Pocałunek skorpiona
Szedł już trzeci dzień. Właściwie od wczorajszego popołudnia pełzł. Ostatnią noc spędził zagrzebany w piasku, budząc się co chwilę z pełnego majaków snu, krzykiem płosząc jaszczurki i skorpiony. Opróżniony bukłak z koziej skóry służył mu za poduszkę, lecz zostawił go, wyruszając w dalszą drogę. Na pustyni było dość stworzeń, które wykorzystają to niespodziewane bogactwo. On też wkrótce złoży im należną ofiarę, trybut za zakłócenie spokoju.
Dotarł do szczytu wydmy, zatrzymał się, po czym powoli spłynął w dół, wraz z niewielką lawiną piasku. Piach miał wszędzie, w oczach, uszach, ustach, we włosach, pod ubraniem. Jego szorstki dotyk był jak pieszczota natrętnej kochanki; zostań ze mną, mówił, nie idź dalej, poleż tu chwilę, w cieniu między wydmami jest tak przyjemnie... Prawie miał ochotę go posłuchać. Ale nie, jeszcze nie teraz, jeszcze nie. Wygrzebał się powoli, z najwyższym trudem przykucnął, podpierając się dłońmi. Uniósł głowę. Kolejna wydma wznosiła się przed nim jak fala rozkołysanego gniewem bogów oceanu.
Tym właśnie jest pustynia, pomyślał, bożym oceanem, rozciągniętym na eony sztormem, którego gwałtownością tylko bogowie potrafią się cieszyć. To są właściwe rozrywki Nieśmiertelnych: wyrastające spod powierzchni łańcuchy górskie, lądy zatapiane przez oceany, lodowce sunące tam i z powrotem. Cała reszta, rozumne rasy, ich konflikty, wojny, dynastie, królestwa i imperia, to pył niewart spojrzenia. A ludzie swoimi zawodzącymi modłami, świątyniami i uroczystościami, wyprowadzającymi na ulice w żałosnych procesjach rozhisteryzowane tłumy, zupełnie niepotrzebnie próbują zwrócić na siebie uwagę panteonu. Ich prawdziwe problemy zaczynają się dopiero wtedy, gdy bogowie wreszcie oderwą wzrok od wędrujących pustynnych wydm i skupiają go na pełzającym po obliczu ich ukochanego świata robactwie. Wtedy okazuje się, że tam, gdzie odwieczną pieśnią miały szumieć cieniste puszcze, wyrosły miasta, olbrzymie wrzody wypełnione ropą brudu, śmieci i nieczystości. Tysiącletnie dęby padły pod ciosami siekier, rzeki zrobiły się mętne od odchodów, góry poznaczono bliznami wyrytych w kamieniu dróg i tuneli. Wtedy wybuchają wojny i konflikty, świątynie skaczą sobie do gardeł, a ziemia zamienia w błoto lepkie od krwi. Bo jesteśmy jak stado korników, które zalęgły się w misternej, drewnianej rzeźbie, i trzeba się nas pozbyć.
Opuścił wzrok tam, gdzie powinny być jego dłonie. Już ich nie widział. Ta chwila, którą poświęcił na złapanie oddechu, wystarczyła, żeby zapadł się w piach po same nadgarstki. Poruszył palcami, czując szorstkie drobinki wbijające się pod paznokcie. To znaczyło, że jeszcze żył, stare powiedzenie mówiło: gdy nie czujesz piasku w dłoniach, to znaczy, że masz go już we krwi. To znaczy, że jesteś martwy. Wyrwał ręce z wydmy, gwałtownie, z gniewem, który go zaskoczył. Jeszcze nie teraz, jeszcze nie. Jego celem był Skorpioni Młyn, olbrzymia niecka wypełniona białym jak kreda piaskiem, który pochodzić miał z ciał milionów pustynnych pajęczaków, wędrujących tam co roku, po swoją śmierć. Burze i wichry mieliły ich pancerze na drobny pył. Oto sens życia jadowitych zabójców, noce spędzane na łowach i śmierć ozdabiająca oblicze pustyni białą plamą o kilkumilowej średnicy. Nic więcej, nic mniej. Tam podążał, kolejny morderca, którego zmielone kości dołączą do trwającego od tysiącleci tańca ku czci śmierci.
Teraz musiał iść naprzód.
Ból w dole pleców prawie powalił go na ziemię. To objawy zbliżającego się końca. Pozbawiony wody organizm odmawiał posłuszeństwa, a najpierw dawały o tym znać nerki. Z każdym oddechem, z każdą drobiną wilgoci ulatującą z ust, zbliżał się do kresu. Pocić przestał się już wczoraj wieczorem, i gdyby nie chłód nocy, resztki sił straciłby już kilkanaście godzin temu. Teraz jednak... Nie było jeszcze południa, u stóp wydmy zalegał cień, ale za godzinę czy dwie w promieniu dziesiątek mil nie znajdzie schronienia przed słońcem.
Starsi w plemieniu wielokrotnie opowiadali o tym, jak paskudna jest śmierć na pustyni. Najpierw człowiek poci się, traci wodę i słabnie, potem, gdy ciało nie ma już wilgoci, którą może zamienić w pot, następuje powolne przegrzewanie organizmu, pojawiają się omamy, majaki, delirium. Mroczne legendy Issaram wypełniają opowieści o wędrowcach, których zwłoki znajdowano z ustami pełnymi pustynnego pyłu, bo w ostatnich chwilach życia próbowali pić piach. Wcześniej odmawiają pracy nerki, wątroba, żołądek. Bez wody przestają działać. Pewien stary mędrzec powiedział mu kiedyś, że ostatnim objawem są ponowne poty. W końcowych chwilach życia, gdy wszystkie narządy już umarły, ciało uwalnia resztki wody i próbuje się ratować. Kilka chwil potów, drgawek i koniec.
Jeszcze nie miał takich objawów. To znaczyło, że jego chwila jeszcze nie nadeszła. A ból nerek powinien jakoś wytrzymać.
Zaczął pełznąć w górę wydmy.
Prawa ręka, lewa, prawa noga, lewa. I jeszcze raz. Szczyt zbliżał się powoli, całe szczęście, że wydmy, które przemierzał, nazywane kenah, były łagodnymi wzniesieniami, gdzie pod warstwą lotnego piasku znajdowała się twarda, ubita powierzchnia. Dzięki temu mógł się wspinać. Gdyby trafił na inny teren, najpewniej nie udałoby mu się zajść tak daleko. Jednak teraz... dotarcie do Skorpioniego Młyna wydało mu się nagle czymś nieważnym i mało znaczącym. Gdy już upadnie, jego ciałem pożywią się jaszczurki i larwy owadów, a jaszczurkami i owadami – skorpiony. Później ci zabójcy, czując zbliżającą się śmierć, udadzą się w miejsce swojego ostatniego spoczynku. A pustynny wiatr zabierze tam pył z jego zmielonych przez szalejące burze kości. Tak właśnie najpewniej się stanie. Więc nie ma sensu iść dalej, skoro Młyn i tak jest mu przeznaczony.
Pamiętał bajkę o tym miejscu, którą opowiadała mu ciotka.
Pewnego razu pustynny skoczek znalazł umierającego z pragnienia skorpiona. Tknięty litością zabrał go do własnej nory, przynosił w pyszczku wodę, łapał żuki, które skorpion zabijał i pożerał, aż wokół nory skoczka wyrosła góra pustych pancerzyków, a sąsiedzi zaczęli na niego spoglądać z podejrzliwością. Ale skoczek polubił skorpiona, odbyli wiele rozmów, opowiadali sobie, jak to jest wędrować nocą po pustyni, szukać pożywienia, spijać krople, którymi przedświt ozdabia kamienie, uciekać przed drapieżnymi jaszczurkami i nocnymi ptakami. Bo skorpion, co skoczek odkrył ze zdumieniem, mimo szczypiec, twardego pancerza i śmiercionośnego ogona, również bał się stworzeń większych od siebie i wciskał się pod kamień na odgłos łap jaszczurki ghe. „Ty i ja jesteśmy braćmi”, powiedział któregoś wieczora skoczek, a skorpion uśmiechnął się tak, jak to czynią skorpiony, samym ruchem szczypiec, i nie odpowiedział nic. Bo skorpion wiedział lepiej.
Następnego dnia skoczek, od pewnego czasu puchnący coraz bardziej, zdumiał swojego gościa, wydając na świat kilka nagich, łysych stworzeń, które przywarły do niego i zaczęły ssać pokarm. Skoczek leżał nieruchomo, zmorzony snem po wielkim wysiłku i niezdolny do obrony, więc skorpion zrobił to, co uznał za właściwe. Ukłuł każde ze stworzeń swoim żądłem, a stwierdziwszy, że są soczyste i smaczne, pożarł je. „Dlaczego zabiłeś moje dzieci?”, płacząc, zapytał skoczek, gdy już odzyskał świadomość. „Dlaczego uznałeś mnie za stworzenie z twojego rodzaju? Czyż nie wiedziałeś, że jestem tym, czym jestem”, odparł skorpion i zapłakał, tak jak płaczą skorpiony, samym ruchem szczypiec. A później poszedł na pustynię, aby umrzeć. Lecz pustynia, oburzona morderstwem, nie chciała przyjąć jego ciała, tylko zmieliła je na pył i wrzuciła w wielką, pustą nieckę, która stopniowo wypełniła się białym piaskiem z miliardów pustych pancerzyków następnych pokoleń skorpionów.
Ta bajka nie miała morału, nie niosła żadnych mądrości poza jedną – jesteśmy tym, czym jesteśmy, a nasze kości trafią tam, gdzie kości wszystkich zabójców. Więc właściwie nie musiał się starać, mógł położyć się i umrzeć, a i tak znajdzie się tam, gdzie jego miejsce.
Mimo wszystko szedł. To było silniejsze od rozsądku i chęci, by przyjąć ostatnią pieszczotę piasku i wreszcie się poddać. Postępowanie poza rozumem, poza logiką, było czymś, z czego jego siostra zawsze się śmiała. To wspomnienie przeszyło go dreszczem. On nie miał siostry, nie miał brata, matki, ojca, krewnych. Ta pamięć należała do kogoś innego, do człowieka, który umarł... Nie, nie umarł – on się nigdy nie narodził.
Pamiętał to uczucie, które nawiedziło go, gdy wściekłymi uderzeniami miecza wyrąbywał w skale dziurę w miejscu, gdzie wyryto jego imię. Czuł, jakby z każdym odpryskiem zdejmowano z niego jakiś ciężar, każdy fragment kamienia lądujący u stóp ściany wydawał się olbrzymim głazem spadającym z jego barków. Dusza nie jest wcale błogosławieństwem, powiedział kiedyś mężczyzna, którego nazywał wtedy wujem. To ciężar, który musimy nieść od narodzin aż do śmierci, strzegąc go zazdrośnie przed spojrzeniami obcych. Może kiedyś, za tysiące lat, gdy ponownie staniemy przed obliczem Matki, pochyli się ona nad nami i każdy dostanie swoją własną duszę. A ci, którzy przenieśli ten ciężar przez millennia, zostaną wreszcie ocenieni i zbawieni.
Powrót do miejsca, które kiedyś nazywał domem, był skokiem na główkę w bajoro pomówień, plotek i niechęci. Najgorsze, że doskonale rozumiał tę kobietę. „Jesteśmy tym, czym jesteśmy”, powiedziała, stojąc przed nim z twarzą zasłoniętą ekchaarem. To była jedyna prawda, której powinien się pokłonić. Lecz jeśli nie chciał tego uczynić? Gdy jej najstarszy syn wymienił imię Isanell, gdy głosem wypełnionym wściekłością i gniewem rzucił tych kilka zdań, nagle stało się jasne, że nie ma miejsca na świecie, gdzie ktoś taki jak on – pół Meekhańczyk, pół Issaram, mógłby się schronić. To, co wtedy wypełniło mu żyły, nie było ani lodem, ani ogniem. Jakby pękła bańka mydlana w jego głowie i nagle wszystko ucichło, cały świat skurczył się do oczu Deany, oczu, z których w kilka uderzeń serca wyciekła cała radość. Wtedy, na placu ćwiczeń, śmiała się razem z innymi, gdy on upokarzał synów Lengany i ich kuzynów. Czym innym było szczucie wszystkich na samotną młodą kobietę, a czym innym stawienie czoła w walce komuś, kto przelał krew wielu ludzi. Pokazał wtedy, że jakkolwiek by go nazywano, był wojownikiem Issaram. A sprawność bojową Issarowie cenili ponad wszystko.
A potem padło tych kilka słów i zrozumiał, że jednak nie jest jednym z nich. Że poza plemieniem, na służbie u meekhańskiego kupca, zyskał i stracił zbyt wiele, a w afraagrze nie ma niczego, czym mógłby tę dziurę załatać. Zabił tego zbyt gadatliwego, zabił drugiego, który go zaatakował, i był gotów zabić ostatniego z braci, bo jeśli mógł zostawić kobiecie, którą nazywał wtedy swoją siostrą, jakiś pożegnalny prezent, to była nim właśnie ta śmierć. Lecz nagle Deana stanęła przed nim ze skrzyżowanymi szablami, i to był koniec.
Ostatni raz spotkali się w rodowej siedzibie. Siedział na posłaniu z bronią w ręku, zakrzywione klingi wciąż lepiły się od krwi.
– Zbiera się rada – szepnęła, patrząc na niego dziwnie. – Grozi nam wojna rodów.
– Nie będzie wojny – powiedział wtedy. – Nie z mojego powodu. Gdziekolwiek się pojawię, zostawiam za sobą trupy tych, których powinienem chronić.
Opowiedział jej wtedy wszystko, o kupcu, który stał się dla niego niemal ojcem, o jego żonie, kobiecie, dla której honoru obecność w domu wojownika Issaram była z początku wielkim wyzwaniem, bo Issarowie mieli na rękach krew jej ojca i brata. O dwójce dzieci, z których jedno okazało się kimś więcej niż dzieckiem. Mówił krótko, poszarpanymi zdaniami, wyrzucając z siebie nawet nie gniew czy frustrację, lecz próbując pozbyć się zrodzonej na placu ćwiczeń obojętnej ciszy, która wciąż w nim była. Na próżno.
Nagle, pełznąc wciąż w górę, zrozumiał, że dusza opuściła go nie wtedy, gdy wyrąbywał w kamieniu dziurę, lecz wcześniej, gdy dotarło do niego, że nigdy nie będzie prawdziwym Issaram. To była ta cisza i pustka, która wypełniła go, gdy usłyszał imię Isanell. Wtedy, gdy patrzył w oczy kobiety, która była jeszcze jego siostrą, dusza opuszczała go powoli, w rytm uderzeń serca, które zwolniło niemal do zatrzymania się. Kiedy odwrócił się do Venyesa, kiedy sięgnął po broń, był już gaaneh, nieurodzonym, a późniejsze wydarzenia to tylko potwierdzenie tego, co się stało.
Gdyby wtedy na placu był któryś z Wiedzących, rozpoznałby to na pierwszy rzut oka, a plemię zabiłoby go bez chwili wahania i bez względu na cenę. Człowiek, który nie ma własnej duszy, to śmiertelne niebezpieczeństwo dla wszystkich dookoła. Pomiotnicy, oddający cześć Niechcianym, ulegają wypaczeniu, lecz jest to proces trwający całe lata, bo ludzka dusza potrafi stawiać zaciekły opór, zanim zostanie pochłonięta. Jednak ciało obdarzone świadomością, lecz duszy pozbawione, jest jak pusty dzban czekający na napełnienie. Każdy demon, duch, maeth, każda forma istnienia kryjąca się pod i poza Mrokiem, natychmiast skorzysta z okazji, by zawładnąć takim ciałem. Opór samego rozumu i woli na niewiele się przyda, o czym zdawali się zapominać meekhańscy czarodzieje, głoszący, że to właśnie rozum i wola kształtują Moc, zupełnie zapomniawszy, że nawet zwierzęta posiadają pewne formy rozumu i woli, a żaden z niższych gatunków nie potrafi korzystać z czarów.
Dlatego odszedł na pustynię, tam, gdzie nie spotka ludzi, gdzie nie ma magii. Tam, gdzie nie ma aktywnie kierowanej Mocy, istniała niewielka szansa na natknięcie się na coś, co mogłoby wykorzystać jego ciało. Zresztą, uśmiechnął się, wypluwając piasek z ust, cokolwiek byłoby go teraz opętało, nie miałoby przed sobą zbyt długiego istnienia. Najwyżej kilka bolesnych godzin.
Szczyt kolejnej wydmy osiągnął w chwili, gdy miał już się poddać. Przetoczył się przez wzniesienie i pozwolił, by piasek pociągnął go na dół, do kotliny między pustynnymi wzgórzami, gdzie jeszcze zalegał cień. Tu jednak było go znacznie mniej niż w poprzednim zagłębieniu. Słońce wznosiło się coraz wyżej i jeśli nie zwiększy tempa, to za godzinę nie będzie mógł już nawet pomarzyć o ukryciu się przed palącymi promieniami. Parsknął na tę myśl suchym, rzężącym śmiechem. Ukryć się? Po co? Tu i teraz powinna zakończyć się jego wędrówka, bo pokonanie kolejnej wydmy nie przybliży go do celu ani na krok. W końcu, o czym od dłuższego czasu starał się nie myśleć, już dawno stracił poczucie kierunku. Położenie legendarnego Skorpioniego Młyna było na wpół domysłem, na wpół bajką. Tylko ci, którzy wędrowali z karawanami po głębokiej pustyni, opowiadali, że czasem na horyzoncie zaczynają tańczyć miraże, przedstawiające głęboką nieckę pełną białego piasku, otoczoną przez łańcuch niewielkich, ciemnych skał. To była legenda oparta na złudzeniach i domysłach, bo nie słyszał o nikim, kto mógłby się pochwalić, że dotarł do samego Młyna.
Położył się na wznak, wpatrując w niebo szeroko otwartymi oczami. Przerażająco błękitny przestwór, pozbawiony najmniejszej chmurki, przypominał wielką, szklaną czarę przykrywającą cały świat. Niebo na zielonych północnych równinach było inne, pomyślał, nawet odcień miało inny, bardziej intensywny, mocniejszy. Czekał na łzy, które powinny się pojawić pod wpływem światła, lecz daremnie. Jego ciało jeszcze próbowało walczyć o każdą kroplę wilgoci, łzy były zbędnym wydatkiem. Ono jeszcze trzymało się nadziei na ocalenie.
Usłyszał szelest piasku i nagle po swojej lewej stronie zobaczył jaszczurkę. Nie jakąś tam jaszczurkę, tylko czarną ghe, długą na prawie dwie stopy, z łbem opancerzonym zabarwionymi na czerwono płytkami. W pysku trzymała małego skorpiona. Właściwie wystawał jej stamtąd tylko jego ogon, rozpaczliwie szukający miejsca, gdzie można wbić żądło. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, jaszczurka i człowiek. Potem, szybciej niż myślał, że to możliwe, mężczyzna wyszarpnął z pochwy przy ramieniu sztylet i rzucił. Ostrze trafiło w szyję, tuż za głową, gad zwinął się w miejscu, okręcił wokół własnej osi, dwa razy błysnął jasnym podbrzuszem i znieruchomiał.
Dopadł zwierzę, zanim przestało drgać. Wilgoć, woda, krew... Wyrwał sztylet z rany, przyłożył usta, zaczął ssać. Krew jaszczurki była gęsta, metaliczna w smaku i słodkawa. I było jej mało, rozpaczliwie mało, kilka łyków i po wszystkim, ściskał ciało w dłoniach tak mocno, jakby było bukłakiem, który należy opróżnić do końca. Nic z tego, zaczął rozdzierać gada na kawałki, gołymi rękami wyłamując stawy, oddzierając mięso od kości, żując intensywnie każdy kawałek w poszukiwaniu resztek wilgoci.
Jaszczurka nie zamknęła oczu. Nagle uderzyło go spojrzenie, którym obdarzał go na wpół oderwany od ciała łeb. Małe, paciorkowate oczko kpiło z niego, a wygięcie opancerzonych warg wydawało się posyłać złośliwy uśmieszek. No i cóż?, zdawało się mówić, myślisz, że przedłużyłeś swoje życie? Że kilka łyków mojej krwi i soki wyssane z mięsa dadzą ci szansę? Jestem już martwa, lecz ty także, człowieku.
Kolec jadowy skorpiona wciąż tłukł o łuski. Oto ja, pomyślał patrząc na te ruchy, mały skorpion złapany przez pustynię, już martwy, ale wciąż jeszcze odruchowo próbujący zadawać śmierć. Jesteśmy tym, czym jesteśmy.
Zgiął się i zwymiotował wszystko, czym udało mu się napełnić żołądek. Opadł na dłonie, patrząc na czerwonawą papkę, którą udekorował piasek. Nic, żadnych uczuć, żadnego żalu, nawet po tym, że właśnie stracił kolejną bezcenną porcję płynów. Mówili, że człowiek pozbawiony duszy nie odczuwa niczego, bo rozum i wola, które mu pozostały, nie są związane z uczuciami.
Usiadł, wziął do ręki łeb martwego gada i przez chwilę patrzył na coraz słabszy taniec segmentowanego ogonka. Podważył sztyletem zaciśnięte w przedśmiertnym skurczu szczęki i ostrożnie uwolnił pajęczaka. Zdumiewające, lecz skorpion był cały, zęby jaszczurki nie zmiażdżyły jego pancerzyka. Mężczyzna ostrożnie położył go sobie na otwartej dłoni. Przez chwilę on i skorpion wymieniali się spojrzeniami, mały pustynny zabójca uniósł szczypce w wyzywającym geście i zamachał ogonem. Człowiek uśmiechnął się na ten pokaz, po czym ostrożnie włożył stworzenie do ust i zamknął je, zostawiając na zewnątrz tylko ogonek. Odnóża załaskotały go po języku, szczypce uderzyły w podniebienie. Kolec skorpiona wygiął się i wbił tuż nad górną wargą.
To było tak, jakby rozpalony do białości pręt wbił mu się w twarz, ból i gorąco rozlały się po ciele, paraliżując nerwy. W chwilę później kolejne ogniska bólu rozlały się w miejscach następnych użądleń. Zacisnął kurczowo szczęki, niezdolny zapanować nad odruchem, i zmiażdżył swojego zabójcę.
Przynajmniej nikt nie powie, że umarłem bez walki, zdążył jeszcze pomyśleć. I tak nie dotrwałbym do...
– ...jutra – powiedział mężczyzna w atłasach. – Jeśli ten dzikus się nie zjawi, pan baron rec-Vankeel ogłosi go wszem i wobec tchórzem, psią pytą i osobnikiem niegodnym przebywania wśród ludzi cywilizowanych. Pan baron oczekuje, że na placu Zielnym pojawi się również Aerin-ker-Noel z rodziną. Jego nieobecność będzie traktowana jako tchórzostwo i zachowanie niegodne szlachcica.
Stał nieruchomo, wsłuchując się w ciszę, która zapadła po tym oświadczeniu. Wszyscy w domostwie kupca wełnianego, Gerasa coś tam, u którego jego pracodawca załatwiał właśnie swoje interesy, gapili się na nich w napięciu. W pomieszczeniu na parterze było ze dwadzieścia osób. Jeszcze przed chwilą panował tu gwar i harmider, przynajmniej w kilku miejscach trwały gorączkowe targi. Teraz jednak wyglądało to tak, jakby ktoś rzucił czar odbierający ludziom głos. Nagle razem z Aerinem znaleźli się w bąblu, w pustej przestrzeni. Rzucił okiem na kupca, ten patrzył na wyzywającego z napięciem, marszcząc brwi.
– O co właściwie chodzi Ehrenowi? O kontrakt na dostawę siodeł dla trzeciego pułku?
Ubrany w oficjalne barwy mężczyzna machnął lekceważąco dłonią i przybrał pozę teatralnego oburzenia. Yatech skrzywił się z niesmakiem. Więc tak rzucali wyzwanie Meekhańczycy? U niego w afraagrze mężczyzna po prostu podchodził do innego i wyciągał broń, a potem szukali sobie ustronnego miejsca.
Próba uwiedzenia córki, tak brzmiał oficjalny zarzut. Niejasno przypomniał sobie jakieś blade, niemrawe stworzenie w liliowej sukni, z którym zamienił kilka słów ostatniego wieczora. To był trzeci bankiet, na który zabrał go Aerin, pełno uroczyście odzianych mężczyzn i kobiet, drogie wina, jedzenie ledwo przypominające coś nadającego się dla ludzi, muzyka. I wielka sala, gdzie poza stołami uginającymi się od przysmaków nie było niczego więcej. Żadnego miejsca, aby usiąść, spocząć, ulżyć obolałym stopom. Goście, którzy mieli ochotę na chwilę odpoczynku, wymykali się do ogrodu, gdzie stało kilka ozdobnych ławek. Reszta krążyła po sali, wymieniając banalne uwagi, płaskie komplementy, niemrawe złośliwości. Aerin powiedział wtedy, że dopiero po północy, gdy wino rozgrzeje krew, może zacznie dziać się coś ciekawego.
Ich obecność została zauważona od razu, wielu kupców i arystokratów przychodziło w towarzystwie własnych strażników, kolejny dziwny, meekhański zwyczaj, którego nie rozumiał, wśród Issaram mężczyzna, który nie potrafiłby sam zadbać o swoje bezpieczeństwo i honor, byłby skazany na banicję. Gdy najmował się jako strażnik, był przekonany, że będzie miał pod opieką przede wszystkim rodzinę kupca. Towarzyszenie samemu Aerinowi w trakcie balów i przyjęć wydawało mu się nieco dziwne. Tym razem poszli we dwóch, gdyż pani Ellanda źle się poczuła. Gdy tylko weszli do sali, muzyka ucichła i niemal wszystkie twarze zwróciły się w ich stronę. Strażnicy innych gości, przeważnie byli żołnierze, weterani wielu meekhańskich wojen lub wojownicy koczowniczych plemion, wpatrywali się w nich intensywnie, czasami wrogo. Aerin uprzedził go, że ma nie reagować na żadne zaczepki z ich strony. Strażnik nie ma własnego honoru, taka była jedna z głównych zasad tej służby. Honorem strażnika jest honor jego pracodawcy. Życiem strażnika jest życie jego pracodawcy, to była kolejna zasada, o której nigdy nie powinien zapominać.
Dlatego gdy padło to dziwaczne wyzwanie, spojrzał na kupca, oczekując na jego decyzję. Ten najwyraźniej się wahał.
– Moja rodzina nie ma z tą sprawą nic wspólnego – oświadczył wreszcie. – Dlatego zjawię się sam wraz z Yatechem i dwójką przyjaciół. Oczekuję, że baron również przyjdzie ze swoim przedstawicielem i dwoma towarzyszami.
Mężczyzna w atłasach wyglądał, jakby się zastanawiał.
– Zgoda – oświadczył po chwili. – Pojedynek odbędzie się jutro godzinę po wschodzie słońca.
Wyszedł, zostawiając intensywną woń potu i ciężkich, słodkich perfum.
Aerin pożegnał się ze wszystkimi zdawkowo i prawie wyciągnął go ze sklepu. Zanim przybyli do jego rodowej siedziby, Yatech poznał większość meekhańskich przekleństw, jakie były w użyciu w tej części Imperium.
Żona kupca również wyglądała na wzburzoną.
– Nie możecie tam iść. Dla Ehrena-rec-Vankeela walczy Veel Saworeh.
– Nie możemy nie pójść. Tu nie chodzi o jego córkę, tylko o kontrakt. Dowódca Trzeciego Pułku nigdy nie podpisze umowy z kimś, kto wycofał się z honorowego pojedynku. I Ehren dobrze o tym wie. Dlatego podsunął swoją córkę Yatechowi. Psiakrew, obserwowałem ich przez całe spotkanie. Nie powiedział do niej nawet pięciu słów.
– Cztery.
– Co „cztery”, Yatech?
– Cztery słowa. Zapytała, czy wyjdziemy do ogrodu, bo boi się ciemności. Powiedziałem: „Obowiązki mi nie pozwalają”. Tylko tyle.
Ellanda uśmiechnęła się leciutko.
– Czyżby była aż taka brzydka?
– Nie, jeśli ktoś lubi krosty i lekkiego zeza. Będzie miała kłopoty ze znalezieniem męża.
– Nie sądzę, jej ojciec jest baronem i ma spory majątek. Nie ma lepszego eliksiru piękności niż tytuł i duży posag. Dobrze, że się powstrzymałeś. W razie czego mam świadków, jak było naprawdę, ale z pojedynku nie możemy się wycofać. Straciłbym twarz.
To akurat rozumiał bez problemów. Zastanawiało go tylko jedno.
– Ktoś dla niego walczy? Dla barona? Sam nie wystąpi w obronie honoru córki?
– Nie. Gdyby to mnie oskarżył o próbę uwiedzenia, musiałby walczyć sam. Mam tytuł szlachecki, więc nie miałby innego wyjścia. Postąpił bardzo sprytnie, teraz może wystawić do walki własnego strażnika i jeśli wygra, umowa będzie jego.
– Dlaczego?
– Pułkownik Gasewr nie kupi siodeł dla swoich kawalerzystów od kogoś, kto przegrał honorowy pojedynek. To nie pierwszy raz, gdy rec-Vankeel chce zdobyć w ten sposób kontrakt od armii.
– A ten jego strażnik? Dobrze walczy?
– Saworeh to rzeźnik. Były oficer z pułku kawalerii Niebieskie Łby, wyrzucony z armii, bo za bardzo lubił zabijać. Podobno był odpowiedzialny za kilka masakr koczowniczych plemion, do których doszło parę lat temu w trakcie zwykłej przygranicznej przepychanki. Cztery obozy, mężczyźni, kobiety i dzieci. Musieliśmy zapłacić złotem za każdego zabitego, żeby plemiona nie ogłosiły wielkiej wojny. Handel z koczownikami przynosi dziesięć milionów cesarskich orgów rocznego zysku. Wojna kosztowałaby pięć milionów miesięcznie. Lubiący krew głupcy to przekleństwo każdego imperium.
Yatech wzruszył ramionami.
– To przekleństwo każdego plemienia. Pytałem, czy dobrze sobie radzi z mieczem?
– Walczy womerską długą szablą, znasz tę broń?
– Widziałem ją w walce. Dobra szabla, ale lepsza dla jeźdźca niż pieszego.
– Jemu to nie robi różnicy. Jeśli Saworeh nie zdecyduje się na drugie ostrze, ty także będziesz musiał walczyć jednym mieczem. Takie są reguły pojedynku.
– Rozumiem. Jak wygląda?
– Ciemne włosy, niebieskie oczy...
– Chodziło mi o wzrost i wagę, pani Ellando. Nie zamierzam go swatać, tylko zabić.
Małżonka kupca zaczerwieniła się lekko. Mąż posłał jej kpiący uśmiech.
– Kobiety – mruknął. – Jest pół głowy wyższy od ciebie, masywny i szeroki w ramionach. Ehren-rec-Vankeel chwali się nim przy każdej okazji, prowadzając za sobą nawet do wychodka. Widziałem dwa jego pojedynki. Jest szybki, silny i mimo swojej masy rusza się jak kot. Przeciwników na ogół okalecza. I to też jest ważne, Yatech. Nie powinieneś go zabijać.
– Nie rozumiem.
Aerin westchnął, wyraźnie zakłopotany.
– Trudno to wytłumaczyć... Zostałeś wyzwany na pojedynek, ech, właściwie to ja zostałem wyzwany, ale ty masz walczyć. W takich pojedynkach, jeśli wyzywający wyraźnie nie zaznaczy, że walka ma być na śmierć i życie, obowiązuje niepisana zasada poważnego zranienia, po którym jeden z przeciwników poddaje się, a drugi darowuje mu życie. Nie robi dobrego wrażenia ktoś, kto wychodzi na plac, żeby posiekać adwersarza na kawałki.
– Więc po co walczyć? Nie lepiej po prostu zagrać w kości?
– Yatech... Tu chodzi o to, że jesteś...
– Issaram?
– Issarem. Tak. Ta prowincja wciąż pamięta rzeź sprzed ćwierć wieku. – Aerin rzucił ostrożne spojrzenie na żonę. Miała twarz jak wykutą z kamienia. – Jesteś nowy w mieście. Niedobrze będzie, jeśli zaczniesz od zabicia byłego oficera, nawet jeśli jest to ktoś okryty wątpliwą sławą. Ludzie odwrócą się od ciebie i ode mnie.
Zawahał się.
– Oczywiście, jeśli nie będzie innego wyjścia, możesz wypruć mu flaki.
Yatech wzruszył ramionami, to był jeden z tych gestów, które jego pracodawca odczytywał bezbłędnie.
– Ja jemu albo on mi. Nigdy nie wiadomo. Jeśli pozwolicie, pójdę się przygotować na jutrzejszy ranek.
Rzecz jasna nie zatrzymywali go. Gdy wszedł do swojej komnaty, zaryglował drzwi, ściągnął pasy z mieczami i wierzchnią szatę, po czym usiadł na łóżku. Zamknął oczy, koncentrując się na własnym ciele. Rozpoczął serię ćwiczeń oddechowych, rozluźniających mięśnie i zwalniających bieg myśli. Jutro rano stanie do walki w imię reguł, których do końca nie rozumiał. Został wyzwany, żeby skompromitować jego pracodawcę. Będzie walczył, być może na śmierć i życie, po to, by jeden z kupców mógł zarobić dużo złota. To byo coś, czego do końca nie pojmował, zasady, które rządziły tym światem, były dziwne i niepojęte.
Honorem strażnika jest honor osoby, której przysiągł strzec. To była dobra reguła. Rozwiewała większość wątpliwości i zwalniała z poczucia winy. Ciekaw był, czy ten drugi mężczyzna, ten, z którym skrzyżuje miecz, też tak myśli. Powoli odpływał w trans, oczyszczający myśli z ciężaru niepewności i wahań. Jeśli jutro będzie miał mniej szczęścia, jego kawałek duszy wróci do plemienia bez żadnych problemów.
W ostatniej chwili w odbiciu na wypolerowanej powierzchni miedzianego świecznika zobaczył kogoś za oknem. Zerwał się na nogi, wyciągając broń. Nadal miał założony ekchaar, ale chodziło o to, że ktoś śmiał podglądać go w komnacie, gdy mógł odsłonić twarz. Taką ciekawość należało powstrzymywać w samym zarodku. Zanim dopadł okna, wiedział, że się pomylił. Cień zniknął.
Ktoś delikatnie zapukał do drzwi.
– Yatech...
– ...hej, Yatech – gorączkowy szept kuzyna obudził go z lekkiej drzemki. – Karchonowie.
Zerwał się i zaraz upadł z powrotem, podcięty.
– Leż, głupi. Mogą nas zobaczyć.
Wypas kóz, ostatni w tym roku. Z trudem uprosił ciotkę, żeby pozwoliła mu pójść ze starszymi kuzynami na drugą stronę gór, kilka dni nużącej, ciężkiej wędrówki, ze stadem meczących, złośliwych, włochatych potworów, które stworzono chyba tylko po to, by zamieniać życie młodych chłopaków w piekło. Stu piętnastu kóz pilnowało sześciu młodzików, w wieku od piętnastu do siedemnastu lat, i on, trzynastoletni niedorostek, noszący jeszcze dziecinne miecze, krótsze i lżejsze od broni używanej przez dorosłych. Wuj Imrynn obiecał mu prawdziwą broń w przyszłym roku, na czternaste urodziny.
Zwierzęta paśli na północnych stokach gór, tam, skąd otwierał się widok na wielkie, zielone równiny, niewiarygodnie bogate i żyzne. Zgodnie z niepisanym, lecz ściśle przestrzeganym prawem linia wyznaczana przez rzeczkę Lassep była granicą terenów, z których korzystali Issarowie. Za nimi rozciągały się południowo-wschodnie stepy, co roku tratowane przez kopyta setek tysięcy sztuk bydła, które koczownicze plemiona przeganiały od wschodnich po zachodnie krańce równiny. Na ogół między koczownikami a ludami Issaram trwało coś w rodzaju zbrojnego rozejmu. Wędrujące po stepach plemiona przybyły na te ziemie jakiś tysiąc lat temu i zdążyły się już dorobić własnych legend o noszących zasłony na twarzach wojownikach, którzy przychodzili z gór i których wprawa i bezwzględność w walce budziły przerażenie. Obie strony starały się unikać starć, czasem handlowały, czasem wymieniały informacje, lecz zdarzało się, że pokusa łatwej zdobyczy była zbyt silna, żeby zrezygnować z walki. Stado kóz, pilnowane przez kilku chłopaków, wydawało się wystarczająco łatwym łupem dla ośmiu jeźdźców, którzy właśnie wgalopowali na łąkę.
Saber’ch, najstarszy z towarzyszących mu kuzynów, poprawił ekchaar i ostrożnie wyjrzał zza skały. Karchonowie jechali nisko pochyleni, ze strzałami nałożonymi na cięciwy łuków, rozglądając się na wszystkie strony. Pancerze z utwardzonej skóry mieli wymalowane znakami odpędzającymi zło, hełmy z brązu obwiązali błękitnymi sznurkami, mającymi przynosić szczęście w walce. Ciemne, śniade twarze, ozdobione imponującymi wąsami, błyszczały od tłuszczu. Za plecami każdego sterczała tyczka, do której umocowano wilczą czaszkę z zębami pomalowanymi na żółto.
– Żółte Zęby – mruknął Saber’ch. – Myślałem, że w tym roku się nie odważą.
Yatech słyszał, że w zeszłym roku ten szczep stracił w walce z Issarami trzydziestu wojowników. Górali poległo tylko trzech. W ten właśnie sposób rodzą się legendy.
Tymczasem napastnicy wjechali w stado, które zakręciło się, zakłębiło pomiędzy końskimi nogami i zastygło nieruchomo, spokojnie skubiąc trawę. Te zwierzęta z pastwiska przepędzić mogło tylko stado demonów. Jeźdźcy przez chwilę rozglądali się ogłupiali, szukając obrońców. Najwyraźniej spodziewali się wszystkiego, tylko nie ciszy i spokoju.
Yatech kątem oka dostrzegł jeszcze kogoś. Mała, ciemna sylwetka przytulona do skał kilkadziesiąt metrów na lewo od nich. Dziecko? Kobieta? Czuł, że patrzy na niego i tylko na niego, jakby chciała spojrzeniem przewiercić go na wylot.
– Zaraz się zacznie – mruknął kuzyn i trącił go w bok. – Siedź w miejscu i nie wychylaj się.
To wystarczyło. Jak mówili mądrzy starcy, jeśli chcesz, żeby młodzik wszedł na górę, zabroń mu się wspinać. Yatech od razu zapomniał o dziwnej postaci, poprawił zasłonę na twarzy, sprawdził, czy miecze lekko wysuwają się z pochew.
– Zobaczymy – mruknął wyzywająco.
Saber’ch tylko się uśmiechnął. Wyciągnął spod wierzchniej szaty procę i dwa ołowiane pociski. Takie do walki, nie do polowania, w których krawędzie wtopiono stalową listwę wyostrzoną jak brzytwa. Starsi zazwyczaj uśmiechali się, mówiąc, że proca to zabawka dla dzieci, ale taki pocisk, odpowiednio wystrzelony, mógł odciąć dłoń lub pół twarzy. Z bliska przebijał skórzany pancerz.
Nagle po przeciwnej stronie polany wybuchł wrzask. Koczownicy jak jeden mąż odwrócili się w tamtą stronę. W szczelinie między kamieniami mignęła szara, przygarbiona postać, trzy wystrzelone w jej stronę strzały przecięły pustkę i w tym samym momencie Yatech zobaczył, jak jego kuzyn przyklęka, rozkręcając broń. Był najlepszym procarzem, jakiego znał. Nie minęły dwa uderzenia serca, jak proca w ręku chłopaka zamieniła się w rozmazany dysk, a Saber’ch wydał głośny, mrożący krew w żyłach, bojowy okrzyk Issaram.
Dwóch koczowników odwróciło się, ten bliższy zaczął napinać łuk. Pocisk z procy poleciał po płaskiej paraboli, niemal śpiewając w locie, i trafił łucznika prosto w usta. Twarz eksplodowała, odrzucona w tył, wydawało się, że gdyby nawet pocisk nie miał ostrych krawędzi, to i tak sam impet uderzenia złamałby jeźdźcowi kark. Zanim mężczyzna zsunął się z siodła, spomiędzy kosmatych kozich grzbietów wyskoczyły cztery zamaskowane sylwetki.
Atakowali konnych parami, zgrani idealnie, tak jak to po wielokroć ćwiczyli w rodzinnej afraagrze. Jeden zadawał cios z prawej lub lewej, wiążąc broń przeciwnika w skomplikowanym młynku, drugi uderzał z przeciwnej strony, sztychem, cięciem, w pierś, brzuch, nogę, jak się dało. Starali się nie ranić zwierząt, zdobyczny koń był wspólnym dobrem, pomnażającym majątek plemienia. Wszyscy koczownicy mieli w rękach łuki, nie dobyli jeszcze szabel ani wyposażonych w długie styliska toporów, więc zanim Yatech zdążył mrugnąć, trzech z nich jakby zdmuchnęło z siodeł. Ostatnia czwórka nie oglądała się na kamratów, tylko rozpierzchła na wszystkie strony. Dwóch ruszyło prosto na nich, jego i Saber’cha.
Mieli do przebycia jakieś trzydzieści kroków, konie rozpędzały się z trudem, spowalniane przez plączące się im pod nogami kozy, jeden wyraźnie został w tyle. Saber’ch zdążył włożyć do procy drugi pocisk, zakręcić dwa razy i posłać go prosto w łeb biegnącego z przodu zwierzęcia. Tym razem życie konia było mniej ważne niż zatrzymanie napastników. Jednak ołowiana gruda nie nabrała wystarczającego pędu, pocisk omsknął się po czaszce, znacząc tylko miejsce uderzenia krwawą smugą. Na szczęście to wystarczyło. Zwierzę kwiknęło przeraźliwie, potknęło się i wyrzuciło jeźdźca z siodła. Zanim koczownik wylądował na ziemi, starszy chłopak już miał miecze w ręku i zagradzał drogę drugiemu z Karchonów.
Jeździec zdążył wydobyć szablę, ciężkie, zakrzywione ostrze z ciemnej stali. Uniósł się w siodle i ciął z góry, prosto w głowę Saber’cha. Chłopak sparował lewym mieczem w głębokim uniku, prawym jednocześnie zadając szeroki cios w tylne nogi konia, między pęciny a staw skokowy. Trafił tylko jedną, zakrzywione ostrze zgrzytnęło o kość, i to wystarczyło. Zwierzę przy następnym kroku kwiknęło dziwacznie, zupełnie nie jak koń i aż zaszorowało zadem po ziemi. Jeździec wyrzucił stopy ze strzemion i w pełnym pędzie zeskoczył z siodła. Przetoczył się, podniósł od razu na nogi, ciągle z szablą w ręku, i odwrócił w ich stronę. Furia w jego oczach mogłaby kruszyć skały.
Wyciągnął rękę w stronę przeraźliwie rżącego, usiłującego podnieść się zwierzęcia i rzucił kilka słów w swoim języku. Krótkich, dosadnych, gniewnych. Splunął na ziemię, podszedł do konia i jednym, straszliwym, oburęcznym cięciem prawie odrąbał mu łeb. Spojrzał na chłopców i Yatech zrozumiał, co wuj mówił o ludziach, którzy przeszli już pod ostrzem śmierci, lecz wracają, żeby zabrać kogoś ze sobą. Ten koczownik wiedział, że umrze, ale postanowił ich tu i teraz zabić i to za... co było prawie niewiarygodne, za konia, którego okaleczyli. Zupełnie jakby to zwierzę było członkiem jego rodu, pomyślał.
Saber’ch opuścił broń w dół i lekko skinął mężczyźnie głową, po czym ruszył na niego przygarbiony. Yatech spojrzał na swoje dłonie, w których ściskał rękojeści mieczy. Nie pamiętał, żeby je wyciągał. Usłyszał szelest za plecami, więc odwrócił głowę, chcąc powiedzieć nadchodzącym kuzynom, żeby się nie wtrącali, bo Saber’ch przyjął wyzwanie. Cios spadł na niego jak piorun, powinien trafić w gardło, ale w ostatniej chwili chłopak zdołał podnieść rękę, podbijając jatagan. Ostrze ześlizgnęło się po policzku, na skos, zahaczając o kość i kończąc niemal na linii ust. Ból był obezwładniający, Yatech zatoczył się w bok, tylko dzięki szczęściu unikając ciosu wyprowadzonego drugą ręką. To był ten koczownik, którego konia zranili pociskiem z procy. Podczas upadku zgubił szablę, teraz szedł na niego z dwoma jataganami w rękach. W oczach płonęło mu szaleństwo. Kolejny, który nie chciał odejść sam do przodków. Podobno Karchonowie wierzyli, że dusze nieprzyjaciół zabitych w ostatniej walce zostają niewolnikami wojownika, gdy przejdzie on już przez bramy Domu Snu. To sprawiało, że przyparci do muru, walczyli jak demony.
Teraz koczownik rzucił się na Yatecha, zasypując go ciosami. Był wyższy od niego niemal o głowę, szeroki w ramionach, szybki i silny. Walił z furią, raz za razem, a jego jatagany niewiele ustępowały długością dziecięcym mieczom chłopaka. Na dodatek, co wśród koczowników było rzadkością, umiał walczyć oburącz niemal tak dobrze, jakby był Issaram.
Yatech cofnął się o krok, później kolejny, parując uderzenia z coraz większym trudem. Jego przeciwnik był świetnym szermierzem i co najważniejsze, walczył, żeby zabić. A on jeszcze nigdy nie przelał krwi wroga w walce. Ból zranionego policzka paraliżował prawą stronę twarzy, mglił wzrok i niemal odbierał zmysły.
Nie chcę umierać, pomyślał, nie teraz, nie tutaj. Odbił kolejny cios, a ramię zdrętwiało mu od siły uderzenia. Nie chcę umierać, gdy słońce właśnie wyszło zza gór, gdy zapowiada się kolejny piękny dzień, a niebo jest takie błękitne. Nie chcę dołączyć do trupów, plamiących trawę krwią i żółcią. Uchylił się przed szerokim cięciem i odskoczył w tył. Ekchaar, nadwerężony cięciem, rozchylił się nagle i zsunął mu z twarzy. Na chwilę koczownik zwolnił, najwyraźniej zaskoczony młodością swojego przeciwnika. Później uśmiechnął się szeroko i ruszył do ataku.
W tej chwili Yatech zobaczył ją po raz drugi. Nie było wątpliwości, że to kobieta albo dziewczyna stała kilkadziesiąt kroków z tyłu, za plecami Karchona, a jej sylwetka niemal zlewała się z tłem, które stanowiły pobliskie zarośla. Zaskoczony, prawie dał się wypatroszyć, w ostatnim momencie sparował sztych, odbił cios drugiego jatagana i znów się cofnął, zapominając o dziwnej postaci.
Rozpaczliwie, szaleńczo chciał żyć, a to znaczyło, że ten wojownik musi zginąć. Rzut oka upewnił go, że Saber’ch nadal walczy ze swoim przeciwnikiem, widocznie również trafił na dobrego szermierza. Z boku wciąż dochodziły dzikie okrzyki i szczęk broni. Był zdany tylko na siebie.
Odbił kolejne trzy ciosy, przed czwartym uchylił się, nie ufając swojej ręce, którą po ostatniej paradzie ogarnęło dziwne, rozchodzące się od łokcia drętwienie. Opuścił miecz, poruszył nadgarstkiem, usiłując przegnać mrowienie sięgające już dłoni. Karchon zauważył ten gest i uśmiechnął się ponownie pod ciemnym wąsem. Yatech zmrużył oczy.
Nie chcę umierać, pomyślał jeszcze raz, to nie jest dobry dzień na śmierć. Nie tu i teraz. Nie!!!
Skoczył do przodu, gdy tylko koczownik uniósł broń do kolejnego ciosu. Puścił miecze, a zanim brzęknęły o kamienie, miał już w dłoniach krótkie sztylety i nagle znalazł się w obrębie ramion napastnika, zbyt zaskoczonego, by zareagować. Uderzył, tak jak setki razy ćwiczył to z wujem. Prawa ręka w lewą tętnicę szyjną, lewa w prawy bok, tuż pod żebra, w wątrobę.
Nie przebił pancerza lewą ręką, wyprawiona skóra powstrzymała ostrze, ale drugi sztyletem trafił idealnie, tuż pod szczękę i zaraz w dół, rozcinając szyję aż do tchawicy. Błyskawicznie puścił sztylety, przywarł do napastnika, oplótł go rękoma i nogami. Przewrócili się na ziemię.
Przez kilka długich uderzeń serca toczyli się po trawie, Yatech wczepił się w koczownika jak kleszcz, udało mu się przycisnąć jedno ramię Karchona do tułowia, głowicą jatagana w drugiej dłoni oberwał kilka ciosów w plecy, ale coraz słabszych, mizerniejszych. Krew tryskająca z tętnicy trafiała go prosto w twarz, zalewała teraz oczy, mieszała się z jego własną. Nie puścił napastnika, dopóki jego ruchy nie osłabły, póki nie ucichł rzężący świst wydobywający się z przeciętej tchawicy.
Podniósł głowę na odgłos kroków. Saber’ch też już skończył swoją walkę. Przez chwilę kuzyn patrzył na niego z powagą.
– Będziemy potrzebowali igły...
– ...z nitką – powiedziała ślepa kobieta. – Poproś ciotkę Fatre o koszyk z przyrządami do szycia.
Jej szczupłe dłonie o pomarszczonej skórze z wprawą właściwą tylko niewidomym dotykały rozdarcia w wierzchniej szacie. Bezbłędnie znajdowała drobinki żwiru, małe kamienie, brud. Usuwała je szybkimi, niecierpliwymi ruchami. Pogładziła delikatny materiał, przejechała po haftach.
– To wierzchnia khandawa? – zapytała.
Skinął głową, pociągając nosem. Tak właśnie go znalazła, usmarkanego i pochlipującego, schowanego w najgłębszym kącie rodowej siedziby, w piwnicy składającej się z kilku podziemnych komnat wykutych pod właściwym domostwem. Ze względu na niską temperaturę przechowywano tu zapasy żywności i wody, trafiły tu także kamienne żarna i kobieta, która nimi kręciła. Właśnie ona wychynęła ze swojej komórki, w której oprócz tych żaren i wąskiego posłania nie było niczego więcej. Dzieci w domostwie śmiały się z niej i nazywały ogalewa – mroczna baba. Na ogół nie zbliżały się w trakcie zabaw do piwnic, chrzęst żaren skutecznie odstraszał i informował, że ogalewa nie śpi. Większość z nich bała się jej i unikała. Gdyby nie wypadek, nigdy by tu nie trafił. A tak, gdy pociągając nosem, kulił się w swojej kryjówce, znalazła go i wyciągnęła z kąta. Jej dłonie obmacały rozdarcie, rozpoznały rodzaj szaty.
– To khandawa? – powtórzyła, nie mogąc doczekać się odpowiedzi.
Skinął głową i zaraz, świadomy, że przecież pokryte bielmem oczy nie mogły tego dostrzec, odpowiedział:
– Tak.
– Co „Tak”? – Uśmiechnęła się.
– Tak, ciotko, to khandawa.
Palce kobiety zatrzymały się na chwilę na pasach przecinających jego pierś. Świeżo wyprawiona skóra skrzypiała i wydzielała intensywną woń.
– Dostałeś dzisiaj swoje pierwsze prawdziwe miecze, prawda?
– Tak, ciotko.
– Ile masz lat?
– Siedem.
Jej dłonie przerwały wędrówkę po materiale i zawiłym hafcie ozdabiającym przód i boki szaty.
– To ptak, prawda? A to płomień. – Dotknęła jego prawej i lewej piersi. – Wokół biegają zwierzęta, jelenie, sarny, lisy, borsuki. Dużo zielonej trawy, błękitny strumień. To piękna khandawa. Gdzie ją rozdarłeś?
– Na placu ćwiczeń.
– Spieszno ci było wypróbować nowe miecze? Prawda? A nie pomyślałeś, żeby ją zdjąć przed ćwiczeniami? – westchnęła. – Najwyraźniej nie. Ale to rozdarcie to nie od broni – stwierdziła.
– Nie – chlipnął. – Przewróciłem się.
– Oczywiście. Ściągnij ją, no już. I biegnij do ciotki Fatre, niech da koszyk z przyborami do szycia. Ten świąteczny. Powiedz, że ciotka Entoel prosi.
Pomknął przed siebie, ledwo pomogła mu ściągnąć pasy z mieczami i wierzchnią szatę. Entoel, tak miała na imię, dziwnie, nie po issarsku, co tylko pogłębiło jego zmieszanie. Najchętniej w ogóle by tam nie wracał, ale nie mógł zostawić u niej khandawy, a pas z mieczami był teraz ważniejszy niż wszystkie skarby świata. Nie wiadomo, co byłoby gorsze, stanąć bez uroczystej szaty przed ciotką Ka’edlą, która zajmowała się w rodzie wszystkimi dziećmi, czy też pojawić się jutro na placu ćwiczeń przed mistrzem Vedallem bez nowych mieczy.
Ciotka Fatre była niedużą, pulchną kobietą, która zajmowała pomieszczenie najbliższe centralnej komnaty domostwa. Odkąd pamiętał, była miła dla każdego z dzieci, traktowała je jak własne, zawsze uśmiechnięta i rozgadana. Potrafiła opowiadać najpiękniejsze historie, jakie słyszał, i nawet, jeśli były to historie o walce z demonami przybyłymi razem z Niechcianymi z otchłani poza światem, wszystkie dzieci słuchały jej z otwartymi ustami.
Przestała się uśmiechać, gdy usłyszała jego prośbę.
– Ciotka Entoel? – zapytała, przypatrując mu się uważnie. – Coś ty robił w piwnicy?
Pokręcił głową, niezdolny wykrztusić ani słowa. Po chwili dała mu mały koszyk wypełniony szpulkami jedwabnych nici, igłami i naparstkami. Miała przy tym dziwny wyraz twarzy.
– Idź. Ciotka Entoel to najlepsza szwaczka, jaką znam. Cokolwiek ci zeszyje, będzie wyglądało jak nowe.
Gdy wrócił do piwnicy, czekała na niego w tym samym miejscu, w którym ją zostawił. Odrobina światła wpadająca przez uchylony właz sprawiała, że wyglądała jak plama czerni w królestwie cienia.
– Już jesteś? – W jasnej twarzy błysnęły pokryte bielmem oczy. – Będę potrzebowała twojej pomocy.
– Tak, ciotko?
– Rozdarcie biegnie przez strumień i skrzydło ptaka. Wyszukaj proszę błękit.
– Błękit?
– Niebieski. – Uśmiechnęła się niespodziewanie miło.
Podał jej szpulkę niebieskich nici. Bezbłędnym ruchem nawlokła igłę, delikatnie wymacała rozdarcie. A później, dopiero po chwili pojął, co widzi – jej dłoń, ta trzymająca igłę, rozpoczęła taniec. Ścieg za ściegiem, równiutko, rozdarcie zaczęło znikać, ukryte w kolejnej fali, znaczącej powierzchnię wyhaftowanego strumienia. To wyglądało prawie jak czary.
– Teraz czerwień i brąz. Nie zapytałam, jak masz na imię.
– Yatech, ciotko.
– Ładnie. Zawsze mi się podobało to imię. Jak twoja siostra i brat?
Nie zdumiało go to pytanie, w rodzie wszyscy się znali i potrafili podać stopień pokrewieństwa.
– Vernean poszedł z wujem i kuzynami do północnych jaskiń. Będzie się uczył wykuwać miecze. A Deana opiekuje się małymi dziećmi.
– Sama jest jeszcze dzieckiem. Jesteś dumny ze swoich nowych mieczy?
– Tak. – Mimowolnie się uśmiechnął.
– Uważaj na nie. Są naprawdę ostre.
Skinął głową, nie mogąc oderwać oczu od jej dłoni. Na skrzydle ptaka pojawiło się nowe pióro, czerwone pośrodku, brązowe przy krawędzi. Rozdarcie zostało ukryte w nieco zmienionym wzorze.
Kobieta szybkim ruchem odgryzła nitkę, kilkakrotnie przejechała dłońmi po tkaninie i uśmiechnęła się szeroko.
– Teraz nikt nie powinien zorientować się, że była tu dziura.
Wyciągnęła rękę i poczochrała mu czuprynę. Zesztywniał, nieprzywykły do takich gestów. Prawie wyrwał jej khandawę z dłoni, szybko pochylił się i podniósł pas z mieczami. Dwa kroki w tył i znalazł się poza zasięgiem jej ramion.
– Przyjdziesz jeszcze mnie odwiedzić?
Zadała to pytanie jakoś tak dziwnie, miękko i bezbronnie.
– Tak – skłamał szybko, żeby już mieć pożegnanie za sobą. – Na pewno przyjdę.
Nie zamierzał wracać, oczywiście. Gdyby ktokolwiek dowiedział się, że rozmawiał z ogalewą, stałby się pośmiewiskiem wszystkich dzieci w rodzie. Poza tym tu, na dole, było strasznie i mimo panującego chłodu, jakoś tak duszno. Wychodząc z piwnicy, zatrzymał się i obejrzał. Ślepa kobieta stała nieruchomo. Przez chwilę wydawało mu się, że w cieniu, za jej plecami widzi kogoś jeszcze, niewysoką, szczupłą sylwetkę. Zamrugał, cień znikł. Kobieta poruszyła się i wyciągnęła dłoń. Z jej palców...
...trysnęło światło. Było wszędzie, przenikało go na wylot, jego każdą cząstkę, każde wspomnienie. Otworzył usta do krzyku.
Gdy się ocknął, przykucnęła na szczycie wydmy. Jej sylwetka wyróżniała się na tle nieba ostrymi konturami. Nie widział oczu, twarzy, szczegółów ubioru, tylko zarys postaci. Cień, który prześladował go we wspomnieniach, wtargnął także do świata jawy.
Odwrócił głowę w bok i wypluł resztki skorpiona. Nie czuł warg ani języka. Ostrożnie uniósł dłoń i dotknął twarzy. Miał wrażenie, że ktoś położył mu na niej gorący kompres. Opuchlizna wokół ust sięgała aż pod oczy, nos zdawał się tonąć w zagłębieniu utworzonym przez rozdęte do granic możliwości policzki, wargi przypominały kawałki rozgotowanego mięsa. Mimo wszechobecnego palenia nie czuł miejsc, których dotykał.
Coś było nie tak, poruszał głową, usiłując zrozumieć co. Słońce, dotarło do niego po chwili. Słońce było już po drugiej stronie nieba, właśnie chowało się za najbliższą wydmą. To znaczyło, że przeleżał tu cały dzień, cały dzień pod bezlitosnymi promieniami, które w kilka godzin mogły zabić nawet zdrowego, silnego mężczyznę. A on żył.
Sylwetka na wydmie nie drgnęła, mimo że dawał wyraźne znaki życia. Próbował ją zawołać, lecz gardło nie chciało go słuchać. Nagle dziewczyna uniosła głowę i zaczęła się wpatrywać w szczyt przeciwległej wydmy. Teraz dopiero zobaczył jej twarz. Zwyczajna, pospolita, jakby poza kategorią ładna nie ładna. Twarz, której nie sposób zapamiętać, jeśli ktoś nie wytatuuje jej sobie po wewnętrznej powierzchni powiek. Oczu nadal nie dostrzegał, ocieniała je spadająca na czoło równo przycięta grzywka.
Spojrzał w to samo miejsce co ona. Zza wydmy wyłoniły się cztery postaci, sami mężczyźni. Zatrzymali się na szczycie, rozejrzeli, wreszcie jeden z nich dostrzegł go i krzyknął coś gardłowo, wskazując palcem. Powoli, z trudem utrzymując równowagę, zaczęli schodzić po wydmie.
Patrzył na nich, nie ruszając się, nie wykonując żadnego gestu. Byli na wpół nadzy, nosili tylko spodnie z jakiegoś szarego materiału i skórzane mokasyny. Torsy pokrywały im rysunki przedstawiające jaszczurki, węże, skorpiony, pustynne skoczki, wielosegmentowe wije. Całą pustynną menażerię. Wszyscy byli ogoleni na łyso, a idący z przodu miał na czaszce wizerunek skorpiona. Pajęczak rozsiadł się na czerepie i szczypcami obejmował oczodoły mężczyzny w ten sposób, że gdy ten je mrużył, kleszcze zdawały się zaciskać. Ogon skorpiona wił się wokół lewego ucha przybysza i spływał, aż na grdykę.
Stanęli wokół niego.
– Żyje – stwierdził ten ze skorpionem na głowie. – Daleko zaszedł.
– Które plemię?
– Pas. Buty. D’yahirrowie.
– Zgoda. Pełna.
Mówili językiem jego ludu, ale z dziwacznym akcentem, wyrzucając z siebie słowa w krótkich, urywanych szczeknięciach. Patrzyli na niego z góry, ich sylwetki wyraźnie odcinały się na tle nieba, aż wreszcie musiał zamknąć zmęczone oczy.
K’k’na, ludzie piasku, wyrzutki wśród wyrzutków. Nazwa, która początkowo brzmiała kalen’ka’naweth, z czasem uległa skróceniu, w miarę jak problem, który stanowili, zmalał. W jego plemieniu mówiono, że wymarli już wiele lat temu, w każdym razie od dawna ich nie spotykano. Byli potomkami tych, którzy nie pokłonili się Prawom Harudiego, nie złożyli ekchaarów i nie przyjęli brzemienia wspólnej duszy. Część plemion, jak twierdziły stare opowieści, powędrowała wtedy na południe, za pustynię, aby szukać własnej drogi. Nieliczna grupa została wśród piasków, tocząc zaciętą, beznadziejną wojnę ze swoimi krewniakami. Przegrali, rzecz jasna. Plemiona, które przyjęły ciężar Praw, były liczniejsze, lepiej zorganizowane i co najważniejsze, żyły w miejscach, gdzie mogły się rozwijać. Porównując je z otwartą pustynią, afraagry issarskich plemion były rajem, dawały szansę na wychowanie licznego i zdrowego potomstwa, podczas gdy bezmiar piasku ofiarowywał tylko śmierć. Nie dało się wygrać wojny toczonej na dwóch frontach, z pustynią i ludźmi jednocześnie. K’k’na z wolna odchodzili w świat legend i mrocznych opowieści.
Najbliżej stojący mężczyzna, ze skórą pokrytą siatką starych blizn, pochylił się nad nim i wysyczał:
– I co, d’yahirze? Widzę twoją twarz. Słońce zachodzi. Zabijesz mnie?
Miał ochotę się zaśmiać. Twarz? Jaką twarz? Pocałunek skorpiona zmienił ją w dziwaczną maskę, parodię ludzkiego oblicza. Jego twarz była gdzieś tam, pod spodem, pod opuchlizną i słonecznymi poparzeniami.
No i jeszcze sprawa duszy. A raczej jej braku. Teraz nie mogli mu już niczego odebrać.
Cień rozbawienia musiał przemknąć po jego obliczu, może zagościł w oczach, a może wyrzutek tylko szukał pretekstu, żeby wyładować złość, bo nagle, bez ostrzeżenia, uderzył Yatecha w twarz, na odlew, i zaraz poprawił z drugiej strony.
– Nie uśmiechaj się – warknął.
Ciosów nie poczuł od razu, dopiero po kilku uderzeniach serca na policzki ktoś wylał mu roztopiony ołów. Zacisnął zęby, żeby nie zawyć.
Ten ze skorpionem na głowie przyklęknął i przewrócił Issara na bok.
– Nie ma mieczy. Wygnaniec.
– Dar – mruknął któryś. – Dar od pustyni.
– Daleko zaszedł. Może dar, może nie. Sprawdźcie, czy nie ma broni.
Nie cackali się, obszukali go szybko, pozbawiając sztyletów, po czym szarpnęli brutalnie, aż z falą ćmiącego bólu przyszła ciemność. Tylko na chwilę, jak sądził, lecz gdy odzyskał zmysły, słońce prawie chowało się już za horyzontem. Wlekli go na zmianę, po dwóch, trzymając za ręce, twarzą ku ziemi. Nie starali się w żaden sposób złagodzić jego cierpienia i to chyba ból powoli wyłamywanych stawów przywrócił mu świadomość. Jęknął cicho.
– Żyje – mruknął któryś. – Silny jest.
– To dobrze. Nie traćmy czasu.
Rozmowa ucichła, k’k’na nie lubili tracić sił na próżne gadanie. Po kwadransie, wypełnionym rwącym bólem, rzucili go na piasek. Nie miał sił nawet unieść głowy.
– Odwróćcie go.
Kopniakiem przewrócili go na wznak. Ten ze skorpionem na czaszce pochylił się i zmrużył powieki. Pajęczak zatrzasnął kleszcze.
– Nie chcę, żebyś umarł, d’yahirze. Chcę, żebyś żył, długo żył.
Przyłożył mu do ust jakiś pojemnik. Wilgoć, woda... Yatech zaczął pić, szybko, łapczywie. Napój miał gorzko-słonawy posmak. Pił, wbrew sobie, wbrew świadomości, że każdy łyk może kosztować go wiele godzin tortur. Legendy Issaram wymieniały ludzi pustyni wśród ich najzaciętszych i najbardziej bezlitosnych wrogów. Każda z klanowych czy plemiennych wojen była toczona ściśle według Praw Harudiego. Wojny z k’k’na przebiegały bez żadnych zasad i reguł. Liczyło się tylko to, żeby wybić niewiernych kuzynów do nogi. I tylko ogrom pustyni rozciągnął tę wojnę na stulecia, na dziesiątki pokoleń, bo jeśli trzeba byłoby szukać kogoś, kto lepiej poruszał się po morzu piasków niż Issarowie, to byli to właśnie k’k’na. Jak każda bratobójcza walka, i ta pozbawiona była choćby cienia miłosierdzia; od wieków okrucieństwo było jedynym językiem, którym przemawiały do siebie obie strony. Pamiętał historie o tym, co issarscy wojownicy robili, gdy natrafiali na pustyni na obozy ludzi piasku. Zabijali każdego mężczyznę i chłopca powyżej dziesiątego roku życia. Potem niszczyli naczynia z wodą, a jeśli obóz położony był w pobliżu źródła, przepędzali jego mieszkańców na głęboką pustynię i zostawiali, aby słońce i piach zrobiły swoje. Ostatnia taka opowieść pochodziła z czasów młodości jego ojca.
Mimo to wiedział z całą pewnością, że mężczyzna mówi prawdę. On chciał, żeby Yatech żył. Nic na świecie nie jest tak trwałe, jak nienawiść między krewnymi.
Ale pił. Pił głupio i nierozsądnie, świadom, że powinien nabrać płynu w usta i splunąć nim prześladowcy w twarz w nadziei, że rozwścieczony marnotrawstwem wody poderżnie mu gardło. Spojrzał w oczy mężczyzny i stwierdził, że tak na pewno by się nie stało. Nienawiść w źrenicach obcego była zimna jak lód. Ten człowiek był zdeterminowany za wszelką cenę utrzymać go przy życiu, tylko po to, by spełnić swoje obietnice.
– Będziesz żył – powtórzył z jakimś mrocznym zadowoleniem w głosie. – Rozkrzyżujcie go.
Sprawnie i szybko wbito w piasek cztery kołki, do których przywiązano nadgarstki i stopy chłopaka. Jeden z nich przyniósł pled i narzucił go na tułów Yatecha.
– Przeżyjesz tę noc i następną też – mruknął. – A pojutrze dotrzemy do obozu i tam zdecydujemy, co z tobą zrobić.
Odwrócili się i zniknęli z pola widzenia.
Dziewczyna pojawiła się znikąd, tym razem widział tylko owal twarzy na tle ciemniejącego nieba. Czuł jej spojrzenie. Paliło.
– Skorpion – powiedziała, pochylając się nad nim. – Mój mały, osobisty, własny skorpion.
Miała dziwny akcent – dziwny, bo zwyczajny. To był akcent wschodnich plemion d’yahirów, dokładnie taki, jakiego używali wszyscy w jego afraagrze. Mogłaby w każdej chwili wejść do dowolnej osady i zmieszać się z jej mieszkańcami, podając za jakąś daleką krewną. Pochyliła się nad Yatechem i polizała go po policzku. Potem po drugim. Poklepała po czole, zaczepiła palcem o wargę i odsłoniła zęby. Dmuchnęła w nos.
– Wyglądasz na zdrowy okaz, synu zdrajców. Dobrze odżywiony i silny. Powiedz mi, dlaczego piłeś jego wodę? Wiesz, co cię czeka...
Milczał. I myślał, intensywnie i jasno po raz pierwszy od dwóch dni. Dziewczyna była rzeczywista, prawdziwa, czuł jej dotyk, czuł oddech, nie była majakiem. Ale ludzie piasku jej nie widzieli, nie zwrócili uwagi na postać kucającą na szczycie wydmy ani nie zauważali jej teraz, choć ich obozowisko znajdowało się zaledwie o kilka kroków, a ona mówiła całkiem głośno.
– Nie usłyszą mnie – mruknęła, bezbłędnie odgadując jego myśli – ani nie zobaczą. Oni są już duchami, ostatni z plemienia, od wielu lat wędrujący po pustyni w poszukiwaniu śladów krewnych, pobratymców czy innych ludzi piasku. Towarzyszę im od jakiegoś czasu, kryjąc się w cieniu ich obłędu. Czuję, jak on narasta, pęcznieje niczym zaropiały wrzód. Wszystkie mówiące kamienie są puste, a jeśli przy jakimś źródle natrafiają na znaki, pochodzą one sprzed dziesięcioleci. Wreszcie wam, potomkom zdrajców, udało się zakończyć najdłuższą wojnę w historii świata. Dwa i pół tysiąca lat wyrzynania się i oto zostało ich tylko pięciu, tych czterech i jeszcze Słuchający Piasku, dzięki którego darom uniknęli dotąd śmierci. Ale on jest już stary, umiera. Gdy odejdzie, oni także zginą, bo tylko jego umiejętności kształtowania Mocy stały między nimi a pustynią.
Pochyliła się nisko, prawie zetknęli się twarzami.
– Dlaczego piłeś jego wodę? Obserwowałam cię, szukałam do ciebie klucza, ale muszę mieć pewność. Czy nie przyszedłeś tu po własną śmierć? Po co przedłużasz agonię? Dlaczego trzymasz się życia? Pokaż mi...
...Isanell. Leży na łóżku i śpi. Spokojny oddech łagodnie unosi jej pierś. Dawno minęła północ. Jeszcze trzy, cztery godziny i świt ozłoci horyzont.
Nie mógł zasnąć, stał przy oknie, patrząc na śpiącą dziewczynę, i ściskając w rękach miecze, modlił się bezgłośnie. Prawa były jasne. Nie było w nich żadnych dwuznaczności, żadnego sposobu na obejście, musiał ją zabrać w góry, do rodziny. Jeśli ich ślub miał być ważny, powinni już teraz, dzisiejszej nocy, zanim wzejdzie słońce, złożyć sobie przysięgę, zmieszać krew tak, aby skapujące krople złączyły się na ostrzu jego miecza. Później musiała jechać z oczami zasłoniętymi opaską, aby dopiero w afraagrze, gdy starsi wyrażą zgodę, jeszcze raz ujrzeć jego twarz. Ostatni raz. Miałaby trzy dni, całe trzy dni, aby nacieszyć się widokiem świata. A potem?
Horyzont na wschodzie wyraźnie pojaśniał, zaróżowił się, zostało niewiele czasu. Isanell...
Nie! Szarpnął się, wygiął, aż zatrzeszczały wbite w piach kołki. Nie! Wynoś się z mojej głowy!
– Nie – mruknęła spokojnie, cicho. – Muszę wiedzieć. Ty nawet nie pomyślałeś wtedy, żeby dać się zabić jej ojcu, bratu, komukolwiek. Nie zaświtało ci to w głowie. Rozważałeś tylko dwie rzeczy, czy ją zabrać ze sobą, czy zabić. Czy tak było ci wygodniej?
Zaśmiała się nagle.
– Słodkie szaleństwo, małe szaleństwo, moje szaleństwo – zaśpiewała. – Bitwa i noc, wybuch, który rozerwał guon-we na strzępy, mówili, że to się nigdy nie zdarzy, mówili, że nam nie uciekniesz, mówili, będziesz nasza na zawsze. Ale nie, Mała Kana uciekła, Mała Kana mądra, Mała Kana cierpliwa. Ona nie może już chodzić z ludźmi piasku. Oni nie powstrzymają hel’zaav, gdy przyjdzie po Małą Kanę. Mała Kana potrzebuje własnego strażnika. Małego skorpiona, który ukąsi, kiedy trzeba. Ale musi wiedzieć, czy ty naprawdę jesteś skorpionem. Prawdziwym, małym skorpionem. Tylko dla niej...
Przez chwilę przypatrywała mu się, to jednym okiem, to drugim, przymykając je na zmianę i kręcąc głową. Jak ptak, oceniający, czy to, co znalazł, nadaje się do zjedzenia.
– Powiedz mi więc – kontynuowała – czy jesteś tym, czego szukam? Słyszysz? Dlaczego potraktowałeś tego mężczyznę w taki sposób? Słyszysz...
...brzęk i ciszę. I w tej ciszy rodzi się powolne wycie, dziwaczne, charczące, bulgotliwe. Stoi na placu, patrząc na sekundantów przeciwnika, tylko na nich, bo Saworeh klęczy z boku, z ręką złamaną w przynajmniej dwóch miejscach, ze strzaskanym prawym kolanem i gardłem opuchniętym od uderzenia głowicą miecza. Yatech porusza mieczem, którego klinga lekko opiera się o krocze mężczyzny, i wycie milknie. Cisza ponownie wypełnia przestrzeń i nagle słyszy coś, co musi być pomrukiem uznania. Meekhańczycy, kupcy, kilku żołnierzy, szlachta, patrzą na niego, czuje te spojrzenia, ale bez wrogości. W tym są podobni do jego plemienia, cenią dobrych szermierzy, a przedstawiciel barona nie ma tu zbyt wielu przyjaciół. No i sposób, w jaki rozpoczął pojedynek, obrzucając go i Aerina stekiem wyzwisk, nie przysłużył mu się za bardzo. Jego główny sekundant podnosi rękę i upuszcza na ziemię drewnianą pałeczkę. Pojedynek jest skończony. Aerin patrzy z uśmiechem i mówi:
– Powiedz mi...
...dlaczego? Dlaczego używałeś tylko grzbietu klingi, tępej strony? Dlaczego upokorzyłeś go tak, że musiał wyjechać z miasta? Kulejący, z niesprawną ręką? Słyszałeś, że w drodze do Makallen ktoś na niego napadł i poderżnął mu gardło?
Dziewczyna pochyliła się nad Yatechem i delikatnie pogłaskała go po policzku.
– Chciałeś go upokorzyć i zniszczyć? Chciałeś od razu, przy pierwszym pojedynku, zyskać sławę kogoś, z kim nie warto krzyżować ostrzy? Przecież wiesz, że to ich nie powstrzymywało. A może chodziło o to, żeby pokazać swoją sprawność w walce? Mały skorpion, szczycący się swoimi szczypcami i jadowym kolcem, co? Jak to z tobą było?
Milczał.
No właśnie, jak to z nim było?
– Muszę wiedzieć – nie ustępowała. – Muszę mieć pewność. Nie mogę źle wybrać. Opowiedz mi jak...
...rozgrzana skała parzy, jest tak gorąca, że można by na niej smażyć jajka. Drobi po niej szybkimi krokami, ucząc się Pajęczego Tańca, techniki polegającej na byciu w ciągłym ruchu, zmianach kierunku i szybkości poruszania, ciągłych zmianach tempa. Mistrz związał mu stopy w kostkach łokciowym sznurkiem, kroki z konieczności są małe, krótkie. Nie może się zatrzymać, nie może stanąć dla zaczerpnięcia oddechu, bo usłyszy skwierczenie własnej skóry. Tańczy szybko, w rytm melodii wygrywanej na małym bębenku, drewnianym pudełku obciągniętym kozią skórą. Szatę ma przesiąkniętą potem, pot leje mu się po twarzy i zalewa oczy, sznurek otarł już kostki do krwi i każdy krok znaczy czerwienią. Ale tańczy. Miecze ciągle ma na plecach, ich ciężar z każdą chwilą jest większy, skórzane uprzęże wbijają się w ramiona. To nic, tańczy. Rytm jest coraz szybszy, coraz bardziej zmienny, nadążanie za nim staje się niemal niemożliwe. Ale nadąża.
Mistrz ma zaciętą, gniewną twarz. Dziś po raz pierwszy Yatech pokonał w walce trzech chłopaków, którzy pobierali nauki o wiele dłużej niż on. To zła wiadomość dla ich nauczyciela walki, rodziny tych chłopców nie będą zadowolone. Ten młokos wymaga nauczki, mówi mina mistrza, trzeba mu pokazać, gdzie leży granica jego możliwości, musi wiedzieć, że nie należy upokarzać współplemieńców, nie należy rozbrajać ich w taki sposób, jakby byli małymi dziećmi. Pajęczy Taniec złamał już niejednego.
Yatech tańczy.
Plac ćwiczeń jest duży, gładki i równy. Przez tysiąclecia miliony uderzeń wygładziły jego powierzchnię, wyślizgały ją niemal do połysku. Nie można się tu potknąć, nie można nadepnąć na kamyk. Można tylko zostawić kawałki własnej skóry, jeśli się stanie.
Przymyka oczy, pozwalając, by melodia wlała się w jego żyły. Czuje ją już całym sobą, ma wrażenie, że nawet serce wali tak szybko, jak szybko palce mistrza uderzają o kozią skórę. Wywołuje w myślach pierwszego ducha, widmowego przeciwnika uzbrojonego w ciężki pałasz i małą okrągłą tarczę. Jeśli mistrz chce prawdziwego tańca, dostanie go.
Nic w tej chwili się nie liczy. Oddech przestał z trudem przeciskać się przez wysuszone gardło, pot przestał zalewać oczy. Wyciąga miecze, płynnym, bezbłędnym ruchem, który opanowywał od lat. Klingi lśnią srebrzyście i zaczynają swój własny taniec. Zgrywa ich ruchy z rytmem kroków, z wściekłym rytmem bębenka. Mistrz nie rezygnuje, jego palce przyspieszają, muzyka zrywa się do szalonego galopu, po chwili przechodzi w cwał. Yatech tańczy, nie pozwala, aby melodia mu umknęła, nie pozwala się jej wyprzedzić, po chwili sam zaczyna narzucać tempo, przechodzi z jednej wściekłej prędkości w następną, tym razem to bębenek usiłuje go dogonić, gubi się, zwalnia, znów rusza naprzód. Miecze kreślą skomplikowane figury, finty, półfinty, pchnięcia i ciosy, kontry i parady, i nagle Yatech słyszy, jak mistrz głęboko wciąga powietrze i niemal przestaje grać. W tańcu ostrzy, w tańcu, jakim chłopak oczarowuje przestrzeń, daje się wyczuć coś więcej niż tylko zwykłe ćwiczenie. Postronny obserwator może przymknąć oczy i zobaczyć prawdziwy Pajęczy Taniec, nie serię ćwiczeń, lecz taniec z widmowymi przeciwnikami, dwoma, trzema, czterema. Walka z cieniami utkanymi z melodii, tańca i światła igrającego na zakrzywionych głowniach.
Yatech otwiera nieco szerzej oczy i patrzy na mistrza. Ten widzi, jak chłopak broni się i kontruje, jak składa parady i robi uniki, i nagle wie, że przegrał, ten uczeń nie podda się, nie poprosi o koniec ćwiczeń. Będzie tańczył, dopóki nie pokona wszystkich przeciwników lub dopóki nie padnie nieprzytomny na ziemię. Nie ma dla niego innej drogi. Rytm bębenka zwalnia. Co...
– ...takiego zobaczył wtedy twój mistrz? Hm? Mój mały skorpionie? A może nie, może nie skorpionie, tylko po prostu wilczku? Ale jeśli jesteś tylko wilczkiem, to tracę tu czas. Ten świat jest pełen wilczków, małych, puchatych, błyskających ząbkami wilczków, które będą dla hel’zaav tylko przystawką, przekąską. Oni są wilkami. – Ruchem głowy wskazała obóz k’k’na. – A przecież nie jestem tu bezpieczna. Potrzebuję skorpiona, który nie boi się użądlić kogokolwiek, który będzie dla mnie walczył. Wiesz, jaka jest najbardziej bzdurna legenda o skorpionach?
Pochyliła się i usłyszał, jak węszy. Czuł jej ciepły oddech na twarzy, gdy obwąchiwała mu włosy, policzki i szyję. Pachniał jak mokry piach, jak pustynia zaraz po deszczu.
– Może później ci opowiem – zaszeptała głosem osypujących się ziaren piasku. – Zobaczymy. Jutro. Może. Śpij.
Zasnął.
—— • ——
Gdy dotarli do obozowiska ludzi piasku, zrozumiał, że umrze jeszcze dziś, i to szybko. Pierwszy spostrzegł, że coś jest nie tak, ten ze skorpionem. Ruszył naprzód biegiem, porzucając tobołki, znikł za najbliższą wydmą. Po chwili wydał przeciągły, mrożący krew w żyłach okrzyk. Jego towarzysze rzucili Yatecha na piasek i pomknęli w przód. Nie musieli się bać, że ucieknie, nie mógł zrobić nawet kroku. Dziewczyna pojawiła się jak zwykle znikąd.
– Ich czarownik nie żyje. Wczoraj zabili go twoi kuzyni. Nie powinni go znaleźć, ale pechowo był z nimi jeden z waszych Wiedzących. Wyczuł i przełamał czary chroniące obóz, a wojownicy załatwili resztę.
K’k’na wracali. Nieśli broń, której wcześniej u nich nie zauważył. Ten pokryty bliznami złapał go za ramiona, podniósł z ziemi i uderzył głową w twarz. Yatech w ostatniej chwili odwrócił się nieco, przyjmując cios na lewy łuk brwiowy. Eksplozja.
Upadł na piasek, zaszorował brzuchem po gorącej powierzchni, a wtedy drugi k’k’na kopnął go w bok. Trzasnęło i zaraz lepka, żelazista wilgoć wypełniła mu usta. Ból przyszedł po chwili, wbił się tępym klinem między żebra, wyrwał z ust krótki jęk. Przez łomot krwi usłyszał śmiech. Nie wiedział, czy gorszy był sam dźwięk, czy wypełniająca głos śmiejącego się obojętna ciemność. Tak mogłaby się śmiać istota, którą nauczono tylko wydawania dźwięków, imitujących śmiech właśnie, lecz dla której były one równie obce, co kozie meczenie czy wycie wilka. Taki dźwięk mógłby również wydawać ktoś pamiętający śmiech, lecz niepotrafiący go skojarzyć z odpowiednią sytuacją. Ktoś, kto zapomniał już, co to radość, nawet ta najpodlejsza, czerpana z cudzego bólu i poniżenia.
Ktoś bardziej martwy niż on sam.
Dziewczyna pojawiła się tuż obok. Na jego oczach jeden z ludzi piasku ominął ją w płynnym uniku, jakby uchylał się przed ciosem. Zrobił to zupełnie nieświadomie, inni również nie zauważyli jego dziwnego ruchu.
– Co teraz? – zapytała spokojnie, bez szczególnej intonacji. – Po to przecież tu przyszedłeś, po śmierć. Czy to ważne, po jaką? Jaka jest różnica między agonią z odwodnienia, w gorączce i majakach, a zakatowaniem na śmierć przez kilku k’k’na? Żadna. Leż, nie wstawaj, oni szybko się zmęczą, znudzą kopaniem, użyją noży. Będzie trochę bolało, ale nie bardziej niż wypocenie resztek wody w piach.
Kolejny kopniak prawie poderwał go z ziemi. Odwrócił się na plecy, nie próbując już chronić. Najbliższy oprawca podszedł powoli, odbił się od piasku i skoczył mu na brzuch. Yatech nie zdążył napiąć mięśni, zgiął się wokół źródła cierpienia. K’k’na skręcił stopę, jakby miażdżył robaka, i spokojnie ruszył dalej, nie oglądając się za siebie. Yatech został na piasku, zwinięty w pozycji płodowej, charkotliwie próbując złapać oddech. Strzęp człowieka.
Na lewe oko nic już nie widział, prawe na przemian zachodziło mgłą i mroczyło czarnymi plamami. Skurcz przyszedł bez ostrzeżenia, z dziwnej strony, od krzyża, jakby jakaś lodowata dłoń złapała go za najniższe kręgi i szarpnięciem próbowała wyrwać kręgosłup z pleców. Wygięło go w tył, przez chwilę wydawało się, że zaraz uderzy potylicą o stopy, otworzył usta, próbując uwolnić ból, nadać mu kształt krzykiem, wyrzucić z siebie. Chlusnął z ust czarną, cuchnącą cieczą, krew, woda, którą go poili, żółć. Umieram, pojawiła się niespodziewanie przytomna myśl. Teraz właśnie umieram.
Pochyliła się nad nim z dziwną miną. Teraz dopiero, tuż przed śmiercią, dostrzegł ją wyraźnie. Czarne włosy, prawie wpadające w granat, oczy z kawałków ciemnego błękitu, z okruchów wieczornego nieba tuż przed burzą, karminowe usta o kształcie, za który większość kobiet dałaby się zabić. Była piękna, piękna jak...
– Jesteś nią, tak? Jesteś przewodniczką do Domu Snu. Przyszłaś po moją duszę. Ale ja... nie mam już...
Uśmiechnęła się i zadrżał. Tyle okrucieństwa.
– Nie, nie jestem śmiercią. Nie służę Domowi Snu. Nikomu nie służę. – Odgarnęła włosy odwiecznym gestem, jak zwykła dziewczyna. – Powiedz mi, jak to z tobą jest? Jesteś, czy nie jesteś skorpionem? Muszę wiedzieć, za dużo czasu już tu straciłam. Umrzesz tu? Po to w końcu przyszedłeś na pustynię. Wygląda na to, że masz krwotok wewnętrzny, nie licząc oczywiście połamanych żeber, wstrząśnienia mózgu i uszkodzonych nerek. Mogę cię uleczyć, Mocy wokół jest dość. Ale chcę wiedzieć, kim jesteś.
Odwróciła głowę, patrząc za jego plecy. Nie musiał się oglądać, słyszał kroki, słyszał zgrzyt noża o okucie pochwy, miał wrażenie, że słyszy wszystkie dźwięki świata.
– Odwróć się na brzuch – powiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Posłuchał.
– Podnieś się na czworaki, szybciej, dobrze! Wbij dłonie w piasek, głębiej, jeszcze głębiej! Czujesz?
Czuł. Rękojeści pokryte szorstką skórą, wyślizgane od tysięcy godzin walk i ćwiczeń. Jego miecze.
– Nie pytaj, nie dziw się. Po prostu pokaż mi prawdę o sobie. Umrzyj lub żyj.
Kroki. Coraz bliżej.
Wyrwał broń z piasku, nie wydając z siebie żadnego dźwięku, poderwał się na nogi, czerpiąc siłę z miejsca, o którym myślał, że jest już martwe. Znów był trzynastolatkiem tulącym się do koczownika, któremu przed chwilą rozpłatał gardło, znów tańczył Pajęczy Taniec, wirując w rytm niesłyszalnej melodii, znów stał na placu pojedynkowym i rozbrajał meekhańskiego strażnika.
Cios, jeden i drugi, miecze są dziwnie lekkie, mają środek ciężkości przesunięty ku rękojeści, są jego i nie jego jednocześnie. Ale klingi są równie dobre jak te, które pamięta, pierś podchodzącego k’k’na otwiera się po ciosach jak krwawy kwiat, rozcięta w szkarłatne X, mężczyzna robi jeszcze krok i pada, momentalnie otacza go czerwona kałuża. Krew jest zbyt gęsta, żeby od razu wsiąknąć w piasek. Yatech zwija się wokół osi, furkocze strzępami odzieży, szuka następnego napastnika. Jest, ten, który skoczył mu na brzuch, właśnie odwraca się, w oczach lęk, nie lęk, panika, wynikające z niezrozumienia sytuacji przerażenie, jak to, ten więzień, konający przed chwilą, wyrzygujący w ostatnim spazmie wnętrzności, teraz pędzi właśnie na niego, z mieczami w rękach? Jak? Dlaczego? Uciekać!
Za późno. Issar jest już przy nim, sztych, płasko w brzuch i zaraz ukośne cięcie przez twarz. Niewiarygodne, jak szybko mogą zgasnąć cudze oczy. Yatech już nie myśli, reaguje, jak go wyuczono, trzeci i czwarty, gdzie są?
Idą, z dwóch stron, jeden trzyma dwa długie noże, drugi, ten ze skorpionem na czaszce, krótką włócznię, a raczej halabardę z krótkim drzewcem i sierpowatym ostrzem. Skorpion niespokojnie zaciska i rozluźnia kleszcze. Yatech patrzy mężczyźnie w oczy i nie dostrzega w nich strachu. To dobrze, uśmiecha się popękanymi wargami, wróg, który umiera w strachu, nie przynosi zaszczytu temu, kto wysyła go przed oblicze Matki. Robi krok w jego stronę, po to tylko, by odbić się od piasku, obrócić w dzikim piruecie i runąć na tego z nożami. Cios, płasko, na wysokości biodra i zaraz nisko, w kolano, krótkie noże nie dają szans na właściwą paradę, rzepka poddaje się niemal bez oporu, krew i kawałki kości tryskają z rany, k’k’na krzyczy krótko, bardzo krótko, bo padając, nadziewa się na sztych drugiego miecza, ostrze wchodzi w gardło i wyrasta skrwawionym zębem z karku. Yatech schodzi z linii upadku ciała, strząsa krew z kling, odwraca się. Zostali tylko we dwóch.
– Odejdź – mówi cicho.
Naznaczony skorpionem uśmiecha się szeroko i unosi broń w dziwacznym salucie. Milczy.
Ścierają się krótko, bez słów. Jego przeciwnik jest świetny, najlepszy z całej czwórki, nie dba o życie i nie boi się śmierci. Walczy znakomicie, atakuje szybko, pewnie, trzyma dystans, wykorzystując większy zasięg swojej broni. Nie chodzi po piasku, tylko płynie, jego stopy ledwo muskają powierzchnię, wydaje się nie podlegać prawom natury. Jest prawdziwym k’k’na – człowiekiem piasku.
Każdy inny wróg w starciu z takim wojownikiem zapadałby się w piach po kostki, grzązł, połykał, tracił siły na bezskuteczne próby skrócenia dzielącej ich odległości. Ale Yatech nadal jest młodzieńcem, którego mistrz postanowił złamać Pajęczym Tańcem. Czuje krew ściekającą ze związanych kostek i gładką skałę pod stopami. Piach go nie spowalnia, nie więzi, kroki tańca są zbyt szybkie, zbyt nieprzewidywalne, by przeciwnik mógł za nimi nadążyć. Rusza po spirali, zmuszając k’k’na do obracania się, do zmiany pozycji. Ten cofa się, szukając lepszego miejsca do obrony, zmierza w stronę najbliższej wydmy. Nie pozwala mu na to. Skraca dzielącą ich odległość szybciej, niż tamten zdoła zareagować, i spada na niego wraz z lawiną ciosów. Pięć uderzeń serca, dziesięć i znajduje pierwszą lukę. Wiąże ostrze halabardy krótkim młynkiem i tnie w zewnętrzną część lewej dłoni. Gdyby uderzył mocniej, odrąbałby ją wraz z czterema palcami, teraz tylko przecina skórę, ścięgna i kilka kości. Odskakuje.
– Odejdź – powtarza, choć ma pewność, że nie doczeka się odpowiedzi.
Naznaczony skorpionem milczy. Wyciąga skądś kawałek tkaniny, niezdarnie, pomagając sobie zębami, obwiązuje dłoń, zmienia chwyt na rękojeści, aby ją odciążyć. Przestaje się uśmiechać.
Yatech pozwala mu skończyć i rusza do ataku. Przełamuje jego trzecią paradę, niezdarną aż do bólu, bo zraniona ręka ledwo trzyma drzewce, i krótkim, oszczędnym sztychem trafia mężczyznę w serce. Cios rozcina na pół wymalowaną na piersi k’k’na jaszczurkę. Człowiek piasku wydaje dziwny odgłos, na wpół sapnięcie, na wpół szloch. Opuszcza w dół ostrze broni i wspiera się na drzewcu. Po raz pierwszy uśmiecha się naprawdę radośnie.
Młody Issar patrzy mu prosto w oczy i widzi w nich odbicie dziewczyny. Stoi za jego plecami. Źrenice umierającego powiększają się i nagle pojawia się w nich strach. On też widzi dziewczynę. I z tym strachem w oczach kona.
Yatech odwrócił się.
– Wiesz już? – zapytał.
Dziewczyna uśmiechnęła się, okrutnie i dziko.
– Jednak jesteś skorpionem.
Powiał wiatr i cztery trupy leżące na ziemi zniknęły. Nagle w ich miejscu pojawiły się niewielkie górki piasku. Ciało, krew, broń i ubrania zamieniły się w drobiny pyłu.
– Duchy ostatnich z k’k’na. Spotkałam je błąkające się po pustyni, opętane nienawiścią do tego stopnia, że nie widziały przed sobą drogi do Domu Snu. Zawarłam z nimi umowę. Kazałam odegrać im przedstawienie w zamian za szansę na zabicie jednego z Issaram. Gdybyś nie był skorpionem, już byłbyś martwy.
Machnęła ręką i nagle nogi odmówiły mu posłuszeństwa, poczuł każdą ranę i każde złamanie. Miecze wysunęły mu się z dłoni, w dole pleców zawyły tępym bólem nerki. Dziewczyna pochyliła się i zamruczała.
– Na pustyniach całego świata opowiadają sobie bajkę o tym, że skorpion okrążony przez ogień wbija kolec jadowy we własny kark, żeby skrócić męki. To największe kłamstwo o tym stworzeniu. Żaden tak nie zrobi, bo to oznaczałoby, że przegrał. A skorpiony nie umieją przegrywać. Nie są zdolne do tego, żeby się poddać. I ty też nie. To dlatego zabiłeś Isanell. Dlatego nawet nie przyszło ci do głowy, żeby pozwolić się rozsiekać jej ojcu. Przyznałbyś się tym samym do przegranej, a tego nie potrafisz. Będziesz tańczył Pajęczy Taniec, dopóki twojemu mistrzowi palce nie zaczną krwawić od wybijania rytmu na bębenku, lub póki nie umrzesz z wyczerpania. Poderżniesz gardło wojownikowi dwa razy starszemu niż ty, okaleczysz i upokorzysz każdego przeciwnika i zawsze – uśmiechnęła się szeroko – zawsze spotka cię za to ludzki podziw. Bo oni też potrafią rozpoznać skorpiona, choć sami nie wiedzą, jaki jest groźny, i niczym pustynny skoczek zapraszają go do domu i chcą się zaprzyjaźnić. Ale ty będziesz tylko mój. Będziesz dla mnie walczył. Oczywiście wcale nie musisz się zgadzać. Możesz tu zostać i umrzeć.
Włożyła kosmyk włosów do ust i zaczęła go ssać w zamyśleniu.
– Tylko słowo, jedno skinięcie głową, a zaczerpnę Mocy i uleczę cię. A potem będziesz mi służył, będziesz dla mnie walczył i zabijał. Tylko mrugnij...
Patrzył na nią bez drżenia, uporczywie. Znów zaczynały mu latać przed oczami czarne plamy. Umierał.
– Och, rozumiem – szepnęła. – To przecież też jest poddanie się. Nieprawdaż? Taka umowa to przyznanie się do porażki. Więc inaczej. Jesteś Issarem, Issaram, jak sami się nazywacie. Wynajmujesz swoje miecze. Więc wynajmij je dla mnie. Zostań moim strażnikiem. Na początek na rok. Zapłatą będzie twoje życie, uzdrowienie z ran i zabranie stąd. Co ty na to? Nie jestem złą panią. Czy to spełni warunki honorowego rozwiązania?
Czuł, jak zaczyna się pocić. Stracił za dużo wody, jego ciało właśnie się poddawało. Konał.
Nie chciał umierać. Ale nie miał mieczy, które mógłby ofiarować na służbę.
– Nie... mam... mieczy...
– A to, czym walczyłeś, to co? Kijaszki?
Uniosła jeden z yphirów. Rękojeść wyglądała identycznie jak w broni, którą zostawił w rodzinnej afraagrze. Tylko klinga była inna. Od zastawy aż po sztych wyglądała, jakby zrobiono ją z czarnego wulkanicznego szkła.
– Dziwne rzeczy można zrobić z piaskiem, gdy zaistnieje potrzeba. To jaka będzie twoja odpowiedź?
Nie miał już duszy. Cóż ryzykuje, podejmując służbę u tej... istoty?
Mrugnął.
– Wiedziałam, że potrafisz sam siebie przekonać. – Pochyliła się tak, że prawie zetknęli się czołami. – Widziałam, jak walczysz. Bardzo, bardzo mało umiesz. Musisz się jeszcze wiele nauczyć, bo hel’zaav to tylko pies gończy, a nawet on może cię zabić. Ale mimo to poczekamy na niego, bo mam dług do spłacenia, a ja zawsze je spłacam. Pójdziemy daleko i szybko, a potem zobaczymy, ile naprawdę potrafisz, skorpionie. Jutro, pojutrze i później. Szykuj się na naprawdę ciekawe czasy, chłopcze.
Niespodziewanie wpiła mu się w usta, gorącym, gwałtownym pocałunkiem, i w tym pocałunku była Moc, bo zanim stracił przytomność, poczuł, jak w eksplozjach bólu nastawiają się i zrastają mu żebra, woda opuszcza płuca, krew wraca do żył.
Odpłynął w ciemność, zanim zdążył wykrzyczeć z siebie ból.