Slayton skrzywił się i westchnął.
– No dobra, wygłupiłem się – w głosie Kelly’ego zadrgały nutki skruchy. – Powiedz lepiej, o co cię pytali?
Slayton machnął ręką.
– To wariaci. Chcieli wiedzieć, czy można mordować wbijając szpilki w fetysze, czy umiem lewitować i czy nie spałem z czarownicą voodoo.
– O, cholera…
– Chodźmy się lepiej czegoś napić, zanim spławią tych dziennikarzy. Nie widziałeś gdzieś w pobliżu barmana przelatującego na miotle?
Siąpiący deszcz zmienił się w ulewę, z którą nie mogły sobie poradzić nawet pracujące na maksymalnej szybkości wycieraczki. Fontanny brudnej wody tryskały spod kół pędzących samochodów i zalewały witryny stojących zbyt blisko jezdni sklepów.
– Często macie taką pogodę? – spytał Layne.
Ashcroft pochylił się nad kierownicą, usiłując dojrzeć coś przez zalewaną strugami wody szybę. Nie zwalniał jednak ani trochę.
– To powietrze znad Zatoki. Zawsze psuje nam osiemdziesięciostopniową sielankę, jeśli ci o to chodzi.
– Znad Zatoki? Będziemy mieli tajfun?
– Może… – Ashcroft przycisnął hamulec wpadając w kontrolowany poślizg, potem znowu dodał gazu. – Spieszę się, bo pokpiłem tę sprawę – wyjaśnił.
– Dlaczego?
– Dowiedziałem się, że pod magazynem antykwariusza postawiono Barry’ego.
– No to co? Przecież ma zdjęcie Havoca.
– Zdjęcie może ma, ale nie słyszałem jeszcze, żeby Barry kogokolwiek rozpoznał. On jest z działu technicznego.
Ashcroft znowu przycisnął hamulec i sunąc prawie bokiem ustawił się między dwoma furgonetkami przy krawężniku.
– Chodź, to tutaj.
Ponure ciasne wnętrze wcale nie przypominało księgarni. Stare zakurzone meble, mroczne obrazy i wyliniałe wypchane zwierzęta zagracające dolną salę przywodziły raczej na myśl magazyn dekoracji jakiegoś podrzędnego teatru.
– Zaraz schodzę – dobiegł ich głos z zamocowanej prawie pod sufitem żeliwnej galeryjki.
Layne i Ashcroft podeszli do zmatowiałej ze starości lady.
– Tu są same śmiecie – mruknął Layne. – Ciekawe, czy piękna Maureen nie wystawiła nas do wiatru.
Ashcroft wziął do ręki potargany numer „Esquire’a” i trzymając go w wyciągniętych rękach przerzucał wystrzępione kartki.
– Oczywiście, że nie ma sensu – z góry dobiegał ich ten sam głos. – Proszę to zostawić, a potem zapakujemy wszystko razem.
– Mam nadzieję, że mogę na pana liczyć? – odezwał się ktoś inny.
– Roth i Gellerstein to bardzo solidna firma. Zapewniam pana, że wszystko będzie w porządku…
Layne zaintrygowany trzymanym przez przyjaciela starym magazynem zajrzał mu przez ramię. Gdzieś z tyłu rozległ się łoskot kroków, wzmocniony rezonansem metalowych schodków. Trzasnęły wyjściowe drzwi, a zaraz potem z tyłu padło pytanie:
– Czym mogę panom służyć?
Odwrócili się jednocześnie.
– Pan Roth?
– Nie, Gellerstein, słucham panów.
– Jesteśmy z policji – Ashcroft pokazał staruszkowi odznakę. – Podobno George Havoc zamawiał u pana książki…
Starszy mężczyzna uśmiechnął się szeroko.
– Tak, zgadza się. To bardzo rzadkie pozycje. Musiałem wysyłać zamówienie aż do Nowego Jorku.
– Czy ma pan je tutaj?
– Tak. Dwie dostałem już dzisiaj, a trzecią obiecali przysłać najpóźniej w piątek. – Staruszek zawrócił ku metalowym schodom. – Zaraz panom pokażę.
Wrócił po chwili dźwigając dwa opasłe tomy.
– Proszę, to „Archeologia Południowej Arabii” Cornsa z pięćdziesiątego drugiego roku. A to „Legendy perskie”. Unikatowe wydanie, oprawione w grubą cielęcą skórę. Tylko sześćset egzemplarzy. Rok wydania tysiąc dziewięćset drugi.
Layne dotknął szarego grzbietu książki.
– Co jeszcze ma przyjść? – spytał.
– A to już rzecz zupełnie nowa, choć niedostępna w księgarniach. Chodzi o uniwersytecki raport z prac archeologicznych prowadzonych przez ekipę Hartmana. Pana Havoca interesuje zeszyt: „Wzgórza 1114 i 1115”.
– Musimy zarekwirować te książki – powiedział Ashcroft.
– Hm, nie prowadzę przedsiębiorstwa charytatywnego.
– Ile jesteśmy panu winni?
– Trzysta pięćdziesiąt dolarów.
– Ile?!
– Już mówiłem, że to prawie unikatowe pozycje…
Ashcroft krzywiąc się wypisał czek.
– Przyjmie pan to? – spytał wyrywając podłużną karteczkę.
– Od pana oczywiście. Jak mógłbym nie wierzyć policji?
Ashcroft ciągle z kwaśną miną schował książeczkę do wewnętrznej kieszeni.
– Chcielibyśmy też prosić pana o współpracę…
– Tak…?
– Interesuje nas pan Havoc osobiście. Jeśli przyjdzie odebrać książki w piątek, nasi ludzie powinni na niego czekać i…
– Czy jest poszukiwany?
– Tak.
– No to dlaczego panowie nie powiedzieli od razu. Mogliście go przed chwilą aresztować.
– Co?!
Staruszek uśmiechnął się ponownie.
– Był tu przecież przed chwilą. Wyszedł, kiedy panowie przeglądali magazyn…
Ashcroft bez słowa rzucił się do drzwi. Layne chciał coś powiedzieć, ale chwycił tylko książki i pobiegł za nim. Dopadł do samochodu w momencie, kiedy Ashcroft zaczął krzyczeć do mikrofonu:
– Do wszystkich patroli w okolicy Pitt’s Center! Na Dellen Avenue lub w jej pobliżu kręci się poszukiwany George Havoc. Natychmiast podjąć poszukiwania. Powtarzam…
– Tu „Jane 200”. Zgłaszam się na wezwanie.
– Tu „Jane 217”. Jadę wzdłuż Dellen Avenue. Brak jakiegokolwiek ruchu na chodnikach…
Ashcroft nerwowo kręcił gałką odbiornika. Niestety, pochodzące od zakłóceń szumy i trzaski nie chciały ustąpić.
– Tu „Jane 200”. Widzę mężczyznę o wyglądzie odpowiadającym…
– Śledź go! Jedź za nim!
– Tu „Jane 200”. Podejrzany skręcił w zaułek obok sklepu Krugera. Wchodzi w jakąś bramę.
– Halo, „Jane 200”! Nakazuję natychmiastowe aresztowanie!
– Zrozumiałem. Opuszczamy samochód.
Ashcroft przekręcił kluczyk tak, jakby chciał wyrwać go razem ze stacyjką. Samochód ruszył zawadzając o zderzak furgonetki i ślizgając się na mokrej nawierzchni pomknął wzdłuż metalowej siatki zabezpieczającej chodnik. Przed sklepem Krugera skręcili gwałtownie. Piszczące opony na dłuższy czas straciły przyczepność i samochód zatrzymał się dopiero zrobiwszy prawie pełny obrót.
– Do której bramy weszli policjanci? – krzyknął Layne do niskiego, zanoszącego się kaszlem mężczyzny, którego podtrzymywała drobna dziewczynka.
Pojemniki z farbą w aerozolu wystające z jej kieszeni świadczyły, że to ona była autorką fantastycznych wężowych postaci namalowanych na ścianie domu.
– Hej, słyszy mnie pan?
Mężczyzna podszedł bliżej i nie odejmując od ust chusteczki wskazał na najbliższe przejście.
– Tam – wycharczał i znowu zaniósł się kaszlem. Wyskoczyli z samochodu i starając się nie upaść pobiegli w kierunku bramy. Zanurzyli się w gęsty mrok, ale już po chwili stanęli na widok dwóch rozglądających się bezradnie policjantów.
– Gdzie on jest? – spytał Ashcroft.
– Uciekł. – Starszy policjant schował rewolwer do kabury. – Wbiegł tutaj, ale można opuścić to miejsce w co najmniej pięciu kierunkach.
Layne dopiero teraz dostrzegł rozgałęzienie korytarza.
– Wracamy?
Ashcroft skinął głową. Powlekli się z powrotem, z wściekłością rozpryskując wodę kałuży. Tuż przed samochodem Layne przystanął nagle i ruchem ręki przywołał Ashcrofta. W poprzek chodnika biegł rozmazany jaskrawozielony napis:…AND CRY – HAVOC…!
Layne spojrzał na pobliski mur zaludniony również jaskrawymi, chorobliwie powykręcanymi postaciami. Ich wielkie błyszczące oczy zdawały się patrzeć wprost na niego.
– To twoja robota? – spytał Ashcroft na stojącą obok, samotną już dziewczynkę.
Mała skinęła głową.
– Dlaczego to zrobiłaś?
– Ten pan, który tu stał, prosił mnie o to – dziewczynka nagle okręciła się na pięcie i pobiegła przed siebie.
Na chwilę jeszcze jej twarz pojawiła się zza narożnika.
– Jedźcie tyłem! Jedźcie tyłem! – krzyknęła i znikła bezpowrotnie.
– Jeden zero dla niego – mruknął Layne.
Ashcroft spojrzał mu w oczy, potem odwrócił głowę i otworzył drzwiczki.
– Do zobaczenia w piątek, George – szepnął wsiadając do samochodu.
Zaraz jednak wysiadł znowu. Przednia szyba była zamalowana na niebiesko.
Wóz policyjny stał zaparkowany pod wysokim wiaduktem, skąd od czasu do czasu, gdy przejeżdżały wielkie kontenerowce, dobiegał głuchy łoskot. Posterunkowy Pandey palił papierosa, starannie wypuszczając dym nad skrajem ledwo opuszczonej szyby. Jedyne o czym marzył, to aby sierżant Kirkpatrick spał jak najdłużej. Wyciągnięte w rozłożonym fotelu ciało zwieńczone było zakrywającym twarz kapeluszem. Kirkpatrick byłby całkiem miłym gościem, gdyby nie to, że bez przerwy mówił o żarciu. Ostatnio o mało nie doprowadził Pandeya do szoku i zarazem ślinotoku, opowiadając, jak się przyrządza sos cumberland na winie madera.
– Patrol „Celia 180”, zgłoś się – dobiegło od deski rozdzielczej.
Zanim Pandey wypstryknął papierosa, sierżant zgrzytając oparciem zdążył już przyjąć pozycję siedzącą. Jego palec bezbłędnie trafił w napis „odbiór”.
– Kirkpatrick, słucham.
– Jedźcie na Jefferson Square siedem, jakiś szaleniec wdarł się do ogniska opieki dziecięcej.
Sierżant uruchomił silnik i z wizgiem wycofał parę metrów.
– Lat około dwudziestu, uzbrojony w nóż. Tam jest mnóstwo dzieci…
Pedał gazu przyciśnięty do samej podłogi sprawił, że ruszyli jak rakieta, podrzuceni na dodatek bruzdą krawężnika.
– Zatrzymajcie go, broni użyć tylko w ostateczności, zrozumieliście…?
Przy kolejnym zakręcie głowa Pandeya rozpłaszczyła się na szybie, aby zaraz potem odskoczyć w drugą stronę.
– Będziemy za dwie minuty – powiedział Kirkpatrick odpychając go ramieniem.
Mężczyzna w białym pontiacu dokonał cudu, aby uniknąć zderzenia. Musiał skądś wiedzieć, że zderzaki wozów policyjnych są odpowiednio wzmocnione. Światło na dachu i jękliwe zawodzenie syreny uprzedzało jednak większość kierowców.
– Trzymaj się – powiedział sierżant. – Pojedziemy na skróty.
Pandey nie zadając żadnych pytań chwycił kurczowo zamontowany nad drzwiami uchwyt. Kirkpatrick nie rzucał słów na wiatr.
Uderzając w pudło automatu z gazetami wjechali na chodnik i miażdżąc niski płotek zjechali na strzyżony trawnik parku. Sprzed maski rozprysła się grupa chłopców na wrotkach. Sierżant przesuwając językiem po wargach żonglował między stosunkowo licznymi drzewami, aby na końcu przebić gęsty żywopłot. Kiedy Pandey otworzył oczy, dojeżdżali już do krawężnika. Kilkunastoosobowy tłum wyraźnie wskazywał właściwy adres. Nie zamykając drzwiczek wybiegli z wozu. W dłoni sierżanta pojawił się czarny rewolwer o krótkiej lufie.
– Wchodzisz za mną, potem w lewo – krzyknął.
W sieni domu, przy stercie zwalonych ubrań, stała kobieta. Jej twarz była podobnego koloru co siwe włosy. Wskazała wiszące tylko na górnym zawiasie drzwi. Sierżant wywalił je do końca jeszcze jednym kopnięciem i wpadł do dużej sali, z wysokimi, sięgającymi sufitu oknami. O mało nie potknął się o leżącego na podłodze starszego człowieka. Spomiędzy palców obejmujących głowę ciekła strużka krwi.
– Tutaj! – usłyszeli okrzyk z przeciwległego kąta.
Pośród powywracanych koników i zabawek elektrycznych stała z młotkiem w dłoni korpulentna kobieta.
– Mam go tutaj. Dzieci uciekły… Zdążyły…
Chłopak siedzący na podłodze miał zalęknione i rozbiegane oczy. Chciał chyba coś powiedzieć na widok policjantów, lecz ruch młotka zmusił go do zamknięcia ust.
– Co tu się działo? – rewolwer sierżanta nie schodził z torsu chłopaka.
Pandey przysunął do siebie leżący na podłodze nóż. Był to wojskowy bagnet.
– To wariat – kobieta wskazała młotkiem. – Wszedł zaraz za matką jednego z dzieci, myśleliśmy, że to jej znajomy. A on się rzucił na małego Phillipa…
Pokazała na trzymany przez Pandeya przedmiot.
– Nasz wychowawca próbował go obezwładnić…
Sierżant zrobił krok do przodu i chwycił chłopaka za kołnierz.
– No… – próbował go podnieść, lecz ten zawisł w jego dłoni jak szmaciana lalka.
Kirkpatrick zerknął na kobietę.
– Kto go tak urządził?
Po jej twarzy nagle pociekły łzy.
– To straszne… już prawie złapał Phillipa, kiedy raptem… – chlipnęła – stał się cud. Ten zbój nagle jakby osłabł, wypuścił nóż i siadł na podłodze.
Kirkpatrick uniósł podbródek chłopaka lufą rewolweru.
– Coś ty tu robił?
W matowym spojrzeniu chłopaka błysnęła panika.
– Nie wiem… – powiedział.
Kirkpatrick i Pandey przyglądali się jego twarzy.
Mimo że sala nie miała okien, nie trzeba było wychodzić na zewnątrz, aby przekonać się, jaka jest pogoda. Skórzane i drelichowe kurtki zbyt dobrze świadczyły, iż prognozy zapowiadające kilkudniowe ochłodzenie nie kłamały. Ashcroft stał przed siedzącymi na krzesłach dziesięcioma mężczyznami i końcem wskaźnika stukał w rozpiętą na stojakach mapę przedstawiającą Dellen Avenue wraz z najbliższą okolicą. Sklep antykwariusza oznaczono jasnożółtym kwadratem. Layne niemal na palcach wsuwał się do sali.
– Czy są jakieś pytania? – dobiegło od strony podium.
Mężczyzna, którego twarzy Layne nie był w stanie dojrzeć, uniósł niedbale rękę. Miał twardy miejski akcent.
– Chcę się upewnić – zaczął. – Bo z tego wszystkiego wynika, że policja w ogóle nie będzie zabezpieczać okolicy.
Dennis musiał siedzieć gdzieś przy podium, ale dopiero teraz jego głowa wyłoniła się ponad ludzi.
– Sprawa kapitana Ashcrofta jest… – świadomie zrobił pauzę – powiedzmy nietypowa. Wasza firma lotnicza, na prośbę burmistrza, poszła nam na rękę odstępując nam was. Inaczej nie moglibyśmy prowadzić akcji, mamy wiele innych spraw na głowie.
Ashcroft skrobał metalową końcówką jakiegoś narzędzia klepki podłogi.
– Nie zaprzeczam – uniósł głowę. – Policja się nie nudzi, ale ujęcie tego człowieka może wyjaśnić całą serię zagadkowych morderstw.
Brygada antyterrorystyczna była wyraźnie rozbawiona tą różnicą poglądów. Dennis rozszerzył usta w nieprzyjemnym grymasie.
– Te morderstwa, Neal, ustały.
– Za szybko. – Ashcroft zwolnił przycisk, mapa zwinęła się z hałasem. – Stanowczo za szybko, jak na jakąś zaprogramowaną akcję.
Dennis zamaszyście złożył dłonie.
– Ano zobaczymy… – mruknął enigmatycznie, potem obrócił się do sali. – Niemniej raz jeszcze dziękuję waszym liniom za pomoc.
Drobnym krokiem, nieznacznie poprawiając pod marynarką uciskający go pasek, ruszył ku drzwiom. Kiedy mijał próg, Layne poczuł drażniący zapach potu.
– Myślę – głos Ashcrofta jakby swobodniej rozchodził się teraz w sali – że wszystko jest omówione i uda nam się zatrzymać George’a Havoca bez problemu. Dlatego dziękuję panom. Do zobaczenia jutro.
Layne uniósł się z fotela i idąc pod prąd ruszających ku wyjściu ludzi przesuwał się ku Ashcroftowi. Zanim dotarł na podium, ten zdążył już uruchomić rząd terkoczących wentylatorów, potem opadł na fotel. Po raz pierwszy Layne dostrzegł u niego worki pod oczyma.
– Rozmawiałeś z Kellym i Slaytonem? – spytał Ashcroft, kiedy już wszyscy wyszli zostawiając ich w monotonnym hałasie wentylacji.
– Tak.
Ashcroft ciężko westchnął, tak samo jak rano, kiedy oglądał swoją twarz na pierwszych kolumnach kilku szmatławców.
– I co? Zgodzili się uczestniczyć w akcji?
– Tak, będą tutaj, w gmachu, na pół godziny przed zbiórką.
Ashcroft z zadowoleniem skinął głową i pstryknął palcem w teczkę Layne’a.
– Masz tam coś ciekawego?
Layne zwolnił zamek.
– Słyszałeś o… – zastanawiał się przez moment – dynastii Sasanidów?
Palce Ashcrofta szperały pod szyją rozpinając koszulę. Miał przy tym minę, jakby chciał sobie odgryźć wargę.
– Nie znęcaj się nade mną. Co znalazłeś?
– Mam nadzieję, że wiesz, gdzie jest Półwysep Arabski?
Ashcroft położył nogi na stole.
– Bawisz się dobrze?
– Przepraszam. – Layne przyciągnął fotel zostawiony przez Dennisa. – Poczekaj chwilę.
Zanurzył dłoń w teczce i wyciągnął opasły tom „Legend perskich” przełożony tekturową zakładką. Nie otworzył go jednak.
– Wolę opowiedzieć ci własnymi słowami. To podanie beduińskie, jak sądzę, jeszcze sprzed okresu wielkich podbojów islamu w VII czy VIII wieku.
Ashcroft zadarł głowę ku wirującym łopatom wentylatora.
– Chcesz powiedzieć, że znalazłeś odpowiedź na pytanie, dlaczego Havoc morduje ludzi?
Kaszel Layne’a był nienaturalny.
– Zaczekaj – uderzył lekko w karty książki. – Opisano tu dzieje pewnego plemienia, bogatego i trzymającego w posłuchu wszystkie okoliczne ludy. Dzięki temu opływało we wszelkie dobra i przez lata nic mu nie było w stanie zagrozić. Wszystko to zaś było zasługą władców plemienia, zawsze wywodzących się z tego samego rodu. Mieli oni dziwną moc, która zapewniała im całkowitą kontrolę nad swoim ludem, a ponieważ byli mądrzy, potrafili to wykorzystać.
Ashcroft założył stopę na stopę, ale nie odezwał się. Layne opuścił wzrok na książkę.
– Jak łatwo się domyślić, tym, co przerwało sielankę, był wewnętrzny rozłam. Tak, tak… – Layne przytaknął dostrzegając ruch warg Ashcrofta. – Dwóch braci. Talib, ogarnięty przez zło, postanowił wykorzystać swoje możliwości dla zawładnięcia światem. Drugi z braci, Samandal, próbował go powstrzymać, oczywiście bez skutku. Nie miał żadnych szans, ponieważ Talib już od dzieciństwa przejawiał większe zdolności w kierowaniu ludźmi. Kiedy dojrzał w nim plan podboju, najpierw postanowił zabić brata, a potem ze ślepo posłusznym ludem uderzyć na sąsiednie plemiona. Nie przewidział jednego. Samandal uciekł do króla Persów i oskarżył Taliba o spisek z Bizancjum. Uczynił to świadomie, wiedząc, że musi zniszczyć swój lud, zanim ten zagrozi światu. Persowie zaatakowali Taliba i mimo twardego oporu pokonali go. A teraz uważaj…
Layne zdjął okulary i przetarł ich zachodzące za uszy końce.
– Śmiertelnie ranny Talib nakazał swoim ludziom ujść w jak najdalsze strony, mówiąc, że przyjdzie jeszcze jego czas. Nie za ich życia ani za życia ich wnuków. Kiedy jednak ta chwila nastąpi, wszyscy znów połączą się i pod przywództwem jego potomka odzyskają dawną potęgę, przy czym będzie ich wtedy znacznie więcej. Dodał, że gdy przyjdzie pora, sami znajdą swego wodza.
W ciszy wyraźnie słychać było szum wentylatorów i dobiegające zza drzwi korytarza odgłosy rozmowy. Nogi Ashcrofta uniosły się, a potem zataczając łuk opadły na podłogę.
– Nie sądzisz, że to sprawa dla psychiatry? – spytał. – Kto wie, może masz rację. Havoc rzeczywiście może uważać się za potomka Taliba…
Layne mimowolnie przetarł palcami szkła, rozmazując na nich tłuste smugi.
– Posłuchaj czegoś jeszcze – wcisnął okulary na miejsce. – Corns w swojej „Archeologii Południowej Arabii” pisze, że w 570 r. p.n.e. tereny dzisiejszego Jemenu zostały zajęte przez władcę Persów Chozroesa I Anuszirwanę, co zresztą było bezpośrednią przyczyną późniejszej wojny persko-bizantyjskiej. Corns w pracy tej wspomina również o legendzie, twierdząc, że nie jest to z pewnością apokryf. Uważa, że takie plemię, mające pod sobą obszar między Morzem Czerwonym a Zatoką Adeńską, rzeczywiście istniało. Okres jego świetności zapoczątkowany w piątym wieku zakończył najazd Persów, rzeczywiście spowodowany zdradą jednego z władców. Świadczą o tym wykopaliska, a konkretniej…
Layne śliniąc palec przerzucił kilka kartek z drugiej książki.
– Właśnie, w czasie prac prowadzonych na początku lat trzydziestych odkryto ruiny, co już samo w sobie jest zaskakujące, jeśli chodzi o plemiona beduińskie, znaleziono także płaskorzeźby. Wyryte tam historie potwierdzają niemal dosłownie przekaz z legendy.
Uniósł wzrok dokładnie w chwili, gdy Ashcroft nachylał się ku niemu.
– Umówmy się nazywać rzeczy po imieniu – powiedział kapitan wyraźnie rozdzielając słowa. – Czy ty poważnie sugerujesz, że Havoc jest nowym wcieleniem Taliba, czy jak mu tam, i siłą woli rozkazuje ludziom?
Twarz Layne’a była bez wyrazu.
– Nie, ale znając te książki może być o tym przekonany.
– I samo przekonanie wystarcza, aby działo się wokół niego to, co się dzieje?
Książki zamknęły się z hałasem.
– W takim razie pozostaje uznać, że legenda jest prawdziwa i właśnie się spełnia.
Ashcroft żachnął się.
– Bzdura.
Wdusił z całej siły przycisk, obroty wentylatora ustały.
– Pamiętaj o imigrantach z początku wieku. – Layne zatrzasnął zamek teczki. – Taki napływ ludności z całego świata do jednego kraju nie miał precedensu.
– Do diabła z tym… – Ashcroft opędzał się jak od natrętnej muchy. – Trudno, żebym zaczął wierzyć w wędrówkę dusz skrzyżowaną z hipnozą. Możesz to jakoś wytłumaczyć?
Ramiona Layne’a uniosły się bezradnie.
– Niemniej dla Havoca ma to znaczenie.
– Cholerny wariat, niech ja go tylko dorwę. – Ruchem stopy dotknął teczki Layne’a. – Dowiem się, po co zaznaczył tę legendę.
Layne uśmiechnął się zza brody.
– To nie on.
– Co nie on?
– Nie on zaznaczył. Ja sam to zrobiłem.
– Dlaczego? – Brwi Ashcrofta wygięły się jak gotyckie łuki. – Dlaczego akurat na nią trafiłeś?
– Widzisz… Może dlatego, że książka sama otworzyła się w tym miejscu, a może… Sam nie wiem…
– Poczekajmy do jutra. Dziś wieczorem zajmijmy się wreszcie czymś normalnym.
Layne poruszył się w fotelu.
– Nie bój się – uspokoił go Ashcroft. – To tylko małe przyjęcie. Na konto jutrzejszych wyborów do rady miejskiej.
– To świetnie – wargi drgnęły Layne’owi w uśmiechu. – A już się bałem, że trupy to jedyna wasza rozrywka.
Layne, skulony na wąskiej podłodze żeliwnej galeryjki po raz kolejny zmienił niewygodną pozycję, kopiąc przy tym leżącego tuż obok Ashcrofta. Ten spojrzał na niego i przyłożył palec do ust. Przebywali w starym antykwariacie od samego rana. Dawno już minęło południe, a oni coraz bardziej głodni czekali, czując, że jeśli przyjdzie im poleżeć tak jeszcze parę godzin, być może później nie będą w stanie się podnieść.
Na dole Gellerstein, oparty o szeroki kontuar, spławiał nielicznych klientów i coraz częściej spoglądając na zegarek mamrotał jakieś przekleństwa. Od czasu do czasu rzucał też niechętne spojrzenia w stronę Kelly’ego i Slaytona, którzy z minami wyrażającymi najwyższe cierpienie przeglądali ciągle ten sam oprawiony w kolorową folię słownik.
Wielki zegar na ścianie wybijał właśnie trzecią, kiedy do sklepu weszła opięta plastykowym kombinezonem Murzynka. Powiewając prostymi, ufarbowanymi na blond włosami podeszła do kontuaru. Nie zdążyła otworzyć ust, kiedy Slayton przyłożył jej palec do pleców.
– Ręce do góry – szepnął.
Murzynka spojrzała na niego zalotnie. Slayton uśmiechnął się i podniósł wzrok ku metalowej barierce, zza której wychyliły się głowy Ashcrofta i Layne’a.
– Nie strzelajcie, to nie Havoc – powiedział.
Dziewczyna położyła swoją dłoń na jego ręce i uśmiechnęła się szeroko. Zaraz jednak odsunęła się, widząc czerwieniejącą twarz Ashcrofta.
– Slayton! Jeszcze jeden taki numer…
– Bez przesady – wtrącił się Kelly. – On nigdy nie przyjdzie.
– Właśnie… mamy tu siedzieć do końca życia?
Murzynka zrobiła krok do tyłu.
– To ja już sobie pójdę!
– Stać! Zatrzymujemy panią – krzyknął Ashcroft.
– Za co?
– Przez tego idiotę. Zaczeka pani tutaj, żeby nie spalić pułapki.
– Mam ważne kolokwium. – Dziewczyna cofała się w stronę wyjścia. – Nie mogę zostać.
Kelly odprowadzający ją wzrokiem odruchowo ukłonił się stojącemu w drzwiach mężczyźnie.
– Dzień dobry, panie Havoc…
– Cześć, Kelly – mruknął tamten. – O, jest i Slayton. Czekacie na mnie?
– Tak – wyrwało się Kelly’emu. – Nie, nie – poprawił się. – To jest…
– Brać go! – krzyknął Ashcroft. – Uwaga, grupa na zewnątrz blokować ulicę. – Odrzucił niepotrzebną krótkofalówkę i przesadzając barierkę zeskoczył na dół.
Dwóch żołnierzy wyskoczyło zza wielkiej szafy. Jeden poślizgnął się, ale już po chwili oba karabiny mierzyły w pierś Havoca. Murzynka okazała się jednak szybsza. Obiema rękami chwyciła lufy i skierowała na siebie. Dopiero teraz Havoc skoczył do tyłu. Udało mu się wyminąć nadbiegających żołnierzy i powalić jakiegoś przechodnia, który rozkładając ramiona zastąpił mu drogę.
– Łapcie go! – krzyczał Ashcroft. – W razie konieczności strzelać w nogi!
Osłaniając twarz wyskoczył na chodnik prosto przez wystawową szybę. Layne, który zdążył już zbiec po krętych schodach, zderzył się w drzwiach z Kellym i Slaytonem. Po krótkiej szamotaninie popchnięci przez żołnierzy wypadli na zewnątrz i ślizgając się na odłamkach szkła ruszyli biegiem w kierunku, skąd dobiegały ich najgłośniejsze krzyki ludzi. Wraz z grupą kilku sapiących pod kuloodpornymi kamizelkami członków grupy szturmowej wpadli do zatłoczonego supermarketu.
Havoc umykał wąskim przejściem między stojakami obwieszonymi mieszaniną płaszczy, futer i garniturów.
– Stój! – krzyknął któryś z żołnierzy. – Stój, bo strzelam!
Havoc przewrócił najbliższy stojak usiłując opóźnić pościg, ale było jasne, że biegnący z tyłu dopędzą go lada moment. Żołnierz, który wysforował się do przodu, w biegu zerwał z najbliższego filaru gaśnicę i stękając z wysiłku rzucił ją do przodu. Havoc upadł ugodzony w nogi, a żołnierz rzucił się na niego, kolbą karabinu przygniatając do ziemi szyję leżącego.
W tym momencie rząd wieszaków przymocowanych do grubej aluminiowej ramy wysunął się z boku, zagradzając drogę reszcie grupy. Layne naparł na nią ramieniem, ale nikt się nie przyłączył. Poczuł nagle, jak ktoś wskakuje mu na plecy i wykorzystując jego ramiona przedostaje się górą. Ashcroft z resztą żołnierzy rwąc i tratując skłębioną masę luksusowych ubrań przedzierali się na drugą stronę. Layne upadł na ziemię i z trudem, obcierając plecy, przeczołgał się dołem.
Żołnierza, który złapał Havoca prawie nie było widać spod góry kłębiących się i krzyczących coś niezrozumiale ciał.
– Ludzie, co robicie?! – płakał z boku jakiś staruszek. – Przeszkadzacie policji w ujęciu przestępcy…
Trzech obwieszonych projektami studentów stało pod ścianą, z pewnym przerażeniem obserwując rozgrywającą się przed nimi scenę. Jeden z nich przełamał się nagle, skoczył do przodu i chwycił za włosy jakąś kobietę kopiącą skuloną na ziemi postać. Usiłował odciągnąć ją do tyłu, ale kobieta ugryzła go w rękę i ciosem łokcia w splot słoneczny pozbawiła oddechu. Kolega podtrzymał go, ale nie zamierzał angażować się w bójkę.
– Tam! Tam uciekł – krzyknął histerycznie, wskazując dział spożywczy. – Utyka na lewą nogę!
Ashcroft spojrzał w tamtym kierunku. Szerokie, całkowicie otwarte drzwi zastawione były trzymającymi się za ręce ludźmi. Mimo że wyglądali na przypadkowych klientów, było pewne, że nie rozejdą się na wezwanie. Zanim Ashcroft zdołał zanalizować sytuację, rozwścieczeni pobiciem kolegi żołnierze błyskawicznie sformowali klin i z ustawionymi na sztorc, jak przy ataku na bagnety, karabinami ruszyli do przodu. Na wzór szarżującej konnicy posuwali się najpierw powoli, potem coraz szybciej, by wreszcie daleko przed stłoczonymi ludźmi ruszyć biegiem. Layne skrzywił się odruchowo, kiedy przy akompaniamencie nieludzkich wrzasków wyciągnięte lufy wbiły się w żywy mur łamiąc żebra i wybijając zęby. Ława żołnierzy skłębiła się, ale prawie nie tracąc impetu rozerwała desperacką obronę i przetaczając się po przewróconych ludziach wtargnęła do środka. Ashcroft, Layne, Kelly i Slayton rzucili się w ich ślady. Slayton wspiął się na najbliższą półkę.
– Jest! – krzyknął. – Tam!
Gdzieś w środku ogromnej sali, zastawionej stertami artykułów spożywczych, co chwilę pojawiała się i znikała kuśtykająca postać. Tutaj też zbity tłum kupujących zastąpił im drogę. Żołnierze, wyrąbując przejście kolbami, powoli szli do przodu. Layne chwycił jakieś kartonowe pudło i osłaniając się nim przed lecącymi zewsząd puszkami i butelkami szedł tuż za ich plecami.
Jakaś kobieta trzymając się filara krzyczała rozpaczliwie:
– Ludzie, przestańcie! Przecież to policja!
Tuż obok młody chłopak wisiał na automacie telefonicznym. Przez ogólny hałas do Layne’a dobiegały tylko strzępy rozmowy:
– Przyjeżdżajcie natychmiast… biją waszych… nie tylko radiowozy, ale i ci ze szpitala dla wariatów…
Linia żołnierzy pod naporem tłumu wyginała się i łamała. Rozległ się łoskot ostrzegawczej serii i z sufitu posypały się fragmenty plastykowych płyt.
– W ten sposób nic nie osiągniemy – krzyknął Layne chwytając Ashcrofta za ramię.
Ten wskazał mu Kelly’ego i Slaytona, powoli przepychających się przez szalejący tłum.
– Bić policję! Bić policję! – krzyczeli obaj i wydawało się, że nikt ich nie atakuje.
– Może to jest jakaś metoda? – Huk rozbijanych opakowań prawie zagłuszał głos Ashcrofta.
Layne raczej niepewnie spojrzał na obłąkane twarze ludzi.
– Wezwijmy posiłki – powiedział.
Ashcroft schował pistolet do ukrytej pod marynarką kabury i, wykorzystując chwilowe zamieszanie spowodowane serią niecelnych rzutów kogoś z tyłu, wmieszał się w tłum.
– Bić policję! – krzyknął.
Cios, który otrzymał w czoło, odrzucił go z powrotem pod nogi Layne’a. Mówił coś, ale jego słowa ginęły w potężniejącym z każdą chwilą jazgocie. Layne, czując, jak drżą mu ręce, podniósł wytrącony jakiemuś żołnierzowi karabin i wspiął się na półkę. Z trudem utrzymując równowagę, zrzucając nogami dziesiątki słoików i worków, szedł naprzód, czuł, jak uderzają go rzucane zewsząd opakowania. Na szczęście tak groźne na początku dwukilogramowe puszki z wołowiną musiały się skończyć, bo zdołał dotrzeć za pierwszą nieprawdopodobnie ściśniętą linię tłumu tylko z lekkimi stłuczeniami. Zeskoczył niezgrabnie z półki i osuwając się po ustawionych w pryzmy pudełkach z odżywką dla niemowląt wylądował na podłodze. Gdzieś obok słyszał głosy Kelly’ego i Slaytona, którzy również wydostali się na wolniejszą przestrzeń.
– Łapcie go! To groźny bandyta!
Layne podniósł się strzepując ketchup ściekający mu po karku. Za najbliższym filarem mignęła pomięta marynarka Kelly’ego. Pobiegł w tamtym kierunku i zobaczył Havoca, któremu jakiś marynarz wykręcał rękę.
– Tego gonicie, szefie? – spytał drugi mężczyzna, również ubrany w rozdarty i poplamiony musztardą marynarski mundur.
– Tak, trzymajcie go! – krzyknął Layne.
– Stać! – Zza lady chłodniczej wyłonił się młody chłopak w nienagannym szarym garniturze. – Jestem porucznikiem policji. Ci ludzie – wskazał na Layne’a i Kelly’ego – to kryminaliści.
Stojący obok marynarz błyskawicznie wyrwał Layne’owi karabin.
– To nieprawda! – krzyknął Layne. – To nie ty, tylko my jesteśmy z policji!
– Tak? Pokażcie legitymacje – odezwał się tamten.
– Jestem tylko doradcą…
– Doradcą z karabinem? Nie słyszałem, żeby komuś takiemu wydawano broń.
– W takim razie ty pokaż legitymację!
– Stul pysk! – krzyknął tamten. – Panowie, uwolnijcie Havoca – zwrócił się do marynarzy. – To mój człowiek.
– Nie! – Kelly zacisnął pięści, ale lufa karabinu celująca w jego głowę sprawiła, że nie zrobił ani kroku.
– Szybciej, panowie! – powiedział obcy. – Musimy wreszcie zrobić tu porządek.
Marynarze spojrzeli po sobie niezdecydowani. Ten trzymający Havoca zaczął już rozluźniać chwyt, kiedy zza kotary osłaniającej palarnię wyłonił się Slayton.
– Degraduję pana, poruczniku!
– Co? – mężczyzna w szarym garniturze odwrócił się zaskoczony.
– Degraduję pana – powiedział wyniośle Slayton. – Wykazał pan zastraszającą nieudolność.
Wyjął karabin z rąk osłupiałego marynarza i wycelował w Havoca.
– To pan jest winny wszystkiemu – zaczął, ale mężczyzna w garniturze rzucił się na niego przewracając go na podłogę.
Havoc wyrwał się nagle z rozluźnionego chwytu i skoczył w wąskie przejście pod przestrzenną kratownicą podtrzymującą sklepienie. Tylko Layne wykazał dostateczną dozę refleksu, by odzyskać swój karabin i ruszyć z nim. Zaraz potem ryczący tłum odciął pozostałych, blokując dojście do metalowych drzwi.
Layne wbiegł na ażurowy pomost wznoszący się kilka metrów nad poziom sali i rozejrzał wokół. Grupa żołnierzy od dawna nie posuwała się ani naprzód, ani w jakąkolwiek inną stronę. Zwróceni do siebie plecami, walczyli z determinacją o utrzymanie się razem. W panującym wokół ścisku, nawet gdyby chcieli, nie mogli już użyć swych karabinów. Odgłosy tej walki zagłuszały wszystkie inne dźwięki, tak że Layne nie mógł się zdecydować, w którym kierunku ma pójść. Już miał zejść z powrotem, kiedy ktoś chwycił go za rękaw.
– Tam uciekł – powiedziała skulona za wielką lodówką ekspedientka. – Jest w magazynie!
Layne ostrożnie uchylił szerokie, kryte azbestem drzwi. Potem powoli wszedł w panujący tu półmrok rozjaśniany tylko małymi świetlikami pod sklepieniem. Zrobił ostrożnie kilka kroków do przodu, nieprzyjemnie ogłuszony przez nagłą ciszę. Gdzieś pod ogromną stertą kartonowych pudeł mignął mu rozmazany cień. Złożył się błyskawicznie i strzelił, czując, jak lufa podskakuje wysoko w górę.
– Nie strzelać! Poddaję się! Nie strzelać! – Z mroku wyłonił się nieprawdopodobnie zarośnięty mężczyzna trzymający wyciągnięte do góry ręce.
– Przyznaję się – mówił drżącym głosem. – Kradłem wykorzystując zamieszanie… Niech pan nie strzela.
– Kradłeś? – mruknął Layne.
– Tak… tak. – Ręka tamtego powoli sięgnęła do kieszeni.
Layne uśmiechnął się nerwowo na widok kilku plików banknotów zawiniętych jeszcze w kasową banderolę. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni poplamionej marynarki kudłacza i wyciągnął z niej prawo jazdy.
– Dobra – powiedział chowając dokument do własnej kieszeni. – Stój tu przy drzwiach i pilnuj, żeby nikt nie wychodził. Jeśli zwiejesz, odnajdę cię później…
– Jasne! Będę czekał do dnia Sądu Ostatecznego. A ten facet, którego pan szuka, pobiegł tam!
Layne dużo bardziej pewny siebie ruszył we wskazanym kierunku. Nie miał zbyt dużej nadziei na odnalezienie Havoca, toteż prawie krzyknął z radości, widząc kulejącą postać w drzwiach pomieszczenia dla personelu. Przyspieszył kroku i wpadł do jasno oświetlonej sali w momencie, kiedy Havoc dobiegał do szeroko otwartego okna.
– Stój! – krzyknął przykładając kolbę do ramienia.
Havoc zawahał się i spojrzał na jakąś kobietę układającą niemowlę w wózku. Potem uśmiechnął się i przełożył nogi przez parapet. Palec Layne'a dotknął spustu, ale zupełnie nagle poczuł, że coś ścina go z nóg. Kiedy ochłonął z szoku, odepchnął wózek z płaczącym dzieckiem z powrotem w stronę matki. Ta ciągle jeszcze patrzyła na niego z zimną nienawiścią, ale po chwili rysy jej twarzy złagodniały, a później zamieniły się w wyraz przerażenia. Layne wstał i wrócił do magazynu nie chcąc patrzeć, jak kobieta tuli do siebie niemowlę.
– Hej, jest tu ktoś? – zawołał, ale odpowiedziała mu cisza.
Zły, wyjął z kieszeni zabrane kudłatemu złodziejowi prawo jazdy, ale rzut oka na okładkę powiedział mu, że dokument należał do Joanny Whitman. Odrzucił bezużyteczny papier i przemierzając tą samą drogę, którą tu przyszedł, dotarł do sali z artykułami spożywczymi.
Wyglądało na to, że walka skończyła się już dawno. Wściekli żołnierze z grupy szturmowej w odwecie brutalnie zagarniali pod ściany przerażonych ludzi. Layne minął Kelly’ego, pakującego do wszystkich możliwych kieszeni puszki z piwem, i podszedł do Slaytona napełniającego plastykową torbę piersiówkami z whisky.
– Gdzie Ashcroft?
– Na zewnątrz. Kieruje nadjeżdżającymi patrolami. Nie chce dopuścić tu telewizji, zanim nie wymyślą czegoś z Dennisem.
– A ty? Co robisz? Przecież to grabież…
– Mam sobie żałować? Przez to wszystko i przez nią – wskazał na stojącą obok płaczącą dziewczynkę – o mało nie straciłem oka.
Rzeczywiście, jego brew puchła powoli, nabierając nienaturalnych kształtów.
Layne, przeskakując poprzewracane półki i ślizgając się na zaścielającej podłogę mieszaninie potłuczonego szkła, różnych płynów, proszków i różnokolorowych substancji, wyszedł na zewnątrz. Ashcroft siedział na przewróconej reklamie, od czasu do czasu wydając rozkazy uwijającym się policjantom.
– I co? – spytał przekrzykując syreny policyjnych wozów.
– Prawie go miałem – mruknął Layne patrząc na gromadzących się gapiów.
Ludzie przepychali się bliżej utyskując na policję i byli w zwykły, sympatyczny sposób agresywni.
– Prawie… – powtórzył Ashcroft. – A więc dwa zero dla niego.
Ktoś złośliwy musiał powiedzieć wronom za oknami, że jest właśnie niedzielny poranek, bo uporczywe krakanie prawie całkowicie zagłuszało dźwięki płynące z głośnika telewizora. Layne’a co prawda nie interesował marny film dla młodzieży, w którym dwóch kilkuletnich szczeniaków rozmawiało o sprawach, o jakich dzieci w ich wieku nie powinny raczej mieć zielonego pojęcia, ale uważał, że ta forma spędzenia czasu jest jedyną możliwością pozbycia się uporczywego bólu głowy. Siedział właśnie skulony nad filiżanką kawy i pierwszym w tym dniu papierosem, kiedy z góry zszedł Ashcroft, nawet o tej porze i we własnym domu walący podbitymi metalem obcasami.
– Znowu źle spałeś? – spytał opróżniając kilkoma haustami potężną szklankę soku owocowego. – Podać ci coś do picia? Jogurt, kefir, mleko, sok?
– Piwo, jeśli już jesteś taki uprzejmy.
Ashcroft rzucił puszkę w kierunku siedzącego.
– Kawa, papieros i piwo przed śniadaniem. Wiesz, co to jest degeneracja?
– Wiem, degenerat to ja.
Ashcroft wzruszył ramionami.
– Później się nie dziw, że przez całą noc przewracasz się tylko z boku na bok. Mogę zmienić program?
Layne skinął głową. Miejsce smarkaczy rozprawiających o miłości, polityce i istocie bytu zajął uśmiechnięty mężczyzna mówiący z grubsza o tym samym. Podobnie jak dzieciaki nie sprawiał wrażenia, że wie, o czym mówi.
– Mamy jakiś konkretny plan na dzisiaj?
Ashcroft odwrócił się.
– Człowieku, przecież jest niedziela.
– A dzień święty święcić… – zacytował Layne. – Daj głośniej! Przez te cholerne ptaki nic nie słyszę.
– …czymś w rodzaju kompromitacji. Ani „Wampir” Ashcroft…
– O, mówią o tobie!
– …ani tajemniczy doradca z Waszyngtonu ukrywający się pod pseudonimem Marty Layne nie potrafili doprowadzić do ujęcia sprawców. Sprawa zdemolowania supermarketu przy Dellen Avenue w dalszym ciągu nie schodzi z pierwszych stron lokalnych i ogólnokrajowych gazet, policja jednak trwa ciągle przy swojej podanej wczoraj do publicznej wiadomości wersji zdarzeń. Przypomnijmy ją w skrócie. Patrick Dennis twierdzi, że grupa szturmowa wtargnęła do supermarketu w pogoni za kilkunastoma terrorystami, na których urządzono zasadzkę w pobliżu antykwariatu Rotha i Gellersteina. Podczas walki elementy przestępcze, wykorzystując powstałe zamieszanie, zajęły się grabieżą na szeroką skalę. Niestety obywatele, którzy stanęli w obronie zagrożonej własności prywatnej, powiększyli tylko rozgardiasz, i w pewnym momencie siły policyjne przestały panować nad sytuacją. Wszystkich komentatorów dziwi fakt, że policja usiłuje nie dopuścić dziennikarzy do naocznych świadków wydarzeń…
Ashcroft uderzył w wyłącznik i obraz zgasł momentalnie, ustępując miejsca jarzącym się cyfrom zegara.
– Zdaje się, że ten nieszczęsny „Wampir” przylgnął do ciebie na stałe – powiedział Layne nie wiadomo dlaczego nagle bardzo rozbawiony. – Ale wersja, którą wymyśliliście z Dennisem, jest jakby trochę naciągana.
– Miałem ogłosić, że Havoc kieruje ludźmi?
– Owszem. Przecież to fakt.
Ashcroft westchnął ciężko.
– Abstrahując już nawet od burzy, jaką by to wywołało, i pomijając wszystkie jej konsekwencje, to wcale nie jestem tego pewny… Boże, co ja mówię. Przecież to niemożliwe.
– Jednak trzeba było chociaż ogłosić fakty.
– Myślałem, że to my na Południu jesteśmy prostolinijni.
Layne zdjął okulary i rozmasował sobie twarz, a przynajmniej tę część, której nie zasłaniała gęsta broda.
– To, że facet uważa się za Sardunapala – kontynuował Ashcroft – nie upoważnia nas jeszcze…
– Samandala – poprawił go Layne. – Z tym że Samandal był właśnie tym dobrym. Havoc chce być potomkiem Taliba.
– Wszystko jedno. Przecież i tak ani ja, ani nikt inny nie uwierzy w tę legendę.
– Jak w takim razie wytłumaczysz zachowanie ludzi w supermarkecie?
Ashcroft spojrzał na Layne’a marszcząc brwi.
– A jak ty wytłumaczysz na przykład zachowanie się ludzi w Centrum Studiów Atomowych?
– Myślę, że te fakty się łączą.
– Tak? I sprawcą wszystkiego jest Havoc?
– Nie – Layne zapalił drugiego papierosa. – Podczas pierwszego, nazwijmy to „szału” w CSA Havoc uległ ciężkiemu wypadkowi. Nie sądzę, żeby sam to na siebie sprowadził. Nawet nieświadomie.
Papieros dymił potwornie, ale nie można było zaciągnąć się tym dymem. Gdzieś przed filtrem musiało go coś zatykać.
– Przypadki w CSA różnią się od tego, co nastąpiło w supermarkecie, przede wszystkim tym, że podczas ucieczki Havoca ludzie działali według jakiegoś planu, konsekwentnie przeciwdziałali pogoni, a w Centrum wszystko pozbawione było jakiegokolwiek sensu. Dlatego sądzę, że obydwa wypadki miały dwie różne przyczyny.
Layne zgasił dopiero co napoczętego papierosa i zapalił nowego.
– Jednak zarówno w supermarkecie, jak i w Centrum, można wyróżnić sporo podobieństw. Na przykład w obu przypadkach nie wszyscy ludzie ulegli szaleństwu.
– Chcesz powiedzieć, że tajemne siły mają wpływ tylko na złych – uśmiechnął się Ashcroft. – Nad dobrymi czuwa moc niebieska, tak?
– Nie. Podczas ostatniej akcji widziałem na przykład normalnie zachowującego się złodzieja. Marynarze, którzy zatrzymali Havoca, również nie wyglądali na potulnych baranków. Określiłbym ich raczej jako zapijaczonych zbirów włączających się do każdej rozróby, obojętnie po jakiej stronie…
Ashcroft wyjął z lodówki nową szklankę soku i usiadł w fotelu kładąc nogi na stole.
– Dobrze – powiedział cicho. – Przyjmijmy, że coś, nazwijmy to czynnikiem X, powoduje niezrozumiałą panikę w CSA. Wiemy, że czynnik X działa tylko podczas uruchamiania nowej procedury. Nie wiemy, co to jest, czy jakieś pola magnetyczne, czy infradźwięki, czy… mniejsza z tym. Dobrze byłoby jednak ustalić, jaki procent personelu uległ panice w obu przypadkach…
– Już to zrobiłem – przerwał mu Layne. – Wczoraj nieopatrznie zostawiłeś mnie samego z twoim własnym aparatem telefonicznym. Rachunek, jaki przyjdzie pod koniec miesiąca, nie będzie należał do najniższych, ale udało mi się ustalić, że po pierwsze, w obu przypadkach dziwnie zachowywały się te same osoby, i po drugie, „szał” ogarnął mniej więcej trzy czwarte personelu.
Ashcroft zdjął nogi ze stołu.
– Ile…?
– Trzy czwarte. Z przesłuchań przeprowadzonych przez twoich ludzi wynika, że podobny procent klientów „zwariował” w supermarkecie. Mówią ci coś te liczby?
Ashcroft zastanawiał się przez moment.
– Z tego, co mówiłeś, wynika, że to trochę więcej, niż wynosi stosunek ludności napływowej do stałych od kilku pokoleń mieszkańców miasta. O to ci chodziło?
– Właśnie.
– Paranoja – mruknął Ashcroft odsuwając od siebie pustą szklankę. – Chcesz przez to powiedzieć, że czynnik X i to, co emanuje Havoc, niczym się nie różnią?
Layne wstał i podszedł do zbudowanego z surowych rzecznych kamieni kominka.
– Kiedy leciałem do was z Waszyngtonu, znajoma stewardesa opowiadała mi, jak pewien człowiek z ochrony linii lotniczych strzelił kiedyś do niewinnego człowieka zbyt szybko sięgającego pod marynarkę po papierosy. Sąd go uniewinnił. Sprawa była zresztą swego czasu głośna w prasie, ale nie o to mi chodzi. Czasem dwie różne przyczyny mają podobny skutek. Sąd w tamtym przypadku tłumaczył się tym, że skuteczność działania agentów ochrony byłaby znikoma, gdyby mieli czekać, aż wszystko stanie się jasne. Stąd wniosek, że każdego roku musi ginąć pewien odsetek niewinnych ludzi tylko dlatego, że nie sposób szybko rozróżnić dwóch różnych przyczyn powodujących ten sam skutek.
– I co z tego wynika?
– Tylko tyle, że gdyby udało nam się znaleźć przyczynę, która powoduje „szał” w CSA, być może moglibyśmy określić, jacy ludzie podatni są na wpływ Havoca.
Ashcroft w zamyśleniu potarł brodę.
– Czy ty naprawdę wierzysz w tę legendę?
– W legendę? Nie. Ale skoro Havoc wierzy, myślę, że powinniśmy ją zanalizować.
Layne dokończył piwo i odstawił pustą puszkę na gzyms kominka. Wrony za oknem były wyraźnie zbulwersowane, bo przestały krakać i przepychać się na zewnętrznym parapecie. Kręciły za to głowami, od czasu do czasu zerkając z niesmakiem na ludzi.
– Załóżmy, że rzeczywiście istniało kiedyś arabskie plemię, w którym wodzowie mieli absolutną, ponadzmysłową władzę nad swoim ludem. Cechy genetyczne, zarówno wodzów jak i poddanych, które na to pozwalały, powielały się przez wieki w kolejnych pokoleniach rozproszonych po świecie członków plemienia. Ród wodza o czystszym garniturze genetycznym przyciągał do siebie potomków dawnych poddanych, ale ciągle nie było człowieka, którego geny byłyby identyczne z genami Taliba, i który mógłby odzyskać dawną władzę. Ktoś bliski ideałowi pojawił się w miasteczku w Michigan, ale albo nie był jeszcze dostatecznie silny, albo ktoś w rządzie czy policji zorientował się przedwcześnie, co jest grane. W każdym razie miasteczko zostało zalane, a ludzie rozproszeni ponownie. Idealnie powtórzone cechy Taliba ma dopiero Havoc, i to do niego ściągają nieświadomie ludzie, dając mu władzę i siłę. Wspomnij tłumy pod Wojskowym Ośrodkiem Medycznym. Na początku Havoc działał nieświadomie, tak jak czynnik X, i stąd przypadkowe morderstwa. Ale morderstwa ustały, Neal. Havoc od dawna wie, co robi i czym dysponuje! Ashcroft zaczął bić brawo.
– Wspaniały wykład, Marty – powiedział. – Ale to wszystko jest stekiem nonsensów…
Layne machnął ręką.
– Myślę, że masz rację – uśmiechnął się. – Ale coś powinniśmy jednak zrobić.
– W porządku. Jeśli chcesz, to zastrzelę Havoca kiedy go tylko zobaczę. Bez sądu, bez przesłuchań, bez dochodzenia. Rodzice zostawili mi tyle forsy, że znajdę takiego adwokata, który mnie później wyciągnie z celi. Havoc nie zdąży użyć czarów i wszystko będzie dobrze. Kwestia w tym tylko, że muszę go spotkać.
– Nie żartuj, Neal – Layne usiadł z powrotem w fotelu. – Musimy kogoś zawiadomić i powiedzieć, o co podejrzewamy Havoca. Co myślisz o Dennisie?
Ashcroft roześmiał się głośno.
– Łatwiej byłoby dojść do ładu z prezydentem Stanów Zjednoczonych niż z nim.
– A burmistrz?
– To jest jakaś myśl – powiedział wolno Ashcroft.
– Zadzwonisz do niego?
– Nie. Znamy się tak dobrze, że na pewno przyjmie nas osobiście. Wieczorem pojedziemy do niego do domu.
– Chociaż to ustaliliśmy – Layne wstał i pociągnął Ashcrofta w stronę kuchni. – Człowieku obdarzony wszelkimi talentami, czy mogę liczyć na śniadanie?
Dom Malle’a był rozświetlony jak w czasie przyjęcia noworocznego. Nie był to jednak Nowy Rok. Potwierdziła to panująca cisza, w której kroki Ashcrofta i Layne’a rozbrzmiewały zbyt wyraźnie.
– Może wyszli i zostawili światła – szepnął Layne sunąc wzrokiem od jednego do drugiego oświetlonego okna.
– To nie w jego zwyczaju – Ashcroft wsunął dłonie w kieszenie kurtki. – Chyba że dostali wyniki wyborów i pojechali do ratusza.
Z równo przyciętego żywopłotu wyślizgnęło się coś czarnego i przeszło w poprzek ścieżki. Wydłużony koci pyszczek tylko przez moment obdarzył ich spojrzeniem.
– Kici, kici… – zawołał Layne, lecz zwierzę zlało się już z powlekającym trawnik mrokiem.
Weszli na ganek i przyjrzeli się wiszącej na drzwiach metalowej kołatce. Ashcroft ujął ją w palce, mocno zastukał.
– Dobry wieczór, pani Malle – powiedział w stronę szczupłej kobiety, której sylwetka pojawiła się na tle rozległego hallu.
– Witam, Neal – delikatny uśmiech musnął jej wargi.
– Zastaliśmy burmistrza?
Powiodła wzrokiem po ścianach, gdzie na okrągłych tablicach tkwiły grube poroża.
– Burmistrza? – w jej głosie zadźwięczała nutka ironii. – Tak, jest na górze w gabinecie. Trafisz…?
Ashcroft skinął głową, potem wskazał przyjaciela.
– Marty Layne z Waszyngtonu.
Layne niepewnie zakołysał się w miejscu, wreszcie gwałtownym ruchem wyciągnął rękę. Kobieta uśmiechnęła się przez moment, gdy potrząsnął jej dłonią. Ruszyli ku schodom, gruby chodnik tłumił kroki. Na piętrze zakręcili, od razu dostrzegając smugę światła w głębi korytarza. Gdzieś zza ich pleców sączyła się oddalona, jakby dobiegająca wprost z sal Nowego Orleanu jazzowa muzyka. Ashcroft zastukał we framugę.
– Tak…
W głębi fotela, z dłońmi splecionymi przed twarzą, siedział Malle. Paląca się na biurku lampa stanowiła jedyne źródło rozproszonego światła. Błysnęły w nim oczy burmistrza.
– Już wiesz…? Nasza mieścina to jednak dziura… Ashcroft stanął w progu i Layne z trudnością wcisnął się do środka.
– Mówisz o Havocu? – spytał Ashcroft.
– Jakim Havocu…?
Odpowiedział najwyraźniej mechanicznie, gdyż dalsze słowa biegły jakby bez udziału woli.
– Coś się zmieniło… – mruczał. – Miasto jest inne, inni ludzie, inne charaktery.
Layne zerknął na Ashcrofta, lecz ten niemal z hipnotycznym natężeniem obserwował Malle’a. Człowiek w fotelu uśmiechnął się bezradnie.
– Zawsze liczyłem się z porażką, lecz kiedy przyszła – rozłożył ręce – jakbym dostał czymś po głowie.
– Przegrałeś wybory – stwierdził Ashcroft tonem, w którym było więcej zdziwienia niż w zwykłym pytaniu.
– Jak to…? – wtrącił się Layne. – Przecież były sondaże…
Malle patrzył na Ashcrofta.
– Dostałem trochę ponad dwadzieścia procent głosów, Griffits miał ich siedemdziesiąt.
– Griffits… – Ashcroft przeszedł pokój. – Kto to jest Griffits?
– To jest nikt – powiedział Malle. – A przynajmniej był nikim jeszcze do wczoraj. Teraz będzie burmistrzem naszego miasta.
– Boże! – Layne stanął za Ashcroftem. – A my jak na złość potrzebujemy pańskiej pomocy.
Malle uniósł głowę, jego włosy były bardziej rzadkie i bardziej siwe niż do tej pory.
– Te zabójstwa – powiedział Ashcroft…- Wiemy, że ich sprawca przebywa w mieście, ma przy tym zadziwiające zdolności…
– Neal – Malle przeciągnął dłońmi po twarzy. – Nie dzisiaj. Może jutro, może za parę dni, jak dojdę do siebie… porozmawiamy. Wiem, że będę zastępcą Griffitsa.
Uśmiech przekory zabłąkał mu się na wargach.
– Mimo wszystko nie pozbędą się tak szybko starej gwardii.
Ashcroft zerknął w atramentową taflę okna.
– Dobrze… Przyjdziemy.
W drzwiach usłyszeli jeszcze jedno zdanie:
– Nie dziwię się, że nie ufasz Dennisowi. Zmienił się.
Layne zapinał właśnie mankiet koszuli, a z łazienki dobiegał monotonny dźwięk maszynki do golenia, kiedy rozległ się sygnał telefonu.
– Odbierz – dobiegło zza uchylonych drzwi.
Zdjął słuchawkę ze ściany i przystawił do ucha. To, co usłyszał było na tyle zaskakujące, że zaprzestał manipulacji przy rękawie.
– Neal! – zawołał. – To do ciebie.
Osuszając twarz ręcznikiem Ashcroft wkroczył do środka…
– Kto?
– Jakieś dziecko…
Ashcroft złapał słuchawkę.
– Słucham…
Cichy stuk po paru sekundach świadczył, że rozmowa się skończyła. Opuścił rękę wzdłuż ciała.
– Kto to był? – Layne nieufnie przyglądał się jego palcom ściskającym aparat.
Oczy Ashcrofta powędrowały za okno, na pusty tego dnia parapet.
– Nie wiem, dziecko mówiące jak dorosły, chociaż… – zawiesił głos. – To jednak nasz znajomy. Radził przyjrzeć się składom Gwardii Narodowej.
– Aha – mruknął Layne i ostatecznie urwał guzik.
Chwilę jeszcze obracał go w palcach.
– Gwardia ma u was składy?
Ashcroft ruszył do wnęki z garderobą.
– Wydzierżawione okresowo w chłodni Burnside’a. Ubieraj się szybciej…
– Nie zadzwonisz po chłopaków? – przytrzymując rękaw koszuli Layne wsuwał się w kurtkę.
– I co im powiem? Że miałem telefon od małego chłopca? – nachylił się do kuchni, sprawdzając, czy wszystkie palniki są wyłączone. – To śmieszne, że dotąd cię nie spytałem. Nie nosisz broni?
Layne pokręcił głową.
– Sądzisz, że się przyda?
– Może…
Kiedy wyjechali z garażu, deszcz bębniący całą noc o szyby przestał padać. Ruch był niewielki, właściwie, jeśli nie liczyć kontenerowców, prawie żaden. Po jakimś kilometrze monotonnej jazdy Ashcroft mocno nadepnął hamulec i zanim Layne odepchnął się od deski, wysiadł z wozu. Tu między niskimi domami stała pierwsza budka z gazetami. Pomarszczona z wilgoci twarz Malle’a wisiała za drucianą siatką. Co dziwniejsze, twarzy Griffitsa nie było widać.
Trzasnęły drzwiczki i rzucony przez Ashcrofta zwitek dzienników spadł na tylne siedzenie.
– Daleko jeszcze?
– To jest w starej części miasta, bliżej zatoki – Ashcroft wskazał leżące na prawo od wieżowców śródmieście.
Przejechali jeszcze dwa duże skrzyżowania i wpadli w wąską ulicę o ponurych ścianach bez okien. Prześwit u góry mąciły biegnące między domami belki i wysięgniki. Layne przyłożył nos do szyby.
– Gdybym zobaczył jeszcze jakiś kanał, to uwierzyłbym, że jesteśmy w Wenecji – chuchnął białym oparem.
Skręcili w jeszcze węższą uliczkę. Była krótka i od razu w oczy rzucał się szyld „Burnside and Son”. Ciężka, zrobiona z pospawanych na krzyż prętów brama była uchylona. Wóz Ashcrofta wjechał bocznymi kołami na chodnik i kolebiąc się stanął. Zapanowała cisza, jedynie gdzieś za murami terkotał daleki transporter.
– Idziesz czy zostajesz?
Layne poślinił końce palców, jakby miał otwierać czyjś sejf.
– Idę.
Przeszli arkadę bramy i stanęli na owalnym podwórku. Białe zatarte linie wyznaczały miejsce postojowe dla ciężarówek. Wszystkie były puste, tylko na jednym widniała tłusta plama oleju.
– Chyba coś słyszę – szepnął Layne.
Ashcroft wyciągnął broń spod pachy. Prostopadłościan budowli miał tylko jedno wejście. U góry pod dachem biegł rząd zakurzonych wywietrzników. Kiedy wsunęli się do środka, hałasy stały się konkretniejsze. Ashcroft namacał kontakt i w świetle rzędu gołych żarówek dojrzeli leżącą na korytarzu stertę cienkich desek. W głębi ktoś zapamiętale łomotał. Ashcroft uniósł fragment rozbitej skrzynki, jeszcze połączonej gwoździami. „Property of US…” głosił urwany napis. Layne położył dłoń na desce, potem ruszył głową. Wydrapany na murze napis odsłaniał czerwień cegieł: „Property of Havoc”. Poniżej błyskał wygięty gwóźdź.
– W tym trzyma się broń?
– Tak – Ashcroft opuścił szczątki. – Karabinki M-16.
– Otworzyć… – dobiegł tym razem bardziej zrozumiały okrzyk, a potem seria ciężkich uderzeń.
– Trzeba ich wypuścić – mruknął Layne. – Ciekawe, ile Havoc tego zabrał…
Rozgniatane okuciami butów resztki skrzynek pękały momentalnie.
– Bardziej mnie interesuje, po co to zabrał.
Nietrudno było trafić do właściwego pomieszczenia. Sądząc z hałasu, ten ktoś na dole musiał mieć kafar. Po zapaleniu światła dojrzeli metalową klapę w podłodze. Zwalono na nią stojaki pełne beczkowatych pojemników. Ashcroft zabrał się do odsuwania. Łoskot zrazu umilkł, potem wrócił ze zdwojoną mocą. Wreszcie odsunęli zapadkę i odskoczyli. Jak się okazało, słusznie. Twarze czterech mężczyzn, którzy z małpią zręcznością wyskoczyli z otworu, były sine z wściekłości. Ashcroft stał już z wyciągniętym do przodu znaczkiem.
– Kapitan Ashcroft, policja.
– Kurwa… dopiero teraz? – barczysty mężczyzna nachylił się groźnie. – Te sukinsyny zamknęły nas jeszcze wczoraj.
– Niecałe pół godziny temu mieliśmy anonimowy telefon. Kto was zamknął?
Mężczyzna obrócił twarz w stronę rudzielca dzierżącego łom o stępionym końcu.
– Tak jest zawsze, kiedy przyjmuje się miejscowych…
Dwóch pozostałych strażników wyszło na korytarz. Sądząc z odgłosu trzaskania drzwiami, sprawdzali inne pomieszczenia. Dowódca gwardzistów ponownie zwrócił się do Ashcrofta:
– Mieliśmy dwóch nowych strażników z tego miasta. Zameldowali wczoraj o odkryciu podkopu w piwnicy – wskazał ręką na ciemny prostokąt włazu. – Zeszliśmy i faktycznie… był zamaskowany otwór w ścianie i wyglądało na to, że ktoś chce się dostać z zewnątrz przez stary kanał.
Sierżant z żalem potarł swoje bicepsy.
– Idioci wleźliśmy tam wszyscy… po kilkunastu metrach okazało się, że kanał musiał być zamurowany chyba jeszcze przed Rooseveltem. Wyczułem od razu, że sprawa śmierdzi, ale te sukinsyny zamknęły zejście i byliśmy gotowi. Tak nas podejść…
Rudy kiwał do wtóru głową. Ashcroft zerknął na jego łom.
– Co było potem?
– A co miało być? Macie papierosa…?
Layne podsunął paczkę, widząc, że rudy także nie przepuszcza poczęstunku. Żarłocznie zaciągnęli się dymem.
– Latarki siadły, a ci hałasowali przez noc w magazynach. Musiało ich być znacznie więcej.
– Ciężarówka – westchnął rudy.
– Prawda – dowódca kaszlnął. – Zdawało nam się, że na podwórze zajechał jakiś ciężki samochód.
Dwóch mężczyzn wróciło do sali z ponurymi minami. Jeden trzymał w rękach jakiś świstek i krótki ołówek.
– Co zginęło?.
– Wszystkiego po trochu. Trzydzieści skrzyń M-16, skrzynka AR-10, czterdzieści granatników M-79, cztery komplety miotaczy ognia wraz z dwudziestoma butlami, masa amunicji…
– To wszystko? – warknął dowódca.
– Nie, jeszcze ładunki wybuchowe, zestaw kabli lontowych.
– Żeby szlag trafił tych terrorystów… – prawie wrzasnął. – Żeby szlag trafił ćwiczenia w Nowym Meksyku i ten cholerny magazyn, który może służyć do wszystkiego, tylko nie do przechowywania broni.
Umilkł, jakby uświadamiając sobie bezsens żalów. Przetarł skronie.
– Idę zameldować – powiedział i raz jeszcze tylko zerknął na właz. – Tak mnie podejść.
Kręcąc głową zaprowadził ich do pokoju, gdzie stał telefon. Czekając na swoją kolej Ashcroft spojrzał przez okno. Na podwórzu, obok bramy, spacerowało dwóch strażników. Rudzielec miał tak samo zawziętą minę jak poprzednio, ale teraz zamiast łomu trzymał w ręku pistolet maszynowy.
Po dobrej minucie pukania, walenia, a wreszcie kopania, muzyka w środku ucichła i drzwi otworzyły się, ukazując usiłującego włożyć zbyt małą koszulę Kelly’ego. Stazzi przez dłuższą chwilę nie mógł wydobyć z siebie głosu, ale bynajmniej nie dlatego, że Kelly chwiał się na nogach. Koszula, którą nareszcie wciągnął, była najwyraźniej damska.
– Eee… chciałem… – wybełkotał cofając się Stazzi, ale Kelly chwycił go za ramię i wciągnął do środka.
– Napijesz się czegoś? – Ręce Stazziego bezwiednie zacisnęły się na podanej szklance z piwem i papierowym kubku.
Powoli jego wzrok zaczął rozróżniać majaczące w mroku szczegóły – zaścielające podłogę piersiówki z whisky, puste puszki i dwie dziewczyny, z których jedna ubrana była w szeroką koszulę Kelly’ego. Strój drugiej stanowiły dwie poduszki przyciskane rękami do ciała.
– Chyba przeszkadzam…
– Nie, skąd – z najciemniejszego rogu podniósł się Slayton poprawiając krawat będący oprócz spodni jedyną częścią garderoby, jaką miał na sobie. – Siadaj i mów, co cię sprowadza.
– Chciałem się dowiedzieć, co naprawdę zaszło w supermarkecie, bo komunikaty… ale może przyjdę kiedy indziej?
– Bez przesady – Slayton wlał mu whisky do papierowego kubka.
Siedząca bliżej dziewczyna, ta z poduszkami, położyła głowę na kolanach Stazziego. Jej oczy nie wyglądały na zbyt przytomne.
– Co chcesz wiedzieć? Wszystko od początku?
– Nie, trochę już słyszałem – Stazzi siedział wyprężony nieruchomo, nie chcąc budzić zapadłej nagle w kamienny sen dziewczyny. – Tuż po akcji rozmawiałem przez telefon z szefem grupy szturmowej, ale był jeszcze w szoku i mówił nieskładnie…
– Skąd wiesz, że był w szoku?
– To, co mówił, nie mogło wyjść z ust normalnego człowieka.
Slayton roześmiał się i szybkim ruchem zabrał tańczącej na środku pokoju dziewczynie papierosa.
– Nie wiem, co słyszałeś, ale istnieje duże prawdopodobieństwo, że była to sama prawda.
Slayton wciągnął dym i podał papierosa Stazziemu. Ten skrzywił się, ale w końcu wziął do ust zaśliniony filtr.
– Chyba nie chcesz powiedzieć, że Havoc może kierować ludźmi albo…
– Chcę! – przerwał gwałtownie Slayton.
Stazzi przyjrzał mu się uważnie, a potem opróżnił kubek i popił piwem.
– A ci dwaj z policji? Co o tym myślą?
– To cwaniaki. Podejrzewali wszystko już wcześniej.
Stazzi popatrzył na tańczącą dziewczynę. Czasami żałował, że nie jest już w wieku Kelly’ego czy Slaytona, kiedy wszystko było bardziej jasne.
– Warto by się z nimi skontaktować. W tej sytuacji sprawa śmierci pielęgniarza zaczyna wyglądać trochę inaczej.
– Niby tak, ale zauważ, że u nas Havoc nie kierował tłumem…
– Może nie musiał… Ale pozostaje samochód – Stazzi delikatnie zdjął z kolan głowę śpiącej dziewczyny i dolał sobie whisky. – Czy w supermarkecie nie powodował ruchu jakichś przedmiotów?
– Nie.
– Hm, albo mu coś przeszkadzało, albo nasz samochód był jednak zdalnie sterowany klasycznymi metodami… Dziwne.
– Naprawdę dziwne jest tylko to, że uwierzyliśmy w coś tak… tak… – Slayton szukał odpowiedniego słowa -…niemożliwego.
Stazzi uśmiechnął się i stuknął swoim kubkiem w kubek Slaytona.
– Kiedy dawno temu ewakuowano mnie z bazy radiolokacyjnej w Arktyce – powiedział po chwili krztusząc się – gdzie doprowadziłem do zderzenia dwóch kutrów, ponieważ nie mogłem uwierzyć, że ich sternicy w jasny dzień mogą nie widzieć się wzajemnie, mój dowódca kazał mi sto razy przepisywać zdanie: „W każdej sytuacji najpierw zareaguj tak, jak nakazują ci fakty, a dopiero potem zastanawiaj się, czy było możliwe, żeby takie fakty zaszły”.
– A dlaczego zerwałeś z radiolokacją?
– No cóż, pewnego pięknego dnia zorientowałem się, że w naszej bazie jest potwornie nudno. Najpierw zaprzyjaźniłem się z żoną szefa, potem z jego córką. Ścierpiałby to wszystko, bo był spokojnym człowiekiem, ale pech chciał, że nagle poczuła coś do mnie jego kochanka.
Kelly, który tymczasem zdołał przebyć drogę od drzwi do kanapy, popatrzył na Stazziego z zachwytem.
– Ale wracając do Havoca – powiedział Stazzi. – Czy wszyscy ludzie poddają się jego woli?
– Nie. Przynajmniej tak mi się wydaje – mruknął Slayton.
– W takim razie dobrze byłoby ustalić, kto w ośrodku podporządkuje się mu w razie jakiegoś wypadku…
– Tylko jak to stwierdzić?
– Zaraz – wtrącił się Kelly. – Myślisz, że on tu wróci?
– Jasne. Przecież musi wywrzeć zemstę na facecie, który wyciął mu nerkę – zażartował Slayton, widząc jednak paniczny strach w oczach kolegi, poklepał go uspokajająco po ramieniu.
– Jednego podejrzanego mieliśmy – powiedział po chwili. – Założę się, że pielęgniarz wstrzyknął sobie morfinę na jego rozkaz.
– Tak – kiwnął głową Stazzi. – A drugim był eskortujący go strażnik. Dobrze byłoby jednak znaleźć kogoś żywego.
– Jest taki człowiek – powiedział Kelly.
– Kto?
– Ten, kto skierował chorego pielęgniarza na dyżur przy Havocu. Pamiętam, jak Hutts mówił, że pielęgniarz zgłosił się do niego tamtego ranka, a mimo to, a raczej właśnie dlatego, wysłano go do pracy.
– Po co im był chory pielęgniarz? Myślisz, że tylko on w całym ośrodku był podatny na wpływ Havoca?
– Nie, do cholery. Ale w ten sposób łatwiej było upozorować wypadek i przedstawić całą sprawę jako pomyłkę.
Rozmowa została nagle przerwana, bo tańcząca sennie dziewczyna zdjęła nagle koszulę i wszyscy spojrzeli w jej kierunku. Dziewczyna zaraz jednak włożyła ją z powrotem. Zdaje się, że cała operacja została przeprowadzona dlatego, że początkowo koszula była wywrócona na lewą stronę. Mogło być jednak inaczej.
– To jest jakaś myśl – podjął Stazzi. – Najlepszym kandydatem na winnego byłby Woodward, ale znowu akurat jego nie możemy już o nic spytać…
– Myślisz, że on też popełnił coś w rodzaju samobójstwa?
– Może, ale chyba nie. Pamiętam, jak już po jego śmierci, prowadząc prywatne śledztwo w sprawie pielęgniarza, usiłując ustalić, kto go wysłał na górę, natknąłem się na zniszczony grafik dyżurów. Mógł to zrobić przedtem sam Woodward, ale sądzę, że jako fachowiec od administracji znalazłby tysiąc mniej prymitywnych sposobów na ukrycie swojego udziału w sprawie.
– Czy w żadnym innym źródle nie można odnaleźć tej informacji? – spytał Slayton.
– Było jeszcze zestawienie obciążenia nadgodzinami i założę się, że pielęgniarz zażądał wpisania tam swojej pracy, ale jedyny egzemplarz z tego właśnie dnia zniknął z pokoju sekretarki…
– Nie zniknął. Wcale nie zniknął – zaprotestował Kelly. – Po wypadku na polecenie Wernera osobiście wysłałem go do dowództwa.
– I dlaczego mi nic nie powiedziałeś?
– Odczep się. Skąd miałem wiedzieć?
Stazzi kilkoma łykami dopił piwo.
– Zadzwonię do nich zaraz. Znam kilku ludzi w dowództwie, więc powinienem się szybko dowiedzieć.
Slayton skinął głową.
– A swoją drogą warto by przeforsować u Wernera jakiś program badań…
– Myślisz o ludziach podatnych na wpływ Havoca?
– Tak. Przecież muszą się, do cholery, czymś różnić od normalnych.
Kelly wstał chwiejąc się na nogach.
– Dobra. Ja pójdę do Wernera i zaraz wszystko załatwię.
– Ty lepiej zostań – Slayton zaczął kompletować swój strój. – Ja pójdę.
– A my? – zaprotestowała jedna z dziewczyn. – Mamy tu siedzieć same?
– Zaczekajcie chwilę – Slayton skinął na Stazziego i obaj zniknęli za drzwiami.
Po półgodzinie prawie jednocześnie zjawili się z powrotem.
– I co załatwiłeś? – spytał Stazzi.
– Werner zasadniczo nie ma żadnych obiekcji, ale twierdzi, że samemu trudno mu podjąć taką decyzję. Obiecał, że skonsultuje się z kim trzeba…
– To już nieaktualne – wpadł mu w słowo Kelly.
– Dlaczego?
– Dzwonił tu przed chwilą i…
– Telefonował tu Werner? – oczy Slaytona zrobiły się okrągłe. – A ty oczywiście odebrałeś?
– Tak. I co z tego?
Slayton opadł na kanapę.
– No tak. Skoro usłyszał twój przepity głos, to mamy zapewnione kilka dyżurów poza kolejnością…
– Wprost przeciwnie, był bardzo grzeczny – Kelly zrobił obrażoną minę. – Pytał nawet, czy może tu wpaść… Nie, żartuję – dodał, widząc że Slayton rzuca się w kierunku stosu puszek, żeby zrobić porządek. – W każdym razie powiedział, że skontaktował się z Huttsem, a ten jako kierownik naukowy kategorycznie odmówił udzielenia swojej zgody na nasze badania.
– To było do przewidzenia – powiedział cicho Stazzi.
– Jak to?
– W dowództwie powiedziano mi, że chorego pielęgniarza skierował do pracy właśnie Hutts.
Slayton chciał coś powiedzieć, ale stojąca ciągle na środku pokoju dziewczyna ziewnęła szeroko i potrząsnęła za ramię leżącą koleżankę.
– Idziemy stąd, kochanie – powiedziała. – Znajdziemy sobie prawdziwych mężczyzn, takich, którzy potrafią coś jeszcze oprócz trzepania językiem.
Earl ziewał rozdzierająco, jednak na widok Ashcrofta zsunął się z biurka usilnie starając się przybrać inteligentniejszy wyraz twarzy.
– Tego brodatego nie ma z tobą? – spytał.
– Jest – dobiegło zza drzwi.
Z wciąż rozłożoną gazetą do gabinetu wkroczył Layne.
– Nic nie piszą – cisnął dziennik na biurko. – Gwardia widać nie ma czym się chwalić.
– Dennis znowu zabrał Lionela i Freddie’ego – stwierdził Earl odrywając wzrok od okna. – Jeszcze trochę, a razem z obyczajówką będziemy biegać po burdelach.
Ashcroft skrzywił się, jakby zabolało go gardło.
– Jest coś nowego?
– Żadnych nowych morderstw, a stare sprawy bez zmian – Earl wyglądał na szczerze zmartwionego.
Ashcroft przesunął dłonią po jakiejś głębszej rysie na powierzchni stołu.
– Od dzisiaj – powiedział – musisz uważać na jeszcze jedno. Przestrzeliwanie albo ćwiczenia z bronią w okolicach miasta. Mogą się tym parać całkiem porządni obywatele.
– Broń rejestrowana?
– Nie… M-16, AR-10…
Earl cicho gwizdnął, potem zgarbiony przemaszerował kilka razy wzdłuż ściany.
– To może pasować – powiedział nachylając się nad raportami. – O…
Ashcroft rozłożył papiery, słuchając komentarza.
– Przyszło z trzeciego komisariatu. Ludzie pracujący u Manganellego słyszeli w piwnicach dziwne odgłosy. Przypominały palbę karabinową.
– Zgadza się – Ashcroft trzepnął kartkami. – Ale posterunkowy pisze, że dźwięki dobiegały jakby zza ściany. Sprawdził, czy nie ma tam innego pomieszczenia?
– Rozmawiałem z nim dzisiaj – Earl wsparł się plecami o ścianę. – To rozsądny facet, na pewno tego nie przeoczył. Wokół piwnic Manganellego nie ma nic… chyba że kanały ściekowe.
– Dobra. – Chybocząc się na krześle Ashcroft złożył na powrót sprawozdania. – Gdyby coś takiego powtórzyło się, melduj.
– O.K. – Earl skinął głową. Potem machnął im ręką i wyszedł.
Layne przestał manipulować przy zapięciu zegarka.
– Gdzie jest ten market? – spytał.
Ashcroft zerknął na niebo przez dawno nie myte szyby.
– Na końcu ciągu handlowego. Kilkanaście lat temu zburzono sporo domów pod centrum usługowe.
– A starej sieci kanalizacyjno-wodociągowej nie zasypano?
– Nie ruszono tam niczego. Wygląda, że będziemy musieli się rozejrzeć.
– A plany?
– Fabryka uzdatniania wody. – Ashcroft uniósł się z miejsca. – Samochodem będziemy za kwadrans.
Kompleks budynków leżał nad niewielką, jedyną w promieniu wielu mil rzeką. Można było podejrzewać, że właśnie wodzie miasto zawdzięczało swoją lokalizację na tym kawałku pustynnego wybrzeża. Budynek kontroli jakości znajdował się pół kilometra dalej. Ashcroft i Layne, idąc wzdłuż rurociągu, zbliżali się do jego walcowatego kształtu.
– To wy jesteście z policji? – dobiegł z góry głos świadczący o włoskim pochodzeniu właściciela.
Zadarli głowy. Ashcroft już sięgał po znaczek, człowiek jednak machnął ręką, że nie warto. Uniósł łokieć z barierki i wskazał schody.
– Dokąd chcecie dojść? – spytał wpuszczając ich do chłodnego wnętrza stacji.
Sądząc z jego podrapanych policzków, musiał się golić przynajmniej dwa razy dziennie.
– Pod market Manganellego – Layne przyglądał się kompozycji rur i pleksi wypełniającej halę; gdzieś bulgotała woda.
Monter pomachał mężczyźnie siedzącemu w oszklonej kabinie.
– Ale to kilka ładnych kilometrów – obrócił twarz do Ashcrofta. – Nie lepiej zejść studzienką?
W korytarzu, do którego weszli, hałas był taki, że Ashcroft musiał niemal krzyczeć:
– Nie można… Pana szef mówił, że stare plany zaginęły, nikt nie wie, gdzie są te zejścia.
Monter pokiwał głową i położył dłonie na dużym kole zamykającym właz.
– To prawda! Stara sieć jest niedrożna, ale w wielu miejscach krzyżuje się z nową. Wasze szczęście, że mam swoje szkice.
Zerknął na Ashcrofta.
– Orientuje się pan, ile jest dzielnic w naszym mieście?
– Dziesięć… – Ashcroft wzruszył ramionami. – Ten market jest…
Monter roześmiał się głośno.
– W takim razie… – szarpnięciem poderwał klapę – mam zaszczyt zaprosić do jedenastej, najmniej znanej. Sluag Side.
Z dołu powiało zimne i wilgotne powietrze.
– Co to za nazwa? – Layne zajrzał w głąb.
– Została wzięta z mitologii Druidów. Któryś z naszych uwielbia ich historię.
Wskazał na pakiety wystające z ich kieszeni.
– Załóżcie maski. Ja ich nie używam, ale wy jesteście nowi – dodał z wymownym uśmiechem.
Rozerwali woreczki wręczone im jeszcze w fabryce wody i nasunęli maseczki kryjące usta wraz z nosem. Potem włożyli lekkie hełmy z dużymi reflektorami, a Layne uruchomił wiszące na pasku urządzenie rejestrujące drogę. Przewodnik miał ich zostawić przy starej sieci, wracać będą sami. W paru ruchach zsunęli się na betonowe podłoże.
– Pana szef twierdził, że jest tu oświetlenie – mruknął Layne zamiatając strugą światła.
– Tylko w okolicach węzłów i punktów kontrolnych – monter opuścił mu lampę.
Ashcroft nie mógł się wyprostować, korytarz był za niski.
– Neal – powiedział Layne, kiedy zostali parę metrów z tyłu – głupio pytam, ale dlaczego nie wzięliśmy większej grupy, jeśli sądzisz…
Umilkł osłaniając twarz.
– Głupio… – dobiegło zza kręgu światła. – Myślałem, że zauważyłeś, tak naprawdę jedynie my dwaj zostaliśmy przy sprawie.
Rury brzęczały wokoło, szemrząc płynącą wodą. Pokryte izolacją grube korpusy błyskały tam, gdzie główne cieki dzieliły się na mniejsze. Przewodnik sobie znanymi sposobami wyszukiwał drogę, odczytując wskazówki z setek znaków i tabliczek.
– Zaraz będzie weselej – odezwał się niespodziewanie, wskazując wylot korytarza.
Zostawiając po bokach wąskie betonowe ścieżki, środkiem kanału płynęła jakaś nieokreślona substancja.
– Kanalizacja – stwierdził Layne uchylając maski. – Czy ja wiem… wcale tak nie śmierdzi.
– Były duże opady – monter oświetlił z bliska powierzchnię zawiesistej cieczy.
– Zdejmuję… – zdecydował Layne, dla którego, z powodu brody, filtr od początku był utrapieniem.
Zwolnił zatrzask i schował całość do kieszeni. Ashcroft bez zachwytu poszedł w jego ślady. Na twarz montera ponownie wpłynął znajomy im uśmiech.
Dalsza droga stawała się coraz bardziej monotonna. Płynące ścieki, drobne cieknące szczelinami strużki wody i szare powierzchnie ścian. Szli ostrożnie jeden za drugim, uważając na wyszczerbione krawędzie ścieżki, przechodzili na krzyżówkach po trzęsących się kładkach i już od dawna zapomnieli o towarzyszącym im zapachu. Miasto czasami przypominało o sobie szumem restauracyjnych pomp czy zduszonym klekotem ciężarówek.
Miejsce, gdzie plan się kończył, a dalej były jedynie stare zapomniane odnogi, znaleźli po godzinie marszu. Częściowo zamurowany otwór ział mdłą stęchlizną, lecz kanał za nim był suchy, i kiedy Ashcroft przechylił się nad niestarannie położoną warstwą cegieł, dojrzał w świetle lampy dwa szczury. Wpatrywały się w niego bezczelnymi czerwonymi ślepiami.
– Mam nadzieję, że nie jesteście obrzydliwi – mruknął monter drapiąc się po szyi. – Muszę was tu zostawić.
Wskazał głową kanał.
– Macie nie więcej jak sto metrów do waszych magazynów.
Ashcroft wskazał aparat Layne’a.
– Myślę, że nie zginiemy.
– No to powodzenia – monter zagrzechotał torbą. – Tylko idźcie powoli.
Patrzyli za nim, póki reszta światła nie zniknęła w jakimś odgałęzieniu.
– Żebyśmy chociaż wiedzieli, czego szukamy – wysapał Layne forsując ceglany mur.
Ashcroft przesadził przeszkodę w dwóch ruchach.
– Broni bądź śladów jej użycia. – Stanął i pociągnął nosem. – Śmierdzi…
– Dziwisz się jeszcze jakimś zapachom…
Layne nie dokończył. Dopiero teraz usłyszeli dźwięk odmienny od dotąd spotkanych. Ruszyli nasłuchując. Spod palców, między szczelinami muru, sączyło się ciepłe powietrze. Raz jeszcze mignęły ślepia gryzoni, potem Ashcroft zgasił lampę. Błądząc dłonią Layne poszedł w jego ślady.
– Tam są ludzie… – usłyszał szept.
Stali u wlotu wysokiej sali, powstałej z zawalenia się wyższej kondygnacji. Wzrok nie sięgał drugiego krańca. Ludzie, ubrani w cudaczne czarne stroje, krążyli wokół świec ustawionych na fragmentach stropu. Chybotliwe blaski kładły się na centralnie ustawionym stole i ciele rozkrzyżowanej tam dziewczyny. Była naga.
– To sukinsyny… – wycedził Ashcroft, lecz Layne stał z wpółotwartymi ustami.
Kapłan pokłonił się dotykając czołem brzucha dziewczyny. Z podanej czary zaczął wylewać ciemny płyn. Wokół wszyscy unieśli sękate kije. Kapłan deklamował słowa bez związku, i dopiero kiedy Ashcroft ruszył powoli do tyłu, Layne zrozumiał, że to jakaś modlitwa recytowana na wspak.
– Spływamy…
Decyzja Ashcrofta była słuszna, lecz spóźniona. Dziewczyna dostrzegła obce sylwetki. Jej histeryczny wrzask wytrącił naczynie z rąk kapłana, a wszyscy obejrzeli się. Ashcroft pociągnął Layne’a, słysząc jak tłum zawył z wściekłości. Biegli ścigani licznymi krokami. Layne uderzony kijem pod kolana potknął się już po paru metrach. Momentalnie wskoczyło nań kilka postaci, wciskając mu twarz w gruz i boleśnie wykręcając ręce. Poszturchiwanego i zwymyślanego zaciągnięto przed ołtarz. Dziewczyna owinięta w poplamione prześcieradło zerkała z boku.
– Na Księcia Ciemności, kim jesteś? – zapytał kapłan, wznosząc dłonie patriarchalnym gestem.
– Puśćcie mnie… – wykrztusił Layne, ale nowe okrzyki sprawiły, że nie zwrócono na to uwagi.
Rozciągnięty między kilkunastoma rękami, w stronę stołu wędrował Ashcroft. Nie próbował się wyrywać. Zobaczywszy jego twarz kapłan jakby spokorniał. Gestem dłoni kazał puścić Ashcrofta. Ten wyprostował się, poprawił koszulę i pewnym ruchem wyjął świecę z ręki jednej z zakapturzonych postaci.
– Pearson – powiedział prawie szeptem. – Jednak nie posłuchałeś.
Człowiek pod kapturem westchnął i poplamionymi dłońmi ściągnął nakrycie głowy. Był lekko łysiejącym mężczyzną w średnim wieku, o nieprzyjemnie nalanej twarzy. Layne przesunął się za Ashcrofta.
– Panie kapitanie – wymamrotał Pearson miętosząc kaptur. – Przecież nikomu nie przeszkadzamy, umyślnie schodzimy tu, do podziemi.
– Słuchaj – Ashcroft spojrzał mu prosto w oczy – jeśli o mnie chodzi, możecie nawet nago tańczyć sambę, ale reprezentuję mieszkańców tego miasta. Wiesz, co było w tej petycji przed rokiem. W oczach grubasa zapłonęły ognie.
– On przyjdzie, Asmodeusz i sługi jego…
– Zamknij się – Ashcroft nawet nie podniósł głosu. – Twoje szczęście, że mam tu inne sprawy do załatwienia.
Świece otaczających ich ludzi nachyliły się niebezpiecznie, kapiąc z przepełnionych podstawek. Pearson potarł koniec nosa.
– Nie będzie aresztowań?
– Nie, ale najpierw dwa pytania – unosząc wzrok, Ashcroft dostrzegł, że dziewczyna wciąga obcisłe dżinsy. – Był tu wczoraj ktoś od ciebie?
Pearson poruszył wargami.
– Był… szykowaliśmy dzisiejszą uroczystość.
Zsuwały się kolejne kaptury, ukazując oblicza przeciętnych urzędników, pomocników sklepikarzy czy gońców biurowych.
– Chcę wiedzieć – Ashcroft mówił wolno i dobitnie – gdzie ćwiczono z bronią.
– A nie będzie raportu?
– Pomyślę o tym.
Przed kapłana wysunął się młody chłopak o końskiej szczęce.
– Jeśli pan nie złoży, to pokażę, gdzie byli ci ludzie – powiedział głucho i zerknął przez ramię. – Tak, mistrzu?
Layne tłumiąc śmiech patrzył, jak Pearson bezradnie potrząsa głową.
– Zobaczycie, on nadchodzi, a wtedy policzone zostaną…
Ashcroft odepchnął go lekko.
– Prowadź – zwrócił się do chłopaka. – A wy spływajcie, i to szybko.
W szybkim tempie przebyli kilkaset metrów. Potem chłopak zatrzymał się i skierował przed siebie promień latarki.
– Tam – stwierdził i już chciał odejść, kiedy Ashcroft powstrzymał go rozwartą dłonią.
– Chwilę… pokaż, jak stąd wyjść – spojrzał na rozbity aparat Layne’a.
Promień latarki uniósł się, ukazując, o dziwo, zamiast sufitu wąski szyb z klamrami.
– Tędy.
– Magazyny Manganellego są gdzieś tutaj?
Końska szczęka ponownie wskazała ciemną salę.
– Za tamtą ścianą.
Chłopak odwrócił się i zniknął za załomem, gdzie przez moment jeszcze migały niewyraźne cienie.
– Co to za typy? – Layne rzucił jakby w powietrze.
– Jakaś zboczona sekta – Ashcroft przestąpił próg. – Pearson przyjechał z Los Angeles, chce założyć u nas filię…
Umilkł. Po drugiej stronie, pod ścianą, stał rząd podziurawionych tarcz. Podeszli do przeciągniętej kredą linii, co parę metrów leżały kupki łusek. Ashcroft nachylił się i podniósł jedną, potem powąchał.
– Oni – powiedział i uniósł głowę. – Szkoda, że puściłem Pearsona, mógł coś wiedzieć.
Ashcroft z namaszczeniem licząc kroki ruszył w stronę tarcz. Stanął i zafrasowany potarł brodę.
– Dziwne…
– Co?
– Trzydzieści metrów. Najkrótszy dystans wojskowy to pięćdziesiątka.
Coś chrobotało pod butem Layne’a, więc pochylił się.
– I co z tego?
– Trzydzieści to tyle, ile strzela się u nas, w policji.
Layne spojrzał na przedmiot w dłoni. Podrzucił go kilka razy i podszedł do Ashcrofta.
– Patrz.
Była to policyjna oznaka. Ashcroft obrócił ją w palcach.
– Havoc… – uniósł oczy. – Havoc ma długie ręce.
Mrok zgęstniał jak czarna pajęczyna.
– Trzeba będzie obejrzeć wasze kartoteki – szepnął Layne.
Ashcroft raz jeszcze przyjrzał się krypcie.
– Chodźmy… On trzyma broń gdzie indziej.
Przeszli pod studzienkę. Ashcroft ujął najniższy ze szczebli.
– Idę do biura. Nie… – zaprzeczył widząc poruszenie Layne’a. – Muszę ustalić kilka spraw z naszym prawnikiem. O tym pogadamy u mnie w domu.
Słysząc rosnący szum ulicy, wspięli się do włazu. Wychodził na obskurny i zagracony zaułek na tyłach marketu Manganellego.
Woda w położonym obok garażu warsztacie zaczęła ściekać wartkim strumieniem, kiedy Layne zrezygnował ze szmat i wiader, decydując się na ogromną metalową balię, którą zauważył gdzieś w kącie. Z trudem uniósł ją w górę i ustawił na chwiejnej drewnianej półeczce tuż pod pękniętą rurą. Że popełnił błąd, zrozumiał dopiero wtedy, gdy balia była już pełna i stało się jasne, że sam, bez pomocy Ashcrofta, nie zdoła ściągnąć jej na dół. Wściekły zakręcił główny zawór. Woda co prawda przestała płynąć, oddalając niebezpieczeństwo zalania piwnic, ale zarazem znikła perspektywa gorącej kąpieli, o której marzył od rana. Layne zapalił papierosa i żeby się uspokoić włączył radio. Cicha, nastrojowa muzyka sącząca się z głośnika pozwoliła mu zapanować nad nerwami na tyle, że zdołał szybko osuszyć podłogę i obejrzeć rurę. Pęknięcie nie było duże, a pobliskie złącze miało tyle luzu, że można je było naprawić bez wzywania ekipy technicznej. Wybita na kołnierzu wartość roboczego ciśnienia wody nie pozwalała na użycie żadnych plastrów, pakuł ani szmat. Odpadał również gips, a cementu nie było w żadnej z licznych szafek. Layne nie lubił partaniny. Odrzucił papierosa i sięgnął po aparat spawalniczy. Odbezpieczył wyłącznik, ale nad uchwytem nie zapaliła się lampka kontrolna, nie było też słychać charakterystycznego warknięcia stabilizatora. Czując, jak nad brwiami zbierają mu się kropelki potu, zaczął systematycznie sprawdzać wszystkie części aparatu.
– Dobry wieczór państwu! – radio nagle odezwało się ze zdwojoną mocą. – Przerywamy program muzyczny, żeby zaprezentować państwu tegorocznych laureatów telewizyjnej nagrody Emmy…
Layne ruszył ręką – zielona kontrolka zapłonęła na chwilę i zaraz zgasła. Kiedy ujął kabel doprowadzający prąd, lampka zamigotała jeszcze kilkakrotnie i zgasła na dobre.
„A więc to kabel – pomyślał. – Cholera, pewnie poszło jakieś lutowanie”.
– … Nasz sprawozdawca przepycha się przez gęsty tłum wiwatujących ludzi i być może zaraz usłyszymy…
Layne ruszył w kierunku tablicy z bezpiecznikami, ale zaraz wrócił znowu do zbitego z surowych desek biurka.
„Jasny szlag, jeśli wykręcę korki, nie będę mógł użyć lutownicy”.
Sięgnął do wtyczki tkwiącej w specjalnie obudowanym gnieździe wysokiego napięcia.
– Wiedziałem – mruknął. – Wiedziałem, że nie da się wyciągnąć. Czy wszystko w tym domu musi być zepsute?!
– Witam wszystkich miłośników sztuki telewizyjnej. Kłania się Mile Walters, a zaraz usłyszycie państwo głos laureata nagrody za najlepszą rolę drugoplanową, Johna Ashcrofta.
„Co za zbieżność nazwisk…” – Layne starając się nie dotykać odkrytych przewodów powoli odkręcił śrubki przytrzymujące osłonę.
– … Tak, czuję się naprawdę bardzo zaszczycony, tym bardziej że rola w „Ostatecznym rozstrzygnięciu” była moim debiutem.
Layne, trzymając rozcapierzony na końcu, podłączony do prądu kabel tuż przed miejscem, gdzie kończyła się izolacja, delikatnie wyjął go z obluzowanych szczęk aparatu i ostrożnie położył na ziemi. Przezornie odsunął się z krzesłem w drugą stronę, choć wiedział, że wykonana z dobrego izolatora wykładzina podłogowa nie stwarza większego niebezpieczeństwa.
– To dziwne, że sam film nie zdobył nawet wyróżnienia. Myślę jednak, że słynna już scena u prawnika przejdzie do annałów sztuki filmowej jako niezwykłe osiągnięcie…
„Cholera, Neal jest właśnie u prawnika – pomyślał Layne. – Pewnie wróci po północy, a mnie tu szlag trafi z tymi naprawami”.
– Panie Ashcroft, proszę nam opowiedzieć o realizacji tej sceny.
– To było rzeczywiście bardzo trudne. Siedziałem związany i zakneblowany w fotelu widząc zbliżającego się mordercę. W tych ciężkich warunkach musiałem samymi oczami zagrać telepatyczne przekazanie przyjacielowi prośby o ratunek…
Layne spojrzał na odbiornik.
– Trzeba przyznać, że wykazał pan znakomity kunszt aktorski.
– To zasługa mojego nauczyciela z New Aktor’s Studio.
– Wydaje mi się, że zawsze najtrudniej jest pokazać stan zagrożenia tak, żeby wypadło to naturalnie…
Layne sięgnął po lutownicę. Tuż nad szufladą na wąskiej, pochyłej desce ktoś przykleił reklamówkę znanej firmy rusznikarskiej.
„Nasz najnowszy model trafia sam! Specjalny celownik zapewnia dużą skuteczność ognia bez względu na pogodę, ciemność czy mgłę. Kup model B-500! Używają go najwyższej klasy snajperzy!” – głosił jaskrawy napis.
Krawat Layne’a opadł bezgłośnie na podłogę.
– Wracając jeszcze do pańskich umiejętności, panie Ashcroft. We wspomnianej scenie potrafił pan nie tylko pokazać strach czy zagrożenie. Zdołał pan przekazać widzom nieuchronność własnej śmierci, gdyby przyjaciel spóźnił się choć o sekundę…
– Co za bzdury! – powiedział głośno Layne. Czuł jednak podświadomie, że powinien natychmiast wyjść z tego domu i jechać do Neala.
– To tylko splot przypadków…
Wziął do ręki lutownicę, ale jej koniec drżał tak, że nie mógł nabrać ani grama cyny.
„Muszę stąd wyjść! Muszę stąd wyjść!” – kołatało mu w głowie. – „Nie, do cholery. Przecież Ashcroft mnie wyśmieje”.
Wywiad w radiu skończył się, ale muzyka, która znowu płynęła z głośnika, nie działała już na niego kojąco. Sięgnął do wyłącznika. Ruch był jednak tak nieostrożny, że mały tranzystor spadł ze stołu i roztrzaskał się na podłodze.
„Co się ze mną dzieje?” – pomyślał patrząc na porozbijane części.
Przyłożył rozedrgane ręce do twarzy i podskoczył na krześle, kiedy rozległo się pukanie do drzwi.
– Kto tam?
– To ja, Kathreen Burns. Proszę otworzyć.
Layne zupełnie odruchowo schował do kieszeni klucz francuski i uchylił drzwi. Stojąca na zewnątrz kobieta uśmiechnęła się jakby z lekkim wstydem.
– Przepraszam, że niepokoję, najpierw starałam się dostać do mieszkania na górze… myślałam, że dzwonek jest zepsuty… Potem zobaczyłam światło tu na dole.
– Proszę… – Layne wpuścił ją do środka.
– Naprawdę przepraszam, że przeszkadzam w ważnej pracy…
Burns spojrzała na klucz obciążający kieszeń Layne’a. Ten uśmiechnął się z zażenowaniem i odłożył narzędzie na półkę.
– Nic nie szkodzi. Zaraz przejdziemy do mieszkania, tylko umyję ręce… No tak – Layne przypomniał sobie o braku wody. – Nawet nie będę mógł zrobić pani kawy.
– Nie chciałabym sprawiać kłopotu. Przyszłam przeprosić za moje zachowanie… wtedy w Centrum.
– Ależ doprawdy to drobiazg. Przecież nie było w tym pani winy.
– A ja myślę, że jednak zawiniłam – Kathreen Burns spuściła głowę patrząc na swoje długie, pomalowane na czarno paznokcie. – Nie wiem, co się ze mną stało, to było okropne…
– Proszę pani…
– Mówmy sobie na ty. Przecież wiesz, że na imię mi Kathreen, w skrócie Kate.
– To mi bardzo pochlebia, proszę pa… to znaczy Kate. Bardzo mi miło i podałbym ci rękę, ale…
– Nie przeszkadza mi, że jest brudna – kobieta podeszła do niego, prezentując głębokie rozcięcie w spódnicy. – Zresztą masz chyba nie tylko ręce, Marty – pocałowała go w policzek.
Layne poczuł zapach jej perfum i delikatne muśnięcie gęstych, puszystych włosów. Chciał ją objąć, ale jakieś podświadome przeczucie dręczyło go, pozbawiając możliwości trzeźwego myślenia.
– Skąd wiesz, że na imię mi Marty? – spytał nagle.
– Przedstawiłeś się będąc u nas.
– Tak?
– Jesteś taki jak wszyscy mężczyźni. Okropnie zasadniczy – Kathreen podeszła do ukrytych we wnęce wąskich schodków. – Tędy idzie się do mieszkania?
– Tak, ale drzwi są zamknięte na klucz z tamtej strony. Neal ma manię zamykania wszystkiego, co mu się nawinie pod rękę.
– Przestępców też?
– To jego zawód. Musimy stąd wyjść tą drogą, którą przyszłaś. Naokoło.
– Chyba ci się nigdzie nie spieszy, co, Marty?
Layne zupełnie nagle poczuł, że jeśli natychmiast nie opuści tego domu i nie dotrze do Ashcrofta, stanie się coś strasznego. Irracjonalne uczucie opanowało go do tego stopnia, że co chwila zerkał na zewnątrz przez małe zakratowane okienko.
– Wiesz, Kate… – zaczął przełykając ślinę – bardzo cię przepraszam, ale muszę na chwilę wyjść. Dosłownie na sekundę.
– Co ci się stało?
– Nie wiem. Niedobrze mi.
– Zostań, Marty. Czy tak bardzo ci się nie podobam?
Kathreen zdjęła marynarkę rzucając ją niedbale na ziemię. Powoli, sięgając tylko jedną ręką, zaczęła rozpinać guziki bluzki.
– Przestań. Przepraszam cię, ale ja naprawdę muszę…
Ręce Kathreen przesunęły się do góry, chwilę później bluzka leżała obok marynarki.
– To głupie, bardzo chciałbym zostać… – Layne ruszył w kierunku drzwi.
Kathreen była jednak szybsza. Skoczyła przed niego, błyskawicznie zamknęła obydwa skrzydła i przekręciła klucz.
– Kate!
– Stój i nie ruszaj się – powiedziała zimno.
– Kate, o co ci chodzi?
Kobieta stała bez ruchu patrząc na Layne’a z uwagą.
– Kate! Oddaj natychmiast klucz!
Wyraz jej twarzy pozostał nie zmieniony. W przeciwieństwie do Layne’a oddychała spokojnie.
– Kate, muszę wyjść i zrobię to, choćbym miał odebrać ci klucz siłą.
Żadnej reakcji.
Layne zrobił krok do przodu, a później rzucił się na nią usiłując chwycić dłoń. Kathreen kopnęła go w kolano i uderzyła z taką siłą, że przeleciał pod przeciwległą ścianę.
– Kate, zachowujesz się tak, jak wtedy w Centrum – wydyszał. – Opanuj się!
Kiedy zobaczył, że kobieta w ogóle nie reaguje na jego słowa, pragnienie wydostania się na zewnątrz stało się tak silne, że podniósł ciężki łom i powoli ruszył w jej kierunku.
– Oddaj to! – wysyczał. – Oddaj to, albo połamię ci wszystkie kości.
Uniósł łom i napiął mięśnie, ale Kathreen zwinnie uskoczyła w bok i celnym rzutem umieściła klucz na najwyższej półce. Layne klnąc przez zęby przystawił krzesło do ściany, wskoczył na nie i stając na palcach wyciągnął rękę. Przez chwilę jego dłoń błądziła w zwałach kurzu, wreszcie wymacała mały metalowy przedmiot. Z okrzykiem triumfu odwrócił się i zamarł z przerażenia. Kobieta biegła w jego stronę trzymając ciężką zardzewiałą siekierę.
– Nie! – krzyknął i targnął się w panice, usiłując uniknąć ciosu.
Tracąc równowagę chwycił się półki, kątem oka widząc, jak metalowa balia spada na ziemię. Kiedy kilkadziesiąt litrów wody zalało podłogę, rozległ się potworny, świdrujący bębenki wrzask. W sekundę potem zgasło światło.
„O Boże, tam był przecież ten odsłonięty kabel… wywaliło bezpieczniki” – pomyślał Layne.
Zeskoczył na dół i po omacku otworzył drzwi. Potem chwycił drgające ciało i sapiąc z wysiłku ściągnął je po zboczu, aż do szosy. Słysząc płytki, nierówny oddech kobiety, przewrócił ją na wznak i pobiegł wzdłuż drogi-
„Ashcroft! Muszę ostrzec Ashcrofta!”
Zatrzymał się po kilkudziesięciu metrach. Przemożne uczucie zagrożenia towarzyszące mu przez ostatnie chwile gdzieś znikło i czuł się zupełnie spokojny. Gdyby nie zajście z porażoną prądem Burns i to, że był kompletnie wypompowany, wróciłby do domu i zasiadł przed telewizorem.
„Zwariowałem – pomyślał. – Co mi strzeliło do głowy z tym zamachem na życie Ashcrofta? Co za głupi splot przypadków”.
Kiedy oddech powrócił do normy, Layne zawrócił i ruszył z powrotem. Eksplozja, która dosłownie rozniosła dom Ashcrofta, na wiele metrów wokół pokryła teren potrzaskanymi deskami i szczątkami konstrukcji. W miejscu, w którym stał, Layne był jednak zupełnie bezpieczny.
– Nie. Nie zgadzam się – powiedział Stazzi. – To dziecinne zagranie, które nas tylko ośmieszy w oczach Wernera.
Slayton westchnął ciężko.
– To jedyna rzecz, która może nam dać przewagę nad ludźmi Havoca. Przynajmniej tutaj, w ośrodku.
– Nie, Werner nigdy na to nie pójdzie…
Kelly wstał z łóżka i nachylił się nad Stazzim.
– Zrozum wreszcie, że Hutts jako kierownik naukowy skutecznie sparaliżuje wszystkie nasze poczynania. Musimy skłonić Wernera, żeby go odsunął albo zawiesił. To nasza jedyna szansa.
– Dobrze, ale nie w ten sposób. Poza tym, nawet jeśli Werner nabierze podejrzeń w stosunku do Huttsa, to przecież nigdy nie zgodzi się na użycie profesora w charakterze królika doświadczalnego.
– Mamy jeszcze Kathreen Burns – powiedział Slayton.
Stazzi obrócił fotel w jego stronę.
– To ta kobieta, którą przysłali Ashcroft i Layne? – spytał.
– Tak. Zamiast na pogotowie przywieźli ją tutaj mając nadzieję, że wykonamy badania, które wyodrębnią wreszcie cechę powodującą podporządkowanie się Havocowi.
– Co jej właściwie jest?
– Szok po porażeniu prądem o wysokim napięciu. Drobiazg. Ale Layne dołączył szczegółowy opis zajścia i wszystkie swoje uwagi. To naprawdę świetny materiał do doświadczeń.
– Ale jednostkowy – wtrącił Kelly.
– Może uda nam się zbadać Huttsa.
– Na to nie liczcie – mruknął Stazzi w zamyśleniu.
– Dobrze – podjął po chwili. – Spróbuję. Dajcie mi pół godziny i spotkamy się w gabinecie szefa.
Werner nie był ani zaskoczony, ani zdziwiony zarzutami i oskarżeniami wysuwanymi pod adresem Huttsa. Patrzył spokojnie na Kelly’ego i Slaytona paląc papierosa, którego dym prawie zasłaniał jego twarz.
– Można by uznać – powiedział wreszcie – że wszystko, co usłyszałem, brzmi dość przekonywająco, abstrahując oczywiście od zupełnie fantastycznych założeń, które poczyniliście. Ale chciałbym jednak dysponować jakimiś dowodami.
– Czy formularz, który świadczy, że to Hutts posłał chorego pielęgniarza na dyżur, nie jest dowodem? – spytał Kelly.
– Nie.
– Myślę, że gdyby pan z nim porozmawiał – powiedział Slayton – wszystko wyszłoby na jaw.
– Mam go wezwać? Nie wiem nawet, gdzie jest w tej chwili.
– Czeka przed drzwiami. Stazzi już go przyprowadził.
Werner uśmiechnął się i zdusił papierosa.
– Mam nadzieję, że nie trzyma nabitego rewolweru przy jego skroni – nachylił się nad komunikatorem i szepnął coś sekretarce.
Po chwili Hutts i Stazzi zajęli miejsca w głębokich fotelach.
– Usłyszałem przed chwilą – zaczął Werner – kilka poważnych oskarżeń dotyczących pana…
Hutts spojrzał na Slaytona, ale ten odwrócił wzrok.
– Między innymi pojawiła się kwestia pańskiej odmowy na przeprowadzenie badań zaproponowanych przez Kelly’ego i Slaytona.
– Nigdy nie zgodzę się na te badania – powiedział ostro Hutts. – Nie przyłożę swojej ręki do topienia rządowych pieniędzy w tak idiotycznym programie.
– Chciałbym usłyszeć, dlaczego?
Twarz Huttsa poczerwieniała.
– I pan mnie jeszcze o to pyta? Przecież to bzdury! Stek wyssanych z palca bajek!
Werner nie spiesząc się zapalił drugiego papierosa.
– A jak pan wytłumaczy śmierć pielęgniarza? – spytał zaciągając się dymem. – Albo to, co stało się z Woodwardem i jednym z żołnierzy…
– Wszystko ma swoje wytłumaczenie i na pewno je znajdziemy. W odpowiednim czasie.
– To wszystko?
Hutts prawie poderwał się z fotela.
– Czego pan ode mnie chce? Chciałbym poznać wreszcie…
Przerwał mu sygnał telefonu.
– Przepraszam panów – Werner podniósł słuchawkę i długo milczał przybierając coraz bardziej zaskoczony wyraz twarzy.
W końcu powtórzył kilka razy: „tak jest, panie pułkowniku” i delikatnie, jakby bał się głośniejszego trzasku, odłożył słuchawkę z powrotem na widełki.
– No cóż – podjął po chwili – myślę, że nasz problem jest przynajmniej w części rozwiązany.
– Co się stało? – spytał Stazzi.
– Nasze dowództwo – Werner ruchem głowy wskazał na telefon – zawiadomiło mnie, że Havoc został ujęty dziś w nocy.
W zapadłej ciszy słychać było ciężki oddech Huttsa.
– Pytali, czy podejmiemy się – kontynuował Werner – zbadania Havoca…
– Co pan postanowił? – spytał Hutts.
– Odpowiedź mam dać jutro. Jednak przywiezienie tutaj zbiega uzależnili od podjęcia przez nas kompleksowych badań o charakterze… no, mniej więcej takich, jakie proponowali już wcześniej Kelly i Slayton.
– Myślę, że powinniśmy się zgodzić – powiedział Hutts.
– Słucham?
– Powinniśmy przyjąć tu Havoca znowu!
– Przecież już raz stąd uciekł – Werner spojrzał zdziwiony na profesora.
– Ale będziemy mogli zacząć badania…
– Jeszcze przed chwilą był pan im przeciwny.
Hutts drżącą ręką rozpiął kołnierzyk.
– Muszę to przyznać, tak… Ale teraz sytuacja się zmieniła, będą dotacje, a poza tym myliłem się. Każdy człowiek popełnia błędy.
– Jakie jest więc ostatecznie pańskie zdanie? – wtrącił się Slayton.
– Jestem za sprowadzeniem do nas Havoca i natychmiastowym przyjęciem proponowanego przez panów programu badań.
Slayton opuścił głowę, jakby nagle zainteresował go deseń wykładziny pod ogromnym ciemnym biurkiem. Stazzi również odwrócił wzrok.
– Myślę, że powinniśmy panu coś wyjaśnić, panie dyrektorze – powiedział Kelly.
– Tak?
– Ten telefon z dowództwa to był nasz pomysł, Stazzi ma tam kilku znajomych…
– To przerażające! – krzyknął Hutts. – Jak mogliście zrobić coś takiego?
– Chcieliśmy w ten sposób wyjaśnić czy raczej udowodnić, że pan Hutts działa pod czyimś wpływem – Kelly odgarnął z czoła kosmyk włosów. – Havoc oczywiście nie został zatrzymany.
– To straszne! – Hutts podniósł się z fotela i zaczął krążyć po pokoju. – Zakpiono z nas w okropny sposób. Pan chyba nie wierzy w te bzdury, jakobym był pod wpływem Havoca? – zwrócił się do dyrektora.
– Nie.
– Mam nadzieję, że cała trójka zostanie ukarana! – Hutts podszedł do drzwi i otworzył je na całą szerokość.
– Chwileczkę, panie profesorze.
Hutts zatrzymał się w progu.
Werner dłuższy czas patrzył na niego, a potem powiedział sucho:
– Przykro mi. Zawieszam pana w pełnieniu wszystkich funkcji.
– Jak to? – wstrząśnięty Hutts odruchowo oparł się o framugę. – Przecież powiedział pan…
– Podtrzymuję to, co powiedziałem. Niemniej pańskie zachowanie jest więcej niż dziwne.
Huk wywołany trzaśnięciem drzwiami sprawił, że wypalony do filtra papieros wypadł z dłoni Wernera. Kelly wyjął z kieszeni nową paczkę i nachylił się w stronę biurka z wyciągniętą ręką. Werner odmówił ruchem głowy. Przerwał ciszę dopiero po kilku minutach.
– Chcecie prowadzić te badania?
– Wyraża pan zgodę? Tak, chcemy.
– Co jeszcze?
– Dobrze byłoby nawiązać ściślejszą współpracę z Ashcroftem i Layne’em – powiedział Slayton.
Werner skinął głową.
– Mam tylko nadzieję, że będą to kontakty o charakterze prywatnym. Nie chciałbym sporu kompetencyjnego na wyższych szczeblach.
– Chcielibyśmy też – dodał Kelly – móc sami dobrać współpracowników.
– Dobrze, przedstawcie listę, a wtedy razem coś ustalimy. To wszystko?
– Tak. Dziękujemy – Kelly i Slayton podnieśli się z foteli.
Kiedy wyszli, Stazzi spojrzał na Wernera.
– Prawdę powiedziawszy, nie sądziłem, że okaże się pan tak… tak… elastyczny.
– To pana dziwi?
– Nie… Chociaż może tak. Trochę.
Werner zdmuchnął z blatu resztki popiołu.
– A ja myślę – powiedział – że jedyną naprawdę dziwną rzeczą jest fakt, że Kelly i Slayton przez nikogo nie namawiani sami rwą się do pracy.
Powietrze nad pustynią dygotało w gorączce. Na jednej balustradzie siedzieli Layne i Ashcroft, naprzeciw, twarzą w stronę miasta – Freddie, Lionel i Earl. Cała trójka miała uduchowione miny, lecz bardziej za sprawą słońca, niż ich wewnętrznych przeżyć.
– Neal – Earl mrużył oczy. – Ci partacze doszli wreszcie, co było w twojej chałupie?
Ashcroft opuścił głowę, jakby chcąc ukryć wyraz twarzy.
– Grupa dochodzeniowa stwierdziła wybuch gazu. Winą obciążyli instalatorów…
Earl przesunął się, widać poręcz była za wąska.
– Grupa dochodzeniowa… – prychnął. – Zawsze zwołuje się ją dobierając przypadkowych ludzi.
– Ma płakać…? – wtrącił sennym głosem Lionel. – Dostanie takie odszkodowanie, że…
– Ale ci z ubezpieczeń mogą zlecić własne śledztwo…
– Nie sądzę. W takiej sprawie…
Ashcroft i Layne wymienili spojrzenia.
– Gdzie teraz mieszkacie? – niespodziewanie zainteresował się Freddie.
– W hotelu – odparł Ashcroft i zeskoczył na platformę otaczającą stację.
W wejściu stał monter. Sądząc po policzkach, nie zdążył się dzisiaj ogolić.
– Nic nie ma… – wychrypiał i parę razy odkaszlnął. – Byłem w tej sali, którą opisaliście przez telefon, na podłodze została tylko linia z kredy.
Stukot opadających butów niemal zagłuszył słowa. Trzech poruczników z wyraźnym zaciekawieniem przyglądała się wilgotnemu kombinezonowi. Freddie pociągnął nosem, lecz tamten spojrzał na niego ze znużeniem.
– Wpadłem do kanału. Poszła kładka – zerknął wymownie na Ashcrofta. – Przyjrzałem się jej dokładnie… była podpiłowana. Myślę, że powinien pan o tym wiedzieć. Lionel wyskoczył do przodu.
– To można podciągnąć pod usiłowanie morderstwa – stwierdził zacierając ręce. – I to bez motywu. Czy podejrzewa pan kogoś?
Monter ominął go wzrokiem.
– Jest jeszcze jedno, o czym musi pan wiedzieć.
Lionel nie był w stanie znów przeszkodzić, palce Ashcrofta ścisnęły jego obojczyk.
– Proszę mówić…
– Nie – monter przetarł twarz. – Musi pan zejść i sam to obejrzeć.
Ashcroft przez chwilę jakby analizował ton wypowiedzi, potem skinął głową.
– Dobrze, zejdziemy tam.
Pochłonęło ich ascetyczne wnętrze stacji. Mężczyzna siedzący przy konsoli nie był tym, co poprzednio. Nerwowo odpalał papierosa od papierosa i na widok montera bezradnie uniósł dłonie.
– Coś się dzieje? – Layne wskazał stanowisko.
– Wczoraj wieczorem zaginęło dwóch techników, szukamy ich – wyjaśnił monter kaszląc ochryple.
– Mieliście takie przypadki przedtem? – zapytał z tyłu Ashcroft.
Tamten odpiął kieszeń i wyjął przemoczony, nierozpoznawalny zwitek.
– Mieliśmy – ścisnął kulkę, aż pociekła woda – Za moich czasów jeden się utopił, znaleźli go w osadniku, a drugiego zastrzelili jacyś gówniarze bawiący się bronią.
Uklęknął nad włazem.
– Tę drugą sprawę pamiętam – powiedział Ashcroft Półgłosem. – Tym razem, to chyba nie gówniarze?
Człowiek w kombinezonie z podejrzaną gwałtownością odkręcał właz, wreszcie uniósł głowę.
– Też tak myślę.
Minęła jeszcze chwila zanim dopasowali hełmy, a monter nie tłumacząc się zwinął i schował pod połę worek z grubej folii.
Dopiero kiedy ruszyli mrocznymi czeluściami podziemi, Lionel zebrał w sobie odwagę, aby ponownie się odezwać.
– Neal – zaczął na tyle głośno, żeby usłyszał również przewodnik. – Ten pan miał się rozejrzeć, czy gdzieś może być przechowywana broń.
Z tyłu plusnęło i Freddie złorzecząc wytarł nogawkę. Monter odpowiedział spokojnym, nieco dudniącym głosem.
– Dzisiaj od samego rana kilkanaście osób, wszyscy wolni instalatorzy, szukają tamtej dwójki. Myśli pan, że przegapiliby skład broni?
Mówiąc, nawet nie odwrócił głowy. Layne, nauczony doświadczeniem, miał dzisiaj masywne, sznurowane na łydkach buty.
– Sprawdzają również stare kanały, tam gdzie pana wysłaliśmy?
– Niektórzy… – mruknął enigmatycznie monter i przed wejściem na kładkę tupnął silnie nogą.
Później, gdy przecinali dalszy odcinek wnętrzności miasta, zerknął na ścianę. W kolistym kręgu lampy widniało kilka symetrycznie wybitych otworków.
– Ktoś zrywa znaki – rzekł jakby do siebie. – Coś się dzieje tutaj od paru dni. Ludzie, którzy wyszli na poszukiwania, zgłaszali o uszkodzeniu instalacji oświetleniowej, gdzieniegdzie zostały odblokowane stare przejścia, nawet jedno ślepe prowadzące za miasto.
Ashcroft starannie badał butem drogę przed sobą.
– To wygląda na robotę większej grupy – mruknął wpatrzony w chodnik. – Nie wiem, czy orientuje się pan, ale w starej części urzęduje pewna sekta…
– Nie – szybkie ruchy światła zaprzeczały równie wymownie jak głowa. – To ktoś inny…
Nie dokończył. Z labiryntu korytarzy dobiegł stłumiony huk.
– Niech to szlag… – wycedził Earl. – Mówcie co chcecie, ale ktoś tu lata ze spluwą.
– Może rzeczywiście Havoc trzyma tu broń? – szepnął Freddie.
Monter stanął ciężko oddychając.
– Nie wiem, po co ich szukacie – zaczął – ale jacyś ludzie kręcą się tutaj, na terenie starych kanałów… A teraz zobaczycie, dlaczego jestem pewien, że tej dwójki już nie zobaczymy.
Wskazał świeżo wybity otwór w ceglanym murze, odsłaniający wilgotny, na wpół zawalony korytarz. Obok leżały zręby cegieł i kilof o wyszczerbionym końcu.
– Gdzie idziemy? – spytał odruchowo Layne.
W świetle reflektorów monter wyglądał jak monstrum z filmu grozy.
– Zobaczy pan.
Ashcroft wysunął broń z zawieszonej na szelkach kabury, reszta poszła za jego przykładem. Schyleni, w niektórych miejscach podpierając się rękoma, pełzli zniszczonym przejściem. Zewsząd, jak przy odwrotnie działającej wentylacji, napływał ostry i kwaśny zapach nieokreślonego pochodzenia. Lampa montera zadrżała, znak, że trafili na schody, potem zastygła w bezruchu.
– Jesteś tu? – usłyszeli jego głos odbijający się od ścian przestrzennego pomieszczenia. – Ty…
Ashcroft odepchnął Layne’a, sam z rewolwerem uniesionym na wysokość głowy przesunął się do przodu. Zgasił reflektor.
– Odezwij się – powtórzył monter. – Wróciłem z pomocą.
W głębi sali, za pordzewiałymi belkami, opierającymi się jednym końcem o podłoże, ktoś siedział. Blade plamy oczu gorzały strachem. Niewidoczny Ashcroft przeskoczył stertę gruzu i zadarł głowę siedzącej postaci. W skoncentrowanym blasku dojrzeli znajomą końską szczękę.
– On przyszedł – zaszeptał młodzieniec głosem nakręconej pozytywki. – On, szatan, i sługi jego…
Cementowa bladość twarzy nie mogła jedynie być zasługą oświetlenia. Ashcroft uderzył go wolną dłonią w policzek.
– Opamiętaj się.
– Mistrz mówił… – chłopak zamrugał oczami. – Mówił, że przyjdzie. Czekaliśmy, ale…
Zaczął się jąkać. Monter położył dłoń na jego ramieniu i uniósł swoje opuchnięte oczy.
– Kapitanie… – szepnął. – Tam.
Skierowali lampy za ruchem jego brody. Z opuszczoną głową i rękoma wzdłuż tułowia siedział tam oparty o ścianę Pearson, jeszcze z kapturem w dłoni. Dopiero kiedy podeszli, wyjaśniło się, czemu zawdzięcza swoją dziwaczną pozycję. Ciemny wojskowy bagnet, który przebijał serce, musiał tkwić w jakiejś szczelinie muru.
– Tak ich zastałem – powiedział monter. – Chłopak mówił, że pilnuje ciała tego… mistrza.
Zaszeleściło, kiedy wyjmował zza kombinezonu płachtę folii.
– Trzeba ich stąd zabrać.
– Dobrze – Ashcroft machinalnie włączył lampę. Pomóżcie mu.
Lionel i Earl zaczęli rozprostowywać worek, jedynie Freddie stał bez ruchu, ze wzrokiem utkwionym gdzieś w górze. Ashcroft spojrzał tam. Na suficie widniały długie zawijasy z kopcia świeczki.
– Nie wiem! – krzyknęła Kathreen Burns. – Nie pamiętam, co się ze mną działo!
– Przypomnij sobie – powiedział Slayton.
– O Boże! Dajcie mi spokój. Ja naprawdę nic nie wiem.
– Kelly! Zrób pani zastrzyk.
– Nieee!!!
– Weź najgrubszą igłę, jaką masz. Założę się, że pani ma bardzo twarde żyły.
– Nie możecie tego zrobić. Boję się zastrzyków – w oczach Kathreen pojawiły się łzy.
– W takim razie słucham. Co masz do powiedzenia?
– Nic. Naprawdę nic.
– Kelly – Slayton zapalił papierosa i dmuchnął dymem w twarz kobiety. – A może zamontujemy jej igłę na stałe w żyle? Co o tym myślisz?
– Niezły pomysł – Kelly z uśmiechem podniósł do światła coś, co na pierwszy rzut oka przypominało kilkucalowy gwóźdź.
– Nie macie prawa tego robić! – krzyknęła Burns. – To nie przesłuchanie! Żądam kontaktu z moim adwokatem.
– Masz rację, nie jesteśmy policją – powiedział spokojnie Slayton. – Ale my cię tylko leczymy…
– Nie macie prawa!
Slayton nagle stracił panowanie nad sobą i zerwał się z krzesła.
– Wiesz, gdzie mam prawo w stosunku do takich jak ty?! – krzyknął.
– Nie, Slayton. Nie zdejmuj przy pani spodni – Kelly nachylił się nad łóżkiem, na którym leżała kobieta. – Popatrz lepiej na jej oczy. Coś mi to wygląda na niewydolność nerek.
– Myślisz o dializie?
– Tak, tylko to cholernie bolesny zabieg. Nie wiem, czy ona wytrzyma…
– Nie!!! – krzyknęła Kathreen potrząsając przymocowanymi do głowy kablami EEG. – Co chcecie wiedzieć? – chlipnęła.
– No widzisz, kotku – mruknął Slayton. – I po co było zaczynać z lekarzami?
– Co czujesz w momencie, kiedy zaczynasz działać wbrew swojej woli? – spytał Kelly.
– O Boże, nie wiem! Czuję się tak, jakbym działała zgodnie ze sobą, dopiero potem…
Przerwało jej wejście Stazziego.
– Moglibyście badać ją trochę ciszej, chłopcy? Te wrzaski słychać na całym korytarzu…
– Niech mnie pan ratuje! – Kathreen poderwała się, ale oplatające ją pasy zaciągnęły się automatycznie i rzuciły z powrotem na posłanie.
– Przecież muszą panią leczyć. Zdrowie to bardzo delikatna rzecz i trzeba o nie dbać.
– Ale to są tortury! Sam pan mówił, że wszędzie słychać moje krzyki…
– Ja mówiłem coś takiego? Musiała się pani przesłyszeć.
– To szok – powiedział Slayton. – W tym stanie mogą występować różne omamy.
Stazzi skinął głową i wyszedł zamykając drzwi. Kelly zbliżył się do łóżka zerkając na mrugające zielonymi cyferkami ekrany aparatów.
– Słuchaj, a może damy jej trochę odsapnąć? – powiedział.
– Zmiękłeś? Co, znowu obsunęła jej się koszula…
– Przestań – Kelly nachylił się nad leżącą tak, że jego krótkie włosy dotykały prawie jej czoła.
Podniósł rękę i rozcapierzając palce dość brutalnie odchylił obie powieki, na których widniały jeszcze ślady tuszu.
– No, słucham, co czujesz, kiedy… – zaczął Slayton, ale zamilkł, widząc jak kobieta nagle tężeje i po chwili potwornym zrywem własną głową uderza w czoło Kelly’ego.
Rzucił się, żeby podtrzymać kolegę, ale zawadził kolanem o kant stołu i obaj runęli na ziemię pociągając za sobą spiętrzone w stertę papiery. Ciało Kathreen trzęsło się i drgało konwulsyjnie, a z gardła wydobywał się ochrypły ryk:
– Nigdy!!! Nigdy!!! Nie dowiecie się niczego!
Drzwi otworzyły się i do pokoju ponownie wpadł Stazzi. Widząc, że jeden z krępujących kobietę pasów zaczyna puszczać, podbiegł do łóżka, ale zanim zdążył złożyć się do ciosu, ona nagle zupełnie spokojna patrzyła już w górę wzrokiem przerażonego normalnego człowieka. Stazzi rozluźnił rękę i spojrzał na leżących na podłodze Kelly’ego i Slaytona.
– Tak to jest, jak się zostawi dwóch supermanów ze związaną kobietą – powiedział cicho.
Slayton klnąc wściekle i kulejąc dopadł do konsoli z głównym ekranem sumującym dane z większości aparatów.
– Co z wykresem EEG? – warknął.
Kelly trzymając się za pulsujące bólem czoło sięgnął po papierową taśmę.
– Lepiej niż świetnie – powiedział po chwili trochę drżącym głosem. – Jest wyraźna zmiana. Bardzo charakterystyczna.
– No to jesteśmy w domu. Dziękujemy za pomoc, panie Havoc.
Slayton zwrócił się do Stazziego:
– Jeszcze trochę czasu i nie będziemy błądzić po omacku. To nie są czary, Carlo. Wszystko da się zmierzyć.
– Nic z tego, chłopcy. Zwijamy interes.
– Co?
– Nie wiecie, co się od rana dzieje. Nie widzieliście zajeżdżających ciężarówek? – Stazzi włożył ręce do kieszeni.
– Co się stało? Wojna? – spytał Kelly.
– Gorzej. Epidemia.
Dopiero teraz zauważyli, że czoło Stazziego pokryte jest drobnymi kropelkami potu.
– Jakaś supergrypa czy coś takiego. Szpitale w mieście są przepełnione i dowództwo podjęło decyzję, żeby do czasu opanowania sytuacji przerwano wszystkie badania w naszym ośrodku i przyjęto chorych.
– Nasze też?
– Wszystkie. I Werner musi to zrobić, jeśli nie chce stracić posady. – Stazzi zapalił papierosa. – Myślę, że lepiej nie denerwować go petycjami i odwołaniami. Wolę, żeby szefem był przychylny nam facet, niż Bóg wie kto, kto zajmie po dymisji jego miejsce.
Kelly skinął głową.
– O co w tym wszystkim chodzi? – szepnął.
– Nie wiesz? – powiedział Slayton. – Nasz przyjaciel Havoc kazał pozarażać się czymś swoim ludziom, słusznie przewidując, że armia włączy się do akcji ratowniczej i tym samym zablokuje naszą pracę.
Podszedł do leżącej kobiety i patrzył na nią przez chwilę.
– Żałuję, że nie zastosowaliśmy „Żelaznej Dziewicy”. Mielibyśmy trochę więcej informacji… – Slayton nagle odwrócił się w stronę Stazziego.
– To, co zrobił Havoc, świadczy jeszcze o czymś – powiedział powoli. – Jeżeli musiał uciekać się do czegoś takiego, to znaczy, że nie ma swoich ludzi ani w dowództwie, ani nigdzie wyżej.
– To jest myśl – podjął Kelly. – Może dobrze byłoby zawiadomić szychy na górze o wszystkim, co się tu dzieje?
– Nie, to nie ma sensu – powiedział zdecydowanie Stazzi. – Nikt nie uwierzy w takie bzdury. Zaszkodzilibyśmy tylko sami sobie.
– A może jednak…
– Nie. Nawet gdyby ktoś zainteresował się tym, zaczęłyby się przesłuchania, przewlekłe śledztwo, setki komisji… A Havoc w tym czasie mógłby już zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych.
Slayton zwinął taśmę elektroencefalografu i wrzucił ją do kieszeni.
– W takim razie chodźmy do Wernera.
Ledwie zdążyli wyjść z pokoju, zatrzymał ich jakiś żołnierz.
– Panie majorze, ktoś przeciął kable łączące główny budynek z wartownią.
– Zaczyna się – mruknął Kelly.
Stazzi rozejrzał się po korytarzu. Jacyś ludzie rozstawiali łóżka pod ścianami, a z głębi przepełnionych chorymi sal dobiegał gwar głośnych rozmów.
– Coś jeszcze?
– Tak, nie wiem, czy to ważne. Ktoś otworzył klapę do bunkra.
– Mamy tu bunkier? – spytał Slayton.
– Tak, ale opadowy. To rodzaj kolektora, który łączy się z kanalizacją.
Stazzi odwrócił się do żołnierza.
– Klapa otwiera się od dołu? – spytał.
– Nie. Tylko od góry, czyli z naszej strony.
Stazzi nie spiesząc się zgasił papierosa i wrzucił do kosza w załomie muru.
– Proszę przy każdej sali postawić uzbrojonego wartownika – powiedział. – Na skrzyżowaniach korytarzy ma stać po dwóch ludzi kontrolujących pozostałych. Dowódcy mają zdawać mi raport co dziesięć minut… No, powiedzmy co pół godziny – dodał widząc rozszerzone zdziwieniem oczy wartownika.
– Tak jest.
– Dyrektor Werner jest u siebie?
– Nie, panie majorze, właśnie tam idzie – żołnierz ręką wskazał kierunek.
Rzeczywiście dostrzegli jego korpulentną postać przeciskającą się wśród tłumu sanitariuszy podtrzymujących prowadzonych do sal pacjentów. Na ich widok przełożył trzymane papiery do drugiej ręki i uwolnioną dłonią kiwnął na powitanie.
– Wiecie już o wszystkim? – spytał.
Skinęli głowami.
– Muszę przerwać prace – powiedział zdecydowanie. – Ale nie tak łatwo mnie zastraszyć. Przydzielam was – zwrócił się do Kelly’ego i Slaytona – do grupy policyjnej. Oczywiście jeśli tego chcecie.
Uśmiechnął się – na widok aprobaty malującej się na ich twarzach.
– Jeśli będzie potrzeba, zapewnię wam pieniądze, ludzi i sprzęt. Wystarczy, że zadzwonicie.
Zatrzymał się na chwilę myśląc nad czymś.
– Życzę powodzenia – powiedział wreszcie. – Ze swej strony postaram się zapewnić pomoc w miarę moich możliwości.
Layne z rękoma w kieszeniach nerwowo przemierzał chodnik przed gmachem policji. Za każdym razem, gdy mijał strażnika, ten z przebiegłą miną obserwował okap przeciwległej kamienicy. Widać było, że daje z siebie wszystko. Kiedy wreszcie zielony wóz wynurzył się zza rogu, Layne dopadł wysiadającego Ashcrofta.
– Jeść będziesz później – powiedział, widząc, że wzrok tamtego wędruje w stronę baru.
Ashcroft zatrzasnął drzwiczki za wysiadającym Earlem.
– Zlituj się… od rana siedzę w fabryce wody.
– Musimy pogadać – Layne był stanowczy…
Earl, widząc wahanie Ashcrofta, podrzucił monetę.
– Idę – stwierdził i przeszedł na drugą stronę.
– Mam nadzieję, że to coś ważnego… – zaczął Ashcroft idąc ku wejściu, lecz Layne chwycił go za rękaw.
– Otwórz wóz. Pogadamy w środku.
Ashcroft przyjrzał się jego kurtce zapiętej pod szyję, potem wsunął dłoń do kieszeni.
– Havoc – stwierdził, nie nadając temu nawet tonu pytania.
Layne zerknął na strażnika. Był szybki, tym razem sumiennie oglądał płyty chodnika.
– Zaraz po twoim odjeździe przyszedłem tutaj – Layne wskazał brodą za szybę. – Nie było wciąż decyzji Dennisa w sprawie kartotek personalnych, ale za to…
Obejrzał się.
– Krótko mówiąc, spotkałem na korytarzu dziwnego człowieka.
Ashcroft ciężko odwrócił głowę.
– Co to znaczy dziwnego? Jeśli bierzesz Havoca za punkt odniesienia, to ten musiał co najmniej latać.
Layne przerwał mu nagłym ruchem dłoni.
– Facet, na którego czekam, pracuje w Zakładach Farmaceutycznych, kontroluje leki – zsunął okulary spoglądając na Ashcrofta jakby nagimi oczami. – Sprawdza działanie uboczne, zgodność z normami i temu podobne.
– I co?
– Facet przyszedł do nas, bo odkrył w zakładzie karygodne nadużycie.
– Jakie? – Ashcroft trącił zwisający ze stacyjki brelok.
– Testował tabletkę nasenną, taką jakich miliardy żre się w tym kraju. Wyglądała na zwykłą mutację poprzedniej wersji.
Na powrót założył okulary.
– Ten środek to trucizna – powiedział zimno. – Mało, to perfidna trucizna. Wywołuje zmiany genetyczne. Rozumiesz?
Ashcroft gwałtownie odwrócił głowę przestając się przyglądać widocznej w oknie baru sylwetce Earla.
– Moment… – przez chwilę szukał odpowiednich słów. – Dlaczego ten facet przyszedł z tym do ciebie?
– Wcale nie do mnie – Layne ponownie zerknął przez tylną szybę. – W fabryce odrzucono mu ekspertyzy, a nowy tester zaakceptował lek. Ale Sandez ma dowody. Przyszedł na policję, tylko że nikt nie chciał go słuchać. Łaził od pokoju do pokoju, aż trafił do mnie.
Tym razem Ashcroft obejrzał się za siebie.
– Ma tu przyjść?
– Tak, z materiałami, które udało mu się wynieść z laboratorium.
Ashcroft poślinił palec i przetarł lampkę na kierownicy.
– Jeśli dobrze rozumiem, to sugerujesz, że przez swoich ludzi Havoc wprowadza lek, wywołujący zmiany genetyczne. Po to, aby mieć… – zawahał się.
– Więcej osób mu posłusznych, więcej osób o genotypie X – dokończył Layne. – Talib nie miał pojęcia o genetyce, Havoc już je ma.
– Wierzysz w to?
Palce Layne’a zastukały na klamce.
– Myślę, że nie ma sensu zadawanie tego pytania. – Milczał przez chwilę. – Sandez mówił, że produkcja miała być skierowana na cały kraj.
– Miała być?
Layne przekręcił się w fotelu.
– Tak, bo kilka dni temu, już po serii sygnalnej, zastopowano produkcję, tuż przed rozruchem linii. Sandez nie wie, dlaczego.
Ręka Ashcrofta nie zdążyła unieść się zbyt wysoko.
– Nie… – powstrzymał go Layne. – Oni to będą produkować, tylko że później. Ten człowiek wyglądał na zorientowanego.
Jakby rozpędem Ashcroft złapał uchwyt nad drzwiami.
– Pewnie pytałeś go o rodzinę?
– Naturalnie. To rdzenni mieszkańcy, chyba jeszcze od czasów kolonii hiszpańskich.
Żaden nawet się nie uśmiechnął.
– Co miał przynieść?
– Kasetę ze zdublowanych testów – Layne w zamyśleniu spoglądał na tarczę zegarka. – Powinien już być, pojechał tylko do domu…
– Masz adres?
Ashcroft poczekał, aż Layne rozepnie zamek kurtki. Ujął wizytówkę w dwa palce i zdjął mikrofon.
– Kapitan Ashcroft – odezwał się.
Hałas przejeżdżającej furgonetki o naderwanym błotniku zagłuszył odpowiedź dyżurnego.
– Wyślijcie jakiś patrol na Elizabeth Park 6, mieszka tam… – Ashcroft uniósł wizytówkę wyżej. – William Sandez. Niech sprawdzą, czy jest w domu.
Layne poczekał, aż mikrofon wróci na miejsce.
– Myślę, że jednak trzeba będzie pójść na… – zaczął sięgając w głąb kurtki.
– Nie pal, chociaż nie w wozie – przerwał mu Ashcroft. – Masz na myśli to, o czym dzisiaj w nocy mówili Kelly i Slayton?
Layne przymknął oczy.
– Wygląda zachęcająco, a Havoc nie marnuje czasu.
Drgnęli obydwaj, kiedy o szybę zastukały palce Earla.
– Taaki befsztyk wyszedł dzisiaj staremu!
– Jesteśmy zajęci – sucho stwierdził Ashcroft, lecz Earl bynajmniej tym się nie zraził.
Nachylił się i oparł ramiona o okno.
– Neal? – zapytał uśmiechając się przebiegle. – Co ci goście ze szpitala mają na Havoca?
Ashcroft rzucił Layne’owi szybkie spojrzenie.
– O co ci chodzi?
Nie zdejmując rąk z szyby Earl wyprostował ciało.
– W porządku – zaśmiał się szorstko…- Ale jeśli już musicie być tacy tajemniczy, to nie gadajcie o tym w barze.
Layne nachylił się, by widzieć jego twarz.
– Ci lekarze twierdzą, że opracowali metodę wykrywania ludzi, którzy są podatni na działanie Havoca. Ale…
– Ale… – powtórzył Ashcroft. – Na odprawie dowiesz się więcej niż od barmana.
– O.K., O.K… – Earl uniósł dłonie obronnym gestem. – Nie strzelać do pianisty.
Puścił oko i ruszył w stronę gmachu. Dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu. Ciszę przerwał dopiero brzęczyk radiostacji.
– Kapitan Ashcroft.
– Facet jest w domu, ale chyba… – dyżurny odchrząknął. – On nie żyje, kapitanie.
– Jak?
– Zatruł się obiadem. Grzyby czy coś takiego…
– Rozumiem. Dziękuję.
Ashcroft dopiero za drugim razem trafił mikrofonem we wgłębienie deski. Layne siedział z nisko pochyloną głową. Wyglądało, że już tak zostanie, wpatrzony we własne buty.
– A mogłem z nim pójść… – wyszeptał.
– Mogłeś – Ashcroft obserwował go kątem oka. – Ale równie dobrze mogłeś zostać poczęstowany obiadem.
Layne wyprostował się zadzierając głowę ku sufitowi.
– Te taśmy…
– Nic z tego – Ashcroft uruchomił silnik. – Pojedziemy tam, ale bądź pewien, że niczego nie znajdziemy.
– Jestem pewien – wychrypiał Layne po chwili.
Za pomocą scyzoryka i plastikowej legitymacji wyciągnął gazetę z ulicznego automatu.
– Patrz – powiedział rozprostowując pierwszą stronę. – Zamieścili zdjęcie Cernana.
– A kto to jest? – spytał Slayton.
– Był na naszym roku. Cholera, ludzie się wybijają, robią forsę, a my tu zgnijemy za życia…
– Cernan… Cernan… – powtarzał Slayton. – Ach, tak, przypominam sobie. Strasznie go kiedyś zbiłem.
Kelly przysunął bliżej oczu zdjęcie z gazety.
– A tak miło wygląda… Dlaczego to zrobiłeś?
– Poderwałem jakąś dziewczynę i poszedłem z nią na przyjęcie. Ten idiota od razu zaczął się stawiać, więc dostał w zęby. Dopiero później się okazało, że dziewczyna była jego żoną.
– Smutne. Masz papierosa?
Slayton rzucił mu paczkę patrząc z obrzydzeniem na nielicznych przebiegających przed nimi w pośpiechu przechodniów. Gdzieś zza rogu wysunęła się mała furgonetka i mrucząc leniwie na niskim biegu zawróciła w ich stronę. Kierowca zatrzymał swój samochód dokładnie przed Slaytonem i nie gasząc silnika wystawił głowę przez boczne okno.
– Przepraszam, czy panowie Slayton i Kelly?
– Tak – powiedział Kelly unosząc w zdziwieniu brwi.
Slayton od dobrej sekundy biegł już w przeciwnym kierunku. Po kilkudziesięciu metrach, nie słysząc żadnych odgłosów pogoni, zatrzymał się i odwrócił. Mężczyzna z tyłu albo biegł boso, albo miał trampki podbite najlepszą i najbardziej miękką gumą na świecie. Jego uzbrojona w skórzaną pałkę ręka była już o kilka cali od głowy Slaytona, kiedy ten desperackim skokiem wykonał zwrot i ruszył w poprzek ulicy. Niestety, po drugiej stronie potknął się o krawężnik, przebiegł kilka metrów prawie w pozycji horyzontalnej i runął uderzając ramieniem o czyjeś nogi.
– Co się panu stało? – głos w górze był pewny i spokojny, więc Slayton nieśmiało uniósł głowę.
– Ratunku! – krzyknął widząc schylonego nad sobą policjanta. – Tam z tyłu mordują!
Mężczyzna z pałką zbliżał się powoli.
Slayton stanął niepewnie na nogi…
– To on. Niech go pan aresztuje!
Tamten uśmiechnął się w odpowiedzi na pytający wzrok policjanta.
– Musimy ich zabrać – powiedział gardłowym głosem. – I to w miarę szybko.
Slayton targnął się w tył, ale dłoń policjanta zacisnęła się na jego ramieniu.
– Gdzie się spieszysz, chłopcze?
– Przepraszam. Mam zamówioną wizytę u dentysty.
– Nie szkodzi. Jeśli chcesz, to ten pan zrobi ci zabieg.
Pięść Slaytona musiała trafić w klamrę paska od munduru, bo krzywiąc się z bólu rozcierał rękę, kiedy rzucono go obok Kelly’ego na podłogę furgonetki.
– Zaparkujcie maszyny pod ścianą i siadajcie – Ashcroft musiał znacznie podnieść głos, żeby przekrzyczeć panujący w małym pomieszczeniu gwar.
Earl, Freddie i Lionel złożyli na podłodze produkty firmy Colts Patent Firearms i otoczyli zawalone papierami biurko. Ashcroft po raz kolejny wykręcał ten sam numer.
– Prędzej doczekam się emerytury niż połączenia z tego aparatu. Hej! – klasnął w dłonie. – Tutaj jest stanowczo zbyt głośno!
Kilkanaście par oczu spojrzało na niego z niemym wyrzutem.
– No, nareszcie. Tak, to ja, szefie… Nic nie poradzę, że źle słychać.
Jedna z sekretarek wylała kawę wprost na rozłożone teczki z dokumentami. Ktoś z tyłu, z drugiego aparatu, wywoływał centralę. Miał mocne gardło.
– Czy lecimy do szpitala po ten wynalazek Kelly’ego i Slaytona? – spytał Freddie.
Ashcroft spojrzał na niego.
– Tak… Nie, to nie do pana, szefie.
Przeciąg otworzył nagle drzwi i druga filiżanka kawy wylądowała na plecach Earla.
– Tak, to naprawdę konieczne – krzyknął do słuchawki Ashcroft zdejmując z twarzy pomięte papiery. – Nie kłóćcie się, do cholery, możesz lecieć bez koszuli… Słucham, szefie? – przełożył słuchawkę do drugiej ręki i kiwnął kilka razy w kierunku stojącego za panoramiczną szybą Layne’a, dając do zrozumienia, że widzi dawane przez niego znaki.
– Uważaj z tym flakonem, Jocelyn. Zalejesz karabiny. Głos w słuchawce odezwał się ze zdwojoną mocą:
– Tak. Ja osobiście za wszystko odpowiadam. Wyciągnął pan to wreszcie ode mnie… Jaki hałas? Naprawdę słyszy pan jakieś krzyki?
Layne przestał wymachiwać rękami. Wyjął z kieszeni monetę i zaczął stukać nią w szybę.
– Naprawdę, szefie, nie wiem, co tu się dzieje – Ashcroft dłuższą chwilę bębnił nerwowo palcami o blat stołu, potem rzucił słuchawkę Freddie’emu.
– Mów cokolwiek.
Sam wstał i roztrącając zbierające coś z ziemi policjantki przeszedł do drugiej sali.
– Co się stało, Marty? Ciągle bawisz się z tym komputerem?
– Nie, do cholery. On się świetnie bawi sam ze sobą i wcale mnie nie potrzebuje.
Ashcroft spojrzał na mrugający różnokolorowymi światełkami ekran z naniesioną na jego powierzchnię segmentową mapą miasta.
– Co z namiarami? – spytał.
– No właśnie. Oba nadajniki zboczyły z trasy…
– Gdzie są w tej chwili?
– Krążą w kwadracie B 340. Chyba powinniśmy już wystartować.
– Po co? – Ashcroft mocnym kopnięciem zamknął przezroczyste drzwi sali łączności.
Dźwięk tłuczonego szkła nie wpłynął kojąco na jego nerwy.
– Skoro krążą, to znaczy, że chcą zgubić ewentualną pogoń. Jeśli wystartujemy teraz, szybko skończy się nam paliwo i niczego nie osiągniemy.
– Nie mogę już tu wytrzymać…
Ashcroft usiadł na poręczy fotela.
– Dobra, zastąpię cię, a ty skocz na górę i pogadaj z pilotami. Postaraj się ich zjednać… Dodatek za ryzyko nie załatwia sprawy.
Layne skinął głową.
– Podaj mi ich nazwiska.
– Przykro mi, ale nie wiem, jak się nazywają. Wynająłem ich przez telefon i, tak jak kazałeś, pytałem tylko o miejsce urodzenia.
– Nie widziałeś ich jeszcze?!
– Nie.
– O Boże – Layne ruszył w kierunku schodów.
Przechodząc przez pustą ramę drzwi zderzył się z Dennisem.
– Co się tu dzieje? Co to za pobojowisko?! – krzyknął tamten tracąc panowanie nad głosem.
Layne bez słowa minął go, słysząc jeszcze, jak Ashcroft proponuje szefowi kawę. On sam dałby Dennisowi raczej zastrzyki Pasteura.
Kręte schody zaprowadziły go wprost na płytę startową na dachu budynku. Layne rozejrzał się, ale w zasięgu wzroku nie było nikogo. Gdzieś z dołu dobiegał tylko odgłos nerwowej krzątaniny.
– Szuka mnie pan?
Layne odwrócił się, ale przestrzeń przed pomieszczeniem kontroli lotów była również pusta. Dopiero po chwili zza lśniącej oślepiającym blaskiem szyby wyłonił się mężczyzna z lotniczym kaskiem w ręku.
– Tak, jestem Marty Layne.
Tamten wyciągnął wolną dłoń.
– Greg Brodowski.
– Przepraszam, a gdzie drugi pilot?
Brodowski wskazał drzwi toalety.
– Już lecimy? – spytał.
– Nie, nie – Layne nie miał pojęcia, w jaki sposób zjednać sobie pilota. – Przyszedłem tak tylko… Czy maszyny są dobrze przygotowane do lotu?
Brodowski zerknął na dwa śmigłowce Bell 222 zaparkowane na przeciwległych narożnikach dachu.
– Czas pokaże – mruknął.
Layne poczuł, że miękną mu nogi.
– Ale wybraliśmy chyba dobre maszyny do tego zadania? – spytał niepewnie.
– Można było wybrać lepsze. Osobiście wziąłbym AH-64 Apache, albo chociaż Hueycobry.
– Ale zdaje się, że to są wojskowe śmigłowce… Niezdatne do transportu.
Brodowski uśmiechnął się lekko.
– Służyłyby tylko jako eskorta. Ładunek wziąłby Boeing Vertol CH-47 Chinook. I tak cały zespół rozwijałby większą szybkość od tych dwóch gratów.
– A z cywilnych? Co wybrałby pan z cywilnych? – spytał prawie drżącym głosem Layne.
– Na przykład Aerospatiale AS 332 Super Pumę, tylko najpierw trzeba byłoby ją ściągnąć z Francji. Albo Westlanda 30 z Anglii. Ten pierwszy jest szybszy i ma większy zasięg, a ten drugi… Hm, nie wiem dlaczego, ale mam zaufanie do konstruktorów z Yeovil.
Drzwi za plecami Brodowskiego otworzyły się i Layne zobaczył drugiego pilota. Najpierw cofnął się, potem wyjął chustkę i nerwowo przetarł czoło.
– Co jest, Greg, lecimy? O, jest pan Layne…
Maureen Havoc zręcznym ruchem przerzuciła swój niesamowicie długi warkocz na plecy.
– Wygląda pan jak ktoś, kogo nieboszczyk złapał za ramię.
Layne przestąpił z nogi na nogę.
– Nie mówiłam panu, że jestem pilotem? – głęboki głos Maureen zniżył się jeszcze bardziej.
– Nie, chyba nie.
Na dole rozległ się tupot wielu nóg.
– Dlaczego przyjęła pani naszą propozycję?
– Kiedy ogłosiliście w Mountain Helicopters, że szukacie doświadczonych pilotów do niezbyt bezpiecznego zadania, od razu wiedziałam, że to coś dla mnie. Chyba jestem doświadczona, co, Greg?
Brodowski tylko machnął ręką.
– On lubi kobiety tylko w spódnicach – uśmiechnęła się Maureen. – Szkoda, że nie widział pan, jak się zachowuje, kiedy jestem bez kombinezonu. W porównaniu z nim można śmiało nazwać Rudolfa Valentino gburem.
Drzwi z tyłu otworzyły się z hukiem. Biegnący na czele grupy uzbrojonych mężczyzn Ashcroft skwitował widok Maureen tylko krótkim uniesieniem brwi.
– Lecimy! – krzyknął do Layne’a.
Rzucili się do maszyn. Ashcroft, Layne i jeszcze jakiś policjant zajęli miejsce w śmigłowcu prowadzonym przez Maureen Havoc. Layne nachylił się w stronę przyjaciela.
– Skąd ten nagły pośpiech? – spytał starając się przekrzyczeć ryk zapuszczanego silnika.
Ashcroft spojrzał na zegarek.
– Kierują się na lotnisko. Nie przewidzieliśmy tego.
– No to co?
– Jeśli wsiądą do jakiegokolwiek samolotu, nie będziemy mieli żadnych szans, żeby ich dogonić. Musimy być tam wcześniej.
Ashcroft zdjął pokrywę z ekranu radionamiernika i włączył prąd.
– Cholera, niezbyt się znam na obsłudze tego modelu, a Earl jest w drugiej maszynie.
– Dlaczego?
– Nie wiem. Koniecznie chciał być razem z Freddie’ym i Lionelem.
Layne odruchowo chwycił poręcze fotela, kiedy silnik zagrzmiał nagle ze zdwojoną mocą. Śmigłowiec trzęsąc się i wibrując uniósł się w powietrze.
– W tamtej kabinie nie ma ekranu? – spytał.
– Nie, tylko antena i automatyczny przekaźnik grupujący dane w naszym komputerze – Ashcroft stuknął palcem w ciemną skrzynkę za siedzeniem pilota. – Poza tym przecież ustaliliśmy, że do końca zachowamy przynajmniej jaką taką tajemnicę. Myślę, że chłopcy niezbyt orientują się we wszystkim, co jest grane.
– Ja też niezbyt się orientuję – mruknął Layne. – Przynajmniej tak czuję.
Ashcroft roześmiał się głośno.
– Nie martw się. Ta sama myśl prześladuje mnie od początku.
Ciągle wznosząc się minęli ostatnie wieżowce centrum. Layne odwrócił się i spojrzał w kierunku zielonych parków poniżej. Gdzieś w dole za nimi startował jeszcze jeden śmigłowiec. Layne nie znał się zbyt dobrze na latającym sprzęcie, ale skądś przyszło skojarzenie, że to transportowy Sikorsky Black Hawk. Odwrócił wzrok i włożył ciemne, przeciwsłoneczne okulary. Ich własna maszyna przestała się wznosić i Bell 222 prowadzony przez Brodowskiego odskoczył kilkaset metrów w bok. Na ekranie radionamiernika pojawił się wyraźny obraz.
– Lotnisko. Miałem rację – powiedział Ashcroft, potem dotknął lekko ramienia Maureen. – Proszę zatoczyć łuk i zbliżyć się do płyty z drugiej strony. Musimy tam być przed nimi.
Śmigłowiec błyskawicznie pochylił się w lewo i lekko zbliżając się do ziemi pomknął we wskazanym kierunku. Maszyna Brodowskiego w sekundę później powtórzyła ten manewr, ciągle jednak utrzymując nie zmieniony dystans.
– Ciekawe, który z nich… – rzucił Layne obserwując rząd samochodów na szosie poniżej.
Ashcroft poprawił słuchawki.
– Musi być duży. Ciężarówka albo furgonetka, bo sygnał jest trochę stłumiony.
Layne podniósł dużą lornetkę z grubymi gumowymi ochraniaczami na oczy. Nagły zwrot śmigłowca uniemożliwił mu jednak obserwacje. Obie maszyny ustawiły się za hangarem na skraju lotniska. Hałas i wicher wywołany przez pracujące tuż nad ziemią rotory wywabił kilkanaście osób z pobliskiej stołówki. Ashcroft nie zwracał uwagi na ich rozpaczliwe gesty.
– Są – powiedział wyciągając rękę w kierunku zwalniającej przy jednym z baraków furgonetki. – To oni.
Ciemny samochód zaparkował tuż przy rozgrzewającym silnik średniej wielkości śmigłowcu.
– Lecimy, szefie? – spytał sierżant podnosząc karabin.
– Nie. Nie wsiadają do samolotu, więc wszystko w porządku.
Ashcroft całkiem wyraźnie widział wyprowadzonych Kelly’ego i Slaytona.
– Co to za typ? – zwrócił się do Maureen.
– Bell 205 Iroquois.
– Mamy nad nim przewagę?
– Tak. To konstrukcja z lat pięćdziesiątych i może rozwinąć około dwustu kilku kilometrów na godzinę, podczas kiedy my osiągamy co najmniej dwieście pięćdziesiąt – sześćdziesiąt… Poza tym on ma tylko jeden silnik, a my dwa, łatwiej go uszkodzić.
– A zasięg?
– Nasz jest większy o jakieś trzysta sześćdziesiąt kilometrów.
Ashcroft skinął głową, i spojrzał na zegarek. Kątem oka zauważył, jak wychylony przez okno Freddie wygraża karabinem coraz większemu tłumowi przed stołówką. Odwrócił głowę i, kiedy Iroquois wznosząc się pokazał im ogon, dał znak ręką. Oba śmigłowce błyskawicznie przeskoczyły hangar i tuż nad ziemią, wykorzystując bogatą rzeźbę terenu, ruszyły w ślad za pierwszą maszyną. Layne obejrzał się do tyłu. Ukośnie zamocowana szyba zniekształcała widok, ale wydawało mu się, że manewrujący nad lotniskiem Sikorsky Black Hawk również zmienił kierunek i podąża za nimi. Schylił się i podniósł z podłogi swoją śrutówkę sprawdzając od razu zamek.
– O Boże, co to jest? – jęknął Ashcroft.
– „Przeznaczenie”, kaliber dwanaście. Według europejskiej nomenklatury oczywiście, bo konstrukcja oparta jest na licencji zakładów FN w Herstal.
– Ale dlaczego to jest takie duże?
Layne wzruszył ramionami.
– Ma 76-milimetrową komorę przystosowaną do naboi magnum i przy jednym strzale wysyła w świat czterdzieści dwa gramy śrutu.
Ashcroft uśmiechnął się sceptycznie.
– Skąd to masz?
– Kupiłem wczoraj, bo doszedłem do wniosku, że nie strzelam zbyt dobrze – Layne zdenerwowany odłożył broń. – A ty przypominasz w tej chwili tamtego sprzedawcę. On też szczerzył zęby i proponował działo przeciwlotnicze.
– Działo przeciwlotnicze? Pewnie myślał, że wybierasz się na polowanie na kaczki – Ashcroft pokręcił głową. – Z tą strzelbą faktycznie wyglądasz bojowo.
Światła na ekranie monitora zaczęły mrugać i oba śmigłowce wzniosły się do góry, żeby przezwyciężyć wpływ coraz wyższych pagórków na aparaturę radiolokacyjną. Ziemia na dole jałowiała z każdą minutą, zamieniając zieleń w coraz bardziej monotonne odcienie szarości.
Ashcroft pochylił się nad mapą.
– Gdzie oni lecą, do cholery?
Layne poprawił okulary i przetarł rękawem ekran.
– Dalej nie ma żadnych zabudowań?
– Jest tylko stara fabryka Mumforda… – Ashcroft zerknął na rzędy cyfr wyskakujących w okienkach aparatu. – I zdaje się, że właśnie tam lecimy.
– To duży budynek?
– Ogromny. I nie jeden, tylko kilka. Miały tam być zakłady przerobu trujących odpadów, ale pod koniec lat siedemdziesiątych, kiedy wyszła stanowa ustawa, wstrzymano wszystkie roboty.
– Nie sądzisz, że mamy za mało ludzi, żeby znaleźć cokolwiek… – ostry sygnał w słuchawkach sprawił, że Layne zawiesił głos.
– Tu Freddie z dwójki. Numer jeden, słyszysz mnie?
– Tak – warknął Ashcroft zdenerwowany tym, że ktoś przerywa ciszę radiową.
– Co się dzieje, Neal? Lecimy w kierunku zupełnie innym. To nie tam jest szpital.
– Wiem, do cholery. Jeśli do tej pory nie zorientowaliście się, że wszystkie wiadomości o wynalazku Kelly’ego i Slaytona są stekiem bzdur, to jesteście durniami.
– Więc co jest grane? – głos w słuchawkach rozległ się dopiero po dłuższej chwili.
– Gonimy ludzi, którzy porwali naszych przyjaciół.
– O rany, Neal. Skąd wiesz o porwaniu?
– Stąd, że sam je sprowokowałem, a Kelly i Slayton mają przy sobie mikronadajniki.
W helikopterze Brodowskiego musiała wybuchnąć kłótnia, bo przez dobrą minutę słyszeli tylko urywki słów. Potem odezwał się Earl:
– Po co to wszystko, Neal?
– Żeby znaleźć kryjówkę Havoca, zdobywco głównej nagrody w konkursie na inteligencję. Wyłączcie się wreszcie!
Ashcroft jeszcze raz spojrzał na mapę i na monitor. – No, zaczynamy – dotknął ręką ramienia Maureen.
– Uwaga Numer Jeden i Numer Dwa. Pełna szybkość!
Silnik warknął ze zdwojoną mocą i śmigłowiec ostro pochylił się do przodu. Majaczący dotąd w oddali Iroquois rozrósł się nagle, a zza pasma wzgórz wyskoczyły rozległe zabudowania fabryki. Iroquois zrobił zwrot i żeby oderwać się od prześladowców gwałtownie znurkował w dół. Obie maszyny prawie stykając się wirnikami powtórzyły jego manewr.
– Tam – krzyknął Layne wyciągając rękę w kierunku czarnego baraku na dole.
Wokół zaparkowanej przy nim ciężarówki uwijały się maleńkie postacie.
– Z tyłu goni nas jeszcze jeden śmigłowiec! – rozległ się okrzyk w słuchawkach.
– Widzę ludzi na dole! – tym razem rozpoznali głos Lionela.
– Gonić obcą maszynę! – krzyknął Ashcroft.
– Ale tamci nam uciekną!
– To rozkaz! – widząc, że małe figurki w pośpiechu pakują się pod plandekę, Ashcroft przysunął mikrofon bliżej ust. – Uwaga, Numer Trzy! Wasz cel – biała ciężarówka. Powtarzam…
Transportowy Sikorsky Black Hawk łagodnie spłynął w dół. Layne zauważył świetlistą serię pocisków żłobiących mur tuż przed błotnikami samochodu. Zaraz potem pojawiły się ciemne hełmy grupy szturmowej. Tymczasem Iroquois wyrównał tuż nad ziemią i pomknął w kierunku wysokich budynków.
– Co za idiota to zaprojektował? – wyrwało się Layne’owi.
– Miller – powiedział Ashcroft patrząc na skomplikowaną konstrukcję, na której zdołano zamontować tylko jedną ścianę. – Nie słyszałeś o jego koncepcji ogromnych hal produkcyjnych jedna nad drugą?
– Przecież to bez sensu.
– Cóż… W prawo! – krzyknął nagle Ashcroft widząc, jak Iroquois znika za rogiem budynku. – Numer Dwa! Okrążajcie go z drugiej strony!
Bell 222 przechylił się i nabierając wysokości ostro skręcił w prawo. Przestrzeń za budynkiem była pusta, więc Maureen znowu dodała gazu i skręciła za następny róg. Ostre hamowanie zarzuciło śmigłowcem tak, że prawie uderzył w jedyną ścianę budynku. Dziób maszyny Brodowskiego prawie musnął ich wirnik.
– Gdzie on jest, do cholery?
– Nie mógł odlecieć nigdzie indziej – krzyknął Layne. – Obserwowałem przestrzeń wokół.
– Dobra – Ashcroft prawie zgruchotał mikrofon ściskając go w dłoni. – Numer Jeden! Wznieś się ponad dach i obserwuj! A my lekko w górę.
Maureen poruszyła drążkiem sterowym obserwując przesuwający się powoli w dół rząd brudnych szyb. Nagle jedna z nich rozprysła się i grad pocisków uderzył w osłonę kryjącą podwozie.
– W dół! On jest w środku!!! – ryknął Ashcroft.
Maureen kopnęła lewy pedał odpychając jednocześnie drążek. Helikopter runął w dół, wyrównał nad wypełnionym mętną wodą zbiornikiem przeciwpożarowym i znowu nabierając wysokości skręcił za róg budynku. Na wysokości czwartego piętra Maureen zręcznym manewrem wprowadziła go do wnętrza pustej hali. Layne poczuł, jak kropelki potu na jego plecach zamieniają się w gorący strumień. Śmigłowiec, chybocząc się na wtórnych prądach powietrza wzbudzanych przez wirnik, z trudem odnajdował drogę między grubymi filarami. Wzbita podmuchem chmura pyłu i piasku praktycznie uniemożliwiła dostrzeżenie czegokolwiek.
– Wysokość kondygnacji nie przekracza pięciu, sześciu metrów, a ile ma śmigłowiec? – spytał Layne.
– Trzy dwadzieścia – odezwała się Maureen. – Teoretycznie.
– Są tam! Z przodu! – krzyknął nagle sierżant odsuwając boczną szybę.
Potworny hałas wraz z kurzem wtargnął do wnętrza, powodując prawie fizyczny ból osłoniętych tylko słuchawkami uszu. Sierżant wystawił na zewnątrz lufę karabinu, ale włączone reflektory Iroquoisa znikły za jakimś załomem. Po chwili zobaczył go, jak wznosi się, sunąc tuż nad gładką, łagodną pochylnią.
– Za nim! – Ashcroft przedostał się na przedni fotel obok pilota.
Śmigłowiec zachwiał się ciężko i powoli nabierając prędkości ruszył w głąb hali.
„O Boże, a ile mamy wszerz?!” – pomyślał Layne widząc zbliżające się dwa filary.
Wykorzystując wolną przestrzeń nad pochylnią, dotarli na wyższe piętro, później Layne stracił orientację. Sierżant strzelał co jakiś czas do migających świateł, ale trudno było powiedzieć, czy nie były to odbłyski własnych reflektorów.
– Tu Numer Drugi, tu Numer Drugi – rozległ się stłumiony głos. – Coś rusza się na szóstym piętrze. Czy mam otworzyć ogień? Tu Numer Drugi, gdzie jesteście?
– Jest jakiś napis na ścianie! – krzyknął Ashcroft. – Nic nie widzę.
– Tam są kable – powiedziała Maureen. – Nie mogę się zbliżyć.
Layne chwycił swoją śrutówkę i desperackim ruchem zerwał z głowy słuchawki. W przebłysku nagłej decyzji otworzył drzwi i wyskoczył na zewnątrz, ale potworny prąd powietrza rzucił nim o ziemię. Zupełnie ogłuszony, z oczami zalepionymi przez kurz i piasek ruszył przed siebie na czworakach. Otworzył oczy dopiero kiedy uderzył głową o ścianę.
– Szóste, szóste piętro! – krzyknął odruchowo, czując że zaraz dostanie torsji.
Podniósł do góry sześć palców, ale nie widząc żadnej reakcji zmienił taktykę. Z trudem stanął na chwiejnych nogach i sześciokrotnie machnął strzelbą w kierunku ściany. Hałas, o ile to możliwe, wzmógł się jeszcze i ciemna masa z jaskrawymi punktami reflektorów zaczęła się oddalać. Zdezorientowany Layne, dławiąc się pyłem palącym mu gardło, pobiegł przed siebie. Gdzieś z boku zamigotały drobne iskierki, więc zmienił kierunek i wpadł do jakiegoś korytarza. Kaszląc i trąc piekące oczy, jednym kopnięciem wywalił zbutwiałe drzwi, poczuł, jak nowa fala pyłu uderza w jego twarz. Tuż obok przeleciał jakiś śmigłowiec, ale Layne odczuł to tylko po zmianie natężenia hałasu. Gwałtowne prądy powietrza rzucały nim na wszystkie strony, więc kucnął pod jednym z filarów i koszulą obwiązał głowę zostawiając tylko szparę na oczy. Gdzieś w oddali mignęły na chwilę jakieś reflektory i grad kul rozorał betonową ścianę naprzeciwko. Layne wstał sunąc plecami po filarze i rozpoznając w nagłym błysku światła obniżony ogon Iroquoisa strzelił trzykrotnie w jego kierunku. Dwa reflektory zgasły, a trzeci zaczął mrugać. Layne wypalił jeszcze raz i skoczył do tyłu nie chcąc tracić ostatniego naboju. Huragan wzmógł się nagle i z boku wychynęła jakaś maszyna. Miała wszystkie światła, więc Layne zataczając się ruszył w jej kierunku. Ktoś wciągnął go do środka, zdarł koszulę z głowy i zakrył uszy słuchawkami.
– … Na siódmym na pewno nie! Albo się gdzieś ukrył, albo w ogóle zatrzymał silnik!
– Dobrze, będziemy sprawdzać – to był głos Ashcrofta.
Przez załzawione oczy Layne zauważył, że skupiona twarz Maureen coraz częściej zwraca się ku wskaźnikowi opiłków w głównej przekładni.
– Jest!!! Tu Numer Drugi! Cel pojawił się na wysokości szóstego piętra od strony zachodniej.
Maureen ostrożnie dodała gazu i po chwili wyskoczyli na wolną, oślepiająco jasną przestrzeń. Poniżej, z prawej strony, maszyna Brodowskiego naciskała Iroquoisa tak, że jej pilot zmuszony był lądować na dachu baraku w pobliżu ciężarówki. Maureen siadała na ziemi, ale ze schowanym podwoziem i w przeciwieństwie do tamtych zrobiła to z wielkim trudem.
– Wszystko w porządku! Mamy ich – usłyszeli jeszcze przez radio.
Wyskoczyli na zewnątrz i ślizgając się na stosach ciepłych jeszcze karabinowych łusek podeszli do skupionej wokół ciężarówki grupy.
– My też mamy wszystkich – powiedział dowódca grupy szturmowej odejmując od ucha krótkofalówkę. – Oprócz Havoca.
Ashcroft zaklął wściekle, a Maureen położyła dłoń na ramieniu porucznika i spytała:
– Czy mój mąż znowu narozrabiał?
Głęboki kask i obszerny kombinezon ukrył jednak jej kobiecą sylwetkę, a ponieważ zawsze miała niski głos, dowódca cofnął się szybko, biorąc ją najwyraźniej za mężczyznę. Layne podszedł do ustawionych pod ścianą więźniów.
– Gdzie jest Havoc? – spytał bez przekonania.
– Pan Havoc przesyła pozdrowienia dla kapitana Ashcrofta – odezwał się jeden z nich. – I dziękuje za ostrzeżenie…
– Co? – wtrącił się Ashcroft.
– Pospieszył się pan. Tuż przed atakiem powiedzieliście wszystko swoim ludziom i stąd pan Havoc wiedział, kiedy ma odejść.
– To niemożliwe!
– Tak? To proszę spojrzeć do tyłu.
Ashcroft odwrócił się dokładnie w chwili, kiedy Bell Freddie’ego, Earla i Lionela ryknął silnikami i wzniósł się do góry. Kilka serii oddanych z jego pokładu sprawiło, że wszystkie pozostałe śmigłowce, łącznie z transportowym Black Hawkiem, zapaliły się buchając smolistym dymem. Maszyna w górze zrobiła zwrot, ale zanim zniknęła za rogiem budynku, co najmniej pięciu żołnierzy zdążyło otworzyć ogień. Layne śledząc wzrokiem cienką strużkę dymu wydobywającego się z silnika zauważył, jak od kadłuba oderwał się jakiś kształt i poszybował w dół.
– To był człowiek! – Layne zderzył się z Ashcroftem w drzwiach szoferki.
Sierżant był szybszy i pierwszy zajął miejsce za kierownicą.
Na miejscu Ashcroft zeskoczył ze stopnia i ruszył biegiem, ale zaraz zatrzymał się na widok Brodowskiego, gramolącego się ze zbiornika przeciwpożarowego.
– Gońmy ich! – krzyczał pilot otrzepując wodę. – Mają tych dwóch waszych.
– Ciężarówką czy pieszo? – mruknął Layne. – Wszystkie śmigłowce są załatwione.
– Szybciej! – Brodowski wskoczył do szoferki. – Zanim mnie wypchnęli, zdołałem odbezpieczyć spusty awaryjnego zrzutu paliwa. Starczy byle wstrząs…
Ashcroft w biegu wskoczył z powrotem na stopień.
– Nie pociągną daleko z zatartym silnikiem – wydyszał Brodowski wyrywając Layne’owi broń. – Szybciej!
Sierżant przyciskał pedał gazu do oporu, ale z najwyższym trudem udało im się dotrzeć na szczyt wzgórza. Helikopter rzeczywiście dogorywał w powietrzu buchając coraz gęstszym dymem.
– Szybciej! Szybciej! – Brodowski wychylił się przez boczne okno prawie spychając stojącego na zewnątrz Ashcrofta na ziemię.
Silnik ciężarówki zawył dobywając resztek sił i gnając teraz w dół zboczem wysunęli się trochę naprzód. Brodowski strzelił w górę nawet niespecjalnie celując. Pilot śmigłowca musiał to jednak zauważyć, bo maszyną targnęło i ujrzeli spadające na ziemię dwie strugi paliwa.
– Mamy ich!
Silniki śmigłowca zamilkły nagle, ustępując miejsca przeciągłemu świstowi łopat. Maszyna zatoczyła się i pod ostrym kątem pomknęła w dół. Zetknięcie z ziemią nastąpiło kilkanaście metrów przed ciężarówką, tak, że jedno z urwanych kół uderzyło w przednią szybę, zasypując całą szoferkę potłuczonym szkłem. Śmigłowiec, ryjąc w ziemi głęboką bruzdę, sunął w dół po coraz bardziej stromym zboczu.
– Zbliż się do niego! – krzyknął Ashcroft. – Szybciej! U podnóża jest linia wysokiego napięcia!
Ciężarówka podskakując na wybojach zbliżyła się do pędzącego wraka. Ashcroft wykorzystując skrawek równiejszego terenu skoczył w otwór po wyrwanych drzwiach. Wewnątrz zdemolowanej kabiny trwała zacięta walka na pięści i nogi. Ashcroft nie mogąc się połapać w plątaninie ciał wymierzył na oślep kilka kopniaków, a potem, kiedy na moment mignęła mu twarz Slaytona, wypchnął go na zewnątrz.
– Kelly!! – wrzasnął.
– Jestem! – rozległ się zduszony głos.
– Skacz! – Widząc, jak jasna sylwetka wyślizguje się przez okno, Ashcroft targnął się w tył i z jękiem bólu wylądował na jakimś kamieniu.
Podniósł się jednak szybko i zdołał jeszcze zobaczyć, jak pogięta kabina ścina jeden ze słupów trakcji elektrycznej. Odwrócił głowę nie chcąc widzieć stalowych lin opadających na maszynę.
– Popatrz, jak łatwo stracić milion dolarów… – rozległ się czyjś głos.
– .Co?
– Tyle kosztuje śmigłowiec. Mam nadzieję, że był ubezpieczony…
Ashcroft otworzył oczy. Na górze Kelly biegł do stojącej już ciężarówki. Slayton stał kilkanaście kroków dalej patrząc na Ashcrofta.
– Nigdy panu tego nie zapomnę! – powiedział po chwili z groźbą w głosie.
– No… rzeczywiście trochę nie wyszło z tym porwaniem…
– Nic mnie nie obchodzi żadne porwanie! – krzyknął Slayton. – Nigdy ci nie zapomnę tego, żeś mnie przed chwilą potwornie skopał. Dzięki tobie przez tydzień nie będę mógł usiąść.
Ashcroft siedział z nogą na nodze i rytmicznie stukał czubkiem buta o blat stołu. Wiedział, że denerwuje to Dennisa, tak jak tamten wiedział, że Ashcrofta irytuje dym z papierosa. Otwierał właśnie nową paczkę.
– Zgadza się – dłonie Ashcrofta klapnęły okładkami teczki. – Tak to z grubsza wyglądało.
Dennis przechylił się przez biurko i odwracając strony postukał palcem.
– Trzeba złożyć podpis.
Ashcroft zrobił nieczytelny gryzmoł.
– Dzięki Bogu, że chociaż tym razem brukowce darowały sobie „Wampira” Ashcrofta.
Twarz Dennisa ozdobił najserdeczniejszy uśmiech, na jaki było go stać.
– Akcja, w której ginie trzech naszych pracowników i cały sprzęt, nie przysparza chwały… Postaraliśmy się o maksimum dyskrecji.
Ashcroft uchylił się przed kolejnym kłębem dymu.
– Czytałem nagłówki: „Policja ratuje lekarzy z rąk porywaczy” – zerknął w stronę zamkniętego na głucho okna. – A więc odbierasz mi sprawę?
Dennis pokręcił głową.
– Tu nie ma żadnej sprawy – położył papierosa na krawędzi popielniczki. – Zabójstwa dawno się skończyły i, jak wielekroć powtarzałem, były jedynie zbiegiem okoliczności. A że połączyłeś to ze sprawą Havoca…
Pochylił się gwałtownie, widząc, że Ashcroft chce coś powiedzieć.
– Ten człowiek faktycznie uciekł w niejasnych okolicznościach ze szpitala, śmierć pielęgniarza także wymaga wyjaśnień, ale żeby wciągać takie siły…? – głęboko zaciągnął się dymem. – Wiesz, ile musimy płacić za helikoptery… a jeszcze uzasadnienie.
Ashcroft przestał oglądać plamy na suficie.
– Oni mieli broń.
Głos Dennisa skoczył o oktawę wyżej:
– Nie mieszajmy w to Gwardii, zresztą… – rozpogodził twarz. – W tym prowokowanym porwaniu wiele było niejasności.
Ashcroft wrócił wzrokiem do sklepienia.
– Ceniłem twojego ojca i ciebie, niech tak zostanie. Sprawę George’a Havoca poprowadzi kto inny. Również wyjaśni się kwestię tych podziemi… Sluag Side – dodał.
Ashcroft zerknął na niego.
– Znasz tę nazwę?
– Ludzie z Sidh? To dosłowne tłumaczenie, a Sidh w mitologii Celtów było krainą zmarłych. Sluag Side oznacza po prostu ludzi z krainy umarłych.
– Aha… w związku z tym zbieżność słowa Side z jego angielskim znaczeniem jest przypadkowa.
– Tak, ale kanalarze o tym nie wiedzą – Dennis uśmiechnął się. – Skoro więc uniknąłeś upiorów, możesz zająć się odbudową domu.
– Trudno odbudować coś, czego nie ma…
– Prawda… taka piękna willa. Ale przynajmniej dostałeś pełne odszkodowanie.
Ashcroft opuścił nogę i spojrzał w zapadniętą twarz Dennisa.
– Nie dałeś Marty’emu naszych akt personalnych…
Miny mogłaby teraz pozazdrościć Dennisowi każda dewotka.
– Mój drogi… one są ściśle tajne.
Krzywiąc się kwaśno Ashcroft wstał z fotela.
– Rozumiem – zrobił krok do tyłu, czym uniemożliwił Dennisowi wyciągnięcie ręki. – W takim razie dla mnie wszystko jest jasne… Idę odbudowywać dom…
– Naturalnie – Dennis tkwił za biurkiem jak posąg pobłażliwości.
Mijając stojącą przy drzwiach szafę biblioteczki, Ashcroft wyszedł na korytarz i dopiero kiedy zamknął drzwi, stanął. Zrozumiał, co dojrzał w ostatnim momencie. Odbijająca się na tle książek twarz Dennisa była wykrzywiona w cynicznym uśmiechu.
Ashcroft nie odejmując rąk od kierownicy spoglądał na sunącą w poprzek jezdni grupę dzieciaków. Machały do niego chorągiewkami, coś pokrzykując.
– Havoc potwierdził moje przypuszczenia – stwierdził Layne zsuwając gazetę na kolana. – Był w Centrum czynnik X powodujący szał u jego ludzi.
Szyba obok Ashcrofta zjechała w dół, a on sam wypluł żuty kawałek gumy.
– Był… – mruknął. – Piszą, że zawalił się cały główny budynek.
Zwinięta w kulkę gazeta wyleciała przez drugie okno, Layne’owi udało się trafić do ulicznego kosza. Ashcroft mrugnął do wychowawczyni zamykającej kolumnę dzieci i ruszył.
– Pamiętasz… co ten kanalarz mówił o odblokowanym przejściu?
Layne przytaknął.
– Dziwił się, że biegnie poza miasto… wiemy teraz, gdzie. Pod Centrum – westchnął zniżając się w fotelu. – Nie uważasz, że niebo jest za czyste?
– Bywa takie – Ashcroft wzruszył ramionami, wskazując przed siebie. – Ciekawi mnie bardziej, jak tam wejdziemy.
Już z tej odległości zauważało się okaleczenie, jakiemu uległo laboratorium. Część kopuły zapadła się, a stojący obok budynek pokrywały smugi kopcia.
– Wzmocnili patrole – szepnął Layne wodząc oczami wzdłuż płotu.
Można było dostrzec co najmniej pięć dwójek strażników obchodzących teren. Jakiś nieuchwytny wyraz na twarzach świadczył, że wydano im dzisiaj ostrą amunicję.
– Jeśli jest ktoś od Dennisa, to nie przejdziemy nawet przez bramę – powiedział Ashcroft i nadepnął hamulec.
Strażnik z uniesioną dłonią, z której wystawała antena radiotelefonu, nachylił się do okna.
– Panowie Ashcroft i Layne…?
Ashcroft spojrzał na niego zdziwiony.
– Zgadza się.
– To świetnie – twarz człowieka z radiotelefonem rozpromieniła się. – Podjedźcie do wejścia C. Pan Burchardt czeka.
Przeszedł sprężystym krokiem do budki i otworzył bramę.
– Cholera – mruknął Ashcroft zezując na Layne’a. – Może znów im odbiło.
Żwir sypnął się spod kół.
– W takim razie trzeba to wykorzystać.
Na ich widok mężczyzna o płowych włosach wyszedł zza szklanych drzwi.
– Mark Burchardt – rzekł wyciągając rękę.
Miał zadziwiająco mocny uścisk dłoni.
– Odsunęli pana od sprawy tych podziemi, prawda?
But Ashcrofta szurnął po betonie.
– Dlaczego pan pyta?
– Nie bawmy się w podchody – powiedział Mark, potem uśmiechnął się jakby przepraszająco. – U was w policji dzieje się coś niedobrego. Wiem to od mojego przyjaciela, jest waszym prawnikiem, zna go pan?
Ashcroft skinął głową.
– Właśnie… radził skontaktować się z panem… – Burchardt zawahał się. – Wasz szef odmówił mi dzisiaj pomocy.
Palce Ashcrofta objęły framugę.
– Co tu się stało?
Mark spojrzał ku niebu, gdzie nad horyzontem pojawiły się wąskie pasemka chmur.
– Tąpnięcie, błędy konstrukcji i wody gruntowe to wymysły dziennikarzy. Ktoś dostał się kanałami pod dyspozytornię, dwie kondygnacje niżej, przy tej ilości ładunku wybuchowego wystarczyło… – nerwowo zakręcił obrączką na palcu. – Poszedł system komputerowy i nasz reaktor mamy już z głowy.
Umilkł, widząc zmianę na twarzy Ashcrofta.
– Czy coś…
– To był ten sam komputer, co przy poprzednich rozruchach?
Mark skinął głową.
– A więc o to im chodziło… – dobiegł szept Layne’a. – Tego się bali.
Dyspozytor kaszlnął nerwowo.
– Jeszcze nie wiem, o czym mówicie, ale jeśli chodzi o samą jednostkę centralną, to ocalała.
Wytrzeszczyli oczy.
– Tak… przez dwie poprzednie awarie miała nam się zwalić komisja. Chciałem sprawdzić, czy ten nietypowy w końcu układ jest w pełni sprawny. Wczoraj wieczorem kazałem go przenieść do starego budynku.
Machnął ręką gdzieś za siebie, lecz Ashcroft chwycił go za rękaw.
– Jest sprawny?
– Nie zdążyłem go przetestować…
– Nie o to chodzi – stojąc na rozkraczonych nogach Ashcroft znowu był w swoim żywiole. – Nic mu się nie stało?
– Nic.
Ashcroft spojrzał wymownie na Layne’a.
– Dałoby się go zamontować na ciężarówce? Tak, żeby mógł liczyć ten program symulacyjny… byleby go liczył podczas jazdy?
Mark wytarł dłoń o szarą bluzę.
– Chyba tak, tylko…
Ashcroft uniósł dłoń.
– Mieliśmy sobie ufać. Kto tu jest szefem?
Spojrzenie Marka powędrowało na pusty korytarz.
– Od dzisiaj ja. Naczelny i większość załogi poszła na urlopy. Czekamy na komisję…
– Świetnie – Ashcroft ujął go pod ramię. – Myślę, że mogę opowiedzieć panu kilka ciekawostek… Nie tylko o podziemiach i opieszałej policji.
Mark zakołysał się w miejscu.
– Dobrze – powiedział w końcu. – Chodźmy do połowy mojego pokoju.
Widząc grymas Layne’a uniósł kąciki ust.
– Tylko tyle zostało…
…Chile. Świeżo powołany do wojska rekrut nudził się stojąc na warcie przed hangarem i postanowił rozerwać się trochę w kabinie stojącego obok odrzutowca. Bawiąc się przyciskami i dźwigniami w pewnej chwili uruchomił katapultę i został dosłownie wstrzelony w dach hangaru. Ciekawy żołnierz przeżył jedynie dzięki stalowemu hełmowi na głowie…
Layne walcząc z ogarniającą go sennością pił wolno lurowatą kawę. Przepełniona popielniczka z trudem utrzymywała równowagę na krawędzi zdezelowanego radia.
…Kanada. Montreal. Kilkudziesięcioosobowy gang zamontował na ciężarówce działo przeciwlotnicze i ostrzelał z niego pancerny samochód przewożący wypłaty dla pracowników największego koncernu stalowego w tym mieście. Niestety, jeden z przeciwpancernych pocisków okazał się zbyt celny. Stalowa kaseta została rozerwana, a pieniądze spłonęły…
Głośnik rzęził coraz bardziej, a zakłócenia chwilami uniemożliwiały zrozumienie spikera.
…Wiadomości lokalne. Od kilku dni mieszkańcy peryferyjnych dzielnic skarżą się na uporczywy nieprzyjemny zapach wydobywający się ze studzienek miejskiej kanalizacji. W okolicach Share Lane jest on tak silny, że służby komunalne rozpatrują nawet możliwość czasowego zaczopowania wszystkich wylotów. Zatrważa w tym wszystkim całkowita, jak się wydaje, bezradność pracowników zakładów oczyszczania…
Huk i wstrząs spowodowany otworzeniem drzwi przez Ashcrofta sprawił, że stare radio rozregulowało się zupełnie.
– Znowu nie mogłeś zasnąć?
Layne ociężale spojrzał w jego kierunku.
– Chyba niezbyt odpowiada mi klimat tego miasta.
– Koszmary?
– Jak zwykle.
Ashcroft rzucił na stół przeciwsłoneczne okulary.
– Szlag mnie trafia, że przez Dennisa nie możemy już wynająć tamtej grupy szturmowej. Cholera, oni byli dobrzy…
Layne wzruszył ramionami.
– Będziemy mieli własny oddział.
– Oddział? Zbieraninę! I tak dobrze, że Werner przysłał trochę swoich żołnierzy do eskorty, bo…
– Albo do oblężenia – wtrącił Layne.
– Co?
Layne zapalił kolejnego papierosa.
– Żeby skontaktować się z odpowiednimi władzami, musimy po pierwsze wydostać się z miasta, a po drugie dysponować przekonującymi dowodami.
Regularne kółka siwego dymu unosiły się ku sufitowi.
– Jedynym naszym dowodem jest ten komputer, a żeby go zdemontować i ustawić na ciężarówce, trzeba sporo czasu…
– Domyślam się, że żadna z rzeczy, które zamierzamy zrobić, nie jest na rękę Havocowi, ale skąd miałby się dowiedzieć, czego chcemy?
Layne uśmiechnął się wypuszczając kolejną serię kółek.
– Bezpieczniej będzie założyć, że Havoc wie wszystko.
Ashcroft skinął na Layne’a i przeszedł do drugiego pomieszczenia.
– Rozmawiałem już z ludźmi na dole. Prawie wszyscy zgłosili się na ochotnika, ale sprawdzenie ich lojalności zajmie nam cały dzień.
– Od kogo zaczynamy?
Ashcroft kiwnął głową Markowi testującemu komputer w małym pomieszczeniu odgraniczonym od sali zebrań panoramiczną szybą.
– Od najpewniejszych. Stazzi, Kelly i Slayton.
– Ich też? – Layne podniósł słuchawkę telefonu i połączył się z hallem.
– Sam mówiłeś przed chwilą, że musimy być absolutnie zabezpieczeni… I nie sil się na tak gryząco ironiczną minę.
Kiedy Stazzi, Kelly i Slayton zdyszani wędrówką po schodach zjawili się w sali zebrań, Mark zza szyby dał znak, że wszystko przygotowane.
– Możemy zaczynać? – spytał Layne.
Stazzi skinął głową, ale rozglądający się podejrzliwie wokół Kelly powstrzymał Marka ruchem ręki.
– Zaraz, czy to coś w rodzaju wykrywacza kłamstw? – spytał.
– Nie, to coś jak średniowieczna sala tortur.
– A poważnie? – Kelly otarł pot z czoła.
– Po prostu włączymy komputer na kilka minut i zobaczymy, czy ktoś z was nie jest podatny na wpływ Havoca.
– Na pewno tylko tyle?
– Już mówiłem, że poza tym przypieczemy was trochę prętami z reaktora.
– To nie jest śmieszne – mruknął Kelly. – Zaczynajmy.
Mark włączył prąd. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo, potem zupełnie nagle Slayton targnął się w tył uderzając głową w ramię Layne’a.
– Co… – zaczął Ashcroft, ale urwał w pół słowa, widząc jak Slayton rzuca się na podłogę i drżąc cały czas przewraca się na plecy.
– O Boże, Slayton! – Kelly nachylił się nad leżącym usiłując złapać go za ręce.
– Brać go! – krzyknął Ashcroft. – Zamkniemy go w piwnicy.
Slayton, który właśnie chodził na rękach, spojrzał na Ashcrofta zupełnie przytomnie i szybko wrócił do normalnej pozycji.
– Zaraz, do jakiej piwnicy? O co wam chodzi?
Layne ostrożnie zbliżył się do niego.
– Nie czujesz nic dziwnego? – spytał.
– Niby co mam czuć? W porządku, udawałem trochę, bo Kelly mówił, że jeśli zwariuję w tym pokoju, to zwolnią mnie z wojska… Ale żeby zaraz do piwnicy…
Ashcroft i Layne spojrzeli po sobie zaskoczeni. Mark był wręcz przylepiony do szyby dzielącej oba pomieszczenia, jedynie Stazzi zachował znudzoną minę.
– To wszystko? – spytał po chwili.
– Tak – odparł Ashcroft wciąż kręcąc głową. – Na razie jesteście wolni, chociaż…
Stazzi przysiadł na oparciu fotela.
– Wiem, o co ci chodzi. Potrzebujecie broni dla tych ochotników z dołu, tak?
Ashcroft potwierdził.
– Nie wiem, czy uda mi się wycisnąć coś więcej z Wernera. Dobrze, że chociaż żołnierze mają swoją broń…
– Ale bardzo mało amunicji – wtrącił Kelly. – Poza tym to tylko broń lekka.
Slayton wyjął papierosa i odpalił od Layne’a.
– Na pewno coś znajdziemy – powiedział spoglądając na zegarek. – Albo przywieziemy coś wieczorem albo przynajmniej damy znać, jak nam idzie.
– Szkoda, że nie jesteśmy w Vang A.F. Widziałem tam zaparkowanego thunderbolta.
– Co to jest? – spytał Layne.
– Taki samolot – wyjaśnił Kally. – Ma pancerz z tytanu i sześciolufowe działko. Między innymi oczywiście.
– Chodźmy! – przerwał mu Stazzi otwierając drzwi.
Wieczorem Ashcroft miał już zupełnie dość. Wyłamując zatarty zamek otworzył wąskie okno i regularnie, z dokładnością maszyny, wlewał w siebie kolejne szklaneczki whisky. Layne, który kawą zmywał z gardła papierosową smołę, był w trochę lepszym nastroju.
– Wyjdziemy? – mruknął cicho – dostanę klaustrofobii w tych małych klitkach.
Ashcroft podniósł się ociężale.
– Mógłbyś mi wyjaśnić, dlaczego tak duży procent ludzi podatnych na wpływ Havoca jest w policji, a tak znikomy w wojsku? – głos Ashcrofta był zdarty i ochrypły.
– To bardzo proste – powiedział Layne. – Przytłaczająca większość pracowników policji jest stałymi mieszkańcami miasta, i stąd wśród tej grupy musi być identyczny rozkład procentowy „złych” jak w mieście, czyli około trzech czwartych. Co innego wojsko. Żołnierz nie wybierze miejsca swojego pobytu, wszędzie kieruje się go rozkazem z góry, i dlatego większość pracowników wojskowego szpitala to ludzie „normalni”, ponieważ przybyli do tego miasta nie na zasadzie podświadomego przymusu, ale zupełnie przypadkowo.
Powietrze na zewnątrz nie było dużo chłodniejsze, ale lekki wiatr sprawiał przynajmniej wrażenie świeżości.
– Niby masz rację – odezwał się Ashcroft. – A jednak to przykre.
– Przykre jest to, że ciągle mamy za mało ludzi, żeby w razie czego dobrze bronić tego budynku.
Z daleka dobiegł ich ryk potężnego silnika.
– I tak na początku chciałem obstawić całe Centrum…
Na widok olbrzymiego ciągnika z naczepą, wtaczającego się przez główną bramę, Ashcroft sięgnął po pistolet. Schował go jednak na widok wyskakującego z szoferki Kelly’ego.
– No, panowie. Gasić papierosy i nie zgrzytać zębami. Jedna iskra i cały ten interes wędruje do nieba.
– Co tam macie?
– Wszystko, co strzela, truje i wybucha.
Stazzi z kilkoma żołnierzami otworzyli tylne drzwi.
– Hej, to wszystko dał wara Werner?
– Jaki Werner? – jęknął Stazzi, podnosząc do góry obandażowaną dłoń. – Kelly ze strachu tak drżał, że zamiast piłować kratę chciał mi obciąć rękę.
– To twoja wina! – krzyknął Kelly. – Źle trzymałeś rurę!
– Jaką rurę? Co było z tą kratą?
– Pamięta pan, co zrobił Havoc? – wtrącił się Slayton. – Nie mogliśmy powtórzyć jego numeru, bo Gwardia zwiększyła warty na zewnątrz. Trzeba było wejść do środka przez kanały, a tam była ta krata…
– Jak to? Nie zawalili starego tunelu?
– A skąd! Chłopcy z Gwardii są przekonani, że ewentualny rabunek odbędzie się tak, jak poprzednio. Nie mogą zapomnieć, jak Havoc wykiwał ich z tym tunelem.
Ashcroft z podziwem popatrzył na przenoszone do wnętrza budynku skrzynie.
– Co jest w środku?
– Dokładnie nie wiemy – Stazzi wyjął z kieszeni pomiętą kartkę. – Braliśmy w pośpiechu wszystko jak leci i moje dane są raczej orientacyjne…
– Gwardia stukała od zewnątrz w drzwi i trzeba było się trochę pospieszyć – dodał Slayton.
– Jak to stukała?
– No, powiedzmy waliła. Później nawet strzelała, ale wrota tej chłodni były bardzo grube.
Ashcroft zwilżył wargi końcem języka.
– Co w końcu macie? – spytał po chwili.
– Kilkadziesiąt M-16, kilka czy kilkanaście uniwersalnych M-60 kaliber 7,62 mm ze składaną podstawą dwunożną. Niestety były tylko dwie podstawy trójnożne do przekształcenia w cekaem.
– A co z amunicją?
– Jest w wystarczającej ilości – Stazzi rozprostował swoją kartkę. – Mamy jeszcze kilka granatników przeciwpancernych M-20 kalibru 88,9 mm. Donośność granatu wynosi 450 metrów i sądzę, że z tej odległości powstrzyma każdy nieopancerzony samochód. Oczywiście strzelając z przewyżką, można…
– A to? – spytał Layne wyciągając rękę w kierunku stalowych pojemników.
– Miny, granaty, środki dymotwórcze, palne, maski przeciwgazowe, drut kolczasty…
– Brakuje tylko artylerii – powiedział Ashcroft.
Kelly i Slayton spuścili głowy, a Stazzi na powrót zmiął kartkę i wsadził ją do kieszeni.
– Obawiam się, że nie brakuje – warknął. – Ci idioci wzięli stusześciomilimetrowe działo M-40, ale było za ciężkie i brakuje paru części.
– Spróbuj nieść w kanale ponad dwustukilowy ciężar i niczego nie upuścić. – Kelly pokazał obdartą skórę na swoich dłoniach. – Poza tym było ślisko i co chwilę przewracał się któryś z żołnierzy.
– Czego brakuje? – zainteresował się Layne.
– Podstawy, celownika, wyciorów i cholera wie czego jeszcze.
– Podstawy w ogóle nie było – powiedział Slayton. – Łoże montuje się bezpośrednio na samochodzie terenowym.
– W takim razie jak z niego strzelać? Mam trzymać lufę w rękach? – przestraszył się Ashcroft.
– Drobiazg, to działo bezodrzutowe.
Kelly i Slayton ze skwaszonymi minami zabrali się do przenoszenia skrzyń.
Stazzi, jakby dla usprawiedliwienia eksponując bandaż, podszedł do Ashcrofta.
– Coś niedobrego dzieje się w podziemiach – powiedział cicho.
– Przeszkadzali wam kanalarze?
– Nie. Co prawda oni też tam byli, ale raczej wiali na nasz widok.
– Więc co się stało?
– Nie wiem dokładnie. Tu na powierzchni jest taki spokój… – Stazzi przesunął ręką po nie ogolonych policzkach. – Tam stale ktoś się kręci, widać jakieś ślady… Nie wiem, jak to powiedzieć… W każdym razie wśród pracowników miejskich służb komunalnych szerzy się panika.
– Myślisz, że możemy spodziewać się zagrożenia właśnie stamtąd?
– Kto wie? – Stazzi spojrzał na małe okienka piwnic ciemniejące tuż nad powierzchnią gruntu.
Potem potrząsnął głową i poszedł za róg budynku zapalić papierosa.
Skrawek rozdętego słońca tkwił tam, gdzie zieleń wsączała się w rudą płaszczyznę pustyni. Layne dmuchnął dymem i wypstryknął peta. Moment później przechylił się gwałtownie przez parapet. Zgodnie z przewidywaniami niedopałek lecąc po paraboli wpadł za kołnierz mężczyzny przy naczepie. Layne błyskawicznie cofnął się i usłyszał zduszony jęk. Za nim stał Slayton i z wyrzutem w oczach trzymał się za nos.
– Kocham policję – wyjęczał. – Kopią, walą z byka…
Sądząc z okrzyków, człowiek montujący amortyzatory dla komputera miał podobne rozterki. Layne obiecał sobie, że na drugi raz staranniej zdusi żar. Powstrzymał Slaytona od wystawienia głowy.
– Co tam w dole?
Lekarz obciągnął koszmarny kitel, w którym paradował już dłuższy czas. Chyba nikt nie powiedział mu o gryzmole na plecach.
Layne wparł kark we framugę.
– Sądzisz, że Havoc zdąży? Ciężarówka na rano będzie gotowa.
Slayton bez słowa pociągnął palcem po linii odległego ogrodzenia.
– Pusto… kto chce, może wleźć – odwrócił opaloną twarz. – Sam wiesz, na pięćdziesięciu strażników ponad trzydziestu podlegało Havocowi, a tylko dziesięciu odważyło się zostać.
Warstwa szarych chmur przyciągała wzrok Layne’a, wreszcie opuścił go na uchyloną bramę wjazdową.
– Tamci odeszli… z personelu też, tylko… – otarł policzek o chropawe drewno. – Podobno w parku Bradbeera nikogo nie ma cały dzień.
– Tak – Slayton podniósł lornetkę. – To gorsze niż ten tłum przy szpitalu. Ich przynajmniej było widać.
Layne ostrożnie zamknął okno.
– Licząc ochotników, jest nas ponad pięćdziesięciu… powinniśmy wytrzymać.
Stanął przy dużym stole służącym do rozpinania planów i zapalił lampę. Jaskrawe światło bijące od powierzchni kalki uświadamiało, że zapadła noc.
– Swoją drogą – Layne przyjrzał się własnym dłoniom. – Ciekawe, jak udało się im dotrzeć do telefonów i teleksu?
Slayton prychnął krótko.
– Słyszałem, co mówił Stazzi… Przy tym systemie połączeń wystarczyła jedna kostka trotylu w centralce. – Wskazał za czarną szybę. – Jest gdzieś w parku.
Okręcił się wirując połami.
– Neal prosił, żebym zajrzał do tego faceta z radiostacją.
Ruszył do drzwi. Layne nie miał już teraz wątpliwości, co przedstawia gryzmoł na plecach Slaytona.
– Jeszcze się naradzają…? – spytał nachylając głowę.
– Cały czas – Slayton pchnął drzwi. – Mark boi się, że i to pudło wywalą mu w powietrze.
Mijając postacie w mundurach Layne przeszedł pod ścianę. Z mieszaniną niechęci i pożądania zerknął na lufy automatów.
– Nie dziwię mu się – wrócił spojrzeniem do pleców Slaytona. – Ktoś włóczył się dziś w nocy w piwnicy… widziałem ślady.
Po paru stopniach wdrapali się na najwyższy poziom budynku. W powietrzu czuć było jeszcze ciepło ostatnich upałów.
– Wcale nie jestem pewien, czy dobrze robimy – Slayton błysnął oczami. – Myślę o niezawiadamianiu władz.
Zza drzwi dobiegało głuche charczenie.
– Bez stuprocentowych dowodów Havoca uniewinni każdy sąd.
– Wiem, wiem… – Slayton załomotał w blachę.
Ryk można było uznać za zaproszenie. Weszli. W pokoju pracowała tragicznie rozklekotana lodówka, tak przynajmniej pomyśleli w pierwszej chwili. Lodówką okazała się jednak drukowana płytka, garść elementów, kilka kabli z podłączonym głośnikiem. Człowiek na krześle pociągnął piwo z białej puszki i odwrócił głowę.
– Nic z tego, panowie – pokręcił małą gałką. – Nie można się porozumieć nawet ze szpitalem.
Na jasnym kitlu wyszyte było jego nazwisko.
– Słuchaj, Kennedy – Slayton potknął się i odrzucił puszkę pod ścianę. – Mówiłeś, że zrobisz nadajnik.
– Moment… – palce człowieka objęły gałkę. – Ten złom do niczego się nie nadaje… zresztą posłuchajcie.
Głośnik wybuchnął mieszaniną słów i trzasków, jakby gdzieś darto olbrzymie płótno.
– … usunąć ludzi z dzielnic portowych… kwadratami… przyślijcie więcej pomp.
Kennedy na powrót wyciszył hałasy, zahuśtały luźne kable.
– Czerwone pogotowie w eterze – wyjaśnił. – Może potrwać nawet dobę.
– Dlaczego?
– Huragan Floris wylazł z Zatoki – Kennedy rozłożył poplamione kwasem dłonie. – Co najmniej cztery stany są na nogach, musielibyśmy znać hasła.
– Koniecznie…?
Kennedy odsunął otwartą konserwę i kładąc łokieć na blacie z przekonaniem pokiwał głową. Slayton westchnął głęboko.
– Druga trzydzieści trzy? To niemożliwe – Layne potrząsnął zegarkiem. – Chyba kończy mi się bateria.
Wystrzelona raca rozjaśniła na chwilę mrok za oknem.
– Schodzimy? – spytał Ashcroft.
Layne odrzucił koc i sięgnął po koszulę.
– Byliśmy tam przed chwilą.
– Przed dwiema godzinami.
Naciągnął spodnie i sięgnął po swoją strzelbę.
– Myślisz, że jesteśmy otoczeni? – spytał wskazując ciemność za szybą.
– Cieszyłbym się z tego. Ale Havoc nie jest aż tak głupi.
– Cieszyłbyś się? Dlaczego?
Ashcroft otworzył drzwi prowadzące na klatkę schodową.
– Dużo łatwiej byłoby obronić atak powierzchniowy. Wojny podziemnej możemy nie wytrzymać.
Schodząc w dół, mijali grupki żołnierzy. Gdzieś z boku, na poustawianych wśród skołtunionych śpiworów skrzynkach z amunicją, ktoś parzył herbatę.
– Dlaczego wszyscy są tacy zadowoleni?
– Nie słyszałeś? – ziewnął Layne. – Mark twierdzi, że komputer ubezpieczono na jakąś monstrualną sumę i jeśli go uratujemy, czeka wszystkich spora gratyfikacja.
– Mam nadzieję, że to prawda. Nie chciałbym być zlinczowany.
Layne zastukał obcasem w podłogę. Ciężka metalowa klapa ukryta pod miękką wykładziną uniosła się o kilka centymetrów.
– B jak Jakub – powiedział Ashcroft.
Klapa otworzyła się całkiem i razem z Layne’em zeszli w dół po stalowej drabince.
– O rany, tu są częstsze kontrole niż w wojsku – usłyszeli głos Kelly’ego.
– Weź tę latarkę z moich oczu! – Slayton nachylił się nad mroczną czeluścią studzienki. – Schodzicie?
– Nie – Layne ogarnięty nagłą falą chłodu podniósł kołnierz. – Co z wysuniętymi stanowiskami?
– W porządku. Chociaż Kelly twierdzi, że w głębi ciągle coś się rusza.
– Tam naprawdę ktoś chodzi – szepnął Kelly.
– Tak, szczury.
Wąskim korytarzem przeszli do barykady z worków wypełnionych wilgotnym piaskiem. Kilku żołnierzy obsługujących M-60 gazetami i płachtami z plastiku usiłowało osłonić taśmę amunicyjną przed spadającymi z sufitu kroplami wody. Ashcroft zapalił swoją latarkę, ale słaby strumień światła rozpraszał się w białawym oparze sunącym leniwie nad mulistą powierzchnią kanału.
– Gdzie się coś rusza?
– Właśnie tam – Kelly skierował latarkę w tym samym kierunku.
– Bzdury – powiedział Slayton.
Kelly otworzył jakąś skrzynkę, z której wyjął naładowaną rakietnicę.
– Przekonamy się?
– Chcesz strzelać do duchów?
– To raca magnezjowa. Będziemy wszystko widzieć.
– Schowaj to z powrotem – odezwał się któryś z żołnierzy. – Cholera wie, co to za gaz wydobywa się z tych brudów.
– Boisz się eksplozji? A może pożaru?
– Przestańcie… – zaczął Ashcroft, ale Kelly wyciągnął właśnie obciążoną rakietnicą rękę w kierunku białawej mgły.
– Stój! – Slayton chwycił go za ramię.
– Puść, chcę tylko…
Gdzieś w oddali rozległ się suchy trzask i zobaczyli szybującą w ich kierunku czerwoną plamkę.
– Co jest… – Layne zrobił krok do przodu, ale oślepiające magnezjowe światło, które rozbłysło tuż przed barykadą, sprawiło, że uskoczył za filar.
– Padnij! – Kelly wystrzelił swoją rakietę i zwinął się w kłębek pod ścianą.
Nagły huk wystrzałów targnął powietrzem prawie zagłuszając cichy szum dochodzący od strony korytarza.
– Woda! Woda! Chcą nas zalać!
Jeden z żołnierzy zerwał gazety zabezpieczające zamek M-60. Jednostajny łomot pracującego z regularnością kombajnu cekaemu zmieszał się z warczeniem rykoszetów. Layne wychylił się zza filara obserwując przez chwilę padające sylwetki.
– Do tyłu! – krzyknął. – Musimy się wycofać.
Napływająca skądś woda sięgała mu już po kolana. Przez moment mignął Slayton mocujący się ze swoim M-16. Ktoś rzucił granat, ale wszystko zagłuszyła potworna eksplozja za ich plecami.
– Stać! Stać! – brodzący po pas w wodzie Ashcroft osłaniał głowę przed spadającymi z góry cegłami. – Tyły są odcięte.
Kelly dusząc się w gęstym dymie wystrzelił w tamtym kierunku kolejną rakietę.
– Tędy! – krzyknął Slayton usiłując powstrzymać atak kaszlu.
Oślizgła metalowa drabina uginała się pod ciężarem żołnierzy. Idący z tyłu Ashcroft zgniótł detonator ładunku wybuchowego i rzucił go za siebie.
Piwnice budynku również wypełniał gryzący dym, a odgłosy bliskiej strzelaniny zmuszały do porozumiewania się krzykiem.
– Czy są wszyscy? – Ashcroft na chwilę zapalił latarkę.
– Tak. – Slayton walcząc z mokrym ubraniem krępującym mu ruchy wskazał na rząd metalowych klamer.