CZĘŚĆ II

WOŁANIE NIEMYCH GŁOSÓW

ROZDZIAŁ VI

Sprawozdanie Nataniela dla Ellen Knutsen. Dzień pierwszy.

„Droga Ellen!

Pisanie listów nigdy nie było moją mocną stroną, kobietom zwykle przychodzi to łatwiej. Spróbuję jednak sklecić parę zdań, ale nie zdziw się, jeśli okażą się one trochę nieporadne.

A więc przekonałem się nareszcie, jak wygląda Lake Distrtct, co prawda niewiele udało mi się zobaczyć, ponieważ całą okolicę spowija wilgotna, niemal skraplająca się mgła, która jakby wsysa w siebie ludzi, wszelkie kolory, nawet świergot ptaków. A może winę ponoszą za to chmury, zawieszone nisko na niebie, nie wiem.

Przeszedłem przez maleńkie miasteczko, pełne ustawionych rzędami niskich, białoszarych murowanych domków, przypominających czworaki chłopów podległych feudalnemu panu. Jest także feudalny domek, ale nie wygląda szczególnie imponująco, taka czworokątna bryła z brudnoczerwonej cegły, wyszczerbiona na rogach. Zatrzymałem się w miejscowym hotelu, w wielkim zimnym pokoju, który nie jest ani nowoczesny, ani antyczny, tylko staroświecko niewygodny. Mam dziwnie podejrzliwy stosunek do tego miasteczka, w głowie roją mi się same czarne myśli.

Uważasz, że zbytnio narzekam? Jak już wspominałem, ta mgła odbiera wszelką radość życia.

Tutejsza policja szczegółowo poinformowała mnie o całej sprawie. Oto co się wydarzyło przed moim przyjazdem:

Piątek, 26 maja: Ken Brown, lat dziewięć, syn mechanika samochodowego, rankiem nie było go w łóżku. Właściwie wydaje się, że w ogóle nie kładł się poprzedniego wieczoru. Wszelki ślad po nim zaginął od chwili, kiedy o ósmej odszedł do swego pokoju. Ken opisywany jest jako młody człowiek, który nienawidzi ludzi, za to hoduje w pokoju kijanki i większą część życia spędza leżąc na brzuchu nad kałużami i studiując faunę na dnie, o ile nie przebywa w stajni szkółki jeździeckiej. Ku wielkiej rozpaczy Kena jego rodziców nie stać na lekcje jazdy konnej, musi więc zadowalać się opieką nad końmi.

Czwartek, 1 czerwca: Alex Fry, lat piętnaście, bratanek pana na brzydkim zamku, wyszedł o siódmej wieczorem na spacer z psem. Od tej pory nikt go nie widział. Alex zawsze był chorowitym dzieckiem i sporo czasu spędza za granicą, źle bowiem znosi surowy klimat rodzinnych stron. Nieśmiały, stroniący od ludzi marzyciel, który nigdy nie patrzy w oczy swojemu rozmówcy, nosi okulary i śmiertelnie boi się dziewcząt.

Jeśli dojdziesz do wniosku, że udało Ci się znaleźć zbieżności w usposobieniu obu chłopców, przemyśl to raz jeszcze, kiedy już przeczytasz o następnym zniknięciu.

Piątek, 9 czerwca: Liz Thompson, przedwcześnie dojrzała czternastolatka z dobrej rodziny, nie wróciła do domu z wieczornych tańców. Ponieważ jednak zdarzało się to już wcześniej, rodzina z początku nie zareagowała. Na alarm uderzono dopiero po trzech dniach nieobecności dziewczyny. Liz z opisu wygląda mi na bardzo rozpieszczoną pannę, włóczącą się po miejscach dla snobów, do których zabrania się wstępu bez stosownego, modnego stroju, wydającą co miesiąc niebotyczne sumy na stroje i kosmetyki. Nie może się pochwalić inteligencją, a wyobraźnię ma bliską zeru. Otacza się wyłącznie osobami ze śmietanki towarzyskiej, nie mogła mieć żadnych powiązań z Kenem Brownem (nie jeździ konno, bo przecież konie śmierdzą) ani z Alexem, który zawsze chodzi samotnie i nie kontaktuje się z nikim. Liz z pewnością nie jest dziewczyną, w której Alex mógłby się zakochać.

Jak widzisz, wszyscy troje są w wieku, kiedy to ucieka się z domu i wyrusza na poszukiwanie przygód, co prawda Ken dopiero wchodzi w ten okres. Są jednak przesłanki, by przypuszczać, że nie zniknęli z własnej woli.

Cała trójka z łatwością mogła zostać porwana. Dwoje dzieci w chwili zniknięcia znajdowało się poza domem, a pokój Kena mieści się na parterze. Okno jest niewysoko nad ziemią i nie wychodzi na żaden z sąsiednich domów.

Rankiem następnego dnia po zaginięciu dzieci na łóżku Kena i na schodach domostwa Fryów znaleziono nieduży przedmiot z kawałeczków skóry przywiązanych do kości kurczaka. Matka Liz mówi, że być może widziała coś podobnego, w każdym razie wyrzuciła to prosto do śmieci, nie jest więc pewna. Ta dama ma przykurzony mózg.

Miejscowa ludność jest bardzo poruszona tymi wydarzeniami i doskonale się orientuje, kogo należy za nie obwiniać. W okolicy działa stowarzyszenie trzynastu wtajemniczonych osób, które podobno zajmują się czarną magią, ale nikt nie wie, albo nie chce powiedzieć, kto do tego związku należy. Wszyscy jednak mieszkańcy miasteczka są przekonani, że mamy do czynienia z czarodziejskimi praktykami. Zwróć uwagę, że dzieci zniknęły w czwartkową noc, z dawien dawna uchodzącą za tradycyjną noc czarownic.

Dziś mamy środę, upłynął prawie cały tydzień od zaginięcia Liz. Policja poszukuje więc Kena od trzech tygodni, Alexa od dwóch, a Liz od tygodnia. W obawie przed następnym przypadkiem zniknięcia dziecka postanowiono zawezwać mnie. Nie wspominałem Ci chyba, że studiuję na uniwersytecie etnografię ze szczególnym uwzględnieniem wierzeń i przesądów ludowych. Podjęcie takich studiów wydało mi się ze wszech miar naturalne. Nie sądź, że jestem jakimś specjalistą o międzynarodowej sławie, także tutaj przybyłem za sprawą Rikarda, który mnie polecił przy okazji kontaktów policji angielskiej z norweską w zupełnie innej sprawie. Trafiłem więc do Anglii właściwie przypadkiem.

Jest jeszcze coś, o czym muszę Ci opowiedzieć, Ellen, bo podczas naszego spotkania nie rozmawialiśmy o tym. Nad moją szczególną zdolnością właściwie nie mam władzy. Wrażenia na ogół napływają spontanicznie i nieoczekiwanie. Owszem, mogę je także w pewnym sensie wymusić, ale to wymaga ogromnej koncentracji i rezultat nigdy nie jest tak dobry jak wtedy, gdy pojawiają się same z siebie. Czasami, kiedy pozostaję pod silną presją otoczenia, w ogóle nie udaje mi się ich przywołać, natomiast moje spontaniczne wizje, czy jak je nazwać, wiedza byłaby chyba lepszym określeniem, nigdy nie bywają zafałszowane czy zniekształcone. Mam nadzieję, że mnie zrozumiałaś? Poza tym nie ze wszystkimi ludźmi nawiązuję kontakt, ty byłaś przypadkiem szczególnym. Niektórzy są w ogóle niewrażliwi albo to ja nie jestem dość czuły, by odbierać ich wpływ. Piszę o tym wszystkim, abyś lepiej zrozumiała problemy, jakie tutaj napotykam.

Nie mogę nawiązać kontaktu z żadnym z zaginionych dzieci, Ellen!

To naprawdę zdumiewające. W całej tej historii rzeczywiście kryje się coś bardzo dziwnego. Niezwykłe są już same okoliczności zniknięcia dzieci i te elementy czarnej magii, ale w owym niezwykłym kryje się jeszcze coś bardziej niezwykłego. Zanim rozpocząłem dochodzenie, zamknąłem się sam w pokoju z przedmiotami należącymi do dzieci. Niestety, nie nawiązałem z nimi kontaktu. Częściowo zrozumiałem powód, ale to wcale nie upraszcza sprawy.

W dwóch przypadkach pojąłem przyczynę: jedno z dzieci prawdopodobnie nie żyje, drugie leży pogrążone w głębokiej śpiączce i z tego powodu nie mogę do niego dotrzeć, natomiast o trzecim nie zdołałem uzyskać żadnych, ale to absolutnie żadnych informacji.

Zwykle bez trudu udaje mi się odnaleźć zaginione osoby, lecz w tym przypadku nie napłynął ani jeden impuls. Nie ujrzałem nic, co mogłoby powiedzieć cokolwiek o miejscu, w którym przebywają, miałem tylko niejasne przeczucie, że wszyscy troje są razem.

Najbardziej jednak wystraszyło mnie przeświadczenie, że w tej historii jest o jedno dziecko za dużo. Kiedy stałem, trzymając w dłoniach należące do nich przedmioty, nie byłem wcale pewien, czy jedno z dzieci nie żyje, a mimo to pojawiło się wrażenie pustki: mocne, głębokie wibracje, charakterystyczne dla śmierci.”

(Ellen bardzo żałowała, że Nataniel nie napisał, które z dzieci mogło już nie żyć, ale, niestety, nigdzie nie znalazła takiej informacji. Może sam tego nie wiedział?)

„Czy pamiętasz, jak staliśmy w tym małym strasznym pokoiku w zajeździe? Wiem, że zauważyłaś wtedy moją reakcję. Wibracje były tak silne, że cały pokój drżał, Ellen, wiedziałem, że szlachcic – albo też jakiś inny zmarły – musi się tam znajdować. Lepiej jednak zapomnijmy o tamtych wydarzeniach i skoncentrujmy się na sprawie zaginionych dzieci. Jeśli chodzi o kości kurczaka z przywiązanymi do nich skrawkami skóry, to nic mi to nie mówi. Albo owo tajemne stowarzyszenie posiada bardzo zaawansowaną wiedzę, albo po prostu blefuje. Takiego symbolu nigdy jeszcze nie widziałem, najbardziej przypomina junga z wierzeń wudu, znak przynoszący nieszczęście, ostrzeżenie o groźbie śmierci, jaka nad kimś zawisła, ale podobieństwo jest zbyt małe, by twierdzić, że to właśnie to.

Odwiedziłem dotychczas tylko dom Kena, więcej zrobić dzisiaj nie zdążyłem. Położony jest na skraju miasteczka, ojciec ma w szopie warsztat. Rodzice Kena są porządnymi, życzliwymi, zwyczajnymi ludźmi, pokoik chłopca jest skromny i przyjemny. Ken ma liczne młodsze rodzeństwo, ale i oni nie potrafili udzielić mi żadnych informacji. Rodzice są oczywiście zrozpaczeni; takie zniknięcie często bywa gorsze od prawdy o śmierci dziecka. Człowiek miota się między nadzieją a strachem dręczony świadomością, że mógłby uratować dziecko, gdyby tylko postępował właściwie.

Czuję się zagubiony, Ellen, nie wiem, od której strony mam zacząć. Może jutro, kiedy porozmawiam z innymi rodzinami, wpadnę na jakiś trop. Mam tylko straszne przeczucie, że trzeba się spieszyć, że czas dobiega końca.

Muszę też odnaleźć przywódcę tajemnego stowarzyszenia! Jeśli jest człowiekiem odpowiednim do tej funkcji, znajdę go bez wsparcia policji. Jeśli nie, będę musiał chodzić i pytać od domu do domu.

Wiesz, z ogromną niechęcią zabierałem się do pisania tego listu, ale okazuje się, że to całkiem przyjemne! Właściwie wręcz się cieszę, że jutro wieczorem zdam Ci kolejną relację z tego, co się tu dzieje. Oby tylko było czym się pochwalić!

Proszę, napisz do mnie parę słów. Chciałbym wiedzieć, jak Ci się powodzi, a nie tylko ciągle mówić o sobie. Życzę Ci wszystkiego najlepszego.

Twój przyjaciel Nataniel”.

Dzień drugi.

„Droga Ellen!

Dziękuję Ci za kartkę, nasze listy musiały się minąć, ale to nic nie szkodzi. Czy naprawdę musisz pisać tak sucho, wręcz oficjalnie? Wiem, że potrafisz inaczej. Odniosłem wrażenie, jakbyś się obawiała, że pomyślę sobie, iż się we mnie zakochałaś. Droga Ellen, dobrze wiem, że tak nie jest! Głowę ciągle masz pełną tego chłopca, który Cię porzucił. (Gdyby tu był, zrobiłbym coś bardzo przyziemnego i bynajmniej nie wyrafinowanego, a mianowicie z radością bym go pobił!) Sam także nie planuję zakochać się w Tobie. Pisz więc o wszystkim, co Ci leży na sercu, i bądź spokojna, na pewno nie zrozumiem tego opacznie. Jesteśmy, co dość rzadkie i bardzo piękne, przyjaciółmi, Ellen. Co prawda nawet i takich stosunków nie wolno nam dłużej utrzymywać, ale żadne ostrzeżenia nie powstrzymają nas od pisania listów! Dzieli nas przecież całe Morze Północne.

Takie długie wprowadzenie, a ja mam Ci tyle do napisania. Wiem, że lektura będzie ciężka, żywię jednak nadzieję, że starczy Ci cierpliwości, by przeczytać tyle stron. Siedzę teraz w hotelowym pokoju, jestem bardzo zmęczony. Wiele się dzisiaj wydarzyło i…

Nie, najlepiej przedstawić wszystko w porządku chronologicznym.

Po smacznym i obfitym, choć trochę dziwnym śniadaniu w hotelowej jadalni poszedłem do dworu. Mogłem pojechać samochodem, ale wolałem przyjrzeć się okolicy. W gęstej mgle spowijającej dolinę ledwie dostrzegałem porośnięte lasem wzgórze Foggy Hill. Orientowałem się też, że przy końcu doliny zaczynają się wrzosowiska. Nie było ich widać, ale powiedziała mi o nich policja. Gdzieś niżej zapewne leżał brzeg jeziora, dostrzegłem je wczoraj wieczorem z okna jadalni.

Naprawdę nie jest to miła okolica, Ellen. Z pewnością piękna w blasku słońca, ale mimo wszystko wyczuwam tu coś nieprzyjemnego. Może dlatego, że skrywa jakąś tajemnicę. Poza tym naprawdę są tu wszelkie elementy niezbędne w makabrycznym scenariuszu: mgła, stary dwór, tajne zgromadzenie i poszeptujący mieszkańcy.

Na miasteczku, przez które szedłem, odcisnęła piętno epoka feudalna, wspominałem już o tym, ale na zboczach w dole Foggy Hill stoi nowoczesny parterowy dom, w którym mieszka rodzina Liz Thompson. Najpierw jednak zamierzałem udać się do dworu. Gdzieniegdzie dostrzegałem rozrzucone po dolinie te fantastyczne angielskie domy z wykuszami, dachami krytymi słomą i oknami, których szyby oprawiono w ołów. Niedaleko dworu zobaczyłem zupełnie nieprawdopodobny budynek – dom z otoczaków z olbrzymimi oknami i ogród z altanami w najmniej oczekiwanych miejscach. Pomyślałem, że musi należeć do jakiegoś niewyżytego artysty lub sfrustrowanego dyrektora.

Znalazłem się mniej więcej w połowie drogi między szkaradną budowlą a dworem, kiedy przystanąłem i zacząłem nasłuchiwać. Jeśli piszę o nasłuchiwaniu, to mam na myśli głosy w moim wnętrzu. Panowała jednak kompletna cisza, a mimo wszystko gotów byłem przysiąc, że ktoś mnie wzywa. Słyszałem wyraźną prośbę o pomoc. Pamiętasz, o czym ostatnio rozmawialiśmy? O wołaniu niemych głosów. Nie mam co prawda Twojej zdolności przyciągania cierpiących, nieszczęśliwych duchów, ale też nie miałem w tym przypadku do czynienia z duchem. To było nieme wołanie żywej duszy. Takie niezwykłe, Ellen. Takie… takie obce. I docierało do mnie najwyżej przez sekundę, później nie mogłem już go złapać.

Rozejrzałem się dokoła. Przed sobą widziałem aleję wiodącą do dworu, obok teren lekko opadał aż do jeziora, ale z prawej strony zobaczyłem w wysokiej trawie wąską ścieżkę, biegnącą w stronę Foggy Hill. Postanowiłem pójść dróżką, nie chciałem marnować tej nikłej szansy nawiązania kontaktu, jaka się przede mną otworzyła.

Ścieżka wiodła wśród wysokich osik, z wolna pnąc się pod górę. Doszedłem w końcu do czworokątnej budki transformatora, nieco dalej widziałem murowaną stację pomp. Nic poza tym. Poszedłem jeszcze kawałek pod górę, zagłębiłem się w szpilkowy las, ale nie wyłapałem już więcej sygnałów, wróciłem więc do drogi. To, co słyszałem, nie musiało przecież mieć żadnego związku ze sprawą.

Kiedy dotarłem do dworu, byłem kompletnie przemoczony, nie przypuszczałem, że mgła może być taka mokra. Drzwi otworzyła mi śliczna młoda panna, córka gospodarzy. Szesnastolatka, jak oceniam, o długich, jasnych, jedwabistych włosach, cieniutkich brwiach, ubrana bardzo po dziewczęcemu. To w dzisiejszych czasach niecodzienne zjawisko, przeważnie dziewczęta starają się ubierać jak najbardziej po męsku. Czy wiesz, że niektóre moje kuzynki nie mają ani jednej sukienki, na wszystkie okazje zakładają spodnie!”

(Ellen spąsowiała czytając te słowa. I ona, zanim postanowiła ubiegać się o pracę w nieszczęsnym Starym Zajeździe u Przeprawy, miała tylko jedną jedyną sukienkę. Musi sobie dobrze zapamiętać, że Nataniel ma słabość do kobiecych fatałaszków.)

„Maureen, bo tak właśnie miała na imię, zaprowadziła mnie do salonu, gdzie powitał mnie gospodarz, właściciel dworu, pan Fry. Wyglądał jak żywcem wyjęty z parodii o angielskim dziedzicu. Z siwizną na skroniach, prosty jak trzcina, ubrany w tweedową marynarkę, spodnie do kolan i robione na drutach podkolanówki. Jego żona, wypielęgnowana i sztywna, bardzo przejęta swą pozycją najelegantszej damy w całej okolicy, okazała się niezwykle mało interesującą osobą. Oczywiście bardzo niepokoili się o Alexa, zwłaszcza ze względu na słabe zdrowie chłopca. Pani domu wyrwało się też przez nieuwagę, że dobry stan Alexa interesuje ich także ze względów materialnych. Z innych fragmentów rozmowy zorientowałem się, że sprawa przedstawia się następująco:

Po śmierci rodziców Alexa przed kilku laty (matka cierpiała na tę samą chorobę, co chłopiec, zorientowałem się jedynie, że chodzi o jakieś niedomaganie serca i płuc, nic więcej na ten temat nic wiem) pan Fry zobowiązał się do opieki nad Alexem do końca życia chłopca. Nikt nie liczył, że Alex będzie żył długo. Fry został więc prawnym opiekunem swego bratanka i najwyraźniej otrzymał pokaźną sumę jako zapłatę, poza tym miał zarządzać majątkiem chłopca. W razie śmierci Alexa wszystko przeszłoby na jego krewnych ze strony matki, majątek bowiem pochodził z tamtej strony. Państwu Fry nic się nie należy. Dlatego właśnie tak troskliwie zajmowali się chłopcem. Według jednego z sąsiadów, którego odwiedziłem nieco później, wprost bezwstydnie go rozpieszczali.

Traktowali mnie z wielką podejrzliwością, nie wierzą w takich jak ja. Ale ja już przywykłem do niedowiarków, w naszej profesji, droga Ellen, trzeba być gotowym do znoszenia wielu upokorzeń”.

(Delikatna uwaga o tym, co ich łączy, poruszyła czułą strunę w duszy Ellen. Przeczytawszy ją, uśmiechała się zachwycona).

„Cierpliwie jednak odpowiadali na moje pytania, choć przypuszczam, że policja pytała dokładnie o to samo.

Zastanawiasz się pewnie, co czułem w tym domu? U Kena wszystko było jak najbardziej w porządku, tu natomiast coś mi nie pasowało. Naturalną rzeczą byłoby, gdyby z tych ludzi bił niepokój, troska, rozpacz. Ja jednak wyczuwałem przede wszystkim strach, a to wydało mi się co najmniej dziwne. Pozwól jednak, że przedstawię ci naszą rozmowę, na tyle, na ile ją zapamiętałem.

Szczegółami, o które wypytywała policja, takimi w co Alex był ubrany, dokładnym ustalaniem godziny wydarzeń i tak dalej, zbytnio się nie przejmowałem. Znałem je już z wcześniejszej relacji, którą mi zdano na posterunku.

– Czy Alex znał Kena Browna? – zapytałem.

– Alex nie znał tu nikogo – odparła pani Fry. – Kiedy przyjeżdżał, najczęściej siedział w domu, a większą część życia spędzał w sanatorium w Szwajcarii i innych krajach.

Spostrzegłem, że przy słowach matki Maureen się zaczerwieniła, postanowiłem więc nią się zająć.

– Może ty znałaś Kena?

– Tego dzieciaka! – zaśmiała się. – Tego, co cały dzień pałęta się po stajni? Struga ważniaka i myśli, że wie wszystko o koniach? O, nie, on nie należy do kręgu moich znajomych.

– Może wobec tego znałaś Liz Thompson?

– No nie, to już zupełny absurd. To taki typ, który próbuje poderwać wszystkich chłopców. Wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby naprawdę źle skończyła, sama się o to prosiła.

– I Alex też jej nie znał?

– Oczywiście, że nie!

Być może na papierze Maureen wydaje się niesympatyczna, ale w rzeczywistości wcale taka nie jest. Cały czas mówiła z nieśmiałym uśmiechem na twarzy, jej głos brzmiał łagodnie i życzliwie. Chyba naprawdę mam słabość dla takich jasnowłosych eterycznych istot”.

(Dziękuję! prychnęła Ellen zerkając w lustro na swoje ciemne niesforne loki i mocno zarysowane linie twarzy.)

„Potem musiałem postępować ostrożniej.

– Proszę mi powiedzieć… Czy wiadomo państwu coś o tajnym sprzysiężeniu, zajmującym się czarną magią?

Popatrzyli na siebie ukradkiem, wahali się z odpowiedzią. Wreszcie pan domu rzekł niechętnie:

– O to chyba powinien pan zapytać naszego szanownego sąsiada. On wie o takich sprawach znacznie więcej od nas.

Ponieważ z tonu jego głosu aż nadto wyraźnie sączył się jad, zrozumiałem, że wpadłem na właściwy trop.

– A któż to taki ten sąsiad?

– Przypuszczam, że nie mógł pan nie zauważyć jego gniazdka z kamienia, szkła i stali. Nazywa się Douglas Bigby i mówi o sobie, że jest pisarzem. Podejrzewam, że w latach trzydziestych napisał jeden artykuł do jakiejś gazety.

– Ależ, tatusiu, przecież on nie jest aż taki stary!

– O, wszystko jedno, bogowie wiedzą, z czego żyje. Pewnie sprzedaje czarodziejskie zioła i receptury na wieczną młodość.

Wyraźnie dało się wyczuć, że nikt w rodzinie nie ma ochoty na dalszą dyskusję na temat pana Bigby, postanowiłem więc nie owijać już niczego w bawełnę i zapytałem wprost:

– Dlaczego aż tak się boicie?

Wszyscy troje drgnęli i popatrzyli na mnie z nieskrywanym gniewem.

– Czy nie jest rzeczą naturalną, że ktoś się boi, kiedy nagle znika mały chłopiec?

– To zupełnie inny rodzaj lęku – odparłem. – A was zlewa zimny pot ze strachu. Ze strachu o was samych.

Zapadła cisza, słychać było jedynie drżący oddech dziedzica. Wreszcie Maureen wykrzyknęła:

– Nie wiem, kim pan jest, może zwykłym naciągaczem, ale niech pan coś zrobi! Niech pan odnajdzie Alexa, to bardzo, bardzo ważne!

– Bez wątpienia, zwłaszcza dla chłopca – odpowiedziałem chłodno. – Ale wy macie swój szczególny interes w jego odnalezieniu, prawda?

Pan domu wreszcie odzyskał mowę:

– Owszem, ma pan rację. Fakt, że zniknął właśnie teraz, jest dla nas prawdziwym nieszczęściem. Za kilka dni odwiedzi nas siostra jego matki, przyjeżdża raz do roku, żeby sprawdzić, czy z chłopcem wszystko w porządku. To bardzo władcza dama i żywi wobec nas wiele podejrzeń – jestem wszak rodzonym bratem potwora, który poślubił jej wspaniałą siostrę – tak, tak właśnie traktuje nas ta rodzina. Przypuszczam jednak, że ona przede wszystkim ma oko na pieniądze Alexa, to ona kiedyś je po nim odziedziczy.

– Jeśli, oczywiście, umrze pierwszy.

Fry westchnął.

– Niestety, taka groźba jest bardzo realna. Jego życie wisi na włosku.

Postanowiłem nie drążyć tego tematu.

– Czy mają państwo jakąś fotografię chłopca?

Pani Fry wstała i po chwili przyniosła album.

– To zdjęcie sprzed pięciu lat, zrobione, jak pan widzi, u fotografa, jest najwyraźniejsze spośród tych, które mamy.

Alex jako dziesięciolatek był drobnym ciemnowłosym chłopcem z nieco kwaśnym grymasem twarzy. Sprawiał wrażenie samolubnego i rozpieszczonego. Rodzinne podobieństwo między nim a Maureen było uderzające. A jeszcze bardziej podobny do kuzynki – pomimo iż teraz nosił okulary – był na ostatnim zdjęciu amatorskim, które zrobiono około roku temu. Alex miał ciemniejszą cerę, bardziej okrągłe policzki i mocniej zarysowane brwi, lecz z powodzeniem mogliby uchodzić za rodzeństwo. No, ale byli przecież spokrewnieni.

– Jak długo przebywał w domu tym razem? – spytałem.

– Zaledwie parę tygodni – powiedziała pani Fry. – Pierwszy raz wyszedł na dwór, wcześniej pogoda nie dopisywała. Och, to straszne, straszne! Wszędzie go szukaliśmy!

Maureen odezwała się podniesionym głosem:

– Jeśli pan naprawdę posiada ponadnaturalne zdolności, to co pan widzi? Wie pan, gdzie jest Alex? Czy on żyje?

Zastanowiłem się chwilę, zanim odpowiedziałem.

– Cała sprawa dotyczy trojga dzieci. I jest w niej coś bardzo osobliwego. Raz po raz ogarnia mnie uczucie, że jedno z nich, a może nawet wszystkie, żyją i zarazem nie żyją… Nie, to złe określenie. Mam wrażenie życia i śmierci odnoszące się do tego samego dziecka.

Wpatrywali się we mnie z ogromnym zdumieniem, a ja poczułem się śmiesznie. Nie mogłem przecież im tego wytłumaczyć.

Wkrótce potem opuściłem dwór i skierowałem się do monumentalnego domiszcza z metalu i szkła. Przy jego budowie architektowi najwyraźniej pozostawiono wolną rękę, a on skrupulatnie to wykorzystał.

Pogoda była tak samo paskudna jak przedtem, ale nagle wpadłem w świetny humor. Zacząłem myśleć o Tobie, stanęłaś mi przed oczami i od razu wszystko zrobiło się jaśniejsze, ujrzałem świat w przyjemniejszych barwach. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo się cieszę, że mam prawdziwego przyjaciela. Ellen, nasza przyjaźń jest taka piękna, taka czysta, prawda? Od pierwszego wejrzenia spodobały mi się Twoje wyraziste oczy i twarz, jesteś taka szczera i otwarta. Czy wiesz, że na wszystko, co dzieje się wokół Ciebie, reagujesz ze spontanicznością trzylatka? Nie udając przy tym ani przez moment małego dziecka, co często robi wiele dziewcząt. Kiedy coś Cię przerazi, Twoje oczy ogromnieją, pojawia się w nich autentyczny strach, a kiedy się z czegoś cieszysz, uśmiechasz się najpierw delikatnie, jakby na próbę, a zaraz potem na twarzy zapala Ci się uśmiech jak słońce. A kiedy Ci przykro, wyglądasz jak spaniel, któremu przyszło spędzić wiele godzin na deszczu. Masz w tym wszystkim nieodparty wdzięk, nie znoszę tych panien o głupich krowich oczach, które czasami widuje się na ulicy, takich co to patrzą przed siebie pustym wzrokiem. A najgorzej, kiedy żują gumę. Nic nie zabija spojrzenia tak jak guma do żucia. Z drugiej strony nie sądzę, byś należała do dziewcząt, które udają gwałtowną namiętność i pożądanie. Może poruszam kwestie zbyt osobiste, ale znałem kiedyś jedną taką. Podczas naszych dwóch spotkań odegrała całe przedstawienie, rzucała mi się na szyję, obdarzała namiętnymi pieszczotami, wzdychała, wiła się i wydawała jakieś okrzyki, ale nic z tego nie było prawdziwe. Och, Ellen, to było okropne, poszedłem z nią do łóżka tylko raz, ale nawet wtedy nie mogłem się przemóc. Opuściłem ją w pół słowa, uprzednio poprosiwszy tylko, by następnym razem, kiedy pozna jakiegoś chłopaka, zachowywała się bardziej naturalnie. Przepraszam, nie powinienem był o tym pisać, ale tylko Tobie mogę się z tego zwierzyć. Tak wspaniale jest nareszcie znaleźć powiernika. Jeszcze raz przepraszam, zapomnij o tym.

Jesteś taka szczera i naturalna, dlatego mogę powiedzieć Ci o wszystkim, co tylko przyjdzie mi do głowy. Od pierwszej chwili zauroczyły mnie także Twoje włosy, te czarne niesforne loki, w które ma się od razu ochotę zanurzyć palce, okręcić je wokół nich albo pociągnąć, rozprostować, żeby przekonać się, co się stanie, gdy się je puści. I kiedy tak szedłem, rozmyślając o Tobie, poczułem, że nienawidzę chłopca, który miał Twoją miłość i ją odrzucił. Czyżby nie rozumiał, co traci?”

(Ostatnie akapity Ellen czytała wiele razy, musiała podejść do lustra i sprawdzić, czy wszystko naprawdę się zgadza. Nie mogła dostrzec nic z tego, o czym pisał Nataniel, ale radowało ją, że on znalazł w niej coś interesującego.)

„Z dreszczem odrazy powróciłem do zamglonej rzeczywistości angielskiego miasteczka, a w chwilę później siedziałem już na kanapie obliczonej na zmieszczenie co najmniej słonia i przyglądałem się gospodarzowi, panu Bigby…

Douglas Bigby trzymał kość kurczaka w dwóch smukłych wypielęgnowanych pakach jak najdalej od siebie.

– Cóż, u licha, ma wyobrażać to obrzydliwe paskudztwo?

– Sądziłem, że wyjaśnienie uzyskam od pana.

– Och, doprawdy – powiedział pan Bigby urażony. Mówił rozciągając słowa, tonem wyrażającym pogardę. Ubrany był w przypominającą szlafrok jedwabną czarną szatę z czerwonymi wyłogami, a na nogach miał kapcie ręcznej roboty. Bigby na oko jest czterdziestolatkiem, ma jasne ufryzowane włosy, a w jego mocno opalonej twarzy o drobnych, po panieńsku zaciśniętych ustach i półprzymkniętych oczach wyraźnie odbija się spleen i dekadencja. – Nie zajmujemy się takimi szarlatańskimi sztuczkami. Ta kość nie pochodzi nawet z kurczęcia, to kość brojlera!

Jego pogarda nie miała granic. Nic w nim nie było naturalne, to najbardziej afektowany człowiek, jakiego zdarzyło mi się spotkać.

– A więc jest pan przywódcą tutejszego czarnoksięskiego sprzysiężenia? – spytałem.

Zadowolony uśmiechnął się pod nosem.

– Nie będę zaprzeczał. Jestem najwyższym magiem, Cieszę się także sporym uznaniem w naszych kręgach w całej Anglii. Pan wspomniał, że trochę się zna na tej dziedzinie? Jest pan z Norwegii?

Jego ton naprawdę był obraźliwy.

– Tak, sporo studiowałem ten temat – odpowiedziałem nieśmiało.

– To bardzo interesujące – stwierdził pan Bigby, wyginając się niczym kot, i muszę Ci powiedzieć, że akurat w tej samej chwili jego kot stanął na parapecie. – Zdumiałyby pana wyniki, jakie osiągamy w naszym małym kółku. Specjalizujemy się w egzorcyzmach.

Egzorcyzmy – zaklinanie duchów! Ledwie powstrzymałem się od westchnienia rezygnacji.

– Czy to znaczy, że są tu demony, które trzeba wypędzić?

Nie wyczuł chyba sarkazmu w moim pytaniu.

– Zdumiałby się pan, gdyby pan wiedział, jak wielu ludzi jest opętanych przez diabły – perorował. – Pan na przykład jest nawiedzony przez demona Apollyona.

Jak można tak blefować, pomyślałem. Uciekać się do takiej amatorszczyzny jak pomocnicy Antychrysta!

– Widzi pan, poziom moich zdolności ekstrasensorycznych jest absolutnie nadzwyczajny – plótł dalej pan Bigby. Najwidoczniej lubi używać długich, mało zrozumiałych słów. – Na przykład w teście psychometrycznym, polegającym na odgadywaniu znaków na odwróconych klockach, osiągam przeciętnie rezultat dziewięć właściwych odpowiedzi na trzydzieści możliwych. A to przecież sensacyjne.

Przyznałem, że to niezwykle wysoki wynik. Na moje pytanie, czy mógłbym wziąć udział w jednym z organizowanych przez nich seansów, odpowiedział łaskawie, że niestety, wprawdzie bardzo chciałby pomóc koledze z Norwegii, ale osoby z zewnątrz z zasady nie są dopuszczane do ich zebrań. Zapytałem, czy zwykle zbierają się w czwartki, ale zaczął się wykręcać, tłumacząc, że nie mają wyznaczonej stałej pory spotkań. Nie pamiętał, czy zbierali się w trzy ostatnie czwartki. Owszem, słyszał o zaginionych dzieciach i ogromnie irytowały go podejrzenia mieszkańców wioski skierowane na ich tajemne stowarzyszenie.

– Nie mamy z tym absolutnie nic wspólnego – podkreślił swoje słowa zamaszystym gestem. – Już sam taki pomysł jest śmieszny. My nie praktykujemy składania ofiar z dzieci.

O składaniu ofiar nie było do tej pory mowy, ale chciałem się przekonać, jak się sprawy mają. Podejrzewałem, muszę przyznać, że pan Bigby jest zdolny do wszystkiego. Żałowałem, że nie dopuszczono mnie do ich seansu.

Bigby zainteresował się moją opinią na temat zaginionych dzieci. Powtórzyłem to, co już mówiłem u państwa Fry, o umarłym, a mimo wszystko nie umarłym. Ku memu oburzeniu zaczął się drwiąco śmiać.

– Może tak jak zombie? Żywy trup z Haiti? Niegłupi pomysł. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby właściciel dworu porywał małe dzieci i wykorzystywał ich ożywione zwłoki jako swoich niewolników.

Cóż za okrutny cynizm! Poczucie humoru pana Bigby zupełnie nie było w moim guście. Wiesz, Ellen, z każdą chwilą coraz bardziej mnie irytował. O rodzinie Fry w ogóle nie chciał rozmawiać. Zidiocieli wieśniacy, tak się o nich wyraził, obrzydliwi łgarze. Z rodziny Thompsonów nikt nie był członkiem tajnego stowarzyszenia, to śmieszni parweniusze bez żadnych zainteresowań. Brown? Nie chodzi mu chyba o tego mechanika?

Ton jego głosu świadczył o przepaści, jaka dzieli go od zwykłych robotników. A moim zdaniem porównanie wypadało na korzyść Brownów.

W końcu doprowadził do tego, że zrobiłem coś, czego nigdy nie robię, ale chciałem spotkać się z tą jego grupą, poza tym rozzłościł mnie i postanowiłem utrzeć trochę nosa temu czarnoksiężnikowi z bożej łaski. Bigby z wyrażającym udrękę, ale też i satysfakcję uśmiechem oznajmił mi, że zna datę swej śmierci. Powiedział, że umrze młodo (powinien się, wobec tego, spieszyć, pomyślałem złośliwie), po długich i strasznych cierpieniach.

– Nic podobnego – odparłem. – Dożyje pan wieku osiemdziesięciu trzech lat. Umrze pan nagle na obustronne zapalenie płuc, nie potrwa to dłużej niż jeden dzień.

Odpowiedział mi uśmiechem, który oznaczał: ‹‹I tak wiem lepiej››.

– Blizna, którą ma pan na brodzie – powiedziałem – pochodzi z czasów dzieciństwa, kiedy poślizgnął się pan i uderzył o komodę z okuciami z brązu. To była rokokowa komoda.

Zmarszczył czoło. Widzisz, Ellen, ogarnął mnie gniew, a wtedy wrażenia nabierają ostrości, stają się bardzo wyraźne. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale zauważyłem to już wcześniej.

– A właśnie teraz bardzo się pan martwi – mówiłem dalej. – Bo tuż przed moim przyjściem w szufladzie biurka znalazł pan rachunek, którego pan nie zapłacił, a akurat bardzo to panu nie w smak. Pan ma poważne problemy finansowe, panie Bigby.

Oniemiał. Odsunął się ode mnie, jakbym był zadżumiony, a to jeszcze bardziej mnie rozdrażniło.

– Ten kot… czy chce pan, żeby zamruczał?

Nareszcie odzyskał mowę.

– Ten kot mruczy bardzo rzadko, a już na pewno nie na komendę!

Nawiązałem kontakt ze zwierzęciem – bez kłopotu, bo koty są bardzo podatne – popatrzyło na mnie, przymknęło oczy i zaczęło mruczeć, głośno, z zadowoleniem, ostrząc przy tym pazury o obrus. Stało się tak, ponieważ skoncentrowałem na nim całą swoją życzliwość.

Pan Bigby patrzył na mnie z szeroko otwartymi oczami i zapomniał wreszcie o swej pogardzie. Ocknął się i poderwał z miejsca, zniknął w innym pokoju i za chwilę wrócił, niosąc stosik klocków, dobrze znanych badaczom zajmującym się parapsychologią. Kostki oznaczone są kółeczkami, czworokątami, gwiazdkami, falami i innymi przeróżnymi znakami. Układa się je rysunkiem do dołu i trzeba zgadnąć, co się znajduje na spodzie. Wynik pana Bigby dziewięciu dobrych odpowiedzi na trzydzieści możliwych jest naprawdę świetny i wskazuje, że ma on pewne zdolności. Najwyraźniej jednak trwoni je na głupstwa.

Brałem do ręki klocek za klockiem, a on skrzętnie notował, co, moim zdaniem, znajduje się na spodniej stronie kolejnych cegiełek. Kiedy lista była już gotowa, odwróciliśmy klocki.

– No, proszę, proszę, pierwszy się zgadza – powiedział łaskawie. – Drugi także. I trzeci… – Głos coraz bardziej mu zamierał, a po dziesiątym klocku nie mówił już nic więcej, tylko odwracał je mechanicznie. Pod koniec zrobiłem dwa błędy, bo gniew już mnie opuścił, a poza tym miałem dość wszystkiego i wstyd mi było przed samym sobą, że zachciało mi się takiego taniego triumfu.

– Dwadzieścia osiem dobrych – rzekł pan Bigby z nabożeństwem w głosie. Ukłonił się przede mną z szacunkiem. – Wielkim honorem byłoby dla nas, gdyby zechciał pan uczestniczyć dziś wieczorem w naszym seansie. Natychmiast zawezwę wszystkich członków.

Podziękowałem za zaszczyt, zanotowałem sobie w pamięci fakt, że nie mieli zamiaru spotykać się w ten czwartek, i opuściłem dom, nie odpowiadając na powódź pytań, jaka mnie zalała. Dodałem jedynie:

– Przybyłem tu, aby odnaleźć troje dzieci, panie Bigby.

– Jestem pewien, że się to panu uda. – Tym razem w jego głosie zabrzmiała uniżoność.

Droga przyjaciółko, wstyd przyznać, ale uradowało mnie, że utarłem mu nosa.

Kiedy opuściłem dom Bigby”ego, zobaczyłem pana Fry powracającego do dworu. Pewnie oglądał swoje włości. Ze strzelbą na ramieniu skręcał akurat na drogę ze ścieżki prowadzącej na Foggy Hill, którą szedłem wcześniej tego dnia.

Ruszyłem w stronę miasteczka i zaraz dotarłem do drogi wiodącej ku nowoczesnej dzielnicy willowej, akurat tam się wybierałem. Musiałem wszak odwiedzić także dom rodziców Liz Thompson.

I tam właśnie, Ellen, maszerując u stóp Foggy Hill, znów wyczułem ów niemy głos, przedziwne wezwanie, którego nie potrafiłem zidentyfikować. Tak jak poprzednio dochodziło od strony lasu, lecz wcale nie z kierunku posiadłości państwa Fry, teraz istota wzywająca pomocy znajdowała się nade mną. Zatrzymałem się, oczywiście, ale tym razem nie było żadnej ścieżki, żadnej możliwości, by wspiąć się pod górę, bo drogę zagradzała mi stroma skała. Mogłem jedynie iść dalej.

Uszedłem jakieś dwieście metrów, kiedy znów wyczułem owo nieme wołanie dochodzące z góry. Tym razem jednak błaganie o pomoc pomieszane było ze strachem. Strachem przede mną.

Wkrótce ucichło. Skonsternowany wszedłem na wysypaną żwirem ścieżkę, która zaprowadziła mnie do domu Thompsonów.

Być może potraktowałem tę wizytę zbyt lekko, ale tak bardzo chciałem rozwiązać zagadkę wzywającego mnie niemego głosu, że nie przejąłem się zbytnio tą rodziną.

Jak wspomniał pan Bigby, okazała się dość nudna. Pokój, do którego mnie wprowadzono, umeblowany był niezwykle konwencjonalnie, bezosobowo. Miało się wrażenie, że w ogóle nie mieszkają tu ludzie. W domu była tylko pani Thompson, zadbana, całkowicie pozbawiona fantazji gospodyni domowa z wyższych sfer. Liz co prawda zniknęła jako ostatnia, ale to przecież nie powinno wcale znaczyć, że mniej się o nią niepokoili. Pani Thompson była przekonana, że córka padła ofiarą gwałciciela, i nic nie obchodził ją fakt, że zaginęło również dwóch młodych chłopców.

– Nasza córka jest dobrą dziewczyną – starała się przekonać bardziej siebie niż mnie. – Stykała się wyłącznie z przyzwoitymi ludźmi i jej zniknięcie nie jest dobrowolne, może być pan tego pewny. Liz nie należy do tej rozwydrzonej młodzieży, która ubiera się w koszulki a”la Marlon Brando i jeździ motocyklami. Moja córka jest świadoma tego, co robi.

Delikatnie dałem jej do zrozumienia, że zetknąłem się z innymi opiniami. Pani Thompson leciutko się zaczerwieniła – prawdopodobnie była to jedyna dopuszczalna w jej kręgach oznaka uczuć, jakie nią miotają.

– Oczywiście Maureen Fry tak powiedziała? – stwierdziła odrobinę ostrzejszym głosem. – Nie musi obrzucać gównem innych ludzi tylko dlatego, że nie udaje jej się złapać żadnego chłopa, gdyż wszyscy wolą Liz.

Stłumiłem uśmiech. Kiedy damę z wyższych sfer ogarnęło wzburzenie, wyrwały się z jej ust prostackie słowa, zdradzając jej pochodzenie.

Okazało się, że od innych mieszkańców Lake District, których odwiedziłem dzisiaj, odróżniała panią Thomson przynajmniej jedna dobra cecha. Miała dość rozumu, by zaproponować mi herbatę i coś do jedzenia. Skończyliśmy posiłek, który zdecydowanie poprawił mi humor, i dalej rozmawialiśmy. Pani Thompson odcięła się od jakiejkolwiek znajomości z Kenem Brownem i jego rodziną, nie miała też nic dobrego do powiedzenia o Bigbym. Wyjawiła mi natomiast, że między panem Bigby a właścicielem dworu toczy się spór z rodzaju tych, co to w moim przekonaniu były charakterystyczne dla średniowiecza: o granice posiadłości i prawo do użytkowania terenu. Skorzystałem z okazji, by zapytać o ścieżkę.

– Wie pani, ta, która prowadzi pod górę między posiadłością państwa Fry a działką Bigby”ego – wyjaśniłem. – Stoi tam budka transformatora i stacja pomp…

– Stacja pomp? – zdziwiła się.

– Tak, nieco wyżej, jakby zapadnięta w ziemię.

– Budkę transformatora widziałam, ale… och, nie, przecież to nie jest wcale żadna stacja pomp!

– A co to takiego?

– Naprawdę się pan nie zorientował, co to jest?

W tej samej chwili zadzwonił telefon, doszedłem też do wniosku, że najwyższy czas zakończyć wizytę. Kiedy wstawałem, pani Thompson podchodząc do telefonu powiedziała:

– Ta ścieżka po prostu pnie się pod górę przez las ku szczytowi wzgórza. Do widzenia panu, zapraszam ponownie.

Zaczęła rozmowę, nie pozostawało mi więc nic innego, jak wyjść. Jestem pewien, że nie miała pojęcia, kim jestem ani czego chcę. Była całkiem pusta w środku, Ellen, nie wyobrażasz sobie nawet, jak bardzo męczą mnie tacy ludzie! Ileż więcej ducha mają w sobie niedorozwinięci, upośledzeni umysłowo, których osobiście bardzo wysoko cenię, niż tacy jak ona, obdarzeni inteligencją, której nie chce im się wykorzystywać.

Niewiele udało mi się z niej wydobyć, choć kilka razy przelotnie dotykałem jej rąk. Była jedną z tych osób, które nic nie potrafią mi przekazać, może dlatego, że kompletnie pozbawieni są emocji. Niczego nie przeżywają. Niektórzy ludzie przekazują mi impulsy tak silne, że potrafię odczytać całe ich życie, i to minione, i to, które jeszcze ich czeka. Ty jesteś jedną z nich – znam twoje życie do pewnego punktu w przyszłości, rozumiesz chyba, co mam na myśli. Później nie wiem już nic, bo wszystko zależy od tego, czy nasze drogi się rozejdą, czy też doprowadzimy do punktu krytycznego. Jeśli tak się stanie, źle będzie z nami, droga Ellen”.

(To brzmi tak, jakbym to ja miała umrzeć, pomyślała Ellen. Ale z Natanielem nigdy nic nie wiadomo. Jego odpowiedzi czasami brzmią równie niezrozumiałe jak przepowiednie wyroczni. Och, jak bardzo bym chciała nadal się z nim spotykać! On jest taki wspaniały!

Nareszcie się wyjaśniło, skąd on tak wiele wie o mojej przeszłości. To bez wątpienia trochę przeraża! I tak irytuje!

Ellen zaczęła się zastanawiać, co właściwie wydarzyło się w jej życiu i czy jest coś takiego, o czym Nataniel nie powinien się dowiedzieć. Oprócz jednak kilku drobnych głupstw nie dopatrzyła się niczego, czego tak naprawdę powinna się wstydzić. Wróciła do listu.)

„Pozostaje istotne pytanie, czy uda mi się ujść z życiem z mego wielkiego, prawie nadludzkiego zadania. Ryzyko jest ogromne, oceniam je na dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Niestety, nie mogę Ci zdradzić, na czym owo zadanie ma polegać, zresztą i tak byś tego nie zrozumiała. Ale uwierz mi: nie jestem osobą godną Twojego zainteresowania!”

(Już chyba za późno na taką uwagę, Natanielu, pomyślała Ellen. Jestem tobą tak zafascynowana, że sama się tego boję.)

„Kiedy wyszedłem od Thompsonów, od razu znalazłem drogę prowadzącą do lasu. Powłóczyłem się trochę po okolicy, ale nie usłyszałem już żadnego wołania. Dookoła panował spokój. Byłem już tak zmęczony i przemoczony tą wieczną mgłą, że wróciłem do hotelu. Czułem, że jestem psychicznie wyczerpany, że nie przyjmę żadnych kolejnych wrażeń, dopóki się nie prześpię.

Dobrze, że pracujesz u ojca jako maszyna do adresowania kopert i lizania znaczków. Łatwiej będzie Ci wziąć parę wolnych dni, abyśmy mogli jak najszybciej pojechać do owego miejsca przerażających wydarzeń z Twojego dzieciństwa. Powinniśmy się spieszyć, nie należy zbytnio zwlekać. Cieszę się, że nie dręczy Cię to już tak bardzo głęboko, ale nie próbuj od tego uciekać. Jeśli chcesz zostać gruntownie wyleczona ze swego lęku, musimy dotrzeć do samych korzeni zła. Nie wystarczy o tym porozmawiać.

Najmilsza Przyjaciółko, tak ogromnie się cieszę, że Cię spotkałem. Jak już mówiłem, nigdy nie miałem do kogo pisać, wybacz mi więc, że zalewam Cię teraz potokiem słów i myśli. Musisz mi dać znać, jeśli stanie się to dla Ciebie zbyt uciążliwe. Zawsze dokuczało mi ogromne poczucie samotności. Ponieważ jestem inny niż wszyscy ludzie, wiem, że nikt nie może towarzyszyć mi w moich wizjach, w wędrówkach do obcego świata. Tak wiele tam cieni, Ellen, a Ty jesteś dla mnie bezpieczną przystanią codzienności, prawdziwym życiem pełnym światła, i jednocześnie możesz śledzić tory, po których krążą moje myśli. Od chwili, kiedy jest nas dwoje, wszystko stało się łatwiejsze. Ellen, tak bardzo chciałbym… Nie, to nie ma sensu, nie mówmy już o tym więcej”.

(Ellen dobrze go rozumiała. I ona znajdowała wielką pociechę w samym fakcie, że Nataniel istnieje, że nie jest osamotniona w swych koszmarnych przeżyciach. Ale Nataniel był przecież taki silny, nie mogła pojąć, jaką pociechę może mu dać ona, niepozorna, zwyczajna dziewczyna.)

„Napiszę jutro, jeśli mi pozwolisz, teraz wybieram się na tajemny seans. Niewiele się jednak po nim spodziewam. Lokalni czarodzieje trącą amatorszczyzną, to zresztą bardzo dobrze. Nie mam ochoty na udział w prawdziwym sabacie czarownic.

Ellen! Przeczytałem ten list i oniemiałem. Ależ ze mnie dureń! To wszystko jest takie proste! A ja, głupiec, naiwnie zdradziłem, ile wiem, i dopiero teraz się zorientowałem, co uczyniłem. Już wszystko rozumiem, Ellen. I wiem, że nie ma czasu do stracenia!”

ROZDZIAŁ VII

W poniedziałek, po tym jak przez niedzielę zdążyła trzykrotnie przeczytać długi list od Nataniela, Ellen zeszła na dół do kuchni.

– Czy była już poczta?

– Owszem – odpowiedziała matka.

– Gdzie jest mój list?

– Nie było nic do ciebie.

– Nie żartuj! Gdzie jest?

– Mówię prawdę. Nie było żadnego tajemniczego listu z Anglii. Kogo ty właściwie tam znasz?

– Poznałam kogoś w Zajeździe u Przeprawy.

– Byłaś tam zaledwie cztery dni!

– W ciągu czterech dni wiele może się zdarzyć – powiedziała Ellen tajemniczo. – No cóż, widocznie nie miał czasu napisać. Na pewno list przyjdzie jutro.

– Aha, a więc to jakiś on? Zapomniałaś już o Royu?

– Nie za wszystkim od razu musi kryć się miłość!

– Ha! Temu, kto wypisuje takie długie listy, bez wątpienia nie jesteś obojętna – orzekła jej młoda duchem matka i powróciła do rozwiązywania krzyżówki.

Ellen poszła do pracy. Nataniel z pewnością napisze jutro, powtarzała sobie.

Ale następnego dnia listu także nie było.

Ellen zastanawiała się nad tym przez bite trzy godziny. Próbowała skontaktować się telefonicznie z Rikardem Brinkiem, ale okazało się, że wyszedł gdzieś w sprawie służbowej i nie można go złapać.

Wreszcie postanowiła zadzwonić do hotelu w Anglii, gdzie zatrzymał się Nataniel. Numer podany był na hotelowych kopertach, w których przyszły listy.

Zbyt szybko podjęła tę decyzję i głos mówiący po angielsku po drugiej stronie linii całkowicie ją zaskoczył. Uf, mój szkolny angielski, myślała przerażona, jak ja sobie poradzę?

Poszło jednak dość gładko. Nie, pana Garda nie ma w hotelu, nie pojawił się już od ładnych paru dni.

Od ilu?

Wyszedł w czwartek wieczorem i od tej pory nikt go nie widział. Zaglądali nawet policjanci i pytali o niego, ale przypuszczali, że napotkawszy na jakiś ślad wyprawił się gdzieś na własną rękę. Z tego, co zrozumiał portier, nie wszczęli poszukiwań. Ellen w głosie rozmówcy wyczuwała podejrzliwość w stosunku do ekscentrycznego cudzoziemca. Prawdopodobnie pan Nataniel Gard mógł wyprawiać najdziwniejsze sztuki, a miejscowa ludność i tak by nie zareagowała.

Ellen odłożyła słuchawkę. Zastanawiała się, czy nie zadzwonić na policję w Lake District, ale zorientowała się, że ma przy sobie zaledwie trzy korony. Zakończyła już na ten dzień pracę w biurze ojca, język ciągle jej się kleił od lizania znaczków. Poza tym nie bardzo wierzyła w możliwości angielskiej policji; swoją drogą bardzo niesprawiedliwie oceniała tak sprawnie działającą instytucję.

Zresztą chętnie porozmawiałaby z tamtejszą policją, ale nie przez telefon! Co by było, jeśli bez powodu poruszyłaby niebo i ziemię?

Gdybym tylko wiedziała, gdzie on teraz jest, rozmyślała w drodze z pracy. Może mnie potrzebuje, a ja nie mam nawet kogo zapytać.

Po powrocie do domu nikogo tam nie zastała. Poszła do swojego pokoju i jeszcze raz przeczytała list, ale wcale nie rozjaśniło jej się w głowie. Ellen nie dostrzegała tego, co na gęsto zapisanych kartkach zobaczył Nataniel.

Gdybym tylko mogła nawiązać z nim kontakt, pomyślała. Serce od razu zabiło jej mocniej. Nawiązać z nim kontakt? Może właśnie to potrafi? W taki sposób, jak robi to Nataniel.

O, nie, nie ona. Nigdy przecież nie zauważyła u siebie żadnych zdolności telepatycznych.

Ale była chyba bardziej wrażliwa niż większość ludzi, Nataniel sam to powiedział.

No, tak… przyciągała do siebie dusze, które nie mogą zaznać spokoju, ale Nataniel był przecież żywym człowiekiem. Taką w każdym razie miała nadzieję.

Podjęła nieśmiałą próbę przekazania mu swoich myśli, ale prędko się poddała, śmiejąc się z samej siebie. I tak nic by z tego nie wyszło.

Nataniel był już tak blisko rozwiązania zagadki. Wybierał się na sabat! I nie pokazał się od dwóch, trzech, od pięciu dni!

I nikt się nim nie zainteresował.

Zaczną pytać dopiero wtedy, kiedy może już być za późno.

Ellen spoważniała. Nataniel był niezwykłą osobą, o przeogromnych ponadnaturalnych siłach. A ona miała ich zaledwie odrobinę. Nataniel często mówił o koncentracji…

Jeszcze wiele godzin miało upłynąć do powrotu rodziców. Dom był pusty.

Ellen postanowiła zabrać się do dzieła. Musi się dowiedzieć, czy Nataniel jej potrzebuje.

Joga i medytacje nie były jej całkiem obce, wiedziała, w jaki sposób należy się rozluźnić, oczyścić umysł ze zbędnych myśli.

Nie wolno jej rezygnować! Nawet jeśli możliwości ma minimalne, to być może Nataniel jest dostatecznie silny, by pochwycić jej sygnały.

Usiadła na dywanie, plecami opierając się o ścianę, z listem Nataniela w ręku. Nie była to dokładnie pozycja wskazana przez hinduskich mędrców, ale Ellen czuła się rozluźniona, a to najważniejsze. Kiedyś próbowała się rozprężyć w pozycji leżącej, ale bezwstydnie zasnęła, od razu więc odrzuciła taką możliwość. Rozpoczęła żmudny proces stopniowego wyłączania kolejnych partii ciała i kiedy wszystko z wyjątkiem mózgu, serca i płuc wydawało jej się pozbawione życia, jakby nie należące do niej, także umysł wreszcie zaczął się odprężać. Nataniel… Nataniel… Nataniel… powtarzała w duchu, czując, jak zapada się w coraz głębszą ciemność.

Chwilami przez głowę przelatywała jej niespokojna myśl: śmiesznie muszę teraz wyglądać, po co ja to robię? Wtedy cały proces się przerywał. Za każdym razem jednak, gdy zaczynała od nowa, zapadała się coraz głębiej.

Nie śmiała otworzyć oczu, poza tym odpłynęła już tak daleko, że nie zdawała sobie sprawy, gdzie jest. Nie miała świadomości, że minęło pół godziny od chwili, gdy poczuła, że jej stan zaczyna się zmieniać. Wydawało jej się, że robi się lekka i zaczyna unosić się w powietrzu, zrozumiała, że osiągnęła już stan maksymalnego odprężenia. Rozpoczęła się kolejna faza: koncentracja.

Przed oczami stanął jej młody przyjaciel, taki, jakim go pamiętała ze strasznych chwil spędzonych wspólnie w zajeździe, ale trudno jej było przywołać obraz jego twarzy, była taka rozmyta. Zaraz jednak przypomniała sobie jeden z rzadkich momentów, kiedy się do niej uśmiechał, i wtedy zobaczyła także niezwykłe oczy i wszystkie rysy twarzy, włosy spadające na uszy, nieco przydługie, ale tak mu w nich było ładnie…

Natanielu, Natanielu, gdzie jesteś? Odpowiedz mi, prosiła, koncentrując się tak, że całe ciało ogarnęło drżenie, a trzymany w dłoni list wydawał się ciężki jak z ołowiu. Głowa sprawiała wrażenie pustej, zamroczonej, mięśnie zwiotczały…

I wtedy w korytarzu zadzwonił telefon.

Och, jakże mogła postąpić tak głupio i go nie odłączyć?

Powoli, ociężale, czując fizyczny ból powróciła do świata. Ogromny wysiłek poszedł na marne. Dzwonek telefonu zakłócił cały proces, więc w tej sytuacji równie dobrze mogła go odebrać.

Z wielkim trudem prostując zesztywniałe ciało wstała z podłogi.

Jakaś pani chciała rozmawiać z matką Ellen, dziewczyna zanotowała zatem jej numer i odłożyła słuchawkę. Z gniewem wyciągnęła wtyczkę z kontaktu.

Teraz jednak nie mogła rozpocząć całego procesu od początku, usiadła na krześle w korytarzu, drżącymi dłońmi przysłaniając twarz. Odczuwała wielki zawód, w piersi wzbierał płacz. Wybacz mi, Natanielu, wybacz, nie wiem, czy by mi się to udało, w każdym razie zaszłam dosyć daleko.

Poczucie rozczarowania wzięło górę i Ellen wybuchnęła rozpaczliwym płaczem.

Łzy ciurkiem płynęły po policzkach, wiedziała, że przyczyną takiej reakcji jest w dużej mierze zmęczenie psychiczne. Eksperyment zupełnie ją wyczerpał.

Upłynęła dość długa chwila, zanim zorientowała się, że nie jest sama.

Ach, mój Boże, czyżbym zapomniała i o zamknięciu drzwi wejściowych?

Wyciągniętą z kieszeni chusteczką osuszyła oczy i wytarła nos. Nareszcie łzy nie przesłaniały jej widoku.

Co za wstyd zostać tak zaskoczonym! Siedzieć w przedpokoju i zalewać się łzami!

– Przepraszam – mruknęła niewyraźnie i podniosła wzrok, choć uważała, że osoba, która przy niej stała, bez względu, czy było to któreś z rodziców, czy też ktoś obcy, powinna okazać się bardziej dyskretna i po prostu odejść, a nie stać jak słup i gapić się na nią!

Zobaczyła młodego mężczyznę, obcego, lecz niezwykle sympatycznego!

Ubrany bardzo skromnie, wręcz biednie, jasnowłosy, trochę onieśmielony, ale z niebieskich oczu biło niezwykłe światło. Tak, z tych oczu promieniowała dobroć tak wielka, że Ellen znów była bliska łez. Wstała z krzesła.

– Słucham? – zapytała.

Z początku chłopak tylko na nią patrzył, uśmiechając się ciepło, a potem oznajmił:

– Chciałbym, żebyś nie przerywała.

– Co takiego? – zmieszała się Ellen. – Nie rozumiem.

– Jesteś jedyną osobą, która może teraz pomóc Natanielowi. Proszę, spróbuj raz jeszcze do niego dotrzeć!

Ellen poczuła, że krew odpływa jej z twarzy.

– Skąd wiesz…? Kim ty jesteś?

Należał do ludzi, do których zwraca się od razu na ty, prostych, o gorącym sercu. Słowo „pan” w rozmowie z nim nie przeszłoby jej przez usta.

– Nazywam się Linde-Lou – odparł miękkim, przyjaznym głosem. – Jestem opiekunem Nataniela. On cię teraz potrzebuje, bo ja nie mogę do niego dotrzeć bezpośrednio. Tylko ty możesz go ocalić, ale pospiesz się!

– Kiedy ja nie mam już siły. Nie potrafię się z nim skontaktować, jestem zbyt słaba.

– Spróbuj! Wierzymy w ciebie.

– „My”?

Gdzieś trzasnęły drzwi.

– Muszę już iść – szepnął gość. – Zrób, co w twojej mocy.

Zniknął.

Ellen była zbyt oszołomiona, by go zatrzymywać. Wybiegła na schody, ale chłopaka nigdzie nie było już widać.

Zdumiona wróciła do domu, starannie zamknęła drzwi na klucz i skierowała się do swego pokoju.

Czyżbym naprawdę poprzednio zostawiła drzwi otwarte? zastanawiała się. Nie mogłam chyba tego zrobić?

Nie, nie warto tego roztrząsać. Lepiej nie zastanawiać się w ogóle, bo dzieją się tu naprawdę dziwne rzeczy. Skąd ten chłopak mógł wiedzieć, czym ona się zajmuje? Czyżby mimo wszystko udało jej się nawiązać kontakt z Natanielem, który z kolei posługując się telepatią przesłał młodemu człowiekowi wiadomość, by się z nią porozumiał? Tak chyba właśnie musiało być.

Ale to znaczy, że ten młodzieniec mieszka gdzieś w pobliżu. Jak on się nazywa? Linde-Lou? Dziwaczne imię. Opiekun Nataniela? Niezwykłe określenie.

Ale i sam chłopak był niezwykły, sprawiał wrażenie, że jest uosobieniem dobroci i miłości.

Zdołała się wreszcie jakoś pozbierać. Wiedziała, że stoi przed zadaniem, któremu być może jest w stanie sprostać. Ona, i tylko ona, mogła pomóc Natanielowi.

Być może.

Nie, nie wolno teraz wątpić! Jeśli się wierzy w to, co się robi, można sprostać nawet niemożliwemu. Mówi się, że wiara przenosi góry.

Usadowiła się na dywanie jak przedtem i od samego początku rozpoczęła żmudny proces wprowadzania się w trans.

Udało jej się ponownie osiągnąć stan absolutnej czarnej pustki, kiedy ciało wydaje się jak martwe.

Upływały minuty. Ellen ledwie oddychała, jej świadomość skupiła się wyłącznie na Natanielu.

Nawet najdrobniejszy szmer dobiegający z głębi domu albo z zewnątrz mógł sprawić, że Ellen wypadłaby z transu i uznała, że to do niczego nie prowadzi. Wokół niej jednak panował idealny spokój, cisza tak wielka, że poczuła, iż powoli zaczyna się w niej dziać coś niezwykłego. Nigdy nie przypuszczała, że coś takiego w ogóle jest możliwe.

Wrażenie było całkiem inne niż ten wielki strach, który przeżyła w dzieciństwie i który powtórzył się w zajeździe, kiedy to zrozpaczona dusza zajmowała miejsce w jej ciele. To było coś zupełnie innego, wspaniałego, ale zarazem przerażającego.

Po upływie może trzech kwadransów zorientowała się, że znajduje się w jakimś innym miejscu. Wokół niej panował mrok i chłód, powietrze było ciężkie, duszne, przesycone zapachem ziemi. Nie była sama, towarzyszyło jej kilka osób, ale siebie nie potrafiła rozpoznać. Jej myśli nie były jej myślami, nie miała świadomości, że jest młodą, beztroską dziewczyną. W jej głowie mieściło się teraz wiele mądrości, przytłaczająca wiedza o przyszłych i minionych czasach. I choć Ellen nie potrafiła w tej chwili myśleć samodzielnie, zdawała sobie sprawę, że jest kimś innym. Odczuwała pragnienie, głód, ból i odrętwiające zmęczenie. I bezradność. Mając możliwość wejrzenia w to, co ukryte, bała się. Ale to nie ona, Ellen, się bała, lecz ta druga osoba, którą teraz była.

Istniało jeszcze coś, co Ellen natychmiast odsunęła od siebie, coś strasznego, o czym nie chciała wiedzieć, ale istota, która w nią weszła, wiedziała o tym aż za dużo.

Umarły, a mimo wszystko nie umarły…

Ścieżka w lesie.

Wołanie niemego głosu.

Elementy układanki stopniowo trafiały na swoje miejsca, choć jeszcze nie wszystkie. Nadal brakowało ich tyle, że trudno było dojrzeć pełen obraz, ale z bezładnej plątaniny faktów i słów powoli wyłaniały się zarysy.

Umarły, a mimo wszystko nie umarły.

Wstrząs okazał się zbyt silny dla Ellen, ocknęła się z krzykiem i wycieńczona osunęła na podłogę, nie będąc w stanie nawet ruszyć ręką. Serce waliło jej mocno, oddychała szybko, głęboko, jak po długim biegu, jakby chcąc nadrobić za cały ten czas, kiedy nie pamiętała o oddychaniu.

Nigdy więcej, pomyślała. Nigdy, nigdy, nigdy więcej. O, biedny Nataniel, który musi żyć z taką świadomością!

Nie myślała wcale o teraźniejszości, lecz o tym, czego ledwie skrawek zdołała dostrzec.

Wyczuła, co w tej chwili najbardziej dokucza Natanielowi. Tak przecież kochał życie, słońce i światło! Nataniel, jej najdroższy przyjaciel.

Zrozumiała, że najważniejszy jest czas. Miała go bardzo mało.

Zmusiła się, by stanąć na nogi. Która może być godzina? Czy zdąży do banku? Była pełnoletnia i mogła podjąć pieniądze, latami gromadzone przez rodziców na jej koncie, którego do tej pory nie ruszała. Była to wielka suma, a ona potrzebowała teraz zaledwie jej niewielką część. Telefon na lotnisko, list do rodziców, ubranie odpowiednie na wyjazd…

Parę godzin później Ellen siedziała w wieczornym samolocie do Londynu.

Maleńkie miasteczko w Lake District okazało się zupełnie inne, niż Nataniel opisał je w liście. Nazwa się zgadzała, miejsce także, ale Ellen nie mogła pojąć, dlaczego wyrażał się o nim tak negatywnie. Okolica była przecież czarująca! Łagodne zbocza Foggy Hill lśniły w blasku słońca, a nad brzegiem jeziora w dolinie zbiły się w gromadę prześliczne małe domki. Dostrzegła też zamek, otoczony bujnymi drzewami, a nad wszystkim imponującą wysokością królowało Foggy Hill. Dalej, na krańcu doliny, rozciągały się pagórkowate wrzosowiska, niknąc na horyzoncie w błękitnej mgle.

Chciałabym tu zamieszkać, pomyślała Ellen, ale zaraz przypomniała sobie, w jakiej sprawie przyjechała. Choć z trudem dało się w to uwierzyć, spokojne angielskie miasteczko skrywało straszną tajemnicę, gdzieś tutaj musiał przebywać Nataniel, któremu groziło wielkie niebezpieczeństwo. I nikt go nie szukał.

Nadal odczuwała trudy podróży, choć pokonała długą drogę najszybciej jak się dało, ostatni etap taksówką z najbliższego lotniska. Natychmiast po zakwaterowaniu się w hotelu i otrzymaniu wiadomości, że Nataniel jeszcze się nie pojawił, zgłosiła się na policję.

Pozwolono jej rozmawiać z samym komendantem, wysokim chudym mężczyzną, który przyglądał jej się spokojnie nieprzeniknionym wzrokiem. Z trudem przyszło jej wyjaśnić, dlaczego przyjechała, ale jakimś cudem ją zrozumiał. Postanowiła trzymać się wersji, że większość informacji o poczynaniach Nataniela otrzymała od niego w liście, nie udało jej się jednak pominąć swego telepatycznego eksperymentu. Zdanie komendanta policji na temat jej porozumienia z Natanielem pozostało jego tajemnicą. Niewiele się odzywał.

– Jestem pewna, że on potrzebuje pomocy – zakończyła swą przemowę Ellen. – Trzeba go znaleźć jak najprędzej. Sądzę, że mniej więcej wiem, gdzie on jest.

Komendant nareszcie przemówił, otwierał usta z trudem, jakby spięte były klamerkami:

– Sporo się wydarzyło od czasu gdy… hm… gdy ostatnio miała pani kontakt z Natanielem Gardem. W piątek rano, dzień po tym, jak pan Gard zniknął, odnalazł się Ken Brown.

– Co takiego? – zawołała Ellen. – Żywy?

Uroczyście pokiwał głową.

– Ale wycieńczony. Leży teraz w szpitalu, cały pokryty śladami po ukłuciach igieł, dochodzi do siebie po tym, co przeżył. Nic nie potrafi powiedzieć. Wie tylko, że kiedy przed czterema tygodniami wszedł do swego pokoju, ktoś musiał się tam schować, bo na głowę narzucono mu cuchnącą szmatę. Potem już nic nie pamięta do chwili, kiedy w piątek wczesnym rankiem obudził się na tutejszym cmentarzu. Człowiek zamiatający ulicę zobaczył, jak idzie chwiejnym krokiem.

– Nie pamięta niczego, co wydarzyło się przez tak długi czas?

– Nie. Bredzi tylko o przedziwnych lotach w powietrzu, o tym, że sam potrafi fruwać jak ptak, o przerażających wizjach. Sporo fragmentów jego opowieści wskazuje na to, że był pod działaniem jakiegoś narkotyku i miał halucynacje.

– Ale jak zdołał przeżyć przez cztery tygodnie?

– W zgięciu łokcia ma wyraźne ślady wskazujące na to, że odżywiano go dożylnie. Ubranie miał wilgotne, ubrudzone ziemią, ale to może dlatego, że spędził noc na cmentarzu.

– Nie byłabym tego wcale taka pewna – powiedziała Ellen. – Nataniel znajdował się w miejscu, gdzie była ziemia, chłód i mrok. Ach, czy nie możemy zacząć go szukać?

– Czekam tylko na moich ludzi, niedługo tu będą. Na ciele Kena, a także w miejscu, gdzie odzyskał przytomność, odkryliśmy przedziwne znaki, jakieś symbole, musieliśmy więc zaaresztować pana Bigby. W niemałym stopniu wpłynęła na to opinia publiczna.

– Tak, tego z pewnością nie dało się uniknąć – westchnęła Ellen. – Czy znaleźliście psa?

– Psa?

– Tak, psa Alexa. Alex wyszedł z psem na spacer i wtedy zniknął. Nataniel bardzo się niepokoił o zwierzę.

– W listach, które pani przeczytała, nie było o tym ani słowa.

Ach, te listy! Przetłumaczone z norweskiego na angielski tak nieporadnie, że stary nauczyciel Ellen nigdy by tego nie zaakceptował.

– Nie, wyczułam to podczas naszego… naszego eksperymentu. To pies naprowadził go na trop. To on właśnie niemym głosem wzywał go z lasu, a jednocześnie bał się ludzi. Dlatego sygnały były tak trudne do odebrania, Nataniel początkowo nie zrozumiał, że wzywa go zwierzę.

Inspektor dostał ataku kaszlu. Zgoda, Natanielowi Gardowi mogło grozić rzeczywiste niebezpieczeństwo, ale policjantowi-realiście trudno było potraktować serio całą tę parapsychologiczną gadaninę.

– Dlaczego tak niepokoił się o psa?

– Nie wiem, ale to właśnie wyczułam.

– Rozumiem – powiedział, ale nie zabrzmiało to szczerze. – Nie, nigdzie nie widzieliśmy psa, ale faktem jest, że zbytnio się nad tym nie zastanawialiśmy. Traktowaliśmy go jako doczepkę do Alexa.

– Jaka to rasa?

– Chyba seter.

– Dzięki Bogu – mruknęła Ellen. – Setery potrafią zwykle dać sobie same radę. Wiem jedno, inspektorze: pies ma ogromne znaczenie. Mam nadzieję, że jeszcze żyje, jemu także coś grozi, ale nie zdołałam się zorientować, co. Czy dzisiaj jest środa?

– Tak.

Ellen zamyśliła się.

– Ciekawa jestem, co się stanie jutro, w czwartkową noc.

– Tak, rzeczywiście jest się nad czym zastanawiać. W pierwszą czwartkową noc zniknął Ken. W drugą Alex, no i pies. W trzecią Liz. W czwartą Nataniel Gard, ale za to odnalazł się Ken. Co to za sztuczki?

– Z pewnością nie planowano udziału Nataniela w całej tej sprawie. Wplątał się w nią przypadkowo, dlatego właśnie się boję.

Na posterunek przybyli dwaj policjanci. Kilka minut później cała czwórka kierowała się już ku dworowi i domowi pana Bigby.

– Czy pani naprawdę ma jakiś pomysł? – spytał Ellen inspektor, kiedy już siedzieli w samochodzie.

– Tak, chyba tak – odparła. – Ale najpierw muszę przyjrzeć się okolicy. Ta mała ścieżka…

– Sądzi pani, że Nataniel Gard poszedł tamtędy?

– Ale chyba nie bardzo daleko, nie jestem pewna. Podczas tego… tego eksperymentu z przekazywaniem myśli wyczułam coś, co wskazywałoby na to, że on jest zamknięty w tej stacji pomp.

– W stacji pomp? W jakiej znów stacji pomp? – zdziwili się policjanci.

Jechali dalej w milczeniu. Ellen siedziała jak na szpilkach, dręczona lękiem i niecierpliwością. Dom pana Bigby wyglądał dokładnie tak, jak opisywał go Nataniel. Wprost zakłócał wiejską sielankę. Owszem, otoczaki są materiałem odpowiednim dla budownictwa wiejskiego, ale cały pomysł architektoniczny był nie na miejscu.

Samochód zwolnił.

– To ta ścieżka, prawda? – spytał kierowca.

Ellen wyjrzała prze okno, zobaczyła budkę transformatora z żółtawego betonu.

– Tak, to tutaj.

Trzasnęły drzwi samochodu. Wszyscy powoli ruszyli ścieżką w górę.

Trawa była tu wysoka i miękka, wśród drżących osik rosły bez planu nieduże krzewy. Ellen przystanęła.

– Tam jest ta stacja pomp niepomp – wskazała i zboczyła ze ścieżki.

– Wielkie nieba! – mruknął jeden z policjantów. Inspektor nie odezwał się ani słowem, posłał tylko Ellen wymowne spojrzenie.

Podeszli bliżej, Ellen szła jako pierwsza, policjanci kroczyli za nią jakby niechętnie.

Ogrodzony budyneczek z kamienia leżał zagłębiony w ziemi, dostęp do niego był możliwy tylko od jednej strony. Niezwykle piękne ogrodzenie jak na stację pomp, pomyślała Ellen. Jest nawet maleńka żelazna furtka. Otworzyła ją i poszła dalej.

– Proszę się zatrzymać! – zawołał inspektor. – W trawie pełno jest śladów. Ostatnio musiał tu panować podejrzanie duży ruch, a od wielu lat nie było ku temu żadnych powodów.

– Zobaczcie tutaj – wskazał policjant stojący jeszcze przed furtką. – Przygnieciona trawa. Leżało tu jakieś zwierzę.

Popatrzyli na siebie. Wszyscy myśleli o tym samym stworzeniu.

– Idziemy? – spytał inspektor stłumionym głosem.

Ellen obróciła się w stronę wejścia do budynku. Dwa zarośnięte trawą schodki prowadziły w dół do ciężkich drzwi w kamiennym obramowaniu, zaopatrzonych w solidną kłódkę. Nad drzwiami widniała nieduża metalowa płytka z jakimś napisem.

Ellen pochyliła się i zmrużyła oczy, by odczytać litery wyryte w lśniącym w słońcu brązie.

The family of Fry. Rest in peace.

Stali przed grobowcem rodziny Fry.

ROZDZIAŁ VIII

Osłupiała Ellen wpatrywała się we wrota grobowca. Przypomniała sobie młodego człowieka, który tak niespodziewanie ją odwiedził. Linde-Lou. Smutek, żal w jego miłych, tchnących dobrocią oczach… „Pomóż mojemu podopiecznemu”, mówił jego wzrok. „Jestem odpowiedzialny za Nataniela, a nie mogę do niego dotrzeć. Tylko ty możesz tego dokonać. Proszę, spróbuj go uratować!” Ellen żałowała teraz, że nie zaofiarowała ubogiemu chłopakowi pieniędzy na pokrycie kosztów podróży, aby mógł przyjechać tu razem z nią. Na pewno uspokoiłoby go to i ucieszyło.

Inspektor zwrócił się do jednego z policjantów:

– Masterson, jedź do dworu, sprowadź państwa Fry!

– Chce pan otrzymać od nich pozwolenie, sir?

– Nie ma na to czasu – ostrym głosem powiedział inspektor. – Zaginęło troje ludzi i pies, a ja sam zaczynam stawać się zwolennikiem spirytyzmu!

Ellen nawet nie próbowała wyjaśniać, że zdolności Nataniela nie mają nic wspólnego ze spirytyzmem. Niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę, kiedy funkcjonariusz odchodził z westchnieniem – chciał być przy otwieraniu grobowca – a pozostali dwaj zabrali się za rozbijanie kłódki ostrym kamieniem.

Zamek okazał się bardzo solidny. Ellen czuła, że ze strachu oblewa ją zimny pot. Co będzie, jeśli przyszli za późno? A jeśli ten trop okaże się fałszywy? Może jej kontakt z Natanielem był tylko wytworem jej wyobraźni albo autosugestii?

Nareszcie zamek puścił. Inspektor niemal go wyrwał i odciągnął przytrzymującą sztabę.

Zazgrzytały zawiasy i drzwi do grobowca stanęły otworem.

Buchnął nieprzyjemny odór. Ellen odwróciła głowę, by zaczerpnąć świeżego powietrza, rozpoznała zapach, który wyczuła podczas eksperymentu: chłodna, duszna woń ziemi, zmieszana z zapachem człowieka, z zapachem życia i śmierci…

Och, nie, nie śmierci, byle nie Nataniel!

W środku panował gęsty mrok, światło słońca rozjaśniało jedynie samo wejście, rysując na ziemi niewielki czworokąt. Policjant towarzyszący inspektorowi zapalił kieszonkową latarkę i z ociąganiem wszedł do środka.

Ellen zacisnęła powieki i jak dziecko zakryła dłońmi uszy, nie chciała słuchać ich komentarzy.

– Wielkie nieba! – westchnął policjant. – Wielkie nieba!

Dziewczyna niechętnie odsłoniła uszy i otworzyła oczy, z wahaniem przekroczyła próg i weszła do niedużej krypty.

Kiedy wzrok już przyzwyczaił się do ciemności, okazało się, że grobowiec nie jest wcale taki mały. W głębi krypty Ellen dostrzegła trumny, stare i nowsze, poustawiane w niszach lub spoczywające na cokołach. Gdy padł na nie snop światła latarki, na jednej odczytała rok I795, na innej 1920.

Uwagę mężczyzn przykuły jednak wcale nie trumny, lecz dwa łóżka polowe rozstawione na środku. Jedno było puste, na drugim zaś spoczywała dziewczyna, pogrążona w głębokim śnie, śpiączce lub… Nie, Ellen miała nadzieję, że dziewczyna jeszcze żyje. Gumowy wężyk łączył jej ramię z zawieszonym na statywie szklanym pojemnikiem – najwyraźniej podawano jej dożylnie glukozę albo inny rodzaj płynnego pożywienia.

– Liz Thompson? – szeptem spytała Ellen.

– Tak. Musimy ją stąd zabrać, ale nie mam odwagi ruszyć tej igły, którą w nią wbili.

– A tamci? Nataniel i Alex? I pies? – nerwowo pytała Ellen.

Światło latarki jeszcze raz omiotło wnętrze i wydobyło z mroku leżące w kącie ciało człowieka ze związanymi rękami i nogami.

– Nataniel! – jęknęła Ellen i padła na kolana. – Och, Natanielu, co oni ci zrobili?

– Wynieśmy go, prędko! – zarządził inspektor.

Nataniela ułożono na trawie, rozcięto więzy. W tej samej chwili nadjechał samochód z dworu, na ścieżce zaroiło się od ludzi.

– Co to ma znaczyć? – wrzasnął poczerwieniały na twarzy z gniewu dziedzic. – Kto ośmielił się zakłócić spokój zmarłym? Co na miłość boską robi tu ten człowiek?

Inspektor zwięźle przedstawił mu sytuację.

Pani Fry uderzyła w krzyk:

– Alex! Czy znaleźliście Alexa?

– Jeszcze nie – odparł inspektor. – Najpierw musimy zająć się Norwegiem, jego stan wydaje się poważny. Przez tyle dni bez jedzenia i bez wody, w dodatku w takim zimnie. Dziewczynę przynajmniej opatulono wełnianymi kocami.

Masterson przyglądał się leżącemu bez życia Natanielowi.

– O ile dobrze rozumiem, to on miał umrzeć.

Ellen, która wraz z drugim policjantem klęczała przy Natanielu, podniosła na Mastersona zrozpaczony wzrok.

– Ale jeszcze żyje! Prawdopodobnie wyłącznie dzięki woli przetrwania. Jego siła psychiczna jest naprawdę ogromna, wiem o tym. Boję się tylko o jego płuca, tam w środku było tak okropnie zimno, tak zimno…

Inspektor przerwał jej potok słów.

– Masterson, sprowadź natychmiast lekarza i ambulans. Sami nie zdołamy wyciągnąć stamtąd Liz.

Masterson odszedł, trochę zły, że znowu odsyłają go z miejsca wydarzeń.

Nataniel był blady i wycieńczony, wyraziste rysy jego twarzy wyostrzyły się teraz wprost przerażająco. Ciemne rzęsy na tle kredowobiałych policzków wydawały się niemal całkiem czarne. Oddychał nieprawdopodobnie wolno – Ellen przypuszczała, że sam wyregulował oddech, by spowolnić funkcje organizmu. Utwierdziła się w tym, wsłuchując się w rytm pulsu chłopaka. Uderzenia następowały po sobie niezwykle powoli, chwilami sądziła, że kolejne już nie nastąpi. Najwidoczniej nie tylko ona słyszała o jodze…

Zaczęła rozcierać mu dłonie, by choć trochę go rozgrzać. Wstrząśnięci właściciele grobowca stali bezradni, niczego nie rozumiejąc. Ellen patrzyła na nich z rozpaczą. Starała się omijać wzrokiem Maureen, która była eteryczną blondynką i dlatego podobała się Natanielowi…

– Czy nikt nie ma przy sobie piersiówki? Przydałoby mu się coś mocniejszego.

Fry, zapalony myśliwy, ocknął się i sięgnął do tylnej kieszeni.

– Oczywiście, oczywiście – wyjąkał, drżącymi rękami usiłując odkręcić korek. – Proszę. To whisky.

Policjant wziął od niego płaską butelkę i wlał kilka kropli do ust Natanielowi, który musiał je przełknąć.

Zachłysnął się, więc go posadzono, ale najważniejsze, że się ocknął. Kiedy już się wykaszlał, kilka razy odetchnął głęboko i popatrzył na nich oszołomiony, oślepiony nagłym blaskiem słońca.

– Ellen? – spytał z niedowierzaniem. – Gdzie ja jestem?

Ellen załkała, czując ogromną ulgę.

– Och, Natanielu, udało mi się nawiązać z tobą kontakt, zrozumiałam, że grozi ci niebezpieczeństwo, przyjechałam tu więc jak najprędzej. Niech Bóg błogosławi twoje zdolności!

Nataniel skrzywił się raczej niż uśmiechnął.

– Gdyby nie one, nie znalazłbym się w tej sytuacji. Wyczułem jednak, że mnie poszukujesz. Pomyśleć tylko, że jesteś taka silna, Ellen! Wiesz, to otwiera przed nami niesamowite możliwości!

– Dobrze, ale bardzo bym się cieszyła, gdybym na przyszłość mogła uniknąć podobnych eksperymentów. Wejrzenie w świat twoich myśli było… Ale, Natanielu, nie mówmy o głupstwach. Opowiedz, co się stało!

Nataniel rozpoznał inspektora i przeszedł na angielski:

– To znaczy, że już wszystko wyjaśniliście?

– Nie wyjaśniliśmy absolutnie niczego – odparł inspektor. – Po prostu odnaleźliśmy was i bardzo się z tego cieszymy.

Z szaloną prędkością nadjechał ambulans i samochód lekarza, Liz przeniesiono do karetki. Nataniel kategorycznie sprzeciwił się odwiezieniu go do szpitala. Stwierdził, że później zajmie się sobą, na razie wystarczy mu tylko szklanka mleka.

– Któż nosi przy sobie mleko? – roześmiał się doktor, który odesławszy Liz do szpitala został z nimi. – Ale dostaniesz ode mnie coś na wzmocnienie.

Po niedługiej chwili Nataniel doszedł do siebie na tyle, że mógł sam usiąść, opierając się plecami o ścianę grobowca.

– Gdzie jest chłopiec? Ken? – zapytał.

– Bezpieczny, w szpitalu.

– A pies?

– Nie widzieliśmy go. Ale co z Alexem?

Nataniel jednak bardziej niepokoił się o psa.

– Znajdźcie go! On potrzebuje pomocy.

– Natanielu, gdzie jest Alex? – ostro zapytała Ellen. – Musiał tu być, bo pies warował pod grobowcem.

– Pies wcale nie poszedł za Alexem – odparł Nataniel zmęczony. – Nie opuszczał Kena.

– Kena? Ale przecież to pies Alexa!

– To bardzo mądre stworzenie. Towarzyszy temu, kto naprawdę kocha zwierzęta. Kiedy Maureen miała lekcje jazdy konnej, Ken zwykle się nim zajmował.

– Ale przecież Alex i pies bardzo się ze sobą przyjaźnili – zaprotestowała pani Fry.

– Owszem, Alex tak – wymamrotał Nataniel z zamkniętymi oczami. – Ale to było dawno temu…

– Ken zniknął wcześniej niż Alex – wtrącił inspektor.

Nataniel tylko się uśmiechnął. Wyglądał na całkiem wycieńczonego, ale czegóż innego można było się spodziewać?

– No, musimy wracać do domu – oznajmił pan Fry. – Oczekujemy wizyty ciotki Alexa, może się tu zjawić w każdej chwili.

Nataniel otworzył oczy.

– Czy ona chce zobaczyć się z Alexem?

Z ust państwa Fry wydobył się jednogłośny okrzyk. Inspektora ogarnęła irytacja.

– Co to ma właściwie znaczyć?

– Nie pozwólcie im odejść – szepnął Nataniel ostatkiem sił i jakby znów zapadł w sen.

Wszyscy czekali w napięciu. Policjanci uciszyli protesty państwa Fry.

– Ellen – odezwał się wreszcie Nataniel. – Pamiętasz, co ci pisałem o „umarłym, a mimo wszystko nie umarłym”?

– Tak. Chodziło o Alexa, prawda?

– Właśnie. Kiedy trzymałem w ręku jedną z należących do niego rzeczy, zabawkę z czasów dzieciństwa, wyczuwałem wibracje śmierci. Ale kiedy dotykałem skarpetki, którą niedawno nosił, czułem, że on żyje.

– Ależ to się przecież nie zgadza – zdziwił się inspektor. – Powinno być odwrotnie! Nie mógł przecież powstać z martwych? Czy on żyje, czy nie? Teraz żądam odpowiedzi.

Nataniel westchnął udręczony.

– Alex nie żyje. Nie żyje od pięciu lat.

– Co takiego? – spytał inspektor z niedowierzaniem. – Ależ ja go widziałem na własne oczy, i to całkiem niedawno. W ciągu ostatnich lat widywałem go kilkakrotnie. Nawet z nim rozmawiałem.

– Nie, wcale tak nie było. Widział pan Maureen, przebraną za Alexa. Maureen, która w rzeczywistości ma krótkie ciemne włosy, ale skrywa je pod jasną peruką. Kiedy występuje jako Alex, wypycha policzki, dokleja brwi i zakłada okulary. Ale dłużej to już niemożliwe, Maureen bowiem staje się dojrzałą kobietą. Dobre lata minęły, Fry. Skończyły się dochody z dziedzictwa Alexa. Jego ciotka natychmiast rozpoznałaby Maureen.

Maureen cofnęła się, gdy padł na nią wzrok wszystkich obecnych. Nie, nikt już nie mógłby wziąć jej za chłopca, nie z takimi kształtami.

Nic dziwnego, że „Alex” śmiertelnie bał się dziewcząt, pomyślała Ellen. I że Maureen nosiła tylko dziewczęce stroje, podkreślając kontrast między dwiema rolami, jakie grała.

– Nietrudno było powiedzieć, że Alex przebywa za granicą albo leży w domu chory – mówił Nataniel. – Widywało go niewiele osób, Maureen nieczęsto więc musiała się przebierać za swego kuzyna. Jak to było, doktorze, czy pan miał ostatnio do czynienia z Alexem?

– Nie, zerwali kontakt ze mną przed pięcioma laty. Powiedzieli, że znaleźli specjalistę. Poza tym pani Fry, zanim wyszła za mąż, pracowała jako pielęgniarka, mieli więc zawsze pomoc w domu.

Ellen nie wytrzymała:

– Rozumiem, że Alex zmarł naturalną śmiercią, ale co z nim zrobili, kiedy umarł? Gdzie jest jego ciało?

Wzrok Nataniela jakby się zmącił.

– On jest gdzieś blisko nas, ale dokładnie nie wiem gdzie. Czy ktoś może mi pomóc? Czuję w nogach taką dziwną słabość.

Chętne dłonie pośpieszyły mu z pomocą, podtrzymując wprowadziły do krypty. W grobowcu zrobiło się ciasno. Państwo Fry usiłowali się wycofać, ale policjanci zmusili ich, by weszli do środka.

Wewnątrz Nataniel na chwilę stanął nieruchomo. Na jego twarzy odmalował się dobrze już znany Ellen wyraz, który zawsze budził jej przerażenie. Wiedziała, że teraz Nataniel szuka.

– Tutaj – oznajmił wreszcie, wskazując na jedną z wielkich trumien, zawierających prochy przodków rodu Fry.

Ellen wyszła. Nie miała już sił na nic więcej.

Usiadła na trawie. Wszyscy opuścili już grobowiec. Rodzinę Fry wyprowadzili stamtąd policjanci. Nikt nie odezwał się ani słowem, ale twarze niektórych wyraźnie pozieleniały. Inspektor głośno wytarł nos. Pani Fry płakała, ale raczej nie nad Alexem.

Ellen popatrzyła na bladą, ściągniętą twarz Nataniela. Próbował się uśmiechnąć, ale bez powodzenia.

Szli ścieżką, gdy Nataniel nagle się zatrzymał.

– Cicho! Poczekajcie!

W tym momencie zebrani skłonni już byli uwierzyć, że Nataniel potrafi wszystko, usłuchali więc bez najmniejszego sprzeciwu.

– Szkoda, że nie ma z nami Kena – szepnął.

– Pies? – spytała Ellen.

– Tak. Jest bardzo blisko, ale boi się podejść.

– Czy nikt z rodziny Fry… – zaczął inspektor.

Nataniel potrząsnął głową.

– On się ich śmiertelnie boi. Jak ma na imię?

– Boy – odparł pan Fry z niechęcią.

– Idźcie przodem – polecił Nataniel. – Może teraz, kiedy wiem, że to pies mnie wzywa, pójdzie mi łatwiej. Już wcześniej mnie wołał, ale był zbyt wystraszony, a ja nie mogłem zrozumieć, kto czy co to jest.

Ruszyli naprzód i zatrzymali się przy samochodach. Państwu Fry nakazano wsiąść do jednego z nich. Usłyszeli łagodny, wabiący głos Nataniela, a w chwilę później z lasu wypełzło wylęknione, zabiedzone stworzenie i położyło się przy nim na grzbiecie. Nataniel przyjaźnie przemawiał do pieska, głaszcząc go, i zwierzę wkrótce poczuło się bezpieczniej. Nataniel wziął je na ręce i zaniósł do samochodu doktora. Dwie wycieńczone istoty, ledwie trzymające się na nogach…

– Czy możliwe, by został w szpitalu, przy Kenie? – spytał Nataniel.

Głos lekarza zabrzmiał niezwykle stanowczo, gdy odparł:

– Myślę, że możemy zrobić wyjątek.

– Pojedziemy teraz na posterunek – zdecydował inspektor. – Chcę usłyszeć wszystkie wyjaśnienia. Panie Gard, należy się solidny obiad i panu, i psu.

Nataniel stał przy samochodzie obok Ellen, czekali na zajęcie miejsca. Odwrócił się do dziewczyny i z udawaną desperacją w głosie i spojrzeniu szepnął:

– Muszę do toalety!

– Jasne! – roześmiała się uszczęśliwiona tym, że zwierzył się tylko jej. – Dzięki Bogu, że jesteś taki ludzki! Wiesz, Batman i inni bohaterowie nie mają takich potrzeb.

– Batman nie może zdjąć spodni – z błyskiem w oku odpowiedział Nataniel.

Kiedy Nataniel był już rozgrzany, najedzony, wykąpany i wzmocniony zastrzykami z witamin, usiedli całą grupą w pokoju inspektora. Liz leżała w szpitalu nadal pogrążona w głębokim śnie, wszystko jednak wskazywało na to, że wkrótce się obudzi i tak jak Ken niczego nie będzie pamiętała. Ustalono, że ani Ken, ani Liz nigdy się nie dowiedzą, gdzie przebywali przez ten czas, powie się im jedynie, że byli więzieni na dworze. Rodzina Fry siedziała w areszcie, pan Bigby wrócił do swego pałacu ze szkła i stali, a pies rozsiewał zarazki w szpitalnym pokoju Kena. Chłopiec nie posiadał się z radości, że ma Boya przy sobie i z tego powodu nadspodziewanie szybko powracał do zdrowia.

– Dlaczego? – zachodził w głowę inspektor. – Dlaczego dwoje innych dzieci?

– Oczywiście po to, by ukryć prawdziwe przestępstwo, oszustwo z Alexem. Znaleźli się w potrzasku. Alex musiał w jakiś sposób „umrzeć”, ale nie mogli przecież pokazać ciała biedaka, które… leżało w jednej trumnie razem z dawno zmarłym…

Nataniel urwał i pochylił głowę. Wspomnienie było takie przykre.

– Czy nie mogli zrobić tego tak, żeby tylko on zniknął? Wiele dzieci ginie i nigdy nie zostają odnalezione – powiedziała Ellen.

– Oczywiście, ale wówczas postawiono by im zarzut, że nie dość troskliwie zajmowali się Alexem, a do tego nie mogli dopuścić. Wynika to z cech charakteru całej rodziny Fry. Są chciwi, bezwzględni i wszędzie robią sobie wrogów. Czy ktoś z was słyszał, by kiedykolwiek wyrazili się o kimś dobrze? Zwłaszcza Maureen jest agresywna i mściwa, nie pozwala, by ktokolwiek nadepnął jej na odcisk.

– Pisałeś, zdaje mi się, że jest łagodna i miła – nie mogła się powstrzymać Ellen.

Nataniel popatrzył na nią i z lekkim uśmiechem pokręcił głową. Czyżby dosłyszał w jej głosie ton zazdrości?

Na moment jednak poczuła jego dłoń ściskającą ją za ramię w uspokajającym, poufałym geście, mówiącym „ty i ja”, który sprawił jej wiele radości.

– To prawda, właściciel dworu i Bigby toczyli wieczny spór – przypomniał jeden z policjantów, który najwidoczniej zaczął dostrzegać logiczne powiązania w całej tej sprawie.

– Właśnie. W Bigby”ego, z uwagi na jego czarnoksięskie zapędy, nietrudno było uderzyć. Państwo Fry postanowili jednym strzałem położyć dwie kaczki i przy okazji zarobić na jeszcze kilka ładnych lat życia w luksusie. Gdyby Bigby”ego zaczęto podejrzewać o porywanie dzieci i wykorzystywanie w jakiś straszny sposób w magicznych praktykach, największy wróg dziedzica zostałby wyeliminowany. Gdyby na przykład w trzy kolejne czwartki znikało jedno dziecko, nikt nie powziąłby podejrzeń, że jedno z nich wyróżnia się czymś niezwykłym. Istotne było wybranie odpowiednich dzieci. Liz odbiła chłopca Maureen, a wszyscy wiemy, jakim upokorzeniem może to być dla młodej dziewczyny. A Ken i Maureen nie cierpieli się nawzajem, Ken jej nienawidził za to, że okrutnie traktowała zwierzęta, przede wszystkim psa Boya, źle odnosiła się też da koni. Sama przyznała, że kiedyś w szkółce jeździeckiej przywołał ją do porządku.

Nataniel otarł twarz dłońmi, wyraźnie ciągle jeszcze nie odzyskał formy. Ellen nie spuszczała z niego wzroku, ale on nie patrzył w jej stronę, pochłonięty opowiadaniem.

– Starannie wszystko zaplanowali – podjął. – Najpierw porwali Kena, „tego zarozumiałego smarkacza”, jak nazywała go Maureen. Ich celem nie było nigdy wyrządzenie krzywdy żadnemu z dzieci, chcieli je tylko wypożyczyć. Kena, głęboko uśpionego, umieszczono w krypcie…

– Poczekaj chwilę – poprosiła Ellen. – Jak sobie radzili z dożylnym kamieniem i narkotycznymi zastrzykami?

Uf, jej angielski, gdy przychodziło do bardziej fachowych terminów, okazywał się taki marny!

– Pani Fry jest przecież dyplomowaną pielęgniarką – wyjaśnił inspektor.

Znów zaczął mówić Nataniel:

– Narkotyki były niezbędne, aby dzieci opowiadały później o czarodziejskiej podróży w przestworzach i innych dziwacznych wizjach.

– Ależ to mogło wyrządzić im krzywdę – uniósł się Masterson. – Mogli się przecież uzależnić od narkotyku.

– Nie – zaprzeczył lekarz. – To była tylko prosta mieszanka rozmaitych ziół, takich, jakimi kiedyś w dawnych czasach posługiwały się czarownice, lub ich niegroźnych zamienników. Dawka też nie była specjalnie silna. Ironią losu można nazwać to, że właśnie pan Bigby podał im przepis na tę mieszankę w czasie, bardzo zresztą krótkim, kiedy między sąsiadami panowały stosunki przyjacielskie.

– Tak, tak – mruknął Nataniel. – No cóż, w następny czwartek zniknąć miał „Alex”. Oczywiście Maureen tylko zamknęła psa w grobowcu, a sama wróciła do domu. Pies miał istotne znaczenie, planowano wykorzystać go później. Następnego dnia jednak, kiedy przyszli go nakarmić, wymknął się i nie zdołali zwabić go z powrotem. W trzeci czwartek napadli Liz, wracającą do domu z potańcówki, i ułożyli ją na polowym łóżku sąsiadującym z łóżkiem Kena. Jak zaplanowano, nieudolne symbole – kość kurczęcia z kawałeczkami skóry – naprowadziły myśli mieszkańców miasteczka na tajemne stowarzyszenie i pana Bigby.

W następny czwartek postanowili spreparować najważniejszy dowód przeciwko Bigby”emu. Podczas sabatu zaaranżowanego gdzieś w okolicy pies miał zostać złożony w ofierze i odnaleziony następnego dnia. Nie wiem, jak państwo Fry wyobrażali sobie taką czarną mszę, ale podejrzewam, że i tym razem byłoby to coś bardzo odległego od profesjonalizmu. Nic jednak się nie udawało. Nie mogli złapać psa, uciekał, gdy tylko się zbliżali. Kiedy nie czuwał pod kryptą, w której leżał jego jedyny przyjaciel Ken, krążył po lesie. A potem zjawiłem się ja i napędziłem im strachu. Nie wiedzieli, kim jestem, nie bardzo wierzyli w maje zdolności jasnowidza, ale podczas odwiedzin we dworze nie zachowałem należytej ostrożności i powiedziałem im o „umarłym, a mimo wszystko nie umarłym”…

– No właśnie – pokiwał głową inspektor. – Czuł pan ciemność, pustkę i wibracje śmierci, kiedy trzymał pan w ręku starą zabawkę Alexa. Ale skarpetka, którą nosił niedawno… W rzeczywistości należała do Maureen, prawda?

– Tak właśnie było. Dlatego też miałem wrażenie, że jest o jedno dziecko za dużo. Tak naprawdę było czterech właścicieli przedmiotów, które mi dano, abym skontaktował się z trojgiem dzieci.

– A propos kontaktu… – przerwała mu Ellen. – Pisałeś, że jedno być może nie żyje, oczywiście chodziło tu o Alexa, drugie leżało pogrążone w śpiączce, to musiał być Ken, bo z trzecim nie udało ci się nawiązać absolutnie żadnego kontaktu, a to nie mógł być nikt inny niż kompletnie pozbawiona fantazji, nudna Liz.

Nataniel uśmiechnął się.

– Ona właśnie należy do rodzaju ludzi całkowicie pozbawionych zdolności pozazmysłowych. Nie da się ich wprowadzić w trans hipnotyczny ani wywrzeć wpływu w żaden inny sposób.

– Czy ty posługujesz się hipnozą?

– Nie, nigdy. Nie wiem nawet, czy to potrafię, jakoś nie miałem ochoty próbować.

Cisza, jaka zapadła w pokoju, świadczyła aż nadto wymownie, że zdaniem wszystkich zebranych poradziłby sobie z tym bez trudu. A Ellen zmarszczyła czoło. Przypomniała sobie, jak nad rzeką koło starego zajazdu zmusił ją, by opowiedziała mu o swym przeżyciu z dzieciństwa. Jak zakręciło jej się w głowie, gdy na nią spojrzał, jak miękko, monotonnie brzmiał jego głos. Może z jego strony było to podświadome działanie, ale jeśli to nie hipnoza, to co to mogło być?

Nataniel znów zaczął mówić.

Kiedy odwiedziłem pana Bigby, natychmiast się zorientowałem, że nie ma on nic wspólnego z kidnapingiem, ale chciałem spotkać pozostałych członków tajnego stowarzyszenia. Gdy opuszczałem jego dom, zobaczyłem wychodzącego z lasu pana Fry ze strzelbą na ramieniu. Próbował zastrzelić psa, ale nie zdołał go odnaleźć. Musieli porzucić plany o złożeniu psa w ofierze i zamiast tego skoncentrować się na mnie. Tym razem mieli więcej szczęścia. Przeczytałem list, który napisałem do Ellen, i wszystko zaczęło mi się układać w całość: lęk przed wizytą ciotki, wrogość w stosunku do osób zamieszanych w sprawę, podobieństwo miedzy Maureen i Alexem. Ponieważ wiedziałem, że w okolicach ścieżki kryje się coś osobliwego, wróciłem tam, by przyjrzeć się stacji pomp, której pani Thompson nie zdążyła mi opisać. Powiedziała tylko: „To nie jest stacja pomp, naprawdę nie zorientował się pan, co to jest?”, kiedy zadzwonił telefon. Wcześniej niezbyt dokładnie przyjrzałem się budowli, skupiałem się bowiem na docierających do mnie sygnałach, których nie mogłem rozszyfrować. Teraz się nad tym zastanowiłem i postanowiłem przyjrzeć się jej jeszcze raz przed udaniem się na spotkanie z magami i czarownicami.

Byli tam także państwo Fry, by przygotować powrót Kena. Od samego początku bowiem planowali przetrzymanie dzieci tylko przez jakiś czas i uwolnienie ich w kolejną czwartkową noc z głowami pełnymi czarodziejskich wizji. Liz miała zostać wypuszczona jutro rano. Alex jednak nigdy nie miał się odnaleźć, Ciało chłopca leżało zamknięte w trumnie, nikomu nie przyszłoby do głowy by go tam szukać. Jego zniknięcie miało pozostać zagadką, której rozwiązanie znali tylko pan Bigby i jego sprzysiężeni.

– Aha – powiedział inspektor. – A to by oznaczało, że opiekunowie Alexa jeszcze przez kilka lat zarabialiby niezłe grosze, zawiadując jego majątkiem. Bo przecież upływa dużo czasu, zanim osobę zaginioną uzna się za zmarłą.

– Właśnie. Ale posłuchajcie, co było później… Kiedy przyszedłem do krypty, państwo Fry się ukryli. Zorientowałem się właśnie, jakim celom służy budynek, kiedy zaatakowali mnie od tyłu. Nie sprawdzili nawet, czy jeszcze żyję, związali mnie tylko i zostawili. Żebym umarł.

Ellen jęknęła.

– Że też nie zorientowałeś się, że są w pobliżu – zdziwił się Masterson.

– Wyczułem, że coś jest nie w porządku – odparł Nataniel. – Ale skoncentrowałem się na grobowcu, na tym, co może kryć się za drzwiami. Przez następne dni starałem się zachować przytomność. Słyszałem, jak zaglądają do Liz. Wyczuwałem także bliskość Alexa, ale wśród tak wielu zmarłych… Raz usłyszałem psa piszczącego pod drzwiami, nawiązałem z nim kontakt, myślą oczywiście. Dlatego tak chętnie dzisiaj przybiegł. Ale sił mi ubywało i kiedy już zaczynałem tracić świadomość, usłyszałem wołanie Ellen. Próbowałem odpowiedzieć, ale bałem się, że to się nie uda. Taki byłem słaby, uderzenie w głowę bardzo mi zaszkodziło.

– Phi! – parsknął doktor. – Nigdy jeszcze nie spotkałem osoby, która zachowałaby taką kondycję po sześciu dniach całkowitego postu. W dodatku bez wody! Jak ci się to udało?

– To tylko kwestia zwolnienia rytmu organizmu – wyjaśnił Nataniel.

– Tylko! – wykrzyknął doktor. – Wiem, że jogowie i fakirzy to potrafią, ale… No cóż, właściwie to dość oczywiste, że i ty to umiesz.

– Czy nadal chciałbyś spotkać się z członkami tajemnego sprzysiężenia? – spytał inspektor.

– Nie, to głupota – oświadczył Nataniel. – Oni się bawią w gry towarzyskie.

– Myślę, że nieźle się wystraszyli i zrezygnują z całej tej działalności.

– Tak, Bigby powiedział, że nie ma zamiaru brać w tym udziału.

– A bez niego cały pomysł legnie w gruzach – pokiwał głową inspektor. – Dzięki Bogu!

Wszyscy widzieli, jak bardzo zmęczony jest Nataniel, rozeszli się więc, przyrzekając, że nie będą w przyszłości nadużywać jego nazwiska. Nie życzył sobie rozgłosu, nie chciał, by dodatkowo obciążały go błahe kłopoty innych ludzi i zwariowane prośby o wróżby na przyszłość. Gotów był pomóc tylko w sprawach, gdy chodziło o życie lub zdrowie psychiczne.

Poza tym, dodał w zamyśleniu, czeka go prywatne zadanie, trudne, nadludzkie zadanie, na które musi zebrać siły…

Zebrani popatrzyli na niego ze zdumieniem, ale Nataniel zagłębił się w swój własny świat i zapomniał, że nie jest sam.

Tajemnicze zadanie, o którym Nataniel tak często wspominał, rozpalało coraz bardziej ciekawość Ellen. Wydawało się jednak, że przed nikim nie chce zdradzić żadnych szczegółów, nawet przed nią.

No, zaczyna popadać w nieskromność, stawia wymagania i wyobraża sobie nie wiadomo co. Dlaczego akurat ona miałaby cieszyć się szczególnymi przywilejami?

Ale czy nie właśnie z tego powodu odczuwała taką dumę? Dlatego, że Nataniel wybrał ją na swoją powiernicę, na najlepszego przyjaciela? Dlatego czuła się troszeczkę urażona jego powściągliwością, jeśli chodziło o stojące przed nim wielkie zadanie.

Nie miała pojęcia, jak wiele musiałby jej wyjaśnić, zanim mógłby w ogóle zacząć o tym mówić.

Ellen i Nataniel wrócili do hotelu. Ellen bardzo się cieszyła, że wszystko tak dobrze się skończyło, i właściwie dawno już pogodziła się z faktem, że Nataniel coś przed nią ukrywa. Cieszyła się także na wspólny powrót do domu samolotem następnego dnia i rozumiała, że jest zbyt zmęczony, by jeszcze chwilę z nią porozmawiać, ale mimo to…

Kiedy rozstawali się w hotelowym westybulu, ogarnęło ją przykre, niczym nieuzasadnione uczucie wewnętrznej pustki.

ROZDZIAŁ IX

Ellen akurat ułożyła się w łóżku, kiedy zadzwonił hotelowy telefon.

W słuchawce rozległ się głos Nataniela, tak zmieniony, że Ellen wystraszyła się nie na żarty.

– Ellen? Czy możesz do mnie przyjść? Do mojego pokoju, jak najprędzej!

– Oczywiście! Daj mi tylko dwie minuty na ubranie!

Czego mógł od niej chcieć, co miała na siebie założyć, jak wyglądała? Właśnie wzięła prysznic, była więc czysta, ale instynktownie wyczuwała, że jej wygląd w tym momencie nie ma znaczenia. W głosie Nataniela brzmiały zbyt poważne tony…

Kiedy onieśmielona weszła do jego pokoju, zobaczyła go leżącego na łóżku i wstrząsanego dreszczami. Wychudzona twarz była ściągnięta, pod oczami kładły się sine cienie, ciemne włosy lepiły się do spoconego czoła.

– Och, mój drogi! – zawołała Ellen wystraszona. – Co ty zrobiłeś, co się stało?

– Nic, ja…

Jak to często się zdarza z ludźmi, którzy bardzo się o kogoś boją, Ellen zaczęła od wyrzutów:

– Powinieneś się zgodzić, żeby zabrali cię do szpitala, ty uparciuchu! Mogłeś nabawić się zapalenia płuc albo wstrząsu mózgu, albo…

– To nic takiego – przerwał jej zniecierpliwiony. – To tylko reakcja. Ja… ja… Te ciemności, Ellen, nienawidzę ich, chcę, żeby wokół mnie zawsze było światło i życie, ale ciągle muszę poruszać się w półmroku. Zamknęli mnie w ciemności, razem ze… zmarłymi… Ellen, zostań przy mnie, ty przyniosłaś mi słońce i światło, potrzebuję cię, tak bardzo cię potrzebuję…

Chwycił jej rękę i przysnął do swego policzka. Ellen uklękła przy łóżku i objęła jego drżące ramiona. Nataniel uniósł się na łokciu, przywarł do niej jeszcze mocniej, jakby chciał zaczerpnąć od niej woli życia.

Uczucie pustki i niepokój dręczący Ellen odeszły.

Wiedziała, że jego strach nie ma nic wspólnego ze zwyczajnym lękiem przed ciemnością. Przywykł do nocy, do śmierci, ale uwięzienie w ciemnicy, odcięcie od ukochanego słońca, to musiało być dla niego straszne, okrutne!

– Natanielu! – błagała ze łzami w oczach. – Połóż się i spróbuj odpocząć! Posiedzę przy tobie, bo dobrze wiem, co czujesz. Rozumiem cię, mój drogi, serce mi się ściska z bólu, kiedy pomyślę, co musiałeś tam przeżywać. Pamiętaj, że twoja dusza na moment wstąpiła we mnie. Przez krótką chwilę poczułam, co musisz znosić.

Nataniel położył się i patrzył na dziewczynę siedzącą u jego boku. Czule otarł łzy spływające jej po policzkach.

– Tak, byłem wtedy z tobą, Ellen. Ty i ja…

Patrzyła, jak przymyka oczy, gwałtowne drżenie wstrząsające całym ciałem stopniowo ustaje. Obserwowała jego twarz, przypomniała sobie, jak wyglądał, kiedy znaleźli go w krypcie, brudnego, z tygodniowym zarostem, który zaczął już mięknąć i skręcać się, z zaczerwienionymi oczami i popękanymi wargami… Teraz był czysty i świeżo ogolony, ale tamtego widoku nigdy nie wymaże z pamięci. Ellen trzymała go za rękę, starając się myśleć o słońcu, cieple i samych jasnych stronach życia, i chciała te myśli przekazać Natanielowi.

Zobaczyła, że chłopak uśmiecha się z zamkniętymi oczami, a uścisk wokół jej dłoni staje się mocniejszy.

– Naprawdę to potrafisz, Ellen – szepnął. – Dziękuję ci, kochana, że jesteś. Że istnieje na ziemi człowiek, któremu otwarcie mogę okazać, co czuję. Nigdy nie miałem przyjaciela. I dziękuję, że przybyłaś!

Nie wiedziała, czy chodzi mu o jej przyjazd do Anglii, czy też o to, że znalazła się teraz w jego pokoju.

Powoli uspokajał się, aż wreszcie rytm oddechu zdradził, że usnął. Ellen patrzyła na jego niezwykle piękną twarz i z lękiem, szybko i lekko, jakby czyniła coś zakazanego, obrysowała palcem jej kontury. Czyżby Nataniel się uśmiechnął?

„Nataniel jest bardzo silny”, powiedział kiedyś Rikard Brink. „Ale też łatwo go zranić”.

Tak, zawsze ufała psychicznej sile Nataniela, ale teraz miała okazję poznać i jego słabe punkty. Różnił się od superbohaterów o kamiennym wyrazie twarzy, którzy szli przez ogień i wodę, przeszywani pięćdziesięcioma kulami, i nie umierali. Nataniel był żywym, wrażliwym człowiekiem, nie pozbawionym ludzkich słabości.

Puściła jego rękę. Wiedziała, że potrafi odbierać jej stany i nastroje.

A o tym, co do niego czuła, Nataniel nie może się za nic dowiedzieć.

Nikt jednak nie mógł zabronić jej wpatrywania się w jego fascynującą twarz.

Kiedy następnego dnia siedzieli w samolocie, wszystko wydawało się jasne i łatwe, gawędzili ze śmiechem, wspominali podróż samochodem przez Anglię. Ellen na wszelki wypadek zażyła tabletkę przeciw chorobie lokomocyjnej, bo postanowiła skosztować zaproponowanego przez stewardesę drinka. Okazał się dla niej stanowczo zbyt mocny. Puszyste chmurki chwilami przesłaniały widok na Morze Północne, ale oni świetnie bawili się we własnym towarzystwie. Jakby zapomnieli o tym, co było już za nimi i co jeszcze ich czekało; żyli wyłącznie teraźniejszością. Gdyby zobaczył ich teraz Rikard, w jednej chwili by zrozumiał, jak bardzo pragną oderwać się od złych wspomnień.

– Podoba mi się twoje imię, Natanielu. Długie i niezwykłe, ale piękne. Zwłaszcza dlatego, że ty je nosisz.

– A ja lubię, kiedy je wymawiasz – uśmiechnął się z czułością. – W twoim głosie jest tyle ciepła.

Czy to takie dziwne? pomyślała Ellen, ale nic nie powiedziała.

Zaśmiała się.

– Cieszę się, że nie nazywasz się Efrem tak jak twój brat. Równie dobrze tobie mogło przypaść to imię. Efrem… nie, to niemożliwe! Albo Manasse…

– Ha! – wykrzyknął Nataniel. – Mam stryja, który nosi imię Manasse. Kiedyś poznasz wszystkie te dziwaczne biblijne imiona, powszechne w rodzinie mego ojca. Naprawdę miałem szczęście, że nie przypadło mi nic gorszego niż Nataniel.

– Pasuje do ciebie – przyznała Ellen: – Kiedy je pierwszy raz usłyszałam, przypuszczałam, że jesteś garbatym, bezzębnym starcem.

Nataniel roześmiał się tak głośno, że ludzie zaczęli się na nich oglądać.

– Ale w rodzinie twojej matki nie nadaje się takich imion?

Nataniel spoważniał.

– Nie, w rodzie mojej matki…

– To trochę niezwykły ród, wspominałeś o tym kilkakrotnie.

– Trochę niezwykły! Dziewczyno, nie wiesz nawet o czym mówisz! Ich imiona… Sporo wśród nich ekscentrycznych. Co powiesz na takie, jak Kolgrim, Tancred, Tristan, Dominik, Villemo, Ulvhedin, Vendel, Shira, Heike, Vinga, Tula, Tova, Saga, żeby wymienić tylko parę.

– Hm – mruknęła zaskoczona Ellen. – Rzeczywiście nie są wyjęte z Biblii…

I znów wybuchnęli śmiechem. Potrafili śmiać się razem i to właśnie, zdaniem Ellen, było takie wspaniałe. Razem.

Za oknem pojawiło się już wybrzeże Norwegii, wrócili więc do rzeczywistości.

– Ellen, muszę wybrać się do domu, zobaczyć z matką, czasami obojgu nam potrzebna jest rozmowa, ona żyje trochę odizolowana od swojej rodziny, a ja jestem jednym z nich. Matka bardzo kocha swego męża, między nią a większością jej przybranych synów panują przyjacielskie stosunki, ale od czasu do czasu musi złapać trochę wiatru w skrzydła i wtedy zawsze myśli o Ludziach Lodu, o wspólnocie, jaka panuje między nami. Nic nie ma przeciwko głębokiej religijności w domu mego ojca, uważa bowiem, że jest szczera, prawdziwa. Oprócz, rzecz jasna, pobożności Efrema, która bardzo ją drażni. Ale… sama rozumiesz.

– To prawda, doskonale ją rozumiem. Musi bardzo tęsknić za bliższym kontaktem z tobą lub kimś z krewnych.

– Tak właśnie jest. Posłuchaj, czy mogłabyś przyjechać pociągiem do Valdres? W poniedziałek w południe wyjdę po ciebie na stację w Fagernes. Czy to ci odpowiada?

Ellen, miotana między strachem przed powtórnym ujrzeniem okolic, gdzie spotkały ją tak straszliwe przeżycia, a chęcią przebywania z Natanielem, spytała z powątpiewaniem:

– Może powinniśmy to zlekceważyć?

– Sama wcale tak nie uważasz.

– Nie wiem.

– Czy chcesz, aby przez całe życie dręczyła cię niepewność, co naprawdę cię wtedy spotkało? Pamiętaj, że potrafię uwolnić od przykrego napięcia i ciebie, i tamto miejsce.

Ellen westchnęła.

– Dobrze – zgodziła się wreszcie. – Ale nie chcę ci jeszcze bardziej dokuczać.

– Ty mi nie dokuczasz.

No cóż, w każdym razie dokucza to mnie, pomyślała zmęczona i zrezygnowana.

Życie w jednej chwili bardzo się skomplikowało. Nagle przestała być pewna, czego naprawdę chce. Najlepiej o wszystkim zapomnieć.

– Posłuchaj, Natanielu…

– Co chciałaś powiedzieć?

– Czy chciałbyś być zwyczajnym człowiekiem? Pragniesz utracić tę swoją… moc?

Zamyślił się, zaskoczony.

– Nie, ależ skąd, nie wyobrażam sobie życia bez niej! Za nic na świecie nie chciałbym być zwykłym śmiertelnikiem.

– Ale przecież jej nienawidzisz?

– Rikard określa zwykle moje nastawienie jako miłość-nienawiść, sama z pewnością to słyszałaś, i chyba ma rację. Moja moc daje mi także wiele radości, Ellen. Szkoda jedynie, że ty masz okazję zetknąć się tylko z jej ciemnymi stronami.

Ellen zadowoliła ta odpowiedź.

– Miałam nadzieję, że chcesz zachować swoją siłę – uśmiechnęła się. – Ona jest częścią ciebie.

Nataniel skrzywił się lekko.

– To znaczy, że bez niej jestem nikim?

– Och, nie, wcale tego nie powiedziałam – odrzekła Ellen z przekonaniem. Pochyliła się nad torbą, chcąc ukryć rumieniec, jakim oblały się jej policzki.

Nagle Nataniel oświadczył:

– Nie, nie mogę już dłużej odkładać przeczytania listu. Rano wręczył mi go portier w hotelu.

– Pewnie, czytaj – powiedziała zdumiona i troszeczkę urażona Ellen. – Nie mam zamiaru ci przeszkadzać.

– Wiem, chociaż najchętniej przeczytałbym go w samotności.

– A ja przez cały czas nie daję ci spokoju? Odwrócę się do ściany i spróbuję się zdrzemnąć. A ty sobie czytaj!

Nie mógł nie zauważyć obrażonego tonu i cienia smutku w jej głosie.

– Ależ, Ellen! Naprawdę nie wiesz, kto jest nadawcą?

– Skąd mogę wiedzieć? Na pewno jakaś jasnowłosa, eteryczna… O, nie!

Całkiem o tym zapomniała! To był jej list, ten, który wysłała, gdy zarzucił jej przesadną oschłość.

– Oddaj mi to! – zażądała i zabrała mu list.

Ale reakcja Nataniela ją zdumiała. W niepojęty sposób koperta znów znalazła się w jego rękach.

– On należy do mnie! – stwierdził z uporem dziecka. – Napisałaś go do mnie i nie możesz mi go teraz odebrać.

– Owszem, napisałam nie wiedząc, że tak prędko się spotkamy. Są tam fragmenty, których nie powinieneś czytać – starała się przemówić mu do rozsądku.

– Właśnie dlatego muszę to przeczytać. Tak mało o tobie wiem, Ellen.

– Myślałam, że potrafisz dostrzec wszystko – powiedziała cicho.

– Nie, nie potrafię. Mogę wyczuć silne przeżycia, napięcia, ale o twoim codziennym życiu nie wiem nic. I przestań już mówić o eterycznych blondynkach, wymyśliłem to, aby zwiększyć dystans między nami. Nie mam żadnego ideału. Czy mogę wreszcie przeczytać list?

– No to czytaj już, ale tyle w nim bzdur. Pisałam to późnym wieczorem, a wtedy nie zawsze myśli się trzeźwo.

– Właśnie te bzdury chcę przeczytać.

Umilkli, Nataniel oddał się lekturze. Ellen siedziała sztywno, napięta. Starała się przywołać w pamięci całą treść listu, ale w większości składał się on z urywanych opowieści o jej życiu. Wtedy, wieczorem, w ciepłym świetle lampy, miała ochotę wszystko mu opisać, ale teraz wydało jej się to śmieszne. Sporo też opowiedziała mu o swych wielkich planach na przyszłość, o tym, co pragnie uczynić dla ludzkości, jakże dziecinne musi się mu to wydawać! Pęknie ze śmiechu, czytając o jej infantylnym idealizmie.

Pamiętała też o dwóch zdaniach, które pragnęła jakimś cudem wymazać z listu. Pozostawała nadzieja, że nie rzucą mu się w oczy.

Pierwsze brzmiało: „Wydaje mi się, że trochę źle zrozumiałaś mój związek z Royem. Powiedziałam Ci, że dałam mu wszystko, co tylko miałam do dania, ale to nieprawda, bo musiałam chyba mieć przeczucie, że spotkam kogoś innego, kto będzie znaczył dla mnie więcej.”

Fatalne zdanie, zwłaszcza w połączeniu z innym, co prawda występującym pod koniec listu:

„O, jakże bym chciała, żebyś nie wiedział, co się z nami stanie, wszystko byłoby o niebo łatwiejsze!”

Osobno – całkiem niewinne zdanka, czytane razem – katastrofa!

Nataniel złożył zapisane arkusiki. Ellen ośmieliła się zerknąć na niego ukradkiem. Tak, zauważył je! Siedział pobladły, z zaciśniętymi wargami, wpatrując się w pustkę.

Samolot zaczął podchodzić do lądowania, Ellen zatkały się uszy.

Nataniel coś powiedział.

– Co mówiłeś? – zawołała Ellen, gestem dając mu do zrozumienia, że na chwilę ogłuchła.

– Telefonowałem rano do Rikarda. Będzie czekał na Fornebu, na lotnisku.

Pokiwała głową, ale informacja wydała jej się dość niejasna. Czy Rikard wyjdzie tylko po Nataniela? Czy po oboje?

Nie, na pewno na lotnisku prędko się pożegnają. I tak chyba będzie najlepiej. Musi mieć czas, żeby o nim zapomnieć… Kiedy spotkają się następnym razem, jej stosunek do Nataniela nie będzie już tak gorący.

Samolot wylądował, wstali i ruszyli do wyjścia. W końcu znaleźli się przy schodach. Nareszcie znowu na norweskiej ziemi! Przygoda dobiegła końca.

– Natanielu, kim jest Linde-Lou?

Przystanął, hamując tym samym całą kolejkę cisnącą się do schodów. Odwrócił się na moment w stronę Ellen, a jego twarz wyrażała najszczersze zdumienie, jakie dziewczyna kiedykolwiek widziała.

Nataniel zorientował się, że tamuje ruch, i zaczął schodzić w dół, ale kiedy oboje znaleźli się na dole, złapał ją mocno za rękę i szybkim krokiem ruszył w stronę terminalu.

– Co ty wiesz o Linde-Lou? Pewnie wczoraj mówiłem przez sen?

– Nie, wcale nie. Poznałam go.

Znów stanął jak wmurowany.

– Ty… spotkałaś… Linde-Lou?

– Tak. Kiedy próbowałam nawiązać z tobą kontakt telepatyczny, zadzwonił telefon i…

– Mów dalej!

– Wyrwał mnie z transu, czy jak to nazwać, i wtedy się poddałam. Tak mi było przykro.

– I co potem?

– Potem on przyszedł. Musiałam nie zamknąć drzwi na klucz, choć niemal pewna jestem, że to zrobiłam, w każdym razie on nie zadzwonił ani nie zapukał, tylko nagle stanął w korytarzu i powiedział, żebym spróbowała jeszcze raz. Mówił, że mnie potrzebujesz.

– Jak wyglądał?

Ellen nie mogła się pozbierać. Nataniel musiał chyba wiedzieć, jak wygląda Linde-Lou, byli przecież przyjaciółmi. A może Linde-Lou był oszustem zagrażającym Natanielowi?

To niemożliwe, miał takie dobre oczy.

Ruszyli podziemnymi korytarzami lotniska.

– Był młody. Wyglądał na ubogiego, miał jasne włosy, ładny chłopak, ale te nieprawdopodobne oczy…

– Dziękuję, to mi wystarczy!

Nataniel pociągnął Ellen za sobą. Był ogromnie wzburzony, poznawała to po każdym jego ruchu.

Kiedy czekali na swoje bagaże i przechodzili przez odprawę celną, nie odezwał się ani słowem. Ellen czuła się nieszczęśliwa, ale nie śmiała zapytać, dlaczego tak się rozgniewał. Czy był zły na nią, czy na tego Linde-Lou?

Wyszli do wielkiego hallu, tam czekał już na nich Rikard.

– Dobrze was widzieć w formie – zaczął, ale urwał spostrzegając ściągniętą twarz Nataniela i pobladłą Ellen.

– Rikardzie, musimy porozmawiać we trójkę. Natychmiast!

– Możemy pójść do restauracji.

– Doskonale!

Ellen nie czuła się ani odrobinę głodna, ale poszła z nimi. Zamówiła tylko filiżankę herbaty.

Kiedy już ich obsłużono, Nataniel przerwał milczenie.

– Rikardzie, Ellen widziała Linde-Lou! Odwiedził ją i poprosił, żeby przyszła mi z pomocą!

Rikard długo siedział nic nie mówiąc.

– Linde-Lou? – spytał wreszcie z niedowierzaniem. – Ellen spotkała Linde-Lou? Rozmawiała z nim?

– Mówi, że był ładnym, ale zwyczajnym chłopakiem.

– Ależ… przecież tylko twoja matka Christa i ty możecie…

– No właśnie!

– Wybaczcie, że zapytam – wtrąciła się Ellen lekko zagniewana. – Ale kim jest Linde-Lou?

Nataniel odwrócił się do niej zdenerwowany.

– Bardziej na miejscu jest pytanie, kim ty jesteś, Ellen!

– Przestań wreszcie mówić zagadkami – poprosiła. – Mam już tego dosyć.

Rikard westchnął.

– Linde-Lou to opiekun Nataniela.

– Wiem, sam mi o tym powiedział. Ale nie wydawał się wcale starszy od Nataniela, raczej wręcz przeciwnie.

– Jest o wiele, wiele starszy. Lande-Lou umarł sześćdziesiąt lat temu!

Ellen poczuła krew napływającą jej falą do twarzy.

– Niemożliwe – oświadczyła.

– Owszem, i tylko Christa i Nataniel mogą go zobaczyć. Kiedyś próbował ukazywać się zwykłym ludziom, ale oni widzieli tylko przerażający obraz, zmarłego Linde-Lou. Ty zobaczyłaś go żywego.

Ellen w oczach zakręciły się łzy.

– On był takim wspaniałym chłopcem. Z oczu biła mu dobroć całego świata.

– Tak, Linde-Lou to uosobienie dobroci, dlatego odgrywać będzie niezwykle istotną rolę w walce z Tengelem Złym.

– Z kim?

– Nic jej nie mówiłem – mruknął Nataniel. – Znamy się tak krótko.

Całe życie, pomyślała Ellen. Ta rozmowa całkiem wyprowadziła ją z równowagi. Czyżby naprawdę zobaczyła upiora?

– Linde-Lou nie jest zwykłym upiorem – powiedział Nataniel, jakby wypowiedziała swoją myśl na głos. – On także jest jednym z Ludzi Lodu, a jak ci już wspomniałem, to niezwykły ród. Nazwijmy go duchem, będziemy bliżsi prawdy.

Ellen siedziała w milczeniu, wstrząśnięta, nie wiedziała, jak ma się do tego odnieść. Czy z powściągliwością osoby wszystkowiedzącej zaakceptować to, co oni mówią, czy też okazać sceptycyzm i zaprotestować?

Zanim zdążyła się na cokolwiek zdecydować, Nataniel powiedział ze spokojem, który nie wróżył nic dobrego:

– Myślę, że czas najwyższy, abyś opowiedziała nam o skandalu w twojej rodzinie, Ellen.

– Co takiego? Ach, to. Ale to przecież nie ma żadnego związku z…

– Mów!

Ellen zaczęła się wykręcać.

– To takie okropne!

– Wiem, że nie chcesz zdradzać tajemnic innych ludzi, ale to bardzo ważne – powiedział Nataniel. – Kogo dotyczy ten skandal?

Ellen spuściła wzrok. Zobaczyła, że rozlała herbatę na obrus. Cała ona, im bardziej jej zależy, żeby dobrze wypaść, tym bardziej się wygłupi.

– To mój dziadek… nie, nie chcę o tym mówić!

Rikardowi, inspektorowi policji, przyzwyczajonemu do rozwiązywania zagadek, zaświtało w głowie.

– Nazywasz się Ellen Knutsen. Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się nad tym, Natanielu? Ona nazywa się Ellen Knutsen!

– No tak, już to mówiłeś – odparł Nataniel, nie rozumiejąc, o co chodzi Rikardowi.

– Czy imię Knut jest tradycyjnym imieniem w rodzinie twego ojca? I imiona rozpoczynające się od E?

Ellen zmarszczyła czoło.

– Owszem. Mój ojciec nosi imię Knut, tak samo nazywał się jego dziadek.

– A między nimi imiona na E. Na przykład Erling.

Ellen pokraśniała.

– Czy od zawsze nazywaliście się Knutsen? – wypalił Rikard.

– Ojej – szepnął Nataniel. Teraz i on zrozumiał.

– Nie – odparła Ellen cichutko.

– Czy po tym skandalu rodzinnym zmieniłaś nazwisko na nowe, od imienia twego ojca?

– Nie, to moja babcia, matka ojca, wzięła nazwisko po swym teściu. On, ojciec mojego dziadka, też się nazywał Knut. Ale jakie to ma znaczenie?

– Twoja babcia, matka twego ojca… – powiedział Rikard z naciskiem na każde słowo. – Twoja babcia wzięła nazwisko po swoim teściu, by ukryć się przed swoim mężem, twoim dziadkiem, kiedy zaczął się przeobrażać? Czy tak było?

Ellen straszliwie pobladła.

– Tak, to prawda.

Nataniel pochylił się bliżej Ellen.

– To znaczy, że wasze właściwe nazwisko powinno brzmieć Skogsrud, prawda? A twój ojciec urodził się w tysiąc dziewięćset dziewiątym roku?

Ellen tylko kiwała głową, nie była w stanie wydusić z siebie ani jednego słowa.

Rikard poderwał się z krzesła.

– Muszę zatelefonować do Andre. Czy macie dzisiaj wolny wieczór? Oboje?

– Właściwie to nie – odparł Nataniel. – Ale mogę się o to postarać.

– Ja też – szepnęła Ellen.

– A twoi rodzice? Zwłaszcza ojciec.

– Nie wiem. Przypuszczam… przypuszczam, że tak. Co…?

Rikard zadzwonił z budki w pobliżu ich stolika. Zostawił drzwi otwarte i podczas rozmowy patrzył na nich przez cały czas.

– Andre? Możesz zakończyć poszukiwania. Znaleźliśmy brakujące ogniwo… Właśnie! Skogsrud. Ellen Skogsrud, siedzi teraz z Natanielem i ze mną… Tak, wieczorem przyjedziemy do Lipowej Alei, dobrze by było, żeby wszyscy stawili się w komplecie.

Nataniel odwrócił się do Ellen i z promiennym uśmiechem wyciągnął do niej rękę.

– Witaj wśród Ludzi Lodu!

Spędzili fantastyczny wieczór w Lipowej Alei.

Nataniel, który miał zamiar pojechać do domu zobaczyć się z Christą, zamiast tego zabrał ją i Abla do Lipowej Alei. Nie zastał żadnego ze swych przyrodnich braci, prawie wszyscy się pożenili i mieszkali gdzie indziej.

Rikard przywiózł swoją rodzinę, Vinnie i córkę Tovę, nieszczęśnicę, która była radością i światłem ich życia.

Zebrali się więc wszyscy, była nawet Mari, akurat bowiem przyjechała na tydzień w odwiedziny z całą swoją liczną rodziną.

Rodzice Ellen z początku bardzo sceptycznie odnosili się do tej wizyty. Nigdy nie słyszeli o żadnych krewnych noszących nazwisko Ludzie Lodu. Ale z oczu córki bił taki entuzjazm, że zrozumieli, jak wielkie ma to dla niej znaczenie. Poddali się więc i, wprawdzie niechętnie, ale założyli wizytowe stroje.

Drogę opisano im dokładnie, ale odnalezienie adresu w plątaninie małych uliczek Baerum nie należało do najłatwiejszych. Dotarli jednak na miejsce, spóźnieni zaledwie o dwie minuty.

Jakież powitanie ich czekało!

W Lipowej Alei wprost roiło się od wnuków Vetlego Voldena. Przy wjeździe na dziedziniec dworu dzieci rozwiesiły girlandy kwiatowe i wielką płachtę z napisem WITAJCIE. Każdą literę wymalowały innym kolorem, a ponieważ wszystkie dzieci popełniają zawsze ten sam błąd i nie pamiętają, że żółtego z daleka nie widać, wyglądało to jak WITACIE. Nikomu jednak to nie przeszkadzało.

Tyle ludzi! Z tyloma trzeba się przywitać! Wszyscy zgromadzili się wokół Ellen i jej rodziców. Ellen poznała brzydką, starą damę o cudownie łagodnych oczach, która nosiła imię Benedikte. Z jej synem Andre rozmawiała przez telefon, miał w sobie tyle zapału, a i w rzeczywistości okazał się równie sympatyczny. Był ojcem Rikarda, a Rikarda przecież dobrze znała.

Matka Nataniela okazała się doprawdy czarującą osobą. Jak to możliwe, by kobieta już niemłoda zachowała tak olśniewającą urodę? Był też mężczyzna o imieniu Vetle, jego żona, Francuzka, miała olbrzymi temperament. Uściskała Ellen i ucałowała w obydwa policzki. Pani nosząca imię Mali musiała chyba być żoną Andre, uff, nie, Ellen nie mogła ich wszystkich spamiętać. Rodzeństwo Jonathan, Mari i Karine z małżonkami, Joachim Gard był mężem Karine, a ponadto przyrodnim bratem Nataniela, to zaczynało robić się coraz bardziej zawiłe. Ojciec Nataniela, Abel, oj, tyle starszy od swej żony, ale też miły.

Dziewięcioro wnuków Vetlego zlało jej się w jedno. Wyróżniał się spośród nich tylko najmłodszy, Gabriel, syn Karine. Bratanek Nataniela. Chłopiec o poważnych, mądrych oczach, które z uwagą obserwowały Ellen.

W salonie Lipowej Alei zebrała się naprawdę wielka gromada ludzi.

Dzieciom pozwolono także wziąć udział w uroczystości, bo nie były już maluchami, wszystkie skończyły dziesięć lat.

Knut Knutsen Skogsrud był kompletnie oszołomiony. Nie mógł pojąć, że nagle ma tak wielką rodzinę, i to jaką! Andre jednak wyciągnął drzewo genealogiczne i udowodnił pokrewieństwo. Tak, Knut potwierdził, że jego nieszczęsny ojciec nosił imię Erling, a dziadek – Knut. Wiedział nawet, że prababka miała na imię Emma. Wszystko się zgadzało, a Mali z dumą stwierdziła, że jest jego najbliższą krewną, ona i jej syn Rikard. Ellen i Rikard rzucili się sobie w objęcia uradowani z odkrycia łączących ich tak bliskich więzów krwi.

Ellen za ich plecami zerkała ukradkiem na tablice genealogiczne, aby stwierdzić, jakie pokrewieństwo łączy ją z Natanielem… O, chyba sięgało aż XVI wieku!

Bardzo ją to uspokoiło.

Knut opowiedział, że jego stara matka nadal żyje, i cieszył się, że będzie mógł jej o wszystkim opowiedzieć. Nie pochodziła z rodu Ludzi Lodu, ale z całą pewnością zainteresuje ją nowina.

– To znaczy, że teraz możemy dodać do naszego nazwiska „z Ludzi Lodu”? – spytał Knut ze śmiechem. Był wysokim, postawnym mężczyzną o nieco nerwowych ruchach. To, jak powiedział, pozostałość po ciężkich czasach dzieciństwa, kiedy to razem z matką musiał ukrywać się przed ojcem.

– Tak, tak, możecie nazywać się „z Ludzi Lodu” – pokiwał głową Andre. – Ale nie używamy tego nazwiska na co dzień, poza tym zastrzeżone jest ono dla tych, których łączą z rodem więzy krwi. Ci, którzy weszli do rodu poprzez małżeństwo, nie mogą się nim posługiwać.

Po kolacji, kiedy największe podniecenie trochę opadło, Skogsrudem opowiedziano co nieco o dziejach Ludzi Lodu.

Ellen siedziała nieruchomo, zasłuchana.

Z Natanielem miała niewielki kontakt, usadowiono go bowiem dość daleko od niej, ale zbytnio jej to nie przeszkadzało, bo od każdego tutaj promieniowało tak wiele serdecznego ciepła. Knut postanowił, że wrócą do nazwiska Skogsrud; ogromnie się ucieszył, gdy poznał przyczynę okrutnego postępowania swego ojca Erlinga i dowiedział się, że przemiana w złego, niegodziwego potwora nastąpiła wyłącznie za sprawą złego dziedzictwa. Tak, widzieli wszak starą Benedikte i młodziutką Tovę, i zrozumieli rozpacz całego rodu.

Vetle, który zetknął się ze strasznym Pancernikiem, Erlingiem Skogsrudem, w Hiszpanii, nie opowiedział jednak wszystkich szczegółów. Nie zdradził, jak bestia wetknęła opancerzoną rękę w jego kryjówkę i niemal go stamtąd wyrwała. Nie dowiedzieli się także, że Erling Skogsrud prawdopodobnie wciąż żyje i jest jednym z najwierniejszych sług Tengela Złego. Poznają prawdę później, z czasem, o ile okaże się to konieczne.

Spotkanie przeciągało się, tak wiele mieli sobie do opowiedzenia, a i tak zdołali przedstawić zaledwie ułamek historii rodu. Ale Knut i jego rodzina zabrali ze sobą do domu przepisane na czysto kroniki Ludzi Lodu, by w spokoju poznać historię rodu z wszystkimi szczegółami.

Rozstali się w znakomitych humorach, wymieniwszy adresy i telefony i umówiwszy na kolejne spotkanie w niedługim czasie. Ellen ledwie zdołała pożegnać się z Natanielem, zmierzali bowiem każde w swoją stronę, a osoby, które miały im towarzyszyć, czekały.

Spotkają się jednak już w poniedziałek…

Jeśli ona, Ellen, będzie miała dość odwagi. Chwilami chciała tego, chwilami nie.

Wiedziała jednak, że w końcu się zdecyduje. Nie mogła przecież zbyt długo nie widzieć Nataniela.

W całym zamieszaniu nie wyjaśniono szczegółowo zadania, jakie czeka Nataniela, powoli jednak Ellen zaczynała się domyślać.

Kiedy siedziała z tyłu w samochodzie za zajętymi rozmową rodzicami, przeszył ją dreszcz.

Słyszała wszak o wybranym, tym, na którego czekał przez wieki cały ród Ludzi Lodu. Wszystko wskazywało na to, że jest nim właśnie Nataniel.

Serce ściskało jej się z lęku o niego. Ciągle jeszcze znała zaledwie cień tego, o którym wszyscy mówili: Tengela Złego. Ale i to wystarczyło, by chłód przenikał ją do szpiku kości na samą myśl o nim i o wrażliwym, delikatnym Natanielu.

Загрузка...