Na dobrą sprawę nic takiego. Nic, co na Ziemi należało skwitować czymś więcej niż wzruszeniem ramion. Na Ziemi…
Czytał kodeks karny. Tylko tyle. Mniejsza, czy sprzed stu, czy pięciuset lat. Wyliczane zimnym, nijakim głosem płynęły paragrafy, aneksy i komentarze, owoc gorzkiego doświadczenia człowieka żyjącego wśród bratnich mu istot i razem z nimi. Zbiorowa mądrość pokoleń, a raczej mądrość zbiorowości, wyrażona w społecznej chirurgii. „Ktokolwiek z zamiarem pozbawienia życia”… — cedził głos, który od biedy mógł należeć do każdego z nas —… „podlega karze śmierci”.
Na Ziemi. Ale ten strumień prostych, niewinnych pozornie informacji powstawał w próżni i biegł w próżnię. Istoty, których dotyczył, nie miały z nim nic wspólnego. Stały się bezwolnymi pionkami w rękach nieznanych partnerów. A stawką tej gry mogło być wszystko. Także ich istnienie.
— …Karę śmierci wykonuje się”…
Nie ma znaczenia, że gra toczy się fałszywymi kartami. Że wyłaniający się z ciągu prawdziwych informacji obraz ziemskiej cywilizacji jest kłamstwem. Że nawet to prawo, ukazujące w krzywym zwierciadle tworzywo naszego społeczeństwa, powstało z nadziei i wiary w postęp. Bo próżnia kosmosu jest pozorna. A ja nie trafiłem na najbardziej drastyczny rozdział emisji. Są jeszcze statystyki policyjne, lekarskie, finansowe. Jest psychologia i psychiatria. Historia…
Ktoś mnie uprzedził. Ktoś albo coś. Przekształcił twór ludzkiego geniuszu w kosmicznego szpiega. Nie potrzebował niczego więcej, chcąc poznać prawdę o świecie, który go zainteresował. I nie zostawił nam szansy sprostowania tej prawdy, która jak każda prawda niepełna, była zwykłym oszustwem.
Minuta po minucie, dzień po dniu, dalekosiężną kierunkową wiązką biegną w wieczność kosmosu informacje. W monotonnym śpiewie impulsów, dających się przetłumaczyć na mowę wszystkich możliwych istot zaludniających galaktyki, zawarta jest wiedza o ludziach. Nie ma znaczenia, czy ktoś tego słucha, czy nie. Czy pantomat został przeprogramowany, czy też ulegając stopniowym komplikacjom własnej struktury informatycznej, sam z siebie stworzył swoisty punkt usługowy. Liczy się tylko, że jego informacje mogą być odebrane. W najdalszych krańcach kosmosu. Tam, gdzie czas, gra pokoleń, życie i śmierć nie istnieją w ziemskim znaczeniu tych słów. Że niezależnie od przesłanek zachodzących w nim zmian, pantomat stał się szpiegiem. Groźniejszym od tych, jakich kiedykolwiek poznano czy wymyślono w historii politycznej naszego świata.
Wyrżnąłem pięścią w klawisze. Głos umilkł jak zdmuchnięty. Następnie pochyliłem się nad pulpitem. Nie spuszczając wzroku z ekranu, poszukałem anteną kierunkową. Wiązka niosąca informacje o mieszkańcach Ziemi omijała najbliższe gwiazdy. Namiar przecinał okolice Proc j ona i biegł dalej, w głąb galaktyki. Lub poza nią.
Nie sprawdzałem pomiarów. Rzecz jest z pewnością interesująca, ale nie dla mnie. Ja tylko poczekam, aż dostatecznie długi odcinek emisji, ze wszystkimi naniesionymi przez komputer odczytami, znajdzie się w bębnie przystawki zapisującej. Szczegółami zajmie się kto inny. Z pewnością niejeden.
Czekałem dwadzieścia minut. To nic nie mówi. W ciągu tych dwudziestu minut na twarz biło mi na przemian zimno i gorąco, jakbym wciąż jeszcze dreptał po rozpalonym pancerzu pantomatu. W końcu zacząłem głośno liczyć. Dwadzieścia minut.
Dość. Przemknąłem palcami po pulpicie i uruchomiłem dysze głównego ciągu. Nie zważałem na żadne orbity. Kilkadziesiąt metrów od włazu zadarłem dziób i zastopowałem. Wyzwoliłem kask z przewodów i zacząłem manewrować przy wyjściu. Nagle na ekranie pochwyciłem jakiś ruch. Jakby przybliżył się wyrwany z mrocznego kolosa skrawek czerni. Rzuciłem tam reflektory.
To była ta jedna jedyna informacja, jakiej poskąpiono pantomatowi. Jego zespoły mieściły wiedzę o wszystkim, co tyczyło ludzkiego świata poza nie wartym wzmianki drobiazgiem. Antymaterią. Obrzeże układu słonecznego jest za blisko na tego rodzaju sąsiedztwo.
Ale moje automaty, przystosowane specjalnie do „delikatnej misji”, wyposażono w wyzwalacze. Nieważne, że pojedyncze i kierunkowe. Automat, który odmówił mi posłuszeństwa, nie różnił się od innych. I ten właśnie automat widniał teraz na powierzchni pancerza pantomatu, obok uchylonej klapy włazu. Sterczący z jego brzucha krótki, stożkowaty ryj wydłużył się, jak zawsze, kiedy do głosu dochodzą celowniki. A jego wylot patrzył nie gdzie indziej, jak w sam środek obiektywu, przenoszącego obraz na czołowy ekran w mojej kabinie.
Tym razem nie poczułem nic. Zwinąłem się jak liszka i spadłem z powrotem na fotel. Nie patrząc szarpnąłem stery. Nie pomyślałem nawet, czy zdążę. Naprowadziłem celowniki jak na poligonie. Uderzyłem z dyszy. Przyśpieszenie wyrzuciło mnie z fotela, wyrżnąłem czołem w obudowę ekranu, aż mi w oczach pociemniało. Na ułamek sekundy. Kiedy przejrzałem, pantomat zmalał do rozmiarów gwiazdy. Czarnej gwiazdy, jeśli to możliwe. Ale w powiększonym wycinku obrazu pozostał widoczny sterczący obok włazu kształt. Nie strzelał. Ciągle jeszcze nie strzelał. A więc zdążyłem.
Odległość była w sam raz. Rzuciłem okiem w okienko celownika i zwolniłem spust. Rakietą zakołysało, ale do moich uszu nie dobiegł najcichszy szmer. Jeszcze ułamek sekundy i na wprost mnie rozjarzyło się słońce. Upiorny błysk anihilacji przeniknął iluminatory, przestrzelił ekrany, odebrał mi zdolność widzenia. Ostatni obraz, jaki zapamiętałem, to morze ognia rozbiegające się przestrzenią. Zaraz potem przyszło uderzenie. Jakby na mój trwający w bezruchu statek wpadł od dzioba drugi, tylko tysiąckroć cięższy, rozpędzony do szybkości światła.
Kiedy oprzytomniałem, wokół panowała cicha, czarna noc próżni zarzucona gwiazdami. Przedmiot dumy i obaw uczonych, centralna stacja pantomatyczna numer cztery przestała istnieć. „Delikatna misja” była poza mną.
Zlustrowałem ekran i wskaźniki. Wciąż jeszcze leciałem rufą do przodu w kierunku Słońca. Przekazałem ster automatycznemu pilotowi i uruchomiłem namiar. Nie potrzebo^ wałem się maskować. Tylko że korpus rakiety był ogołocony ze wszystkich anten i luster antyradiacyjnych jak świeżo wystrzyżony trawnik. Uśmiechnąłem się mimo woli na myśl o Norinie i innych. Będą mieli o czym pogadać. Ale muszą poczekać.
Jeśli się zastanowić, nie miałem wyboru. Po tym, co już zrobiłem. Od kiedy, stojąc przed zamkniętymi drzwiami ośrodka dyspozycyjnego mózgu, wezwałem uzbrojony w wyzwalacz automat. Od tego momentu były tylko dwie możliwości. Ja lub pantomat. Z tym, że ta druga nie rozwiązywała niczego. Nie tylko dla mnie. Powiedziałbym, że właśnie nie dla mnie.
Tachdar funkcjonował poprawnie, na jednej piątej zasięgu. Kalkulatory naprowadzały statek w korytarz. Wiedziałem, że na Bruno automatyczne wzmacniacze przekazują ludziom moją pozycję. Stacja przejmie prowadzenie później niż zwykle. Ale dość wcześnie, by uznać sprawę za załatwioną.
— Nadał otwartym kodem — ciągnął Norin. — Meldunek był krótki i niezbyt jasny. Wynikało z niego, że do wnętrza aparatury przeniknęło obce ciało. Nie pytał, co robić. Uprzedzał, że przystępuje do czynności, jakie uznał za niezbędne.
Patrzyłem na niego, wciąż jeszcze nie rozumiejąc.
— Otwartym kodem? — powtórzyłem bezwiednie.
Uśmiechał się. Od samego początku, kiedy opuściłem śluzę. On, stojący tuż obok Cullen, nawet Grenian.
— Tak — powiedział Norin. — Odebrały wszystkie stacje. Zna cię cała Ziemia…
Źródło ich dobrego samopoczucia było oczywiste. Zwyciężyli. Udowodnili sobie i innym, że martwe musi słuchać. Odkąd pantomat uznał człowieka za „obce ciało”, było już po nim. Ogarnęło mnie rozdrażnienie. Jeszcze ten kod. Wyobraziłem sobie nagłówki z nazwiskiem.
I nagle dotarło do mnie, co to oznacza.
Mniejsza o nazwisko. O niego, o mnie. Są także nasze twarze. Pamięć. Ale pal to licho. Nie o nas samych chodzi…
— O tym później — zabrzmiał nagle głos Greniana. Uniósł się w fotelu i posłał mi krótkie spojrzenie. Jeśli przedtem mogłem wątpić, czy wiedzą, wszystko teraz stało się jasne.
— Idź, odpocznij — poradził Norin. — Nie ma powodu do pośpiechu. Sztab zostaje na razie tutaj. Obejrzymy, co nam przywiozłeś.
Tak. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że nie ma się do czego śpieszyć. W każdym razie jeśli chodzi o mnie.
— Czego ode mnie oczekujesz? — spytał kilka dni później Grenian, kiedy usiadłem naprzeciw niego w dyspozycyjnej. — Że cię pochwalę? Nie zależy ci na tym, prawda? Ale na czymś ci zależy. I dlatego czekasz, aż powiem coś, co ułatwi ci sprawę. Mógłbym to dla ciebie zrobić. Tylko podszepnij mi, co chciałbyś usłyszeć. Nikomu nie zdradzą… — zażartował. Ale jego twarz pozostała mroczna.
Był zły. Inaczej nie mówiłby w ten sposób. Ja też byłem zły. Rozmowa zapowiadała się interesująco.
Najgorsze miałem za sobą. Tak przynajmniej orzekł Cullen dziś rano, kiedy opuszczałem pracownię. Trudno o lepszy dowcip.
Pracowałem z nimi. Dzień po dniu komentowałem zapisy, liczyłem, programowałem komputery stacji sprzężone z ośrodkami naziemnymi. Dziesiątki razy wracałem do tych samych zdarzeń, szczegółów, ułamków sekund. W końcu zostało powiedziane wszystko. Dysponowaliśmy kilkunastoma wariantami procesów, jakie mogły zajść w informatycznym systemie nerwowym pantomatu. Łup niezbyt obfity, ale niczego więcej od nas nie oczekiwano. Reszta należy do Rady. I byłoby naiwnością oczekiwać, że przylecą z tym tutaj. Komplety materiałów wylądują w ich pracowniach położonych na skraju rezerwatów, wśród gór i zieleni, ułożone i zapakowane jak prezenty ślubne.
To jeszcze nie wszystko. Od przedwczoraj stacja na Bruno pękała w szwach. W odległości kilkunastu metrów od zatłoczonych pomostów majaczyły opasłe korpusy transportowców. Przestraszyli się. Nikt nie wystąpił z tezą, że pantomat „sprzedał” wiadomości obcej kosmicznej rasie. Bzdura. Niemniej, jeśli zarzucić sieć w oceanie, prędzej czy później trafi się na rybę. Teoria prawdopodobieństwa. Krótko mówiąc postanowiono zbudować w rejonie Transplutona, dokładnie tam, skąd jeszcze trzy tygodnie temu biegła w kosmos przełożona na język kodu encyklopedia ludzkości, potężną stację nadawczą. Nie pantomat. Na razie Ziemia musi się zadowolić szóstką pozostałych. Zostaną, rzecz jasna, przeprogramowane czy nawet przekonstruowane, co jednak nastąpi nie wcześniej niż za kilka miesięcy, kiedy komisja Rady zakończy pracę. Montaż nadajnika pochłonie czwartą część tego czasu. Oczywiście nadajnika sterowanego bezpośrednio z Ziemi. Wówczas wznowimy emisję, przerwaną w momencie, kiedy wiązki promieni głównego wyzwalacza mojej rakiety przecięły się w pantomacie, przekształcając określoną masę w antymaterię. Będzie to jednak kod szczególny. Był kiedyś władca, jakiś cesarz czy ktoś taki, dla którego dzień w dzień wychodziły z drukarni specjalne egzemplarze gazet. Wszystko było w nich piękne i dobre. Ludzie szlachetni i szczęśliwi, gotowi do poświęceń, których nikt od nich nie wymagał. Dzieci pyzate i uśmiechnięte, urodzaje bogate i tak dalej. Żeby się cesarzysko nie frasowało. Tak właśnie miała wyglądać ziemska encyklopedia, podstawiona kosmosowi w miejsce informacji zastrzeżonych dla ludzi. Nic dodać, nic ująć.
Szczerze mówiąc, nie obeszło mnie to zbytnio.
Dawniej byłoby może inaczej. Dawniej, to znaczy… tak. Teraz czułem się wolny. Jak nikt. Nie musiałem kłopotać się o nic. Co do tego drugiego… no cóż, także było po wszystkim. Co mogłem zrobić? Zakładając naturalnie, że zechcę coś zrobić.
Grenian, oczywiście, jest innego zdania. To „na czymś ci jednak zależy” nie było powiedziane na wiatr. Świadczył o tym wyraz jego oczu. I nieudana próba obrócenia sprawy w żart. Złagodzenia efektu, jaki osiągnął skądinąd całkowicie świadomie.
— Proponuje mi pan grę — stwierdziłem raczej, niż spytałem. — Jeśli tak, ustalmy stawki. Jak dotąd ja płacę więcej.
— Sam? — podchwycił natychmiast. — Czy ktoś jeszcze?
— Nie pan — warknąłem.
— Nie jestem pewny… — mruknął, jakby do siebie. — Nie chodzi o mnie — sprostował szybko. — Wiesz o tym równie dobrze jak ja.
— Wiem — odparłem. — Spłatałem panu figla. Lecę na koniec świata, a tymczasem z Ziemi przychodzi wiadomość, że na przykład złowiłem stukilowego szczupaka. Albo zamordowałem staruszkę. Nie wiem, co tam robię. Co gorsze, nic mnie to nie obchodzi. Ale was tak — wysyczałem. — Bo przecież, kiedy stąd odlatywałem, nie wiedział pan nic. Żaden z was. Inaczej jak miałbym sobie tłumaczyć, że nie zająknęliście się słowem? Nie chcieliście mnie drażnić przed „delikatną misją”? A może po prostu byłem potrzebny? Tylko tyle?
— Wiedziałem — powiedział spokojnie. — Inni nie. Ale ja wiedziałem. Miałeś ochotę rozmawiać na ten temat… wtedy?
— A nie pyta pan, czy nabrałem ochoty teraz? Sytuacja się zmieniła, prawda? Moje fanaberie przestały was obowiązywać. Dokładnie jak powiedziałem.
— Czy to według ciebie jest otwarta gra? — spytał przyciszonym głosem.
Pomyślałem chwilę.
— Dobrze — mruknąłem wreszcie. — Umówmy się. Nie mam nic do powiedzenia o tym, co zrobiłem tam, na dole. I nie sądzą, abym potrzebował czyichś komentarzy. Ale może jest coś, co powinienem zrobić teraz. Co mogę zrobić — dodałem z naciskiem. — Proszę. Słucham. W końcu coś mi się od was należy.
Grenian przygryzł dolną wargę i zamyślił się. Jego wzrok mierzył w obudowę ekranu, ale nie widział jej, mogło się zdawać, że słucha ważnego meldunku, po którym coś natychmiast trzeba postanowić. W końcu poruszył głową, spojrzał na mnie przelotnie i przeszedł się po kabinie. Nagle stanął.
Był niewysoki, nikomu jednak nie przyszłoby na myśl nazwać go małym. Jego włosy lśniły jak metal. Wznosiły się stromo nad wysokim czołem i biegły prosto ku karkowi. Były białe, jakby przyprószone opiłkami stali, i gładkie. Tylko nad lewym uchem zwisał mu nieodmiennie wąski kosmyk. Oczy miał okrągłe, ciemne, ich białka pozostawały ledwie widoczne w kącikach powiek. Poniżej tych oczu widniała nieoczekiwanie miękka twarz dużego dziecka z nieproporcjonalnie małym nosem, mięsistymi ustami i krótką, łagodnie zarysowaną brodą. Grenian. Jak on to wtedy powiedział, kilka minut po ogłoszeniu wyników egzaminu? Już wiem. „Jest mnóstwo rzeczy, które warto robić. Są takie, które robić trzeba. Przydałbyś się w Zespole…” O ile pamiętam, nie bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć. Jako świeżo upieczony fotonik, przygotowywałem się do pracy w rolnictwie. Ale sam już rozumiałem, że sterowanie zespołami uprawowymi nie odpowiada spojrzeniom, jakie na mój widok wymieniali między sobą lekarze. No i pilotaż poszedł mi o kilka punktów za dobrze.
Westchnąłem.
— Cała rzecz w tym — mruknąłem — że popełnił pan błąd, biorąc mnie do Zespołu. Siedziałbym teraz na Alasce, podgrzewał ogórki i marzył o tym, żeby tak rosły przez całą wieczność. To pańska sprawka…
Nie uśmiechnął się. Jakby nie dotarło do niego, że coś mówiłem.
— Gra, jaką prowadzisz — zaczął nie spuszczając ze mnie wzroku — jest nieuczciwa. Być może stawiasz wysoko. Ale płacić każesz innym.
— To już słyszałem — bąknąłem.
Skinął poważnie głową. Jego włosy zalśniły.
— Istnieje prawo — powiedział — że człowiek nie może być równocześnie w dwóch lub więcej miejscach. Słyszałeś o nim?
Wzruszyłem ramionami.
— To stare dzieje — burknąłem. — Z czasów, kiedy nikomu się nie śniło o tych tam… genoforach. To prawo wymyślili tacy jak ja. W obawie, że jeden Grenian zastąpi ich w każdej sieczkarni, nie mówiąc o instytutach…
— To bluff, Dan — rzucił twardo. — Nie lubię tego.
— Nawet jeśli bluffuję — odparłem — to nie bez powodu. Pan wie równie dobrze jak ja, że ów zakaz ustanowiono, kiedy ludzie nie potrafili sobie radzić równocześnie z łącznością czasową, zastosowaniami technik informatycznych w procesach myślenia i fantomatyką. Od tego czasu zrobiliśmy krok naprzód. Właśnie taki, jak z nicości w wieczność. O czym więc mówimy, profesorze? Dziś nikt już nie pojawia się w wyobraźni innych, udając własny oryginał. Ani nie prowadzi konferencji z sześcioma partnerami naraz. Tak było, zanim jeszcze zafundowaliście sobie wieczność. A teraz to prehistoria. Tylko wariat mógłby działać na kilka frontów, mając do dyspozycji czas… ciągle nie mogę — „warknąłem — przyswoić sobie terminologii.
Pominął to. Westchnął i przetarł palcami czoło. Nagle wyprostował się. Brwi zeszły mu się nad nosem.
— Pomimo to — wyrzucił z siebie — prawo pozostało. Osądź sam, czy straciło na aktualności… nawet, jeśli pierwotnie odnoszono je do czego innego. A ty — ciągnął — złamałeś to prawo. I dość już zabawy w słówka.
— Powieście mnie — burknąłem. — Nie żartuję. Ja bym się nie patyczkował.
Nagle palnąłem się w czoło.
— Prawda! — wykrzyknąłem. — Nie możecie! Zawsze będzie ten zapasowy słoiczek. Moglibyście zamurować go w grobowcu, jak dawniej żony władców. Ale tego nie zrobicie. Człowiek to pestka. Co innego genofory. Świętość. Tabu.
Jego oczy zmieniły nagle wyraz. Twarz mu się ożywiła.
— A propos — zagadnął zupełnie innym tonem — byłeś badany?
Trwało chwilę, zanim pojąłem, o co pyta.
— Uhm…
— Co powiedzieli? Nie myśl, że się wtrącam — dorzucił szybko. — Byłeś bardzo blisko epicentrum. Anihilacja w próżni… rzadko miewamy z tym do czynienia.
Patrzył na mnie ciekawie, jakby ta jedna kwestia pochłaniała go teraz bez reszty. Wzruszyłem ramionami.
— Nie wiem — mruknąłem. — Maglowali mnie pół dnia. Całkiem jak przed startem, w Centrali.
— I co?
— Nic. Jestem nieśmiertelny — uśmiechnąłem się krzywo. — I nawet nie zwariowałem. Zresztą tego akurat nie byli zdaje się pewni…
— Nie dziwię im się — wtrącił łagodnie. Przytaknąłem ruchem głowy.
— W każdym razie — dodałem obojętnym tonem — pocieszyli mnie, że to nie koniec. Za kilka dni zobaczę ich znowu. Nie wiem, gdzie się podzieję przez ten czas… Gra skończona? — spytałem, podnosząc głos.
Nie odpowiedział od razu. Zrobił dwie rundki dookoła fotela, stanął i zapatrzył się w iluminator.
— Tak — odezwał się wreszcie z namysłem. — Co chcesz dalej ze sobą zrobić?
Otworzyłem usta, żeby odpowiedzieć i potrzymałem je tak chwilę. Zabrakło mi nagle słów.
— Nie wiem — wyszeptałem nieoczekiwanie dla samego siebie. Owładnęło mną dziwne uczucie. Byłem zły, że mówię. Ale musiałem mówić, ponieważ przestałem myśleć. Wiedziałem jedno. Potrzebuję dźwięku własnego głosu.
— Nie wiem — powtórzyłem. — Kiedy zostanę sam…
— Skończ z tym — przerwał łagodnym tonem. — Chciałem tylko, żebyś przestał się zgrywać. Żadnemu z nas nic z tego nie przyjdzie. I nie uzależniaj swojej decyzji od innych.
Zamyślił się. Jego oczy powędrowały W stronę iluminatora. Uśmiechnął się, jakby coś zobaczył. Ale nie w iluminatorze. Daleko poza nim. W przestrzeni.
Ty tego nie pamiętasz — podjął po chwili. — Miałem sześć lat, kiedy ogłoszono decyzję prezydium unii parlamentarnej o zastąpieniu kar medycyną. Zresztą bionicy, moi protoplasci — jego uśmiech stał się odrobinę szerszy — postulowali to od dawna. Po wysłuchaniu komunikatu, pamiętam jak dziś, ojciec przyszedł do mojego pokoju, wziął mnie na kolana i powiedział: „W porządku, Nań. Teraz mam pewność, że wyrośniesz na uczciwego człowieka…”
Grenian umilkł znowu, tym razem na dłużej. Tak długo, że musiałem pomyśleć, czy nie zapomniał o mojej obecności. Zrobiłem ruch, jakbym zamierzał podnieść się z fotela. Drgnął i spojrzał na mnie jak przebudzony. — Przepraszam — powiedział zmienionym tonem. — Widzisz, likwidację kar ja osobiście uważam za jeden z najważniejszych kroków na drodze, jaka została za nami. A takich jak ty nie sądzi nawet medycyna. Interesujesz ją z całkiem innego powodu. Co do pracy, zostaniesz w Zespole. Niewykluczone, że będziesz miał nieco więcej zajęcia… poza Ziemią — zająknął się, ale odwrócił tylko głowę i mówił dalej: — Może to lepiej, może nie. Pozostaje kwestia, czy nadal zechcesz protestować przeciw… wieczności w sposób, jaki zademonstrowałeś przed odlotem z Ziemi? A przede wszystkim: co myślisz ze sobą zrobić?
Milczałem dłuższą chwilę. Kiedy wreszcie mogłem odpowiedzieć, mój głos brzmiał jak zawsze. I była w nim pewność, której źródło leżało poza mną.
— Nie wiem — burknąłem. — Zresztą jakie to ma znaczenie. Nie ja sam, to wy mi coś wymyślicie. W gruncie rzeczy wszystko mi jedno.
Potrząsnął głową.
— Nie — powiedział z przekonaniem. — Nikt nic za ciebie nie wymyśli. Wiesz o tym tak samo dobrze, jak ja. Tamto to tylko gra, jak się wyraziłeś. Może nie umiałem z tobą rozmawiać. Przepraszam. Poczekaj — powstrzymał mnie ruchem dłoni — nie mówię, że usłyszałeś ode mnie nie to, co trzeba. Sam zrozumiesz, pewnie trochę później… może już rozumiesz, tylko nie wiesz jeszcze, co z tym zrobić. Ale mam prośbę. Kiedy będziesz wiedział, przyjdź do mnie. Nieważne, co powiesz. Prawdę czy nie. Możesz nic nie mówić. Chcę cię tylko zobaczyć… kiedy zadecydujesz. Powiedzmy — uśmiechnął się znowu — że zapraszam na rewanż…
Skinąłem głową. Nie chciałem go oszukiwać. Nie chciałem wielu rzeczy, które się stały. Przykłady? Mniejsza o nie.
Postałem kilka sekund świdrując wzrokiem betomitową ścianę, po czym odwróciłem się i bez słowa ruszyłem do wyjścia. Uchyliłem drzwi. Stanąłem. Nagle dobiegł mnie mój własny głos.
— Co mogę zrobić?
Czekałem długo. Jego twarz ciemniała powoli. Powieki mu opadły. Poruszył bezradnie ramionami.
— Nie wiem… powiedział wreszcie.
Uniósł nieznacznie ręce i zatoczył nimi jakieś bezsensowne półkola. — Nie wiem… — powtórzył cicho.
Gra się skończyła. Zrozumiałem to już przed chwilą. Kiedy usłyszałem brzmienie własnego głosu tu, pod tymi drzwiami. Jedyne, co mogłem zrobić, to przestać na niego patrzeć. Odejść.
Pełnia słonecznego dnia. W żółtym półmroku rysują się pozbawione konturów skalne odłamy. Z gładkiego, ubitego pyłu sterczą ostre szczyty głazów. Stąd, z Bruno, Słońce nie jest już gwiazdą. Ale jego światło zaledwie ciecze, chwilami wydaje się gęste jak maź. Skały i konstrukcje opływa ze wszystkich stron, ten świat od pierwszej chwili swojego istnienia nie widział porządnego cienia.
Oderwałem się od szyby i omiotłem spojrzeniem kabinę. Był to właściwie rodzaj oszklonego tarasu. Roztaczał się stąd widok na potężne konstrukcje stacji przekaźnikowej, rozlokowane w płytkim kraterze, pyłową pustynię i igły skalne, nasuwające myśl o późnym gotyku. Asteroida, ziarenko w świecie wielkich planet, wirowała dokoła własnej osi nie szybciej niż jedna z nich. Akurat tak, żeby człowiek czuł się jak u siebie. Pod tym względem przynajmniej. I żeby codziennie mógł przyjść tutaj, na tę platformę, popatrzeć przez szklaną ścianę w kierunku Ziemi. W pierwszym roku po przekazaniu stacji znajdował się tu teleskop. Później zabrano go do pomieszczeń roboczych.
Taras był pomyślany jako ucieczka od świata sygnałów i instrumentów. Podłogą wiły się płytkie rynienki wypełnione ziemią. Tu i ówdzie sterczał w nich nie dokruszony, butwiejący korzeń. Kiedyś tworzyły kombinacje ścieżynek, namiastkę kwitnącego ogrodu. Pod tylną ścianą, obrosłą winem, płynął w kamiennym korycie strumyk. Były i fontanny, ale po nich nie zostało nawet śladu. Połowa lamp wtopionych w przeźroczystą masę dachu, była nieczynna. Ludzie nie mieli ani czasu, ani ochoty przychodzić tutaj. Praca w obiektach pozaziemskich ma swoje dobre strony. Po kilku dniach człowiek zapomina, że istnieje coś takiego jak nuda. Świat planet, asteroidów i próżni jest ostatnim miejscem, gdzie chciałoby się siąść, dzwonu posłuchać, rozrzewnić na własny temat czy pomarzyć o kosówce na tatrzańskim wierchu. Akurat przeciwnie niż wyobrażali to sobie przerażeni własnym dziełem konstruktorzy pierwszych satelitarnych stacji załogowych. Pozostały po nich tarasy, jak ten tutaj, z niezbyt sympatycznym widokiem, i kikuty oleandrów w pseudoogródkach.
Spojrzałem na zegarek. Jedenasta. Za pół godziny mam być w gabinecie diagnostycznym. Nie zapomnieli o mnie. A może założyli z góry, że potrzebuję tych trzech tygodni, aby dojść prawdy o sobie. Lub też, żeby oni potrafili ze mnie tę prawdę wydobyć.
Nie miałem żadnego celu, przychodząc tutaj. Trudno powiedzieć, że szukałem samotności. Stacja dawała jej pod dostatkiem. Ekipy monterskie odleciały dziesięć dni temu, a pozostali na krok nie ruszali się od ekranów. Bębny pamięciowe komputerów przyjmowały z Ziemi ładunek spreparowanych stosownie do okoliczności informacji o ludziach. Nie miałem ochoty słuchać. Zresztą nikt mi tego nie proponował. Ja zrobiłem swoje. Nie zauważali mojej obecności. Wyłączając, być może, Greniana, który jednakże od owego pamiętnego „nie wiem” w dyspozytorni, nie odezwał się do mnie słowem.
Usłyszałem kroki. Tuż za mną, jakby ktoś podszedł na palcach, stanął za moimi plecami i nie wiedział, co dalej.
Odczekałem chwilę i odwróciłem się. Cyra. Oczywiście, że Cyra. Mogłem się od razu domyślić. Od kilku dni stale ją spotykałem, w najmniej spodziewanych miejscach. Odwracała wzrok i uśmiechała się, jakby mój widok przywodził jej na myśl coś przyjemnego, co wszakże ze mną samym nie miało nic wspólnego. Raz tylko, bodajże w pierwszym dniu, widziałem ją w roboczym fartuchu. Potem ukazywała mi się niezmiennie w obcisłych, poszerzanych dołem spodniach koloru pierwszej wiosennej trawy i takimż bolerku, spiętym na piersiach klamrą wielkości dyni. Powiedzmy, plastra dyni, przekrojonej w najszerszym miejscu. Jeśli dodać do tego figurę modelki, długie, szczupłe palce wąskich dłoni i twarz lalki, z tych, które dziewczęta zostawiają sobie na całe życie, staje się jasne, że mogła być właściwą osobą na właściwym miejscu. Gdyby to miejsce znajdowało się w takiej dokładnie odległości stąd, jaka dzieli asteroidy od Bulwaru Zachodzącego Słońca. Zdążyła mi wyznać, że jest asystentką Norina, studiowała matematykę, specjalizowała się w fotometrii, nie lubi koncentratów i najlepiej jej we własnym towarzystwie. Przynajmniej to ostatnie wszakże wydawało się wątpliwe przy nieco bliższym poznaniu. Trudno na przykład przypuszczać, żeby weszła na ten kwitnący ongiś taras z zamkniętymi oczami. Teraz w każdym razie były szeroko otwarte. Patrzyła we mnie, jakbym przed chwilą wylądował w pobliskim kraterze, przełazi przez szybę i wyciągnął do niej pięć z moich trzydziestu owłosionych macek.
— Cokolwiek jeszcze zobaczysz — mruknąłem — to będę tylko ja. Przynajmniej przez najbliższe pięć sekund. Za to, co przyjdzie później, nie biorę odpowiedzialności — dodałem, ruszając ku drzwiom.
Nie uszedłem daleko. W połowie tarasu zatrzymał mnie jej głos:
— Nie lubisz mnie? — spytała. Było to powiedziane chłodnym, rzeczowym tonem, jakim mówi się o pogodzie. To mnie zastanowiło. Przyjrzałem jej się uważniej.
— Nie możesz mieć pretensji — oświadczyłem. — Trudno lubić kogoś, kogo się nie zna. Potem bywa różnie. Ale nie bój się. Nie mam towarzyskich ambicji. Nic ci nie grozi…
Potrząsnęła głową. Nie wiem, czy wspomniałem o jej włosach. Były czarne jak noc. Tak jak rozumie to słowo każdy, kto chociaż raz znalazł się w przestrzeni. W świetle tutejszego dnia nabierały rudawego połysku. Wyszczuplały pełną twarz, spływając na ramiona i piersi, gdzie tworzyły pogrubiony rysunek klucza basowego. Świetna dziewczyna. Miło pomyśleć, że nie umrze i do końca świata będzie tak patrzeć na jakiegoś podobnego sobie nieśmiertelnika. Przez moment zastanowiłem się, czy Norin jest żonaty. Przyłapałem się na tym i rozciągnąłem twarz w uśmiechu.
Uśmiechnęła się także.
— Nie lubisz mnie — powtórzyła. Odwróciła się i zrobiła kilka kroków w stronę szklanej ściany. Przez moment widziałem jej oczy. Były niebieskie, z domieszką starego złota.
Nie odpowiedziałem. Stałem dalej, tknięty nagle niemiłym uczuciem, że w otoczeniu zachodzi jakaś zmiana. Utkwiłem wzrok w jej włosach, tam gdzie powinien być kark. Kto to mówił, że muszę coś ze sobą zrobić? Grenian? Czy może Norin?
— Podobam ci się? — spytałem całkiem cicho. Drgnęła. Chwilę patrzyła jeszcze prosto przed siebie, po czym poruszyła gwałtownie głową.
— Nie teraz — rzuciła. Odwróciła się szybko i utkwiła wzrok w kieszeni mojego kombinezonu na piersi. Kąciki jej warg drgnęły. Nad oczami pojawiły się zmarszczki. Przy okazji zapytam, ile ma lat. Nie więcej niż dwadzieścia dwa, trzy. Jak na laleczkę — zgrzybiała starość. Jak na dziewczynę…
— Nie teraz — powtórzyła już innym tonem. Przekrzywiła głowę i ściągnęła wargi, jakby chciała zagwizdać. Poczułem, że ziębną mi końce palców.
— To źle — warknąłem. — Nie powinnaś się zniechęcać. Człowiek musi odwalić swoją robotę, czy chce tego, czy nie. Norin dużo rozumie, ale nie licz na to za bardzo. Jeśli skrewisz, nie zapomni ci tego.
Kilka sekund trwała bez ruchu. Wreszcie dotarł do niej sens moich słów. Poruszyła wargami i zerwała się, jakby mnie chciała przeskoczyć. To nie mogło się udać. Cofnąłem się o krok i zdążyłem przytrzymać palcami jej ramię. Stanęła.
— Jesteśmy dostatecznie daleko od Ziemi — stwierdziłem — żeby zapomnieć o teatrze. Powiedz im, niech zaczekają na kogoś lepszego. Z pewnością nieraz jeszcze jakiś stuknięty fotonik przysporzy im kłopotów. A drugiej takiej dziewczyny mogą nie dostać. Co do mnie, gra nie jest warta świeczki. Możesz ich zapewnić, że będę grzeczny. To tylko panika. Pośpieszyli się. Wstyd mi za nich. Takie dziewczyny jak ty powinny spacerować po plażach, rozdawać kuracjuszom wody mineralne lub hodować róże, a nie służyć za nagonkę różnym Normom. Powtórz im to. Dodaj, że usłyszałaś to ode mnie, bo mogliby mieć pretensje. I jeszcze jedno — warknąłem. — Nie lubię brunetek. Lubię zamyślone blondyny o dużych biustach. Zapamiętaj to sobie, gdybym jeszcze kiedyś przestał ci się podobać…
— Puść mnie powiedziała spokojnie, zerkając na swoje ramię. Zaśmiałem się.
— To już lepiej. Proszę…
Cofnąłem dłoń i błazeńskim gestem wskazałem drzwi. Nie poruszyła się. Wytrzymała tak minutę, może półtorej. Wreszcie ocknęła się, odetchnęła głęboko i nie patrząc na mnie, odezwała się jakby do siebie:
— Szkoda. Nie mówię o blondynkach. Ja na przykład lubię takich jak ty. To znaczy dotychczas tak mi się zdawało. Słyszałam, że… — głos zaczął się jej wymykać — miałeś przykrości. Słyszałam… — urwała. Zagryzła wargi. Splotła przed sobą dłonie i uniosła je, jakby za chwilę miała złapać piłkę. Nagle frunęła do wyjścia. Otworzyłem usta, żeby coś powiedzieć, ale zamknął mi je huk zatrzaśniętych drzwi. Przyjrzałem im się. Solidna, plastykowa płyta w ramkach z jakiegoś pianometalu. Mogłem mieć pewność, że od kiedy je wmontowano, po raz pierwszy zostały tak właśnie potraktowane.
Postałem jeszcze kilka minut, nie myśląc o niczym. W pewnym momencie usłyszałem swój głos. Wymówiłem: „Cyra”. Ten dźwięk nie wzbudził we mnie żadnego echa. Mimo to uśmiechnąłem się. Nieźle to wymyślili. Takie manewrowanie dziewczętami miało kiedyś swoją nazwę. Postanowiłem, że zapytam o nią Norina. Albo od razu Greniana. Mimochodem, kiedy mowa będzie na przykład o pogodzie. Lub też o uczuciowym tle stosunku ludzi do wieczności.