy latający na smokach, podczas gdy normalnie pocztę przewoził jeździec na koniu. Matka najwyraźniej napisała go i wysłała, zanim otrzymała list Laurence’a z wiadomością o wyprawie do Chin.

Otworzył list i przeczytał głośno ku uciesze Temeraire’a. Pisała głównie o najstarszym bracie, George’u, któremu właśnie urodziła się córka po trzech synach, a także o politycznej działalności jego ojca, bo była to jedna z nielicznych spraw, co do których Laurence i lord Allendale się zgadzali i która zresztą zainteresowała już również Temeraire’a. W połowie listu Laurence nagle zamilkł, gdyż zerknął na kilka mimochodem rzuconych uwag, które wyjaśniały nieoczekiwane milczenie jego kolegów oficerów:


Oczywiście wszyscy byliśmy wstrząśnięci strasznymi wieściami o klęsce w Austrii, a pan Pitt, jak mówią, zachorował, co rzecz jasna pogrążyło w smutku Twojego Ojca, jako że premier zawsze był przychylny Sprawie. Niestety, w mieście wiele mówi się o tym, jak to Opatrzność sprzyja Bonapartemu. To rzeczywiście dziwne, że jeden człowiek potrafi tak bardzo zmienić bieg Wojny, skoro siły są wyrównane. Jakiż to wstyd, że tak szybko zapomniano o wielkim zwycięstwie lorda Nelsona pod Trafalgarem, a także o waszej szlachetnej obronie naszego wybrzeża, i że mniej stanowczy ludzie zaczynają napomykać o zawarciu pokoju z Tyranem.


Oczywiście pisała to, wierząc, że Laurence wciąż jest w Dover, gdzie nowiny z kontynentu dotarły wcześniej, i że wie już o wszystkim, o czym trzeba wiedzieć. Tymczasem jej list spadł na niego jak grom z jasnego nieba, szczególnie że nie podała więcej szczegółów. Na Maderze słyszał o stoczeniu kilku bitew w Austrii, lecz ani słowa o jakichś decydujących starciach czy rozstrzygnięciach. Szybko przeprosił Temeraire’a i pospieszył do kajuty Rileya, licząc na to, że dowie się czegoś więcej, i rzeczywiście kapitan okrętu w osłupieniu czytał nadzwyczajny komunikat z ministerstwa, który właśnie wręczył mu Hammond.

— Rozbił ich w puch, pod Austerlitz — powiedział Hammond. Odszukali to miejsce na mapach Rileya: miasteczko w głębi Austrii, na północny wschód od Wiednia. — Nie piszą zbyt wiele, bo rząd zatrzymał szczegóły dla siebie, ale co najmniej trzydzieści tysięcy ludzi zostało zabitych, rannych i wziętych do niewoli. Rosjanie uciekają, a Austriacy już podpisali zawieszenie broni.

Same te fakty były wystarczająco ponure, więc siedzieli razem w milczeniu, powracając wzrokiem do kilkuzdaniowej wiadomości, z której nie mogli się dowiedzieć już nic więcej, niezależnie od tego, jak często ją czytali.

— No cóż — odezwał się w końcu Hammond — trzeba go będzie przymusić głodem. Dzięki Bogu za Nelsona i Trafalgar! Nie odważy się po raz drugi na inwazję powietrzną, skoro mamy na kanale trzy Longwingi.

— Nie powinniśmy zawrócić? — rzucił niepewnie Laurence; propozycja ta wydała mu się tak samolubna, że czuł się winny, iż ją wysunął, choć był przekonany, że są bardzo potrzebni w Anglii. Ekscidium, Mortiferus i Lily ze swoimi formacjami stanowili naprawdę groźną siłę, z którą należało się liczyć, lecz trzy smoki nie mogły zabezpieczać wszystkich miejsc, a Napoleon już wcześniej potrafił je odciągnąć.

— Nie otrzymałem rozkazu powrotu — powiedział Riley — choć muszę przyznać, że czuję się cholernie dziwnie, płynąc jakby nigdy nic do Chin stupięćdziesięciodziałowym okrętem z ciężkim smokiem bojowym po przeczytaniu takiej wiadomości.

— Panowie, jesteście w błędzie — odezwał się ostro Hammond. — Przez tę klęskę nasza misja nabiera szczególnego znaczenia. Jeśli mamy pokonać Napoleona, jeśli nasz kraj ma być czymś więcej niż tylko mało istotną wyspą położoną przy wybrzeżu francuskiej Europy, to tylko dzięki handlowi. Austriacy zostali pokonani, podobnie jak Rosjanie, lecz dopóki będziemy w stanie zaopatrywać naszych kontynentalnych sojuszników w fundusze i surowce, to możecie być pewni, że przeciwstawią się tyranii Bonapartego. Musimy płynąć dalej; musimy zapewnić co najmniej neutralność Chin, a może i coś więcej, i zabezpieczyć nasze wschodnie szlaki handlowe. Żaden militarny cel nie byłby ważniejszy.

Powiedział to bardzo autorytatywnie, a Riley szybko mu przytaknął. Kiedy obaj pogrążyli się w dyskusji nad tym, jak można by przyspieszyć podróż, Laurence siedział jakiś czas w milczeniu, a potem przeprosił ich i wrócił na smoczy pokład. Nie chciał się sprzeczać, wcale nie był bezstronny, argumenty Hammonda miały swoją wagę. Niemniej czuł niedosyt i niepokoił się tym, że ich opinie tak bardzo się różnią od jego opinii.

— Nie potrafię zrozumieć, w jaki sposób pozwolili się pokonać Napoleonowi — powiedział Temeraire, strosząc krezę, kiedy Laurence przekazał złe wieści jemu i starszym oficerom. — Pod Trafalgarem i Dover miał więcej okrętów i smoków, a mimo to wygraliśmy, a tym razem Austriacy i Rosjanie mieli przewagę liczebną.

— To były bitwy morskie — odparł Laurence. — Bonaparte nigdy tak naprawdę nie rozumiał marynarki wojennej; szkolono go na artylerzystę. A bitwę pod Dover wygraliśmy tylko dzięki tobie. Ośmielę się twierdzić, że w przeciwnym wypadku Bonaparte mógłby się koronować w samym Westminsterze. Nie zapominaj, jak zgrabnie odciągnął nasze znaczne siły na południe i zamaskował ruchy swoich smoków, zanim rozpoczął inwazję. Gdybyś go nie zaskoczył boskim wiatrem, wynik bitwy mógłby być zupełnie inny.

— Mimo wszystko nie wydaje mi się, że bitwa była dobrze przeprowadzona — powiedział niezadowolony Temeraire. — Jestem pewny, że gdybyśmy tam byli, razem z naszymi przyjaciółmi, nie przegralibyśmy, a poza tym nie rozumiem, dlaczego płyniemy do Chin, kiedy inni walczą.

— Cholernie dobre pytanie — powiedział Granby. — To idiotyzm — jak można oddać jednego z naszych najlepszych smoków w środku wojny, kiedy tak rozpaczliwie potrzebujemy dodatkowych sił? Laurence, czy nie powinniśmy wracać do domu?

Laurence tylko potrząsnął głową. Zgadzał się z tym zdaniem, lecz nie mógł nic zrobić. Temeraire dzięki boskiemu wiatrowi rzeczywiście zmienił bieg bitwy pod Dover. Mimo iż ministerstwo nie miałoby ochoty przyznać, że o zwycięstwie przesądził taki drobiazg, Laurence dobrze pamiętał, jak beznadziejnie wyglądała ich sytuacja, zanim Temeraire odwrócił los. Laurence uznawał potulne oddanie obdarzonego nadzwyczajnymi zdolnościami Temeraire’a za dowód ślepoty i nie wierzył, by Chińczycy spełnili jakiekolwiek żądania Hammonda.

Ale powiedział tylko:

— Musimy wypełnić rozkazy.

Zdawał sobie sprawę, że nawet gdyby Riley i Hammond podzielali jego poglądy, ministerstwo nie zaakceptowałoby tak marnego usprawiedliwienia i sprzeniewierzenia się obowiązkom.

— Przykro mi — dodał, widząc nieszczęśliwą minę Temeraire’a. — Nadchodzi pan Keynes, który ma sprawdzić, czy możesz poćwiczyć trochę na brzegu. Zróbmy mu miejsce, żeby mógł przeprowadzić badanie.

— Naprawdę wcale mnie nie boli — powiedział z niepokojem Temeraire, zerkając na tułów, kiedy Keynes zsunął się z jego piersi. — Jestem przekonany, że mogę znowu latać, a poza tym to będzie krótki lot.

Keynes potrząsnął głową.

— Może za tydzień. Nie, nie próbuj się ze mną sprzeczać — dodał surowo, gdy Temeraire usiadł, by zaprotestować. — Długość lotu nie ma znaczenia. To start może przysporzyć kłopotów — wyjaśnił niechętnie Laurence’owi. — Najbardziej niebezpieczny będzie wysiłek przy wzbiciu się w powietrze, a ja nie mam pewności, czy mięśnie są na to przygotowane.

— Ale ja mam już dość leżenia na pokładzie — powiedział smutno Temeraire, niemal jękliwym tonem. — Nie mogę się nawet dobrze obrócić.

— Jeszcze tylko tydzień, a może nawet krócej — wtrącił Laurence, starając się go pocieszyć. Żałował, że w ogóle wysunął tę propozycję i narobił Temeraire’owi nadziei tylko po to, by je rozwiać. — Przykro mi, ale opinia pana Keynesa w tej kwestii jest ważniejsza niż twoje czy moje zdanie i musimy go posłuchać.

Temeraire nie dał się tak łatwo przekonać.

— Nie rozumiem, dlaczego jego opinia jest ważniejsza niż moja. W końcu to mój mięsień.

Keynes skrzyżował ramiona na piersi i powiedział chłodno:

— Nie będę dyskutował z pacjentem. Jeśli chcesz wyrządzić sobie krzywdę i spędzić kolejne dwa miesiące na pokładzie, to proszę bardzo, poskacz sobie do woli.

Temeraire tylko prychnął, a zdenerwowany Laurence szybko odprawił Keynesa, żeby ten nie prowokował Temeraire’a. Wierzył w zdolności lekarza, ale jego takt pozostawiał wiele do życzenia, a choć Temeraire z natury nie był przekorny, musiał stawić czoło bolesnemu rozczarowaniu.

— Ale mam w końcu dobre wieści — zwrócił się do smoka, próbując podnieść go na duchu. — Pan Pollitt był tak dobry i przywiózł z lądu kilka nowych książek. Przynieść którąś?

Temeraire tylko mruknął i zwiesił łeb, spoglądając tęsknie ponad burtą ku zakazanemu brzegowi. Laurence udał się po książkę, licząc na to, że lektura odwróci uwagę Temeraire’a, ale kiedy był w kajucie, niespodziewanie okręt się zakołysał, rozległ się potężny plusk i woda chlusnęła na podłogę przez otwarte okna. Pospiesznie ratując zmoczone listy, Laurence podbiegł do najbliższego iluminatora i zobaczył Temeraire’a, który unosił się na wodzie ze skruszoną i jednocześnie zadowoloną miną.

Laurence popędził z powrotem na pokład. Zaniepokojeni Granby i Ferris spoglądali za burtę, a małe łodzie, które skupiły się wokół statku, pełne dziwek i przedsiębiorczych rybaków, już pospiesznie odpływały do bezpiecznego portu, przy akompaniamencie wrzasków i plusku wioseł. Skonsternowany i nieco speszony Temeraire popatrzył za nimi.

— Nie chciałem ich przestraszyć — powiedział i zawołał: — Nie trzeba uciekać.

Łodzie jednak ani trochę nie zwolniły. Marynarze, pozbawieni rozrywki, gapili się na niego z dezaprobatą. Laurence bardziej przejął się zdrowiem Temeraire’a.

— W życiu nie widziałem czegoś równie niedorzecznego, ale krzywdy sobie raczej nie zrobi. Pęcherze powietrzne utrzymają go na powierzchni, a słona woda nie szkodzi ranom — powiedział Keynes, ponownie wezwany na pokład. — Tylko nie mam pojęcia, w jaki sposób wciągniemy go z powrotem na pokład.

Temeraire na chwilę się zanurzył, a potem niemal wystrzelił wysoko w górę siłą wyporu.

— Wspaniale — zawołał. — Woda wcale nie jest zimna. Laurence, nie przyłączysz się do mnie?

Laurence nie był dobrym pływakiem, więc poczuł się nieswojo na myśl o tym, że miałby skoczyć do oceanu: od brzegu dzieliła ich dobra mila. Jednak wziął jedną z łodzi i powiosłował do Temeraire’a, by dotrzymać mu towarzystwa i upewnić się, że smok nie przemęczył się po tak długim okresie bezczynności. Skif podskakiwał na falach wywołanych igraszkami Temeraire’a, czasem woda całkiem go zalewała, lecz Laurence roztropnie ubrał się tylko w stare spodnie i mocno już wytartą koszulę.

Był bardzo przygnębiony. Klęska pod Austerlitz to było coś więcej niż przegranie jednej bitwy, to była ruina misternie przygotowywanego planu premiera Pitta, upadek koalicji utworzonej w celu powstrzymania Napoleona. Sama Anglia nie była w stanie wystawić armii choćby w połowie tak dużej jak Wielka Armia Napoleona ani przeprawić jej tak łatwo na kontynent, a skoro z walki zostały wyłączone Austria i Rosja, sytuacja była tragiczna. Jednak pomimo tych trosk Laurence nie mógł się nie uśmiechnąć, widząc pełnego energii i wesołego Temeraire’a, i po chwili nawet dał się namówić i wskoczył do wody. Nie pływał zbyt długo, tylko wdrapał się na grzbiet Temeraire’a, a ten pluskał się radośnie i dla zabawy popychał skif nosem.

Laurence mógł zamknąć oczy i wyobrażać sobie, że są w Dover albo w Loch Laggan, gdzie pełnią zwykłą służbę, wykonują pracę, którą rozumieją, polegając na przyjaźni i sile zjednoczonego narodu; w takiej sytuacji nawet niedawna klęska nie byłaby taka straszna. Mógł wyobrażać sobie, że Allegiance jest po prostu jednym z okrętów w porcie, ich polanka znajduje się w pobliżu i nie niepokoją ich żadni politycy ani książęta. Położył się na plecach, przycisnął dłonie do ciepłego boku smoka, do rozgrzanych promieniami słonecznymi czarnych łusek i ukojony tymi myślami zapadł w krótką drzemkę.

— Zdołasz wspiąć się z powrotem na pokład? — zapytał teraz Laurence. Martwił się tym przez cały czas.

Temeraire obrócił łeb i spojrzał na niego.

— A nie moglibyśmy zaczekać na brzegu, aż wydobrzeję, i dopiero wtedy wrócić na okręt? — zaproponował. — Albo — dodał i potrząsnął krezą z podniecenia — moglibyśmy polecieć nad lądem i dołączyć do nich po drugiej stronie kontynentu: pamiętam z map, że w głębi Afryki nie ma ludzi, więc nie mogą nas zestrzelić żadni Francuzi.

— Nie, ale z doniesień wynika, że żyje tam wiele dzikich smoków, że nie wspomnę o mnóstwie innych niebezpiecznych zwierząt oraz niebezpieczeństwie chorób — powiedział Laurence. — Temeraire, nie możemy latać nad niezbadanym lądem. Nic by nie usprawiedliwiło takiego ryzyka, szczególnie teraz.

Temeraire westchnął, zrozumiawszy, że musi porzucić swój ambitny plan, i zgodził się podjąć próbę powrotu na pokład. Pobawił się jeszcze trochę, podpłynął do okrętu i wprawił w konsternację marynarzy, kiedy po prostu podał im skif, tak że nie musieli go wciągać na pokład. Laurence wspiął się na burtę z barku Temeraire’a, po czym odbył krótką naradę z Rileyem.

— Może rzucimy dryfkotwicę ze sterburty? — zasugerował. — Razem z kotwicą dziobową powinny utrzymać okręt w równowadze, bo przecież i tak jest mocno obciążony od strony rufy.

— Laurence, nawet nie chcę myśleć o tym, co usłyszę w Admiralicji, kiedy się dowiedzą, że zatopiłem transportowiec w porcie w bezchmurny dzień — odparł Riley. — Każą mnie powiesić, a ja nie będę protestował.

— Jeśli okręt przechyli się zbyt mocno, Temeraire zawsze może wrócić do wody — powiedział Laurence. — Inaczej będziemy musieli sterczeć w porcie co najmniej tydzień, aż Keynes pozwoli mu znowu latać.

— Nie zamierzam zatopić okrętu — rzucił oburzony Temeraire, wystawiając łeb nad reling tylnego pokładu, ku przerażeniu Rileya. — Będę bardzo uważał.

Riley wciąż miał wątpliwości, ale w końcu się zgodził. Temeraire podniósł się z wody i chwycił przednimi łapami burtę; Allegiance przechylił się ku niemu, lecz niezbyt mocno, równoważony dwoma kotwicami, a wtedy Temeraire rozłożył skrzydła i uderzył nimi kilkakrotnie, dzięki czemu udało mu się wgramolić na pokład.

Opadł ciężko na deski, przez chwilę przebierając niezdarnie tylnymi łapami, ale manewr się powiódł, a Allegiance tylko nieznacznie podskoczył. Temeraire szybko podkurczył łapy i otrząsnął z wody wąsy i krezę, udając, że wszystko poszło bardzo zgrabnie.

— To było całkiem łatwe — powiedział zadowolony do Laurence’a. — Teraz mogę pływać codziennie, aż pozwolą mi latać.

Laurence nie wiedział, jak przyjmą tę wiadomość Riley i marynarze, lecz nie martwiło go to zbytnio. Był gotów wycierpieć więcej niż ponure spojrzenia, żeby tylko znowu zobaczyć Temeraire’a w dobrym nastroju. Kiedy wspomniał o jedzeniu, Temeraire przystał ochoczo na jego propozycję i pożarł dwie krowy i owcę do ostatniej racicy.


Kiedy następnego ranka Yongxing pojawił się znowu na pokładzie, zastał więc Temeraire’a w bardzo dobrym humorze: smok wykąpał się, najadł i czuł się znakomicie. Tym razem wspiął się na pokład o wiele sprawniej, chociaż lord Purbeck i tak narzekał na podrapane burty, a marynarze byli niezadowoleni, że łodzie z prostytutkami znowu pierzchnęły. Yongxing na tym skorzystał, bo Temeraire okazał się wielkoduszny i nie żywił do księcia urazy, całkiem niesłusznie, zdaniem Laurence’a, ale książę nie wyglądał na zadowolonego. Siedział bez słowa i przyglądał się w zamyśleniu, jak Laurence czyta Temeraire’owi nowe książki, które pan Pollitt przywiózł z lądu.

Wkrótce Yongxing opuścił pokład, a niedługo potem pojawił się jego służący Feng Li i na migi poprosił Laurence’a, aby zszedł na dół. Temeraire ułożył się, by przespać najgorętszą porę dnia. Niechętny Laurence uparł się, że najpierw pójdzie się przebrać: miał na sobie sfatygowane ubranie, bo towarzyszył smokowi podczas kąpieli, tak więc by stawić czoło Yongxingowi w jego surowo urządzonej i eleganckiej kajucie, musiał przywdziać galowy mundur.

Tym razem nie urządzono przedstawienia po jego przyjściu; od razu go wprowadzono, a Yongxing odesłał nawet Feng Li, żeby mogli być sami, lecz książę nie od razu się odezwał, a tylko stał w ciszy, z rękoma splecionymi za plecami, spoglądając przez okna rufowe. Kiedy Laurence chciał już coś powiedzieć, Yongxing obrócił się niespodziewanie i zagaił:

— Zauważyłem, że darzysz Lung Tien Xianga szczerym uczuciem, i to z wzajemnością. A jednak w twoim kraju traktuje się go jak zwierzę i wystawia na niebezpieczeństwa wojny. Takiego losu dla niego pragniesz?

Laurence był zdumiony bezpośredniością księcia i pomyślał, że Hammond miał rację: Yongxing zmienił taktykę, bo przekonał się, że nie uda mu się przeciągnąć Temeraire’a na swoją stronę. Ale zamiast cieszyć się z faktu, że Yongxing zaniechał prób rozdzielenia go z Temeraire’em, Laurence odczuł jeszcze większy niepokój: niewątpliwie nie istniała żadna płaszczyzna porozumienia między nimi, więc nie miał pojęcia, dlaczego książę jej szukał.

— Nie mogę zgodzić się na pańskie zarzuty o złe traktowanie — rzekł po chwili — a ci, którzy służą krajowi — nieustannie wystawieni są na niebezpieczeństwa wojny. Wasza Wysokość nie może mieć mi za złe, że dokonałem takiego wyboru, i to zupełnie świadomie. Dobrowolnie podjąłem decyzję, a wynikające z niej ryzyko jest dla mnie zaszczytem.

— Ale jesteś człowiekiem o przeciętnej pozycji społecznej i żołnierzem niezbyt wysokim rangą. Takich jak ty jest pewnie w Anglii z dziesięć tysięcy — powiedział Yongxing. — Nie możesz się równać z Niebiańskim. Jeśli zależy ci na jego szczęściu wysłuchaj mojej prośby. Pomóż nam przywrócić należne mu miejsce, a potem rozstań się z nim pogodnie. Niech myśli, że nie jest ci żal odjeżdżać, wtedy łatwiej mu będzie zapomnieć o tobie i znaleźć szczęście w towarzystwie bardziej odpowiedniej osoby. Przecież twoim obowiązkiem jest zadbać o to, aby nie zniżył się do twojego poziomu, lecz wzniósł się ku wszelkim należnym mu przywilejom.

Yongxing nie powiedział tego szyderczo, ale jak najbardziej rzeczowo i poważnie.

— Nie wierzę w taką życzliwość, która polega na okłamywaniu i oszukiwaniu bliskich dla ich własnego dobra — odpowiedział Laurence, niepewny, czy powinien się obrazić czy uznać to za próbę odwołania się do jego lepszej natury.

Lecz jego niepewność została szybko rozwiana, bo Yongxing dodał:

— Wiem, że to, o co proszę, wymaga wielkiego poświęcenia. Być może nie spełnią się nadzieje twojej rodziny albo odbiorą ci nagrodę, którą otrzymałeś za sprowadzenie go do kraju. Nie chcemy cię zrujnować: spełnij moją prośbę, a otrzymasz dziesięć tysięcy taeli w srebrze, a także zaskarbisz sobie wdzięczność cesarza.

Laurence najpierw wytrzeszczył oczy, a potem z zażenowania oblał się silnym rumieńcem. Kiedy wreszcie ochłonął nieco, odpowiedział z urazą:

— Doprawdy, to imponująca suma, ale nie da się mnie kupić za całe srebro w Chinach.

Miał ochotę odwrócić się i wyjść, lecz Yongxing powiedział z prawdziwą złością, odrzuciwszy po tej odmowie maskę cierpliwości, za którą dotąd się chował:

— Jesteś głupi. Nie pozwolimy ci pozostać towarzyszem Lun Tien Xianga i w końcu zostaniesz odesłany do domu. Dlaczego więc nie chcesz przyjąć mojej propozycji?

— Nie wątpię w to, że w waszym kraju możecie nas rozdzielić siłą — powiedział Laurence — ale wy za to będziecie odpowiadać, nie ja, a on do końca będzie wiedział, że jestem wierny, tak jak on. — Zamierzał odejść, ponieważ nie mógł wyzwać Yongxinga na pojedynek ani go uderzyć, a tylko taki gest mógł złagodzić poczucie głębokiej krzywdy, lecz tak doskonałe zaproszenie do kłótni przynajmniej pozwalało mu wyładować gniew, więc dodał z największą możliwą pogardą: — Proszę sobie darować dalsze pochlebstwa, na nic zdadzą się wasze przekupstwa i machinacje, ja zbyt mocno wierzę w Temeraire’a, by wyobrazić sobie, że mógłby wybrać naród, gdzie taką rozmowę uważa się za kulturalną.

— Okazujesz prostackie lekceważenie dla najbardziej znamienitego narodu na świecie — rzekł rozgniewany Yongxing — jak wszyscy twoi ziomkowie, którzy nie szanują tego, co jest lepsze, i obrażają nasze tradycje.

— Za co mógłbym księcia przeprosić, gdyby sam książę tak często nie obrażał mnie i mojego kraju albo okazywał szacunek dla innych tradycji — odparł Laurence.

— Nie pragniemy od was niczego ani nie mamy zamiaru narzucać wam naszych zwyczajów — powiedział Yongxing. — Przybywacie do naszego kraju z tej swojej małej wyspy, a my uprzejmie pozwalamy wam kupować herbatę, jedwab i porcelanę, których tak bardzo pożądacie. Lecz wy wciąż jesteście niezadowoleni; chcecie więcej i więcej, podczas gdy wasi misjonarze próbują rozpowszechniać waszą obcą religię, a wasi kupcy przemycają bezprawnie opium. My nie potrzebujemy waszych świecidełek, waszych zegarów, lamp i pistoletów; nasza ziemia zapewnia nam wszystko. Wobec tak nierównych pozycji powinniście po trzykroć być wdzięczni i okazać uległość wobec cesarza, a zamiast tego wy nieustannie nas obrażacie. Zbyt długo tolerowaliśmy ten brak szacunku.

Yongxing wyrzucił z siebie wszystkie te pretensje, znacznie wykraczające poza bieżący problem, z wielką pasją i werwą. Teraz mówił tak szczerze, jak nigdy przedtem, i całkiem nierozważnie. Zdumienie, które mimowolnie odmalowało się na twarzy Laurence’a, najwyraźniej przywróciło księciu poczucie rzeczywistości. Zamilkł i przez chwilę stali w milczeniu. Laurence wciąż czuł się dotknięty i nie potrafił sformułować odpowiedzi, jakby Yongxing przemówił do niego w ojczystym języku. Całkowicie zaskoczył go opis stosunków między ich krajami, w którym chrześcijańscy misjonarze zostali wrzuceni do jednego worka z przemytnikami i tak absurdalnie pominięto korzyści, jakie czerpią obie strony z wolnego handlu.

— Nie jestem politykiem, więc nie mogę dyskutować o polityce zagranicznej — odezwał się wreszcie Laurence — ale honoru i godności mojego kraju i moich rodaków będę bronił do śmierci. Żadne argumenty nie skłonią mnie do niehonorowego zachowania, szczególnie wobec Temeraire’a.

Yongxing odzyskał panowanie nad sobą, lecz wciąż wyglądał na wielce niezadowolonego. Pokręcił głową, marszcząc brwi.

— Jeśli nie dasz się przekonać przez wzgląd na siebie czy na Lung Tien Xianga, to może chociaż weźmiesz pod uwagę interesy swojego kraju? — zapytał i dodał z wyraźną niechęcią: — Otwarcie portów poza Kantonem nie wchodzi w grę, ale pozwolimy waszemu ambasadorowi pozostać w Pekinie, czego tak bardzo pragniecie, i obiecamy, że nie staniemy do wojny przeciwko wam albo waszym sprzymierzeńcom, dopóki będziecie okazywać cesarzowi szacunek i posłuszeństwo: wszystko to jest możliwe, jeśli tylko ułatwisz powrót Lung Tien Xianga.

Spojrzał na niego wyczekująco, a Laurence stał bez ruchu, blady, z zapartym tchem. W końcu powiedział bardzo cicho:

— Nie.

Nie czekając na kolejną wypowiedź, odwrócił się i wyszedł, odrzucając na bok zasłonę w drzwiach.

Wrócił na pokład i zobaczył, że Temeraire śpi spokojnie, owinięty ogonem. Laurence nie dotknął go, ale usiadł na jednej z szafek na końcu pokładu i spuścił głowę, aby uniknąć spojrzeń innych. Zacisnął mocno dłonie, żeby nikt nie zauważył, że drżą.

— Odmówił pan, mam nadzieję? — powiedział zupełnie nieoczekiwanie Hammond. Laurence, który przygotował się na wściekłą reprymendę, patrzył na niego zdumiony. — Dzięki Bogu. Nie przyszło mi do głowy, że mógłby otwarcie złożyć taką propozycję, i to tak szybko. Muszę pana prosić, kapitanie, żeby pod żadnym pozorem nie przyjmował pan jakichkolwiek ofert, nie skontaktowawszy się wcześniej ze mną, niezależnie od ich atrakcyjności. Ani tutaj, ani po dotarciu do Chin — dodał po chwili namysłu. — A teraz proszę mi to powtórzyć: tak wprost zaproponował neutralność i stałą placówkę w Pekinie?

Miał w oczach drapieżne chochliki, a Laurence musiał przywołać z pamięci szczegóły rozmowy, odpowiadając na liczne pytania.

— Ale co do tego nie mam wątpliwości: oświadczył stanowczo, że nie otworzą innych portów — zaprotestował Laurence, kiedy Hammond zaczął wyciągać mapy Chin i pytać Laurence’a, które porty byłyby najlepsze dla handlu morskiego.

— Tak, tak — powiedział Hammond i machnął ręką. — Ale skoro przystał nawet na możliwość stałej placówki, to na co jeszcze moglibyśmy liczyć? Na pewno pan wie, że książę jest przeciwny wszelkim kontaktom z Zachodem.

— Wiem — odparł Laurence. Zaskoczyło go, że Hammond zdaje sobie z tego sprawę, bo dotąd nieustannie zabiegał o dobre stosunki z Chińczykami.

— Mamy niewielkie szanse na pozyskanie księcia Yongxinga, choć mam nadzieję, że robimy postępy — powiedział Hammond. — Ale uradowało mnie to, że już teraz tak bardzo zabiega o twoją współpracę. Najwyraźniej pragnie przybyć do Chin przy fait accompli, bo pewnie wyobraża sobie, że cesarz mógłby przystać na warunki, które jemu by się nie spodobały. Książę nie jest następcą tronu — dodał Hammond, widząc niepewną minę Laurence’a. — Cesarz ma trzech synów, a najstarszy, książę Mianning, jest już dorosły i przejmie tron. Oczywiście książę Yongxing ma ogromne wpływy, bo inaczej nie wysłano by go do Anglii, lecz jego dzisiejsza inicjatywa oznacza, że okoliczności są bardziej sprzyjające, niż nam się wydawało. Gdyby tylko…

Po tych słowach Hammond nagle spochmurniał i znowu usiadł, zapominając o mapach.

— Gdyby tylko Francuzi nie nawiązali kontaktu z bardziej liberalnymi umysłami na dworze — dokończył cicho. — Ale niestety, to by wiele wyjaśniało, szczególnie podarunek w postaci jaja. Można by rwać sobie włosy z głowy. Udało im się wcisnąć, a my gratulowaliśmy sobie cennej dumy od czasu przepędzenia lorda Macartneya i nie podejmowaliśmy żadnych konkretnych wysiłków, żeby poprawić nasze stosunki z nimi.

Kiedy Laurence opuścił kajutę Hammonda, w dalszym ciągu był nieszczęśliwy i poczuwał się do winy. Dobrze wiedział, że odmówił, kierując się zwykłym odruchem, a nie tak racjonalnymi czy szlachetnymi pobudkami. Oczywiście nigdy by się nie zgodził, żeby okłamać Temeraire’a, jak zaproponował Yongxing, albo go opuścić w jakiejś nieprzyjemnej sytuacji, lecz Hammond mógł wysunąć inne żądania, nie tak łatwe do odrzucenia. Gdyby rozkazano im się rozstać, żeby zapewnić naprawdę korzystny traktat, miałby obowiązek nakłonić Temeraire’a do posłuszeństwa, bez względu na to, jak bardzo by tego nie chciał. Do tej pory liczył na to, że Chińczycy zaoferują warunki nie do przyjęcia, lecz teraz nie był już tego taki pewny, a widmo rozstania przybliżało się z każdą milą.

Po dwóch dniach opuścili Cape Coast, ku zadowoleniu Laurence’a. Rano sprowadzono lądem kolejną partię niewolników i zapędzono ich do lochów widocznych z pokładu okrętu. Doszło do jeszcze bardziej okropnej sceny, bo nowi niewolnicy nie byli tak wyczerpani ani pogodzeni ze swoim losem i gdy otworzyły się drzwi piwnic, które miały ich pochłonąć niczym otwarty grób, kilku młodszych mężczyzn się zbuntowało.

Najwyraźniej w jakiś sposób udało im się uwolnić z więzów podczas podróży. Dwaj strażnicy padli od razu, zatłuczeni łańcuchami, którymi spętano niewolników, a pozostali zaczęli się wycofywać, strzelając na oślep. Inni strażnicy opuścili posterunki i przyłączyli się do walki.

Była to dzielna, choć beznadziejna próba. Większość z uwolnionych ludzi zrozumiała, co ich czeka, i spróbowała ucieczki ku wolności; jedni zbiegali ku plaży, inni pobiegli do miasta. Strażnicy zagnali w jedno miejsce skutych niewolników i zaczęli strzelać do uciekających. Większość zginęła, a za pozostałymi wysłano grupy pościgowe; nadzy i naznaczeni otarciami od łańcuchów, byli łatwo rozpoznawalni. Piaszczysta droga prowadząca do lochów była zalana krwią, usiana małymi, skurczonymi ciałami trupów, przeraźliwie nieruchomymi pośród żywych ludzi; zabito wiele kobiet i dzieci. Handlarze niewolników znowu zaczęli zapędzać do lochów pozostałych mężczyzn i kobiety, innym zaś kazali odciągnąć ciała zabitych. Wszystko to wydarzyło się w niespełna piętnaście minut.

Podniesiono kotwicę bez śpiewów i krzyków, a trwało to wolniej niż zwykle. Nawet bosman, który normalnie ożywiał się na widok guzdrzących się marynarzy, nikogo nie grzmotnął. Powietrze znowu było wilgotne i panował tak wielki upał, że z takielunku zaczęła spływać dużymi grudami smoła, skapując czasem nawet na skórę Temeraire’a, ku jego obrzydzeniu. Laurence nakazał gońcom i chorążym czuwać z wiadrami i szmatami i wycierać smoka, tak że pod koniec dnia ledwo stali na nogach, umęczeni i brudni.

Następny dzień niczym się nie różnił od poprzedniego, podobnie jak trzy kolejne; za lewą burtą ciągnęła się jednostajna plątanina zarośli, którą czasem urozmaicały klify i osuwiska, przez cały czas trzeba było pilnować, by okręt pozostawał na głębokiej wodzie, co nie było łatwe ze względu na wciąż zmieniający się wiatr. Ludzie pracowali w pocie czoła, pogrążeni w ponurym milczeniu; złe wieści o Austerlitz już się rozeszły.

Rozdział 8

Blythe wreszcie opuścił izbę chorych, mocno wychudzony, i teraz głównie siedział na pokładzie w fotelu i drzemał. Szczególną troską otaczał go Martin, który rugał każdego, kto choćby trącił prowizoryczną markizę, ustawioną nad rekonwalescentem. Blythe ledwo był w stanie odkaszlnąć, lecz wsunięto mu do ręki szklaneczkę grogu; nie mógł narzekać na pogodę, lecz dostał pled, nieprzemakalne ubranie i wełniany mundur.

— Przykro mi, sir, że on tak bardzo wziął to sobie do serca — powiedział słabo Blythe Laurence’owi. — Myślę, że żaden dziarski facet nie zniósłby takiego zachowania marynarzy. Nie powinien brać tego do siebie.

Marynarze nie ucieszyli się, gdy zobaczyli, jak awiatorzy dbają o winowajcę, i jakby w odwecie zaczęli hołubić Reynoldsa, już traktowanego jak męczennika. Reynolds był niczym nie wyróżniającym się oficerem, lecz szacunek, jakim darzyli go inni marynarze, uderzył mu do głowy. Paradował po pokładzie jak paw i wydawał niepotrzebne rozkazy tylko po to, by zobaczyć, jak inni gorliwie je wykonują, kłaniając się i przytakując mu. Nawet Purbeck i Riley specjalnie go nie powstrzymywali.

Laurence miał nadzieję, że przynajmniej klęska pod Austerlitz złagodzi animozje między marynarzami i awiatorami, lecz przez te popisy stosunki na pokładzie wciąż były napięte. Allegiance zbliżał się do równika i Laurence pomyślał, że należy szczególnie się przygotować do tradycyjnej ceremonii chrztu równikowego. Mniej niż połowa awiatorów przekroczyła wcześniej równik i jeśli w obecnej sytuacji pozwoli się marynarzom na zanurzanie ich w wodzie i golenie, to prawdopodobnie nie da się utrzymać porządku. Ustalił z Rileyem, że ofiaruje za swoich ludzi daninę, a mianowicie trzy beczułki rumu, które nabył przewidująco w Cape Coast; w ten sposób wykupi wszystkich awiatorów.

Marynarze byli zawiedzeni, że tradycji nie stanie się zadość, a niektórzy nawet głośno utrzymywali, że może to sprowadzić na okręt nieszczęście; bez wątpienia wielu w głębi ducha czekało na okazję do upokorzenia pokładowych rywali. W rezultacie, gdy w końcu przekroczyli równik i tradycyjnie przebrani marynarze wyszli na pokład, nie powitano ich z wielkim entuzjazmem. Tylko Temeraire wyraźnie się ożywił, choć Laurence musiał go uciszyć, kiedy smok powiedział bardzo głośno:

— Ale, Laurence, to wcale nie jest Neptun, tylko Griggs, a Prozerpina to Boyne.

Rozpoznał marynarzy pod ich sfatygowanymi przebraniami, których specjalnie nie dopracowali.

Wywołało to ogólną, niezbyt ukrywaną wesołość wśród załogi, a Tryton — pomocnik cieśli Leddowes, dość dobrze zamaskowany obskurną szczotką naśladującą perukę — błysnął inwencją i oświadczył, że tym razem każdy, kto się roześmiał, zostanie ukarany przez Neptuna. Laurence kiwnął głową Rileyowi i Leddowes wybrał grupę marynarzy i awiatorów. Pochwycono równą liczbę ofiar z obu stron przy aplauzie reszty, a na koniec Riley zaintonował:

— Dodatkowa porcja grogu dla wszystkich, dzięki opłacie wniesionej przez załogę kapitana Laurence’a.

Rozległy się gromkie okrzyki. Kilku marynarzy zaczęło grać, inni zaś puścili się w tany. Rum zrobił swoje i niebawem nawet awiatorzy klaskali i nucili szanty, chociaż nie znali słów. Nie było może aż tak wesoło jak podczas niektórych chrztów równikowych, ale i tak o wiele lepiej, niż Laurence się spodziewał.

Chińczycy także wyszli na pokład, choć nie poddali się rytualnym ceremoniom, tylko przyglądali się wszystkiemu, żywo dyskutując między sobą. Oczywiście była to prostacka rozrywka i Laurence czuł się nieco zażenowany tym, że Yongxing ogląda takie widowisko, ale Liu Bao uderzył się po udzie, wiwatując z całą załogą, a potem wybuchał gromkim śmiechem przy każdej z ofiar Neptuna. Wreszcie odwrócił się do Temeraire’a i zadał mu jakieś pytanie.

— Laurence, on chciałby się dowiedzieć, co to za ceremonia i jakim duchom oddaje się tu hołd — powiedział Temeraire. — Ale ja sam nic nie wiem. Co świętujemy i dlaczego?

— Och — rzucił Laurence, zastanawiając się, jak wyjaśnić tę dość absurdalną ceremonię. — Właśnie przekroczyliśmy równik, a zgodnie ze starą tradycją ci, którzy zrobili to po raz pierwszy, powinni złożyć hołd Neptunowi, rzymskiemu bogu morza. Oczywiście teraz już nikt go nie czci.

— Ach! — powiedział z aprobatą Liu Bao, kiedy przetłumaczono tę odpowiedź. — Podoba mi się to. Dobrze jest okazywać szacunek starym bogom, nawet jeśli sami ich nie czcicie. To na pewno przynosi szczęście okrętowi. I do Nowego Roku zostało zaledwie dziewiętnaście dni: będziemy musieli świętować na pokładzie, a to też przyniesie szczęście. Duchy naszych przodków poprowadzą okręt do Chin.

Laurence popatrzył na niego niepewnie, ale marynarzom, którzy przysłuchiwali się ich rozmowie z zainteresowaniem, bardzo się to spodobało: perspektywa kolejnego święta oraz zapowiedź szczęścia, odwołująca się do ich przesądnej natury. Chociaż wzmianka o duchach wywołała wiele poważnych dyskusji pod pokładem, gdyż była trochę niepokojąca, zgodzono się w końcu, że duchy przodków na pewno będą przychylne płynącym na okręcie potomkom, więc nie ma się co ich bać.

— Poprosili mnie o krowę, cztery owce i wszystkie osiem kurczaków, jakie nam jeszcze zostały. Trzeba będzie jednak zawinąć na Świętą Helenę. Jutro skręcimy na zachód; przynajmniej łatwiej będzie płynąć, bo teraz strasznie walczymy z tymi pasatami — powiedział Riley kilka dni później, obserwując z powątpiewaniem pokład: kilku chińskich służących łowiło rekiny. — Mam tylko nadzieję, że trunki nie będą zbyt mocne. Będę musiał dodać je marynarzom do porcji grogu, bo inaczej nie byłoby świętowania.

— Nie chcę cię niepokoić, ale sam Liu Bao pije jak szewc. Widziałem, jak za jednym posiedzeniem opróżnił trzy butelki wina — rzucił ponuro Laurence, odwołując się do własnego bolesnego doświadczenia: poseł raczył się przy jego stole kilkakrotnie od czasu Bożego Narodzenia i nawet jeśli cierpiał jeszcze na chorobę morską, to z pewnością trudno byłoby to poznać po jego apetycie. — A Sun Kai, choć nie pije zbyt wiele, nie dostrzega różnicy między brandy a winem, o ile zdążyłem się zorientować.

— Ach, do diabła z nimi — rzucił Riley i westchnął. — No cóż, może wystarczająco dużo marynarzy podpadnie na tyle, że będę mógł odebrać im rację grogu w tamten wieczór. Jak myślisz, po co im te rekiny? Wyrzucili z powrotem do wody dwa morświny, a te przecież są smaczniejsze.

Laurence nie potrafiłby tego odgadnąć, lecz na szczęście nie musiał, bo w tej samej chwili obserwator zawołał:

— Skrzydło trzy rumby od lewej burty przed dziobem.

Natychmiast przeszli na tę stronę i skierowali lunety w niebo, a marynarze popędzili na stanowiska, na wypadek gdyby to był atak.

Obudzony hałasem Temeraire uniósł łeb.

— Laurence, to Volly — zawołał ze smoczego pokładu. — Widzi nas i leci tutaj.

Ryknął na powitanie tak donośnie, że wszyscy podskoczyli i zatrzęsły się maszty. Kilku marynarzy łypnęło na niego, lecz żaden nie odważył się go złajać.

Temeraire przesunął się, by zrobić miejsce, i jakieś piętnaście minut później mały kurierski Greyling opadł na pokład i złożył szerokie bladoszare skrzydła, pokryte białymi prążkami.

— Temrer! — powiedział i radośnie trącił łbem Temeraire’a. — Masz krowę?

— Nie, Volly, ale mogę ci dać owcę — odparł Temeraire z pobłażaniem w głosie. — Czy on jest ranny? — zwrócił się do Jamesa; mały smok mówił jakby przez nos.

Kapitan Volly’ego, Langford James, zsunął się na pokład.

— Witaj, Laurence, tu jesteś. Przeszukaliśmy całe wybrzeże — powiedział i uścisnął dłoń Laurence’a. — Nie, Temeraire, nie ma powodu do niepokoju. Po prostu złapał w Dover to cholerne przeziębienie. Połowa smoków tam jęczy i kicha, jak banda dzieciaków. Ale za tydzień lub dwa będzie zdrowy jak ryba.

Zaniepokojony takim pocieszeniem Temeraire odsunął się trochę od Volly’ego. Najwyraźniej nie miał specjalnej ochoty do przechodzenia pierwszej choroby. Laurence, który dowiedział się o epidemii z listu od Jane Roland, skinął głową.

— Mam nadzieję, że nie wymęczyłeś go z naszego powodu, lecąc taki kawał. Chcesz, żebym wezwał lekarza? — zaproponował.

— Nie, dzięki, ma już dość opieki lekarskiej. Nieprędko zapomni o leku, który połknął, i wybaczy mi, że podłożyłem mu to do obiadu — powiedział James i machnął dłonią. — A poza tym to nie aż taki kawał. Przez ostatnie dwa tygodnie lecieliśmy tym południowym szlakiem i jest tu o wiele cieplej niż w naszej starej dobrej Anglii. Volly bynajmniej nie ma oporów przed wyznawaniem mi, że nie chce latać, więc dopóki nie protestuje, trzymam go w powietrzu.

Poklepał małego smoka, ten zaś trącił nosem dłoń Jamesa a potem położył łeb i zasnął.

— Jakie wieści przynosisz? — zapytał Laurence, przeglądając listy, które przekazał mu James. Miał obowiązek to zrobić, skoro przyniósł je ich kurier. — Jakieś zmiany na kontynencie? O Austerlitz dowiedzieliśmy się w Cape Coast. Odwołali nas? Ferris, zanieś to lordowi Purbeckowi, a to rozdaj naszej załodze — rzekł i oddał pocztę. Sam otrzymał oficjalny komunikat i kilka listów, ale grzecznie schował je pod kurtkę, zamiast od razu je przeczytać.

— Po dwakroć nie, i szkoda, ale przynajmniej będziemy mogli ułatwić ci podróż. Zdobyliśmy holenderską kolonię w Kapsztadzie — powiedział James. — W zeszłym miesiącu. Tak więc możecie się tam zatrzymać.

Nowiny rozeszły się szybko po całym pokładzie, podsycane entuzjazmem ludzi, którzy długo martwili się ponurymi wieściami o ostatnim sukcesie Napoleona, i niebawem Allegiance wypełniły patriotyczne okrzyki; trzeba było przywrócić spokój na pokładzie, żeby dało się znowu rozmawiać. Poczta sporo pomogła, Purbeck i Ferris wręczyli listy załogom, i pozostało już tylko parę źródeł wrzasków, a większość ludzi zagłębiła się w lekturze listów.

Laurence kazał przynieść stół i krzesła, po czym zaprosił Rileya i Hammonda na wspólne wysłuchanie nowin. James z ochotą przystał na zdanie szczegółowej relacji z przechwycenia kolonii: był kurierem od czternastego roku życia i miał talent do barwnego przedstawiania wydarzeń, choć w tym wypadku materiał wyjściowy był zbyt skąpy.

— Przykro mi, że to taka nieskomplikowana historia. Właściwie nie doszło nawet do bitwy — powiedział przepraszającym tonem. — Mieliśmy tam pułk highlandersów, a Holendrzy tylko nielicznych najemników. Uciekli, zanim weszliśmy do miasta, a gubernator się poddał. Mieszkańcy wciąż są trochę niespokojni, lecz generał Baird pozostawił lokalne sprawy w ich rękach, więc specjalnie się nie burzą.

— No cóż, przynajmniej łatwiej będzie uzupełnić zapasy — powiedział Riley. — Nie musimy się też zatrzymywać na Świętej Helenie, dzięki czemu zaoszczędzimy jakieś dwa tygodnie. To rzeczywiście dobre wieści.

— Zostaniesz na obiad? — zwrócił się Laurence do Jamesa. — Czy musisz od razu wracać?

Volly głośno kichnął za jego plecami.

— Fuj — powiedział, budząc się, i z niesmakiem wytarł nos o przednią łapę, usiłując usunąć z pyska śluz.

— Och, przestań, ty brudasie — powiedział James, podnosząc się z krzesła; z torby przypiętej do uprzęży wyjął duży kawałek białego płótna i wprawnie wytarł Volly’ego. Patrząc na małego smoka, oznajmił: — Chyba zostaniemy na noc. Nie ma potrzeby go forsować, skoro już cię znalazłem. Będziesz miał czas, żeby odpisać na listy. Lecimy stąd prosto do domu.


…tak więc moja biedna Lily, podobnie jak Ekscidium i Mortiferus, musiała się wynieść z wygodnej polany do Piaskowni, ponieważ kiedy kicha, mimowolnie pluje kwasem; za ten odruch odpowiadają te same mięśnie (jak mówią mi lekarze). Cała trójka jest pełna obrzydzenia, bo muszą codziennie nurzać się w piachu i drapią się jak psy, próbując pozbyć się pcheł, które je oblazły pomimo częstych kąpieli.

Maksimus znalazł się w niełasce, bo pierwszy zaczął kichać, ale wszystkie inne smoki chcą kogoś obwinić za swoje Nieszczęście. Niemniej nieźle to znosi, czy też, jak kazał mi napisać Berkley: „Ma ich gdzieś i jęczy całymi dniami poza porą napychania kałduna, bo choroba ani trochę nie wpłynęła na jego apetyt”.

Poza tym dobrze się mamy i wszyscy przesyłamy pozdrowienia; także smoki proszą o przekazanie gorących pozdrowień dla Temeraire’a. Bardzo za nim tęsknią, choć z przykrością muszę cię poinformować, że odkryliśmy niedawno jedną z niechlubnych przyczyn ich afektu, a mianowicie Żarłoczność. Najwyraźniej Temeraire nauczył je otwierać i zamykać Zagrodę, dzięki czemu mogły się częstować, gdy tylko przyszła im na to ochota. Odkryliśmy ich Sekret, kiedy poinformowano nas, że Stado zostało dziwnie uszczuplone, a smoki z naszej formacji mocno przytyły. W końcu wyznały nam Wszystko.

Muszę kończyć, ponieważ ruszamy na Patrol, a Volatilus odlatuje rano na południe. Modlimy się o bezpieczną Podróż dla Was i szybki powrót.

Catherine Harcourt


— Ładnych rzeczy dowiaduję się od Harcourt. Nauczyłeś smoki kraść krowy i owce z zagrody? — zapytał Laurence, podnosząc głowę znad listu.

Wykorzystał wolną godzinę przed obiadem, aby przeczytać listy i odpowiedzieć na nie.

Temeraire wzdrygnął się, a jego mina nie pozostawiała wątpliwości co do jego postępku.

— To nieprawda. Nie nauczyłem nikogo kraść — odparł. — Pasterze w Dover są bardzo leniwi i często przychodzą bardzo późno, więc musimy czekać w nieskończoność, a przecież bydło i tak jest przeznaczone dla nas. Nie można nazwać tego kradzieżą.

— Powinienem był się domyślić, kiedy przestałeś narzekać na ich opieszałość — powiedział Laurence. — Tylko jak, u licha, to zrobiłeś?

— Przecież to najzwyklejsza brama — odpowiedział Temeraire. — Wystarczy tylko podnieść sztabę i jest otwarta. Najlepiej robił to Nitidus, bo ma najmniejsze przednie łapy. Chociaż trudno jest utrzymać zwierzęta w zagrodzie i za pierwszym razem, kiedy udało mi się otworzyć bramę, rozbiegły się wszystkie — dodał. — Wraz z Maksimusem musiałem je długo zaganiać. To nie było zabawne, ani trochę — powiedział i usiadł z nastroszoną krezą, spoglądając na Laurence’a z oburzeniem.

— Przepraszam cię — rzekł Laurence, gdy już odzyskał oddech. — Naprawdę przepraszam, po prostu wyobraziłem sobie ciebie, Maksimusa i te owce… o matko kochana — powiedział Laurence i znowu zachichotał, choć bardzo starał się opanować. Członkowie jego załogi spoglądali na niego ze zdumieniem, a Temeraire miał wyniosłą i urażoną minę.

— Są jakieś inne nowiny w liście? — zapytał chłodno, kiedy Laurence wreszcie ucichł.

— Nowin nie ma, ale wszystkie smoki przesyłają ci gorące pozdrowienia — powiedział Laurence pojednawczo. — Na pocieszenie dodam, że wszystkie są przeziębione, a ty też byś pewnie zachorował, gdybyś był tam teraz — dodał, widząc, że Temeraire zwiesił łeb, gdy przypomniał sobie o przyjaciołach.

— Gdybym był w domu, to bym się nie przejmował tym, czy jestem chory czy nie. A poza tym i tak się pewnie zarażę od Volly’ego — powiedział ponuro Temeraire, spoglądając na małego smoka: Greyling mocno pociągał nosem przez sen, z jego nozdrzy z każdym oddechem wypływały bańki śluzu, a pod jego na wpół otwartym pyskiem zebrała się mała kałuża śliny.

Laurence rzeczywiście nie spodziewał się niczego innego, więc zmienił temat.

— Mam coś przekazać od ciebie? Pójdę do kajuty i napiszę listy w odpowiedzi, żeby James mógł je zabrać. Obawiam się, że nieprędko będziemy mieli kolejną okazję, żeby wysłać wiadomości przez kuriera, bo przecież nasi nie latają na Daleki Wschód, jeśli nie mają naprawdę pilnych spraw.

— Tylko przekaż moje pozdrowienia — powiedział Temeraire. — I poinformuj kapitan Harcourt, a także admirała Lentona, że to wcale nie była kradzież. Aha, i wspomnij też Maksimusowi i Lily o poemacie napisanym przez smoka, bo to było bardzo ciekawe i może chcieliby o tym usłyszeć. No i o tym, że nauczyłem się wspinać na pokład po burcie, że minęliśmy równik, a także o Neptunie i Trytonie.

— Wystarczy już, wystarczy, bo będę musiał napisać powieść — rzucił Laurence i podniósł się lekko: na szczęście noga już mu nie dokuczała i nie musiał kuśtykać po pokładzie jak starzec. Poklepał Temeraire’a po boku. — Chcesz, żebyśmy posiedzieli z tobą, kiedy będziemy pili porto?

Temeraire prychnął i trącił go czule nosem.

— Dziękuję ci, Laurence. Byłoby miło. Chętnie posłucham, jakie nowiny ma jeszcze James.

Laurence skończył pisać z wybiciem trzeciej, a potem zasiadł z gośćmi do posiłku w wyjątkowo swobodnej atmosferze. Normalnie Laurence przestrzegał oficjalnych zasad, a Granby i jego oficerowie szli za jego przykładem, natomiast Riley i jego podwładni robili to z własnej woli, hołdując morskim zwyczajom; wszyscy pocili się okrutnie przy każdym posiłku, w mundurach z grubego sukna, w elegancko zawiązanych krawatach. Ale James przejawiał typową dla urodzonego awiatora pogardę dla zasad przyzwoitości, połączoną z pewnością siebie człowieka, który jest kapitanem od czternastego roku życia, nawet jeśli tylko kapitanem kurierskiego smoka. Gdy tylko zszedł pod pokład, od razu zrzucił kurtkę i powiedział:

— Dobry Boże, ale tu parówka. Udusisz się, Laurence.

Laurence bez skrępowania poszedł w jego ślady, bo i tak by to zrobił, żeby się nie wyróżniać. Granby natychmiast się do nich dostosował, a potem, mimo początkowego zaskoczenia Riley i Hammond, tak że tylko lord Purbeck siedział w surducie, spoglądając na nich z dezaprobatą. Obiad przebiegł w dość pogodnej atmosferze, chociaż na prośbę Laurence’a James zachował nowiny na później, kiedy to mogli zasiąść wygodnie na smoczym pokładzie z cygarami i kieliszkami porto, w towarzystwie Temeraire’a, którego tułów skutecznie uniemożliwiał reszcie załogi podsłuchanie ich rozmowy. Laurence odesłał awiatorów do kubryku i tylko Sun Kai, jak zwykle zaczerpujący świeżego powietrza w zarezerwowanym kącie smoczego pokładu, był na tyle blisko, że słyszał ich słowa, choć zapewne nic nie rozumiał.

James opowiedział im o działaniach formacji: prawie wszystkie smoki z rejonu śródziemnomorskiego zostały przeniesione nad kanał, Laetificat i Ekscursius wraz ze swoimi oddziałami miały stanowić zaporę nie do przebycia w wypadku kolejnej ewentualnej inwazji Bonapartego, zachęconego sukcesem na kontynencie.

— Ale przez te wszystkie nasze przegrupowania mogą bez problemu zaatakować Gibraltar — zauważył Riley. — Musimy też mieć oko na Tulon: owszem, zdobyliśmy może ze dwadzieścia okrętów pod Trafalgarem, lecz teraz Bonaparte ma do dyspozycji wszystkie lasy w Europie i może zbudować więcej okrętów. Mam nadzieję, że ministerstwo bierze to pod uwagę.

— Ach, do diabła — rzucił James, prostując się gwałtownie; krzesło, na którym siedział odchylony do tyłu z nogami opartymi o reling, uderzyło głośno o pokład. — Ależ ze mnie osioł. Pewnie nie słyszeliście o panu Pitcie.

— Wciąż choruje? — zapytał zatroskany Hammond.

— Nie, już nie — odparł James. — Zmarł ponad dwa tygodnie temu. Podobno zabiły go nowiny. Zaniemógł na wieść o zawieszeniu broni i już nie opuścił łóżka.

— Świeć Panie nad jego duszą — powiedział Riley.

— Amen — odparł wstrząśnięty Laurence. Pitt nie był jeszcze tak stary; bez wątpienia młodszy od jego ojca.

— Kto to jest pan Pitt? — zapytał Temeraire. Laurence wyjaśnił mu, czym się zajmuje premier.

— James, wiesz może, kto utworzy nowy rząd? — zapytał, zastanawiając się nad tym, co ta sytuacja może oznaczać dla niego i Temeraire’a, bo przecież nowy premier mógł preferować inną politykę wobec Chin, albo bardziej pojednawczą, albo bardziej agresywną.

— Nie, musiałem ruszać, zanim otrzymaliśmy jakiekolwiek wiadomości na ten temat — odpowiedział James. — Ale obiecuję, że postaram się przekazać wam nowiny w Kapsztadzie, jeśli coś się zmieniło. — Niestety — dodał — normalnie wysyłają nas w te strony nie częściej jak raz na pół roku, więc szanse są małe. Lądowiska są tu bardzo niepewne. Niekiedy nasi kurierzy przepadali bez śladu, kiedy próbowali przelecieć nad lądem albo choćby tylko przenocować na brzegu.

James wyruszył w drogę powrotną rankiem następnego dnia. Machał do nich z grzbietu Volly’ego, aż mały bladoszary smok rozpłynął się pośród zawieszonych nisko chmur. Laurence zdążył odpisać pospiesznie na list Harcourt, a także dokończył zaczęte wcześniej listy do matki i Jane, tak że kurier mógł je zabrać: niewątpliwie miną długie miesiące, zanim znowu otrzymają od Laurence’a jakąś wiadomość.

Nie było czasu na użalanie się nad sobą, bo od razu wezwano go na dół, żeby doradził Liu Bao, czym można zastąpić jakiś małpi organ, serwowany tradycyjnie przez Chińczyków. Kiedy zaproponował jagnięce cynaderki, natychmiast poproszono go o pomoc w innej sprawie, i tak pozostała część tygodnia upłynęła na gorączkowych przygotowaniach. W kuchni pracowano dzień i noc, aż w końcu smoczy pokład ogrzał się tak bardzo, że nawet Temeraire uznał, że to już przesada. Także chińscy służący zabrali się do oczyszczania okrętu ze szkodników i z uporem wykonywali to beznadziejne zajęcie. Czasem pięć albo i sześć razy dziennie wychodzili na pokład i wyrzucali do morza zdechłe szczury, a midszypmeni obserwowali to z oburzeniem, bo zazwyczaj zjadali je z braku innej żywności pod koniec rejsu.

Laurence nie miał najmniejszego pojęcia, czego ma oczekiwać, lecz na wszelki wypadek ubrał się na uroczystość szczególnie starannie, pożyczając nawet do pomocy Jethsona, stewarda Rileya: włożył najlepszą koszulę, wykrochmaloną i wyprasowaną, jedwabne pończochy i bryczesy do kolan zamiast spodni, lśniące buty heskie, galowy surdut w kolorze butelkowej zieleni, ze złotymi dystynkcjami na ramionach i odznaczeniami, złotym medalem na szerokiej, niebieskiej wstędze za kampanię egipską, gdzie służył jako porucznik Królewskiej Marynarki, i srebrną odznakę przyznaną niedawno kapitanom walczącym w bitwie pod Dover.

Ucieszył się, że zadał sobie tyle trudu, gdy tylko wszedł do kwater Chińczyków: w wejściu musiał schylić głowę pod ciężkim czerwonym materiałem podwieszonym pod sufitem, a zaraz potem zobaczył, że ściany udrapowano tak szczelnie zasłonami, że gdyby nie jednostajne kołysanie okrętu, można by pomyśleć, iż jest to wielki pawilon na lądzie. Na stole przygotowano zastawę porcelanową, każda z delikatnych filiżanek miała inny kolor i pozłacane lub posrebrzane brzegi; na każdym miejscu rozłożono też lakierowane pałeczki do jedzenia, o których Laurence myślał z niechęcią przez cały tydzień.

Yongxing siedział już u szczytu stołu, wyprostowany i wystrojony w najbardziej oficjalne szaty z ciemnozłocistego jedwabiu, ozdobione smokami wyszywanymi niebieską i czarną nicią. Z bliska Laurence zobaczył, że oczy i pazury smoków zrobiono z klejnotów, a na piersi księcia widniał tylko jeden smok, większy niż pozostałe, wyhaftowany białą nicią jedwabną, którego oczy i pięć pazurów na każdej łapie wykonano z malutkich rubinów.

Jakoś upchnięto wszystkich, razem z Roland i Dyerem; młodsi oficerowie siedzieli ciasno przy osobnym stole z twarzami już lśniącymi od potu i czerwonymi z gorąca. Jedni służący zaczęli nalewać wszystkim wino, inni zaś przynosili z kuchni i ustawiali na stole duże tace: plastry zimnego mięsa, przekładane ciemnożółtymi orzechami, marynowanymi wiśniami i krewetkami z nienaruszonymi głowami i odnóżami.

Yongxing wzniósł pierwszy toast i wszyscy pospiesznie chwycili za kielichy, aby z nim wypić; ryżowe wino, serwowane na ciepło, piło się niebezpiecznie łatwo. Najwyraźniej był to sygnał do rozpoczęcia uczty; Chińczycy zaatakowali tace, a młodsi Anglicy niezwłocznie poszli w ich ślady. Laurence zerknął na Dyera i Roland i z zażenowaniem zobaczył, że oboje radzą sobie z pałeczkami całkiem dobrze i mają buzie pełne jedzenia.

Sam zdołał zaledwie wsunąć do ust kawałek wołowiny, którą po prostu nadział na jedną z pałeczek; podwędzone mięso było dość smaczne. Jeszcze dobrze go nie przełknął, gdy Yongxing wzniósł kolejny toast, tak więc Laurence znowu musiał wypić; powtórzyło się to jeszcze kilkakrotnie, aż wreszcie ogarnęło go nieprzyjemne ciepło i zakręciło mu się trochę w głowie.

Nabierając powoli wprawy w posługiwaniu się pałeczkami, ośmielił się sięgnąć po jedną z krewetek, chociaż pozostali oficerowie ich unikali; z powodu sosu były śliskie, więc trudno było się do nich dobrać. Jego krewetka trzęsła się mocno, a jej paciorkowate czarne oczy łypały na niego; idąc za przykładem Chińczyków, ugryzł ją tuż za głową. Zaraz potem sięgnął szybko po swój kielich, oddychając głęboko przez nos: sos był piekielnie ostry, pot wystąpił mu na czoło i zaczął spływać po policzkach na kołnierz. Na widok jego miny Liu Bao wybuchnął gromkim śmiechem i nalał mu więcej wina, po czym pochylił się nad stołem i z aprobatą poklepał go po ramieniu.

Niebawem sprzątnięto tace i zastąpiono je drewnianymi miskami pełnymi klusek, z których jedne były cieniutkie, jakby zrobione z krepiny, inne zaś z grubego białego ciasta. Te przynajmniej łatwiej było chwycić pałeczkami, przeżuwać i połykać. Kucharze musieli wykazać się pomysłowością z braku podstawowych składników; w jednej z klusek Laurence znalazł kawałek glonu morskiego, a także zaproponowane przez siebie jagnięce nerki. Potem pojawiły się trzy małe dania, a następnie wniesiono surową rybę, bladoróżową i mięsistą, z zimnymi kluskami i marynowanymi warzywami, matowobrązowymi od długiego przechowywania. Kiedy Hammond wyjaśnił, że dziwnie chrupiąca substancja w mieszance jest suszoną meduzą, niektórzy z gości zaczęli ukradkiem wybierać jej kawałki i wyrzucać pod stół.

Liu Bao zachęcił Laurence’a gestami i własnym przykładem, aby podrzucił wszystkie składniki w powietrze i w ten sposób je wymieszał, a Hammond poinformował ich, że ma to zapewnić im szczęście: im wyżej ktoś rzuci, tym lepiej. Anglicy ochoczo podjęli próby, ale koordynacja ruchów nie dorównała ich zapałowi, więc wkrótce stół i mundury ozdobiły liczne kawałki ryby i marynowanych warzyw. Tak oto pozbyto się resztek dostojności: każdy z obecnych wypił już prawie dzban wina, toteż nawet obecność Yongxinga nie mogła ostudzić wesołości, wywołanej widokiem towarzyszy obsypujących się kawałkami ryby.

— Ta ryba wygląda o wiele lepiej od tych, które jedliśmy na kutrze Normandy — powiedział głośno Riley do Laurence’a. Nagabywany przez Hammonda i Liu Bao, wyjaśnił szerszemu już gronu: — Kapitan Yarrow wpakował Normandy na rafę i wszyscy wylądowaliśmy na bezludnej wyspie położonej siedemset mil od Rio. Wysłali nas kutrem po pomoc — Laurence był wtedy drugim oficerem, a kapitan i pierwszy wiedzieli o morzu mniej, niż wiedzą tresowane małpy, dlatego doszło do katastrofy. Sami za nic w świecie nie chcieli wsiąść do kutra, a i zapasów nam poskąpili — dodał, krzywiąc się na wspomnienie tamtych chwil.

— Dwunastu ludzi zaopatrzonych w suchary i torbę orzechów kokosowych. Gdy udało nam się złowić rybę, jedliśmy ją na surowo, gołymi rękami, zaraz po złapaniu — powiedział Laurence. — Ale nie narzekam. Śmiem twierdzić, że właśnie dzięki temu Foley wyznaczył mnie na swojego pierwszego oficera na Goliacie, a dla takiej szansy gotów byłem wtedy zjeść dużo więcej surowej ryby. Ta oczywiście jest o wiele smaczniejsza — dodał szybko, gdyż z tej rozmowy wynikało, że surową rybę można jeść tylko w ostateczności; w duchu podzielał tę opinię, lecz obecnie nie zamierzał przyznawać się do tego.

Po tej opowieści oficerowie marynarki przytoczyli kilka innych anegdot, co przyszło im dość łatwo, jako że obżarstwo rozwiązało im języki i zupełnie ich rozluźniło. Tłumacz przekładał wszystko bardzo zainteresowanej chińskiej widowni; nawet Yongxing przysłuchiwał się uważnie; sam nie raczył jeszcze nic powiedzieć, poza oficjalnym wznoszeniem toastów, lecz spoglądał na świat jakby łagodniej.

Za to Liu Bao wcale nie był powściągliwy.

— Widzę, że odwiedziłeś wiele miejsc i przeżyłeś liczne przygody — zwrócił się do Laurence’a. — Admirał Zheng pożeglował aż do Afryki, lecz zmarł podczas siódmej podróży i jego grób jest pusty. Ty kilkakrotnie opłynąłeś świat. Nie bałeś się nigdy, że zginiesz na morzu i że nikt nie odprawi ceremonii pogrzebowej przy twoim grobie?

— Nigdy się nad tym specjalnie nie zastanawiałem — powiedział Laurence, trochę nieszczerze, bo tak naprawdę w ogóle się nad tym nie zastanawiał. — Ale w końcu Drake i Cook, jak również inni wielcy żeglarze, zostali pochowani na morzu. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby dzielić z nimi grób, albo z waszym admirałem.

— No cóż, zapewne masz w domu wielu synów — powiedział Liu Bao, kręcąc głową.

Laurence był zaskoczony, że Chińczyk ni z tego, ni z owego pozwolił sobie na osobistą uwagę.

— Nie, w ogóle nie mam synów — odpowiedział wprost, zbity z tropu. — Nie jestem żonaty — dodał i zobaczył, że po przetłumaczeniu tej odpowiedzi głębokie współczucie na twarzy Liu Bao ustępuje miejsca nieukrywanemu zdumieniu; Yongxing i nawet Sun Kai wytrzeszczyli na niego oczy. Osaczony Laurence spróbował wszystko wyjaśnić. — Nie ma się co spieszyć. Jestem trzecim synem, a mój najstarszy brat ma trzech chłopaków.

— Pan pozwoli, kapitanie — wtrącił się Hammond, spiesząc mu z pomocą, po czym zwrócił się do Chińczyków: — U nas, panowie, najstarszy syn dziedziczy cały rodzinny majątek, młodsi zaś muszą sobie radzić sami. Wiem, że u was jest inaczej.

— Przypuszczam, że twój ojciec jest żołnierzem, tak jak ty? — zapytał niespodziewanie Yongxing. — Czy posiada tak mały majątek, że nie może zabezpieczyć bytu wszystkich synów?

— Nie, moim ojcem jest lord Allendale — odpowiedział Laurence nieco poirytowany tą sugestią. Nasza posiadłość znajduje się w Nottinghamshire i nie dałoby się nazwać jej małą.

Yongxing wyglądał na zaskoczonego i jakby niezadowolonego z jego odpowiedzi, choć może zmarszczył tylko czoło na widok zupy, która pojawiła się na stole: był to bardzo klarowny rosół, bladozłocisty i dziwny w smaku, pachnący dymem i rzadki, serwowany wraz z octem winnym w dzbankach, który miał nadać mu pikantności, a także ogromnymi ilościami niedużych, suszonych i dziwnie chrupiących klusek w miseczkach.

Podczas gdy służący wnosili naczynia, tłumacz odpowiadał szeptem na jakieś pytanie Sun Kaia, aż wreszcie pochylił się i zapytał w jego imieniu:

— Kapitanie, czy pański ojciec jest krewnym króla?

Laurence był zaskoczony pytaniem, lecz jednocześnie ucieszył się, że ma okazję do odłożenia łyżki; trudno byłoby mu pochłonąć zupę, nawet gdyby wcześniej nie zaliczył sześciu dań.

— Nie, nie śmiałbym nazwać Jego Królewskiej Mości krewnym. Rodzina mojego ojca pochodzi od Plantagenetów i jesteśmy tylko odlegle skoligaceni z panującym rodem.

Sun Kai wysłuchał uważnie przetłumaczonej odpowiedzi, a potem zadał kolejne pytanie.

— Ale jest pan bliżej spokrewniony z królem czy z lordem Macartneyem?

Tłumacz zniekształcił nieco to nazwisko, więc Laurence na początku nie zorientował się, że chodzi o dawnego ambasadora. Dopiero Hammond wyjaśnił mu szeptem, kogo Sun Kai ma na myśli.

— Och, naturalnie — odparł Laurence. — Lord Macartney otrzymał tytuł para za zasługi dla Korony. Oczywiście nie znaczy to, że należy mu się mniejszy szacunek, ale mój ojciec jest jedenastym earlem Allendale, a ten tytuł utworzono w 1529 roku.

Rozbawiło go, że tak absurdalnie napawa się swoim pochodzeniem, na drugim końcu świata, w towarzystwie ludzi, dla których nie miało to żadnego znaczenia, a w domu nigdy się tym nie chełpił. Wręcz buntował się przeciwko kazaniom ojca na ten temat, których było mnóstwo, szczególnie po pierwszej nieudanej próbie ucieczki na morze. Lecz najwyraźniej kolejne wykłady wygłaszane przez ojca w gabinecie codziennie przez cztery tygodnie wywarły skutek, z którego nie zdawał sobie dotąd sprawy, skoro tak się napuszył, kiedy porównano go ze znanym dyplomatą z tak szacownym rodowodem.

Ale wbrew jego oczekiwaniom Sun Kai i jego rodacy niesłychanie zainteresowali się tą sprawą, ujawniając zapał do genealogii, który Laurence napotkał tylko podczas spotkań z paroma bardziej upartymi krewnymi, i niebawem domagali się od niego szczegółowego przedstawienia historii, chociaż on tylko ogólnie mógł ją przywołać z pamięci.

— Proszę mi wybaczyć — powiedział w końcu, nieco już zdesperowany. — Nie ułożę sobie wszystkiego w głowie, nie spisawszy tego wcześniej na papierze.

Niestety, wymówka ta okazała się nieskuteczna. Liu Bao, który także słuchał go z zainteresowaniem, powiedział szybko:

— Och, to się da zrobić.

Polecił przynieść pędzelek i atrament. Służący zabierali właśnie zupę, więc na razie było dość miejsca na stole. Od razu wszyscy ludzie siedzący w pobliżu pochylili się ku niemu: Chińczycy z ciekawością, Brytyjczycy w obronie własnej: za kulisami czekało kolejne danie, ale tylko kucharzom zależało na tym, aby je szybko wnieść.

Przekonany, że został ukarany za swoją próżność, Laurence musiał przedstawić swoje drzewo genealogiczne na długiej rolce papieru ryżowego na oczach wszystkich. Nie dość, że trudno mu było kreślić pędzelkiem litery alfabetu łacińskiego, to jeszcze nie zdołał sobie przypomnieć wszystkich szczegółów; pozostawił kilka luk ze znakiem zapytania, aż wreszcie po kilku skrętach i jednym skoku przez linię salicką doszedł do Edwarda III. Cały ten wywód nie dał zbyt dobrego świadectwa jego kaligrafii, lecz Chińczycy nie zwrócili na to uwagi, pogrążeni w ożywionej dyskusji, chociaż jego pismo było dla nich równie niezrozumiałe jak ich pismo dla niego. Yongxing długo wpatrywał się w papier z kamienną twarzą, Sun Kai zaś zwinął go z nad wyraz zadowoloną miną, najwyraźniej na pamiątkę.

Na szczęście na tym się skończyło, ale teraz nie dało się już odwlec wjazdu kolejnego dania i przyniesiono złożone w ofierze kurczęta, wszystkie osiem naraz, na ogromnych tacach, spowite oparami ostrego, gęstego sosu. Służący umieścili je na stole i wprawnie pokroili na mniejsze porcje tasakami o szerokich ostrzach, a Laurence z niejaką rozpaczą pozwolił, aby napełniono mu talerz. Mięso, delikatne i soczyste, smakowało wybornie, lecz było niczym kara, a nie był to wcale finał: kiedy zabrano kurczaki, tylko trochę nadjedzone, wniesiono całe ryby, usmażone na boczku wykrojonym z solonej wieprzowiny, pochodzącej z zapasów marynarzy. Wszyscy zaledwie spróbowali ryby, podobnie jak podanych później słodkości: ciastka z kminkiem oraz lepko-słodkich klusek w syropie, wypełnionych gęstym, czerwonym farszem. Służący podsuwali je szczególnie młodszym oficerom, więc nieszczęsna Roland zapytała żałosnym tonem:

— A nie mogłabym zjeść tego jutro?

Kiedy wreszcie pozwolono im uciec, kilkunastu gości trzeba było dosłownie podnieść z miejsca i wyprowadzić z kajuty. Ci, którzy mogli iść o własnych siłach, wyszli pospiesznie na pokład, gdzie oparli się o reling w różnych pozach, udając, że napawają się widokiem, choć tak naprawdę stali w kolejce do ubikacji. Laurence bez najmniejszych skrupułów skorzystał ze swojego osobistego wychodka, po czym z trudem powrócił na pokład i usiadł przy Temerairze, a jego głowa protestowała równie mocno jak brzuch.

Ze zdziwieniem zobaczył, że i Temeraire ucztuje w asyście chińskich służących, którzy przygotowali dla niego ulubione smakołyki smoków z ich kraju: krowie jelita, faszerowane wołową wątrobą oraz posiekanymi zmieszanymi z ziołami płucami, co wyglądało jak duże kiełbasy; poza tym udziec, lekko tylko podpieczony i polany chyba tym samym ostrym sosem, który serwowano ludziom. Ciemnobrązowy ogromny tuńczyk, pokrajany w grube steki, przekładane cienkimi warstwami żółtych klusek, stanowił danie rybne, a potem przyniesiono bardzo uroczyście całą owcę, której mięso ugotowano i wepchnięto z powrotem do skóry ufarbowanej na kolor szkarłatny, a zamiast nóg umieszczono kawałki drewna.

Temeraire spróbował potrawy i zaskoczony powiedział:

— Hej, to jest słodkie.

Zapytał o coś służących w ich języku; Chińczycy odpowiedzieli, kłaniając się wielokrotnie, a Temeraire skinął łbem i skonsumował danie, odrzuciwszy skórę i nogi.

— To tylko dekoracja — wyjaśnił Laurence’owi, po czym westchnął z zadowoleniem i ułożył się wygodnie na pokładzie. Był jedynym gościem, który czuł się znakomicie. Z tylnego pokładu w dole dochodził cichy odgłos wymiotowania; jeden ze starszych midszypmenów cierpiał z powodu przejedzenia.

— Powiedzieli mi, że w Chinach smoki nie jedzą skóry, tak jak ludzie.

— No cóż, mam tylko nadzieję, że tyle przypraw ci nie zaszkodzi — rzekł Laurence i zaraz tego pożałował, bo stwierdził, że kieruje nim zazdrość i z niechęcią odnosi się do tego, iż Temeraire’owi spodobał się jakiś chiński zwyczaj. Uświadomił sobie z przykrością, że nigdy nawet nie pomyślał o zaproponowaniu smokowi jakiejś potrawy przygotowanej przez kucharza ani nie dawał mu zbyt wielkiego wyboru poza rybą lub baraniną, nawet na specjalne okazje.

Ale Temeraire odpowiedział tylko spokojnie:

— Nie, bardzo mi smakowało. — Ziewnął, przeciągnął się i rozluźnił szpony. — Może jutro odbędziemy długi lot? — zapytał, zwijając się trochę. — Wcale się nie zmęczyłem w zeszłym tygodniu. Jestem pewny, że mogę już latać na dłuższe odległości.

— Dobrze — odpowiedział Laurence, zadowolony, że Temeraire czuje się lepiej.

Niedługo po tym, jak opuścili Cape Coast, Keynes zakończył okres rekonwalescencji smoka. Sprzeciw Yongxinga wobec lotów Temeraire’a nigdy nie został wycofany, lecz Laurence nie zamierzał stosować się do tego zakazu ani prosić księcia o pozwolenie. Hammond jednakże, dzięki pomysłowości i spokojnej dyskusji, dyplomatycznie załatwił sprawę: Yongxing pojawił się na pokładzie po wydaniu przez Keynesa opinii i udzielił oficjalnie zgody na loty „przez wzgląd na zdrowie i dobre samopoczucie Lung Tien Xianga”, jak się wyraził. Tak więc znowu mogli latać bez obawy, że doprowadzi to do sporów, lecz Temeraire narzekał, że jest obolały i zmęczony przy większej prędkości.

Uczta przeciągnęła się tak długo, że Temeraire zaczął jeść dopiero o zmierzchu; teraz zapadła już ciemność, a Laurence oparł się o bok Temeraire’a i spojrzał na mniej znane gwiazdy półkuli południowej. Niebo było czyste, więc kapitan nie powinien mieć kłopotu z ustaleniem kursu na podstawie gwiazdozbiorów. Marynarze też świętowali ten wieczór i ryżowe wino lało się obficie przy stołach w ich mesie; głośno śpiewali niedwuznaczną piosenkę, a Laurence upewnił się, że nigdzie w pobliżu nie ma Roland ani Dyera: prawdopodobnie oboje poszli spać zaraz po kolacji.

Kolejni goście opuszczali przyjęcie i kierowali się do hamaków. Riley wdrapał się na górę z tylnego pokładu, powoli stawiając kroki, bardzo znużony i czerwony na twarzy. Laurence zaprosił go do siebie i roztropnie nie zaproponował kieliszka wina.

— Niewątpliwie był to bardzo udany wieczór; każdy polityk uważałby, że wydanie takiej kolacji to sukces — powiedział Laurence. — Ale muszę wyznać, że zadowoliłbym się połową dań, a służący nie musieli aż tak bardzo troszczyć się o zaspokojenie mojego apetytu.

— Och… tak, rzeczywiście — odparł machinalnie Riley. Laurence spojrzał na niego uważnie i stwierdził, że kapitan jest wyraźnie strapiony i skonsternowany.

— Co się stało? Coś nie w porządku?

Laurence natychmiast omiótł wzrokiem takielunek i maszty, lecz nie zauważył niczego niepokojącego. Tak czy owak, rozsądek i intuicja podpowiadały mu, że okręt jest w porządku, przynajmniej jak przystało na takiego kolosa.

— Laurence, nie chcę być plotkarzem, ale nie mogę tego ukrywać — rzekł Riley. — Ten twój chorąży, czy raczej kadet, Roland. On… to znaczy, Roland zasnął w kajucie Chińczyków, a kiedy wychodziłem, służący zapytali mnie przez tłumacza, gdzie śpi, bo chcieli go tam zanieść. — Laurence domyślił się, jaki będzie wniosek, więc nie zdziwił się zbytnio, kiedy Riley dodał: — Tylko że ten tłumacz powiedział „ona”. Już miałem go poprawić, ale się przyjrzałem i… No, krótko mówiąc, Roland jest dziewczyną. Nie mam pojęcia, w jaki sposób ukrywała to tak długo.

— Cholera — rzucił Laurence, zbyt zmęczony i zirytowany z przejedzenia, aby zwracać uwagę na słownictwo. — Nie powiedziałeś o tym nikomu, co, Tom? — Riley skinął głową nieufnie, a Laurence dodał: — Muszę cię prosić o zachowanie dyskrecji. Bo widzisz, prawda jest taka, że Longwingi nie pozwalają się zaprząc mężczyznom. Tak samo inne rasy, choć mniej ważne. Nie możemy się obyć bez Longwingów, więc trzeba szkolić dziewczęta.

Riley uśmiechnął się niepewnie.

— Czy ty…? Ależ to absurd; przecież na pokładzie tego okrętu był dowódca twojej formacji, właśnie z Longwingiem — zaprotestował, widząc, że Laurence nie żartuje.

— Masz na myśli Lily? — zapytał Temeraire, przysuwając łeb. — Jej kapitanem jest Catherine Harcourt, która nie jest mężczyzną.

— To prawda. Zapewniam cię — rzekł Laurence do Rileya, który spoglądał to na niego, to na Temeraire’a.

— Ale, Laurence, cóż to za pomysł — powiedział Riley, teraz już zbulwersowany, bo zaczął im wierzyć. — Przecież takie nadużycie nie mieści się w głowie. Skoro mamy wysyłać kobiety na wojnę, dlaczego nie wysyłamy ich też na morze? Podwoilibyśmy wtedy oddziały i kogo by obchodziło, że pokład każdego okrętu zamieniłby się w burdel, a na brzegu pozostałyby osierocone, płaczące dzieci?

— Daj spokój, to coś zupełnie innego — rzekł Laurence, zniecierpliwiony tą przesadą. Sam nie był zadowolony z takiej potrzeby, ale też nie miał ochoty wysłuchiwać podobnych romantycznych argumentów. — Nie twierdzę, że można czy powinno się to stosować powszechnie, ale uważam to za uzasadnione tam, gdzie dobrowolne poświęcenie nielicznych może zapewnić innym bezpieczeństwo i szczęście. Te kobiety, które znam, nie zostały wcielone do służby siłą ani zmuszone do tego zajęcia nawet z takich typowych powodów, jakie skłaniają do pracy mężczyzn, i zapewniam cię, że nikt w Korpusie nie śmiałby ich znieważyć.

To wyjaśnienie wcale nie przekonało Rileya i ten porzucił ogólny protest na rzecz szczegółów.

— I naprawdę zamierzasz trzymać w załodze tę dziewczynę? — powiedział, bardziej rozżalony niż zgorszony. — Pozwolisz jej paradować w męskim ubraniu? Czy to w ogóle jest dozwolone?

— To oficjalny wyjątek od prawa, przywilej kobiet pełniących służbę w Korpusie, zatwierdzony przez Koronę — wyjaśnił Laurence. — Przykro mi, Tom, że ta sprawa tak cię zaniepokoiła. Miałem nadzieję, że to się nie wyda, ale chyba na zbyt dużo liczyłem, w końcu to siedem miesięcy na pokładzie. Uwierz mi — dodał — byłem tak samo wstrząśnięty jak ty, kiedy się o tym dowiedziałem, lecz od tamtej pory zetknąłem się z kilkoma kobietami w służbie i to rzeczywiście nie są zwykłe kobiety. Wychowywano je do takiego życia, a w takich okolicznościach zwyczaj może wziąć górę nad urodzeniem.

Temeraire przysłuchiwał się ich rozmowie z przekrzywioną głową, coraz bardziej zdezorientowany, aż wreszcie powiedział:

— Nic nie rozumiem. A co to za różnica? Lily jest samicą, a przecież potrafi walczyć tak dobrze jak ja, czy raczej prawie tak dobrze — poprawił się z nutką wyższości w głosie.

Riley, wciąż niezadowolony, po tej uwadze wyglądał tak, jakby poproszono go o wyjaśnienie zjawiska przypływu albo faz księżyca. Laurence był już przyzwyczajony do radykalnych poglądów Temeraire’a, więc odpowiedział:

— Temeraire, kobiety są przeważnie mniejsze i słabsze niż mężczyźni, gorzej znoszą trudy służby.

— Jakoś nie zauważyłem, żeby kapitan Harcourt była mniejsza od was — rzekł Temeraire. Było to bardzo prawdopodobne, skoro mierzył z trzydzieści stóp i ważył ponad osiemnaście ton. — Poza tym ja jestem mniejszy niż Maksimus, a Messoria jest mniejsza ode mnie, lecz to wcale nie znaczy, że nie potrafimy walczyć.

— Wśród smoków jest inaczej niż wśród ludzi — powiedział Laurence. — Na przykład kobiety muszą rodzić dzieci, a potem opiekować się nimi w dzieciństwie, a wy wykluwacie się z jaj jako istoty gotowe do samodzielnego życia.

Temeraire zamrugał, usłyszawszy to wyjaśnienie.

— To wy nie wykluwacie się z jaj? — zapytał zaintrygowany. — W takim razie w jaki sposób…

— Proszę o wybaczenie, ale chyba szuka mnie Purbeck — powiedział błyskawicznie Riley i oddalił się szybko; zadziwiająco szybko, pomyślał urażony Laurence, jak na człowieka, który dopiero co wpakował w siebie jedzenie odpowiadające prawie jednej czwartej wagi jego ciała.

— Raczej nie podejmę się wyjaśnienia ci całego procesu, jako że sam nie mam dzieci — rzeki Laurence. — A poza tym zrobiło się późno. Powinieneś dobrze się wyspać, jeśli chcesz odbyć jutro długi lot.

— To prawda, rzeczywiście jestem senny — odpowiedział Temeraire, ziewnął i rozwinął długi rozwidlony język, by wyczuć powietrze. — Chyba nic się nie zmieni i będziemy mieli dobrą pogodę na latanie. — Ułożył się wygodnie. — Dobranoc, Laurence. Przyjdziesz wcześnie?

— Zaraz po śniadaniu będę do twojej dyspozycji — obiecał Laurence.

Głaskał smoka, aż ten zasnął; skóra Temeraire’a wciąż była ciepła, pewnie ogrzana żarem z kuchni, w której wreszcie wygaszono piec po długich przygotowaniach do uczty. Kiedy wreszcie Temeraire zamknął już oczy, Laurence wstał i wrócił na tylny pokład.

Inni poszli spać albo drzemali na pokładzie i tylko nieliczni mruczeli z niezadowoleniem, że muszą spędzić tę przyjemną noc jako obserwatorzy. Laurence przeszedł się w stronę rufy, by rozprostować nogi przed zejściem na dół. Pełniący wachtę midszypmen, młody Tripp, ziewał prawie tak samo szeroko jak Temeraire, lecz gdy zbliżył się Laurence, zamknął usta i zawstydzony stanął na baczność.

— Miły wieczór, panie Tripp — powiedział Laurence, ukrywając rozbawienie.

Chłopak dobrze sobie radził, z tego, co opowiadał Riley, i prawie już nie przypominał leniwego i rozpieszczonego stworzenia, które wcisnęła na pokład rodzina. Rękawy jego kurtki kończyły się kilka cali nad nadgarstkami, a sama kurtka spruła się na plecach już tyle razy, że wstawiono tam klin z niebieskiego płótna żaglowego, niezupełnie pasującego kolorem do reszty, tak że teraz dziwny pas biegł przez środek. Włosy mu się poskręcały i przybrały słomiany kolor od słońca; prawdopodobnie nawet jego własna matka z trudem by go poznała.

— Och, tak, sir — odpowiedział entuzjastycznie Tripp. — Wyśmienite jedzenie i jeszcze dali mi na koniec kilkanaście tych słodkich klusek. Szkoda że zawsze nie możemy tak jeść.

Laurence westchnął tylko w obliczu tego przykładu młodzieńczej odporności. Żołądek wciąż mu się dawał we znaki.

— Uważaj, żeby nie zasnąć podczas wachty — powiedział. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby po takiej kolacji chłopak zechciał się zdrzemnąć, a Laurence nie miał ochoty oglądać, jak ponosi upokarzającą karę.

— Nie ma mowy, sir — rzekł Tripp, tłumiąc ziewnięcie, tak że skończył zdanie dość piskliwym głosem. — Sir — szepnął nerwowo, kiedy Laurence miał już odejść. — Czy wolno mi zapytać… Te chińskie duchy chyba nie pokazałyby się komuś, kto nie należał do ich rodziny, jak pan sądzi?

— Panie Tripp, jestem pewny, że nie zobaczy pan żadnych duchów podczas wachty — odparł sucho Laurence.

Milczeli obaj przez chwilę, a potem Tripp roześmiał się, wciąż nerwowo, a Laurence zmarszczył brwi.

— Czy ktoś opowiadał jakieś historie? — zapytał, wiedząc, że plotki na ten temat mogą zaniepokoić załogę.

— Nie, tylko… No cóż, wydawało mi się, że kogoś widziałem, kiedy poszedłem odwrócić klepsydrę. Ale kiedy się odezwałem, on zniknął. Jestem pewny, że to był Chińczyk, i och, twarz miał taką bladą!

— To oczywiste, że widział pan jednego ze służących, którzy nie znają naszego języka. Zobaczył pana, przestraszył się i ukrył, bo pomyślał, że za coś go pan objedzie. Mam nadzieję, że nie jest pan przesądny, panie Tripp. Coś takiego można tolerować u marynarzy, ale nie u oficera. — Powiedział to surowym i stanowczym tonem, licząc na to, że w ten sposób zniechęci chłopaka do rozpowszechniania tej opowieści. A jeśli Tripp ze strachu nie zaśnie do rana, to tym lepiej.

— Tak, sir — powiedział posępnie Tripp. — Dobranoc, sir.

Laurence kontynuował spacer po pokładzie. Szedł wolnym krokiem, bo nie było go stać na nic więcej. Żołądek mu się uspokoił. Chciał zrobić kolejne kółko, ale klepsydra prawie się już przesypała, a on nie chciał rozczarować Temeraire’a i wstać zbyt późno. Jednakże kiedy zbliżył się do dziobowego luku, nagle coś mocno grzmotnęło go w plecy. Zachwiał się, potknął i poleciał do przodu na stopnie zejściówki.

Odruchowo chwycił poręcz, obrócił się i odszukał na oślep stopień, przytrzymując się drabiny. Z gniewem spojrzał do góry i omal znowu nie zleciał, ujrzawszy trupio bladą, zniekształconą twarz w ciemności i wbite w niego oczy.

— Dobry Boże — powiedział z przejęciem.

Po chwili rozpoznał Feng Li, służącego Yongxinga, i znowu wstrzymał oddech: tamten wyglądał tak dziwnie, ponieważ wisiał w luku do góry nogami, sam bliski upadku.

— Co ty wyprawiasz, do cholery? Czemu się skradasz po pokładzie? — zapytał Laurence, po czym złapał jego rękę i podsunął ją do poręczy, tak by Feng Li mógł się przytrzymać. — Do tej pory powinieneś już nauczyć się utrzymywać równowagę.

Feng Li tylko spojrzał na niego bez słowa, a potem stanął na nogi, zsunął się po drabinie obok Laurence’a i zniknął w dole, zmierzając pewnie do kwater chińskich służących, tak szybko, że wydawało się, iż po prostu rozpłynął się w powietrzu. Kiedy odwrócił twarz, dzięki ciemnogranatowemu strojowi i czarnym włosom był niemal niewidzialny w ciemności.

— Przynajmniej nie mogę winić Trippa — powiedział głośno Laurence i już z większą wyrozumiałością pomyślał o obawach chłopaka.

Ruszył do kajuty, lecz ze wstydem czuł, że jego serce wciąż mocno bije.

Rankiem następnego dnia Laurence obudził się i usłyszał zaniepokojone głosy i tupot stóp. Pospieszył na pokład i zobaczył, że reja fokbrombramsela leży na pokładzie, złamana na pół, a ogromny żagiel jest częściowo owinięty wokół nadbudówki. Temeraire był jednocześnie zakłopotany i zasmucony.

— Nie chciałem — powiedział przez nos, zupełnie nie swoim głosem, i znowu kichnął, lecz tym razem zdołał odwrócić łeb na zewnątrz: wybuch wzburzył kilka fal, które uderzyły lekko o lewą burtę.

Keynes już wchodził na pokład z torbą i po chwili przyłożył ucho do piersi Temeraire’a.

— Hm.

Tylko tyle powiedział, nasłuchując w różnych miejscach, aż wreszcie Laurence zniecierpliwił się i zażądał wyjaśnień.

— Och, to przeziębienie, bez dwóch zdań. Nic tu nie da się zrobić, trzeba przeczekać i zaaplikować lekarstwo na kaszel, kiedy się zacznie. Jeśli dobrze słyszę, to płyn przemieszcza się kanałami, przez które wychodzi też boski wiatr — powiedział w zamyśleniu Keynes. — Ta cecha anatomiczna jest nam zupełnie nieznana. Szkoda, że nigdy nie przeprowadziliśmy sekcji osobnika tej rasy.

Temeraire cofnął się, nastroszył krezę i prychnął, czy raczej spróbował to zrobić. Śluz z jego nozdrzy trysnął prosto na głowę Keynesa. Laurence odskoczył w porę, ale lekarza nie było mu specjalnie żal, bo uznał jego uwagę za wielce nietaktowną.

— Nic mi nie jest, możemy lecieć — wychrypiał Temeraire i spojrzał błagalnie na Laurence’a.

— Może teraz krótki lot, a potem jeszcze jeden po południu, jeśli się nie zmęczysz — zaproponował Laurence, patrząc na Keynesa, który bezskutecznie starał się zetrzeć śluz z twarzy.

— Nie, kiedy jest tak ciepło, może latać normalnie, jeśli tylko ma na to ochotę. Nie ma się co nad nim rozczulać — rzekł Keynes, oczyściwszy sobie w końcu oczy. — Tylko przypnij się mocno, bo kichnie i cię zrzuci. Pójdę już.

Ostatecznie więc Temeraire udał się na długi lot: Allegiance kurczył się pośród bezmiaru błękitnej wody, a ocean wyglądał jak tafla wysadzanego klejnotami szkła, kiedy zbliżali się do brzegu, starych, poszarpanych klifów, opadających łagodnie do wody pod płaszczem roślinności, otoczonych u podstawy pasem ostrych szarych głazów, o które rozbijała się woda. Tu i tam rozciągały się połacie białego piasku, choć nie na tyle duże, by Temeraire mógł na nich wylądować, gdyby zapomnieli o ostrożności, lecz poza tymi miejscami rozciągała się zbita gęstwina drzew, mimo iż przez niemal godzinę lecieli w głąb lądu.

Był to samotny i monotonny lot, niczym podróż nad otwartym oceanem; zamiast fal, wiatr pośród liści, inny rodzaj ciszy. Temeraire rozglądał się z zapałem, kiedy od czasu do czasu słyszał jakiś krzyk zwierzęcia, lecz nie mógł niczego zobaczyć poprzez grubą warstwę koron drzew.

— Czy nikt tu nie mieszka? — zapytał w końcu.

Być może mówił cicho z powodu przeziębienia, lecz Laurence również czuł się zobowiązany do zachowywania ciszy, więc odpowiedział łagodnie:

— Nikt. Polecieliśmy zbyt daleko. Nawet najbardziej zahartowane plemiona żyją wzdłuż wybrzeża i nie zapuszczają się w głąb lądu. Żyje tam dużo dzikich smoków i innych zwierząt, zbyt niebezpiecznych, by stawić im czoło.

Lecieli dalej w milczeniu przez jakiś czas. Słońce prażyło niemiłosiernie i Laurence opuścił głowę na pierś, uwięziony gdzieś między jawą a snem. Temeraire sam pilnował kursu, a wolne tempo nie wpływało na jego wytrzymałość. Kiedy Laurence ocknął się po kolejnym kichnięciu Temeraire’a, słońce minęło już zenit, co oznaczało, że spóźnią się na obiad.

Laurence zaproponował, żeby już zawrócili, a Temeraire nie zaprotestował i nawet odrobinę szybciej poleciał z powrotem. Wyprawili się tak daleko, że stracili z oczu brzeg, więc musieli się kierować kompasem Laurence’a, gdyż żadne charakterystyczne punkty nie wyłaniały się z masy zieleni. Ucieszyli się na widok gładkiej krzywizny oceanu i Temeraire od razu się ożywił, gdy znaleźli się nad wodą.

— Przynajmniej już się nie męczę, chociaż jestem chory — powiedział i wzniósł się trzydzieści stóp do góry w wyniku głośnego kichnięcia, do złudzenia przypominającego strzał armatni.

Zapadał już zmrok, kiedy wrócili na pokład Allegiance, i Laurence stwierdził, że przegapili coś więcej niż obiad. Poprzedniej nocy jeszcze jeden marynarz poza Trippem zauważył Feng Li na pokładzie, z tym samym rezultatem, i podczas nieobecności Laurence’a opowieść o duchu obiegła okręt, dziesięciokrotnie wyolbrzymiona i wsparta faktami. Na nic zdały się jego wyjaśnienia, załoga była już zupełnie przekonana: trzej mężczyźni przysięgali, że w nocy widzieli ducha, który tańczył gigę na rei foka, przepowiadając zagładę okrętu; inni z nocnej wachty utrzymywali, że duch unosił się nad takielunkiem przez całą noc.

Liu Bao dolał jeszcze oliwy do ognia. Wysłuchawszy opowieści podczas wizyty na pokładzie następnego dnia, pokręcił głową i orzekł, że ten znak świadczy o tym, iż ktoś z obecnych na pokładzie niemoralnie potraktował kobietę. To mogło dotyczyć niemal wszystkich mężczyzn na pokładzie. Marynarze zaczęli szeptać o cudzoziemskich, zbyt pruderyjnych duchach i z niepokojem omawiać tę sprawę podczas posiłków. Każdy usiłował przekonać siebie i towarzyszy, że z pewnością to nie on ponosi za to winę, bo jego występek był całkiem niewinny, a poza tym zawsze chciał się z nią ożenić i zrobi to od razu po powrocie.

Tak więc na razie podejrzenie nie padło na żadną konkretną osobę, lecz było to tylko kwestią czasu, a wtedy nieszczęśnik nie mógłby liczyć na sympatię. Tymczasem wszyscy udawali się na nocną wachtę wyjątkowo niechętnie i nawet odmawiali wypełniania rozkazów, które wymagały przebywania na pokładzie w pojedynkę. Riley spróbował dać im przykład, zapuszczając się w różne ciemne zakamarki podczas wacht, lecz nie wywarło to specjalnego skutku, bo najwyraźniej z trudem panował nad nerwami. Laurence zrugał Allena, pierwszego z członków swojej załogi, który wspomniał przy nim o duchu, więc nikt inny już nie mówił o tym w jego obecności, ale pełniący służbę awiatorzy starali się trzymać blisko Temeraire’a i poruszali się po pokładzie w grupach.

Sam Temeraire czuł się kiepsko, więc nie przywiązywał większej wagi do całej sprawy. Był zaskoczony przerażeniem marynarzy i wyraził rozczarowanie faktem, że nigdy nie udało mu się zobaczyć zjawy, podczas gdy tylu innych ją podobno widziało; przeważnie jednak spał albo kichał, starając się odwracać łeb ku morzu. Kiedy wreszcie pojawił się kaszel, początkowo próbował to ukryć, ponieważ nie miał ochoty zażywać lekarstwa, którego paskudny smród unosił się złowróżbnie nad pokładem, jako że Keynes zaczął je przygotowywać w dużym kotle w kuchni już pierwszego dnia choroby. Lecz trzeciego dnia przyłapano go podczas napadu kaszlu, którego nie potrafił powstrzymać, i zaraz potem Keynes i jego pomocnicy wnieśli na smoczy pokład kocioł z lekarstwem: gęstą, wręcz galaretowatą, brązowawą miksturą, pokrytą okami pomarańczowego tłuszczu.

Temeraire zajrzał ze zbolałą miną do kotła.

— Muszę? — zapytał.

— Najlepiej działa na gorąco — powiedział nieugięty Keynes, a Temeraire zamknął oczy i pochylił łeb.

— Och, och, nie — powiedział po pierwszym łyku, po czym sięgnął po beczułkę z wodą, przygotowaną dla niego, i wytrąbił wszystko, zalewając pysk, szyję i pokład. — Chyba już więcej nie dam rady wypić — powiedział, odstawiając beczułkę.

Ostatecznie, po długich namowach, wlał w siebie całe lekarstwo, bardzo nieszczęśliwy i bliski wymiotów.

Laurence stał przy nim i gładził go z niepokojem. Nie ośmielił się odezwać, bo kiedy tylko napomknął o tym, żeby dać Temeraire’owi chwilę wytchnienia, Keynes nieźle mu dopiekł. Wreszcie Temeraire skończył, po czym opadł na pokład i powiedział z pasją:

— Nigdy już nie zachoruję, przenigdy.

Ale mimo iż czuł się bardzo nieszczęśliwy, jego kaszel wyraźnie ustał, a oddech się wyrównał, dzięki czemu przespał noc spokojniej.

Laurence pozostał na pokładzie, tak jak w czasie poprzednich nocy od chwili pojawienia się choroby, więc miał okazję się przyjrzeć, co wyczyniają marynarze, którzy pragną uniknąć ducha: przychodzili parami i siedzieli przy dwóch latarniach pozostawionych na pokładzie, zamiast pójść spać. Nawet oficer pełniący służbę trzymał się podejrzanie blisko światła i był bardzo blady za każdym razem, kiedy przemierzał pokład, aby odwrócić klepsydrę i uderzyć w dzwon.

Należało jakoś odwrócić uwagę marynarzy, ale na nic nie można było specjalnie liczyć: utrzymywała się dobra pogoda i nie zanosiło się na to, aby napotkali wroga, który by chciał walczyć, jako że każdy okręt, który nie szukał zaczepki, mógł ich z łatwością prześcignąć. Laurence tak naprawdę nie życzył sobie czegoś takiego; miał nadzieję, że ten nastrój rozwieje się po dotarciu do portu, a potem przerwa w podróży pomoże marynarzom zapomnieć o wszystkim.

Temeraire pociągnął nosem, przebudzając się, po czym odkaszlnął i smutno westchnął. Laurence pogładził go i otworzył książkę, którą trzymał na kolanach; kołysząca się obok latarnia zapewniała wystarczające, choć słabe światło, więc zaczął czytać głośno i przestał dopiero wtedy, gdy powieki Temeraire’a znowu opadły.

Rozdział 9

— Nie chcę was pouczać, panowie — powiedział generał Baird, choć bynajmniej nie zademonstrował wyraźnej niechęci do pouczania. — Ale o tej porze roku wiatry wiejące w kierunku Indii są cholernie nieprzewidywalne, zimowe monsuny jeszcze nie ustały. Mogą was przynieść z powrotem tutaj. Lepiej zaczekajcie na lorda Caledona, szczególnie po tych wieściach o Pitcie.

Był dość młodym mężczyzną, o pociągłej, poważnej twarzy i zaciętych ustach; wysoko postawiony kołnierz jego munduru uwydatniał mu podbródek i usztywniał szyję. Nowy brytyjski gubernator jeszcze nie przybył, więc Baird tymczasowo zarządzał Kapsztadem i rozlokował się w dużym ufortyfikowanym zamku w środku miasta, u stóp wielkiej góry Table o płaskim wierzchołku. Słońce zalewało dziedziniec, odbijając się od bagnetów żołnierzy odbywających musztrę, a mury zatrzymywały w dużej mierze bryzę, która chłodziła ich przyjemnie podczas marszu z plaży.

— Nie możemy siedzieć w porcie aż do czerwca — powiedział Hammond. — Lepiej byłoby wypłynąć i zmitrężyć trochę czasu na morzu, przynajmniej spróbować się pospieszyć, niż zwlekać przy księciu Yongxingu. Już mnie wypytywał, jak długo jeszcze potrwa podróż i gdzie jeszcze zamierzamy się zatrzymać.

— Jeśli o mnie chodzi, to chętnie wyruszę, gdy tylko uzupełnimy zapasy — powiedział Riley, odstawiając filiżankę herbaty i dając znak służącemu, by ponownie ją napełnił. — To nie jest szybki okręt, ale postawię tysiąc funtów na to, że zniesie każdą pogodę, jaką możemy napotkać.

— To oczywiste — powiedział później Laurence’owi, z lekkim niepokojem, kiedy wracali na Allegiance — że nie chciałbym go narażać na tajfun. Nic takiego nie miałem na myśli. Chodziło mi tylko o normalną złą pogodę, może niewielki deszcz.

Przygotowania do pozostałej, długiej części podróży przebiegały sprawnie: nie tylko kupowali żywy inwentarz, lecz także gromadzili i peklowali solone mięso, jako że port oficjalnie nie zapewniał im zapasów. Na szczęście mogli kupić wszystko, czego potrzebowali; osadnicy nie buntowali się aż tak bardzo przeciwko łagodnej okupacji i chętnie sprzedawali bydło. Laurence był bardziej przejęty kwestią zapotrzebowania, bo od czasu przeziębienia Temeraire wyraźnie stracił apetyt, często grymasił i narzekał, że jedzenie nie ma smaku.

W okolicy nie było prawdziwej kryjówki, lecz Baird, po spotkaniu z Vollym, spodziewał się ich przybycia i wydzielił im spory kawał trawiastej ziemi w pobliżu lądowiska, więc smok mógł wygodnie odpoczywać. Kiedy Temeraire przybył na to miejsce, Keynes mógł przeprowadzić dokładne badanie: nakazał smokowi położyć płasko łeb i otworzyć szeroko pysk, po czym wsunął się tam z latarnią w ręku, klucząc ostrożnie między zębami wielkości dłoni, aby spojrzeć w głąb gardła Temeraire’a.

Przyglądając się temu z niepokojem w towarzystwie Grandy’ego, Laurence zauważył, że długi i rozwidlony język Temeraire’a, normalnie bladoróżowy, teraz jest pokryty warstwą bieli, upstrzoną jaskrawoczerwonymi kropkami.

— Dlatego pewnie stracił smak, bo w przewodach nie widzę niczego niezwykłego — oświadczył Keynes, wzruszając ramiona mi, gdy już wynurzył się z pyska Temeraire’a, witany radosnymi okrzykami: wokół ogrodzenia polany zebrało się mnóstwo dzieci, osadników i tubylców, które przyglądały się wszystkiemu zafascynowane, jakby siedziały w cyrku. — Smoki używają też języka do rozpoznawania zapachów, co pewnie jeszcze pogarsza sytuację.

— Nie jest to chyba normalny objaw? — zapytał Laurence.

— Nie widziałem jeszcze smoka, który by stracił apetyt z powodu przeziębienia — wtrącił zatroskany Granby. — Normalnie w takiej sytuacji jedzą więcej.

— On stał się tylko bardziej wybredny — rzekł Keynes. — Po prostu będziesz musiał zmuszać się do jedzenia, dopóki nie wyzdrowiejesz — oznajmił surowo Temeraire’owi. — Oto świeża wołowina; masz zjeść wszystko.

— Spróbuję — powiedział Temeraire i westchnął, co przy jego zapchanym nosie bardziej przypominało jęk. — Ale ciężko jest przeżuwać coś, co w ogóle nie ma smaku.

Posłusznie, choć bez entuzjazmu, pożarł kilka dużych kawałów mięsa, lecz następne tylko trochę poszarpał i zostawił, a potem wydmuchał nos do niedużego dołu, wykopanego na tę okoliczność, i wytarł go w stos szerokich liści palmowych.

Laurence obserwował go w milczeniu, a potem ruszył wąską i krętą ścieżką prowadzącą z lądowiska do zamku. Poszedł do Yongxinga, który odpoczywał w pokojach gościnnych w towarzystwie Sun Kaia i Liu Bao. Aby przyćmić blask słońca, rozpięto cienkie zasłony, zamiast grubych aksamitnych, a dwóch służących ustawionych przy otwartych oknach poruszało dużymi wachlarzami z papieru; inny stał z boku i dolewał posłom herbaty. Laurence był zgrzany i wyglądał niechlujnie, jego wilgotny kołnierzyk przykleił mu się do szyi, buty zaś pokrywała gruba warstwa kurzu, a także krew z niedokończonego obiadu Temeraire’a.

Kiedy wezwano tłumacza i wymieniono uprzejmości, wyjaśnił sytuację i powiedział tak uprzejmie, jak tylko potrafił:

— Byłbym wdzięczny, gdyby pożyczył mi pan swoich kucharzy, żeby przygotowali potrawę dla Temeraire’a na waszą modłę, która miałaby wyraźniejszy smak niż samo świeże mięso.

Ledwo skończył to zdanie, a Yongxing zaczął wydawać polecenia w swoim języku. Natychmiast posłano kucharzy do kuchni.

— Usiądź i poczekaj z nami — zaproponował nieoczekiwanie Yongxing i kazał przynieść mu krzesło, przykryte długim i wąskim kawałkiem jedwabiu.

— Nie, dziękuję. Jestem cały brudny — odparł Laurence, spoglądając na piękny bladopomarańczowy materiał, ozdobiony wzorem w kwiaty. — Postoję.

Lecz kiedy Yongxing ponowił zaproszenie, Laurence uległ i przysiadł ostrożnie na brzegu krzesła, po czym przyjął filiżankę herbaty, którą mu zaproponowano. Sun Kai z aprobatą kiwnął głową.

— Otrzymał pan jakieś wieści od rodziny, kapitanie? — zapytał przez tłumacza. — Mam nadzieję, że czują się dobrze.

— Nie mam od nich nowych wiadomości, ale dziękuję za troskę — powiedział Laurence.

Kolejny kwadrans minął im na zdawkowej rozmowie o pogodzie i perspektywie dalszej podróży, a on zastanawiał się, czemu zawdzięcza tak życzliwe przyjęcie.

Niebawem z kuchni wyniesiono kilka jagniąt, ułożonych na cieście i polanych gęstym czerwonopomarańczowym sosem, a potem przetransportowano je na ogromnych drewnianych tacach na polanę. Temeraire natychmiast się rozpromienił, co oznaczało, że intensywny zapach przypraw przebił się nawet przez jego przytępione zmysły, i pożarł wszystko.

— Byłem jednak głodny — oznajmił, oblizując się i podsuwając łeb do mycia.

Laurence miał nadzieję, że uciekając się do czegoś takiego, nie skrzywdził Temeraire’a: kiedy wycierał smoka, kilka kropel sosu spadło na jego dłoń i dosłownie przypiekło mu skórę. Lecz Temeraire wyglądał na zadowolonego i nawet nie chciał się napić więcej wody niż zwykle, Keynes zaś stwierdził, że przede wszystkim musi on wciąż jeść.

Laurence nie musiał właściwie prosić o dalszą pomoc chińskich kucharzy, bo Yongxing nie dość, że się zgodził, to jeszcze nadzorował ich pracę i zmuszał ich do przygotowywania bardziej wyszukanych potraw. Skonsultował się również ze swoim lekarzem, a ten polecił różne zioła do dań. Biedni służący zostali rozesłani po okolicznych targach — srebro było ich jedynym sposobem komunikowania się z miejscowymi kupcami — aby nabyć wszelkie możliwe składniki, jakie mogli znaleźć, im bardziej egzotyczne i drogie, tym lepiej.

Keynes był sceptyczny, ale spokojny, a Laurence, bardziej świadomy, że ma dług wdzięczności, niż naprawdę wdzięczny, i ubolewający nad swoją nieszczerością, nie próbował się wtrącać do menu, mimo iż służący powracali z targów z coraz to dziwniejszymi składnikami. Temeraire jadł pingwiny, faszerowane zbożem, jagodami i jajami, wędzone mięso słonia, sprowadzane przez myśliwych, którzy ryzykowali niebezpieczne podróże w głąb lądu, kudłate owce o mięsistych ogonach, porośnięte włosem zamiast wełny, a wszystko z dodatkiem coraz dziwniejszych warzyw i przypraw. Chińczycy nalegali na spożywanie tych ostatnich i przysięgali, że są zdrowe dla smoków, chociaż w Anglii tradycyjnie karmiono je samym mięsem. Temeraire pochłaniał kolejne wyszukane dania bez żadnych niepokojących skutków ubocznych poza skłonnością do paskudnego bekania po posiłkach.

Miejscowe dzieci zaczęły regularnie odwiedzać polanę, zachęcone widokiem Dyera i Roland kręcących się często wokół Temeraire’a. Poszukiwanie nowych składników stało się dla nich czymś w rodzaju zawodów, tak więc okrzykami radości witały każdą nową potrawę, a czasami syczały, jeśli uznały danie za zbyt pospolite. Pochodziły z różnych plemion zamieszkujących okolicę. Większość wypasała bydło, lecz niektóre zajmowały się zbieractwem w górach i lasach, i zwłaszcza one miały największą zabawę, codziennie przynosząc dary natury, które ich starsi krewni uznali za zbyt dziwaczne do spożycia.

Największą atrakcją okazał się zniekształcony i przerośnięty grzyb, przyniesiony triumfalnie na polanę przez piątkę dzieci, o korzeniach wciąż oblepionych czarną, mokrą ziemią: Zamiast jednego kapelusza miał trzy, nakrapiane brązowymi cętkami i umieszczone jeden nad drugim wzdłuż trzonu, największy z nich miał średnicę prawie dwóch stóp. Grzyb śmierdział tak mocno, że dzieci odwracały od niego głowy, przekazując go sobie kolejno z piskliwym śmiechem.

Chińscy kucharze z entuzjazmem zabrali grzyb do zamkowej kuchni, nagrodziwszy dzieci mnóstwem kolorowych wstążek i muszelek. Niedługo potem na polanie pojawił się bardzo niezadowolony generał Baird. Laurence udał się z nim do zamku i zrozumiał jego obiekcje, zanim jeszcze weszli do środka. Nie widać było nigdzie dymu, lecz w powietrzu unosił się kuchenny zapach, jakby mieszanka woni duszonej kapusty i wilgotnej zielonej pleśni, która pojawiała się na pokładnikach okrętu w wilgotnym klimacie; kwaśny, lepki zapach pozostający na języku. Na ulicy po drugiej stronie muru za kuchniami, normalnie pełnej miejscowych kupców, teraz nikogo nie było, podobnie jak w zamkowych korytarzach, bo kuchenne wyziewy wypędziły niemal wszystkich. Członkowie chińskiej delegacji byli ulokowani w innym budynku, z dala od kuchni, więc nie ucierpieli, za to żołnierze stacjonowali w pobliżu i od tego smrodu stracili zupełnie apetyt.

Zapracowani kucharze, których zmysł powonienia, jak przy puszczał Laurence, musiał zostać przytępiony przygotowywaniem coraz bardziej pikantnych dań, protestowali przez tłumacza, że sos nie jest jeszcze gotowy, lecz po długich perswazjach Laurence’a i Bairda poddali stanowisko przy dużym kociołku. Baird bezwstydnie rozkazał dwóm pechowym szeregowym zanieść go na polanę, co też uczynili, taszcząc kocioł między sobą na solidnej gałęzi. Laurence podążał za nimi, starając się płytko oddychać.

Temeraire jednak z entuzjazmem powitał potrawę, a to, że poczuł ten zapach, bardziej go ucieszyło, niż zniechęciło.

— Całkiem apetyczne — powiedział i skinął łbem zniecierpliwiony, nie mogąc się doczekać, kiedy poleją sosem mięso.

Pożarł całego miejscowego garbatego wołu, po czym wylizał starannie kocioł, podczas gdy Laurence obserwował go podejrzliwie ze stosownego dystansu.

Zaraz po posiłku Temeraire zapadł w błogą drzemkę, jakby odurzony, na przemian mamrocząc coś z aprobatą i czkając, jakby się upił. Laurence zbliżył się nieco zaniepokojony, lecz gdy trącił smoka, ten uniósł się rozanielony i bardzo chciał przytulić się do niego. Jego oddech był równie paskudny jak pierwotny zapach potrawy, toteż Laurence odwrócił głowę, powstrzymując wymioty, i oddalił się z ulgą, gdy tylko udało mu się wyswobodzić z czułego uścisku przednich łap śpiącego już Temeraire’a.

Laurence musiał się umyć i zmienić ubranie, zanim uznał, że może wrócić między ludzi. Ale i później wciąż wyczuwał smród we włosach. Pomyślał, że tego już było za wiele, i stwierdził, że ma pełne prawo wnieść protest przeciw Chińczykom. Ci się nie obrazili, ale nie zareagowali z powagą, jakiej oczekiwał: Liu Bao wybuchnął gromkim śmiechem, kiedy usłyszał opis działania grzyba, a gdy Laurence zasugerował, że może poprzestaliby na bardziej regularnych i mniej wyszukanych daniach, Yongxing sprzeciwił się, mówiąc:

— Nie możemy obrażać tien-lunga, karmiąc go tym samym dzień w dzień. Po prostu kucharze będą musieli zachować większą ostrożność.

Laurence wyszedł, nie osiągnąwszy celu, i odniósł wrażenie, że powoli traci kontrolę nad dietą Temeraire’a. Jego obawy wkrótce się potwierdziły. Następnego dnia Temeraire obudził się z wyjątkowo długiego snu w znakomitej formie i z bardziej wyostrzonymi zmysłami. Przeziębienie ustąpiło po kilku dniach i choć Laurence napomykał kilkakrotnie, że dalsza pomoc nie jest już konieczna, wciąż przynoszono przygotowane przez kucharzy dania. Temeraire w ogóle nie protestował, mimo iż jego zmysł powonienia znacznie się poprawił.

— Chyba zaczynam już odróżniać od siebie poszczególne przyprawy — powiedział, oblizując pazury: nauczył się brać jedzenie w przednie łapy, zamiast nachylać się do naczynia. — Te czerwone nazywają się hua jiao, bardzo je lubię.

— W porządku, jeśli ci to smakuje — odpowiedział Laurence.

— Cokolwiek bym jeszcze powiedział, wyjdę na gbura — wyznał Granby’emu wieczorem przy kolacji. — Przynajmniej dzięki nim czuje się lepiej i zdrowo się odżywia. Nie mogę teraz tak po prostu im podziękować, zwłaszcza że jest zadowolony.

— Moim zdaniem to jest zwykle wtrącanie się w nie swoje sprawy — rzucił zdegustowany Granby. — A jak będziemy go karmić na tę modłę, kiedy już wrócimy do domu?

Laurence pokręcił głową w odpowiedzi, zwłaszcza na słowo „kiedy”. Chętnie zaakceptowałby niepewność pierwszej części pytania, gdyby był pewny co do drugiej.

Allegiance opuścił Afrykę, płynąc niemal prosto na wschód z prądem, ponieważ Riley uznał, że nie ma sensu trzymać się brzegu, zdając się na łaskę kapryśnych wiatrów niosących bardziej na południe niż na północ i unikać kursu na środek Oceanu Indyjskiego, Laurence patrzył, jak wąski cypel lądu ciemnieje za nimi i roztapia się w oceanie. Minęły już cztery miesiące, a oni nie pokonali jeszcze nawet połowy drogi do Chin.

Równie minorowy nastrój zapanował wśród członków załogi okrętu, gdy tylko opuścili port ze wszystkimi jego atrakcjami. W Kapsztadzie nie czekały na nich żadne listy, bo już wcześniej dostarczył im je Volly, i nie mogli już liczyć na nowe wieści z domu, chyba że mijałaby ich jakaś szybsza od nich fregata albo statek handlowy, ale o tej porze niewiele z nich pływało do Chin. Tak więc nic przyjemnego już ich nie czekało, a sprawa ducha wciąż spędzała im sen z powiek.

Pogrążeni w przesądnym lęku marynarze nie przykładali się do obowiązków tak sumiennie, jak powinni byli. Trzeciego dnia po opuszczeniu portu Laurence’a obudziły jeszcze przed świtem odgłosy, które z łatwością przeniknęły ściankę działową oddzielającą jego kajutę od sąsiedniej. Riley łajał biednego porucznika Becketta, który trzymał środkową wachtę. W nocy wiatr zmienił się i nasilił, a zdezorientowany Beckett obrał zły kurs i nie zrefował bezana i grota. W normalnych okolicznościach jego błędy korygowali bardziej doświadczeni marynarze, którzy po prostu chrząkali znacząco, aż uświadamiał sobie, jaki rozkaz powinien wydać, lecz tym razem nikt go nie ostrzegł, gdyż wszyscy trzymali się z dala od takielunku z obawy przed duchem, i Allegiance zboczył z kursu daleko na północ.

Fale, które osiągnęły wysokość jakichś piętnastu stóp, przybrały pod jaśniejącym niebem bladozielonkawy kolor, półprzeźroczyste niczym szkło pod podobną do mydlin białą pianą. Piętrzyły się w ostre szczyty, a rozbryzgiwały w obłokach mgiełki. Laurence wszedł na smoczy pokład i naciągnął mocniej na czoło kapelusz rybacki, oblizując wysuszone od soli usta. Temeraire leżał skulony tak daleko od burty, jak to było możliwe, a jego mokra skóra połyskiwała w blasku latarni.

— Pewnie nie mogą teraz rozpalić w pieca w kuchni? — zapytał dość tęsknie, wysuwając łeb spod skrzydła i mrużąc oczy przed wodnym pyłem; zakasłał lekko, by dodać wagi swoim słowom.

Najprawdopodobniej udawał, bo przecież wyleczył się z przeziębienia, zanim jeszcze opuścili port, lecz Laurence nie chciał ryzykować nawrotu choroby. Wprawdzie woda nie była zbyt zimna, lecz powiewy wiatru z południa niosły ze sobą chłód. Przywołał załogę i polecił zebrać ubrania sztormowe, żeby przykryć Temeraire’a, po czym kazał uprzężnikom je zszyć.

Temeraire wyglądał bardzo dziwnie pod prowizoryczną kołdrą, spod której wystawał mu tylko nos. Za każdym razem kiedy się poruszył, przypominał ożywiony stos rzeczy do prania. Laurence był zadowolony z tego, że jest mu ciepło, i zignorował zduszone chichoty dochodzące z kubryku, a także uwagi Keynesa o rozpieszczaniu pacjentów i nagradzaniu symulantów. Przy takiej pogodzie nie dało się czytać na pokładzie, więc Laurence wsunął się pod osłonę, by dotrzymać towarzystwa Temeraire’owi. Warstwa płaszczy zatrzymywała nie tylko ciepło z kuchni, lecz również ciepło ciała Temeraire’a, toteż Laurence wkrótce zdjął płaszcz, zrobił się senny i tylko wymijająco udzielał mu odpowiedzi, nie zwracając uwagi na temat rozmowy.

— Laurence, śpisz? — zapytał Temeraire.

Laurence ocknął się po tym pytaniu, zastanawiając się, czy rzeczywiście tak długo spał, czy może skrawek smoczej kołdry zasłonił mu widok: było bardzo ciemno.

Wynurzył się spod ciężkiej warstwy ubrań sztormowych; ocean przypominał teraz taflę lodu, a cały wschodni horyzont wypełnił zwał szkarłatno-czarnych chmur, oświetlanych od tyłu blaskiem słońca, a od wnętrza błyskami piorunów. Ławica wystrzępionych obłoków nadciągała z północy w kierunku głównego masywu, płynąc w pobliżu okrętu. Niebo bezpośrednio nad nimi było jeszcze czyste.

— Proszę przygotować łańcuchy sztormowe, panie Fellowes — rzekł Laurence, odkładając lunetę.

Marynarze uwijali się już przy takielunku.

— Może powinieneś przeczekać sztorm w powietrzu — zasugerował Granby, który stanął obok niego przy relingu.

Była to zupełnie naturalna propozycja: wprawdzie Granby pływał wcześniej na transportowcach, lecz służył głównie na Gibraltarze i na kanale, więc nie miał zbyt dużego doświadczenia z otwartym morzem. Większość smoków potrafiła pozostać w powietrzu przez cały dzień, unosząc się na wietrze, jeśli wcześniej dobrze się najadła i napiła. Usuwały się w ten sposób z pokładu, gdy transportowiec natknął się na burzę albo szkwał: to jednak było co innego.

Laurence w odpowiedzi pokręcił tylko głową.

— Dobrze, że zszyliśmy ubrania sztormowe. Osłonią go przed łańcuchami — powiedział i zobaczył, że Granby wszystko zrozumiał.

Przyniesiono na pokład łańcuchy, których ogniwa miały grubość chłopięcego nadgarstka, i rozciągnięto je na krzyż na grzbiecie Temeraire’a. Potem przeciągnięto przez wszystkie ogniwa grube, wzmocnione liny i przywiązano je do czterech podwójnych pachołów znajdujących się w rogach smoczego pokładu. Laurence starannie sprawdził wszystkie węzły i kazał kilka poprawić, zanim uznał, że jest zadowolony.

— Czy więzy nigdzie cię nie uciskają? — zapytał Temeraire’a. — Nie są za ciasne?

— Nie mogę się ruszyć z tymi łańcuchami — powiedział Temeraire i spróbował przesunąć nieco tułów, machając niespokojnie końcem ogona. — To wcale nie przypomina uprzęży. Po co mi to? Dlaczego mnie spętano?

— Nie napinaj, proszę, lin — rzekł zatroskany Laurence i podszedł je sprawdzić: na szczęście żadna nie była wystrzępiona. — Przykro mi — dodał, wracając — ale jeśli podniosą się fale, musisz być jakoś przymocowany do pokładu, bo inaczej mógłbyś się ześliznąć do oceanu albo zmienić kurs okrętu, bardzo ci niewygodnie?

— Nie aż tak bardzo — odpowiedział niewesoło Temeraire. — Na długo mi to założono?

— Aż minie burza — rzekł Laurence i spojrzał ponad dziobem okrętu. Zwały chmur wtapiały się w niewyraźną, ołowianą masę nieba, a wschodzące słońce zupełnie już zniknęło. — Muszę sprawdzić barometr.

Słupek rtęci w kajucie Rileya opadł bardzo nisko. Nie było tam nikogo, a także ani śladu śniadania, poza świeżą kawą. Laurence odebrał filiżankę od stewarda i wypił gorącą kawę na stojąco, po czym wrócił na pokład. Podczas jego krótkiej nieobecności poziom wody podniósł się o jakieś dziesięć stóp i teraz Allegiance mógł pokazać, na co go naprawdę stać. Jego żelazny dziób rozcinał równo fale, a ogromny kadłub rozrzucał je na boki.

Kiedy zakładano burzowe osłony na luki, Laurence po raz ostatni sprawdził łańcuchy i powiedział do Granby’ego:

— Odeślij ludzi na dół, obejmę pierwszą wachtę. — Wsunął się pod pokrywę z ubrań sztormowych i stanął przy Temerairze, gładząc go po miękkim pysku. — Obawiam się, że nieźle powieje — stwierdził. — Może zjesz coś?

— Jadłem wczoraj wieczorem i nie jestem głodny — odparł Temeraire. W ciemności prowizorycznego kaptura jego źrenice, czarne i wilgotne, rozszerzyły się i teraz otaczały je tylko wąskie niebieskie półksiężyce. — Przeszliśmy już burzę na Reliancie — powiedział. — Wtedy nie musiałem mieć takich łańcuchów.

— Byłeś dużo mniejszy, a i burza była łagodniejsza — odpowie dział Laurence, a Temeraire ustąpił, choć jeszcze raz zamruczał z niezadowolenia.

Nie nawiązał rozmowy, tylko leżał w milczeniu, od czasu do czasu drapiąc pazurem o łańcuch, z głową odwróconą w bok, by uniknąć wodnego pyłu. Ponad jego pyskiem Laurence obserwował marynarzy, zajętych mocowaniem burzowych przewiązów i refowaniem marsów. Wszystkie odgłosy sprowadziły się do niskiego metalicznego brzęku, stłumionego osłoną z grubego materiału.

W porze drugiej szklanki przedpołudniowej wachty fale przelewały się już przez nadburcie i woda spływała niemal nieprzerwanie skrajem smoczego pokładu. Piece w kuchni wygasły na dobre, a ogień można było rozpalić dopiero po odejściu burzy. Temeraire przywarł do pokładu i już nie narzekał, lecz przykrył się szczelniej osłoną ze sztormiaków. Co jakiś czas napinał mięśnie, by strząsnąć strużki wody, które wciskały się między warstwy materiału.

— Wszyscy na pokład, wszyscy na pokład — padła komenda Rileya, stłumiona przez wiatr. Bosman zaraz złożył dłonie przy ustach i powtórzył ją na cały głos. Na pokład wybiegła z głośnym tupotem masa marynarzy, by refować żagle i obrać kurs z wiatrem.

Dzwon odzywał się niezawodnie przy każdym obrocie klepsydry, jedynego wskaźnika czasu. Szybko pociemniało i zmierzch jedynie bardziej zagęścił mrok. Po pokładzie rozlała się zimnoniebieska poświata, niesiona przez wodę, i oświetliła liny i krawędzie desek; w słabym blasku widać było grzbiety podnoszących się nieustannie fal.

Teraz nawet Allegiance nie był w stanie ich rozbić i musiał wspinać się po nich powoli, tak mocno przechylony, że gdy Laurence patrzył w dół wzdłuż pokładu, widział dno doliny między falami. Kiedy wreszcie dziób docierał na szczyt, okręt od razu przeskakiwał na drugą stronę opadającej fali i nurkował gwałtownie w dolinę wypełnioną morską pianą. Szeroki wachlarz smoczego pokładu wznosił się gwałtownie, wybijając dziurę w ścianie kolejnej fali, i okręt rozpoczynał wspinaczkę od początku. Jedynie piasek w klepsydrze pokazywał różnice między jedną falą a następną.

Poranek: wiatr wciąż gwałtowny, lecz fale — trochę mniejsze. Laurence obudził się z niespokojnego, przerywanego snu. Temeraire nie chciał nic zjeść.

— Nic nie przełknę, nawet gdyby mogli mi coś przynieść — powiedział, gdy Laurence zaproponował jedzenie, i znowu zamknął oczy, bardziej wyczerpany niż senny, z nozdrzami zalepionymi białą solą.

Wcześniej Granby przejął wachtę i teraz razem z kilkoma członkami załogi siedział na pokładzie, przytulony do drugiego boku Temeraire’a. Laurence przywołał Martina i polecił mu przynieść trochę szmat. Deszcz był zbyt zmieszany z morskim pyłem, lecz na szczęście mieli pod dostatkiem świeżej wody, jako że przed burzą napełniono zbiornik dziobowy. Trzymając się mocno lin sztormowych rozciągniętych wzdłuż pokładu, Martin przedostał się powoli do beczki i wrócił z ociekającymi wodą szmatami. Temeraire prawie się nie poruszył, kiedy Laurence wycierał delikatnie krawędzie jego nozdrzy.

Płynęli w dziwnej brudnej szarości, w której nie było widać ani chmur, ani słońca. Tylko od czasu do czasu wiatr przynosił im krótkie ulewne deszcze, a gdy stawali na szczycie fali, cały zakrzywiony horyzont wypełniało falujące i spienione morze. Po przybyciu Ferrisa Laurence odesłał na dół Granby’ego i zjadł trochę sucharów i twardego sera. Nie chciał opuszczać pokładu. Deszcz wzmagał się w miarę upływu dnia; potężna masa wzburzonego morza natarła na okręt z obu stron, a jedna z monstrualnych fal załamała się niemal na wysokości fokmasztu i opadła gwałtownie na Temeraire’a, wytrącając go ze snu.

Chwilowa powódź przewróciła kilku awiatorów i odepchnęła ich od lin czy skrzynek, których mogli się przytrzymać. Laurence złapał Portisa, zanim woda zdołała zmyć skrzydłowego ze smoczego pokładu na schody, trzymał go tak długo, aż Portis stanął pewnie na nogach, uczepiony liny sztormowej. Temeraire szarpał za łańcuchy, na wpół rozbudzony i spanikowany wzywając Laurence’a; tak się miotał, że pokład przy pachołach zaczął się wybrzuszać.

Laurence przysunął się po mokrym pokładzie i poklepał Temeraire’a, starając się go uspokoić.

— To była tylko fala. Jestem tutaj — powiedział. Temeraire przestał się rzucać i opadł na pokład, dysząc, lecz liny zostały mocno naciągnięte. Łańcuchy poluzowały się w chwili, kiedy były najbardziej potrzebne, a w takich okropnych warunkach szczury lądowe, nawet awiatorzy, nie zdołałyby poprawić węzłów.

Allegiance przyjął kolejną falę na rufę i przechylił się niebezpiecznie. Ogromny tułów Temeraire’a przesunął się, jeszcze bardziej napinając łańcuchy, smok instynktownie wpił pazury w pokład, by utrzymać się w miejscu, i rozległ się trzask rozłupanych desek.

— Ferris, zostań z nim — ryknął Laurence i ruszył przez pokład.

Fale regularnie zalewały pokład; przesuwał się na oślep od jednej liny do następnej, a jego dłonie automatycznie znajdowały oparcie.

Namoknięte węzły zacisnęły się mocno pod wpływem ciężaru ciała Temeraire’a. Laurence mógł tylko próbować coś poprawić w krótkich przerwach między falami, kiedy liny nie były napięte; każdy cal wymagał ogromnego wysiłku. Temeraire leżał płasko na pokładzie, bo tylko tak mógł pomóc; całą uwagę skupił na tym, żeby pozostać w bezruchu.

Laurence nie widział nikogo innego na pokładzie, zasnutym wodnym pyłem, świat sprowadził się do lin smagających go po dłoniach, do grubych żelaznych pachołów i majaczącego w pobliżu ciała Temeraire’a. Druga szklanka pierwszej psiej wachty: gdzieś za chmurami zachodziło słońce. Kątem oka dostrzegł parę poruszających się cieni; chwilę później Leddowes przyklęknął przy nim, by pomóc przy linach. Laurence zaciskał mocniej węzły, kiedy Leddowes naciągał liny, obaj trzymali się siebie nawzajem i żelaznych pachołów w obronie przed falami, aż wreszcie poczuli pod dłońmi żelazne ogniwa łańcucha, co oznaczało, że zlikwidowali luz.

Trudno było przekrzyczeć wycie wiatru, więc Laurence tylko wskazał drugi pachoł przy lewej burcie, Leddowes skinął głową i obaj ruszyli w tamtą stronę. Prowadził Laurence, trzymając się relingu; łatwiej będzie im przejść po działach niż utrzymać równowagę na środku pokładu. Przeszła kolejna fala i nastąpił moment spokoju; Laurence miał już się puścić relingu, by przejść przez pierwsze działo, gdy usłyszał krzyk Leddowesa.

Obróciwszy się, zobaczył, że coś ciemnego opada na jego głowę, i instynktownie zasłonił się ręką: otrzymał piekielnie mocne uderzenie, jakby ktoś grzmotnął go pogrzebaczem w ramię. Padając, zdołał chwycić się zamka działa; oszołomiony, odniósł wrażenie, że inny cień porusza się nad nim, i zorientował się, że to Leddowes, przerażony i zaskoczony, cofa się z rękoma uniesionymi na głową. W następnej chwili przez burtę przelała się kolejna fala i Leddowes zniknął.

Laurence przywarł do działa, krztusząc się morską wodą i szukając oparcia dla stóp: pełne wody buty bardzo mu ciążyły. Potrząsnął głową, by odrzucić włosy z czoła, i zdołał chwycić opadający na niego łom. Ze zdumieniem rozpoznał białą twarz Feng Li, przerażonego i zdesperowanego. Chińczyk próbował wyrwać łom, by uderzyć ponownie, tak więc szarpał się przez chwilę z Laurence’em, niemal rozciągniętym na pokładzie i wierzgającym na śliskich deskach.

Wiatr był trzecią stroną w tej walce, próbował ich rozdzielić i wreszcie zwyciężył: łom wyśliznął się z dłoni Laurence’a zdrętwiałych od mocowania lin. Feng Li zatoczył się do tyłu, szeroko rozkładając ręce, jakby chciał objąć napierający na niego wiatr, a ten ochoczo poniósł go ze sobą i wyrzucił przez reling w kipiącą wodę.

Czepiając się dłońmi działa, Laurence wstał i spojrzał za burtę: nie zobaczył nigdzie Feng Li ani Leddowesa; nie widział nawet powierzchni wody poprzez obłoki wodnego pyłu i mgły wznoszącej się z fal. Nikt inny nie widział tej krótkiej walki. Z tyłu rozległ się dźwięk dzwonu oznaczający odwrócenie klepsydry.

Zbyt skonsternowany i zmęczony, by rozważyć ten atak, Laurence powiadomił tylko zwięźle Rileya, że dwóch ludzi znalazło się za burtą; nie miał pojęcia, co jeszcze mógłby zrobić, a całą uwagę trzeba było skupić na burzy. Rankiem następnego dnia wiatr zelżał; zanim zaczęła się popołudniowa wachta, Riley uznał, że może odesłać ludzi na obiad, choć wciąż na zmianę. Do szóstej szklanki jednostajna masa chmur rozpadła się na mniejsze, wciąż ciemne części, spomiędzy których popłynęły snopy niesamowitego słonecznego blasku. Pomimo zmęczenia marynarze przyjęli to z radością.

Ubolewali nad śmiercią Leddowesa, bo bardzo go lubili, lecz uznali ją za od dawna zapowiadane wydarzenie, a nie za straszny wypadek: oto okazało się, że to on miał paść ofiarą ducha, i towarzysze od razu zaczęli opowiadać szeptem o jego miłosnych występkach, mocno je wyolbrzymiając. Śmierci Feng Li specjalnie nie komentowano, gdyż uznano ją za zwykły zbieg okoliczności. Skoro nieprzyzwyczajony do chodzenia po pokładzie cudzoziemiec miał ochotę dokazywać podczas tajfunu, to należało tego oczekiwać, a poza tym nikt go dobrze nie znał.

Morze wciąż było wzburzone, lecz Temeraire miał już dość łańcuchów, więc Laurence rozkazał go uwolnić, gdy tylko ludzie wrócili z obiadu. Węzły napęczniały w ciepłym powietrzu i można było je tylko przeciąć siekierą. Uwolniony Temeraire strząsnął z siebie łańcuchy, obrócił łeb i ściągnął zębami płaszcz ze sztormiaków. Następnie otrząsnął się z wody i oznajmił wojowniczym tonem:

— Polatam sobie.

Wzbił się w powietrze bez uprzęży, wprawiając wszystkich w zdumienie. Zaskoczony Laurence wykonał jakiś nieokreślony gest, zupełnie bezużyteczny i absurdalny, lecz zaraz opuścił ramię speszony, że ujawnił swoje emocje. W końcu Temeraire chciał tylko rozprostować skrzydła po tak długim okresie bezruchu, nic więcej; tak przynajmniej sobie to wytłumaczył. Był wstrząśnięty i zaniepokojony, lecz potworne zmęczenie tłumiło jego odczucia.

— Nie schodziłeś z pokładu przez trzy dni — powiedział Granby i poprowadził go ostrożnie w dół.

Zdrętwiałe dłonie Laurence’a zaciskały się nieporadnie na poręczy schodni. Kiedy omal się nie pośliznął, Granby mocno ścisnął go za ramię, a Laurence nie zdołał wtedy stłumić okrzyku: poczuł pulsujący ból na przedramieniu, tam gdzie Feng Li uderzył go łomem.

Granby chciał od razu zaprowadzić go do lekarza, lecz Laurence odmówił.

— To tylko siniak, John, a poza tym na razie nie chcę robić zamieszania.

Siłą rzeczy musiał jednak wyjaśnić dlaczego. Po nagabywaniach Granby’ego stopniowo wszystko wyjawił.

— Laurence, to niesłychane. Ten człowiek próbował cię zamordować; musimy coś zrobić — powiedział Granby.

— Tak — odpowiedział automatycznie Laurence, kładąc się na hamaku; oczy już mu się zamykały.

Jak przez mgłę poczuł, że Granby przykrywa go kocem, i zobaczył, że światło przygasa; nic więcej.

Obudził się z bardziej jasnym umysłem, choć nie mniej obolały, i szybko wyskoczył z hamaka. Allegiance był głęboko zanurzony, więc Laurence domyślił się, że Temeraire wrócił na pokład, ale teraz, kiedy już wypoczął, na dobre zaczął się zamartwiać. Pogrążony w myślach omal się nie przewrócił, gdy przy wyjściu z kajuty potknął się o Willoughby’ego, jednego z uprzężników, śpiącego przed jego drzwiami.

— Co ty tu robisz? — zapytał Laurence.

— Pan Granby kazał nam pełnić wartę, sir — odpowiedział młodzian, ziewając i pocierając dłonią twarz. — Idzie pan na pokład?

Laurence zaprotestował, lecz na próżno. Willoughby poszedł za nim na smoczy pokład niczym nadgorliwy owczarek. Temeraire usiadł szybko, gdy tylko ich zobaczył, trącił nosem Laurence’a i owinął się wokół niego, a potem otoczyli ich pozostali awiatorzy, co oznaczało, że Granby nie dochował tajemnicy.

— Mocno cię zranił? — zapytał Temeraire, dotykając go nosem i wystawiając język.

— Nic mi nie jest, zapewniam cię, mam tylko spuchnięte ramię — powiedział Laurence, próbując zbyć Temeraire’a, choć w głębi duszy ucieszył się z tego, że smok przynajmniej na razie nie wpada w gniew.

Granby wcisnął się w zgięcie tułowia Temeraire’a, ignorując chłodne spojrzenie Laurence’a.

— Sami wyznaczyliśmy warty. Laurence, chyba nie sądzisz, że to był wypadek albo że wziął cię za kogoś innego?

— Nie. — Laurence zawahał się, po czym dodał z niechęcią: — To nie był pierwszy raz. Wtedy oceniłem to inaczej, lecz teraz jestem niemal pewny, że próbował mnie zaatakować po noworocznym obiedzie.

Temeraire wydał głuchy pomruk i z trudem się powstrzymał przed wbiciem pazurów w pokład, na którym i tak widniały już głębokie bruzdy, wyryte podczas burzy.

— Cieszę się, że wypadł za burtę — rzucił mściwie. — Mam nadzieję, że go pożarły rekiny.

— A ja nie — powiedział Granby. — O wiele trudniej będzie teraz udowodnić, że próbował coś zrobić, cokolwiek to było.

— Z pewnością nie było to nic osobistego — powiedział Laurence. — Dziesięciu słów ode mnie nie usłyszał, a i tego nawet by nie zrozumiał. Pewnie oszalał — dodał, choć bez większego przekonania.

— Próbował tego dwukrotnie, a raz w środku tajfunu — powiedział pogardliwie Granby, odrzucając tę ostatnią sugestię. — Nie, tego nie da się tak naciągnąć. Moim zdaniem działał na czyjeś polecenie, a to oznacza, że najprawdopodobniej stoi za tym książę albo któryś z pozostałych Chińczyków. Trzeba odkryć który, zanim znowu spróbują.

Temeraire poparł go z zapałem, Laurence zaś głośno westchnął.

— Spotkajmy się z Hammondem w mojej kajucie i powiedzmy mu o tym — powiedział. — Może on będzie coś wiedział o ich ewentualnych motywach, a poza tym będzie musiał nam pomóc podczas wypytywania Chińczyków.

Sprowadzony na dół Hammond wysłuchał wieści z rosnącym niepokojem, lecz miał zupełnie inne poglądy.

— Wy naprawdę chcecie przesłuchać brata cesarza i jego świtę jak bandę pospolitych przestępców, zarzucić im spisek i próbę morderstwa, domagać się podania dowodów i alibi… Równie dobrze możecie wrzucić pochodnię do magazynu prochowego i zatopić nasz okręt. Wtedy nasza misja także będzie miała duże szanse na sukces. Nie, więcej szans, bo jeśli wszyscy umrzemy i wylądujemy na dnie morza, nie będzie się o co kłócić.

— W takim razie co pan proponuje? Mamy siedzieć spokojnie i uśmiechać się do nich, aż wreszcie uda im się zabić Laurence’a? — zapytał rozwścieczony Granby. — To by pewnie panu odpowiadało; jedna osoba mniej spośród tych, którzy nie chcą im oddać Temeraire’a, i Korpus mógłby sobie iść do diabła.

Hammond obrócił się na pięcie.

— Przede wszystkim dbam o dobro kraju, a nie jednego człowieka czy smoka, i pan też kierowałby się tą zasadą, gdyby miał pan właściwe poczucie obowiązku…

— Dość, panowie — wtrącił Laurence. — Przede wszystkim musimy zapewnić pokój z Chinami i mieć nadzieję, że uda się nam tego dokonać bez utraty Temeraire’a. To pozostaje poza dyskusją.

— Ale nie osiągniemy żadnego z tych celów, jeśli będziemy postępować w ten sposób — warknął Hammond. — Co można zrobić, nawet gdybyście zdołali odkryć jakieś dowody? Myślicie, że zakujemy księcia Yongxinga w kajdany?

Zamilkł na moment, by się opanować.

— Nic, najmniejszy dowód, nie wskazuje na to, że Feng Li nie działał w pojedynkę. Mówi pan, że pierwszy atak nastąpił w Nowy Rok; może niechcący obraził go pan podczas obiadu. Może był fanatykiem, który nie mógł znieść, że to pan ma Temeraire’a, albo zwykłym szaleńcem; a może pan się myli. W istocie jest to chyba najbardziej prawdopodobne — do obu incydentów doszło w niesprzyjających warunkach, za pierwszym razem był pan pod wpływem alkoholu, za drugim szalała burza…

— Na miłość boską — przerwał mu niegrzecznie Granby, a Hammond wytrzeszczył oczy. — Nie ulega wątpliwości, że Feng Li chciał zepchnąć Laurence’a i próbował mu rozbić głowę z jakiegoś konkretnego powodu.

Laurence zaniemówił na moment, usłyszawszy obraźliwą sugestię Hammonda.

— Jeśli pańskie przypuszczenia są prawdziwe, to śledztwo z pewnością to wykaże. Jego rodacy, w przeciwieństwie do nas, mogli zauważyć, że Feng Li jest szaleńcem albo fanatykiem, a jeśli go obraziłem, to niewątpliwie komuś o tym wspomniał.

— Takie śledztwo byłoby poważną zniewagą dla brata cesarza, od którego zależy powodzenie naszej misji w Pekinie — rzekł Hammond. — Nie tylko nie poprę dochodzenia, absolutnie go zabraniam. Jeśli spróbujecie czegoś tak nierozważnego i nierozsądnego, to postaram się przekonać kapitana tego okrętu, że powinien was aresztować dla dobra Korony.

To oczywiście zakończyło dyskusję, przynajmniej zdaniem Hammonda, lecz Granby wrócił do kajuty, zatrzasnąwszy drzwi trochę mocniej, niż to było konieczne.

— Chyba po raz pierwszy w życiu mam taką ochotę wgnieść komuś nos. Laurence, przecież Temeraire mógłby być naszym tłumaczem, gdybyśmy przyprowadzili ich do niego.

Laurence pokręcił głową i poszedł po karafkę; zdawał sobie sprawę, że jest wzburzony, i na razie nie chciał polegać na własnej ocenie sytuacji. Podał szklaneczkę Granby’emu i usiadł na rufowych szafkach. Popijał brandy, wpatrując się w ocean: ciemne fale o równej wysokości pięciu stóp uderzały o lewą burtę.

Wreszcie odstawił szklaneczkę.

— Nie, John, obawiam się, że nie możemy tego zrobić. Choć nie podoba mi się podejście Hammonda, nie mogę powiedzieć, że on się myli. Pomyśl tylko, jeśli obrazimy księcia i cesarza, przeprowadzając śledztwo, i nie znajdziemy żadnych dowodów, co gorsza, racjonalnego wyjaśnienia…

— …to pożegnamy się z szansą na zatrzymanie Temeraire’a — dokończył zrezygnowany Granby. — Chyba masz rację i trzeba będzie na razie zarzucić ten pomysł, choć za cholerę mi się to nie podoba.

Temeraire wyraził jeszcze mniej pochlebną opinię o tej decyzji.

— Nie obchodzi mnie, czy znajdziemy jakieś dowody — rzucił gniewnie. — Nie będę siedział i czekał, aż cię zabije. Kiedy tylko przyjdzie na pokład, ja zabiję jego, i będzie po sprawie.

— Nie, Temeraire, nie możesz tego zrobić! — powiedział oburzony Laurence.

— Ależ oczywiście, że mogę — zaoponował Temeraire. — Zapewne może przestać wychodzić na pokład — dodał w zamyśleniu — ale ja zawsze mogę wybić dziurę w oknie rufowym i dostanę go z tamtej strony. Albo może wrzućmy mu do kajuty bombę.

— Nie wolno ci — poprawił się pospiesznie Laurence. — Nawet gdybyśmy mieli dowody, nie możemy nic mu zrobić. Mogłoby to doprowadzić do natychmiastowego wypowiedzenia wojny.

— Skoro zabicie go jest czymś tak strasznym, to dlaczego on nie widzi nic strasznego w zabiciu ciebie? — dopytywał się Temeraire. — Dlaczego się nie boi, że my wypowiemy jemu wojnę?

— Rząd z pewnością by się do tego nie posunął bez mocnych dowodów — powiedział Laurence.

Był przekonany, że rząd nie wypowiedziałby wojny, nawet gdyby miał dowody, lecz uznał, że w chwili obecnej nie jest to najlepszy argument.

— Tylko że nam nie wolno zdobyć dowodów — zauważył Temeraire. — Nie wolno mi go też zabić i mamy być dla niego mili, a wszystko to dla dobra rządu. Mam dość tego rządu, którego nigdy nie widziałem i który zawsze nalega, abym robił nieprzyjemne rzeczy, a sam nigdy nie robi nic dobrego.

— Niezależnie od polityki, nie wiemy, czy książę Yongxing miał coś wspólnego z całą sprawą — powiedział Laurence. — Tysiące pytań pozostaje bez odpowiedzi: dlaczego miałby pragnąć mojej śmierci i dlaczego wyznaczył do tego służącego, a nie któregoś ze swoich strażników. A poza tym Feng Li mógł się kierować osobistymi, nieznanymi nam pobudkami. Nie możemy zabijać ludzi tylko na podstawie podejrzeń, bez dowodów, bo to by było morderstwo. Zapewniam cię, że nie czułbyś się potem dobrze.

— Ależ czułbym się — mruknął Temeraire i opadł na pokład z chmurną miną.

Ku zadowoleniu Laurence’a Yongxing nie pojawił się na pokładzie przez kilka dni po wypadku, tak więc Temeraire zdążył się trochę uspokoić. A kiedy wreszcie książę się pojawił, zachowywał się dokładnie tak samo jak wcześniej: pozdrowił chłodno Laurence’a i wyrecytował Temeraire’owi kolejny fragment poematu. Smok mimowolnie skupił uwagę na wierszu, a jego spojrzenie złagodniało, jako że nie miał pamiętliwej natury. Jeśli Yongxing miał coś na sumieniu, to zupełnie nie dał tego poznać po sobie, a Laurence zaczął powątpiewać we własną ocenę sytuacji.

— Mogłem się pomylić — powiedział zawiedziony do Granby’ego i Temeraire’a, kiedy książę wrócił do siebie. — Już nie pamiętam szczegółów, a poza tym byłem półprzytomny ze zmęczenia. Może biedak po prostu chciał mi pomóc, a ja wyssałem wszystko z palca; z każdą chwilą wszystko wydaje mi się coraz bardziej fantastyczne. Żeby brat chińskiego cesarza chciał mnie zabić, jakbym stanowił dla niego jakieś zagrożenie — to czysty absurd. Ostatecznie przyznam chyba rację Hammondowi, a siebie nazwę pijakiem i głupcem.

— Moim zdaniem nie jesteś ani jednym, ani drugim — rzekł Granby. — Sam tego nie rozumiem, ale nie wierzę, że Feng Li tak po prostu chciał cię tylko trzepnąć w głowę. Musimy cię strzec i mieć nadzieję, że książę nie udowodni, iż Hammond się mylił.

Rozdział 10

Minęły prawie trzy tygodnie, bez żadnych wypadków, zanim zobaczyli wyspę Nowy Amsterdam. Temeraire z zachwytem obserwował stada lśniących fok — większość z nich wygrzewała się na plaży, a te bardziej energiczne podpływały do okrętu i bawiły się w jego śladzie torowym. Nie bały się ludzi, nawet żołnierzy, którzy byli skłonni wykorzystać je jako tarcze strzelnicze, lecz kiedy Temeraire zszedł do oceanu, natychmiast znikły, i nawet te na plaży odsunęły się leniwie dalej od linii brzegowej.

Osamotniony Temeraire okrążył kilkakrotnie okręt, po czym wrócił na pokład. Teraz robił to już bardzo wprawnie, ledwo kołysząc okrętem. Foki niebawem wróciły i nie miały nic przeciwko temu, żeby przyglądał im się z góry, chociaż nurkowały czasem głęboko, gdy odnosiły wrażenie, że opuszcza łeb zbyt nisko. Burza zniosła ich na południe, prawie w strefę czterdziestek, i stracili wschodni kurs, co oznaczało ponadtygodniową zwłokę.

— Korzystne jest tylko to, że monsuny wieją wreszcie równo — powiedział Riley, naradzając się z Laurence’em nad mapami. — Możemy stąd ruszyć prosto do holenderskich Indii Wschodnich. Będziemy płynąć bez przerwy przez co najmniej półtora miesiąca, ale już wysłałem łodzie na wyspę i po kilkudniowym połowie fok będziemy mieli wszystko, czego nam trzeba.

Solone mięso focze w beczkach cuchnęło potwornie, a dodatkowe dwa tuziny świeżo ubitych fok umieszczono w klatce zawieszonej za burtą, żeby utrzymać mięso w chłodzie. Następnego dnia, już na pełnym morzu, chińscy kucharze zarżnęli prawie połowę fok przetrzymywanych jeszcze na pokładzie, wyrzucili za burtę głowy, ogony i wnętrzności, co marynarze uznali za szokujące marnotrawstwo, i podali Temeraire’owi górę lekko obsmażonych steków.

— Całkiem niezłe, tylko trzeba dodać mnóstwo pieprzu i może więcej smażonej cebuli — orzekł Temeraire, kiedy skosztował potrawy. Teraz już miał konkretne wymagania.

Kucharze, wciąż gotowi spełniać wszelkie jego zachcianki, natychmiast zastosowali się do życzenia. Temeraire pochłonął wszystko z przyjemnością i zapadł w długą drzemkę, zupełnie nieświadomy niezadowolenia okrętowego kucharza, kwatermistrza i w ogóle załogi. Chińczycy nie posprzątali po sobie i górny pokład był zalany krwią, a ponieważ wszystko to odbyło się po południu, Riley nie bardzo chciał kazać ludziom umyć pokład po raz drugi tego dnia. Smród był nie do zniesienia, kiedy Laurence zasiadł do obiadu w towarzystwie Rileya i innych starszych oficerów, szczególnie że trzeba było siedzieć przy zamkniętych oknach, by uniknąć jeszcze bardziej dokuczliwego fetoru wiszących na zewnątrz fok.

Na nieszczęście kucharz Rileya myślał podobnie jak chińscy kucharze. Jako danie główne podał wspaniałą złocistą pieczeń, do której zużył tygodniową porcję masła, resztę świeżego groszku nabytego w Kapsztadzie oraz gorący gęsty sos; kiedy jednak zaczęto kroić porcje, wszyscy od razu rozpoznali zapach foczego mięsa i nawet go nie tknęli.

— Nic z tego — rzekł Riley i zsunął plaster z powrotem na tacę. — Jethson, zanieś to do mesy midszypmenów, niech się najedzą; szkoda byłoby zmarnować.

Pozostali poszli w jego ślady i zadowolili się resztą potraw, ale na stole pozostało wolne miejsce. Kiedy steward zabrał tacę i opuścił kajutę, usłyszeli przez drzwi, jak pomstuje na „cudzoziemców, którzy nie umieją się zachować w cywilizowany sposób i psują ludziom apetyt”.

Raczyli się butelką na pocieszenie, gdy nagle okręt dziwnie zadrżał, wykonał w wodzie podskok, którego Laurence nigdy nie doświadczył. Riley szedł już do drzwi, gdy Purbeck odezwał się niespodziewanie:

— Spójrzcie tam.

Pokazał okno: łańcuch kołysał się luźno, a klatki nie było.

Wszyscy wytrzeszczyli oczy. Chwilę później na pokładzie rozległy się okrzyki i wrzaski, a okręt skręcił nagle na prawo przy akompaniamencie głośnego trzasku rozłupanego drewna. Riley wypadł z kajuty, a pozostali popędzili za nim. Kiedy Laurence zaczął wchodzić na górę, nastąpił kolejny wstrząs. Zsunął się o cztery szczeble w dół, niemal strącając Granby’ego.

Wypadli na pokład niczym diabełki wyskakujące na sprężynie z pudełka, wszyscy razem. Na trapie lewej burty leżała zakrwawiona noga w bucie ze sprzączkami i jedwabnej pończosze, tylko tyle zostało z midszypmena Reynoldsa, który pełnił wachtę, a dwa inne ciała marynarzy leżały przy półksiężycu dziury wyłupanej w relingu, najwyraźniej zmiażdżone. Na smoczym pokładzie Temeraire siedział na tylnych łapach i rozglądał się nerwowo. Inni marynarze na pokładzie ratowali się ucieczką w takielunek albo uciekali niezdarnie do schodni dziobowej, przepychając się z midszypmenami, którzy właśnie wychodzili na pokład.

— Podnieść banderę — rozkazał Riley, przekrzykując wrzaski. Doskoczył do steru i chwycił go mocno, przywołując innych marynarzy, by mu pomogli. Nigdzie nie było widać sternika Bassona, a okręt wciąż schodził z kursu. Płynął spokojnie, więc nie uderzyli w rafę, nie było też w pobliżu żadnego innego statku. — Ogłosić alarm bojowy.

Odgłos werbli pogrzebał nadzieję na zorientowanie się w sytuacji, lecz tylko tak dało się utrzymać porządek wśród ludzi ogarniętych paniką, co w tym momencie było najważniejsze.

— Panie Garnett, proszę spuścić łodzie — zawołał Purbeck, wychodząc na środek relingu i poprawiając kapelusz; jak zwykle ubrał do obiadu swój najlepszy surdut i teraz, wysoki i elegancki, prezentował się bardzo dystyngowanie. — Griggs, Masterson, co to ma znaczyć? — zwrócił się do dwóch przerażonych marynarzy, którzy spoglądali w dół z marsa. — Wstrzymuję wam grog na tydzień, a teraz złaźcie i lećcie po broń.

Laurence torował sobie drogę pośród tych, którzy udawali się na swoje stanowiska: jeden z żołnierzy podskakiwał, usiłując włożyć świeżo wyczyszczony but tłustymi i ślizgającymi się na skórze dłońmi; artylerzyści przepychali się ku działom rufowym.

— Laurence, Laurence, co się dzieje? — zawołał Temeraire, gdy tylko go zobaczył. — Spałem. Co się stało?

Allegiance przechylił się gwałtownie na jedną stronę, a Laurence został rzucony na reling. Po drugiej stronie okrętu strzelił w górę i opadł na pokład ogromny strumień wody, a zaraz potem nad relingiem pojawił się monstrualny smoczy łeb: wielkie jaskrawopomarańczowe oczy osadzone za zaokrąglonym pyskiem, końce połączonych błoną narośli kostnych, oblepione długimi czarnymi wodorostami. Z pyska zwisało ludzkie ramię; po chwili stworzenie rozwarło szczęki i odrzuciło łeb do tyłu, połykając wszystko: na jego zębach lśniła jasnoczerwona krew.

Riley polecił wykonać zwrot na prawą burtę, a na pokładzie Purbeck zebrał trzy oddziały artylerzystów przy jednym dziale, aby wypalić z niego w stwora. Ludzie z obsługi odrzucili już liny, a najsilniejsi blokowali koła; wszyscy pracowali w pocie czoła najszybciej jak potrafili, postękując cicho, bo nie było łatwo przygotować czterdziestodwufuntowe działo.

— Strzelajcie, strzelajcie, jebani tchórze! — krzyczał ochrypłym głosem z marsa Macready, ładując karabin.

Pozostali żołnierze wystrzelili nierówną salwę, lecz ich pociski nie przebiły skóry; wężowatą szyję pokrywały nakładające się na siebie łuski, niebieskie i srebrzystozłote. Wąż morski zaskrzeczał i wsunął się na pokład, zgniatając dwóch ludzi i chwytając trzeciego w pysk; krzyki Doyle’a, który wierzgał jak szalony nogami, dobiegały nawet z wnętrza paszczy stworzenia.

— Nie! — powiedział Temeraire. — Przestań, arrétez! — i dodał jeszcze kilka słów po chińsku.

Wąż spojrzał na niego obojętnie, nie dając poznać, że zrozumiał choćby słowo, po czym zacisnął szczęki: nogi Doyle’a opadły na pokład, chlustając w powietrzu krwią, zanim uderzyły o deski.

Zdjęty zgrozą Temeraire siedział nieruchomo i wpatrywał się w miażdżące szczęki węża, opuściwszy kryzę płasko na kark. Ożywił się dopiero wtedy, gdy Laurence zawołał go po imieniu. Od węża morskiego oddzielały go fokmaszt i grotmaszt. Temeraire nie mógł skoczyć prosto na wroga, więc wzbił się w powietrze i okrążył okręt, by spaść na niego z tyłu.

Wąż morski obrócił łeb, śledząc jego ruchy, i bardziej wysunął się z wody. Oparł cienkie przednie łapy o reling okrętu, ich nienaturalnie długie palce zakończone pazurami łączyła błona. Ciało miał o wiele węższe niż tułów Temeraire’a, pogrubione tylko nieznacznie w dalszej części, za to miał większy łeb, oczy większe od talerzy stołowych, przerażające, tępe i dzikie.

Temeraire zanurkował. Jego pazury ślizgały się po srebrnych łuskach węża, lecz w końcu zdołał opasać jego ciało przednimi łapami: wróg był bardzo długi, lecz na tyle wąski, że mógł go objąć. Wąż przywarł do burty okrętu i wrzasnął głośno, ruszając obwisłym podgardlem. Temeraire pociągnął go w tył, machając wściekle skrzydłami: okręt przechylił się niebezpiecznie, pociągnięty ich połączoną siłą, a z luków rozległy się zaniepokojone okrzyki, gdyż woda wlała się przez furty działowe najniższego pokładu artyleryjskiego.

— Temeraire, puść go — zawołał Laurence. — Bo przewróci okręt.

Temeraire zwolnił uścisk, a wąż zdawał się skupiony głównie na tym, żeby uciec od niego: wpełzł dalej na okręt, kołysząc łbem na boki i niszcząc reje grotżagla i takielunek. Laurence ujrzał swoje odbicie w czarnej źrenicy, dziwnie wydłużone, a potem wąż zamrugał, gruba półprzeźroczysta skórzana powieka zasłoniła oko, i ruszył dalej. Granby odciągnął Laurence’a w kierunku schodni.

Ciało węża było przeraźliwie długie; jego łeb i przednie łapy znikły pod wodą po drugiej stronie okrętu, a koniec jego tułowia jeszcze się nie wynurzył. W miarę jak wysuwał się z wody, pokrywające go łuski przybierały coraz ciemniejszy odcień, niebieski i purpurowy. Laurence nigdy wcześniej nie widział węża choćby dziesięciokrotnie krótszego; te żyjące w Atlantyku miały najwyżej dwanaście stóp długości, nawet okazy zamieszkujące ciepłe wody wybrzeży Brazylii, a te żyjące na Pacyfiku uciekały przed okrętami i zazwyczaj ukazywały tylko prującą wodę płetwę.

Pomocnik bosmański Sackler wynurzył się z luku z ogromnym wielorybniczym nożem, szerokim na siedem cali, przywiązanym prowizorycznie do imponującego drzewca: zanim został wcielony do Królewskiej Marynarki, pływał na statku wielorybniczym na Południowym Pacyfiku.

— Sir, sir, niech uważają. Chryste, owinie się wokół okrętu — ryknął na widok Laurence’a, wyrzucając drzewce na pokład i wychodząc z luku.

Po tych słowach Laurence przypomniał sobie, że raz widział węża morskiego, który owinął się wokół miecznika czy tuńczyka, aby go udusić: był to ich ulubiony sposób chwytania ofiary. Riley także usłyszał ostrzeżenie i polecił przynieść siekiery i szable. Laurence chwycił siekierę z pierwszego kosza, który podano przez luk, i zaczął rąbać cielsko węża obok kilkunastu innych ludzi. Lecz wąż wciąż się przesuwał; zdołali się w kilku miejscach wbić w blady, szarobiały tłuszcz, ale nie naruszyli mięśni.

— Łeb, wypatrujcie łba — powiedział Sackler, ustawiony przy relingu z rękoma zaciśniętymi na drzewcu; Laurence oddał siekierę i skupił uwagę na Temerairze, by nim pokierować: podenerwowany smok wciąż unosił się w powietrzu i nie mógł zewrzeć się z wężem wplątanym w maszty i liny okrętu.

Wreszcie łeb węża wynurzył się z wody, po tej samej stronie co poprzednio, tak jak ostrzegł Sackler, i zwoje jego cielska zaczęły się zaciskać. Okręt jęknął i rozległ się trzask pękającego relingu.

Purbeck przygotował już działo i czekał na stosowny moment.

— Spokojnie, panowie, zaczekajcie, aż fala zejdzie w dół.

— Zaczekajcie, zaczekajcie! — zawołał Temeraire. Laurence nie miał pojęcia, o co mu chodzi. Purbeck jednak zignorował te słowa i wydał rozkaz:

— Ognia!

Rozległ się ryk działa, a pocisk przeleciał nad wodą, uderzył węża w szyję i poleciał dalej, zsuwając się pod wodę. Siła uderzenia odrzuciła łeb w bok i wszyscy poczuli smród przypalonego mięsa, lecz cios nie był śmiertelny. Wąż zacharczał z bólu, ale zacisnął mocniej zwoje.

Purbeck nawet nie drgnął, mimo iż teraz ciało węża znajdowało się kilka cali obok niego.

— Ładuj — powiedział, gdy tylko opadł dym po pierwszym wystrzale.

Lecz potrzebowaliby co najmniej trzech minut, poza tym przeszkadzały im niewygodna pozycja działa i niezgranie artylerzystów pochodzących z trzech oddziałów.

Nagle część relingu prawej burty, tuż obok działa, rozprysła się pod naporem węża w drzazgi, równie niebezpieczne jak te, które lecą na wszystkie strony po uderzeniu pocisku armatniego. Jedna z nich utkwiła głęboko w ramieniu Purbecka i zaraz na rękawie jego kurtki wykwitła czerwona plama. Chervins wyrzucił w górę ramiona i charcząc, osunął się na działo z drzazgą sterczącą z gardła; Dyfydd ściągnął jego ciało na pokład, mimo iż sam został ugodzony w szczękę odłamkiem, którego drugi koniec wystawał pod jego podbródkiem, ociekając krwią.

Temeraire wciąż unosił się nad głową węża i warczał na niego. Nie zaryczał, bo być może obawiał się to zrobić, tak blisko okrętu: fala, która zniszczyła Valérie, z pewnością zatopiłaby nie tylko węża morskiego, ale i ich okręt. Laurence już chciał wydać mu rozkaz, by jednak zaryzykował: ludzie bezskutecznie próbowali przeciąć ciało smoka i w każdej chwili Allegiance mógł zostać zniszczony w takim stopniu, że nie dałoby się go już naprawić: gdyby ucierpiały wręgi albo, co gorsza, kil, nie byliby w stanie dopłynąć do portu.

Zanim jednak zdążył cokolwiek powiedzieć, Temeraire jęknął, wzniósł się trochę i złożył skrzydła, jak kamień spadł na węża z wystawionymi pazurami, chwycił jego łeb i wepchnął go pod wodę. Siłą rozpędu sam także się zanurzył i chwilę później na powierzchni rozlała się spieniona plama krwi.

— Temeraire! — zawołał Laurence, przechodząc nieporadnie przez drżące cielsko węża, przesuwające się przez śliski od krwi pokład. Wdrapał się na reling i uczepił łańcuchów grotmasztu. Granby próbował go chwycić, lecz nadaremno.

Laurence zrzucił buty do wody, bez żadnego konkretnego planu; nie mógł pływać zbyt długo i nie miał noża ani innej broni. Granby chciał do niego dołączyć, lecz nie potrafił zachować równowagi, ponieważ okręt kołysał się w przód i w tył niczym koń na biegunach. Nagle przez srebrzystoszare ciało węża popłynął wyraźny dreszcz; koniec jego tułowia i ogon uniosły się konwulsyjnie i zaraz opadły, rozchlapując potężnie wodę; w końcu znieruchomiały.

Temeraire wynurzył się niczym korek, wzniósł się prawie nad wodę i zaraz opadł, wzniecając ogromną fontannę. Zakasłał, prychnął i wypluł wodę; jego szczęki ociekały krwią.

— Chyba nie żyje — powiedział, chwytając łapczywie powietrze, po czym podpłynął powoli do okrętu.

Nie wspiął się na pokład, lecz tylko oparł o burtę i oddychał ciężko, unoszony przez wodę. Laurence przesunął się zwinnie na skraj burty niczym chłopiec i poklepał Temeraire’a, by uspokoić nie tylko jego, ale także i samego siebie.

Temeraire był zbyt zmęczony, by od razu wrócić na pokład, więc Laurence zabrał Keynesa do małej łodzi, by sprawdzić, czy smok nie ma ran. Znaleźli zadrapania — w jednym miejscu na ciele Temeraire’a tkwił paskudny ząb — lecz nic poważnego. Jednakże Keynes osłuchał uważnie Temeraire’a, z poważną miną, i orzekł, że w jego płucach jest woda.

Zachęcony przez Laurence’a Temeraire wciągnął się z trudem na burtę. Okręt przechylił się mocniej niż zwykle, za sprawą zmęczenia smoka i zniszczeń, ale w końcu Temeraire wspiął się na pokład, choć jeszcze bardziej uszkodził przy tym reling. Tym razem nawet lord Purbeck, tak bardzo dbający o wygląd Allegiance, nie ubolewał nad zniszczonymi przez Temeraire’a balustradami. Wręcz przeciwnie, gdy wreszcie smok opadł na deski, rozległy się zmęczone, lecz szczere wiwaty.

— Wystaw łeb za burtę — powiedział Keynes, gdy już Temeraire usadowił się wygodnie.

Smok, marzący tylko o śnie, jęknął cicho, ale posłuchał lekarza. Wychylił się jak najdalej i zaczął narzekać, że kręci mu się w głowie, lecz zdołał wykrztusić z siebie trochę morskiej wody. Wreszcie za zgodą Keynesa cofnął się głębiej na pokład i zwinął w kłębek.

— Zjesz coś? — zapytał Laurence. — Coś świeżego, może owcę? Każę im ją przygotować tak, jak sobie życzysz.

— Nie, Laurence. Nic teraz nie przełknę — odpowiedział Temeraire zduszonym głosem, z głową schowaną pod skrzydło; jego ciałem wstrząsnął wyraźny dreszcz. — Niech już go zabiorą, proszę.

Ciało węża morskiego wciąż spoczywało na Allegiance, a jego łeb wypłynął na powierzchnię po stronie sterburty. Riley wysłał ludzi w łodziach, aby zmierzyli ciało od końca ogona do pyska: wąż mierzył dwieście pięćdziesiąt stóp, był co najmniej dwukrotnie dłuższy od największego Regal Coppera, o jakim słyszał Laurence, co oznaczało, że mógł owinąć cały okręt, chociaż w obwodzie miał niecałe dwadzieścia stóp.

— Kiao, smok morski — powiedział Sun Kai, kiedy wyszedł na pokład, by zobaczyć, co się stało. Poinformował ich, że podobne stworzenia, choć zazwyczaj mniejsze, spotyka się na Morzu Chińskim.

Nikt nie zaproponował, żeby zjeść węża. Gdy już ukończono pomiary i chiński poeta, także malarz, wykonał rysunek bestii, w ruch poszły siekiery. Sackler z wprawą operował nożem wielorybniczym, a Pratt przerąbał grubą kolumnę kręgosłupa trzema silnymi ciosami. Potem tułów zsunął się do wody pod wpływem własnego ciężaru i powolnego ruchu okrętu: skóra węża pękła z trzaskiem rozdzieranego materiału i obie części opadły do morza.

Woda wokół ciała już się wzburzyła, jako że rekiny i inne ryby dobrały się do łba. Teraz rozpoczęła się wściekła kotłowanina przy zakrwawionych połówkach tułowia.

— W miarę możliwości przygotujmy się do dalszej drogi — zwrócił się Riley do Purbecka.

Żagle grotmasztu, a także olinowanie zostały poważnie uszkodzone, ale fokmaszt pozostał nienaruszony, jeśli nie liczyć splątania kilku lin, tak więc mogli postawić choć część żagli.

Ruszyli powoli, zostawiając za sobą unoszące się na wodzie cielsko węża. Po godzinie przypominało zaledwie srebrną linię rozciągniętą na wodzie. Do tego czasu umyto już pokład, wyszorowano go piaskowcem i jeszcze raz ochoczo polano wodą. Cieśla i jego pomocnicy zabrali się do ociosywania drzewców, by wymienić połamane reje grotżagla i apsela.

Żagle były w opłakanym stanie. Przyniesione z magazynu płótno okazało się nadgryzione przez szczury, co Riley przyjął z wściekłością. Załatano pospiesznie dziury, lecz słońce chyliło się już ku zachodowi, tak więc nowe liny można było założyć dopiero następnego dnia. Ludzie schodzili na kolację wachtami, a potem szli spać, już nie nękani zwykłą inspekcją.

Wciąż bosy Laurence napił się kawy i zjadł kilka sucharów przyniesionych przez Roland, lecz pozostał przy Temerairze, który odpoczywał, nie kwapiąc się do jedzenia. Laurence spróbował dodać mu otuchy, bojąc się, że może jednak smok odniósł jakieś wewnętrzne obrażenia, lecz Temeraire odpowiedział smutno:

— Nie, nie jestem ranny ani chory. Nic mi nie jest.

— To dlaczego jesteś przygnębiony? — zapytał ostrożnie Laurence. — Dobrze się sprawiłeś dzisiaj. Uratowałeś okręt.

— Tylko go zabiłem; nie ma się czym chwalić — odparł Temeraire. — Ten wąż nie był wrogiem, który walczy z nami z jakiegoś powodu. Pewnie podpłynął, bo był głodny. Chyba przestraszyliśmy go tym strzelaniem i dlatego nas zaatakował. Żałuję, że nie potrafiłem go przekonać, żeby dał nam spokój.

Laurence patrzył na niego zdumiony: nie przyszło mu do głowy, że Temeraire może widzieć w wężu coś innego niż ogromnego potwora.

— Temeraire, ten stwór nie przypominał innych smoków — powiedział. — On nie mówił ani nie był inteligentny. Zapewne rzeczywiście przybył tu w poszukiwaniu żywności, ale każde zwierzę może polować.

— Dlaczego wygadujesz takie rzeczy? — zapytał Temeraire. — Owszem, nie mówił po angielsku, francusku czy chińsku, ale przecież był istotą morską. Jak miał się nauczyć ludzkiego języka, skoro ludzie nie opiekowali się nim, kiedy siedział w jaju? W takich okolicznościach ja też bym ich nie rozumiał, ale to by nie oznaczało, że nie jestem inteligentny.

— Ale niewątpliwie widziałeś, że nie działał rozumnie — odparł Laurence. — Pożarł czterech naszych ludzi i zabił sześciu innych: ludzi, nie foki czy jakieś zwierzęta; gdyby był inteligentny, jego zachowanie można by nazwać nieludzkim… niecywilizowanym — poprawił się, źle dobrawszy słowo. — Dotąd nikomu nie udało się oswoić węża morskiego; nawet Chińczycy to potwierdzą.

— Równie dobrze możesz powiedzieć, że jeśli jakaś istota nie służy ludziom i nie przejmuje ich zwyczajów, to nie jest inteligentna i można ją zabić — powiedział Temeraire, potrząsając krezą; ze zdenerwowania uniósł łeb.

— Wcale nie — odparł Laurence, zastanawiając się, w jaki sposób mógłby pocieszyć Temeraire’a; sam nie dostrzegł w oczach węża ani śladu wrażliwości. — Mówię tylko, że gdyby te istoty były inteligentne, to potrafiłyby nauczyć się komunikować z innymi, o czym byśmy zapewne usłyszeli. W końcu wiele smoków odmawia przyjęcia uprzęży i w ogóle nie chce rozmawiać z ludźmi; nie zdarza się to zbyt często, ale jednak się zdarza, lecz nikt z tego powodu nie twierdzi, że smoki nie są inteligentnymi istotami — dodał, zadowolony z tego, że przyszedł mu do głowy tak trafny przykład.

— A co się z nimi dzieje, jeśli odmówią? — zapytał Temeraire. — Co by się stało ze mną, gdybym nie chciał się podporządkować? Nie mam na myśli pojedynczego rozkazu, ale w ogóle służbę w Korpusie.

Do tej pory operowali ogólnikami. To konkretne pytanie zaskoczyło Laurence’a, rzucając złowrogi cień na ich rozmowę. Na szczęście przy tak niewielu rozwiniętych żaglach nie było dużo pracy na pokładzie: marynarze zajęli się grą w kości o swoje porcje grogu, a pełniący służbę awiatorzy rozmawiali przy relingu. Tak więc nikt nie mógł podsłuchać ich rozmowy, co Laurence przyjął z ulgą, ponieważ obawiał się, że ktoś może źle zrozumieć Temeraire’a i pomyśleć, że jest niechętny służbie lub wręcz nielojalny. W głębi ducha Laurence nie wierzył, że Temeraire naprawdę mógłby porzucić Korpus i wszystkich przyjaciół, więc starał się spokojnie udzielić mu odpowiedzi.

— Dzikie smoki umieszcza się w stacjach rozpłodowych, w bardzo dobrych warunkach. Też mógłbyś tam zamieszkać, gdybyś zechciał. Na przykład na północy Walii, nad zatoką Cardigan, gdzie ponoć jest bardzo ładnie.

— A gdybym chciał udać się gdzie indziej?

— A jak byś się żywił? — zapytał Laurence. — Stada przeznaczone dla smoków należą do ludzi.

— Skoro ludzie zamknęli w zagrodach wszystkie zwierzęta i nie pozostawili żadnych na wolności, to nie mogliby narzekać, gdybym czasem zabrał im jakieś zwierzę — odpowiedział Temeraire. — Ale mógłbym potraktować ich ulgowo i polować na ryby. Co by się stało, gdybym zamieszkał w pobliżu Dover, latał sobie, gdzie chcę, polował na ryby i nie ruszał niczyich stad? Pozwolono by mi na to?

Laurence zorientował się zbyt późno, że zabrnął na niebezpieczny grunt, i teraz żałował, że skierował rozmowę na te tory. Dobrze wiedział, że na nic podobnego nie pozwolono by Temeraire’owi. Ludzie byliby przerażeni, gdyby wiedzieli, że w ich okolicy żyje na wolności smok, nieważne, jak łagodny. Ich protesty byłyby całkiem uzasadnione, lecz Temeraire uznałby je za niesprawiedliwe ograniczenie jego wolności. Laurence nie za bardzo wiedział, jak udzielić odpowiedzi i jednocześnie nie zranić jeszcze bardziej smoka.

Temeraire uznał milczenie za odpowiedź i skinął łbem. — Gdybym nie poszedł dobrowolnie, zakuliby mnie w łańcuchu i zabrali tam — powiedział. — Siłą zaciągnęliby mnie do stacji rozpłodowej i nie pozwolili odejść, gdybym spróbował to zrobić, podobnie jak innym smokom. Wydaje mi się — dodał ponuro, najwyraźniej tłumiąc gniew — że jesteśmy jak niewolnicy; tylko jest nas mniej, jesteśmy więksi i bardziej niebezpieczni, więc traktuje się nas dobrze, a nie okrutnie. Ale nie jesteśmy wolni.

— Dobry Boże, wcale nie — rzekł Laurence i wstał.

Był zbulwersowany i przerażony, tak tą uwagą, jak własną ślepotą. Nic dziwnego, że Temeraire wzdragał się przed przypięciem go do pokładu łańcuchami, jeśli już wcześniej dręczyły go podobne myśli, a Laurence nie chciał uwierzyć, że są one rezultatem ostatniego starcia.

— Nie, wcale nie, to niedorzeczne — powiedział Laurence.

Wiedział, że nie jest dość dobrym partnerem dla Temeraire’a do dyskusji filozoficznych, lecz ta myśl była wyjątkowo absurdalna i musiał wyjaśnić to Temeraire’owi, jeśli tylko zdoła znaleźć właściwe słowa.

— Równie dobrze mógłbyś powiedzieć, że ja jestem niewolnikiem, ponieważ oczekuje się ode mnie wykonywania rozkazów Admiralicji. Gdybym odmówił, zostałbym wydalony ze służby i prawdopodobnie powieszony. A to wcale nie znaczy, że jestem niewolnikiem.

— Tylko że ty dobrowolnie zaciągnąłeś się do Królewskiej Marynarki i Korpusu — zauważył Temeraire. — Możesz zrezygnować ze służby, jeśli zechcesz, i odejść.

— Owszem, lecz wtedy musiałbym znaleźć sobie jakiś inny zawód, żeby mieć z czego żyć, gdybym nie miał dość kapitału aby utrzymać się z odsetek. I rzeczywiście, gdybyś nie chciał służyć w Korpusie, to mam dość pieniędzy, żeby kupić posiadłość, gdzieś na północy, może nawet w Irlandii, i zaopatrzyć ją w trzodę. Mógłbyś tam żyć dokładnie tak, jak chciałeś, i nikt by się nie sprzeciwiał.

Laurence wziął głęboki oddech, a Temeraire zastanawiał się nad jego słowami; wojowniczy błysk w jego spojrzeniu przygasł nieco, jego ogon przestał się kołysać nerwowo w powietrzu i leżał teraz zwinięty na pokładzie, a zakręcone rogi krezy opadły na jego kark.

Wybiła ósma szklanka i marynarze zostawili kości, na pokład przybyła nowa wachta, by zgasić ostatnie światła. Ferris wszedł na smoczy pokład, ziewając, w towarzystwie kilku zmienników z ich załogi, którzy przecierali jeszcze zaspane oczy. Chwilę później Baylesworth wyprowadził poprzednią wachtę.

— Dobranoc, sir. Dobranoc, Temeraire — mówili awiatorzy, mijając ich, niektórzy klepali Temeraire’a po boku.

— Dobranoc, panowie — odpowiedział Laurence, Temeraire zaś przyjaźnie zamruczał.

— Ludzie mogą spać na pokładzie, jeśli zechcą, panie Tripp — powiedział Purbeck, jego głos niósł się wyraźnie z rufy.

Na okręcie zapanowała noc: ludzie rozciągali się chętnie pod gołym niebem, składając głowy na zwojach lin albo zrolowanych koszulach. Z drugiego końca okrętu migała latarnia, jedyne światło oprócz blasku gwiazd. Nie świecił księżyc, za to Obłoki Magellana były wyjątkowo jasne, podobnie jak długi pas Drogi Mlecznej. Zaległa cisza; awiatorzy ułożyli się przy relingu lewej burty, tak odosobnieni, jak się dało na pokładzie okrętu. Laurence znowu usiadł i oparł się o Temeraire’a, który milczał, intensywnie o czymś myśląc. W końcu się odezwał:

— Ale jeśli to zrobisz — powiedział, tak jakby w ogóle nie przerwali rozmowy, choć już nie był rozgniewany. — Jeśli kupisz dla mnie posiadłość, to i tak będzie to twoje dzieło, nie moje. Kochasz mnie i zrobiłbyś wszystko, żeby mi zapewnić szczęście, ale co mógłby zrobić taki smok jak Levitas, który za kapitana miał człowieka pokroju Rankina, zupełnie się o niego nie troszczącego? Nie rozumiem, co to jest ten kapitał, ale jestem pewny, że niczego takiego nie mam ani nie mogę tego zdobyć.

Teraz przynajmniej nie był tak strasznie zrozpaczony, raczej znużony i trochę smutny.

— Masz klejnoty — powiedział Laurence. — Sam wisior jest wart jakieś dziesięć tysięcy funtów. Dostałeś go ode mnie i nikt nie może zaprzeczyć, że według prawa należy teraz do ciebie.

Temeraire spojrzał na napierśnik, który Laurence kupił mu za znaczną część pryzowego otrzymanego za Amitié, fregatę przewożącą jajo. Na platynowej powierzchni widniały drobne zadrapania i wgniecenia, które pozostały tam głównie dlatego, że Temeraire nie chciał rozstać się ze swoim skarbem na tyle długo, by oddać go do przeszlifowania, za to perła i szafiry lśniły jak zawsze.

— Tak więc to jest kapitał? Klejnoty? Nic dziwnego, że tak mi się podobają. Ale to nic nie zmienia, Laurence. To jest prezent od ciebie, a nie coś, co sam zdobyłem.

— Nikomu nigdy nie przyszło do głowy, żeby oferować smokom wynagrodzenie albo pryzowe. I zapewniam cię, że wcale nie z braku szacunku. Po prostu wydaje się, że pieniądze są nieprzydatne dla smoków.

— Rzeczywiście są nieprzydatne, ponieważ nie wolno nam nigdzie latać ani robić tego, co chcemy, więc nie mamy na co ich wydawać — stwierdził Temeraire. — Nawet gdybym miał pieniądze, i tak bym nie mógł pójść do sklepu i kupić więcej klejnotów albo książek. Strofujecie nas nawet za to, że sami częstujemy się zwierzętami z wybiegu, kiedy mamy na to ochotę.

— Nie możecie latać tam, gdzie chcecie, nie dlatego, że jesteście niewolnikami, lecz dlatego, że wzbudzilibyście panikę wśród ludzi, a należy uwzględniać dobro ogółu — rzekł Laurence. — Co by ci przyszło z tego, że mógłbyś polecieć do miasteczka i sklepu gdyby jego właściciel uciekł na twój widok.

— To nie jest sprawiedliwe, że ogranicza nas strach innych, skoro nie robimy nic złego. Chyba to rozumiesz, Laurence.

— Zgadzam się — przyznał niechętnie Laurence. — Lecz ludzie zawsze będą się bać smoków, bez względu na to, jak bardzo będziemy ich zapewniać, że nie powinni. Taka już jest ludzka natura, może głupia, ale nie da się tego zmienić. Przykro mi, mój drogi. — Położył dłoń na boku Temeraire’a. — Chciałbym umieć odpowiedzieć na twoje obiekcje. Mogę tylko dodać, że niezależnie od niedogodności narzucanych przez społeczeństwo, uważam, że nie jesteś niewolnikiem bardziej niż ja sam, i zawsze będę robił wszystko, co się da, aby ci to nie doskwierało.

Temeraire westchnął cicho, lecz trącił nosem Laurence’a i otoczył go ciaśniej skrzydłem. Porzucił temat i zapytał o najnowszą książkę, zakupioną w Kapsztadzie, francuski przekład Baśni z tysiąca i jednej nocy. Laurence ucieszył się z tego, lecz czuł się nieswojo, bo nie zdołał pogodzić Temeraire’a z sytuacją, która dotąd na pozór mu nie przeszkadzała.

Загрузка...